§ Serno Wolf - Medyczka z Bolonii (ze zdjęciami )

Szczegóły
Tytuł § Serno Wolf - Medyczka z Bolonii (ze zdjęciami )
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

§ Serno Wolf - Medyczka z Bolonii (ze zdjęciami ) PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie § Serno Wolf - Medyczka z Bolonii (ze zdjęciami ) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

§ Serno Wolf - Medyczka z Bolonii (ze zdjęciami ) - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Serno Wolf Medyczka z Bolonii Z niemieckiego przełożyły Eliza Borg Maria Przybyłowska Strona 3 Dedykuję tę książkę wszystkim dwu- i czworonożnym członkom mojego stada: Micky'emu, Fiedlerowi (fl6), Sumo, Buschmannowi (f9), Eddiemu i Olli. Strona 4 Gdy tak znienacka moc niesamowita Resztę mi duszy zabiera nikczemną, Jedyna chęć trwa i przez mrok prześwita: Tobie poświęcić moją myśl przyziemną *. Dante Alighieri (1265-1321) * Dante Alighieri, Życie nowe, przełożył Edward Porębowicz, PIW, Warszawa 1960 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczek). Strona 5 Na końcu książki umieszczono suplement z sześcioma rycinami, dzięki którym Czytelnik może się zapoznać z metodami przeprowadzania rekonstrukcji nosa w szesnastym wieku. Strona 6 Część 1 Marco Strona 7 ZNAMIĘ La voglia di vino Jestem zapomnianą kobietą. Z czterdziestu ośmiu lat, które żyję na tym szalonym świecie, ostatnie szesnaście musiałam spędzić w najściślejszym odosobnieniu, oddzielona od ludzi, którzy byli mi bliscy, pozbawiona ich miłości, dobroci i wierności. Skazana na milczenie. Szesnaście lat to cała wieczność, podczas której z trudem musiałam się uczyć godzenia z losem i pokornego pochylania głowy. A jednak wciąż mam ochotę zabrać głos i opowiedzieć historię mojego życia. Nie po to, żeby zadośćuczynić swej próżności, lecz by wydobyć prawdę na światło dzienne. Chcę więc nazywać rzeczy po imieniu, chcę opowiedzieć, jak było naprawdę, w dobrej wierze, bez upiększeń i przemilczeń. Mówi się bowiem, że prawda jest niepodzielna, a połowa prawdy jest tym samym co kłamstwo. Ten, kto czyta te słowa, będzie zapewne żył w odległej przyszłości, gdy arkady uniwersytetu w Bolonii dawno już runą, a wiatr zrówna ich pozostałości z ziemią. Mnogość wód spłynie do tych czasów rzekami Reno i Saveną, ale prawda zachowa swoje znaczenie, bo jest niezmienna aż do dnia Sądu. Nazywam się Carla Maria Castagnolo. Urodziłam się w roku 1552 pod znakiem Barana, dlatego od zawsze mam we krwi właściwości tego znaku - gorące serce i chłodną głowę. Woda i ogień walczyły Strona 8 we mnie o pierwszeństwo, odkąd zaczęłam myśleć. Niekiedy jednak bywałam też niedbała, uparta, a nawet mściwa, co wiodło do tego, że sama sobie stawałam na drodze i sama siebie nienawidziłam. Niekiedy ciało moje bywało silniejsze od rozumu, a mój upór większy niż szlachetna wyrozumiałość. Dlatego często gubiłam drogę, popełniałam błędy, na których się uczyłam, chociaż zaprawdę nie jestem pewna, czy niektórych bym nie powtórzyła, gdyż niezłomna jest moja wola uczynienia świata sprawiedliwszym niż jest. Wobec Boga wszyscy ludzie są równi, tak napisano w Piśmie Świętym. Jednak dlaczego chłop znaczy mniej niż szlachcic, biedny mniej niż bogaty, kobieta mniej niż mężczyzna? Dlaczego życie prostaczka jest mniej warte od życia mędrca, życie niewolnika - od życia jego pana, a zręczność medyka jest tym większa, im cięższy jest mieszek chorego? Wszyscy rodzimy się nadzy i bez winy. Każde dziecię, pacholę czy dzieweczkę, Bóg kocha