Shepard Lucius - Krokodylowa skała
Szczegóły |
Tytuł |
Shepard Lucius - Krokodylowa skała |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Shepard Lucius - Krokodylowa skała PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Shepard Lucius - Krokodylowa skała PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Shepard Lucius - Krokodylowa skała - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LUCIUS SHEPARD
krokodylowa skała
Niech się wam przypadkiem nie zdaje, że jestem wiarygodnym świadkiem, nie
ulegającym uprzedzeniom i nie zniekształcającym faktów. Rzecz jasna, każdą
opowieść powinno w zasadzie poprzedzać podobne zastrzeżenie, albowiem nikt z nas
nie jest zdolny do przekazania klarownej, bezinteresownej relacji. Burzliwe
wydarzenia niedawnej przeszłości przekonały mnie jednak, że jako świadek
zasługuję na zaufanie w jeszcze mniejszym stopniu niż większość ludzi.
W ciągu kilku miesięcy poprzedzających telefon od Rawleya staczałem się
stopniowo, wydając pochodzące z grantu pieniądze na alkohol, prochy i kobiety.
Owa nieustanna balanga sprawiła, że zostałem niemal bez grosza, a moja równowaga
umysłowa pozostawiała wiele do życzenia. Upadek nie zaczął się od jakiegoś
konkretnego wydarzenia, lecz stanowił przejaw duchowej erozji, która mogła być
zinternalizowanym odbiciem wojny, głodu i zarazy - wszystkich biblijnych plag,
jakie spadły na ten nieszczęsny kontynent. Jeśli rzeczywiście tak się zdarzyło,
nie byłby to pierwszy przypadek, w którym liczne dotykające Afryki klęski
wywarły swój wpływ na przybysza z zewnątrz. Z drugiej strony, choć wielu
Czarnych z Ameryki i z innych kontynentów z upodobaniem opowiada o wizycie w
ojczyźnie przodków, i nie mogę twierdzić, bym całkowicie odrzucał ich punkt
widzenia, ja nieustannie odczuwałem tu dziwny, delikatny nacisk, poczucie
obcości i zagubienia. Jestem przekonany, że to również w znacznym stopniu
zaszkodziło mojej psychicznej stabilności. Cokolwiek jednak leżało u źródeł tego
stanu rzeczy, zaniedbałem pracę i coraz rzadziej wypuszczałem się do buszu,
przesiadując w swym abidżańskim mieszkaniu, parnej szczurzej norze w betonowym
otynkowanym bloku. Ściany miały tam kolor musztardy, a wyściełane winylem meble
byłyby na miejscu w poczekalni progresywnego amerykańskiego dentysty w roku
mniej więcej 1955.
Rankiem dnia, gdy odebrałem telefon, siedziałem sobie skacowany i gapiłem się,
jak moja aktualna dziewczyna, Patience, robi grzanki. Opuściła rodzinną wioskę
zaledwie przed dwoma tygodniami i miejskie zwyczaje wciąż wydawały się jej czymś
zdumiewającym i pięknym. Aczkolwiek zapewniała, że widziała już, jak działa
opiekacz, nigdy dotąd nie miała okazji obsługiwać go własnoręcznie. Połowę
kuchennego stołu pokrywały stosy posmarowanych masłem grzanek, od zupełnie
czarnych po ledwie przybrązowione - ślady nauki na błędach. Urodziwa
siedemnastolatka (zapewniała, że ma już tyle lat), która - ubrana tylko w
czerwone majtki - wpatrywała się intensywnie w opiekacz, śmiała się głośno, gdy
wyskakiwał z niego chleb, pracowicie smarowała każdą grzankę masłem, kołysząc
przy tym piersiami, a od czasu do czasu spoglądała na mnie z pełnym zachwytu
uśmiechem... ten widok mógłby mnie kiedyś pobudzić do medytacji na temat
kulturowego synkretyzmu i niewinności albo bardziej osobistej zadumy nad ową
chwilą i moją tu obecnością. Teraz jednak podobne refleksje budziły we mnie
jedynie znużenie i poczucie bezsensu życia. Byłem zbyt wyalienowany, by
gromadzić w pamięci kolekcję przezroczy o osobistym charakterze. Dlatego
ucieszyłem się, gdy zadzwonił telefon i mogłem przejść do salonu.
- Boże, co się z tobą dzieje? - zapytał Rawley, gdy tylko mnie usłyszał. - Twój
głos brzmi okropnie. Chyba znowu narozrabiałeś, co? - zapytał chytrym,
porozumiewawczym tonem.
- Nic mi nie jest - odparłem bardziej obcesowo, niż było to moim zamiarem. - O
co ci chodzi?
Nastała chwila przerwy, podczas której w słuchawce rozlegał się tylko szum.
Potem głos Rawleya wydawał się cichszy, bardziej bezbarwny i jakby mniej ludzki.
- Szczerze mówiąc, Michael, mam dla ciebie robotę... jeśli cię to zainteresuje.
Ale jeżeli przeżywasz kiepski okres...
Przeprosiłem go za nieuprzejme traktowanie i wytłumaczyłem, że mam za sobą parę
ciężkich nocy.
- Nie ma sprawy - odparł ze śmiechem. - Nie trzeba mi było dzwonić tak wcześnie.
Powinienem pamiętać, że nim wypijesz poranną kawę, jesteś złośliwym skurwielem.
Zapytałem go, co to za robota, i po raz drugi nastała przerwa. W sąsiednim
mieszkaniu ktoś włączył radio i zagrała muzyka soukous. Usłyszałem śpiewne
dźwięki gitar oraz głos Sama Mangwany czyniącego wymówki niewiernej kochance. Z
drugiej strony ulicy dolatywała aromatyczna woń pieczonego mięsa. Miałem ochotę
wyjrzeć przez okno i zobaczyć, czy przekupień na dole otworzył już interes, ale
światło raziło mnie w oczy i zasunąłem żaluzje.
- Zlecono mi pewną osobliwą sprawę - odpowiedział Rawley. - Szczerze mówiąc,
jest dosyć kłopotliwa. W prowincji Bandundu doszło do serii morderstw i winą
obciąża się czarowników. Dokładniej mówiąc, ludzi-krokodyle.
- I co w tym takiego niezwykłego?
- Nic, oczywiście. Nie pamiętam roku bez podobnych meldunków. Czarownicy
zamieniają się w różne zwierzęta i popełniają morderstwa. W tym roku jednak jest
tego znacznie więcej. Dziesiątki przypadków. Zaczekaj chwilkę, dobra?
Usłyszałem, że mówi coś do kogoś w swym gabinecie i wyobraziłem go sobie takim,
jakim widziałem go przed trzema miesiącami: jasnowłosy, aryjski młodzieniec,
którego czas zamienił w muskularnego, zadowolonego z siebie,
trzydziestoparoletniego byłego pływaka, chętnie poklepującego wszystkich po
plecach i nadużywającego piwa. Albo - jak opisał go pewien nasz wspólny znajomy
- był "człowiekiem w trakcie metamorfozy z pięknego chłopaka w tłustego
alkoholika".
- Michael? - Patience stała w drzwiach kuchni, a zza jej pleców buchały kłęby
dymu. - Chleb nie chce wyjść z otworu - oznajmiła ze smutkiem. Spuściła głowę i
spoglądała na mnie przez rzęsy w pozie sugerującej zarówno skruchę, jak i
seksualną obietnicę.
