Scott Justin - Pościg na oceanie

Szczegóły
Tytuł Scott Justin - Pościg na oceanie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Scott Justin - Pościg na oceanie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Scott Justin - Pościg na oceanie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Scott Justin - Pościg na oceanie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Justin Scott Pościg na oceanie Kochanej przyjaciółce Glorii Haye CZĘŚĆ PIERWSZA 1 Żółte słońce i szkwał nadawały oceanowi na horyzoncie mozaikową połyskliwość. Na fali bijącej prosto z rufy unosił się i opadał czternastometrowy bermudzki kecz imieniem Syrena. Wydźwigiwał rufę na kolejną falę, a potem zjeżdżał w przepaściste wodne doliny. Kruszyna z laminatu i drewna lawirująca trzy mile ponad dnem Oceanu Atlantyckiego! Piotr i Karolina Hardinowie, wyniesieni na okamgnienie na szczyt fali, spostrzegli za sobą statek. Był bardzo daleko. Mignęła im tylko ciemna sylwetka w plamie jaskrawego słońca, o wiele mil za nimi; właśnie przecinała ślad jachtu. Syrena znów ześliznęła się w otchłań między stalowosine ściany wody, w której niby żywe stwory migotały plamy błękitu. Karolina musnęła twarz męża wargami. Przytulił ją jeszcze mocniej. Gdy ponownie znaleźli się na szczycie fali, rzucił okiem za siebie. Wielki statek zniknął za mglistą zasłoną szkwałowego deszczu. Syrena znów była samotnym punkcikiem na pustym morzu. Kompas wskazywał północ północny wschód. Byli dziewięć dni w drodze z Fayal na Azorach i, jeśli pogoda się nie pogorszy, mieli jeszcze dwa dni do Falmouth w Anglii. Hardin rzucił okiem na żagle. Była to czynność tak mechaniczna, jak spoglądanie dobrego kierowcy w lusterko podczas jazdy w ruchu ulicznym. Fok był na granicy łopotu, więc go wybrał. Parę razy zagrzechotała zapadka kabestanu i żagiel się wydął. Mając wiatr prawie z rufy, dwumasztowy jacht płynął na pełnym wysięgu. Grot i bezan, wypełnione wiatrem, sięgały daleko za burtę. Świeży jędrny podmuch, podobny do gorącego prądu, dął z południowego zachodu. Syrena miała dwadzieścia lat i była nieco przyciężka, gdyż jej sceptyczni konstruktorzy obawiali się jeszcze nowego, nie sprawdzonego tworzywa, jakim były laminaty. Dlatego też szeroki zgrabny kadłub kecza potrzebował wiatru, aby się ożywić. Hardin żeglował na niej, gdy była jeszcze nowa, a on był młodzieńcem. Przed trzema laty kupił ją na swoje czterdzieste urodziny. Siedział po nawietrznej koła sterowego, wzrokiem przeszukiwał powierzchnię morza, wyczulony na niebezpieczne fale, opaloną dłoń trzymał swobodnie na pokrowcu z łosiowej skóry, jakim obciągnięte było chromowane koło sterowe. Twarz miał szeroką, cerę czerstwą, drobniutkie zmarszczki biegły promieniście ku oczom - w ich stalowoniebieskiej toni tliły się iskierki wesołości. Był silnie zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu, jego tułów był krępy, jakby zahartowany wieloma latami dopasowywania każdego ruchu do kołysania małych statków. I jeszcze palce - ruchliwe, giętkie palce mistrza w swoim zawodzie. Był to trzeci etap leniwej i przyjemnej podróży Hardinów z Nowego Jorku do Anglii. Przez cały dzień walczyli ze szkwałem, ale nagle szkwał i deszcz wycofały się za horyzont, chmury nad głową rozwarły się jak otwierana przesłona obiektywu i zaświeciło ostre słońce, osuszając pokład jachtu i rozjarzając morze. Hardin otworzył przednią klapę, aby gorące powietrze wygnało z kabiny wilgoć. Zdjęli z Karoliną okapturzone sztormówki - winylowe kurtki i spodnie oraz gumowe buty, które chroniły ich przed zimnem i szkwałowym wiatrem. Wiatr jeszcze bardziej osłabł, więc ściągnęli też wełniane swetry. I wreszcie, rzuciwszy pełne nadziei spojrzenie na słońce, Karolina zaczęła rozpinać koszulę. Patrząc na nią, Hardin myślał sobie, że pięknie wygląda z tymi krótko ostrzyżonymi ciemnymi włosami, zmierzwionymi przez wiatr, z rozpromienioną twarzą, z pełnymi radości życia wielkimi czarnymi oczami. Zaklaskał, gdy koszula upadła na pokład. Pobrali się dziesięć lat temu i ich partnerstwo przetrwało mimo wyraźnej różnicy wieku, upodobań i zainteresowań. Nie uległo mimowolnemu oddziaływaniu rozpadających się związków ich przyjaciół, dla których stali się na przestrzeni lat widomym dowodem tego, że szczęście nie musi być ulotne. Karolina posłała mu całusa, zdjęła wyblakłe dżinsy i na końcu zrzuciła figi. Był to dopiero początek maja i ciało miała jeszcze białe bielą zimy. Położyła się brzuchem do desek na mostku, który znajdował się z przodu nad kokpitem. Palce