jednakowo i każde z nich ma takie samo prawo do zdrowia, opieki i wzrastania, niezależnie od tego, w czyim domu się urodziło. Jest to wiedza wynikająca z prawdy. Całej prawdy. Dlaczego o tym mówię? Dlatego że zanim zacznę moją historię, chcę rozwiać wszelkie wątpliwości co do moich przekonań. Chcę pokazać, jak zabarwione jest szkło, przez które patrzę na świat. Kiedy wypowiadam te słowa, moja dłoń spoczywa na złotej masce. Jest to maska Wenus, bogini miłości, cielesnej żądzy i piękna. Maska jest chłodna i gładka, a dotknięcie jej powierzchni przemawia do moich zmysłów. Jej blask jest tak jaskrawy, że może wypełnić światłością ciemną komnatę. Przyjdzie czas, by opowiedzieć, dlaczego to jest mój najdroższy przedmiot, tak jak i przyjdzie czas, by opowiedzieć o moim słudze Latifie, który ofiarował się spisać te słowa. Latif jest wierny i dyskretny. Nic, co ludzkie, nie jest mu obce. Pomoże mi zachować moją historię dla potomności, także wówczas, kiedy będzie mowa o rzeczach, o których właściwie nigdy nie chciałam mówić. Sama nie mogę już pisać. Od kilku lat męczy mnie drżączka, choroba, która obok innych podstępnych symptomów objawia się drżeniem rąk. Jednak nie chcę się skarżyć, finche c 'e vita, c 'e spe-ranza - dopóki życia, dopóty nadziei, jak się mawia. Strona 9 Zaczynam więc. Moim pierwszym wspomnieniem, a miałam wówczas trzy albo cztery lata, jest kłótnia. Gwałtowna kłótnia między dwiema kobietami, z których jedna była moją matką. Druga nazywała się signora Donace. Była klientką matki. Matka jako krawcowa szyła dla wytwornych dam bolońskich. Jednak tego ranka signora Donace bynajmniej nie wydawała się wytworna, bo krzyczała niczym żona kotlarza, podnosząc nową suknię i gwałtownie szarpiąc jej rękawy. Suknia wydała mi się ogromna, tak wielka jak chmura na niebie, nie była jednak biała, tylko czerwona jak ogień. Uszyta z jedwabnej organzy, miała podwyższoną talię i głęboki dekolt. Stanik i rękawy u góry przybrane były delikatną złotą pasmanterią, a po bokach zesznurowano je taśmami, których kolor pasował do przybrania. Wtedy jednak tego nie widziałam. Widziałam tylko ogromną czerwoną chmurę, podczas gdy słowa obcej kobiety spadały na moją matkę niczym grad. Klientka nie życzyła sobie rękawów przyszytych na stałe, miały być odpinane, kolor ich miał być rezedowy, na dole miały być szersze, obszerniejsze i bardziej bufiaste oraz zaopatrzone w rozcięcia, głębokie rozcięcia, jak nakazuje moda, i czy tak chwalona signora Castagnolo nigdy nie słyszała o najnowszej modzie, w takiej szmacie ona, małżonka patrycjusza, nie będzie mogła się pokazać na Piazza Maggiore, skompromitowałaby się wobec znajomych i tak dalej, i tak dalej. Im głośniej krzyczała signora Donace, tym ciszej mówiła matka. Powtarzała nieustannie, że uszyła suknię tak, jak zleciła jej łaskawa pani. Zrobiła to dokładnie według jej zamówienia, więcej nie mogła zrobić. Signora wymyślała dalej, krzycząc na matkę: co ona sobie wyobraża, jak śmie zarzucać kłamstwo pani z najlepszego towarzystwa w Bolonii, to naprawdę przekracza wszelkie granice, ona do tego nie dopuści. Podniosła czerwoną chmurę i odrzuciła ją z wściekłością. Do tej pory siedziałam cicho za belami materiałów obok stołu i bawiłam się lalkami, ale coraz głośniejsza zwada przestraszyła mnie i zapragnęłam uciec. Jednak nie udało mi się. Czerwona chmura poleciała w moim kierunku, nagle wypełniła pokój i pogrzebała mnie pod sobą, zasłaniając cały świat. Zaczęłam wierzgać nogami, tak że Strona 10 w