LUCIUS SHEPARD krokodylowa skała Niech się wam przypadkiem nie zdaje, że jestem wiarygodnym świadkiem, nie ulegającym uprzedzeniom i nie zniekształcającym faktów. Rzecz jasna, każdą opowieść powinno w zasadzie poprzedzać podobne zastrzeżenie, albowiem nikt z nas nie jest zdolny do przekazania klarownej, bezinteresownej relacji. Burzliwe wydarzenia niedawnej przeszłości przekonały mnie jednak, że jako świadek zasługuję na zaufanie w jeszcze mniejszym stopniu niż większość ludzi. W ciągu kilku miesięcy poprzedzających telefon od Rawleya staczałem się stopniowo, wydając pochodzące z grantu pieniądze na alkohol, prochy i kobiety. Owa nieustanna balanga sprawiła, że zostałem niemal bez grosza, a moja równowaga umysłowa pozostawiała wiele do życzenia. Upadek nie zaczął się od jakiegoś konkretnego wydarzenia, lecz stanowił przejaw duchowej erozji, która mogła być zinternalizowanym odbiciem wojny, głodu i zarazy - wszystkich biblijnych plag, jakie spadły na ten nieszczęsny kontynent. Jeśli rzeczywiście tak się zdarzyło, nie byłby to pierwszy przypadek, w którym liczne dotykające Afryki klęski wywarły swój wpływ na przybysza z zewnątrz. Z drugiej strony, choć wielu Czarnych z Ameryki i z innych kontynentów z upodobaniem opowiada o wizycie w ojczyźnie przodków, i nie mogę twierdzić, bym całkowicie odrzucał ich punkt widzenia, ja nieustannie odczuwałem tu dziwny, delikatny nacisk, poczucie obcości i zagubienia. Jestem przekonany, że to również w znacznym stopniu zaszkodziło mojej psychicznej stabilności. Cokolwiek jednak leżało u źródeł tego stanu rzeczy, zaniedbałem pracę i coraz rzadziej wypuszczałem się do buszu, przesiadując w swym abidżańskim mieszkaniu, parnej szczurzej norze w betonowym otynkowanym bloku. Ściany miały tam kolor musztardy, a wyściełane winylem meble byłyby na miejscu w poczekalni progresywnego amerykańskiego dentysty w roku mniej więcej 1955. Rankiem dnia, gdy odebrałem telefon, siedziałem sobie skacowany i gapiłem się, jak moja aktualna dziewczyna, Patience, robi grzanki. Opuściła rodzinną wioskę zaledwie przed dwoma tygodniami i miejskie zwyczaje wciąż wydawały się jej czymś zdumiewającym i pięknym. Aczkolwiek zapewniała, że widziała już, jak działa opiekacz, nigdy dotąd nie miała okazji obsługiwać go własnoręcznie. Połowę kuchennego stołu pokrywały stosy posmarowanych masłem grzanek, od zupełnie czarnych po ledwie przybrązowione - ślady nauki na błędach. Urodziwa siedemnastolatka (zapewniała, że ma już tyle lat), która - ubrana tylko w czerwone majtki - wpatrywała się intensywnie w opiekacz, śmiała się głośno, gdy wyskakiwał z niego chleb, pracowicie smarowała każdą grzankę masłem, kołysząc przy tym piersiami, a od czasu do czasu spoglądała na mnie z pełnym zachwytu uśmiechem... ten widok mógłby mnie kiedyś pobudzić do medytacji na temat kulturowego synkretyzmu i niewinności albo bardziej osobistej zadumy nad ową chwilą i moją tu obecnością. Teraz jednak podobne refleksje budziły we mnie jedynie znużenie i poczucie bezsensu życia. Byłem zbyt wyalienowany, by gromadzić w pamięci kolekcję przezroczy o osobistym charakterze. Dlatego ucieszyłem się, gdy zadzwonił telefon i mogłem przejść do salonu. - Boże, co się z tobą dzieje? - zapytał Rawley, gdy tylko mnie usłyszał. - Twój głos brzmi okropnie. Chyba znowu narozrabiałeś, co? - zapytał chytrym, porozumiewawczym tonem. - Nic mi nie jest - odparłem bardziej obcesowo, niż było to moim zamiarem. - O co ci chodzi? Nastała chwila przerwy, podczas której w słuchawce rozlegał się tylko szum. Potem głos Rawleya wydawał się cichszy, bardziej bezbarwny i jakby mniej ludzki. - Szczerze mówiąc, Michael, mam dla ciebie robotę... jeśli cię to zainteresuje. Ale jeżeli przeżywasz kiepski okres... Przeprosiłem go za nieuprzejme traktowanie i wytłumaczyłem, że mam za sobą parę ciężkich nocy. - Nie ma sprawy - odparł ze śmiechem. - Nie trzeba mi było dzwonić tak wcześnie. Powinienem pamiętać, że nim wypijesz poranną kawę, jesteś złośliwym skurwielem. Zapytałem go, co to za robota, i po raz drugi nastała przerwa. W sąsiednim mieszkaniu ktoś włączył radio i zagrała muzyka soukous. Usłyszałem śpiewne dźwięki gitar oraz głos Sama Mangwany czyniącego wymówki niewiernej kochance. Z drugiej strony ulicy dolatywała aromatyczna woń pieczonego mięsa. Miałem ochotę wyjrzeć przez okno i zobaczyć, czy przekupień na dole otworzył już interes, ale światło raziło mnie w oczy i zasunąłem żaluzje. - Zlecono mi pewną osobliwą sprawę - odpowiedział Rawley. - Szczerze mówiąc, jest dosyć kłopotliwa. W prowincji Bandundu doszło do serii morderstw i winą obciąża się czarowników. Dokładniej mówiąc, ludzi-krokodyle. - I co w tym takiego niezwykłego? - Nic, oczywiście. Nie pamiętam roku bez podobnych meldunków. Czarownicy zamieniają się w różne zwierzęta i popełniają morderstwa. W tym roku jednak jest tego znacznie więcej. Dziesiątki przypadków. Zaczekaj chwilkę, dobra? Usłyszałem, że mówi coś do kogoś w swym gabinecie i wyobraziłem go sobie takim, jakim widziałem go przed trzema miesiącami: jasnowłosy, aryjski młodzieniec, którego czas zamienił w muskularnego, zadowolonego z siebie, trzydziestoparoletniego byłego pływaka, chętnie poklepującego wszystkich po plecach i nadużywającego piwa. Albo - jak opisał go pewien nasz wspólny znajomy - był "człowiekiem w trakcie metamorfozy z pięknego chłopaka w tłustego alkoholika". - Michael? - Patience stała w drzwiach kuchni, a zza jej pleców buchały kłęby dymu. - Chleb nie chce wyjść z otworu - oznajmiła ze smutkiem. Spuściła głowę i spoglądała na mnie przez rzęsy w pozie sugerującej zarówno skruchę, jak i seksualną obietnicę. - Za chwileczkę przyjdę - zapewniłem. - Wyciągnij przewód ze ściany. - Przepraszam, Michael. - Rawley wrócił pełen energii, jakby przed chwilą otrzymał dobre wieści. - Chodzi o tę sprawę, o której ci wspominałem. Świadek zidentyfikował trzech mężczyzn i dwie kobiety, którzy według niego zamienili się w potwory. Półludzie, półkrokodyle. Zapewnia, że widział, jak zabili i pożarli grupę osób. Spróbowałem coś powiedzieć, lecz nie dał mi dojść do słowa. - Wiem, wiem. W tym również nie ma nic niezwykłego. Ale zeznania tego faceta były bardzo przekonujące. Opisał bestie z najdrobniejszymi szczegółami. Od pasa w górę ludzie, a poniżej krokodyle. Skóra zwisała z nich w strzępach, jakby linieli. Takie tam rzeczy. Tak czy inaczej, podejrzanych aresztowano. Czworo z nich wszystkiemu zaprzecza. To zrozumiałe. W normalnej sytuacji puściłbym ich wolno. Co prawda, wszyscy tu wierzą w przesądy, ale postawienie kogoś w stan oskarżenia tylko pod zarzutem uprawiania czarów byłoby śmieszne. W tym przypadku jednak jeden z oskarżonych się przyznał. Zdążyłem już rozciągnąć kabel telefonu na maksymalną długość i próbowałem zajrzeć do kuchni, żeby sprawdzić, jak Patience radzi sobie z przewodem od opiekacza, nagle jednak Rawley przyciągnął całą moją uwagę. - Przyznał się do zabójstwa i ludożerstwa? - Nie tylko do tego. Utrzymuje, że dopuścił się tego czynu w postaci półczłowieka, półkrokodyla. Dałem sobie chwilę na zastanowienie. - Na pewno policja go torturowała - stwierdziłem wreszcie. - Nie sądzę. Rozmawiałem z nim w więzieniu w Mogado i w najmniejszym stopniu nie wyglądał mi na zastraszonego. Wprost przeciwnie, miałem wrażenie, że się z nas nabija. Bawiło go, że ktoś wątpi w jego słowa. - W takim razie to z pewnością wariat. - Przyszła mi do głowy taka możliwość. Rzecz jasna, kazałem psychiatrze go zbadać. Okazało się, że jest całkowicie zdrowy. Oczywiście, nie mogę mieć pełnego zaufania do kompetencji mojego psychiatry ani do jego motywów, jakie nim kierowały. Jego listy uwierzytelniające nie prezentują się najlepiej, a na dokładkę wywierane są silne naciski polityczne, żeby doszło do procesu. Wielkim szefom w Kinszasie nie podoba się myśl, że ktoś na prowincji może dysponować skuteczniejszym juju niż oni. - Wszystko to brzmi bardzo intrygująco - stwierdziłem. - Ale nie rozumiem, w czym mogę ci pomóc. - Chcę, żeby ktoś, komu mogę zaufać, przyjrzał się temu facetowi. Doświadczony obserwator. Ktoś, kto zna się na takich sprawach. - Trudno mnie nazwać ekspertem od ludzkich zachowań. Z pewnością nie w akademickim sensie. - To prawda - zgodził się Rawley. - Ale wiesz to i owo o krokodylach. Mam rację? Zdumiały mnie jego słowa. - Pewnie tak... chociaż nie mogę twierdzić, żebym uważnie śledził literaturę. Moja dziedzina to węże. Po co ci specjalista od krokodyli? Rawley ponownie umilkł na chwilę. Wykorzystałem tę okazję, by zerknąć na Patience, która siedziała przy stole, gapiąc się z ponurą miną przez okno. Z jej splecionych dłoni wystawała czarna wtyczka. Przypominała dziecko ściskające w rękach zwiędły kwiat. Nie odwróciła się, lecz skierowała wzrok w moją stronę i spojrzała mi prosto w oczy. Wyglądało to niepokojąco, zupełnie jakby patrzył na mnie zombie. Albo jaszczurka. - Zdaję sobie sprawę, że to brzmi dziwnie - ciągnął Rawley - ale Buma... tak się ten gość nazywa. Gilbert Buma. To człowiek, który robi wrażenie. Trudno mi ująć w słowa dlaczego. Wywiera na ludzi naprawdę zdumiewający wpływ. Chcę... - przerwał sfrustrowany. - Chryste, Michael, proszę cię, przyjedź i przyjrzyj się facetowi. Załatwię ci niezłą zapłatę za konsultację. Dostarczymy cię samolotem do Kinszasy i pokryjemy wydatki. Możesz mi nie uwierzyć, ale w Mogado jest całkiem przyzwoity hotel. Pozostałość po imperium. Będziesz sobie mieszkał bardzo wygodnie, a ja już zadbam o drinki. To nie powinno potrwać dłużej niż tydzień. - Usłyszałem trzask zapalniczki, a potem głęboki oddech Rawleya. - No, chłopie. Powiedz, że się zgadzasz. To będzie świetny pretekst do odwiedzin. Stęskniłem się za tobą, ty stary skurczybyku. - No dobra, zgadzam się. Ale nadal nie bardzo wiem, czego właściwie ode mnie oczekujesz. - Ja też nie jestem tego do końca pewien - przyznał Rawley. - Powiedzmy po prostu, że masz zdecydować jako znawca tematu, czy twoim zdaniem ten Buma może mówić prawdę. Kiedy wyjeżdżałem, Patience płakała. Byliśmy ze sobą zaledwie kilka dni i nasz związek nie zdążył osiągnąć żadnych emocjonalnych głębi, sądząc jednak po tej demonstracji uczuć, można by pomyśleć, że jesteśmy nowożeńcami rozdzielonymi w samym środku miodowego miesiąca. Dałem jej tyle pieniędzy, żeby wystarczyło na parę tygodni, i pokazałem, jak ma sobie radzić z mieszkaniem. Szczerze mówiąc, nie wierzyłem, że jeszcze kiedyś ją zobaczę. Byłem przekonany, że po powrocie zastanę zdewastowany lokal i będę musiał sobie kupić nowy opiekacz. Podejrzewałem, że płacze dlatego, iż boi się zostać sama w mieście, i gdy tylko się oddalę, zrobi coś, by zaradzić tej sytuacji. Bez względu na cały ten cynizm poczułem się jednak wzruszony, próbowałem więc zapewnić dziewczynę, że wszystko będzie dobrze. Powiedziałem jej, że zadzwonię z Mogado i podałem numer telefonu do biura Rawleya. Nic jednak nie mogło jej pocieszyć. Kiedy jechałem taksówką na lotnisko i spoglądałem na pokryte pyłem slumsy przez mozaikę kalkomanii i fetyszów niemal całkowicie zasłaniającą tylną szybę, dopadły mnie nagle wyrzuty sumienia na myśl, że zostawiam Patience na pastwę losu. Zadałem też sobie pytanie, czy zawsze spodziewając się po ludziach najgorszego, nie staję się ślepy na tkwiący w nich potencjał. Powtarzałem sobie, że być może Patience jest kimś innym niż typową wygnaną z domu przez nędzę wiejską dziewczyną, którą nieuchronnie czeka śmierć od noża, pobicia albo jakiejś choroby przenoszonej drogą płciową. Być może miała do zaoferowania coś więcej, a mnie nie chciało się tego zauważyć. Trudno mi jednak było serio traktować tak sentymentalny pomysł. Zapomniałem o nim i skupiłem się na tym, co czekało mnie w najbliższej przyszłości: na Mogado, Gilbercie Bumie i Rawleyu. Moja przyjaźń z Jamesem Rawleyem zaczęła się pod sztandarem poprawności politycznej. Choć podczas mojego rocznego pobytu w Oksfordzie politycznie poprawny sposób myślenia nie był tak irytująco wszechobecny jak w Stanach, moda nań dotarła również i tam. Dlatego przypuszczam, iż Rawley był przekonany, że przyjaźń z czarnym Amerykaninem uwiarygodni go moralnie, da osłonę przed dotyczącymi białych Afrykanów stereotypami, które były dotąd przekleństwem jego studenckiej kariery - a dla niego była to kariera w najczystszym sensie tego słowa, staranne kolekcjonowanie potencjalnie przydatnych wpływów i znajomości. Wątpię, by nawiązanie ze mną znajomości było z jego strony świadomym wyborem. Chodziło raczej o przejaw wrodzonego sprytu. Nie sądzę też jednak, by próbował zaprzeczać, gdybym wspomniał mu kiedyś o tym fakcie. Instynktowna samowiedza i wrodzona szczerość utrudniały mu uleganie złudzeniom, jeśli chodzi o własne motywy. Z mojej strony wyglądało to zresztą podobnie. Akceptacja Rawleya ułatwiła mi życie w Oksfordzie i choć sztuczny charakter naszej przyjaźni zawsze kładł się między nami cieniem, nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat. Mieliśmy pod dostatkiem wspólnych zainteresowań i upodobań, które pozwoliły nam omijać ów potencjalny problem. Przez długi czas uważałem naszą przyjaźń za nienormalną i zapewne w jakimś stopniu rzeczywiście taka była, jako że nie wspierała