- Za chwileczkę przyjdę - zapewniłem. - Wyciągnij przewód ze ściany.
- Przepraszam, Michael. - Rawley wrócił pełen energii, jakby przed chwilą
otrzymał dobre wieści. - Chodzi o tę sprawę, o której ci wspominałem. Świadek
zidentyfikował trzech mężczyzn i dwie kobiety, którzy według niego zamienili się
w potwory. Półludzie, półkrokodyle. Zapewnia, że widział, jak zabili i pożarli
grupę osób.
Spróbowałem coś powiedzieć, lecz nie dał mi dojść do słowa.
- Wiem, wiem. W tym również nie ma nic niezwykłego. Ale zeznania tego faceta
były bardzo przekonujące. Opisał bestie z najdrobniejszymi szczegółami. Od pasa
w górę ludzie, a poniżej krokodyle. Skóra zwisała z nich w strzępach, jakby
linieli. Takie tam rzeczy. Tak czy inaczej, podejrzanych aresztowano. Czworo z
nich wszystkiemu zaprzecza. To zrozumiałe. W normalnej sytuacji puściłbym ich
wolno. Co prawda, wszyscy tu wierzą w przesądy, ale postawienie kogoś w stan
oskarżenia tylko pod zarzutem uprawiania czarów byłoby śmieszne. W tym przypadku
jednak jeden z oskarżonych się przyznał.
Zdążyłem już rozciągnąć kabel telefonu na maksymalną długość i próbowałem
zajrzeć do kuchni, żeby sprawdzić, jak Patience radzi sobie z przewodem od
opiekacza, nagle jednak Rawley przyciągnął całą moją uwagę.
- Przyznał się do zabójstwa i ludożerstwa?
- Nie tylko do tego. Utrzymuje, że dopuścił się tego czynu w postaci
półczłowieka, półkrokodyla.
Dałem sobie chwilę na zastanowienie.
- Na pewno policja go torturowała - stwierdziłem wreszcie.
- Nie sądzę. Rozmawiałem z nim w więzieniu w Mogado i w najmniejszym stopniu nie
wyglądał mi na zastraszonego. Wprost przeciwnie, miałem wrażenie, że się z nas
nabija. Bawiło go, że ktoś wątpi w jego słowa.
- W takim razie to z pewnością wariat.
- Przyszła mi do głowy taka możliwość. Rzecz jasna, kazałem psychiatrze go
zbadać. Okazało się, że jest całkowicie zdrowy. Oczywiście, nie mogę mieć
pełnego zaufania do kompetencji mojego psychiatry ani do jego motywów, jakie nim
kierowały. Jego listy uwierzytelniające nie prezentują się najlepiej, a na
dokładkę wywierane są silne naciski polityczne, żeby doszło do procesu. Wielkim
szefom w Kinszasie nie podoba się myśl, że ktoś na prowincji może dysponować
skuteczniejszym juju niż oni.
- Wszystko to brzmi bardzo intrygująco - stwierdziłem. - Ale nie rozumiem, w
czym mogę ci pomóc.
- Chcę, żeby ktoś, komu mogę zaufać, przyjrzał się temu facetowi. Doświadczony
obserwator. Ktoś, kto zna się na takich sprawach.
- Trudno mnie nazwać ekspertem od ludzkich zachowań. Z pewnością nie w
akademickim sensie.
- To prawda - zgodził się Rawley. - Ale wiesz to i owo o krokodylach. Mam rację?
Zdumiały mnie jego słowa.
- Pewnie tak... chociaż nie mogę twierdzić, żebym uważnie śledził literaturę.
Moja dziedzina to węże. Po co ci specjalista od krokodyli?
Rawley ponownie umilkł na chwilę. Wykorzystałem tę okazję, by zerknąć na
Patience, która siedziała przy stole, gapiąc się z ponurą miną przez okno. Z jej
splecionych dłoni wystawała czarna wtyczka. Przypominała dziecko ściskające w
rękach zwiędły kwiat. Nie odwróciła się, lecz skierowała wzrok w moją stronę i
spojrzała mi prosto w oczy. Wyglądało to niepokojąco, zupełnie jakby patrzył na
mnie zombie. Albo jaszczurka.
- Zdaję sobie sprawę, że to brzmi dziwnie - ciągnął Rawley - ale Buma... tak się
ten gość nazywa. Gilbert Buma. To człowiek, który robi wrażenie. Trudno mi ująć
w słowa dlaczego. Wywiera na ludzi naprawdę zdumiewający wpływ. Chcę... -
przerwał sfrustrowany. - Chryste, Michael, proszę cię, przyjedź i przyjrzyj się
facetowi. Załatwię ci niezłą zapłatę za konsultację. Dostarczymy cię samolotem
do Kinszasy i pokryjemy wydatki. Możesz mi nie uwierzyć, ale w Mogado jest
całkiem przyzwoity hotel. Pozostałość po imperium. Będziesz sobie mieszkał
bardzo wygodnie, a ja już zadbam o drinki. To nie powinno potrwać dłużej niż
tydzień. - Usłyszałem trzask zapalniczki, a potem głęboki oddech Rawleya. - No,
chłopie. Powiedz, że się zgadzasz. To będzie świetny pretekst do odwiedzin.
Stęskniłem się za tobą, ty stary skurczybyku.
- No dobra, zgadzam się. Ale nadal nie bardzo wiem, czego właściwie ode mnie
oczekujesz.
- Ja też nie jestem tego do końca pewien - przyznał Rawley. - Powiedzmy po
prostu, że masz zdecydować jako znawca tematu, czy twoim zdaniem ten Buma może
mówić prawdę.
Kiedy wyjeżdżałem, Patience płakała. Byliśmy ze sobą zaledwie kilka dni i nasz
związek nie zdążył osiągnąć żadnych emocjonalnych głębi, sądząc jednak po tej
demonstracji uczuć, można by pomyśleć, że jesteśmy nowożeńcami rozdzielonymi w
samym środku miodowego miesiąca. Dałem jej tyle pieniędzy, żeby wystarczyło na
parę tygodni, i pokazałem, jak ma sobie radzić z mieszkaniem. Szczerze mówiąc,
nie wierzyłem, że jeszcze kiedyś ją zobaczę. Byłem przekonany, że po powrocie
zastanę zdewastowany lokal i będę musiał sobie kupić nowy opiekacz.
Podejrzewałem, że płacze dlatego, iż boi się zostać sama w mieście, i gdy tylko
się oddalę, zrobi coś, by zaradzić tej sytuacji. Bez względu na cały ten cynizm
poczułem się jednak wzruszony, próbowałem więc zapewnić dziewczynę, że wszystko
będzie dobrze. Powiedziałem jej, że zadzwonię z Mogado i podałem numer telefonu
do biura Rawleya. Nic jednak nie mogło jej pocieszyć. Kiedy jechałem taksówką na
lotnisko i spoglądałem na pokryte pyłem slumsy przez mozaikę kalkomanii i
fetyszów niemal całkowicie zasłaniającą tylną szybę, dopadły mnie nagle wyrzuty
sumienia na myśl, że zostawiam Patience na pastwę losu. Zadałem też sobie
pytanie, czy zawsze spodziewając się po ludziach najgorszego, nie staję się
ślepy na tkwiący w nich potencjał. Powtarzałem sobie, że być może Patience jest
kimś innym niż typową wygnaną z domu przez nędzę wiejską dziewczyną, którą
nieuchronnie czeka śmierć od noża, pobicia albo jakiejś choroby przenoszonej
drogą płciową. Być może miała do zaoferowania coś więcej, a mnie nie chciało się
tego zauważyć. Trudno mi jednak było serio traktować tak sentymentalny pomysł.