stóp wsparła na listwie ochraniającej mostkowy skraj. W chwilach gdy jacht dziobał fale, widać było napięte mięśnie zgrabnych nóg. Hardin krytycznie rozglądał się po horyzoncie. Nad głową miał czyste niebo, ale za rufą plamy błękitu zmieniały kształt, gdy ciemne kumulusy przesuwały się pod stalowymi chmurami warstwowymi. Można było spodziewać się następnych szkwałów, ale chwilowo były jeszcze oddalone o jakieś kilkanaście mil i posuwały się wolno. Zdjął koszulę i ukląkł obok Karoliny. Słońce piekło mu plecy. Pochylił się i pocałował jej kostkę, łydkę, miejsce pod kolanem. Obróciła się i małymi palcami zaczęła przeczesywać mu gęste kasztanowate włosy. Gdy jej palce dotknęły szyi i lekko zadrżał, zapytała: - Samosterowanie? - Niech będzie - zgodził się. - Nie odchodź! Gdy wrócił, obdarzyła go długim, namiętnym pocałunkiem. Byli spleceni w uścisku, kiedy Syrena nagle się zakołysała uderzona silnym podmuchem zimnego wiatru. Znaleźli się w strefie cienia, Karolina jeszcze bardziej wtuliła się w męża, na jej plecach wystąpiła gęsia skórka. - Co się dzieje, kapitanie? - spytała. Hardin podniósł głowę i rozejrzał się. Pokłady chmur i szkwał odbierały słońcu teren. Przed sobą miał jeszcze widoczność na kilka mil, ale po obu stronach horyzont zwężał się wyraźnie. Nad głowami mieli słońce, które świeciło bielą pod cienką pokrywą chmur. - Będzie lepiej... - zaczął. - Teraz? - powiedziała Karolina z żalem. - Czy nie powinniśmy skończyć jednej rzeczy, zanim zabierzemy się za drugą? - Obawiam się, że w tym wypadku nic z tego nie będzie. Podciągnęła się na łokciu i wyjrzała za burtę. Za rufą szkwał spędzał wielkie stada nisko zawieszonych czarnych chmur. Karolina powitała ten widok gestem rezygnacji. - Nie mogły trochę poczekać? Śmiejąc się i ripostując zabrali się do skracania żagli. Karolina wzięła ster, a Hardin poszedł na przód z fokiem sztormowym i szotami. Założył raksy małego żagla na sztag, umocował szeklę fału i przeciągnął linki przez prowadnice i z powrotem do kokpitu. Karolina zrobiła lekki zwrot pod wiatr, żeby wypuścić powietrze z genui i ułatwić Hardinowi opuszczenie żagla. Grot też zaczął łopotać, a przy nagłym porywie wiatru wydawał odgłosy podobne do suchych trzasków palonych gałęzi. Karolina koordynowała ustawienie jachtu z czynnościami Hardina i po chwili żagiel opadł na pokład. Piotr wyciągnął raksy ze sztagu i wrzucił żagiel do kokpitu przednim lukiem; nie było czasu na pakowanie go do worka. Następnie zaczął wciągać na maszt fok sztormowy, a potem założył fał na wyciągarkę i wybrał żagiel. Karolina pozwoliła Syrenie odpaść od wiatru i fok sztormowy natychmiast się wydął. Zluzowała główny szot - grot stracił wiatr. Hardin opuścił wielki żagiel i Karolina podeszła, aby pomóc zwinąć go i zabezpieczyć na bomie elastyczną linką. Śmiejąc się, zawisła na mężu. - Już mi nogi nie wytrzymują, kolana się pode mną uginają. Szkwał zbliżał się szybko, wyprzedzany przez gwałtowne podmuchy wiatru, które spłaszczały grzbiety fal. Tumany wodnego pyłu pędziły nad wodą żłobiąc w niej miejscami linie podobne do śladu torpedy. Szybko wrócili do kokpitu, rozrefowali bezan, sprowadzili jacht na poprzedni kurs. Hardin zszedł do mesy, żeby zamknąć i zabezpieczyć przedni luk. Mesa była dobrze utrzymana, emanowała ciepłem jasnoczekoladowych i kawowych odcieni, była doskonale zaopatrzona na długą podróż. Po sprawdzeniu, czy wszystko, co wymaga zabezpieczenia, jest przywiązane lub schowane, powrócił szybko do kokpitu i włożył winylową ocieplaną kurtkę. Kiedy sięgnął steru zastępując Karolinę, aby też ubrała się odpowiednio, ich dłonie na chwilę się spotkały i sterowały razem. - Ubierz się! - powiedział. Karolina włożyła sweter i kurtkę. Pozostawiła gołe nogi. Resztę ubrań Hardina i swoich zrzuciła na dół do kabiny - zahaczyły się na trapiku i potem stoczyły same. Zamknęła główny luk i usiadła obok męża zapierając się nogami o przeciwległe siedzenie kokpitu. Hardin podał jej szot foka i pocałował w usta. Porywisty podmuch uderzył w żagle, spienione morze trzasnęło w kadłub w pobliżu rufy, jacht wpadł w przechył. Hardin, zrośnięty z kołem sterowym, usiłował ustawić statek rufą do fali. Morze potężniało, szkwał sprowadził z sobą mrok - zupełnie jakby ktoś czarnym płótnem przesłonił słońce. Temperatura spadła o dwadzieścia stopni, lodowaty deszcz walił w pokład. Od czasu do czasu strzępiaste błyskawice rozbijały mrok, spryskując na chwilę zdziczałe morze oślepiającą bielą. Fale to rozbiegały się, to wpadały na siebie i zespolone