końcu zaplątałam się w materiał i nie mogłam się ruszyć. Ogarnęła mnie panika, zaczęłam krzyczeć wniebogłosy. - Kto to tak wrzeszczy? - zapytała signora Donace. - Czy to dziecko? - Tak, pani - odparła matka - to moja córka. - Powinniście ją odzwyczaić od wrzasku, bo to świadczy o złym wychowaniu! - Tak - zgodziła się cicho matka. Signora Donace szybko wyszła. Nigdy już nie wróciła. Kilka lat później, dobrze to pamiętam, poprosiłam matkę, żebym mogła jej towarzyszyć w drodze do klientki w mieście. Mieszkałyśmy w skromnym domu na końcu Strada San Felice, na zachodnim przedmieściu, gdzie w krajobrazie przeważały pola i łąki. Ludzie cierpieli tu niedostatek; moja matka też często zadawała sobie rano pytanie, czy będzie miała co ugotować wieczorem. Ja jednak o tym nie wiedziałam, miałam inne kłopoty. Wabiło mnie duże miasto, pozdrawiające nas z daleka swoimi dachami i wieżami, a gwar miejski brzmiał w moich uszach niczym brzęczenie tysiąca pszczół. - Mogę pójść z tobą, mamma? - zapytałam. - Nie, Carlo - matka pokręciła głową. - Lepiej zostań w domu. - Mamo, proszę! Nigdy jeszcze nie zabrałaś mnie ze sobą, zawsze zostawiasz mnie samą. - Tak będzie lepiej, wierz mi. - Tylko raz, tak cię proszę! Zaczęłam płakać. Przygnębiała mnie perspektywa samotnego czekania na matkę przez wiele godzin. Nie było nikogo, kto mógłby mi dotrzymać towarzystwa, nie miałam bowiem ani rodzeństwa, ani żadnych krewnych. - Mamma, bardzo cię proszę! Matce niełatwo było mi odmówić, widziałam to i płakałam jeszcze głośniej, ale jej chwila wahania już minęła. - Bądź rozsądna - powiedziała. - Niebawem wrócę, a jeśli signora Vascellini dziś mi zapłaci, kupię na targu kurę i ugoruję dla nas zupę. - Nie! - Tupnęłam nogą. - Nie, nie, nie! Strona 11 Ale ten protest na nic się nie zdał. Matka odwróciła się z westchnieniem. Widziałam, jak bierze duży wiklinowy kosz, w którym zwykła była nosić uszytą przez siebie garderobę, i rusza do drzwi. - Nie możesz iść ze mną, Carlo. Kiedy podrośniesz, zrozumiesz dlaczego. Nie płacz już. Arrivederci, maleńka. Drzwi trzasnęły, matka zamknęła mnie w mieszkaniu i zostałam sama. Popłakałam jeszcze trochę, a potem się uspokoiłam. Dalszy płacz nie miał sensu. Usiadłam po turecku na podłodze i wzięłam na ręce Bellę, swoją ulubioną lalkę. Kołysałam ją i pytałam: - Bello, dlaczego mamma nigdy nie zabiera mnie ze sobą? -Ale Bella, która umiała mówić jak wszystkie moje lalki, tym razem milczała. Rozgniewało mnie to. Odłożyłam ją do łóżeczka i wstałam. Moje spojrzenie pobiegło do drzwi, które matka przed chwilą zamknęła. - Chcę iść do pszczół - wymruczałam - tak, do pszczół. - Nie myśląc wiele, wyszłam przez okno do ogrodu. Na dworze oślepiło mnie na chwilę słońce, ale tak często odbywałam w myślach drogę do miasta, że odnalazłabym ją, nawet gdybym była niewidoma. Matka w zapiętej pod szyję sukni bladozielonego koloru i z siatką na włosach przybraną szklanymi perełkami zdążyła się już bardzo oddalić. Przeszła przez most na Canale di Castiglioni i zostawiła za sobą mały kościółek Santa Maria de la Carita. Zaczęłam biec i szybko ją dogoniłam. Żeby mnie nie zauważyła, szłam po drugiej stronie ulicy, kryjąc się w cieniu domów. Im bardziej zbliżałyśmy się do miasta, tym bardziej ożywiona stawała się Strada San Felice. Ze zdumieniem obserwowałam, jak coraz więcej ludzi pojawia się na ulicy, ludzi podążających w najróżniejszych kierunkach, barwnie odzianych, rozmawiających, śmiejących się, gwiżdżących albo przeklinających, a pomiędzy nimi