Zapomniałem o nim i skupiłem się na tym, co czekało mnie w najbliższej
przyszłości: na Mogado, Gilbercie Bumie i Rawleyu.
Moja przyjaźń z Jamesem Rawleyem zaczęła się pod sztandarem poprawności
politycznej. Choć podczas mojego rocznego pobytu w Oksfordzie politycznie
poprawny sposób myślenia nie był tak irytująco wszechobecny jak w Stanach, moda
nań dotarła również i tam. Dlatego przypuszczam, iż Rawley był przekonany, że
przyjaźń z czarnym Amerykaninem uwiarygodni go moralnie, da osłonę przed
dotyczącymi białych Afrykanów stereotypami, które były dotąd przekleństwem jego
studenckiej kariery - a dla niego była to kariera w najczystszym sensie tego
słowa, staranne kolekcjonowanie potencjalnie przydatnych wpływów i znajomości.
Wątpię, by nawiązanie ze mną znajomości było z jego strony świadomym wyborem.
Chodziło raczej o przejaw wrodzonego sprytu. Nie sądzę też jednak, by próbował
zaprzeczać, gdybym wspomniał mu kiedyś o tym fakcie. Instynktowna samowiedza i
wrodzona szczerość utrudniały mu uleganie złudzeniom, jeśli chodzi o własne
motywy. Z mojej strony wyglądało to zresztą podobnie. Akceptacja Rawleya
ułatwiła mi życie w Oksfordzie i choć sztuczny charakter naszej przyjaźni zawsze
kładł się między nami cieniem, nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat. Mieliśmy
pod dostatkiem wspólnych zainteresowań i upodobań, które pozwoliły nam omijać ów
potencjalny problem.
Przez długi czas uważałem naszą przyjaźń za nienormalną i zapewne w jakimś
stopniu rzeczywiście taka była, jako że nie wspierała jej autentyczna sympatia.
Z upływem lat zdałem sobie jednak sprawę, że przyjaciele, podobnie jak
kochankowie, mają swe miesiące miodowe, i że sympatia, podobnie jak namiętność,
trwa tylko przez pewien czas, by potem ustąpić miejsca względom wzajemnych
korzyści. Tak właśnie wyglądała moja przyjaźń z Rawleyem i choć z początku nie
było w niej ciepła, przez wszystkie te lata nasze orbity często się przecinały i
w końcu połączyły nas serdeczne więzy. Mogłoby się wydawać, iż żywa, trwała
przyjaźń między nami stała się możliwa właśnie dlatego, że nigdy nie wierzyliśmy
w jej iluzję, zdając sobie sprawę, że kryją się za nią niskie motywy. Gdy tylko
zastanawiałem się nad tą sprawą, nie mogłem nie zadawać sobie pytania, czy
rzeczywiście lubię Rawleya, lecz mimo to czas i wspólne doświadczenia splotły ze
sobą nasze losy. Zawsze zwracaliśmy się do siebie, gdy potrzebowaliśmy rady,
pieniędzy, ramienia, na którym można by się wypłakać, i tak dalej, aż wreszcie
staliśmy się sobie bliscy jak stare małżeństwo.
Choć nigdy w życiu nie byłem w Mogado, wiedziałem, czego się spodziewać. W
Afryce wszystkie stolice prowincji są do siebie bardzo podobne zarówno w ogólnym
zarysie, jak i jeśli chodzi o szczegóły. Mogado, ze swymi pełnymi dziur,
zakurzonymi ulicami śródmieścia, rosnącymi tu i ówdzie bezlistnymi,
szkieletowatymi drzewami i obskurnymi budynkami o frontach pokrytych spękanym
stiukiem, pod żadnym względem nie odbiegało od normy. Żyło tu wystarczająco
wielu ludzi, by można ich było wziąć za dzikich lokatorów, bezprawnie
okupujących mieszkania w wymarłym mieście: bosa kobieta w wyblakłej sukni
wyglądająca zza ciemnych drzwi, trójka chudych dzieci, które przykucnęły na
ziemi, znęcając się nad schwytanym wężem, bezzębny staruszek siedzący przy oknie
i wpatrujący się beznamiętnie w przeszłość. Cała reszta mieszkańców ukryła się
przed upałem. Nad głównym placem dominowała gipsowa fontanna ozdobiona
płaskorzeźbami twarzy, z których erozja dawno już starła wszelkie rysy. Obok
niej pies-parias o sierści barwy migdałów poszukiwał owadów w zbrązowiałej
trawie. Gdy mój samochód przejeżdżał, zwierzę czmychnęło na bok. Podążał za nim
cień chudy niczym figurka wykonana z drutu.
Tabliczka na rogu ulicy położonym najbliżej więzienia była tak wyblakła i
powgniatana, że odczytać ją było niemal nie sposób. Przyjrzawszy się dokładniej,
zauważyłem, że widnieje na niej jakaś data. Udało mi się z trudem odcyfrować
nazwę miesiąca - listopad - obok której widać było blady cień cyfry. Z pewnością
upamiętniała jakieś wspaniałe rewolucyjne wydarzenie, którego duch zdążył już
ulec podobnej erozji. Samo więzienie zajmowało piwnicę i parter miejscowego
biurowca - trzypiętrowego budynku pokrytego pastelowym, zielonym stiukiem. W
przedpokoju, za biurkiem upstrzonym odchodami much siedział brzuchaty kongijski
policjant o czarnogranatowej skórze, który pod lewym okiem miał kaszak i
wyglądał dumnie jak prezydent. Czytał francuskojęzyczną gazetę; nagłówek
informował o katastrofie promu na rzece Kilombo, tym samym błotnistym szlaku
wodnym, który przepływał przez Mogado. Na spękanej ścianie za jego plecami
rzucał się w oczy wielki prostokąt, wyraźnie jaśniejszy niż reszta brudnej
powierzchni. Doszedłem do wniosku, że z pewnością tam właśnie przez trzy
dziesięciolecia wisiał portret zmarłego, przez nikogo nieopłakiwanego dyktatora
Mobutu Sese Seko. Zawieszony pod sufitem wentylator był źródłem lekkiego
powiewu, który sprawiał, że jeszcze wyraźniej czułem przesycającą powietrze
wilgoć oraz ostry odór środków czyszczących zmieszany z innym stęchłym zapachem,
w którym doszukiwałem się woni krwi, moczu i potu, symptomu długotrwałego
cierpienia.
Policjant poinformował mnie, że Rawleya zatrzymały obowiązki i że odwiedzi mnie
wieczorem w hotelu. Mogłem jednak zobaczyć się teraz z więźniem, jeśli miałem na
to ochotę.