wyskakiwały ku niebu. Karolina wyluzowywała fok, żeby wytracił nadmiar wiatru, a ponieważ Hardin bez reszty zajęty był sterem, zaopiekowała się również bezanem. Syrena trzymała się wyprostowana; z pełnymi żaglami uciekała przed szkwałem. Jak przerażona klacz. Po kilku minutach było po wszystkim. Niebo pojaśniało, wiatr ucichł, temperatura się podniosła, morze się uspokoiło. Jeszcze przez chwilę padał pionowymi strugami ostry deszcz. I nagle ustał. Karolina odetchnęła z ulgą. - Następnym razem zarefujemy bezan. Syrena gnała za szybko. - Dobry jacht, wytrzyma - powiedział Hardin i pogłaskał Karolinę po gołych kolanach. Uśmiechnął się. - Poza tym potrzeba nam silnych wrażeń. Zaczynało już być nudnawo. - Widzę, że masz krótką pamięć. A może chciałbyś spędzić noc w bączku? - Rozkazująco wskazała palcem białą łódeczkę na dachu kabiny, za głównym masztem. - Sam? - spytał. - Zupełnie sam. A teraz nadchodzi kolejny szkwał, więc się zdecyduj! Milę za nimi uformowała się druga czarna linia i wyraźnie zbliżała do jachtu. Hardin przyglądał się z lekkim niepokojem. Wlepił oczy w nadchodzący szkwał, usiłując przeniknąć wzrokiem postrzępiony pierzasty skraj, za którym płynął czarny rdzeń. Nie zauważył jednak oznak większego niebezpieczeństwa, żadnej rosnącej fali, żadnej zapowiedzi gwałtownej wichury. - Czym się martwisz? - spytała Karolina, wyczuwając jego niepokój. - Sam nie wiem - odparł powoli. - Mam jakieś dziwne przeczucie. Z szafki wyjął lornetkę i przeszukał skraj chmurzastego frontu. -Wygląda bardziej na deszcz niż na wichurę, prawda? Oddał jej lornetkę. Karolina zgodziła się z jego oceną. Nie było przerażającej czerni gwałtownego szkwału, nie było też zapowiedzi jego nadejścia w postaci nagłych porywów. Hardin rozejrzał się dokoła. Poprzedni szkwał skręcił na wschód. Przed sobą mieli słońce i wyglądało na to, że pod wieczór nastąpi całkowite przejaśnienie, co zresztą sugerował podnoszący się barometr. Rzucił okiem za siebie, na rufę, ciągle zastanawiając się nad tym, czy zdjąć bezan. Pamiętał o marynarskim powiedzeniu: "Właściwym czasem na skrócenie żagli jest chwila, w której się o tym pomyślało". - Refujemy bezan! - Rozkaz, kapitanie! Zarefowali. Syrena wytraciła szybkość, płynąc jedynie na foku sztormowym i części bezanu. Linia deszczowych chmur zaczęła ich doganiać. Hardin jeszcze raz dokładnie im się przyjrzał, szukając źródła swego niepokoju. Nie dostrzegł nic szczególnego. Kiedy odsunął od oczu lornetkę, zobaczył czułe, ale jakieś dziwne spojrzenie Karoliny. Palcami przesunęła po jego wargach. - Kocham cię. - Kocham cię. - Przytul mnie. Hardin stanął za żoną, ujął koło sterowe, dał jej się położyć w swoich ramionach. Trzymając jedną rękę na kole, a drugą obejmując Karolinę, obserwował morze znad jej jedwabistych czarnych włosów. Otworzyła suwak jego sztormowej bluzy i oparła głowę na jego piersiach. Syrena płynęła niezakłóconym rytmem, rufą do chmur, jej dziób wskazywał odległe słońce. Karoliną wstrząsnął dreszcz. - Boję się - powiedziała. - Co ci się stało? - Sama nie wiem. Spoglądała na morze przed sobą. Nagle obróciła twarz ku rufie. Zesztywniała w jego ramionach. - O Boże! - krzyknęła. Hardin obrócił głowę i zastygł. Horyzont wypełniała stalowa ściana. - Zwrot przez rufę! - wrzasnął. Obrócił koło sterowe do oporu w lewo, przytrzymał je kolanem i zaczął wybierać szot foka. Pędzące koło zapadkowe windy gniewnie terkotało. Syrena skoczyła z wiatrem. Karolina jednym susem znalazła się przy bezanie i odrefowała, następnie wciągnęła żagiel na pełną wysokość. Z łopoczącymi żaglami, Syrena robiła zwrot, aż osiągnęła pełny wiatr wprost z rufy. Czarna ściana zbliżała się od lewej burty. Była już blisko, dzieliło ją od jachtu sześćset stóp, zbliżała się szybko. - Wypuść cały żagiel! - ryknął i obrócił kołem sterowym do środkowej pozycji. Pozwolił, aby szot bezanu tylko przemykał mu przez dłoń, pozostawiając bolesność podobną do oparzenia. Kiedy żagiel znalazł się pod kątem prostym do jachtu, owinął szot na bębnie wyciągarki i zaklinował go. Fok szastał się w jedną i drugą stronę, wydając dźwięki podobne do szorowania. Poszukiwał wiatru. Hardin nacisnął guzik startera silnika pomocniczego. Prosił Boga, żeby silnik zaskoczył. Był to stary diesel, którego nie używał od dnia opuszczenia Azorów. Szot foka oplatał się o knagę fału na głównym maszcie. Uwięziony żagiel trzepotał bezradnie. Karolina umocowała szot na sterburcie i rzuciła się, żeby uwolnić splątaną linę. Syrena runęła w wodną otchłań. Karolina straciła