jej autentyczna sympatia. Z upływem lat zdałem sobie jednak sprawę, że przyjaciele, podobnie jak kochankowie, mają swe miesiące miodowe, i że sympatia, podobnie jak namiętność, trwa tylko przez pewien czas, by potem ustąpić miejsca względom wzajemnych korzyści. Tak właśnie wyglądała moja przyjaźń z Rawleyem i choć z początku nie było w niej ciepła, przez wszystkie te lata nasze orbity często się przecinały i w końcu połączyły nas serdeczne więzy. Mogłoby się wydawać, iż żywa, trwała przyjaźń między nami stała się możliwa właśnie dlatego, że nigdy nie wierzyliśmy w jej iluzję, zdając sobie sprawę, że kryją się za nią niskie motywy. Gdy tylko zastanawiałem się nad tą sprawą, nie mogłem nie zadawać sobie pytania, czy rzeczywiście lubię Rawleya, lecz mimo to czas i wspólne doświadczenia splotły ze sobą nasze losy. Zawsze zwracaliśmy się do siebie, gdy potrzebowaliśmy rady, pieniędzy, ramienia, na którym można by się wypłakać, i tak dalej, aż wreszcie staliśmy się sobie bliscy jak stare małżeństwo. Choć nigdy w życiu nie byłem w Mogado, wiedziałem, czego się spodziewać. W Afryce wszystkie stolice prowincji są do siebie bardzo podobne zarówno w ogólnym zarysie, jak i jeśli chodzi o szczegóły. Mogado, ze swymi pełnymi dziur, zakurzonymi ulicami śródmieścia, rosnącymi tu i ówdzie bezlistnymi, szkieletowatymi drzewami i obskurnymi budynkami o frontach pokrytych spękanym stiukiem, pod żadnym względem nie odbiegało od normy. Żyło tu wystarczająco wielu ludzi, by można ich było wziąć za dzikich lokatorów, bezprawnie okupujących mieszkania w wymarłym mieście: bosa kobieta w wyblakłej sukni wyglądająca zza ciemnych drzwi, trójka chudych dzieci, które przykucnęły na ziemi, znęcając się nad schwytanym wężem, bezzębny staruszek siedzący przy oknie i wpatrujący się beznamiętnie w przeszłość. Cała reszta mieszkańców ukryła się przed upałem. Nad głównym placem dominowała gipsowa fontanna ozdobiona płaskorzeźbami twarzy, z których erozja dawno już starła wszelkie rysy. Obok niej pies-parias o sierści barwy migdałów poszukiwał owadów w zbrązowiałej trawie. Gdy mój samochód przejeżdżał, zwierzę czmychnęło na bok. Podążał za nim cień chudy niczym figurka wykonana z drutu. Tabliczka na rogu ulicy położonym najbliżej więzienia była tak wyblakła i powgniatana, że odczytać ją było niemal nie sposób. Przyjrzawszy się dokładniej, zauważyłem, że widnieje na niej jakaś data. Udało mi się z trudem odcyfrować nazwę miesiąca - listopad - obok której widać było blady cień cyfry. Z pewnością upamiętniała jakieś wspaniałe rewolucyjne wydarzenie, którego duch zdążył już ulec podobnej erozji. Samo więzienie zajmowało piwnicę i parter miejscowego biurowca - trzypiętrowego budynku pokrytego pastelowym, zielonym stiukiem. W przedpokoju, za biurkiem upstrzonym odchodami much siedział brzuchaty kongijski policjant o czarnogranatowej skórze, który pod lewym okiem miał kaszak i wyglądał dumnie jak prezydent. Czytał francuskojęzyczną gazetę; nagłówek informował o katastrofie promu na rzece Kilombo, tym samym błotnistym szlaku wodnym, który przepływał przez Mogado. Na spękanej ścianie za jego plecami rzucał się w oczy wielki prostokąt, wyraźnie jaśniejszy niż reszta brudnej powierzchni. Doszedłem do wniosku, że z pewnością tam właśnie przez trzy dziesięciolecia wisiał portret zmarłego, przez nikogo nieopłakiwanego dyktatora Mobutu Sese Seko. Zawieszony pod sufitem wentylator był źródłem lekkiego powiewu, który sprawiał, że jeszcze wyraźniej czułem przesycającą powietrze wilgoć oraz ostry odór środków czyszczących zmieszany z innym stęchłym zapachem, w którym doszukiwałem się woni krwi, moczu i potu, symptomu długotrwałego cierpienia. Policjant poinformował mnie, że Rawleya zatrzymały obowiązki i że odwiedzi mnie wieczorem w hotelu. Mogłem jednak zobaczyć się teraz z więźniem, jeśli miałem na to ochotę. Sądziłem dotąd, że Rawley zechce ze mną porozmawiać, nim spotkam się po raz pierwszy z Bumą, teraz jednak uznałem, że jego nieobecność jest celowa, że wolał, by na moje pierwsze wrażenie nie wpłynęły sugestie innych. Po długim locie i jeździe samochodem czułem się zmęczony, doszedłem jednak do wniosku, że nie ma sensu odkładać tak ważnego spotkania. Drugi policjant zaprowadził mnie na dół, do świeżo bielonego pokoju przesłuchań, który mieścił się na zapleczu budynku. Stał w nim stół z nieheblowanych desek i dwa składane krzesła. Czekając na Bumę, zająłem się skubaniem bielonej ściany i udało mi się zdrapać spory kawałek wapna, pod którym ukrywała się ciemna powierzchnia pokryta rdzawymi plamami, niemal z pewnością pozostawionymi przez zeschłą krew. Nawiedziła mnie sympatyczna wizja, w której Mobutu odsiadywał wyrok w jakimś miejscu o klimacie jeszcze bardziej tropikalnym niż Mogado, tańczył jak szaleniec w rozgrzanej do czerwoności żelaznej celi, z oczu sterczały mu głowy węży, a szczury bawiły się w przeciąganie liny krwawymi strzępami jego języka. Drzwi otworzyły się skrzypiąc, a wyraźnie podekscytowany policjant wprowadził do środka białowłosego staruszka i zamknął celę. Więzień miał na sobie podartą koszulę i spodnie uszyte z worka na mąkę. Ręce i nogi skuwały mu kajdany. Nie spojrzawszy na mnie, spuścił głowę. Podszedł do drugiego krzesła, ustawił je bokiem do stołu i usiadł na nim, demonstrując mi swój lewy profil. Potem zerknął na mnie, popatrzył mi przez kilka sekund w oczy, a następnie wbił wzrok w ścianę. Uśmiechał się, odsłaniając odbarwione zęby, ponieważ jednak jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, być może nie był to prawdziwy uśmiech, lecz naturalne dla niego ustawienie szczęk. Skórę barwy kawy miał tak pomarszczoną, że w pierwszej chwili pomyślałem, iż przekroczył już osiemdziesiątkę, jego muskulatura zadawała jednak kłam temu wrażeniu. Miał przedramiona i bicepsy człowieka, który spędził życie na fizycznej pracy, i twarz o silnych, wyrazistych rysach. Wyglądało to tak, jakby wiek pokrył go tylko patyną i gdybym potrafił wygładzić jego zmarszczki, ujrzałbym przed sobą zdrowego mężczyznę w średnim wieku. - Panie Buma - odezwałem się. - Nazywam się Michael Mosely i chciałbym zadać panu kilka pytań. Zareagował powoli, jakby trzeba było kilku sekund, by moje słowa dotarły do jego kory mózgowej, i kilku dalszych, by jego mózg mógł je zinterpretować. - Powiedzieli mi, że jest pan kolejnym doktorem - odpowiedział wreszcie barytonem tak dźwięcznym, jakby mówił przez drewnianą tubę. - To prawda - przyznałem. - Ale nie takim jak ten, który rozmawiał z panem poprzednio. Moją specjalnością jest herpetologia. Nauka o wężach. Mówiąc dokładnie, jestem etologiem specjalizującym się w bezhawiorystyce pytonów. To go wyraźnie zaintrygowało. Zwrócił na mnie całą moc swych oczu o pożółkłych białkach. Użyłem słowa "moc" nieprzypadkowo, gdyż mógłbym przysiąc, że nagle poczułem na skórze twarzy zimny nacisk. W połączeniu z bladym, fałszywym uśmieszkiem napełniło mnie to głębokim niepokojem. - Pytonów - powtórzył i stęknął z rozbawieniem. - O nich nic się pan ode mnie nie dowie. - Jak panu zapewne wiadomo, nie na ten temat chcę z panem rozmawiać - odparłem. Uniósł wielką głowę o kilka stopni. Wydawało się, że przygląda się czemuś w kącie sufitu. Pomyślałem, że jego najbardziej charakterystyczną cechą jest bezruch. Po każdym ruchu zamierał niczym posąg. Zadałem sobie pytanie, czy ten całkowity brak drżeń mięśniowych nie świadczy o jakiejś patologii. - Gdzie się pan urodził? - zapytałem. - Nad rzeką. Kilka dni drogi stąd. - Jak się nazywa pańska wioska? - Ona już nie istnieje. Nie ma nazwy. Mobutu, pomyślałem. Pod władzą Mobutu wiele rzeczy w Kongu przestało istnieć. - Przyjmę założenie, że rzeczywiście popełnił pan morderstwa, o które jest pan oskarżony - zacząłem. - W takim razie dlaczego się pan przyznał? Opuścił wzrok, przenosząc go na ścianę. - Dlatego, że chciałem się ujawnić przed światem. Dlatego, że nie boję się tego, co może się zdarzyć. Miałem wrażenie, że rozumiem jego odpowiedź. Albo rzeczywiście brał udział w morderstwach, albo popełnił je ktoś inny, a on wykorzystał okazję. Był czarownikiem. Członkiem krokodylowego kultu. Pragnął uznania swej mocy. Był przekonany, że gdy autorytet kultu zostanie oficjalnie potwierdzony, żaden kongijski sąd nie ośmieli się go skazać, w obawie przed potęgą jego czarów. Cały ten interes z oskarżeniem i przyznaniem się do winy był po prostu chwytem reklamowym, który miał podnieść status kultu, zmienić go z prowincjonalnej organizacji w powszechnie uznany element skomplikowanej hierarchii czarownic i czarowników, która zawsze kwitła w tym kraju, bez względu na to, jaki reżim akurat sprawował władzę polityczną. Za czasów Mobutu na takie zagranie odpowiedziano by szybką przemocą - nikt nie miał prawa praktykować juju silniejszego niż dożywotni prezydent - teraz jednak, gdy u steru były pomniejsze potwory, istniała szansa sukcesu. Nie potrafiłem jednak rozstrzygnąć, czy Buma jest oszustem, czy też naprawdę wierzy we własne opowieści. - Czy mógłby mi pan wyjaśnić, w jaki sposób posiadł pan umiejętność zmiany kształtu? - zapytałem. Nadal wpatrywał się w ścianę, jakby w ogóle mnie nie słyszał. Zaintrygowało mnie to. Zgodnie z moim doświadczeniem większość czarowników skwapliwie korzystała z każdej szansy chwalenia się swymi mocami i kontaktami z rozmaitymi bogami oraz żywiołakami, a także straszliwymi próbami, którym musieli się poddać, by osiągnąć swój cel. - Czy te morderstwa miały jakiś związek z rytuałem, który umożliwia panu przemianę? - kontynuowałem. - A może były jedynie zbiegiem okoliczności? Westchnął ciężko i nie zamknął potem ust, jakby był to jego ostatni oddech. Potem jednak zamrugał i ponownie przeszył mnie wzrokiem. - Za wszystkimi tymi pytaniami kryje się inne - stwierdził. - Tak naprawdę chce się pan dowiedzieć, czy jestem kłamcą, czy głupcem. Gdybym był głupcem, nie potrafiłbym panu odpowiedzieć. A gdybym był kłamcą, nie powiedziałbym panu prawdy. - Nie docenia pan siebie... - zacząłem, lecz przerwał mi lekceważącym skinieniem dłoni. - Nie muszę pytać, czy pan jest głupcem - ciągnął. - Twierdzi pan, że jest doktorem od węży, a zadaje pan takie same pytania jak poprzedni głupiec. Chce mnie pan podstępem skłonić do ujawnienia prawdy. Jest pan tak bardzo głupi, że nawet pan nie widzi, iż już to zrobiłem. - Wszyscy ludzie są głupcami w tej czy innej sprawie - przyznałem. - Jestem gotów zaakceptować pański osąd. Czemu mnie pan nie oświeci? Do tej chwili jego ruchy były spokojne i niespieszne, co tłumaczyłem ciężarem kajdan. Teraz jednak odwrócił się błyskawicznie i walnął obiema pięściami w sam środek blatu, rozszczepiając go. Poruszył się tak szybko i płynnie, że nawet nie miałem czasu się wzdrygnąć. Zamarłem, porażony jego gwałtownością. Gdy pochylił się w moją stronę, unieruchamiając mnie gniewnym spojrzeniem pożółkłych oczu, zdałem sobie sprawę, że gdyby zechciał mnie zaatakować, kajdany by mu w tym nie przeszkodziły. Zza zamkniętych drzwi dobiegł głos policjanta, który pytał, czy wszystko w porządku. Nim zdążyłem odpowiedzieć, Buma nakazał mu, żeby zostawił nas w spokoju. Natychmiast potem usłyszałem oddalające się korytarzem kroki. - Ciekawe, co go ugryzło? - zapytałem Bumę, usiłując na czas opanować rodzącą się panikę. - Nie wiem, co pan właściwie próbuje wmówić ludziom, ale wygląda na to, że udało się panu znaleźć przynajmniej jednego idiotę, który w to uwierzył. Nie odpowiedział mi i nadal się nie ruszał, zauważyłem jednak, że rozluźnił napięte mięśnie. Usiadłem nieco wygodniej, starając się udawać chłodną obojętność. - Co to chciał pan powiedzieć...? Buma spojrzał na żelazne kajdany, które skuwały mu ręce. Po chwili znowu westchnął i zwrócił się twarzą ku ścianie. - Lepiej byłoby, gdyby wrócił pan do Abidżanu - oznajmił. Zdziwiło mnie na chwilę, że wie, gdzie mieszkam, potem jednak zrozumiałem, iż łatwo to wyjaśnić. - W ten sposób mi pan nie zaimponuje - skontrowałem. - Zapewne opowiedział panu o mnie pan Rawley. A jeśli nie on, to w takim razie któryś ze strażników. Tym razem odniosłem wrażenie, że ten jego osobliwy grymas naprawdę jest uśmiechem. - Jeśli popłynie pan w górę rzeki, pięć dni drogi stąd - zaczął - trafi pan na przystań dla promu, którą puścili z dymem żołnierze. Proszę ruszyć prosto w dżunglę, aż natrafi pan na wielkie drzewo figowe. To nie jest daleko. Tam znajdzie pan to, czego pan szuka. - Czyli właściwie co? - Pytona - wyjaśnił Buma. - Białego. Byłem niemal pewien, że wspominałem Rawleyowi, iż poszukuję skalnego pytona- albinosa. Zdrowy okaz byłby wart sześciocyfrową sumę, a gdyby udało mi się go rozmnożyć, mógłbym na pierwszym miocie zarobić jeszcze więcej. Te pieniądze uwolniłyby mnie od konieczności ubiegania się o kolejne granty, od nudnych badań. Od Afryki. Nie potrafiłem sobie jednak wyobrazić, by Rawley zaprzyjaźnił się z Bumą tak bardzo, że mu o tym opowiedział. Jeśli w ogóle mu o tym napomknąłem, to jedynie przelotnie, gdyż nie leżało w mojej naturze rozwodzić się nad projektami nie mającymi większych szans powodzenia. Niemniej jednak było to jedyne możliwe wyjaśnienie. - Wąż pewnie po prostu wisi sobie na tym drzewie, czekając aż go złapię? Buma obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem. - Jeśli pan tam popłynie, znajdzie go pan. - Kurczę, dziękuję, natychmiast się tym zajmę - rzuciłem. - A zdawało mi się, że mówił pan, iż nie dowiem się od pana nic o pytonach. - Widzę, że uznał mnie pan za kłamcę, nie głupca - odciął się Buma. Nie mogłem się nie roześmiać. Rawley miał rację: ten człowiek był inteligentny. Nadal jednak pozostawałem przekonany, że wszystko to - od gadziego zachowania aż po rzucane od niechcenia tajemnicze uwagi - jest jedynie grą. Lepiej zaplanowaną niż inne podobne, które widziałem, niemniej jednak grą. - Czy naprawdę chce pan usłyszeć odpowiedzi na swe pytania? - zainteresował się Buma. - Oczywiście. Ponownie zwrócił się w moją stronę, tym razem powoli, obrzucił mnie szacującym spojrzeniem i skinął powoli głową. - To nie będzie łatwe, ale może uda się panu zrozumieć - orzekł. - Proszę bardzo. Wyciągnął rękę i zacisnął lewą dłoń na moim prawym nadgarstku. Spróbowałem odruchowo się wyrwać, lecz moja dłoń równie dobrze mogłaby być zakuta w żelaznej ścianie. Był niewiarygodnie silny. Zamknął oczy, zacisnął rękę tak mocno, że musiałem rozchylić pięść, po czym pochylił się i splunął w moją otwartą dłoń. Wolną ręką zamknął moje palce na plwocinie, rozsmarowując ją na skórze. - Proszę - powiedział, puszczając mnie. - Teraz moi bracia i siostry pana nie skrzywdzą. - Myślałem, że odpowie pan na moje pytania. - Słowa nie potrafią oddać prawdy - oświadczył. - Prawda musi zostać odsłonięta. I to właśnie pana spotka. Opadł z powrotem na krzesło, wydając z siebie syczące westchnienie. - I to wszystko? Tak wygląda pańska odpowiedź? Że prawda musi zostać odsłonięta? Buma przymknął powieki. Pierś mu falowała, lecz bardzo powoli, jakby spał. - Jutro - zakończył rozmowę ochrypłym, ledwie słyszalnym szeptem. - Jutro porozmawiamy znowu. Miasteczko było wciśnięte w lukę między niskimi zielonymi wzgórzami, za którymi rozpościerała się gęsta dżungla. Ciągnęło się prawie ćwierć mili wzdłuż brzegów Kilombo, przechodząc na zachodzie w dzielnicę krytych słomą chat oraz tubylczych knajp. Dalej na zachodzie, oddzielony od tej dzielnicy przez nadrzeczne błota, znajdował się hotel, o którym wspominał Rawley. Hotel du Rive Vert był zabytkową budowlą, datującą się z pierwszych lat dwudziestego wieku, kiedy to rzeką wędrowali w głąb lądu europejscy kupcy wymieniający tanie wyroby nowoczesnego przemysłu na skóry i kość słoniową. Rive nie był już vert, ziemię porośniętą spaloną trawą przecinały błotniste ścieżki, przy których tu i ówdzie rosły więdnące, niemal całkowicie pozbawione liści eukaliptusy. Stojący na tym pustkowiu samotny budynek, pokryta białym stiukiem kolonialna fantazja o dachu z czerwonej dachówki, pierwszym piętrze ozdobionym licznymi balkonami oraz oszklonych drzwiach, wydawał się tak jaskrawo niedorzeczny, że po prostu musiał być halucynacją. Wrażenie to wzmacniała rosnąca tuż przed frontowym wejściem uderzona piorunem akacja, która tuż poniżej rozwidlenia miała dziuplę przypominającą rozwarte usta. Wyglądało to tak, jakby wskazywała na hotel złożoną z rozwidlonych gałązek dłonią, krzycząc przy tym bezgłośnie. Nie zastałem w hotelu Rawleya, który nie zostawił też żadnej wiadomości. Hotelowy bar, cudownie ciemny, chłodny i pełen mahoniowego przepychu, stanowił dla mnie silną pokusę, nie chciałem jednak być pijany w chwili przybycia Rawleya. Pomyślałem, że mógłbym wpaść do jednej z knajp na piwo albo dwa - ale nie więcej - i ruszyłem w tamtą stronę wzdłuż brzegu. Nasunęła mi się myśl, że piwo może stać się podkładem dla poważniejszej konsumpcji alkoholu, do której z pewnością dojdzie, gdy tylko załatwimy z Rawleyem sprawy służbowe i przejdziemy do wspomnień. Zbliżał się koniec pory suchej i choć większość dni nadal była słoneczna - tak jak dzisiejszy - późnopopołudniowe deszcze trwały coraz dłużej i niekiedy nie kończyły się z zapadnięciem nocy. Ziemia była tak spragniona, że późnym rankiem następnego dnia ulice znowu były spękane, a wiatr unosił ze sobą obłoki kurzu, w powietrzu jednak wyczuwało się już ciężar, a w grząskim gruncie przy brzegu widać było płytkie zagłębienia, w których podczas ulewy leżały nieruchome krokodyle. Wyobraziłem sobie, że gady z pewnością czują mroczną satysfakcję, przekonane, że błoto, rzeka i wilgotna ciemność łączą się ze sobą w jedno środowisko, idealnie dostosowane do ich celów. Co jednak dziwne, podczas pierwszej części spaceru nie zauważyłem ani jednego krokodyla. Błota cuchnęły odpadkami i walało się w nich pełno bydlęcych czaszek i kości, pustych butelek, papierów oraz łupin owoców. Od czasu do czasu mijałem też uschnięte drzewo albo plątaninę zbielałych na słońcu patyków i gałązek, która niegdyś była krzakiem. Rzeka miała w tym miejscu paręset stóp szerokości, była mętna i błotnista, a jej drugi brzeg porastała młoda dżungla, która podczas letniej suszy przybrała kolor jasnozielony. Dobiegały z niej głosy biliona żywych istot, połączone w gniewne brzęczenie, ledwie przebijające się przez leniwy plusk rzeki. Wokół mojej głowy krążyły muchy, a pod stopami widziałem delikatne ślady krabów, ale nie było tu krokodyli ani żadnych innych większych zwierząt. Gdy jednak minąłem zakręt, stanąłem jak wryty. Nigdy w życiu nie spodziewałbym się ujrzeć naraz tylu tych gadów. W odległości niespełna dziesięciu metrów od miejsca, w którym stałem, od brzegu odchodziła szeroka, płaska odnoga brązowawej skały, która zagłębiała się na jakieś siedem metrów w nurt rzeki. Pokrywały ją dziesiątki włażących na siebie nawzajem krokodyli, stos sięgał niemal wysokości człowieka. Mogła ich być więcej niż setka. Syczały i kłapały szczękami, odsłaniając straszne, odbarwione zębiska. Ich pazurzaste stopy wciąż szukały punktu zaczepienia. Wielka kłębiąca się masa szarozielonych łusek, umieszczonych w głębokich jamach oczu oraz martwych, białych paszcz. Cofnąłem się o kilka kroków, przerażony bliskością tak wielu drapieżników, a także niezwykłością tej sceny. Co prawda, nie była ona czymś zupełnie niesłychanym. Podczas suszy zdarza się niekiedy, że krokodyle gromadzą się w ten sposób, przyciskając się do siebie, by przechwycić wilgoć, jaka może się gromadzić na skórach pobratymców. Susza już jednak minęła i wody nie brakowało. Jeden z gadów zleciał na moich oczach ze stosu i wpadł z głośnym pluskiem do mętnej rzeki. Zamiast wrócić na skałę, czego się spodziewałem, pozwolił, by uniósł go prąd. Ledwie zanurzony, odwrócił się na bok, odsłaniając jasny, pokryty śluzem brzuch. Sprawiał wrażenie zdechłego albo ledwie żywego. Inne krokodyle wkrótce podążyły za jego przykładem. To było naprawdę osobliwe zachowanie. Nie przychodziło mi do głowy żadne wytłumaczenie, pomijając być może wpływ toksycznych chemikaliów. Po chwili w wodzie było już kilkadziesiąt krokodyli. Ich ciała zapchały wąskie przesmyki tuż za zakrętem rzeki, lecz za skałą nurt zwiększał prędkość i bez trudu roznosił gady po całej rzece. Wyglądało to tak, jakby wszystkie zmierzały w to samo miejsce niczym stado ziemnowodnych wilków. Cała ta scena zaniepokoiła mnie głęboko, nie tylko dlatego, że nie potrafiłem jej wyjaśnić, lecz również dlatego, iż nie mogłem uwierzyć, że w ogóle może istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie. W poczynaniach krokodyli dostrzegałem poczucie celu, surrealistyczny funkcjonalizm, który nasuwał mi myśl, że jestem świadkiem czegoś, wobec czego rozum, tak jak go pojmowałem, jest bezsilny. Choć byłem naukowcem, nigdy nie kłopotały mnie lekkie zaburzenia kontaktu z rzeczywistością, jako że w moim życiu osobistym nie należało do rzadkości nadużywanie alkoholu i prochów, ataki depresji oraz rozmaite inne odmienne stany świadomości. W tym zaburzeniu kryło się jednak coś potężnego i niezgłębionego, co wykraczało poza moje doświadczenie. Byłem dogłębnie wstrząśnięty. Odechciało mi się miejscowego piwa, lecz nie opuściło mnie pragnienie, wróciłem więc do hotelu, gdzie zafundowałem sobie dużą whisky i zanurzyłem się w iluzji Europy zapewnianej przez lustrzane płyty nad barem, w których odbijało się ciemne drewno, skąpane w blasku świec stoły i wspaniały czerwony dywan. Jeszcze dwie whisky i groźba dotkniętych tajemniczą chorobą krokodyli stała się czymś odległym i niewyraźnym. Barman, szczupły Hindus imieniem Dillip, miał siwe, wysmarowane pomadą włosy i nosił karmazynową szarfę, podkreślającą biel koszuli i spodni. Wpatrywał się w ustawiony na końcu baru telewizor. Nadawano wiadomości z Kinszasy. Z rzeki wydobywano jakieś zwłoki. Zapytałem go, czy to relacja z katastrofy promu, o której informowały nagłówki porannych gazet. - Nie, sah. Po prostu ktoś zabić tych chłopaków i wrzucić ich do Kilombo. - Potrząsnął ze smutkiem głową. - Mobutu. Przypomniałem mu, że Mobutu nie żyje. - Nawet po śmierci robić nam kłopoty. Wielu ludzi znad rzeki nie być jego przyjaciółmi. Próbować go załatwić. - Zaczął wyjmować sztućce ze zmywarki. - Rozumiesz, sah, pod koniec Mobutu zwariować od raka i prochów. Robić mnóstwo głupich rzeczy. Na przykład, kazać swojemu czarownikowi rzucić klątwę na rzekę. I teraz wszystkie miasteczka, wszystkie wioski nad Kilombo być zatrute przez klątwę. - Zatrute? - Tak, sah. Mówią, że czarownik wziąć kawałek ducha Mobutu i wysłać go do rzeki. I teraz nic dobrego nie móc się tu wydarzyć. - Podkreślił swój żal ekspresyjnym gestem. - Nic dobrego nie móc się wydarzyć nigdzie. Rozumiesz, sah, Kilombo wpadać do oceanu. A ocean sięgać wszędzie, więc klątwa Mobutu zatruć wszystkie wody. Przekazał mi te złowrogie wieści z miną człowieka, który chce okazać pomoc nieznajomemu, jakby ostrzegał mnie przed niebezpiecznym odcinkiem szosy. W ten właśnie sposób wielu Afrykanów - czarnych, białych i wszelkich pośrednich odcieni - traktuje kwestię czarów. To częsty temat rozmów - podobnie jak polityka czy pogoda - i tak jak w przypadku tamtych dwóch, choć wiadomości o poczynaniach czarowników są na ogół złe, nie można nic na to poradzić, nie warto więc niepotrzebnie się denerwować. Miałem zamiar dokładniej wypytać Dillipa o związki łączące Mobutu z tym regionem, lecz akurat w tej chwili pojawił się Rawley. Kilka następnych minut zajęło nam poklepywanie się po plecach, uściski i wymiana rubasznych uprzejmości. Potem zdałem mu relację z rozmowy z Bumą. - A więc uważasz go za utalentowanego aktora. - Rawley pociągnął łyk piwa. - Muszę przyznać, że z początku również odniosłem takie wrażenie. Być może w jego przypadku pierwsze odczucia rzeczywiście są najtrafniejsze. W miarę jak z nim rozmawiałem, byłem coraz bardziej przekonany, że coś w tym rzeczywiście jest. Magia. Czary. Dlatego właśnie chciałem usłyszeć twoją opinię. Ja się tu urodziłem i z tego powodu jestem skłonny wierzyć takim starym oszustom. W jego słowach nie słyszałem jednak zbytniego przekonania. - Chciałbym z nim pogadać jeszcze raz, choćby tylko dlatego, żeby zobaczyć, jak to robi. - Tak, tak... zdecydowanie. Możesz z nim rozmawiać, kiedy tylko zechcesz. Rawley wpatrzył się we własne odbicie w lustrze. Z pozoru wyglądał tak samo jak zawsze, teraz jednak zauważyłem, że spodnie i koszulkę polo ma wymiętoszone, a włosy niestarannie uczesane, co w niczym nie przypominało typowej dla niego patologicznej schludności. Ciemne, obrzmiałe półksiężyce pod oczyma świadczyły o braku snu, a spod rumianej opalenizny wyzierała bladość, zwykle kojarzona z chorobą bądź przepracowaniem. - Kurwa mać - rzucił znużonym tonem, jakby czytał w moich myślach. - Tylko mi się we łbie miesza od całego tego interesu. - Skinął na Dillipa, wskazał na moją pustą szklaneczkę i uniósł w górę dwa palce. - Obrywam od obu stron. Kinszasa chce, żebym wniósł oskarżenie, ale miejscowi boją się, że jeśli to zrobię, sługusi Bumy zamordują ich w ich własnych łóżkach. - Buma ma sługusów? - Nigdy o nich nie wspominał. Ale z drugiej strony, jak sam zauważyłeś, wywiera groźne wrażenie. - Podano nam whisky. Rawley wychylił połowę jednym haustem, zapalił papierosa, rozsiadł się wygodnie i popatrzył na mnie z sympatią. - Cieszę się, że przyjechałeś, Michael. Naprawdę potrzebowałem kogoś, z kim mógłbym zalać pałę. - Czyli że nie chodziło ci o moją niezmierzoną wiedzę. Parsknął śmiechem. - To był tylko podstęp. Rawley był doświadczonym pijakiem i wiedział, jak dyktować tempo na długi wieczór. Choć na starcie zdobyłem nad nim przewagę, zwolniłem nieco i wpadłem w jego rytm nieśpiesznych łyków, dzięki czemu po jakimś czasie obaj byliśmy mniej więcej jednakowo ubzdryngoleni. W barze pojawili się inni klienci. Za stolikiem w kącie siedział szacowny białowłosy afrykański dżentelmen w granatowym garniturze. Wpatrywał się w dal, sącząc jakiegoś kolorowego drinka ozdobionego maleńką papierową parasolką. Jego twarz nic nie wyrażała, odnosiłem jednak wrażenie, że słyszę zapamiętane melodie, rozbrzmiewające mu pod czaszką. Przy drugim końcu baru siedziało dwoje młodych Francuzów - pracowników agencji pomocy - którzy rozłożyli przed sobą rządowe formularze, pogrążeni w poważnej rozmowie. Stolik przy drzwiach zajęło dwóch brodatych trzydziestoparoletnich mężczyzn w dżinsach i trykotowych koszulkach, którzy szybko wlewali w siebie kolejne