Sądziłem dotąd, że Rawley zechce ze mną porozmawiać, nim spotkam się po raz
pierwszy z Bumą, teraz jednak uznałem, że jego nieobecność jest celowa, że
wolał, by na moje pierwsze wrażenie nie wpłynęły sugestie innych. Po długim
locie i jeździe samochodem czułem się zmęczony, doszedłem jednak do wniosku, że
nie ma sensu odkładać tak ważnego spotkania.
Drugi policjant zaprowadził mnie na dół, do świeżo bielonego pokoju przesłuchań,
który mieścił się na zapleczu budynku. Stał w nim stół z nieheblowanych desek i
dwa składane krzesła. Czekając na Bumę, zająłem się skubaniem bielonej ściany i
udało mi się zdrapać spory kawałek wapna, pod którym ukrywała się ciemna
powierzchnia pokryta rdzawymi plamami, niemal z pewnością pozostawionymi przez
zeschłą krew. Nawiedziła mnie sympatyczna wizja, w której Mobutu odsiadywał
wyrok w jakimś miejscu o klimacie jeszcze bardziej tropikalnym niż Mogado,
tańczył jak szaleniec w rozgrzanej do czerwoności żelaznej celi, z oczu
sterczały mu głowy węży, a szczury bawiły się w przeciąganie liny krwawymi
strzępami jego języka.
Drzwi otworzyły się skrzypiąc, a wyraźnie podekscytowany policjant wprowadził do
środka białowłosego staruszka i zamknął celę. Więzień miał na sobie podartą
koszulę i spodnie uszyte z worka na mąkę. Ręce i nogi skuwały mu kajdany. Nie
spojrzawszy na mnie, spuścił głowę. Podszedł do drugiego krzesła, ustawił je
bokiem do stołu i usiadł na nim, demonstrując mi swój lewy profil. Potem zerknął
na mnie, popatrzył mi przez kilka sekund w oczy, a następnie wbił wzrok w
ścianę. Uśmiechał się, odsłaniając odbarwione zęby, ponieważ jednak jego twarz
nie wyrażała żadnych emocji, być może nie był to prawdziwy uśmiech, lecz
naturalne dla niego ustawienie szczęk. Skórę barwy kawy miał tak pomarszczoną,
że w pierwszej chwili pomyślałem, iż przekroczył już osiemdziesiątkę, jego
muskulatura zadawała jednak kłam temu wrażeniu. Miał przedramiona i bicepsy
człowieka, który spędził życie na fizycznej pracy, i twarz o silnych,
wyrazistych rysach. Wyglądało to tak, jakby wiek pokrył go tylko patyną i gdybym
potrafił wygładzić jego zmarszczki, ujrzałbym przed sobą zdrowego mężczyznę w
średnim wieku.
- Panie Buma - odezwałem się. - Nazywam się Michael Mosely i chciałbym zadać
panu kilka pytań.
Zareagował powoli, jakby trzeba było kilku sekund, by moje słowa dotarły do jego
kory mózgowej, i kilku dalszych, by jego mózg mógł je zinterpretować.
- Powiedzieli mi, że jest pan kolejnym doktorem - odpowiedział wreszcie
barytonem tak dźwięcznym, jakby mówił przez drewnianą tubę.
- To prawda - przyznałem. - Ale nie takim jak ten, który rozmawiał z panem
poprzednio. Moją specjalnością jest herpetologia. Nauka o wężach. Mówiąc
dokładnie, jestem etologiem specjalizującym się w bezhawiorystyce pytonów.
To go wyraźnie zaintrygowało. Zwrócił na mnie całą moc swych oczu o pożółkłych
białkach. Użyłem słowa "moc" nieprzypadkowo, gdyż mógłbym przysiąc, że nagle
poczułem na skórze twarzy zimny nacisk. W połączeniu z bladym, fałszywym
uśmieszkiem napełniło mnie to głębokim niepokojem.
- Pytonów - powtórzył i stęknął z rozbawieniem. - O nich nic się pan ode mnie
nie dowie.
- Jak panu zapewne wiadomo, nie na ten temat chcę z panem rozmawiać - odparłem.
Uniósł wielką głowę o kilka stopni. Wydawało się, że przygląda się czemuś w
kącie sufitu. Pomyślałem, że jego najbardziej charakterystyczną cechą jest
bezruch. Po każdym ruchu zamierał niczym posąg. Zadałem sobie pytanie, czy ten
całkowity brak drżeń mięśniowych nie świadczy o jakiejś patologii.
- Gdzie się pan urodził? - zapytałem.
- Nad rzeką. Kilka dni drogi stąd.
- Jak się nazywa pańska wioska?
- Ona już nie istnieje. Nie ma nazwy.
Mobutu, pomyślałem. Pod władzą Mobutu wiele rzeczy w Kongu przestało istnieć.
- Przyjmę założenie, że rzeczywiście popełnił pan morderstwa, o które jest pan
oskarżony - zacząłem. - W takim razie dlaczego się pan przyznał?
Opuścił wzrok, przenosząc go na ścianę.
- Dlatego, że chciałem się ujawnić przed światem. Dlatego, że nie boję się tego,
co może się zdarzyć.
Miałem wrażenie, że rozumiem jego odpowiedź. Albo rzeczywiście brał udział w
morderstwach, albo popełnił je ktoś inny, a on wykorzystał okazję. Był
czarownikiem. Członkiem krokodylowego kultu. Pragnął uznania swej mocy. Był
przekonany, że gdy autorytet kultu zostanie oficjalnie potwierdzony, żaden
kongijski sąd nie ośmieli się go skazać, w obawie przed potęgą jego czarów. Cały
ten interes z oskarżeniem i przyznaniem się do winy był po prostu chwytem
reklamowym, który miał podnieść status kultu, zmienić go z prowincjonalnej
organizacji w powszechnie uznany element skomplikowanej hierarchii czarownic i
czarowników, która zawsze kwitła w tym kraju, bez względu na to, jaki reżim
akurat sprawował władzę polityczną. Za czasów Mobutu na takie zagranie
odpowiedziano by szybką przemocą - nikt nie miał prawa praktykować juju
silniejszego niż dożywotni prezydent - teraz jednak, gdy u steru były pomniejsze
potwory, istniała szansa sukcesu. Nie potrafiłem jednak rozstrzygnąć, czy Buma
jest oszustem, czy też naprawdę wierzy we własne opowieści.
- Czy mógłby mi pan wyjaśnić, w jaki sposób posiadł pan umiejętność zmiany
kształtu? - zapytałem.
Nadal wpatrywał się w ścianę, jakby w ogóle mnie nie słyszał.
Zaintrygowało mnie to. Zgodnie z moim doświadczeniem większość czarowników
skwapliwie korzystała z każdej szansy chwalenia się swymi mocami i kontaktami z
rozmaitymi bogami oraz żywiołakami, a także straszliwymi próbami, którym musieli
się poddać, by osiągnąć swój cel.
- Czy te morderstwa miały jakiś związek z rytuałem, który umożliwia panu
przemianę? - kontynuowałem. - A może były jedynie zbiegiem okoliczności?
Westchnął ciężko i nie zamknął potem ust, jakby był to jego ostatni oddech.
Potem jednak zamrugał i ponownie przeszył mnie wzrokiem.