równowagę i ciężko padła na pokład, ześlizgując się do skraju. Hardin krzyknął bezradny. Był zbyt daleko, aby jej pomóc. Nogi jej ześliznęły się pod sznurem zabezpieczającym i zniknęły pod wodą. Jedną ręką złapała się stojaka pokładowego, drugą rozpaczliwie poszukiwała jakiegoś zaczepienia. Silna fala odpychała ją od pokładu. Syrena zatoczyła się na prawą burtę i Karolina wykorzys- tała tę znoszącą ją siłę, aby wciągnąć się na pokład. Stanęła na nogi, podskoczyła do masztu i uwolniła fok. Hardin przełożył ster na lewo. Głośne trzepnięcie oznajmiło, iż żagiel się wypełnił. Karolina paroma susami doskoczyła do trapiku i zniknęła pod pokładem. Hardinowi tylko mignęła jej biała jak żagiel twarz. Ona jedna wiedziała, jak mało brakowało, żeby znalazła się za burtą, tuż przed dziobem zmierzającego wprost na nich monstrualnego stalowego cielska. Żeglowali w poprzek jego kursu. Hardin gwałtownie naciskał guzik startera pomocniczego silnika. Przez cały czas patrzył na potężny czarny kadłub. W życiu jeszcze nie widział tak olbrzymiego statku. Już powinni byli zejść z jego toru, ale gigantyczne cielsko było tak szerokie, iż wydawało się, że płynie bokiem. Znajdowało się teraz o czterysta stóp od jachtu. Dieslowski starter charczał. Karolina wyskoczyła z kabiny z dwiema kamizelkami ratunkowymi. Najpierw pomogła włożyć kamizelkę Hardinowi, który w tym czasie sterował nogą, a wolną ręką rozpaczliwie naciskał guzik startera. Gdy mu ją zawiązała, włożyła swoją, nie spuszczając czarnego kadłuba z oka. Diesel zakaszlał, zakrztusił się i zaskoczył. Hardin włączył przekładnię i Syrena zyskała dwa węzły. Czarny statek był tak blisko, że Hardin dostrzegał linie spawania. Kadłub był wyższy niż top masztu Syreny, szerszy niż kilka miejskich budynków. Płynął szybko. Rozcinane dziobem fale rozpryskiwały się na dwadzieścia stóp. Nikogo nie było przy burcie, nie było też żadnej nadbudowy, żadnego mostka, żadnych świateł, żadnej nazwy na dziobie. Nic - tylko czarna ściana, rozpędzona, jednolita. I widoczna kotwica. Większa od Syreny. Hardin ocenił, że uda im się umknąć samym skrajem dziobowej fali. Teraz mógł dostrzec bok statku - był jak gładka skała, nieskończona, ginąca w odległej mgiełce. Po jego zawietrznej morze wydawało się spokojniejsze, chronione od wiatru jak wody w lagunie. Syrena miała wiatr od rufy, żagle wypuszczone za prawą burtę. Płynęli w dalszym ciągu pod kątem prostym do statku. Hardin chciał zwiększyć ten kąt, żeby zyskać odległość. Lecz w tym celu musiałby zrobić zwrot przez sztag, a na to nie było czasu. Próbował więc zwiększyć obroty silnika. Syrena w paroksyzmie skoczyła naprzód, ale Hardin natychmiast musiał zmniejszyć obroty, gdyż zimny jeszcze silnik groził zgaśnięciem. Bezan załopotał, za nim fok. Syrena zwolniła, kołysząc się nieporadnie. Karolina spojrzała na żagle. - Wiatr? Hardin w ułamku sekundy pojął dramat: bestia ukradła wiatr, rzucając wietrzny ekran niby wielka góra. Żagle jakby omdlały i zwisały bezwładnie. Hardin w rozpaczy dał silnikowi maksymalne obroty, ale ten był jeszcze zbyt zimny, aby wytrzymać takie przyspieszenie. Zakrztusił się i zamarł. Przez długą chwilę docierał do nich jedynie szelest żagli. Statek znajdował się o sto stóp od nich. Wydawało się, że płynie bezszelestnie. Jaki mógł mieć napęd? Jego nadejście obwieszczał tylko wzmagający się teraz przenikliwy syk rozbijanej dziobem fali. Hardin i Karolina ujęli się za ręce i wycofali do dzioba. Skulili się tam, trzymając forsztagu, patrząc jak niewiarygodnej wielkości czarna bezszelestna ściana przesłania im całe niebo. Rozpruta dziobem fala przewróciła jacht na bok. Leżał jak zranione zwierzę, które osłania gardło, gdy uznaje przegraną i prosi o łaskę. Złączeni dłońmi, Hardin i Karolina usiłowali skoczyć w morze w chwili, gdy czarny statek wdeptywał Syrenę w morską toń. 2 Syrena oddała ostatnie tchnienie w charkocie roztrzaskiwanego laminatu. Hardin skoczył. Woda była przeraźliwie zimna. Wypłynął na powierzchnię i przyciągnął do siebie Karolinę. Poczuł uderzenie w bok, ból dotarł do kolana, dłoń Karoliny wyrwała się z jego dłoni. Usłyszał jej krzyk, zanim woda pochłonęła jego głowę. Kamizelka ratunkowa wypchnęła go ponownie na powierzchnię. Otrzymał straszliwy cios w tył głowy. Wszystko wydawało się mroczne, choć wiedział, że ma oczy otwarte. Jakaś siła przekoziołkowała nim kilka razy. Ręce i nogi wydawały się bezużyteczne, ale na szczęście kamizelka ratunkowa utrzymywała go na powierzchni, gdy obok przemykało stalowe cielsko. Jakaś