wozy, karety i nierzadko jeźdźcy na koniach. Ciągle się zatrzymywałam, żeby móc wszystko obejrzeć. Nie mogłam się napatrzeć ożywionemu ruchowi wokół mnie. Niewiele brakowało, a straciłabym matkę z oczu, ponieważ nagle skręciła w lewo, w kierunku Piazza Maggiore. Ten ruchliwy plac w centrum Bolonii służył od wieków różnym celom: było to miejsce Strona 12 parad, świętowania i zgromadzeń, targów i wystaw, a nawet egzekucji odbywających się przed Palazzo del Podesta. Przede wszystkim jest tam jednak wielka fontanna Neptuna, miejsce spotkań wszystkich mieszkańców miasta. Moja matka jednak nie miała chyba zamiaru spotkać się z nikim. Szybko przecięła wielki plac i skręciła wkrótce w Via de Foscarari, gdzie zniknęła we wspaniałym patrycjuszowskim pałacu. Poszłam za nią, by stanąć przed wysoką, dwuskrzydłową bramą. Znowu drzwi zagrodziły mi drogę, pomyślałam z rozczarowaniem. Jednak kiedy, niepewna, przestępowałam z nogi na nogę, zauważyłam, że jedno ze skrzydeł bramy jest niedomknięte. Zdecydowałam się. Postanowiłam być dzielna i weszłam do dużego domu. Wewnątrz przywitał mnie chłód, półmrok i nieprzyjemny zapach potraw z poprzedniego dnia. Zrobiło mi się zimno. Serce, które już przedtem biło mi jak młotem, tłukło się jak szalone. Ogarnął mnie strach. Nie, nie chciałam tu być! Za nic! Usłyszałam głosy z górnego piętra. Wsłuchałam się w nie. Jeden z nich znałam. Był to głos mojej matki. Co za ulga! Tam, gdzie jest matka, jest bezpiecznie. Szybko wbiegłam po szerokich schodach na górę i wpadłam do komnaty, z której dochodziły głosy. Cieszyłam się, że już nie muszę śledzić matki, bardzo się cieszyłam. A ponieważ sama się radowałam, byłam pewna, że ona też ucieszy się z niespodziewanego spotkania. Bardzo się jednak myliłam. Kiedy matka mnie spostrzegła, otwarła usta, jakby ujrzała samego diabła, i wydała zduszony okrzyk. Kilka wytwornych dam siedzących przy owalnym stole, na którym stało wino, kandyzowane owoce i inne przysmaki, patrzyło na mnie z takim samym przerażeniem. Jedna z nich, kobieta z wydatnym biustem, zawołała: - Santlddio! - i pokazała mnie palcem: - Co to za kreatura? Matka starała się panować nad sobą i po chwili wykrztusiła z trudem: - Przepraszam, signora Vascellini, to jest... moja córka. Signora Vascellini przeżegnała się. - Niech Wszechmogący ma nas w swojej opiece. Ona ma voglia di peccato, znamię grzechu! - Wierzcie mi, signora, to nie ma znaczenia, naprawdę nie ma. Strona 13 - A skąd to wiecie? Co mówi na to proboszcz waszej parafii? Czy Kościół Święty w ogóle o tym wie? Matka wyprostowała się gwałtownie. - Dziecko zostało ochrzczone wobec Boga i ludzi w kościele Świętego Piotra. - Natychmiast opuśćcie mój dom! - Ależ signora, gentilissima signora! Proszę o wyrozumiałość! Zaraz pójdziemy, tylko... eee... nie zapłaciliście jeszcze rachunku za błękitną suknię z brokatu. Przyniosłam ją wam już dwa tygodnie temu. Czy nie moglibyście choć części... - Porozmawiamy o tym innym razem. Ta kreatura tak mnie przestraszyła, że nie mogę jasno myśleć. - Signora Vascellini rozejrzała się wokoło. - Moje drogie, czy czujecie to samo? Damy przy stole potwierdziły skwapliwie. - Więc idźcie stąd, kobieto. Matka opuściła ramiona. - Tak jest, signora - wyszeptała. - Ale biedne dziecko nie jest niczemu winne... - Wzięła wiklinowy kosz z wzorami do sprzedania i chwyciła mnie za rękę. Wychodząc, odwróciła się i zapytała cicho: - Czy mogę jeszcze przyjść do was, signora? - Tak, tak, przyjdźcie. - Dla signory Vascellini