- Za wszystkimi tymi pytaniami kryje się inne - stwierdził. - Tak naprawdę chce
się pan dowiedzieć, czy jestem kłamcą, czy głupcem. Gdybym był głupcem, nie
potrafiłbym panu odpowiedzieć. A gdybym był kłamcą, nie powiedziałbym panu
prawdy.
- Nie docenia pan siebie... - zacząłem, lecz przerwał mi lekceważącym skinieniem
dłoni.
- Nie muszę pytać, czy pan jest głupcem - ciągnął. - Twierdzi pan, że jest
doktorem od węży, a zadaje pan takie same pytania jak poprzedni głupiec. Chce
mnie pan podstępem skłonić do ujawnienia prawdy. Jest pan tak bardzo głupi, że
nawet pan nie widzi, iż już to zrobiłem.
- Wszyscy ludzie są głupcami w tej czy innej sprawie - przyznałem. - Jestem
gotów zaakceptować pański osąd. Czemu mnie pan nie oświeci?
Do tej chwili jego ruchy były spokojne i niespieszne, co tłumaczyłem ciężarem
kajdan. Teraz jednak odwrócił się błyskawicznie i walnął obiema pięściami w sam
środek blatu, rozszczepiając go. Poruszył się tak szybko i płynnie, że nawet nie
miałem czasu się wzdrygnąć. Zamarłem, porażony jego gwałtownością. Gdy pochylił
się w moją stronę, unieruchamiając mnie gniewnym spojrzeniem pożółkłych oczu,
zdałem sobie sprawę, że gdyby zechciał mnie zaatakować, kajdany by mu w tym nie
przeszkodziły.
Zza zamkniętych drzwi dobiegł głos policjanta, który pytał, czy wszystko w
porządku. Nim zdążyłem odpowiedzieć, Buma nakazał mu, żeby zostawił nas w
spokoju. Natychmiast potem usłyszałem oddalające się korytarzem kroki.
- Ciekawe, co go ugryzło? - zapytałem Bumę, usiłując na czas opanować rodzącą
się panikę. - Nie wiem, co pan właściwie próbuje wmówić ludziom, ale wygląda na
to, że udało się panu znaleźć przynajmniej jednego idiotę, który w to uwierzył.
Nie odpowiedział mi i nadal się nie ruszał, zauważyłem jednak, że rozluźnił
napięte mięśnie.
Usiadłem nieco wygodniej, starając się udawać chłodną obojętność.
- Co to chciał pan powiedzieć...?
Buma spojrzał na żelazne kajdany, które skuwały mu ręce. Po chwili znowu
westchnął i zwrócił się twarzą ku ścianie.
- Lepiej byłoby, gdyby wrócił pan do Abidżanu - oznajmił.
Zdziwiło mnie na chwilę, że wie, gdzie mieszkam, potem jednak zrozumiałem, iż
łatwo to wyjaśnić.
- W ten sposób mi pan nie zaimponuje - skontrowałem. - Zapewne opowiedział panu
o mnie pan Rawley. A jeśli nie on, to w takim razie któryś ze strażników.
Tym razem odniosłem wrażenie, że ten jego osobliwy grymas naprawdę jest
uśmiechem.
- Jeśli popłynie pan w górę rzeki, pięć dni drogi stąd - zaczął - trafi pan na
przystań dla promu, którą puścili z dymem żołnierze. Proszę ruszyć prosto w
dżunglę, aż natrafi pan na wielkie drzewo figowe. To nie jest daleko. Tam
znajdzie pan to, czego pan szuka.
- Czyli właściwie co?
- Pytona - wyjaśnił Buma. - Białego.
Byłem niemal pewien, że wspominałem Rawleyowi, iż poszukuję skalnego pytona-
albinosa. Zdrowy okaz byłby wart sześciocyfrową sumę, a gdyby udało mi się go
rozmnożyć, mógłbym na pierwszym miocie zarobić jeszcze więcej. Te pieniądze
uwolniłyby mnie od konieczności ubiegania się o kolejne granty, od nudnych
badań. Od Afryki. Nie potrafiłem sobie jednak wyobrazić, by Rawley zaprzyjaźnił
się z Bumą tak bardzo, że mu o tym opowiedział. Jeśli w ogóle mu o tym
napomknąłem, to jedynie przelotnie, gdyż nie leżało w mojej naturze rozwodzić
się nad projektami nie mającymi większych szans powodzenia. Niemniej jednak było
to jedyne możliwe wyjaśnienie.
- Wąż pewnie po prostu wisi sobie na tym drzewie, czekając aż go złapię?
Buma obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem.
- Jeśli pan tam popłynie, znajdzie go pan.
- Kurczę, dziękuję, natychmiast się tym zajmę - rzuciłem. - A zdawało mi się, że
mówił pan, iż nie dowiem się od pana nic o pytonach.
- Widzę, że uznał mnie pan za kłamcę, nie głupca - odciął się Buma.
Nie mogłem się nie roześmiać. Rawley miał rację: ten człowiek był inteligentny.
Nadal jednak pozostawałem przekonany, że wszystko to - od gadziego zachowania aż
po rzucane od niechcenia tajemnicze uwagi - jest jedynie grą. Lepiej zaplanowaną
niż inne podobne, które widziałem, niemniej jednak grą.
- Czy naprawdę chce pan usłyszeć odpowiedzi na swe pytania? - zainteresował się
Buma.
- Oczywiście.
Ponownie zwrócił się w moją stronę, tym razem powoli, obrzucił mnie szacującym
spojrzeniem i skinął powoli głową.
- To nie będzie łatwe, ale może uda się panu zrozumieć - orzekł. - Proszę
bardzo.
Wyciągnął rękę i zacisnął lewą dłoń na moim prawym nadgarstku.
Spróbowałem odruchowo się wyrwać, lecz moja dłoń równie dobrze mogłaby być
zakuta w żelaznej ścianie. Był niewiarygodnie silny. Zamknął oczy, zacisnął rękę
tak mocno, że musiałem rozchylić pięść, po czym pochylił się i splunął w moją
otwartą dłoń. Wolną ręką zamknął moje palce na plwocinie, rozsmarowując ją na
skórze.
- Proszę - powiedział, puszczając mnie. - Teraz moi bracia i siostry pana nie
skrzywdzą.
- Myślałem, że odpowie pan na moje pytania.
- Słowa nie potrafią oddać prawdy - oświadczył. - Prawda musi zostać odsłonięta.
I to właśnie pana spotka.
Opadł z powrotem na krzesło, wydając z siebie syczące westchnienie.
- I to wszystko? Tak wygląda pańska odpowiedź? Że prawda musi zostać odsłonięta?
Buma przymknął powieki. Pierś mu falowała, lecz bardzo powoli, jakby spał.
- Jutro - zakończył rozmowę ochrypłym, ledwie słyszalnym szeptem. - Jutro
porozmawiamy znowu.