część jego świadomości przewrotnie podziwiała gładź kadłuba: jak gdyby polerowaną powierzchnię gładkiej ściany, z której nie wystawał żaden nit, żaden spaw. Czuł, że jest wciągany pod wodę, że zaczyna działać siła potężnych śrub. Rozpaczliwymi ruchami odbił się od przemykającego kadłuba, ale ilekroć próbował płynąć dalej, wciągał go długi prosty wir wody, pędzonej między statkiem i oceanem. Raz po raz usiłował odbić się dalej, ale nieustannie był ściągany z powrotem. Poddał się więc wyczerpaniu, bólowi i strachowi, walcząc jedynie z groźbą kontaktu ze stalowym potworem. Kadłub przesuwał się tak długo, że zaczął myśleć, iż po wieczne czasy pozostanie tak uwięziony między stalową ścianą a morzem. Ilekroć usiłował oderwać się od ruchomej burty, gwałtowne ruchy częściowo nim obracały i znów waliły o kadłub. Byłby już dawno roztrzaskany na miazgę, gdyby nie gruba wzdęta kamizelka ratunkowa. Miał jedynie pokiereszowane kolana i łokcie. Nagle cielsko zniknęło i coś rzuciło go w pianę i skotłowaną wodę, które wypełniły mu nos i usta, boleśnie kąsały oczy. Zapadł się pod powierzchnię, a jego kamizelka stała się nagle bezużyteczna w przesyconej powietrzem wodzie wyrzucanej przez potężne śruby okrętowe. Piana wtargnęła mu do płuc; zaczął się krztusić, zbierało mu się na mdłości. Zasolona woda przeraźliwie piekła błonę śluzową ust i gardła. Piana powoli ustąpiła, dając miejsce nie zbełtanej już wodzie. Kamizelka wyniosła go na powierzchnię. Był sam na plamie morza, gładkiej jak staw. Wielka prostokątna rufa znikała w chmurze. Zobaczył nad nią olbrzymi biały mostek i wyżej kilka prostych czarnych kominów wyrzucających z siebie kłęby ciemnego dymu. Powietrze pachniało spalinami, ale z zapachem tym mieszała się woń ropy naftowej. Wielkie białe litery umieszczone w poprzek rufy obwieszczały nazwę statku: LEWIATAN. A pod tą nazwą port rodzinny: MON-ROWIA, LIBERIA. Karolino! - krzyknął rozdzierającym głosem. Walił rękami o wodę, obracając się w kółko i rozglądając we wszystkie strony, ale nie dostrzegał niczego. Statek, który unicestwił ich jacht, zniknął w chmurze. Morze powoli powracało. Pojawiały się fale, początkowo nieśmiało, jakby bały się powrotu potwora, a potem coraz odważniej, aż wreszcie Hardin pływał jak korek, unoszony na grzbiecie fali i zrzucany do wodnych rozpadlin. Bez przerwy wykrzykiwał imię Karoliny; w szaleńczym wysiłku usiłował dźwignąć się wyżej, aby dalej widzieć. Zimno było przejmujące, znieczulało ból kolan i łokci, wpływało odrętwiająco na myśli i ciało. Nadpływały kotłujące się mgły, ograniczające widoczność. Hardin powoli pogrążał się w całkowitym zobojętnieniu, gdy nagle ręką dotknął czegoś masywnego. Na ułamek sekundy zastygł w panicznym strachu. Rekiny! Zaczął tłuc rękami po wodzie, kopać nogami. Usłyszał swój własny głos, który brzmiał jak ryk zranionego zwierzęcia. Strach wyrwał go z szoku. Władzę przejęły instynkty. Sięgnął po nóż przyczepiony do kamizelki ratunkowej, podciągnął bolące nogi tak, że unosił się na wodzie jak kula. Poczuł kolejne uderzenie. Ponownie sparaliżował go strach. To coś było na powierzchni wody. Mógł to ująć w dłonie. Mógł to przybliżyć do oczu. Odłamany kawałek drewna! Tek! Kawałek listwy z kokpitu! Ocierał się teraz o inne szczątki, o drewno, styropian. - Karolino! - krzyknął rozpaczliwie. Z mgły wyłonił się nagle jakiś kształt. Biały i pękaty. Hardin podpłynął, nie mając pojęcia, do czego płynie. Wiedział tylko, że ten kształt też pływa. Kamizelka krępowała mu ruchy, rozłożył więc ręce szeroko na wodzie i posługiwał się jedynie nogami. Czuł ból w kolanach. Cel, do którego zmierzał, ześliznął się na fali i oddalił trochę. Hardin ze zdwojonym wysiłkiem rzucił się w pogoń. Dotknął ręką czegoś oślizgłego. Cofnął dłoń w przeświadczeniu, że ma do czynienia z żywą istotą. Po chwili rozpoznał bączek z Syreny. Właściwie połówkę bączka przeciętego przez środek. Pływał stępką do góry i utrzymywał się wysoko na powierzchni dzięki obłożeniu styropianem. Hardin złapał się złamanego skraju. Jeśli uda mu się ów półbączek obrócić i wydostać nań, to będzie mógł poszukiwać Karoliny z większej wysokości! Wyciągnął ramiona i pochwycił obie okrężnice. Ignorując przeszywający ból w prawym łokciu, zaczął wierzgać pod wodą, aby utrzymać równowagę. Ciągnął ku dołowi jedną stronę strzaskanej łódki, wypychając drugą stronę do góry. Był już bliski sukcesu, gdy wszystko wymknęło mu się z rąk i wrak odpłynął. Rzucił się w pogoń, dopadł i sięgnął, usiłując uchwycić serdelkowaty kil. W chwili