piwa. Ich przypominający rżenie mułów śmiech kłócił się z dystyngowaną, kolonialną atmosferą. Zapewne byli Niemcami. W chwilach wolnych od obsługiwania klientów Dillip nadal oglądał telewizję. Nadawano dyskusję między trzema przedstawicielami rządu, którzy mówili o kłopotach nad Kilombo. Ponieważ akurat odechciało nam się z Rawleyem wspomnień, opowiedziałem mu, co usłyszałem od Dillipa o Mobutu i jego klątwie. - Tak, znam tę historię - potwierdził Rawley. - To prawda, że po jego śmierci cały region zamienił się w istne piekło. Nie sposób jednak określić, co było pierwsze, nieszczęścia czy opowieść. - Czubkiem palca wskazującego rozsmarował kałużkę płynu na gładkiej powierzchni baru. - Nie ma wątpliwości, że staruszek był wariatem. I to nie tylko pod koniec. Kiedy byłem mały, ojciec zabrał mnie na spotkanie z nim. Mały człowieczek w przesadnie wielkich okularach. Nosił kapelusz ze skóry lamparta i laskę-fetysz. Chociaż byłem dzieckiem, wyczuwałem jego obłęd. To było jak promieniowanie. - Cmoknął językiem o zęby na znak rozczarowania. - Zawsze mi się zdawało, że rozumiem ten kontynent, ale ostatnio... sam już nie wiem. Sytuacja zrobiła się fatalna... może właśnie dlatego komplikuję sprawy. Dopatruję się w nich czegoś, czego tam nie ma. A, niech tam. Nie będę już musiał martwić się tym długo. - Tak? - zdziwiłem się. - A dlaczego? Zawahał się. - Miałem zamiar opowiedzieć ci o tym jutro. Pomyślałem sobie, że to będzie świetne lekarstwo na kaca. - Uśmiechnął się blado. - W przyszłym miesiącu się żenię. Z piękną dziewczyną nazwiskiem Helen Crowley. Jest bardzo inteligentna. Pracuje w brytyjskiej ambasadzie. Nie może wytrzymać w Afryce, więc będziemy mieszkali w Londynie. - Cholera! Kiedy zdążyło do tego dojść? - Poznałem ją w zeszłym roku, ale na dobre zaczęło się dopiero przed paroma miesiącami. Byłem zdumiony, a nawet więcej. Rawley był najbielszym Afrykaninem, jakiego znałem, pozostawał jednak Afrykaninem z krwi i kości, i nie potrafiłem sobie wyobrazić, by mógł być szczęśliwy gdziekolwiek indziej. Zapytałem go, czy cieszy się na myśl, że zamieszka w Anglii. - Chyba żartujesz! - obruszył się. - To kraj trzeciego świata z klimatem drugiego. Nie mogę się, kurwa, doczekać! - Zmiął w palcach serwetkę. - Ale ona... ona chce... cholera, wiesz, jak to jest. Przyznałem, że wiem. Rawley zaczął wychwalać liczne cnoty Helen Crowley. Odniosłem wrażenie, że próbuje usprawiedliwić się przede mną z tego, że mnie opuszcza, jakby żeniąc się i udając na wygnanie do Europy, kładł de facto kres naszej przyjaźni. Zapewne rzeczywiście tak było. Moje plany na przyszłość mogły nie być zbyt skonkretyzowane, z pewnością jednak w ich skład nie wchodził pobyt w Anglii. Poczułem do niego dziecinny żal. Choć widywaliśmy się zaledwie kilka razy do roku, był jedynym prawdziwym przyjacielem, jakiego miałem, i wiedziałem, że zawsze mogę na niego liczyć. Próbował grać na moich uczuciach, pytał o moje życie miłosne, sugerował, że czas już, bym sobie kogoś znalazł, tak jak on. Odpowiadałem mu zwięźle i zniechęcająco. Jakąś cząstką umysłu zdawałem sobie sprawę, że zachowuję się jak dupek, byłem jednak zbyt pijany, żeby się cenzurować. Wkrótce potem przeprosiłem go, oświadczyłem, że spotkamy się jutro wieczorem w barze, po mojej rozmowie z Bumą, i powlokłem się chwiejnym krokiem do łóżka. Ciemny pokój wypełniał odgłos bębniącego o szyby deszczu, od którego zakręciło mi się w głowie jeszcze bardziej i całkowicie straciłem kontrolę nad swym postępowaniem. Nie wiem, co mnie skłoniło do zatelefonowania do Patience, przypuszczam jednak, że to zdrada Rawleya - tak przynajmniej określał jego decyzję mój pijany mózg - skłoniła mnie do próby udawania, że ja również zaangażowałem się w romantyczny związek. To współgrałoby z infantylnym biegiem moich myśli. Ku mojemu zaskoczeniu odebrała telefon już po trzecim sygnale. - Michael! Tak się cieszę, że cię słyszę! Kiedy wracasz do domu? Mój opiekacz, pomyślałem. Nadal należy do mnie. Przez całą rozmowę Patience powtarzała, żebym jak najszybciej wracał, bo w Kongu jest niebezpiecznie i boi się o mnie. Doszedłem do wniosku, że przemawia przez nią samotność. Troska w jej głosie harmonizowała jednak z moimi fantazjami i po chwili zacząłem szeptać czułe słówka, składać obietnice, jakich nigdy nie powinno wypowiadać się lekko ani po pijanemu. Gdy odwdzięczyła mi się podobnymi zapewnieniami, zamiast cofnąć się z krawędzi moralnej przepaści, nad którą stanąłem, pozwoliłem, by jej głos mnie uspokoił, i zasnąłem ze słuchawką przyciśniętą do ucha. Kiedy za dużo wypiję, z reguły śpię niespokojnie, rzucam się i budzę co chwila, dręczony bólami żołądka oraz nieprzyjemnymi snami, tej nocy jednak spałem spokojnie, a jedyny sen, jaki mnie nawiedził, nie był typową, chaotyczną serią surrealistycznych przygód i sytuacji, lecz cechował się klarownością i mentalnym kolorytem, które nie przypominały żadnych innych marzeń sennych, jakie mi się dotąd przytrafiały. Mknąłem szybko przez wodne płycizny, nie tyle płynąłem, ile unosiłem się z prądem. Widzenie utrudniały mi chmury brązowawożółtego mułu, wzbitego przez tych, którzy płynęli przede mną, dostrzegałem jednak kołyszące się na dnie trzciny oraz sterczące z brzegu klinowate kamienne występy. Po paru minutach woda stała się chłodniejsza, głębsza i bardziej zielona. Nie widziałem już dna. Coś przyciągało mnie do siebie, nie wiedziałem jednak co. Choć strach nie leżał w mojej naturze, zrozumiałem nagle to uczucie i kryjące się w nim możliwości. Zacząłem zwracać większą uwagę na otoczenie, tak jak wtedy, gdy pokarm był blisko. Ta wiedza nie miała jednak znaczenia, bo nawet gdybym był zdolny czuć strach, z jakiegoś powodu ufałem temu, co mnie wzywało. Wiedziałem, że nie jest moim wrogiem. Prąd był coraz bardziej wartki, a woda stała się zimna i błękitna. Ogarnęło mnie wielkie znużenie. Odpływała ze mnie siła, wyczuwałem jednak, że jej miejsce zajmuje nowy rodzaj tężyzny, równie użytecznej. W oddali ujrzałem lśniącą plamę jaśniejszego błękitu, która z początku była jedynie punkcikiem, lecz szybko rosła, powiększając się z każdą sekundą. Wiedziałem, że owa jasność to sygnał wzywający mnie do celu... Nie jestem pewien, co mnie obudziło, sądzę jednak, że musiał to być piorun, usłyszałem bowiem grzmot i zobaczyłem przeszywającą niebo błyskawicę, która rozświetliła strugi deszczu. Nadal jeszcze nie otrząsnąłem się do końca z sennych majaków, które były tak sugestywne, że wydawały się przyciągać mnie z siłą równie nieubłaganą jak owa plama błękitu. Jednocześnie jednak byłem przerażony, a moje serce tłukło się jak szalone. Po twarzy spływał mi deszcz, który zalewał oczy i wsiąkał we włosy. Byłem całkowicie zdezorientowany. Ostatnią rzeczą, którą zapamiętałem na jawie, był głos Patience i poduszka pod głową. Zziębnięty, oplotłem się ramionami. Zdałem sobie sprawę, że jestem na dworze w samych majtkach. Kolejna błyskawica pozwoliła mi zobaczyć, gdzie się znajduję. Stałem na szczycie skały, na której po południu widziałem dziwne skupisko krokodyli. Na dole miałem wzburzone wody, a na drugim brzegu rzeki widmowy grzebień drzew kołysał się na tle odrobinę jaśniejszego nieba. Wszystkie zginały się w lewo, a potem prostowały w ociężałym rytmie tańczącego niedźwiedzia. Zewsząd dobiegał mnie chrzęst i stukot niesionych wiatrem przedmiotów, a w górze wciąż biły pioruny. Nawet gdy już zorientowałem się, gdzie jestem, strach nie ustąpił. Nie miałem pojęcia, jak się tu znalazłem. Nie przyszła mi jeszcze do głowy myśl o lunatyzmie. Odniosłem raczej wrażenie, że moc snu przeniosła mnie z łóżka w miejsce, o którym śniłem. Mogłem być oszołomiony, tyle jednak wiedziałem - bez względu na to, czy był to produkt mojej pijackiej wyobraźni, czy też coś bardziej tajemniczego, śniło mi się, że jestem krokodylem. Zacząłem dygotać i to nie tylko z powodu zimna. Ciemność pełna była niebezpieczeństw, a od hotelu dzieliło mnie półtora kilometra. Nie miałem jednak innego wyjścia, jak tam wracać. Odwróciłem się bardzo powoli, by nagły ruch nie pozbawił mnie równowagi. Gdy postawiłem pierwszy krok, chmury nad moją głową przeszył ogłuszający grom, zupełnie jakby puścił jakiś fundamentalny szew. Nagły rozbłysk jaskrawoczerwonego światła obalił mnie na plecy. To był kolor huty, topniejącej otoczki, która spowija rozgrzane do białości jądro płynnej stali. Czułem się tak, jakby gorejąca dłoń pochwyciła mnie na ułamek sekundy, a potem odrzuciła na bok. Wstrząs oślepił mnie i ogłuszył na kilka sekund. Nozdrza wypełnił mi zapach ozonu. Kiedy odzyskałem wzrok, zobaczyłem, że piorun uderzył w stojące tuż obok skały martwe drzewo, które stanęło w płomieniach. Ta pochodnia oświetliła znaczną część błot. W jej blasku lśniły wszechobecne kałuże. U nasady skały, w odległości niespełna siedmiu metrów, stał blokujący mi wyjście krokodyl. Nie był to zwyczajny gad, lecz jeden z największych zbrodniarzy natury, w swoim miejscu i czasie równie niepowstrzymany jak tyranozaur. Bydlę, bestia, potwór. Pomyślałem, że ma dobre pięć i pół metra długości. Gdy stał, czubek jego masywnego łba sięgał mi do połowy ud, a w paszczy mógłby pomieścić beczkę benzyny. Łuski lśniły złociście w blasku ognia, a w źrenicach żarzyła się pomarańczowa jasność. Byłby na miejscu u boku Cerbera, jako przerażający bożek strzegący wejścia do piekła. Moja pierwsza myśl (jeśli można tak nazwać te budzące dreszcze strachu, pogmatwane impulsy, które przeszywały mój udręczony mózg) brzmiała tak, że za bramą z krzywych, poplamionych zębów, głęboko w zimnej rurze jego brzucha czekają wrota wiodące ku jeszcze straszliwszym udrękom. Największy konar płonącego drzewa odłamał się i wpadł z sykiem do rzeki. W słabszym świetle krokodyl zmienił się z demiurga w zwykłe zwierzę. Przerośniętą szarawozieloną jaszczurkę o jasnym grubym jęzorze, zimnym, kamiennym spojrzeniu i cuchnącym, żrącym uśmiechu, bydlę, które przegryzie mój tułów niczym kawał niedopieczonego boczku, a potem uniesie łeb i za pomocą potężnych mięśni gardła przeniesie mnie do żołądka, gdzie - otoczony lepkimi kwasami - będę rozpuszczał się powoli przez kilka dni, dzieląc tę hańbę z na wpół strawionym okoniem, którego szkliste oczy będą się wpatrywały we mnie czule i wytrwale, gdy spoczniemy obok siebie w naszej przytulnej, cuchnącej małej jaskini. Do tej chwili dezorientacja przeważała we mnie nad strachem, teraz jednak dręcząca mnie niepewność tego, jak się tu znalazłem, ustąpiła miejsca koszmarnej pewności. Przerażenie poraziło moje kończyny słabością. Instynkt podpowiadał mi, bym rzucił się do wody, tam jednak byłbym zupełnie bezbronny. Dlatego przygotowałem się do rozpaczliwego sprintu, do skoku. Gdybym skoczył ze środka skały w stronę brzegu, może zdołałbym się czegoś złapać, wdrapać na górę i uciec. Szanse nie były wielkie, znacznie jednak większe niż przy każdym innym rozwiązaniu. Pomogłoby mi, gdyby bestia ryknęła, wydała z siebie gwałtowny hałas, który zagłuszyłby szum wiatru. To zadziałałoby jak pistolet startera, dało mi potrzebny impuls energii. Krokodyle jednak ryczą tylko wtedy, gdy zagrożone jest ich terytorium, ja zaś nie byłem zagrożeniem, lecz jedynie zdobyczą. Złowróżbne spojrzenie gada pozbawiało mnie sił skuteczniej niż jakikolwiek dźwięk. Wiedziałem, że bestia w każdej chwili może rzucić się naprzód, by mnie pochwycić. Na moment przed skokiem spłynęła na mnie niezmącona jasność umysłu. Było to tak, jakbym odchodził ze świata, porzucając ciało. Ujrzałem siebie, pozbawioną znaczenia czarną sylwetkę, ludzki strzęp na skalnym odłamku wznoszącym się nad zmąconymi wodami, spoglądający na nieco mniej mikroskopijne stworzenie, które miało ogon. Zobaczyłem też całą mroczną geografię błot z jej płonącym drzewem oraz słabszymi, migotliwymi światełkami w oddali, które mogły być lampami w oknach tubylczych knajp. Widziałem przeszywające dolinę rzeki szwy błyskawic, które rozświetlały na moment wzgórza, przywołując z mroku pudełkowate domy Mogado. Całe życie nie przemknęło mi przed oczyma, lecz raczej ujrzałem je odciśnięte w tym nieistotnym krajobrazie i zrozumiałem, że w tej śmiesznej sytuacji, z jej ponurą perspektywą i trywialnym potworem, odpowiedni kres znajdą całe marnotrawstwo i bezsilność mojego życia, niewykorzystany intelekt i oszukane ambicje, niemrawe popędy i pożądania, infantylne marzenia, zgasłe nadzieje i godne pogardy namiętności. Ta żałosna świadomość, rozstanie z ostatnimi złudzeniami, zrodziło we mnie wyzwalający fatalizm, uwolniło moje kończyny z obcęgów strachu i pozwoliło mi skoczyć. Uderzyłem mocno o skarpę i zsunąłem się w dół. Dotknąłem stopami wody, lecz wbiłem z całej siły palce w błoto i zdołałem się wgramolić na górę. Gdy odtoczyłem się od brzegu, znowu rozbłysła błyskawica i ujrzałem w jej jaskrawym świetle krokodyla. Tylko przelotnie. Zwracał się właśnie ku mnie. Otworzył paszczę. Rzuciłem się w drugą stronę, zerwałem na nogi i zacząłem biec. Grom zagłuszył wszelkie dźwięki, mógłbym jednak przysiąc, że czuję tuż za sobą gada, straszliwe przyciąganie bestii, która odwraca łeb, gotowa ugryźć. Po chwili stało się jasne, że nie zginę. Zaniosłem się głośnym śmiechem. Potykałem