Miasteczko było wciśnięte w lukę między niskimi zielonymi wzgórzami, za którymi
rozpościerała się gęsta dżungla. Ciągnęło się prawie ćwierć mili wzdłuż brzegów
Kilombo, przechodząc na zachodzie w dzielnicę krytych słomą chat oraz tubylczych
knajp. Dalej na zachodzie, oddzielony od tej dzielnicy przez nadrzeczne błota,
znajdował się hotel, o którym wspominał Rawley. Hotel du Rive Vert był zabytkową
budowlą, datującą się z pierwszych lat dwudziestego wieku, kiedy to rzeką
wędrowali w głąb lądu europejscy kupcy wymieniający tanie wyroby nowoczesnego
przemysłu na skóry i kość słoniową. Rive nie był już vert, ziemię porośniętą
spaloną trawą przecinały błotniste ścieżki, przy których tu i ówdzie rosły
więdnące, niemal całkowicie pozbawione liści eukaliptusy. Stojący na tym
pustkowiu samotny budynek, pokryta białym stiukiem kolonialna fantazja o dachu z
czerwonej dachówki, pierwszym piętrze ozdobionym licznymi balkonami oraz
oszklonych drzwiach, wydawał się tak jaskrawo niedorzeczny, że po prostu musiał
być halucynacją. Wrażenie to wzmacniała rosnąca tuż przed frontowym wejściem
uderzona piorunem akacja, która tuż poniżej rozwidlenia miała dziuplę
przypominającą rozwarte usta. Wyglądało to tak, jakby wskazywała na hotel
złożoną z rozwidlonych gałązek dłonią, krzycząc przy tym bezgłośnie.
Nie zastałem w hotelu Rawleya, który nie zostawił też żadnej wiadomości.
Hotelowy bar, cudownie ciemny, chłodny i pełen mahoniowego przepychu, stanowił
dla mnie silną pokusę, nie chciałem jednak być pijany w chwili przybycia
Rawleya. Pomyślałem, że mógłbym wpaść do jednej z knajp na piwo albo dwa - ale
nie więcej - i ruszyłem w tamtą stronę wzdłuż brzegu. Nasunęła mi się myśl, że
piwo może stać się podkładem dla poważniejszej konsumpcji alkoholu, do której z
pewnością dojdzie, gdy tylko załatwimy z Rawleyem sprawy służbowe i przejdziemy
do wspomnień.
Zbliżał się koniec pory suchej i choć większość dni nadal była słoneczna - tak
jak dzisiejszy - późnopopołudniowe deszcze trwały coraz dłużej i niekiedy nie
kończyły się z zapadnięciem nocy. Ziemia była tak spragniona, że późnym rankiem
następnego dnia ulice znowu były spękane, a wiatr unosił ze sobą obłoki kurzu, w
powietrzu jednak wyczuwało się już ciężar, a w grząskim gruncie przy brzegu
widać było płytkie zagłębienia, w których podczas ulewy leżały nieruchome
krokodyle. Wyobraziłem sobie, że gady z pewnością czują mroczną satysfakcję,
przekonane, że błoto, rzeka i wilgotna ciemność łączą się ze sobą w jedno
środowisko, idealnie dostosowane do ich celów. Co jednak dziwne, podczas
pierwszej części spaceru nie zauważyłem ani jednego krokodyla. Błota cuchnęły
odpadkami i walało się w nich pełno bydlęcych czaszek i kości, pustych butelek,
papierów oraz łupin owoców. Od czasu do czasu mijałem też uschnięte drzewo albo
plątaninę zbielałych na słońcu patyków i gałązek, która niegdyś była krzakiem.
Rzeka miała w tym miejscu paręset stóp szerokości, była mętna i błotnista, a jej
drugi brzeg porastała młoda dżungla, która podczas letniej suszy przybrała kolor
jasnozielony. Dobiegały z niej głosy biliona żywych istot, połączone w gniewne
brzęczenie, ledwie przebijające się przez leniwy plusk rzeki. Wokół mojej głowy
krążyły muchy, a pod stopami widziałem delikatne ślady krabów, ale nie było tu
krokodyli ani żadnych innych większych zwierząt.
Gdy jednak minąłem zakręt, stanąłem jak wryty. Nigdy w życiu nie spodziewałbym
się ujrzeć naraz tylu tych gadów. W odległości niespełna dziesięciu metrów od
miejsca, w którym stałem, od brzegu odchodziła szeroka, płaska odnoga brązowawej
skały, która zagłębiała się na jakieś siedem metrów w nurt rzeki. Pokrywały ją
dziesiątki włażących na siebie nawzajem krokodyli, stos sięgał niemal wysokości
człowieka. Mogła ich być więcej niż setka. Syczały i kłapały szczękami,
odsłaniając straszne, odbarwione zębiska. Ich pazurzaste stopy wciąż szukały
punktu zaczepienia. Wielka kłębiąca się masa szarozielonych łusek, umieszczonych
w głębokich jamach oczu oraz martwych, białych paszcz. Cofnąłem się o kilka
kroków, przerażony bliskością tak wielu drapieżników, a także niezwykłością tej
sceny. Co prawda, nie była ona czymś zupełnie niesłychanym. Podczas suszy zdarza
się niekiedy, że krokodyle gromadzą się w ten sposób, przyciskając się do
siebie, by przechwycić wilgoć, jaka może się gromadzić na skórach pobratymców.
Susza już jednak minęła i wody nie brakowało. Jeden z gadów zleciał na moich
oczach ze stosu i wpadł z głośnym pluskiem do mętnej rzeki. Zamiast wrócić na
skałę, czego się spodziewałem, pozwolił, by uniósł go prąd. Ledwie zanurzony,
odwrócił się na bok, odsłaniając jasny, pokryty śluzem brzuch. Sprawiał wrażenie
zdechłego albo ledwie żywego. Inne krokodyle wkrótce podążyły za jego
przykładem. To było naprawdę osobliwe zachowanie. Nie przychodziło mi do głowy
żadne wytłumaczenie, pomijając być może wpływ toksycznych chemikaliów.
Po chwili w wodzie było już kilkadziesiąt krokodyli. Ich ciała zapchały wąskie
przesmyki tuż za zakrętem rzeki, lecz za skałą nurt zwiększał prędkość i bez
trudu roznosił gady po całej rzece. Wyglądało to tak, jakby wszystkie zmierzały
w to samo miejsce niczym stado ziemnowodnych wilków. Cała ta scena zaniepokoiła
mnie głęboko, nie tylko dlatego, że nie potrafiłem jej wyjaśnić, lecz również
dlatego, iż nie mogłem uwierzyć, że w ogóle może istnieć jakieś racjonalne
wytłumaczenie. W poczynaniach krokodyli dostrzegałem poczucie celu,
surrealistyczny funkcjonalizm, który nasuwał mi myśl, że jestem świadkiem
czegoś, wobec czego rozum, tak jak go pojmowałem, jest bezsilny. Choć byłem
naukowcem, nigdy nie kłopotały mnie lekkie zaburzenia kontaktu z
rzeczywistością, jako że w moim życiu osobistym nie należało do rzadkości
nadużywanie alkoholu i prochów, ataki depresji oraz rozmaite inne odmienne stany
świadomości. W tym zaburzeniu kryło się jednak coś potężnego i niezgłębionego,
co wykraczało poza moje doświadczenie. Byłem dogłębnie wstrząśnięty.
Odechciało mi się miejscowego piwa, lecz nie opuściło mnie pragnienie, wróciłem
więc do hotelu, gdzie zafundowałem sobie dużą whisky i zanurzyłem się w iluzji
Europy zapewnianej przez lustrzane płyty nad barem, w których odbijało się
ciemne drewno, skąpane w blasku świec stoły i wspaniały czerwony dywan. Jeszcze
dwie whisky i groźba dotkniętych tajemniczą chorobą krokodyli stała się czymś
odległym i niewyraźnym.