rozmowa była zakończona. Zawołała jeszcze za nami: - Ale bez tego dzieciaka! W drodze powrotnej milczałyśmy. Matka patrzyła prosto przed siebie, idąc coraz prędzej, tak że trudno mi było dotrzymać jej kroku. Czułam, że bardzo ją upokorzono, wiedziałam też, że to upokorzenie miało coś wspólnego ze mną. - Mamma, co to jest kreatura? - zapytałam. Matka zacisnęła usta i szybko szła dalej. Powtórzyłam pytanie. - Nie musisz tego wiedzieć, jesteś jeszcze za mała. - Zawsze jestem na wszystko za mała. Tak to już jest z dziećmi. Im bardziej szorstkie były odpowiedzi matki, tym gorzej się czułam. To prawda, nie posłuchałam jej i potajemnie poszłam za nią do Strona 14 pałacu piersiastej signory Vascellini - to z pewnością było naganne. Jednak gwałtowna reakcja signory i jej przyjaciółek musiała mieć inny powód. Powód, którego nie znałam. Nie wiedziałam nic o zabobonach kierujących postępowaniem wielu ludzi. Nie wiedziałam nic o ich wąskich horyzontach, ich próżności i złośliwości, nie miałam pojęcia, że ich serca potrafią być twardsze od kamienia, a dusze czarniejsze od nocy. Czasem myślę, że byłoby lepiej, gdybym się tego wszystkiego nigdy nie dowiedziała, ale ten pogląd jest śmieszny i dowodzi słabości. Tak samo słaba czułam się owego dnia, kiedy wracałam z matką do domu. Zaczęłam płakać. - A co to jest voglia di... voglia di... - Przestań płakać, Carlo, proszę cię. - Matka zatrzymała się i odwróciła do mnie. - Ale ta kobieta była dla nas taka wstrętna. - Po prostu nie myśl o tym, co powiedziała signora Vascellini. - Dobrze, mamo. Co to jest voglia di... - Co oznacza voglia di peccato, wkrótce pewnie się dowiesz. Myślę, że o wiele za wcześnie. Zapamiętaj lepiej inne słowo, brzmi ono: abiurol - Abiurol - powtórzyłam posłusznie. - A co to znaczy? - To znaczy „wyrzekam się". - Twarz matki przybrała uroczysty wygląd. - Dziwnie to brzmi. - Znaczenie tego słowa wyjaśnię ci kiedy indziej. Abiuro będzie chyba dla ciebie ważnym słowem. - Tak, mamma. Resztę drogi przebyłyśmy w milczeniu, jednak na chwilę przedtem, zanim dotarłyśmy do końca Strada San Felice, nagle zakłócono nasz spokój. Kilkoro niegrzecznych dzieci z sąsiedztwa ukryło się w pobliskich krzakach i wykrzykiwało głośno: Strega! i Maliarda! Obelgi te skierowane były do mnie. Nieraz już bywało, że przezywano mnie czarownicą i wiedźmą. Dzieciaki były brudne, głośne i napastliwe. Zawsze unikałam spotkania z nimi i za każdym razem uciekałam tak szybko, jak się tylko dało. Strona 15 Dzisiaj jednak nie musiałam tego robić. Byłam w towarzystwie matki, która przegoniła bandę łobuziaków. - Nie słuchaj tych bachorów - powiedziała i pociągnęła mnie za sobą. - Już jesteśmy w domu. Otworzyła drzwi i poszła do kuchni, gdzie rozpaliła ogień i zaczęła gotować ryż, bo skąpstwo signory Vascellini uniemożliwiło nam kupno kury na zupę. - Ryż też nas nasyci - powiedziała matka i posypała parujące ziarenka odrobiną gorgonzoli. - Tak - zgodziłam się. Odmówiłyśmy razem modlitwę przed jedzeniem i zjadłyśmy ryż. Kiedy skończyłyśmy, matka odłożyła łyżkę i powiedziała: - A teraz chciałabym się dowiedzieć, dlaczego poszłaś za mną do miasta. Wyraźnie ci tego zabroniłam, a ty zrobiłaś to mimo mojego zakazu. Dlaczego? Przez cały czas obawiałam się tego pytania, ponieważ nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Zmarszczyłam czoło i postanowiłam mówić prawdę: - Ach, tak sobie poszłam, chciałam zobaczyć pszczoły w mieście. - Jakie pszczoły? - Te, które ciągle bzyczą. - Proszę? - Ja je dobrze