się, przewróciłem kilka razy, rozdzierałem sobie skórę na kamieniach i suchych gałęziach, lecz mimo to nie przestawałem się śmiać aż do chwili, gdy byłem już na to zbyt zmęczony i mogłem jedynie oddychać. Jakie to śmieszne, że ocalałem. Głupie. Życie wydawało się głupie, gdy tak łatwo było o śmierć. Najbardziej typowym przejawem ludzkiej egzystencji w Afryce było umieranie, tak przynajmniej wówczas to postrzegałem, fakt więc, że uszedłem z życiem, zdawał się przynajmniej pogwałceniem praw statystyki, a być może również innych, bardziej znaczących. Wpadłem do hotelu, jakimś cudem nie budząc śpiącego w recepcji afrykańskiego nastolatka, i pobiegłem prosto do baru, w którym było już pusto i ciemno. Wziąłem sobie butelkę whisky, usiadłem za jednym ze stolików i pociągnąłem zdrowy łyk, by dojść do siebie. A potem drugi. Znowu zacząłem się śmiać i to wystarczyło, by obudzić chłopaka w recepcji, który zajrzał do środka ze zdumioną miną, a potem zniknął. Słyszałem jego oddalające się kroki. Po chwili pojawił się Dillip odziany w elegancki, haftowany płaszcz kąpielowy z zielonego jedwabiu. Z początku miał surową minę, gdy jednak zobaczył, w jakim jestem stanie - prawie nagi, ubłocony, zakrwawiony, z szaleństwem na twarzy - powstrzymał się przed robieniem mi wymówek. Wszedł za bar, zdjął szklaneczkę z półki i podał mi ją z wyrazem afektowanego rozczarowania. Podziękowałem mu i napełniłem ją do połowy. - Co ci się stać, sah? - zapytał, zatrzymując się przy stoliku. Nie wiedziałem, jak mu odpowiedzieć, potrząsnąłem więc tylko głową. Przyniósł sobie krzesło i usiadł naprzeciwko mnie, poprawiając płaszcz, tak by zakrywał kościste kolana. Z jego miny wniosłem, że jeszcze nie zdecydował, czy zganić mnie za to osobliwe zachowanie, czy też okazać wyrozumiałość. - Czy potrzebny panu lekarz? - zapytał. - Nie - Skrzywiłem się. - Wystarczy mi drink albo dwa. To mu nie przypadło do gustu. - Sah, musisz powiedzieć, co ci się stać. Jeśli coś się wydarzyć w hotelu, muszę o tym zameldować. - To nie było w hotelu. - Wskazałem butelką na zewnątrz. - Tam. - Ach! - zawołał Dillip. - To znaczy, że ktoś pana obrabować. Bandyci! Zastanawiałem się, czy nie zgodzić się z jego domysłem. To byłoby łatwiejsze niż próba wyjaśnienia tego, co zdarzyło się naprawdę. Gdy jednak ułożyłem to sobie wszystko w całość - lunatyzm, burzę, krokodyla, Bumę - wniosek, jaki wyciągnąłem, nie był amerykański, lecz afrykański. - Nie bandyci - zaprzeczyłem. - Mobutu. Afrykańska polityka często nierozłącznie splata się z kultem osobowości. Być może to ogromne rozmiary kontynentu powodują, że ludzie, którzy udają, że nim rządzą, muszą podawać się za olbrzymów, każdy na swój własny, wysoce zindywidualizowany sposób... a rzadko się zdarza, by którykolwiek z owych sposobów przynosił korzyści tym, którym rządzący ponoć służą. Na przykład, niedaleko od Abidżanu znajduje się wioska Yamosoukra, w której urodził się Flix Houphout-Boigny, były prezydent Wybrzeża Kości Słoniowej. Gdy tylko objął ten urząd, postanowił uczynić z Yamosoukry nową stolicę, rywala dla Brasilii. Od dawna podziwiał rzymską Bazylikę Świętego Piotra, nie widział więc innego wyjścia, jak wznieść nieopodal wioski półtora raza większą kopię tego kościoła, i żeby ułatwić dostęp do tego nowego historycznego miejsca, kazał zbudować sześciopasmową autostradę. Zapotrzebowanie na sześciopasmowe autostrady w Afryce Zachodniej jest bardzo niewielkie, jeśli nie wręcz żadne. Gdy jechałem nią po raz pierwszy, w porze uznawanej na ogół za godzinę szczytu, spotkałem tylko jedną osobę ubranego w wyświechtany brązowy garnitur staruszka jadącego na rowerze. Fakt, że sławetny program inwestycyjny niemal całkowicie zrujnował państwo, miał dla prezydenta Houphouta-Boigny i grupy jego zwolenników drugorzędne znaczenie. Liczyło się dla nich to, że zupełnie nowe, puste i bezużyteczne miasto oznajmiało całemu światu, iż jest on wielkim człowiekiem, z którym lepiej nie zadzierać. Mobutu Sese Seko osiągnął ten sam cel skromniejszymi metodami. Spodobało mu się otoczyć siebie i całą Kinszasę straszliwym pierścieniem sił bezpieczeństwa i pozwolić, by reszta Konga (które przezwał Zairem) popadła w ruinę. Poza Kinszasą szosy porosły dżunglą, a infrastruktura rozsypała się w pył, nie pozostawiając żyjącej w nędzy ludności żadnych źródeł utrzymania poza własnym potem. Czyż ta okrutna polityka nie świadczyła o boskiej obojętności wobec cierpienia? Czyż ponadtrzydziestoletnie panowanie oparte na owej obojętności nie dowodziło potęgi i niezwyciężoności Mobutu? Czyż taki człowiek nie mógł w chwili śmierci zebrać sił, by ściągnąć na ludzi ostatnią i trwałą klęskę za pomocą klątwy? I czyż ludzie skłonni po trzydziestu latach ucisku uwierzyć w jego boskość nie mogli być tak psychologicznie przezeń zniewoleni, że zbiorowym wysiłkiem woli zmaterializowali klątwę, czy - ujmując to prościej - sami ją na siebie ściągnęli? To ostatnie pytanie między innymi zadałem Bumie następnego popołudnia. Nie byłem w najlepszej formie. Czułem się zdruzgotany. Coś w mojej głowie pękło, opuściła mnie wiara w logikę, a dłonie mi drżały od zmęczenia i nadmiaru alkoholu. Nic, co zobaczyłem tego dnia, nie poprawiło mojego samopoczucia. W więzieniu, z gazety czytanej przez pełniącego służbę oficera, dowiedziałem się, że wioskę położoną dwadzieścia mil w dół rzeki strawił pożar. Nie dało się określić, czy przyczyną było uderzenie pioruna, czy też plemienna przemoc, jako że nikt nie ocalał. Mały nagłówek poniżej zagięcia gazety informował, że w jeziorze, do którego wpada Kilombo, tysiącami giną ryby. Przyczyny były nieznane. - Dopóki zadaje pan te pytania, nigdy nie pozna pan odpowiedzi - stwierdził Buma. Jak zwykle siedział zwrócony do mnie bokiem, wpatrzony w bieloną ścianę i nieruchomy jak gad. - Kiedy nauczy się pan ich nie zadawać, wiedza z czasem przyjdzie sama. - Ehe - mruknąłem. - Jeśli zapadnę w całkowity bezruch, świat będzie przepływał przeze mnie i wszystko stanie się jednością. Słyszałem już te same bzdury od większych cwaniaków niż pan. - Gniewa się pan, ponieważ wyrwano pana ze snu. - Spojrzał na mnie. Jego pokryta bliznami twarz była spokojna. Znowu pojawił się na niej ten jego wąski uśmieszek. - Niech się pan nie martwi. Dziś go pan dokończy. Wtedy pan zrozumie. Nie chciałem sprawiać mu satysfakcji pytaniem, skąd wie o moim śnie, nie mogłem jednak się powstrzymać. - Stąd, że to mój sen - odpowiedział. - To ja go panu zesłałem. Ponownie przeniósł wzrok na ścianę. Wyobraziłem sobie, że widzi ukrytą pod wapnem zakrwawioną powierzchnię, ciemną skórę Mobutu, która rozciąga się na cały kraj. Można ją było ukryć, lecz nie sposób jej było w pełni przesłonić. Nie wiedziałem, o co jeszcze go zapytać. Większość wypełniających mi mózg pytań powinienem zadać sobie sam. Dotyczyły one tego, co robiliśmy z Rawleyem i mojej psychicznej równowagi. Nigdy dotąd nie chodziłem w czasie snu i choć nie miałem pojęcia, jakie są przyczyny lunatyzmu, nie wątpiłem, że świadczy on o patologii. Choć byłem zbity z tropu i zaabsorbowany sobą, udało mi się jednak sformułować pytanie dla Bumy. Nie było może szczególnie inteligentne, ale dostarczy mu zajęcia, nim wymyślę coś lepszego. - Kim pan jest? - zapytałem go. - Za kogo się pan uważa? - Widzisz, Michael? Zawsze najlepiej jest być bezpośrednim. Wszystkie twoje poprzednie pytania z góry przesądzały odpowiedź. Ale to... to trafia w samo sedno. - To dlaczego pan na nie nie odpowie? - Czasami wydaje mi się, że jestem człowiekiem. - Uśmiechnął się szerzej. - Potem jednak przypominam sobie, że to nieprawda. - Pańskie wykręcanie się od odpowiedzi to klasyczna gierka szarlatanów - wskazałem. - Dwuznaczne sformułowania, znaczące skinienia głową. Wszystko to sugeruje, że nie ma mi pan nic istotnego do powiedzenia. Nie ulega wątpliwości, że jest pan inteligentnym człowiekiem, że robi pan użytek z tego, czego dowiedział się pan o mnie z naszej rozmowy, by mnie przekonać o swych nadprzyrodzonych zdolnościach. Ale ja nie dam się tak łatwo nabrać. Buma wypuścił z płuc syczący oddech. Wiedziałem już, że to oznaka irytacji. - Zdajesz się zakładać, że jeśli ci odpowiem, pomogę sam sobie, a do tego przyjmujesz założenie, że dotąd ci nie odpowiedziałem. Po pierwsze, nie potrzebuję twojej pomocy. Po drugie, zesłałem ci sen i przyznałem się do morderstwa. Jeśli zaczekasz, zechcesz patrzeć i słuchać, dowiesz się reszty. Potrzebna ci cierpliwość, Michael. Zdumiało mnie to słowo, które było imieniem mojej dziewczyny z Abidżanu. - Nie rozumiem. Znowu przeniósł wzrok na mnie. - Czy obserwowałeś kiedyś, jak polują krokodyle? Jak długo i nieustępliwie czekają? Wielokrotnie atakują bez powodzenia, lecz mimo to nie dają za wygraną. Dlatego, że mają cierpliwość. Gdybym był królem krokodyli, byłbym zarazem królem cierpliwości. Cierpliwość to coś znacznie więcej niż zwykła cnota, Michael. Z pewnością o tym wiesz? Robił dokładnie to, o co go oskarżyłem - sondował mnie, obserwował moje reakcje, a potem wykorzystywał je przeciwko mnie. Choć jednak wydawało mi się, że go rozumiem, cała ta mowa o cierpliwości wzbudziła we mnie podejrzenie, że coś go łączy z moją Patience albo że przynajmniej o niej słyszał. W moim mózgu rywalizowała ze sobą setka szalonych przypuszczeń, z którymi w szranki stawały również fantazje na temat królów krokodyli o wąskich, fałszywych uśmiechach oraz kobiet, które siedziały bokiem do człowieka i kierowały ku niemu oczy zamiast odwrócić głowę. Nie zamierzałem jednak ulec temu szaleństwu. - Co... - zacząłem, lecz nagle zapomniałem, jakie pytanie zamierzałem zadać. Poszukałem innego i bez wyraźnego powodu, po prostu dlatego, że to akurat przyszło mi do głowy, zapytałem: - Rzeka... Czy coś się stało z rzeką? Buma zerwał się z krzesła. Podszedł do ściany i walnął w nią żelaznymi okowami, odłupując mniej więcej trójkątny fragment wapna, pod którym kryła się wielka ciemna plama. - Widzisz? - zapytał. - To właśnie stało się z rzeką. I ze wszystkim. Bez względu na to, jak czysta jest powierzchnia, kryją się pod nią obłęd i strach. Niektórzy powiedzą ci, że winien jest Mobutu. Inni podadzą odmienne przyczyny. Każdy z nich ma na swój sposób rację. Mobutu. Trucizna. Bakterie. Klątwy. Wszystko to jedynie różne nazwy nieuleczalnego raka, który toczy serce świata, grozy, z której rodzi się samo życie. Wszyscy przed nią uciekamy. Próbujemy odpłynąć, wyjeżdżamy daleko od domu, wmawiamy sobie, że to tylko sen, zamykamy się w pałacach, rozmawiamy z Bogiem na szczycie góry. Nie zdołamy jednak przed nią umknąć, ponieważ jesteśmy jej częścią. Mimo to musimy próbować, gdyż leży to w naszej naturze. - Usiadł z powrotem, grzechocząc głucho łańcuchami. - Krokodyle rozumieją to lepiej od ludzi. To proste stworzenia i nie umykają im proste odpowiedzi. Tańczyłem w rytm jego muzyki, to on pociągał za sznurki i logika nie mogła mnie przed nim osłonić. Jego słowa, choć nie było w nich nic oryginalnego i stanowiły jedynie zestaw przygnębiających banałów, trafiały w samo jądro mojej słabości, całego strachu, który nosiłem w sobie podczas długich lat pobytu w Afryce. Był to typowo afrykański strach przed duchami, widmami lwów, magicznymi prezydentami oraz długonogimi demonami mówiących bębnów o skórze barwy lukrecji, które tańczą z niesamowitą szybkością, rozkładając ramiona na granicy oświetlonego przez ognisko obszaru, gotowe rzucić się do ataku z rozgrzanymi do czerwoności włóczniami i złocistymi zębami... wszystko to wyrwało się we mnie na swobodę, szalało pod moją czaszką niczym sztorm. Ogarnęło mnie niezachwiane przeczucie, że jeśli zaraz się nie poruszę, zostanę po wieki wieków uwięziony w małej białej celi z tym człowiekiem, który utrzymywał, że jest czymś innym niż człowiek. Odsunąłem ze zgrzytem krzesło i oparłem się chwiejnie o ścianę skażoną krwią oraz ciemnością. Gdy ruszyłem w stronę drzwi, zatrzymując się co chwila, Buma uśmiechnął się do mnie. Wydawało się, że pęknięcia w pomarszczonej, młodzieńczej skórze jego twarzy poszerzyły się gwałtownie. Miałem wrażenie, że twarz ta zaraz się rozpadnie niczym zżarty erozją szrapnel i odsłoni nienasyconą, cuchnącą krokodylem ciemność, która kryje się pod spodem. - Zapamiętaj to sobie, Michael - rzucił na pożegnanie. - Potrzebna ci cierpliwość. Bez względu na to, co ogarnie świat, czy będzie to lód, czy też ogień, jeśli będziesz miał cierpliwość, nie zginiesz. Gdy tylko opuściłem więzienie, nagle zapadł zmierzch. Mogłoby się wydawać, że przywołały go stada wron, które krążyły tuż nad dachami domów, obrzucając ochrypłymi przekleństwami chodzących w dole ludzi. Miałem wielką ochotę się napić, a ponieważ Dillip uznał mnie teraz za persona non grata, skierowałem się ku najbliższej tubylczej knajpie. Zbudowano ją z wypaczonych desek, pomalowanych na przemian na różowo, żółto i niebiesko. Pod przerdzewiałym blaszanym dachem stały piknikowe stoły, a wnętrze oświetlała lampa naftowa. Barmanka, ogromna kobieta w sukni w kwiaty, sprzedała mi butelkę z etykietą "Jima Beama". W środku nie znajdował się jednak "Jim Beam", lecz coś żółtawobrązowego, obrzydliwego i mocnego jak trucizna. Już pierwszy łyk trunku sprawił mi radość. Wkrótce