gdy wrak już się przechylał, dłoń mu się ześliznęła i stracił uchwyt. Podpłynął więc od strony przełamania łódki i z całej siły zaczął wpychać pod wodę postrzępiony skraj; ale bardzo pławny styropian stawiał opór, nie dał się głęboko zatopić. Podciągnął nogi, zakotwiczył je pod wodą w okrężnicy wraka, przechylił się do tyłu i zawisł na skraju połówki bączka. Udało się! Leżała kilem do dołu, ale w trakcie odwracania odskoczyła. Wygramolił się, płynąc na plecach; wychynął nad wodę, krztusząc się i kaszląc. Słona woda paliła gardło i oczy. Bączek był niedaleko. Miał rufę poddartą do góry, natomiast otwarty poszarpany skraj połówki zanurzony był w wodzie. Do tego skraju Hardin podpłynął i usiłował wsiąść tyłem jak na krzesełko. Nic z tego! Groziło to przekoziołkowaniem bączka. Spróbował inaczej: sięgnął głębiej, złapał się wręgi i zaczął powoli wciągać się na dno. Rufa sterczała niebezpiecznie wysoko. Hardin nie zrezygnował - wykorzystując przychylne fale, posuwał się dalej centymetr po centymetrze, aż znalazł się pod rufą, wsparty o nią, na poły siedząc. Woda sięgała mu powyżej brzucha, a nogi zwisały poniżej skraju ocalałej części pływającej skorupy. W obawie przed rekinami podciągnął nogi pod brodę. - Karolino! Bączek zachybotał się. Hardin miał wrażenie, że siedzi w płytkim półmisku; i mógł tak siedzieć pod warunkiem, że nie będzie się poruszał. Każdy gest mógł spowodować chybotanie grożące utratą równowagi wraka i upadkiem do morza. Eksperymentował więc niesłychanie ostrożnie, podciągając się, aby wystawić głowę i rozejrzeć się dokoła. Mgła unosząca się nad samą wodą i ścielący się deszcz ograniczały widoczność do kilkunastu metrów. Dostrzegał szczątki jachtu - połamane deski pokładowe, kawałki żagla - prawdopodobnie został tak zmielony przez śruby okrętowe. Laminatowy kadłub zatonął szybko. Hardinem wstrząsnął dreszcz. Szczątki kadłuba jeszcze tonęły, mając parę mil podwodnej drogi do zimnego mulistego dna. W tej wędrówce wzrastające ciśnienie zgniatało żarówki; najpierw światła kabinowe i lampy, a potem odporniejsze oprawy świateł pozycyjnych. - Karolino! - Dostrzegł dziobową połówkę baczka. Wysilił wzrok, żeby lepiej się przyjrzeć. Może Karolina do niej dopłynęła, tak jak on dopłynął do swojej części? Gdy prądy obróciły tę drugą połówkę, zobaczył, że jest pusta. Po chwili stracił ją z oczu. Wzywał Karolinę raz po raz i przystawiał dłonie do uszu, aby usłyszeć odzew. Nic. Uniósł głowę, jak mógł najwyżej, i rozglądał się po niknącym horyzoncie. Ściemniało się. Czy Karolina mogła zgubić kamizelkę? Czy została wessana przez wiry pod statek? A może znajdowała się na powierzchni wody o parędziesiąt metrów od niego, nieprzytomna? Wzywał jej imię przez godziny. 3 Tankowiec Lewiatan, ultrawielki przewoźnik ropy, był największym poruszającym się przedmiotem na kuli ziemskiej. Przewoził milion ton arabskiej ropy. Płynąc przez ocean, wyglądał jak półwysep oderwany od jakiegoś kontynentu. Droga przez szkwał, w którym jacht Syrena z trudem dawał sobie radę, rzucany we wszystkie strony, była dla niego niczym. Spłaszczonym dziobem zniósł Syrenę z powierzchni morza równie łatwo, jak gazeta zabija siedzącą na szybie muchę. Jego niemal kwadratowa rufa wygładzała za sobą wody północnego Atlantyku, jakby chciała przekształcić je w osłoniętą zatokę. Lewiatan miał blisko sześćset metrów długości. Był tak długi, że w czasie szkwałów nie można było dostrzec dzioba z kapitańskiego mostka. Był także bardzo szeroki, i właśnie z tego powodu Piotr i Karolina Hardinowie popełnili fatalny błąd, sądząc, że to, co zobaczyli na horyzoncie, jest przecinającym ich ślad statkiem. To był Lewiatan, Płynął zwrócony dziobem. W dwa dni później (w czasie tych dwu dni Lewiatan opróżniał zbiorniki w Hawrze, aby jak najszybciej powrócić do Zatoki Perskiej) dwa starsze i stosunkowo mniejsze stutysięczniki do przewozu ropy otarły się kadłubami w kanale La Manche. Do eksplozji nie doszło, a uszkodzenia okazały się minimalne. Jeden tankowiec był pusty. Wypływał z kanału na Atlantyk wyznaczonym torem wodnym i dokonał napraw w drodze. Natomiast tankowiec wpływający do kanału, dowodzony przez starszawego kapitana, który lekkomyślnie traktował przepisy bezpieczeństwa na morzu, miał pełny ładunek ropy. Doznał głębokich uszkodzeń kilku stalowych płatów kadłuba i na skutek przecieku stracił około dwustu ton ropy. Wiatr i fala zaniosły ropę na brzegi Kornwalii, zaskakując tysiące migrujących mew, które koczowały na plażach. Z pobliskich miejscowości zeszli