słyszę, mamma! Stąd je słyszę przez cały czas, ale w mieście nie ma żadnych pszczół. Matka przyglądała mi się ze strachem i powątpiewaniem w oczach. Potem powiedziała jakby do siebie: - Może tylko szumi ci w głowie. Później słyszałam, jak modli się żarliwie przed domowym ołtarzykiem: - Panie wielki, dobry Boże - błagała - okaż nam swoją łaskę i zmiłowanie. Spraw, żeby nie spełniło się to, co napisano w Księdze Wyjścia, nie dopuść do tego, nie dopuść całą swoją potęgą... i pozwól żyć czarownicy! - W tym miejscu przerwała, a po chwili podjęła tak cicho, że ledwo ją słyszałam: - Czasem, o Panie, czarownice są nimi tylko na pozór. Od tego dnia matka pilnowała, żebym nie mogła pójść za nią do miasta. Wiem, że robiła to z dobrego serca, ale czułam się zraniona Strona 16 i odepchnięta. Dużo płakałam. Moją jedyną pociechą była Bella i jej towarzyszki, które dzieliły ze mną los. Zachorowały i potrzebowały pomocy. Leczyłam je całymi dniami. Robiłam kompresy przeciw gorączce, chłodziłam im czoła i dbałam, żeby się należycie pociły, zawijając je w grube koce. Kiedy się wypociły, rozbierałam je, wycierałam do sucha i wkładałam im świeżą bieliznę. Bardzo dbałam o pantalony, kaftaniki i sukienki, o wszystko, co matka uszyła dla moich lalek w rzadkich wolnych chwilach. Ubranka musiały być zawsze czyste. Prałam je w wodzie z mydlnicą, płukałam i starannie rozwieszałam na sznurku. Kiedy zauważyłam dziurę, pilnie ją cerowałam - matka pokazała mi, jak się obchodzić z igłą i nitką. Raz nawet przyszyłam drewniany guzik, niezbyt mocno, ale Bella i jej towarzyszki zapewniły mnie, że dobrze to zrobiłam. Kiedy nie cerowałam dziur ani nie przyszywałam guzików, darłam resztki materiałów na wąskie paski, by sporządzać szarpie na opatrunki, które mniej lub bardziej zręcznie zakładałam lalkom. Z wełnianych szmatek robiłam kompresy i przykładałam je na miejsca, w które Bella i inne lalki zraniły się podczas zabawy. Przynosiłam im wodę, poiłam je i robiłam papkę ryżową z kawałecz- kami jabłek; karmiłam lalki, a kiedy się najadły, dawałam im jeszcze dokładkę, chociaż już nie chciały, bo wiedziałam, że chorzy potrzebują dużo dobrego jedzenia, żeby odzyskać siły. Po kolei sadzałam je na maleńkim nocniczku, żeby mogły się załatwić, a potem wycierałam im małe tyłeczki. Wolno, bardzo wolno wracały do zdrowia. - Lepiej wyglądasz ostatnimi czasy - powiedziała matka któregoś wieczoru po powrocie do domu. - Bardzo się cieszę. Może spróbujesz zabawy z dziećmi sąsiadów, zamiast tylko bawić się lalkami? - Nie! - Wiem, śmiały się z ciebie, ale na pewno nie będą już tego robić. Dzieci szybko zapominają. Nie będą przecież wiecznie drwiły z twojej... hmmm... twarzy. - Matka przerwała. - Nie chcę się bawić z dziećmi! Boję się ich. Bella i inne lalki też mówią, żebym nie wychodziła. Strona 17 Matka usiadła i wzięła mnie na kolana. - Powiedz mi, maleńka, ile masz lat? - Zaraz będę miała siedem - odparłam z dumą. - Bene. Jesteś dość duża, żeby wiedzieć, że lalki nie potrafią mówić. Miło jest na nie popatrzeć, ale w rzeczy samej są tylko zabawkami. Chyba już to rozumiesz, prawda? Nie odpowiedziałam. Oczywiście dawno już zadawałam sobie pytanie, dlaczego moje towarzyszki nie są tak żywe jak kot albo pies, które poruszają się o własnych siłach, miauczą albo szczekają, jedzą, kiedy są głodne, ziewają, kiedy są śpiące, albo uciekają, kiedy się czegoś boją. Zawsze jednak przerywałam te rozmyślania, bo koniecznie chciałam wierzyć, że Bella i pozostałe moje ulubienice naprawdę