kobieta wydała mi się podobna do bogini, pozostawionej przez światło lampy w półmroku za ladą złożoną z dwóch desek. Jej lśniące, czarne, tłuste piersi były źródłem wszelkiej płodności, a szeroka, pyzata twarz wydawała się równie pogodna jak wyobrażane w rogach antycznych map oblicza symbolizujące wschodni wiatr. Przy sąsiednim stoliku siedzieli trzej mężczyźni, młodzi i muskularni. Dwaj mieli na sobie koszulki polo i dżinsy, a trzeci dżinsy i różową trykotową koszulkę ozdobioną podobizną kucyka. Ten trzeci kręcił gałką radia, z którego dobiegała zagłuszana przez szumy muzyka reggae. Od czasu do czasu spoglądał na mnie srogo, jakby nie podobała mu się moja obecność w tym miejscu. Miałem to gdzieś. Przepełniało mnie szczęście, jakie zna tylko usatysfakcjonowany pijak. Uwolniłem się od ciężaru kłopotów, lecz nie zapomniałem o nich. Wszystkie wydawały się teraz możliwe do rozwiązania. Nawet całkiem prawdopodobna ewentualność, że cierpię na zaburzenia umysłowe, wydawała się czymś mało istotnym, sprawą, z którą z czasem się uporam. A jeśli byłem jednak zupełnie zdrowy? Zdałem sobie sprawę, że nie traktowałem dotąd tej możliwości z należytą powagą. Nie dało się całkowicie wykluczyć, że Buma faktycznie jest królem krokodyli, klątwa Mobutu zatruła Kilombo, a Patience jest czymś znacznie więcej niż zwykłą cnotą. Było również możliwe, że zapadałem w obłęd, a jednocześnie świat stał się tak szalony, że było na nim miejsce dla królów krokodyli i sprawowania władzy za pomocą voodoo. Nie wydawało się jednak prawdopodobne, by ktokolwiek mógł mi odpowiedzieć na te pytania, po cóż więc miałbym się nad nimi głowić? - Mam wrażenie, że jest pan amerykańskim Murzynem - odezwał się facet w różowej koszulce, który podszedł niepostrzeżenie do mojego stolika. Jego koledzy zatrzymali się za nim. Nie mogłem temu zaprzeczyć, aczkolwiek poirytowało mnie słowo "Murzyn". Facet w różowej koszulce przedstawił się jako Solomon, po czym przysiadł się do mnie razem z przyjaciółmi, których imiona natychmiast wyleciały mi z pamięci. - Czy jest pan znawcą historii? - zapytał Solomon, wymawiając te słowa powoli, precyzyjnie i z wielką godnością, jak zwykle robią to ludzie kompletnie pijani. Jego koledzy sprawiali wrażenie niezdolnych do artykułowanej mowy. Chwiali się, mieli błędny wzrok i niemal przysypiali. Powiedziałem Solomonowi, że jestem znawcą węży, nie zareagował jednak na tę informację. Jego beznamiętna, przystojna twarz przerodziła się w kontemplacyjną maskę. - Ja studiowałem historię - oznajmił. - Na uniwersytecie w Kinszasie. Historię amerykańskich Murzynów. - Rozumiem - odparłem. - I czego się pan tam nauczył? Skinął głową, jakby nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu. W jego źrenicach lśniły maleńkie żółte krążki odbitego światła lampy. - Interesuje mnie, jak amerykański Murzyn patrzy na Afrykę. Ponieważ zostałem na potrzeby dyskusji mianowany amerykańskim Murzynem, poczułem potrzebę udzielenia rzeczowej odpowiedzi. - To skomplikowana kwestia - zacząłem. - Ostatecznie, Afryka nie jest jedną całością, lecz składa się z wielu różnych elementów. Podobnie amerykańscy Murzyni są zbiorowością, w której można znaleźć wiele różnych punktów widzenia. Przez gęstniejący mrok na zewnątrz przemknęły dwie małe dziewczynki w jasnych fartuszkach, ścigające wielką maciorę. Jedna z nich okładała ją po zadzie długą witką. - Moja teza brzmi tak - zaczął Solomon, spoglądając na mnie w sposób, który chyba uważał za władczy - że ponieważ amerykańscy Murzyni darzą Afrykanów zarówno czcią, jak i pogardą, spoglądają na ten kontynent z perspektywy bliższej Białym niż Afrykanom. Wynika z tego, że nie wchodzą już w skład czarnej rasy. Czarna rasa, pomyślałem. Tytuł powieści grozy. Nowa odmiana psów o wyjątkowo ciemnej sierści. Odwieczne marzenie hodowców róż. Chciałem szanować Solomona... a jeśli nie szanować, to przynajmniej smucić się z jego powodu. Zapewne w jakimś niewielkim stopniu mi się to udało. Ostatecznie zdobył wyższe wykształcenie, co w Kongu jest nie lada osiągnięciem, a jego upraszczające podejście do sprawy sugerowało bezowocny i przestarzały przedmiot studiów, co było, w historycznym kontekście, smutne. Równie smutny był fakt, że Solomon wydawał się nieświadom podtekstu swych wypowiedzi, w którym - gdyby dokładnie go przeanalizował - odkryłby specyficzną odmianę pogardy dla siebie, endemicznie występującą wśród nieudanych bądź niedostatecznie przygotowanych afrykańskich intelektualistów. Przede wszystkim jednak czułem się poirytowany. Odbyłem już zbyt wiele podobnych pseudofilozoficznych dyskusji, by mogło mnie to zainteresować, czego zdawał się pragnąć Solomon. Choć takie rzekomo intelektualne spory mogły pozwolić zrozumieć niektóre kwestie, tego typu zrozumienie nieodłącznie wiązało się z osądem, prowadzącym do poczucia wyższości wobec Solomonów tego kontynentu. A nawet gdyby ów osąd coś wnosił, wyjaśniał jakąś szczególną cechę zachowania Afrykanów, jakąś skomplikowaną sprzeczność, która z kolei pozwoliłaby pojąć pewien element kolonialnej historii bądź postkolonialnej polityki, człowiekowi mogło się wskutek niego wydać, że rozumie Afrykanów... a jeśli w to uwierzył, wpadał w pułapkę uproszczeń, tak samo jak Solomon. I jak wielu dziennikarzy lub kiepskich pisarzy, którzy przetwarzali podobne spotkania w jędrne anegdoty. Nie sposób było uniknąć osądów, ale po co czynić z nich bóstwo? Nie, odpowiednią reakcją jest irytacja. Solomon nie pozwalał mi spokojnie się zalać. - Wie pan co - zacząłem, gdy jeden z jego towarzyszy oparł się o ścianę i zaczął chrapać. - Też kiedyś wierzyłem w akademickie podejście do takich tematów jak amerykańscy Murzyni i sposób, w jaki patrzą na Afrykę. Z czasem jednak doszedłem do wniosku, że cały ten syf... no, wie pan, życie, Afryka, zasady gry w szachy, miłość i tak dalej... najlepiej jest poczuć przez skórę. Solomon potrzebował chwili, by to przetrawić. - Drwi pan ze mnie - stwierdził. - Bynajmniej. Mówię panu dokładnie to, co powiedziałbym każdemu, od kogo usłyszałbym coś w tym rodzaju. Jeśli nie daje to panu poczucia ważności, które pragnął pan dzięki naszej rozmowie znaleźć, to przykro mi z tego powodu. Do baru weszły dwie młode kobiety, które zaczęły rozmawiać z barmanką. Jedna z nich była ładna, ubrana w prostą żółtą sukienkę. Spojrzała na nasz stolik i uśmiechnęła się. - Kurwy - rzucił Solomon, śledząc moje spojrzenie. - Może wolałby pan porozmawiać z nimi. - Jestem tylko człowiekiem - odparłem. - Oto problem, do którego da się zastosować akademickie podejście - dodałem. - Niech mi pan powie, co pan sądzi o Mobutu. Solomon wydął wargi. - Nie mam ochoty rozmawiać z panem na ten temat. - Jak nie, to nie. Kobieta w żółtej sukience spojrzała mi w oczy ponad ramieniem przyjaciółki i szepnęła jej coś do ucha, zasłaniając usta dłonią, by ukryć uśmiech. Solomon zaczął mówić o amerykańskich murzyńskich pisarzach, których podziwiał. Za najbardziej afrykańskiego z nich uważał Jamesa Baldwina, aczkolwiek miał go za degenerata. Nie potrafiłem zdecydować, czy jest to z jego strony przejaw niezwykłej przenikliwości, czy też po prostu chrzani głupoty. Wkrótce Solomon pogodził się z faktem, że nie chcę się z nim bawić, i opuścił z kolegami bar. Wcześniej jednak ten z nich, który przespał naszą rozmowę i nie usłyszał z niej ani słowa, zwrócił się w moją stronę i z uprzejmą nieśmiałością wyciągnął rękę do uścisku. Po kilku minutach kobieta w żółtej sukni - miała na imię Elizabeth - siedziała już koło mnie i włożyła sobie moją dłoń między nogi. Od sekretnego miejsca dzieliła mnie tylko cieniutka warstwa bawełny. - Czujesz? - wyszeptała. - Bije jak serduszko małego ptaszka. Oczy miała duże i piękne, rysy delikatne, a małe piersi idealnie okrągłe. Biła od niej dziwna, korzenna woń. Zaczęło padać - dzisiaj stosunkowo późno - i krople deszczu bębniły o blaszany dach, wywołując drżący, przeciągły rezonans. Barmanka włączyła radio. Ochrypły, romantyczny tenor śpiewał po francusku piosenkę o chłopaku rozdartym między pożądaniem, które czuł do kobiety z miasta, a tęsknotą za ukochaną z rodzinnej wioski. W tej chwili moje spojrzenie na Afrykę wyznaczały alkohol i pożądanie. Nawet gdy zażądała pieniędzy ("wiesz, że będziesz musiał dać mi prezent"), zrobiła to słodkim, niemal przepraszającym tonem, który świetnie harmonizował z moim nastrojem, a także nastrojem tego miejsca i czasu. Gdy zaś wręczyłem jej prezent znacznie hojniejszy, niż się spodziewała, wsunęła moją rękę pod żółtą bawełnę, bym poczuł dowód jej pożądania. Na zapleczu znajdowała się izdebka, w której akurat mieściło się łóżko polowe i stół z lampą naftową. W oknie wisiała plastikowa zasłona w czerwone róże. Po jej rozsunięciu ujrzałem liść bananowca, który głaskał szybę od zewnątrz niczym przednia noga jakiegoś olbrzymiego niegroźnego owada. Pieprzenie się z Elizabeth przywiodło mi na myśl Patience, choć nie czułem wyrzutów sumienia czy innych negatywnych emocji. Elizabeth przypominała mi Patience swą radosną energią i - w końcu wszystko jest względne - niewinnością. Nie wątpiłem, że może spróbować mnie okraść, wiedziałem jednak, że z pewnością nie zrobi tego z premedytacją, a co najwyżej pod wpływem chwili, nieodpartego impulsu. Nie przejmowałem się tym zbytnio. I tak oddałem jej już prawie wszystkie przyniesione z hotelu pieniądze. Dlatego, gdy już zaspokoiłem z radością żądzę, bez oporów zasnąłem w jej ramionach. Gdybym pamiętał słowa Bumy, który zapowiedział, że dokończę przerwany sen, mógłbym się powstrzymać przed zaśnięciem, zapomniałem jednak o nich i w efekcie dałem się zaskoczyć. Lśniąca w głębi rzeki plama błękitu, ku której podążałem... minąłem ją już, zostawiłem za sobą i teraz zmierzałem ku powierzchni. Pływanie zawsze było dla mnie drugą naturą, teraz jednak musiałem w nie wkładać wszystkie siły. Poczułem, że nie mogę oddychać, że gdy płynę ku światłu, muszę wstrzymywać oddech. Nie pamiętałem zbyt wiele z tego, co zdarzyło się wewnątrz plamy błękitu, byłem jednak pewien, że tam właśnie doszło do fizycznych zmian, których obecnie doświadczałem. Wreszcie wynurzyłem się ponad powierzchnię, kaszląc i plując wodą. Byłem tak osłabiony, że ledwie zdołałem dopłynąć do brzegu. Kiedy się nań wdrapałem, ku swemu zdumieniu przekonałem się, że stoję na tylnych nogach. Pionowo, jak te drobne czarne stworzenia, które niekiedy pożerałem. Potem spojrzałem na swe ciało. Ramiona były gładkie i bez śladu zmarszczek, dłonie pozbawione pazurów, a pierś również gładka i porośnięta delikatnym meszkiem. Z bioder i nóg zwisała mi w strzępach stara, znajoma skóra. Łatwo też było zauważyć, że te nogi są teraz znacznie dłuższe. Ryknąłem ze strachu oraz wściekłości i zdumiałem się, jak słabo brzmi mój głos. Następnie zauważyłem, że wzdłuż brzegu gromadzą się moi pobratymcy. Byli w podobnym stanie jak ja: przemienieni, wściekli, przerażeni. I głodni. Nigdy w życiu nie byłem taki głodny, zupełnie jakbym nigdy dotąd nic nie jadł. Ryknąłem raz jeszcze i wszyscy moi bracia i siostry przyłączyli się do mnie. Okrzyk, który w ten sposób się zrodził, zaledwie dorównywał donośnością głosowi, jaki jeden z nas mógł wydać z siebie przed zmianą. Okazał się jednak wystarczająco głośny, by przyciągnąć uwagę innych istot podobnych, a zarazem niepodobnych do nas. Było ich pięć. Rybacy, którzy wracali do domu. Dopadliśmy ich w buszu, obaliliśmy na ziemię i zaczęliśmy jeść. Moje usta były za wąskie, by gryźć jak należy, a zęby za małe i zbyt tępe, jakoś jednak dałem sobie radę, a kiedy jadłem, strach zniknął, ustępując miejsca zrozumieniu... zrozumieniu, jakiego nigdy dotąd sobie nawet nie wyobrażałem. Wyglądało na to, że świat jest większy i dziwniejszy, niż mi się zdawało, a mój dom skaziły mroczne siły, musiałem więc go porzucić i poszukać sobie nowego. Temu właśnie celowi służyła zmiana. Ale kto jej dokonał? Czy może co? Utraciłem tę wiedzę, aczkolwiek byłem przekonany, że ongiś ją posiadałem. Przestrzeń w mojej głowie, w której ongiś rezydowała, wypełniały teraz osobliwe informacje, teorie, plany, języki i systemy. Nigdy bym nie uwierzył, że takie rzeczy mogą istnieć, a mimo to rozumiałem je w pełni. Zdałem sobie sprawę, że uzbrojony w tę wiedzę i w swą dawną wiedzę, która - choć znaczną jej część zapomniałem - nadal dodawała mi mocy, mam szansę nie tylko przetrwać, lecz również zdobyć władzę. Pojąłem, że umysły ludzi są równie słabe jak ich ciała, że łatwo ich ogłupić i złamać. Byłem przekonany, że potrafię zdobyć nad nimi dominację. Było nas na brzegu sześcioro, w tym jedna młoda kobieta. Ludzkimi oczyma ujrzałem, że jest piękna. Pięcioro z nas rozumiało wszystko, co się wydarzyło, i co musimy teraz zrobić, ona jednak była tak młoda, tak bardzo nowa nie tylko w tym życiu, lecz również w poprzednim, że nadal nie wiedziała, co się dzieje. Nakazałem jej, żeby udała się do miasta i tam znalazła kogoś, kto zabierze ją w bezpieczne miejsce. Oczyma duszy zobaczyłem mężczyznę z dalekiego kraju. Opisałem go, powiedziałem, gdzie mieszka, i wysłałem ją w drogę. Następnie, z pozostałą czwórką moich braci i sióstr, ruszyłem w głąb kraju, którego nie moglibyśmy sobie dotąd nawet