na plaże nabrzeżnymi skałami rybacy, farmerzy, sklepikarze i malarze, aby zająć się ptasimi ofiarami, które truły się, usiłując dziobami oczyścić pióra z ropy. Zorganizowano doraźne stacje weterynaryjne, gdzie obmywano ptaki z ropy i trzymano je w cieple, żeby obeschły. Późnym popołudniem do ekip ratowniczych przyłączyła się młoda Afrykanka, doktor Adżaratu Akanke. Właśnie skończyła dyżur w szpitalu w Fowey. O tej porze plaża usiana była nieżywym ptactwem, a piski tych, które jeszcze żyły, były coraz słabsze. Lekarka uczest- niczyła już dawniej w podobnych akcjach ratowniczych. Gdy teraz zobaczyła, że większość ptaków na plaży nie okazuje znaków życia, zeszła do wody, przebrnęła po kamienistym dnie pokrytym kilkoma centymetrami ropy, aż poza główną plamę, i zaczęła szukać tam, gdzie jeszcze nikt nie zdążył dotrzeć. Doktor Adżaratu Akanke była wysoka i bardzo ciemna, miała wyraziste policzki, wąski nos i delikatnie zarysowane usta, które sugerowały arabską lub portugalską krew, domieszaną w czasach niewolnictwa do krwi jej przodków. Na szyi na cienkim łańcuszku nosiła prosty złoty krzyżyk. Między dwiema skałkami znalazła kormorana, którego pozostawił tam odpływ. Był pokryty czarną mazią, spod której pobłyskiwały jedynie oczka. Ten nurkujący ptak najprawdopodobniej wynurzył się na powierzchnię w chwili, gdy napłynęła plama ropy. Nie było już dla niego ratunku, więc afrykańska lekarka długimi zgrabnymi palcami wykręciła mu szybko szyję. Włożyła martwego ptaka do plastykowej torby na sprawunki i zaczęła szukać następnych ptaków. Oddaliła się o półtora kilometra od głównej grupy ratowników, obeszła wielki występ skalny całkowicie oblany ropą i stanęła jak wryta. Na płaskim dotykającym wody głazie leżał półnagi mężczyzna w żółtej ratunkowej kamizelce. Nogi miał zbielałe, skórę zmarszczoną od długiego zanurzenia w wodzie. Uklękła obok niego, spodziewając się znów kontaktu ze śmiercią. Hardin obudził się przytomny. Wiedział, że żyje i że jest w szpitalu. Domyślał się, że pochylona nad nim piękna czarnoskóra kobieta jest lekarką. Świadczyło o tym jej zachowanie. Mierzyła mu puls. Właśnie dotyk jej chłodnych palców wyrwał go ze snu. Mierzyła mu puls i widząc otwarte oczy Hardina, powiedziała "dzień dobry" doskonałym akcentem wyższych sfer. - Gdzie jest moja żona? - Przykro mi. Był pan sam. Przeniknął go straszliwy żal i smutek. - Jaki dziś dzień? - Czwartek. A tamto zdarzyło się w niedzielę! - Czy znaleziono jej ciało? - Nie. - A może... Gdzie ja jestem, w Anglii? - zapytał, sugerując się położeniem Syreny w chwili wypadku, a także akcentem lekarki, gdyż pomieszczenie, w którym przebywał, nie pozwalało na żadne domysły. Jednołóżkowy pokój był jasny i przestronny, miał okna po obu stronach, przesłonięte białą przezroczystą materią, wydętą właśnie ciepłą bryzą, co spotyka się w tropiku, a rzadziej w Anglii. - Fowey, Kornwalia! - powiedziała. - Na brzegu La Manche. Kanału Angielskiego, jak mówią Anglicy - dodała, uśmiechając się. - Znalazłam pana na plaży. Hardin usiadł i usiłował opuścić nogi na podłogę. Nie miał czucia w prawym kolanie. - Może ją wyrzuciło gdzieś dalej? Czy nie ma żadnej wiadomości, że gdzieś kogoś znaleziono? - Bardzo mi przykro, ale nie. - A może wyłowił ją jakiś statek? - powiedział z nadzieją w głosie. - Może Francuzi? Kobieta położyła mu na ramionach dłonie koloru czarnej kawy i zdecydowanie przygięła do poduszki. - Lokalne władze wiedzą, że na brzegu znaleziono człowieka. Nikt nie wie, skąd pan jest, ale istnieje wymiana informacji. Gdyby znaleziono kobietę, żywą czy martwą, to tutejsza policja już by o tym wiedziała. Hardin pragnął się oprzeć temu naciskowi dłoni, ale był zbyt słaby i wewnętrznie rozdygotany. Bezsilnie opadł na łóżko. Oczy miał półzamknięte, w sercu czuł beznadziejną pustkę. To było nie do zniesienia. Próbował ucieczki w mało istotnych drobiazgach. - Jestem lekarzem - powiedział. - Doznałem lekkich obrażeń. Spojrzała na niego czujnie. - Przez cały dzień był pan nieprzytomny. Ile czasu spędził pan w wodzie? Co się wydarzyło? - W takim razie - poprawił się Hardin - doznałem poważnych obrażeń. Musiałem stracić przytomność w niedzielę wieczorem... Pęknięcie czaszki? - Nie. - Silne wymioty? - Jeszcze nie. - Oddech? - Normalny. - I dlatego nie zrobiliście intubacji? Bo takim nieprzytomnym półumarlakom zawsze się to robi... - Przez cały czas ktoś był przy panu, ja albo pielęgniarka. Założyłabym aparaturę, gdyby w dalszym ciągu pozostawał pan nieprzytomny. - Odsypiałem zmęczenie wodą