Barman, szczupły Hindus imieniem Dillip, miał siwe, wysmarowane pomadą włosy i
nosił karmazynową szarfę, podkreślającą biel koszuli i spodni. Wpatrywał się w
ustawiony na końcu baru telewizor. Nadawano wiadomości z Kinszasy. Z rzeki
wydobywano jakieś zwłoki. Zapytałem go, czy to relacja z katastrofy promu, o
której informowały nagłówki porannych gazet.
- Nie, sah. Po prostu ktoś zabić tych chłopaków i wrzucić ich do Kilombo. -
Potrząsnął ze smutkiem głową. - Mobutu.
Przypomniałem mu, że Mobutu nie żyje.
- Nawet po śmierci robić nam kłopoty. Wielu ludzi znad rzeki nie być jego
przyjaciółmi. Próbować go załatwić. - Zaczął wyjmować sztućce ze zmywarki. -
Rozumiesz, sah, pod koniec Mobutu zwariować od raka i prochów. Robić mnóstwo
głupich rzeczy. Na przykład, kazać swojemu czarownikowi rzucić klątwę na rzekę.
I teraz wszystkie miasteczka, wszystkie wioski nad Kilombo być zatrute przez
klątwę.
- Zatrute?
- Tak, sah. Mówią, że czarownik wziąć kawałek ducha Mobutu i wysłać go do rzeki.
I teraz nic dobrego nie móc się tu wydarzyć. - Podkreślił swój żal ekspresyjnym
gestem. - Nic dobrego nie móc się wydarzyć nigdzie. Rozumiesz, sah, Kilombo
wpadać do oceanu. A ocean sięgać wszędzie, więc klątwa Mobutu zatruć wszystkie
wody.
Przekazał mi te złowrogie wieści z miną człowieka, który chce okazać pomoc
nieznajomemu, jakby ostrzegał mnie przed niebezpiecznym odcinkiem szosy. W ten
właśnie sposób wielu Afrykanów - czarnych, białych i wszelkich pośrednich
odcieni - traktuje kwestię czarów. To częsty temat rozmów - podobnie jak
polityka czy pogoda - i tak jak w przypadku tamtych dwóch, choć wiadomości o
poczynaniach czarowników są na ogół złe, nie można nic na to poradzić, nie warto
więc niepotrzebnie się denerwować.
Miałem zamiar dokładniej wypytać Dillipa o związki łączące Mobutu z tym
regionem, lecz akurat w tej chwili pojawił się Rawley. Kilka następnych minut
zajęło nam poklepywanie się po plecach, uściski i wymiana rubasznych
uprzejmości. Potem zdałem mu relację z rozmowy z Bumą.
- A więc uważasz go za utalentowanego aktora. - Rawley pociągnął łyk piwa. -
Muszę przyznać, że z początku również odniosłem takie wrażenie. Być może w jego
przypadku pierwsze odczucia rzeczywiście są najtrafniejsze. W miarę jak z nim
rozmawiałem, byłem coraz bardziej przekonany, że coś w tym rzeczywiście jest.
Magia. Czary. Dlatego właśnie chciałem usłyszeć twoją opinię. Ja się tu
urodziłem i z tego powodu jestem skłonny wierzyć takim starym oszustom.
W jego słowach nie słyszałem jednak zbytniego przekonania.
- Chciałbym z nim pogadać jeszcze raz, choćby tylko dlatego, żeby zobaczyć, jak
to robi.
- Tak, tak... zdecydowanie. Możesz z nim rozmawiać, kiedy tylko zechcesz.
Rawley wpatrzył się we własne odbicie w lustrze. Z pozoru wyglądał tak samo jak
zawsze, teraz jednak zauważyłem, że spodnie i koszulkę polo ma wymiętoszone, a
włosy niestarannie uczesane, co w niczym nie przypominało typowej dla niego
patologicznej schludności. Ciemne, obrzmiałe półksiężyce pod oczyma świadczyły o
braku snu, a spod rumianej opalenizny wyzierała bladość, zwykle kojarzona z
chorobą bądź przepracowaniem.
- Kurwa mać - rzucił znużonym tonem, jakby czytał w moich myślach. - Tylko mi
się we łbie miesza od całego tego interesu. - Skinął na Dillipa, wskazał na moją
pustą szklaneczkę i uniósł w górę dwa palce. - Obrywam od obu stron. Kinszasa
chce, żebym wniósł oskarżenie, ale miejscowi boją się, że jeśli to zrobię,
sługusi Bumy zamordują ich w ich własnych łóżkach.
- Buma ma sługusów?
- Nigdy o nich nie wspominał. Ale z drugiej strony, jak sam zauważyłeś, wywiera
groźne wrażenie. - Podano nam whisky. Rawley wychylił połowę jednym haustem,
zapalił papierosa, rozsiadł się wygodnie i popatrzył na mnie z sympatią. -
Cieszę się, że przyjechałeś, Michael. Naprawdę potrzebowałem kogoś, z kim
mógłbym zalać pałę.
- Czyli że nie chodziło ci o moją niezmierzoną wiedzę.
Parsknął śmiechem.
- To był tylko podstęp.
Rawley był doświadczonym pijakiem i wiedział, jak dyktować tempo na długi
wieczór. Choć na starcie zdobyłem nad nim przewagę, zwolniłem nieco i wpadłem w
jego rytm nieśpiesznych łyków, dzięki czemu po jakimś czasie obaj byliśmy mniej
więcej jednakowo ubzdryngoleni. W barze pojawili się inni klienci. Za stolikiem
w kącie siedział szacowny białowłosy afrykański dżentelmen w granatowym
garniturze. Wpatrywał się w dal, sącząc jakiegoś kolorowego drinka ozdobionego
maleńką papierową parasolką. Jego twarz nic nie wyrażała, odnosiłem jednak
wrażenie, że słyszę zapamiętane melodie, rozbrzmiewające mu pod czaszką. Przy
drugim końcu baru siedziało dwoje młodych Francuzów - pracowników agencji pomocy
- którzy rozłożyli przed sobą rządowe formularze, pogrążeni w poważnej rozmowie.
Stolik przy drzwiach zajęło dwóch brodatych trzydziestoparoletnich mężczyzn w
dżinsach i trykotowych koszulkach, którzy szybko wlewali w siebie kolejne piwa.
Ich przypominający rżenie mułów śmiech kłócił się z dystyngowaną, kolonialną
atmosferą. Zapewne byli Niemcami.
W chwilach wolnych od obsługiwania klientów Dillip nadal oglądał telewizję.
Nadawano dyskusję między trzema przedstawicielami rządu, którzy mówili o
kłopotach nad Kilombo. Ponieważ akurat odechciało nam się z Rawleyem wspomnień,
opowiedziałem mu, co usłyszałem od Dillipa o Mobutu i jego klątwie.