żyją. I mama twierdzi, że są tylko przedmiotami? Martwymi przedmiotami? Wargi mi zadrżały, do oczu napłynęły łzy. - Ależ, kochanie - powiedziała matka - kto by tam zaraz płakał. Jesteś już przecież dużą dziewczynką, prawda? Pociągnęłam nosem i skinęłam głową. - No, widzisz. - Spojrzała na mnie w sposób, który już dawno u niej podpatrzyłam. Było to spojrzenie pełne ciepła i miłości, ale także niepewności i troski. - Być może - powiedziała - nie jest takie ważne, żebyś bawiła się z dziećmi, może to nawet lepiej, że się nie bawisz. - Na pewno, mamma. - Posłuchaj, maleńka, chętnie posłałabym cię do szkoły, żebyś nauczyła się czytać i pisać, ale szkoła kosztuje dużo pieniędzy... - Nie chcę iść do szkoły! - Hm, tak też myślałam. Mogłabym cię wysłać do ojca Edoarda z parafii San Salvatore. Kościół San Rocco jest przy Via delie Lame, niezbyt daleko od nas. Jego wielebność bierze za naukę tylko mały datek od czasu do czasu i w ogóle jest bardzo uprzejmy... - Nie chcę! - No cóż - powiedziała matka i wydało mi się, że mój protest jest jej na rękę. - W takim razie najlepiej chyba będzie, jeśli sama zacznę cię uczyć. Nie wychodziłabym wtedy tak często z domu. Chcesz? Strona 18 - Tak, mamma! - zawołałam z zachwytem. - Chcę! - Tak więc zrobimy. Tymczasem w roku 1558 matka miała tak wiele zamówień, które wymagały jej częstej bytności w mieście, że nie mogła spełnić swojej obietnicy. Każdego dnia miałam nadzieję, że ze mną zostanie i zaczniemy naukę, i każdego dnia doznawałam rozczarowania. Znowu pozostały mi tylko Bella i jej towarzyszki, w których jednak wygasła iskra życia i ich obecność straciła dla mnie urok. Zamiast się nimi bawić, krążyłam po domu i coraz częściej stawałam pod drzwiami pracowni krawieckiej. Pewnego dnia nie były zamknięte. Z bijącym sercem nacisnęłam klamkę i weszłam do środka. Pokój był duży i jasny. Pośrodku stał stół do pracy. Kiedy go spostrzegłam, przed moimi oczyma ukazał się znajomy obraz: dwie kobiety stoją i sprzeczają się, jedna z nich rzuca wielką czerwoną chmurę w moim kierunku. Mimo woli się cofnęłam. Wiedziałam, że to nie sen. Dawno temu byłam już w tym pokoju. Rozejrzałam się, zadając sobie pytanie, dlaczego matka tak długo nie pozwalała mi tu wchodzić. Nie znajdowałam odpowiedzi, wszystko bowiem wyglądało dokładnie tak, jak zachowałam to w pamięci: dwa drewniane manekiny stojące naprzeciw siebie, bele materiału na podręcznym stole, wykroje, motki nici, igły, nożyce, szkatułki z guzikami, wstążkami, koronkami i innymi dodatkami. A potem spojrzałam w wielkie zwierciadło i ujrzałam coś, czego nigdy dotąd nie widziałam - siebie. Siebie i swoją twarz. Mówi się, że żadne ziemskie stworzenie nie potrafi rozpoznać siebie, kiedy patrzy w lustro. Ja jednak wiedziałam natychmiast, że to ja. Zbliżyłam się z wahaniem i przyglądałam się sobie zdumiona. Nie byłam bardzo wyrośnięta, za to szczupła, wyprostowana i o dobrych proporcjach, tylko głowa z długimi do ramion, kasztanowatymi włosami wyglądała na trochę za dużą w stosunku do ciała, jednak - jak dziś już wiem - było to zupełnie normalne u dziecka w tym wieku. Strona 19 Moja twarz jednak w żadnym razie nie była normalna. Cała lewa połowa miała kolor różowo-fioletowy. Powierzchnia ta wydała mi się obca i odpychająca, prawie monstrualna. Ciągnęła się od czoła poprzez oko, wzdłuż nosa aż do brody, od lewego ucha aż do kącika ust. Po raz pierwszy zobaczyłam, jak bardzo jestem oszpecona, i spostrzegłam, jak zmienia mi się wyraz twarzy. Jeszcze przed