wyobrazić i który teraz zamierzaliśmy sobie podporządkować. Kiedy się obudziłem, Elizabeth siedziała na mnie okrakiem, trzymając mnie za ramiona. Miała przerażoną minę. Powiedziała mi, że próbowałem wyjść z izby podczas snu, ale obaliła mnie na łóżko. Zapewniłem ją, że wszystko ze mną w porządku, nie była to jednak prawda. Czułem w ustach smak krwi, pamiętałem, jak rozrywałem zębami ludzkie mięso i żułem je tak długo, aż wycisnąłem z niego wszystkie soki. Ponownie usłyszałem trzask łamanego karku. To właśnie, a nie obłąkana logika snu, pomysł, że krokodyle zmieniają się w ludzi, by uciec przed jakimś magicznym skażeniem Kilombo, przekonało mnie, że wszystko wydarzyło się naprawdę. Nawet irracjonalna myśl, że Buma, gdy tylko stał się człowiekiem, wysłał do mnie krokodylową dziewczynę, bym się nią zaopiekował, wydawała się w świetle tych straszliwych wspomnień realna. Nie mogłem zapomnieć o możliwości, że moc Bumy opiera się jedynie na sztuce sugestii albo że lata spędzone w Afryce przygotowały w moim mózgu grunt pod obłęd, uczyniły mnie gotowym uwierzyć nawet w najbardziej szalone opowieści, tworzyć nieprawdopodobne scenariusze z materiałów dostarczonych przez szarlatańskiego czarownika, a wszystko tylko po to, by jakoś wytłumaczyć zaburzenia, które mnie dotknęły. Na razie jednak wolałem uwierzyć w przemienione nadprzyrodzonym sposobem krokodyle niż we własny obłęd. Pozwoliłem, by Elizabeth mnie pocieszyła. Gdy w pełni oddałem się temu pocieszaniu, usłyszałem dobiegające z baru gniewne głosy. Chwilę potem drzwi pokoiku otworzyły się i do środka wszedł Rawley. Twarz miał czerwoną, a koszulę i włosy mokre od deszczu. - Mój Boże, Michael! - zawołał, odwracając wzrok. Elizabeth pisnęła, stoczyła się ze mnie i zasłoniła pospiesznie swą nagość. - Oszalałeś?! - wrzeszczał Rawley. - Nie wiesz, kurwa, że wszystkie te dziwki są zarażone?! Co ci strzeliło do głowy?! Usiadłem i wciągnąłem majtki. - Nie przejmuj się tym - mruknąłem. - Świetnie! Nie będę się przejmował. Kłopot w tym, że byliśmy umówieni. Mam nadzieję, że nie poczujesz się urażony tym, że zaniepokoił mnie fakt, iż nie raczyłeś się pokazać, niech cię chuj strzeli! Zapiąłem pas i włożyłem koszulę. - Weź na wstrzymanie - rzuciłem. - Miałem ciężki dzień. - Och, czyżby?! Pewnie masz rację. Niewiele spraw w życiu wymaga tyle wysiłku, co wieczór spędzony na pijaństwie i dziwkach. To zdumiewające, jak bardzo nim w owej chwili gardziłem. Spasiony, jasnowłosy robal w markowej koszuli i spodniach khaki, ze swymi politycznymi ambicjami i narzeczoną piczką-zasadniczką. Jakie miał prawo robić mi wymówki? - Nie sądzę, by zdobytym przeze mnie informacjom groziła degradacja z powodu chwili zwłoki - stwierdziłem ze złością. - Degradacja - zauważył. - Interesujący dobór słów. Skończyłem zapinać koszulę, a Elizabeth włożyła sukienkę. - Kurde, co cię ugryzło, Jimmy? Nie, lepiej mi nie mów. Idę o zakład, że ma coś z tym wspólnego piękna Helen. W czym problem? Sprawia jej trudność rozsuwanie kolan? - Ty skurwysynu! - Przeszył mnie wściekłym spojrzeniem, czerwony z gniewu. - Rzuciłem ci kość w imię przyjaźni i jak mi się odwdzięczyłeś? - Kość? Nie jestem twoim pierdolonym psem, Jimmy. Jestem twoim czarnuchem. Gdy tylko masz kłopoty, zaraz chcesz mnie pogłaskać po wełnistej główce na szczęście. Robiłeś to w Oksfordzie i tak samo postępujesz teraz. Trudności z egzaminem z filologii klasycznej? Hej, Michael?! Może byś tak wpadł i pozwolił się potrzeć po czaszce? Ja już zadbam o drinki. Rawley wziął się w garść. Był ponad to i nie zamierzał pozwolić, bym ściągnął go ze sobą do rynsztoka. - Nie mam ci tych słów za złe. Jesteś pijany. Porozmawiamy rano, kiedy odzyskasz zdolność myślenia. Elizabeth popatrzyła na mnie z niepokojem, przecisnęła się obok Rawleya i zniknęła w barze. - Porozmawiajmy teraz - sprzeciwiłem się. - Rano wyjeżdżam. Najwyraźniej uznał to za kapitulację, przyznanie, że nie miałem racji. - Zgoda. Ale wracajmy do hotelu. Tutaj mógłby nas ktoś podsłuchać. - Jak sobie życzysz. Rozegramy to na twoim boisku. - Czy moglibyśmy przestać? - Rozpostarł dłonie, jakby chciał zademonstrować, że nie ma broni. - Chryste, Michael! Znamy się już dziesięć lat i nie pierwszy raz kłócimy się ze sobą. Jeśli chcesz, żebym cię przeprosił za to, że przerwałem ci zabawę z tą dziewczyną... to przepraszam. Poddają mnie wielkim naciskom i być może nie dotarł do mnie fakt, że tobie też nie jest łatwo. Za to również cię przepraszam. - Podszedł bliżej, wyciągając rękę w pojednawczym geście. - No, stary. Co ty na to? Zawsze dawałem się nabrać na jego dyplomację, mimo że wiedziałem, iż jest to z jego strony jedynie taktyka i że przychodzi mu równie łatwo, jak dawanie małpie bananów. Uścisnąłem jego dłoń i pozwoliłem, by objął mnie niezgrabnie, w głębi duszy wiedziałem jednak, że to koniec naszej przyjaźni. - Nie ma sprawy - zapewniłem. Kupiłem od barmanki butelkę żółtawobrązowej trucizny i ruszyliśmy z Rawleyem w stronę hotelu. Deszcz przeszedł tymczasem w mżawkę. Gdy weszliśmy na pogrążone w ciemności błota, Rawley zapalił latarkę, by oświetlić przeszkody na naszej drodze. Wiązka światła padała na okruchy szkła, pniaki, a raz także na szczura, który pierzchnął przed nią natychmiast. Byłem kompletnie zalany, lecz pod stanem upojenia ukrywała się klarowność myśli, a choć z koordynacją ruchów było raczej kiepsko, mój umysł wypełniała jakaś osobliwa energia, która pozwalała mi myśleć i mówić bez przeszkód. Pociągając co chwila z butelki, opowiedziałem Rawleyowi o rozmowie z Bumą, snach, klątwie Mobutu, spotkaniu z krokodylem i dziwnym zachowaniu innych przedstawicieli tego gatunku, które zaobserwowałem w dniu przybycia do Mogado. Wszystko to przekazałem mu z całkowitym spokojem, jakby były to oczywiste fakty. Ani słowem nie wspomniałem o tym, że wątpię w swoje władze umysłowe ani o innych zastrzeżeniach, jakie żywiłem. - To jakieś zupełne bzdury - rzucił Rawley, po czym dodał pospiesznie, pewnie dlatego, iż nie chciał ryzykować wznowienia kłótni: - Chciałem powiedzieć, że to brzmi jak zupełne bzdury. - Sam przyznałeś, że Buma robi wrażenie. To z całą pewnością specjalista od mieszania ludziom we łbach. Czy jednak kryje się za tym coś bardziej tajemniczego... to nie jest właściwie ważne. Twój problem polega na tym, czy masz szanse uzyskać wyrok skazujący. Moim zdaniem nie masz. Wyobraź sobie, co zrobiłby z ławą przysięgłych. Albo i z sądem, jeśli już o tym mowa. W ciemności minęli nas dwaj młodzi mężczyźni, którzy zmierzali w przeciwną stronę. Osłonili sobie oczy przed blaskiem latarki i pozdrowili nas uprzejmie. - Mogę nie mieć wyboru - stwierdził Rawley. - Kinszasa poddaje mnie coraz silniejszym naciskom. Całkiem możliwe, że tak naprawdę mój problem polega na tym, jak zwalić winę za uniewinnienie go na sąd. - Czemu to miałoby być takie ważne? Wyjeżdżasz do Anglii. Jedno drobne niepowodzenie nie zapaskudzi ci akt. - Ale moja rodzina zostanie tutaj. Te sukinsyny są zdolne do wszystkiego. Jeśli wpadną w złość z powodu Bumy, mogą zagrozić naszym finansowym interesom. A nawet więcej. - Zatoczył latarką krótki łuk i oświetlił pień oraz uniesione w górę konary martwego drzewa, nadając mu na moment wygląd szkieletu jakiegoś niezwykłego zwierzęcia, które zamarło na zawsze w pozie bólu. - Boże, czasami naprawdę nienawidzę tego kontynentu. Przez kilka kroków szliśmy w milczeniu. - Na twoim miejscu nie zadzierałbym z Bumą - odezwałem się wreszcie. - Przypuśćmy, że go uniewinnią. Nie mówmy teraz o tym, czy naprawdę był kiedyś krokodylem. Przyjmijmy, że jest po prostu członkiem kultu i gdy wyjdzie na wolność, ten kult uzyska wielki prestiż. Wielką władzę. Buma może się okazać większym zagrożeniem niż twoi przyjaciele z Kinszasy. - Niestety, nie jesteś na moim miejscu - odparł Rawley. - Ani ja na twoim. Mam obowiązki, przed którymi nie mogę się uchylać. Ja też mam cię w dupie, pomyślałem. Mam nadzieję, że ten skurwiel przegryzie cię na pół. Znaleźliśmy się właśnie na wysokości skały, na której uwięził mnie wczoraj wielki krokodyl. Wspomniałem o tym Rawleyowi i zasugerowałem, byśmy się jej przyjrzeli. - Czemu nie - zgodził się. Skręciliśmy w stronę rzeki i po jakiejś minucie ujrzeliśmy w świetle latarki ciemne zęby sterczące nad wodą. - Dziś nic się tu nie dzieje - stwierdził Rawley, wchodząc na skałę. Ja zostałem na brzegu. - Ani jednego pierdolonego krokodyla - ciągnął. Przejechał snopem światła po powierzchni wody i roześmiał się głośno. - Buma na pewno kazał im odmaszerować. Chmury rozstąpiły się i wypłynął zza nich cienki srebrzysty sierp księżyca, przypominający tłusty haczyk rybacki. Rawley wrócił na brzeg i obrzucił mnie rozbawionym spojrzeniem. - Jesteś pewien, że nie byłeś pijany? - Znasz mnie, szefie - odparłem chłodno. - Jak sobie nie popiję, to nic za cholerę nie widzę. W słabym, srebrzystym blasku, z blond kosmykiem, który opadał mu na czoło, dotykając brwi, jego twarz wydawała się dziwnie niewinna, jak u dziecka. - Musimy przedyskutować parę rzeczy, prawda? - zauważył. - Rozumiem to, Michael. Jeden Bóg wie, kim byliśmy w Oksfordzie. Nawet nie pamiętam tych ludzi. Wiem tylko, że byli kurewskimi idiotami. To z całą pewnością nie byliśmy ty i ja tacy, jacy jesteśmy teraz. - Przesunął światłem latarki wzdłuż brzegu. - Mimo całego tego syfu, którzy ludzie sobie wyrządzają, długo ze sobą wytrzymaliśmy. Być może nie zawsze z najczystszych motywów, ale wytrzymaliśmy i jestem przekonany, że nie bez powodu. Czy nie uważasz, że warto by się zastanowić nad tą sprawą? Jego słowa były tak niespodziewane, że nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Mimo woli poczułem się wzruszony. Zawstydzony Rawley odwrócił się w stronę miasteczka i skierował promień latarki w głąb lądu. Padające na ziemię światło odbiło się od czegoś, co wyglądało jak szereg żółtopomarańczowych klejnotów osadzonych na szczytach ułożonych w półkole kłód. Kłód, które pokrywała pomarszczona, łuskowata kora, a ich wąskie szpice zdobiły dziwne, wieżyczkowate twory. Rawley sapnął cicho, jakby ktoś zdzielił go lekko w brzuch, i skupił światło na najbliższej kłodzie. Krokodyl. Nie za duży, może z dwa i pół metra długości. Niektórzy z jego przyjaciół byli jednak więksi. I było ich piętnaście, dwadzieścia, może więcej. Czekały. Patrzyły. Zagradzały nam drogę we wszystkich kierunkach poza jednym. Rawley cofnął się o krok, wracając na skałę. - Jezu - wyszeptał. - O Jezu. Jeden z gadów wydał z siebie upiorny syk. Nie bałem się... przynajmniej nie o siebie. To było tak, jakby w łuku elektrycznym strachu pojawiła się luka i impuls nie mógł dotrzeć do moich nerwów. Być może byłem zbyt pijany, żeby się bać. Obawiałem się jednak o Rawleya, który cofnął się o kolejny krok, potknął się i w rezultacie wyszedł jeszcze głębiej na skałę. - Nie! - krzyknąłem, przywołując go gestem. - Uciekaj! Musisz uciekać! Tędy! Popędziłem sprintem w stronę znajdującego się najbliżej brzegu krokodyla. Czułem się dziwnie. Miałem wrażenie, że do biegu nie pobudził mnie instynkt samozachowawczy, lecz potrzeba zademonstrowania Rawleyowi właściwego sposobu ucieczki. Być może poczułem odrobinę strachu, przeskakując nad gadem - który kłapnął zębami bez przekonania, wyciągając łeb w moim kierunku - nie można jednak było porównywać tego z grozą, jaką przeżyłem poprzedniej nocy. Wylądowałem niepewnie na jednej nodze, potknąłem się i gruchnąłem ciężko na pierś. Upadek pozbawił mnie tchu na kilka sekund, być może więcej. Gdy wróciłem do siebie, uniosłem się na jedno kolano i obejrzałem na Rawleya. Nie poszedł za moim przykładem. Stał przy końcu skały. Wydawał się maleńki w zestawieniu z ogromem rozpościerającego się nad nim nieba, z szalonymi gwiazdami i srebrną szramą księżyca. Jego jasne włosy powiewały na wietrze, podobnie jak poła koszuli, a snop światła latarki, którą trzymał w lewej dłoni, opadł w dół niczym bezsilna złota różdżka - jego jedyna broń przeciw krokodylom, które pełzły ku niemu od strony podstawy skały. Nie miał już szans nad nimi przeskoczyć. Nasze spojrzenia się spotkały. Milczał, a z tej odległości nie mogłem nic wyczytać z jego twarzy, z pewnością jednak wiedział, że jest zgubiony. Zawołałem go po imieniu i zbliżyłem się o krok, przekonany, że musi być coś, co mógłbym zrobić. Krzyczałem na gady, skupiły jednak uwagę wyłącznie na nim. Właziły na siebie nawzajem, złaknione krwi. Rawley odwrócił się błyskawicznie. Snop światła zostawił na tafli wody żółty pas. Obejrzał się na mnie raz jeszcze, lecz nie był to już żaden sygnał ani wiadomość, a jedynie odruch, gest ostatniej nadziei. Potem skoczył do Kilombo, tak jak nauczył się tego w latach promiennej młodości, w pokrytych rzęsą sadzawkach Oksfordu. Krokodyle zerwały się do biegu. Rawley wynurzył się w odległości sześciu metrów od brzegu - w tej samej chwili, gdy pierwszy z gadów dotarł do wody - i popłynął szaleńczym kraulem w dół rzeki, mierząc w odległy o jakieś piętnaście metrów cypel. Nie wierzyłem w jego szanse, gdyż w wodzie było już kilkanaście krokodyli. Mknęły ku niemu jak strzały, tylko częściowo zanurzone, a ich oczy lśniły w blasku księżyca. Rawley miał jednak sporą przewagę i zacząłem czuć