- Tak, znam tę historię - potwierdził Rawley. - To prawda, że po jego śmierci
cały region zamienił się w istne piekło. Nie sposób jednak określić, co było
pierwsze, nieszczęścia czy opowieść. - Czubkiem palca wskazującego rozsmarował
kałużkę płynu na gładkiej powierzchni baru. - Nie ma wątpliwości, że staruszek
był wariatem. I to nie tylko pod koniec. Kiedy byłem mały, ojciec zabrał mnie na
spotkanie z nim. Mały człowieczek w przesadnie wielkich okularach. Nosił
kapelusz ze skóry lamparta i laskę-fetysz. Chociaż byłem dzieckiem, wyczuwałem
jego obłęd. To było jak promieniowanie. - Cmoknął językiem o zęby na znak
rozczarowania. - Zawsze mi się zdawało, że rozumiem ten kontynent, ale
ostatnio... sam już nie wiem. Sytuacja zrobiła się fatalna... może właśnie
dlatego komplikuję sprawy. Dopatruję się w nich czegoś, czego tam nie ma. A,
niech tam. Nie będę już musiał martwić się tym długo.
- Tak? - zdziwiłem się. - A dlaczego?
Zawahał się.
- Miałem zamiar opowiedzieć ci o tym jutro. Pomyślałem sobie, że to będzie
świetne lekarstwo na kaca. - Uśmiechnął się blado. - W przyszłym miesiącu się
żenię. Z piękną dziewczyną nazwiskiem Helen Crowley. Jest bardzo inteligentna.
Pracuje w brytyjskiej ambasadzie. Nie może wytrzymać w Afryce, więc będziemy
mieszkali w Londynie.
- Cholera! Kiedy zdążyło do tego dojść?
- Poznałem ją w zeszłym roku, ale na dobre zaczęło się dopiero przed paroma
miesiącami.
Byłem zdumiony, a nawet więcej. Rawley był najbielszym Afrykaninem, jakiego
znałem, pozostawał jednak Afrykaninem z krwi i kości, i nie potrafiłem sobie
wyobrazić, by mógł być szczęśliwy gdziekolwiek indziej. Zapytałem go, czy cieszy
się na myśl, że zamieszka w Anglii.
- Chyba żartujesz! - obruszył się. - To kraj trzeciego świata z klimatem
drugiego. Nie mogę się, kurwa, doczekać! - Zmiął w palcach serwetkę. - Ale
ona... ona chce... cholera, wiesz, jak to jest.
Przyznałem, że wiem.
Rawley zaczął wychwalać liczne cnoty Helen Crowley. Odniosłem wrażenie, że
próbuje usprawiedliwić się przede mną z tego, że mnie opuszcza, jakby żeniąc się
i udając na wygnanie do Europy, kładł de facto kres naszej przyjaźni. Zapewne
rzeczywiście tak było. Moje plany na przyszłość mogły nie być zbyt
skonkretyzowane, z pewnością jednak w ich skład nie wchodził pobyt w Anglii.
Poczułem do niego dziecinny żal. Choć widywaliśmy się zaledwie kilka razy do
roku, był jedynym prawdziwym przyjacielem, jakiego miałem, i wiedziałem, że
zawsze mogę na niego liczyć.
Próbował grać na moich uczuciach, pytał o moje życie miłosne, sugerował, że czas
już, bym sobie kogoś znalazł, tak jak on. Odpowiadałem mu zwięźle i
zniechęcająco. Jakąś cząstką umysłu zdawałem sobie sprawę, że zachowuję się jak
dupek, byłem jednak zbyt pijany, żeby się cenzurować. Wkrótce potem przeprosiłem
go, oświadczyłem, że spotkamy się jutro wieczorem w barze, po mojej rozmowie z
Bumą, i powlokłem się chwiejnym krokiem do łóżka.
Ciemny pokój wypełniał odgłos bębniącego o szyby deszczu, od którego zakręciło
mi się w głowie jeszcze bardziej i całkowicie straciłem kontrolę
nad swym postępowaniem. Nie wiem, co mnie skłoniło do zatelefonowania do
Patience, przypuszczam jednak, że to zdrada Rawleya - tak przynajmniej określał
jego decyzję mój pijany mózg - skłoniła mnie do próby udawania, że ja również
zaangażowałem się w romantyczny związek. To współgrałoby z infantylnym biegiem
moich myśli.
Ku mojemu zaskoczeniu odebrała telefon już po trzecim sygnale.
- Michael! Tak się cieszę, że cię słyszę! Kiedy wracasz do domu?
Mój opiekacz, pomyślałem. Nadal należy do mnie.
Przez całą rozmowę Patience powtarzała, żebym jak najszybciej wracał, bo w Kongu
jest niebezpiecznie i boi się o mnie. Doszedłem do wniosku, że przemawia przez
nią samotność. Troska w jej głosie harmonizowała jednak z moimi fantazjami i po
chwili zacząłem szeptać czułe słówka, składać obietnice, jakich nigdy nie
powinno wypowiadać się lekko ani po pijanemu. Gdy odwdzięczyła mi się podobnymi
zapewnieniami, zamiast cofnąć się z krawędzi moralnej przepaści, nad którą
stanąłem, pozwoliłem, by jej głos mnie uspokoił, i zasnąłem ze słuchawką
przyciśniętą do ucha.
Kiedy za dużo wypiję, z reguły śpię niespokojnie, rzucam się i budzę co chwila,
dręczony bólami żołądka oraz nieprzyjemnymi snami, tej nocy jednak spałem
spokojnie, a jedyny sen, jaki mnie nawiedził, nie był typową, chaotyczną serią
surrealistycznych przygód i sytuacji, lecz cechował się klarownością i mentalnym
kolorytem, które nie przypominały żadnych innych marzeń sennych, jakie mi się
dotąd przytrafiały. Mknąłem szybko przez wodne płycizny, nie tyle płynąłem, ile
unosiłem się z prądem. Widzenie utrudniały mi chmury brązowawożółtego mułu,
wzbitego przez tych, którzy płynęli przede mną, dostrzegałem jednak kołyszące
się na dnie trzciny oraz sterczące z brzegu klinowate kamienne występy. Po paru
minutach woda stała się chłodniejsza, głębsza i bardziej zielona. Nie widziałem
już dna. Coś przyciągało mnie do siebie, nie wiedziałem jednak co. Choć strach
nie leżał w mojej naturze, zrozumiałem nagle to uczucie i kryjące się w nim
możliwości. Zacząłem zwracać większą uwagę na otoczenie, tak jak wtedy, gdy
pokarm był blisko. Ta wiedza nie miała jednak znaczenia, bo nawet gdybym był
zdolny czuć strach, z jakiegoś powodu ufałem temu, co mnie wzywało. Wiedziałem,
że nie jest moim wrogiem.
Prąd był coraz bardziej wartki, a woda stała się zimna i błękitna. Ogarnęło mnie
wielkie znużenie. Odpływała ze mnie siła, wyczuwałem jednak, że jej miejsce
zajmuje nowy rodzaj tężyzny, równie użytecznej. W oddali ujrzałem lśniącą plamę
jaśniejszego błękitu, która z początku była jedynie punkcikiem, lecz szybko
rosła, powiększając się z każdą sekundą. Wiedziałem, że owa jasność to sygnał
wzywający mnie do celu...
Nie jestem pewien, co mnie obudziło, sądzę jednak, że musiał to być piorun,
usłyszałem bowiem grzmot i zobaczyłem przeszywającą niebo błyskawicę, która
rozświetliła strugi deszczu. Nadal jeszcze nie otrząsnąłem się do końca z
sennych majaków, które były tak sugestywne, że wydawały się prz