momentem zaciekawiona i pełna oczekiwania, nabrała wyrazu lęku i wstrętu. Wargi zaczęły drżeć, jakby zbierało mi się na płacz. Tym razem jednak nie rozpłakałam się, byłam za bardzo przerażona. Przesunęłam ręką po powierzchni zwierciadła, tam, gdzie lśniła fioletowa płaszczyzna: było gładkie i nieprzeniknione. Potem przyłożyłam rękę do twarzy - i poczułam różnicę, którą nigdy dotąd nie zaprzątałam sobie głowy: skóra lewej połowy twarzy była bardziej szorstka niż prawej. O wiele bardziej; nie była też jednolita, lecz wyczuwało się zgrubienia. Tego było dla mnie za wiele. Zaczęłam rozpaczliwie płakać. Trzasnęły drzwi. - Wróciłam, maleńka, gdzie jesteś? - Kroki przybliżyły się. -Ach, tutaj! Kto ci pozwolił?... Matka ogarnęła sytuację jednym spojrzeniem. Przytuliła mnie i wyprowadziła z pracowni. W kuchni usiadła i wzięła mnie na kolana. - Nie płacz - powiedziała. - Kiedyś musiało się to stać. Szlochałam dalej, łzy płynęły same, drżały mi ramiona. Byłam najbrzydszym człowiekiem na świecie! - Mamo, zdejmij mi to! - zawołałam. - Obawiam się, że to nie zejdzie, maleńka - powiedziała matka. Chciała mnie pogłaskać po tym okropnym miejscu, ale odepchnęłam jej rękę. - Zdejmij to, nie chcę tego mieć! - To jest znamię, voglia di vino - powiedziała. - Nikt nie wie, dlaczego to się robi. Nie mogło mnie to pocieszyć, tak samo jak następne słowa matki, które wypowiedziała na pewno w dobrej wierze: - Będziesz musiała żyć z tym przez całe życie, maleńka. Tak, tak właśnie będzie. No cóż, może nic w tym złego, że już dzisiaj się dowiedziałaś. Powinnaś jak najszybciej do tego przywyknąć. W życiu Strona 20 jest wiele rzeczy, które trzeba znieść, wiele znacznie gorszych rzeczy, wierz mi. Najważniejsze, że jesteś zdrowa. Jesteś dużą, zdrową dziewczynką i nie powinnaś już płakać. Prawda? Szlochałam, zeskoczywszy z jej kolan. Pobiegłam do swojego łóżka, na którym leżały lalki, i skryłam wśród nich twarz. Matka przyszła za mną. - Tak - powiedziała - bardzo dobrze, pobaw się Bellą, to cię rozweseli. Zerwałam się i krzyknęłam: - Bella nie żyje, sama tak powiedziałaś! - No tak, tak. - Matka zrobiła bezradny gest. - Na pewno nie żyje, maleńka. Ale przecież wiesz to od dawna. Bella nigdy nie żyła. Od tej pory zwierciadło było moim wrogiem. Z jednej strony unikałam go jak diabeł święconej wody, bowiem bezlitośnie ukazało mi, jak bardzo jestem brzydka, z drugiej jednak przyciągało mnie z przemożną siłą, bo miałam nadzieję, że stanie się cud i znamię zniknie z dnia na dzień. Za każdym razem jednak doznawałam zawodu. Nienawidziłam go za to. Przeklinałam je. Nadałam mu nazwę brutto nemico - „wstrętny wróg", i krzyczałam na nie, dlaczego mi to robi. Oczywiście zwierciadło nie odpowiadało. Wisiało sobie milczące, w złotej ramie, i pokazywało ciągle ten sam obraz. Było tylko przedmiotem. Równie martwym jak Bella. Skłaniało mnie jednak do myślenia. Zrozumiałam, dlaczego piersiasta signora Vascellini i jej wytworne przyjaciółki tak się przeraziły na mój widok i nazwały mnie pogardliwie kreaturą, pojęłam także, dlaczego dzieci z sąsiedztwa nazwały mnie obelżywie strega i maliarda. Nie zapamiętałam tylko dziwnego zwrotu, którym signora Vascellini określiła moje zniekształcenie twarzy. Mijały miesiące. Matka nic o tym wszystkim nie wiedziała. Tylko raz, kiedy znowu obejrzałam swoje odbicie w lustrze, uderzyłam z rozpaczą w szkło w miejscu, gdzie widniało znamię. Był to wybryk nieprzemyślany i nierozsądny i miał swoje następstwa: zwierciadło pękło promieniście,