nadzieję. Wtem prowadzący pościg gad zanurzył się całkowicie. Chwilę później rozległ się krzyk. Rawley wynurzył się wysoko ponad wodę, wymachując rękami w powietrzu. Na wargach i brodzie miał ciemną plamę. Potem krokodyl wciągnął go w toń. Inne skierowały się ku miejscu, w którym zniknął i powierzchnia rzeki zamieniła się w chaos tłukących ogonów oraz ryjących dno paszcz, tratwę złożoną z wijących się, pokrytych łuską ciał. Krokodyle rozbryzgiwały wodę i zderzały się ze sobą, a jeden nawet wynurzył się do połowy, włażąc na grzbiet pobratymca w ataku morderczej swawoli. Po człowieku, którego zabiły, nie został żaden ślad. Oddalając się od brzegu, czułem się dziwnie niepewnie, jakbym nie do końca wiedział, co się wydarzyło. Śmierć Rawleya była w pełni realna, teraz jednak miałem wrażenie, że stanowiła jedynie płód mojej wyobraźni i będę ją musiał wyobrazić sobie na nowo, by uczynić ją rzeczywistą. W ręce wciąż trzymałem butelkę. Cisnąłem ją do rzeki, jakby była obciążającym mnie dowodem. Czyż zresztą nie byłem winny tego, że przez chwilę go nienawidziłem, aczkolwiek zaraz mi to przeszło, a jego śmierć była jedynie straszliwym zbiegiem okoliczności? Czy, prowadząc go na skałę, nie planowałem morderstwa? Krokodyle oddalały się już od miejsca, w którym zniknął Rawley. Dla nich zabawa się skończyła. Opadłem na kolana, porażony nagłą żałobą i reminiscencją makabrycznej śmierci przyjaciela. Pochyliłem głowę i objąłem czoło dłońmi, jakbym chciał przyłożyć kompres na wspomnienie tego, co widziałem, rozsmarować je, by stało się tak płaskie, że wpadnie w jakąś szczelinę mojego mózgu, gdzie nigdy go nie znajdę. Śmierć Rawleya dotknęła mnie szczególnie mocno, gdyż wiedziałem, że żałoba, która przyszła tak szybko po ataku gwałtownej niechęci do niego, jest hipokryzją. Choć smuciłem się szczerze, miałem wrażenie, iż płacząc folguję sobie tylko, jakbym w rzeczywistości użalał się nad sobą, nad swymi błahymi występkami, bądź też starał się stworzyć pozory dla jakiegoś obserwującego mnie bóstwa, przekonać je, że żałuję roli, jaką odegrałem w tym, co się wydarzyło. Ten podwójny charakter żalu, fikcja nakładająca się na rzeczywistość, poczucie wewnętrznej dwulicowości - wszystko to sprawiało, że moje myśli kłębiły się niczym przerażone króliki pod ostrzałem myśliwych. Miałem wrażenie, że głowa mi pęknie, chciałem, żeby pękła, i poczułem się rozczarowany, gdy tak się nie stało. W końcu podniosłem wzrok. Z odległości niespełna trzech metrów obserwował mnie krokodyl. Nieduży, być może ten sam, którego Rawley oświetlił latarką na początku. Szczęki miał lekko rozchylone, a odsłonięte krzywe zęby nadawały mu śmieszny wygląd. Mała, komiczna śmierć, gotowa do ataku. Nie byłem zdolny do normalnych reakcji i mogłem jedynie gapić się na gada. Odrętwiały, obojętny i pozbawiony nadziei, czekałem, aż zginę. Sekundy upływały powoli niczym krople kapiące z przeciekającego kranu. Krokodyl wydawał mi się coraz bardziej znajomy, niemal ludzki. Czaszkę wypełniła mi szaleńcza wesołość. Zauważyłem, że gad jest podobny do George'a Busha. Mógł być jego dalekim kuzynem. Nieślubnym dzieckiem spłodzonym podczas oficjalnej wizyty. Wtem bestia wydała z siebie lepki, głuchy ryk - jak troll wyjący w jaskini - przywracając mi naturalną, zwierzęcą zdolność czucia strachu. Krokodyl skierował łeb w bok i przez kilka sekund przypatrywał mi się zimnym, szarym okiem, jakby chciał mnie zapamiętać na przyszłość. Potem odwrócił się błyskawicznie i umknął w mrok charakterystycznym dla swego gatunku krokiem - śmiesznym, chaplinowskim, lecz niezwykle efektywnym - zmuszając mnie do poszukania innego lekarstwa na moje nieszczęścia. Gdy zawiadomiłem policję w Mogado o śmierci Rawleya, zamknięto mnie w areszcie, a później, nocą oskarżono o morderstwo. Nie było ciała ani żadnych dowodów, pomijając fakt, że widziano, jak się z nim kłóciłem, a potem poszliśmy razem w stronę rzeki. Nikt go już od tej chwili nie widział. W Kongu nieraz skazywano i tracono ludzi na znacznie wątlejszych podstawach. Nie zaprzeczyłem oskarżeniu ani nie przyznałem się do winy. Ani jedno, ani drugie nie było dla mnie właściwie możliwe. Śmierć Rawleya znajdowała się w samym środku sieci niezwykłych wydarzeń, której nikt nigdy nie zdoła rozplątać. Chyba żeby zaakceptować wyjaśnienie, które oferował mój sen... czy raczej sen Bumy. Fakt, że trzykrotnie cudem uszedłem z życiem ze spotkania z krokodylami z Kilombo, dodawał wiarygodności tej hipotezie. Czyż Buma nie splunął mi w dłoń, by uchronić mnie przed swymi "braćmi i siostrami"? Nie czułem się jednak gotowy w to uwierzyć. Późnym rankiem do mojej celi wszedł brzuchaty oficer dyżurny, który poinformował mnie, że nie jestem już podejrzany. Mogłem opuścić więzienie i, jeśli chciałem, wrócić do Abidżanu. - Jak to? - zapytałem pełen szoku i niedowierzania. - Myślałem, że mam zostać oskarżony? Zawahał się. - Kazano nam pana wypuścić. - Kinszasa? Policjant spuścił wzrok, jakby się wstydził. - Może pan wyjechać. Pomyślałem o tym, ile czasu potrzebowaliby policjanci, by skontaktować się z Kinszasą, i o jeszcze znacznie dłuższym okresie, który upłynąłby, nim wiecznie się ze sobą żrący biurokraci sformułowaliby oficjalną odpowiedź. - Ten rozkaz nie pochodzi z Kinszasy, prawda? Policjant skinął na mnie stanowczo. - Idziemy. Mam w gabinecie pańskie rzeczy. - To był Buma - stwierdziłem. - Człowiek-krokodyl. Mam rację? To on wydał ten rozkaz. - Jeśli pan nie wyjdzie, każę pana wywlec siłą z celi - oznajmił policjant. Nie miałem wątpliwości, co się zdarzyło. Pozbawieni Rawleya służącego za bufor między nimi a Bumą, policjanci - którzy bez wyjątku byli przesądni i wierzyli w czary - łatwo padli ofiarą manipulacji człowieka-krokodyla. W gruncie rzeczy zapewne nigdy mnie nie podejrzewali o popełnienie tego morderstwa. Byłem jedynie kością, którą zamierzali rzucić Kinszasie, zastępcą Bumy, którego bali się postawić w stan oskarżenia. Nie rozumiałem jednak, dlaczego człowiek-krokodyl postanowił mnie uwolnić. - Gdzie on jest? - zapytałem. - Gdzie Buma? Policjant wbił we mnie nieruchome spojrzenie. - Tu go nie ma. - Zwolniliście go? - Tu go nie ma. - A gdzie... dokąd się udał? Policjant wzruszył ramionami. Zaczął już się odwracać, lecz spojrzał na mnie jeszcze raz. - Zostawił dla pana wiadomość. Czekałem, aż ją usłyszę. Policjant sprawdził, czy nikt nie podsłuchuje na korytarzu, po czym przekazał mi ostatni fragment łamigłówki. - Potrzebna ci cierpliwość - rzekł. - To wszystko, co kazał mi panu powtórzyć. Potrzebna ci cierpliwość. Jak już wspomniałem na początku, nie wolno wam uważać mnie za wiarygodnego świadka. Powinniście czytać to, co napisałem, tak jak czyta się zeznania w procesie o morderstwo. Rozważyć wszystko starannie i dokonać osądu, kierując się własnym doświadczeniem. Moim zdaniem istnieje tylko jeden sposób na to, by sprawdzić, czy jestem szalony, czy ułożyłem całą tę historię z garści anomalii i dwuznacznych wzmianek po to, by ukryć swe grzechy, a może nawet morderstwo, czy też obłęd ogarnął cały świat, przedśmiertna klątwa maleńkiego afrykańskiego olbrzyma zatruła wszystkie wody, krokodyle uciekają przed nią, zamieniając się w ludzi, a James Rawley został zamordowany przy użyciu czarów, ponieważ nie chciał wycofać oskarżeń przeciwko Gilbertowi Bumie. By się upewnić, musiałbym popłynąć pięć dni drogi w górę rzeki od Mogado aż do przystani dla promu spalonej przez żołnierzy Mobutu, a potem ruszyć w głąb lądu ku miejscu, gdzie rośnie wielkie drzewo figowe. Gdybym znalazł na nim skalnego pytona-albinosa, musiałbym uznać, że zwycięstwo należy do czarów i magii. W owym czasie nie czułem się jednak przygotowany do podjęcia takiej podróży i ta sytuacja po dziś dzień pozostaje niezmieniona. Nie chcę już nigdy wracać nad Kilombo. Być może jednak znajdzie się inny dowód. Po powrocie do Abidżanu załatwiłem dla Patience wizę i polecieliśmy razem do Stanów. Wkrótce potem wzięliśmy ślub i zamieszkaliśmy pod Ann Arbor w stanie Michigan, nieopodal brzegów Huronu. Patience lubi bliskość rzeki, mówi, że to przypomina jej dom. Czasami siada ze mną na brzegu, nucąc coś pod nosem, a gdy wyczuwa, że na nią patrzę, spogląda na mnie z boku, wpatrując mi się prosto w oczy, tak jak zwykł to robić Buma. Nie zastanawiam się zbyt często nad jej pochodzeniem. To nie miałoby sensu. Choć zapewne nie potraktowałbym jej poważnie, gdyby nie wiadomość od Bumy i wszystkie towarzyszące jej wypadki, staram się nie kwestionować swych władz umysłowych ani szczęścia, które spotkało mnie tak nieoczekiwanie. Wykładam na uniwersytecie, a wieczorami wracam do domu, do Patience i miłości, i choć świat wokół nas się wali, a polityczne skandale, morderstwa i bezsensowna przemoc sięgnęły rozmiarów epidemii, udało się nam osiągnąć zadowolenie. Ostatnio jednak zaczęło się dziać coś, co moim zdaniem ma związek z tą sprawą. Co weekend jeżdżę do Detroit, gdzie mam wykłady w muzeum nauki. Autostrada I-95 jest krętą betonową rzeką, po której płyną tysiące aut. Przypomina Kilombo zarówno z wyglądu, jak i z zastosowania, i jadąc nią, niekiedy czuję się tak, jakbym śnił. Ludzkie myśli i pożądania stają się dalekie, jestem spokojny w obliczu nieznanego, mknę tym białym, podobnym do rzeki pasmem jako dusza i ciało zamknięte w powłoce ze stali, jedna z tysięcy podobnych istot. Wszyscy zmierzamy niepowstrzymanie w kierunku odległej plamy czerwieni, jasnej i migotliwej jak ogień. Siła, która nas tam gna, wykracza poza nasze pojmowanie, jesteśmy jednak pewni, że gdy dotrzemy na miejsce, przekształci nas ona w sposób, który pozwoli nam przetrwać straszliwe kłopoty, jakie spadły na nas wszystkich, jasno postrzegamy prawdę naszego zbawienia... nie rozreklamowanego zbawienia, jakie obiecuje religia, lecz zbawienia poprzez procesy natury, które często objawiają się w tajemniczy sposób i wydają się równie nielogiczne, jak skutki magicznego zaklęcia. Zdaję sobie sprawę, że istnieją dwa możliwe wytłumaczenia. Albo jest to naturalne, spowodowane przez spustoszenia ekologiczne zjawisko, które polega na tym, że różne zagrożone gatunki wkraczają na szybką ścieżkę ewolucyjną, krokodyle zamieniają się w ludzi, a ludzie w jakieś tajemnicze istoty, albo cały ten scenariusz stworzyła moja podświadomość jako formę pokuty i kary za to, co uważam za swe zbrodnie, i plama gorejącej, katastrofalnej czerwieni, która z każdą sobotą jest coraz bliżej, zapowiada najbardziej ostateczną z transformacji. Racjonalista wolałby tę drugą odpowiedź, lecz ze wszystkich ludzi to właśnie racjonaliści są najbardziej podatni na działanie magii, najłatwiej dają się zbić z tropu magicznym przejawom natury. Osobiście nie mam na ten temat zdania. Wolę czekać, uczyć się, mieć cierpliwość, nie zadawać pytań, akceptować to, co nadejdzie. Możliwe, że nie rozumiecie, jak kończy się ta opowieść, czy śmierć dezawuuje miłość, czy prawdę przynosi nam objawienie, czy też możemy ją poznać drogą dedukcji, czy samo życie jest zmienną energią, czystą swobodą o nieograniczonym, magicznym potencjale, czy też smętnym interludium zamkniętym w czarne nawiasy, ja jednak wiem, że wkrótce poznam odpowiedź na te pytania. Przełożył Michał Jakuszewski LUCIUS TAYLOR SHEPARD Urodził się w 1947 r. Należy do grona najwybitniejszych współczesnych amerykańskich pisarzy fantastycznych, specjalizuje się w SF i fantastyce grozy. Od lat sześćdziesiątych do początku osiemdziesiątych mieszkał w różnych częściach świata i dużo podróżował, założył zespół rockowy i, jak twierdzi, miał trochę wspólnego z międzynarodowym handlem narkotykami. Debiutował w fantastyce opowiadaniem "The Taylorsville Reconstruction" (1983). Ma na swoim koncie cykl high fantasy "Smok Griaule": "Człowiek, który pomalował smoka Griaule'a" (1984), "The Scalehunter's Beautiful Daughter" (1988) i "Father of Stones" (1989). Jego pierwsza powieść, intrygujący i oryginalny "Zielony kocur diabła" (1984, Zysk i S-ka 2001), łączy poetykę SF i dark fantasy. "Life during Wartime" (1987) to powieść będąca połączeniem cyklu opowiadań o wojnie w Gwatemali w bliskiej przyszłości (novella "Przepustka", oryg. "R&R", otrzymała Nebulę za 1986 r.). Metafizyczny "Kalimantan" (1990), przywodzący na myśl Conradowskie "Jądro ciemności", dzieje się w dżunglach Borneo, bajkowym mieście z innego wymiaru i w umyśle bohatera. "The Golden" (1993, nagroda "Locusa") to powieść o intrygach i polityce społeczności wampirów, rozgrywająca się głównie w gigantycznej budowli budzącej skojarzenia z Borgesem. Zbiory opowiadań: "The Jaguar Hunter" (1987, World Fantasy Award), "The Ends of the Earth" (1991, World Fantasy Award), "Barnacle Bill the Spacer" (1997, opowiadanie tytułowe - Nebula 1992; tytuł zbioru w USA: "Beast of the Heartland",) i in. Duży wpływ na jego twórczość wywarł, oprócz wspomnianych wyżej autorów, latynoamerykański realizm magiczny, jako literatura i sposób odbierania rzeczywistości. Opowiadanie "Krokodylowa skała" pochodzi z "The Magazine of Fantasy and Science Fiction" 10-11/99. W "NF" drukowaliśmy już następujące utwory Sheparda: "Człowiek, który pomalował smoka Griaule'a" (11/91), "Ojciec kamieni" (2-3/92) i "Kapitulacja" (4/93). MSN 67