i zimnem. - Możliwe - odpowiedziała. Otarła mu czoło wilgotnym chłodnym ręcznikiem. - Jak się pan nazywa? - Piotr Hardin. - Jestem doktor Akanke. Niech pan teraz śpi. - Mam prośbę! - Słucham? - Siedem stopni czterdzieści minut na zachód. Czterdzieści dziewięć stopni dziesięć minut na północ. Moje ostatnie położenie. Niech jej tam szukają, proszę...! Kazała mu powtórzyć dane. Podziękował. Odprowadził ją oczami do drzwi, potem przeniósł wzrok na jedno z okien. Wiatr odtrącił na bok zasłonę. Zobaczył morze. Zielone, roziskrzone, daleko w dole. Obudził się w ciemnościach. Wyczuwał czyjąś obecność w pokoju. Leżał cały napięty, oczekując kolejnego szelestu. Ktoś, coś się zbliża! Czuł to. Nie widział nic, nie słyszał nic, ale wiedział, że coś się porusza. Było czarne. Zbliżało się prosto ku niemu. Zerwał się z łóżka. Jedno z okien było otwarte. Szeroko otwarte! Stanął i zaczął biec ku niemu. Czarny kształt zagrodził mu drogę. Wydawało mu się, że biegnie dalej. Wpadł w wodną toń, w której nie był zdolny poruszać się. Zbliżała się czarna stalowa ściana, pchając przed sobą białą falę. Hardin krzyknął. Usłyszał łagodny dźwięk i poczuł się nagle bezpieczny. Blisko swej twarzy zobaczył twarz doktor Akanke. To ona mówiła tym miękkim głosem. - Senne majaki, doktorze Hardin. Już wszystko w porządku. Kapitan portu tytułował go porucznikiem, ponieważ podczas długiego przesłuchania Hardin wspomniał, że służył jako porucznik-lekarz na pokładzie okrętu-szpitala Marynarki Stanów Zjednoczonych. Był to starszy już pan, o bardzo układnym zachowaniu, ale wyraźnie nie dowierzał Hardinowi. Zapytywany o to samo po raz trzeci, Hardin stwierdził: - Pan mi wyraźnie nie wierzy. - Tego nie powiedziałem - odparł tamten, przekładając kartki z notatkami. - Ale skoro pan to mówi, to w istocie, przyznaję, pewne aspekty wydają się mało prawdopodobne. - A więc ja kłamię? - Może pańska pamięć... odniesione obrażenia... Doktor Akanke powiedziała, że wstrząs był poważny... Nie jestem... - Dostrzegłem nazwę statku wśród gwiazd, tak? - Nie mógłby pan tego przeżyć - powiedział zdecydowanie kapitan portu. - Ale przeżyłem. Statek o nazwie Lewiatan z Monrowii zatopił mój jacht i zabił moją żonę! - Poruczniku, Lewiatan jest największym statkiem na świecie! - Powiedział pan już to trzy razy! - krzyknął Hardin. - Dobrze, największym. Więc co ja mam w związku z tym zrobić, skakać z radości? Starszy mężczyzna cmoknął kilka razy, po czym wycofał się ze szpitalnego pokoju, kończąc rozmowę słowami: - Wrócę, kiedy będzie się pan czuł lepiej. Hardin opuścił stopy na ziemię i usiłował wstać. Przeszywający ból w kolanie zatrzymał go na miejscu. Opadł na poduszkę z twarzą wykrzywioną bólem. Przestraszony mężczyzna zatrzymał się w drzwiach. - Poruczniku, co się stało? - Niech mi pan odpowie na jedno pytanie - powiedział Hardin. - Czy Lewiatan był w rejonie, który wskazałem, nie, jeszcze lepiej: w rejonie, w którym mnie znaleziono? - W poniedziałek wieczorem rozładowywał w Hawrze. Ale wcale... - Niech się pan stąd wynosi! - przerwał Hardin dzikim głosem. Miejscowy inspektor policji był człowiekiem jeszcze młodym, miał inteligentną twarz, miły uśmiech i zimne oczy. - Przykro mi, ale nie natrafiliśmy na ślad pańskiej żony. Dwukrotnie sprawdziliśmy we wszystkich portach kanału, jesteśmy w stałym kontakcie z policją francuską i irlandzką. - Może wziął ją na pokład statek nie mający radiostacji? - Mało prawdopodobne - odparł inspektor. Pochylił się ku Hardinowi. - Doktorze, musimy sprawdzić, kim pan jest. Kogo zna pan w Anglii? Hardin wymienił kilku londyńskich lekarzy. - Chcielibyśmy pobrać pańskie odciski palców. - Za kogo wy mnie bierzecie? - wybuchnął. Ból w nodze potęgował jego zdenerwowanie, ale zgadzał się z opinią doktor Akanke, że przy urazie głowy środki przeciwbólowe są niewskazane. - Przez ten port przechodzi granica państwa, tu znajduje się straż graniczna, i tak dalej. Bardzo często jesteśmy odwiedzani przez irlandzkich przemytników broni. Z równą niechęcią odnosimy się do przybywających tu często handlarzy narkotykami i do innych niepożądanych cudzoziemców, na przykład Pakistańczyków, Hindusów... - Więc za kogo, do diabła, mnie bierzecie! - powiedział raz jeszcze ze złością Hardin. Zabrzmiało to tak, jakby sobie wyrzucał: to za wypadek, to za Karolinę! - Za Pakistańczyka lub terrorystę irlandzkiego, który dopłynął do brzegu z haubicą w zębach... - Na pierwszy raz to wystarczy, inspektorze. Zakończymy teraz rozmowę - odezwała się doktor Akanke, czekająca przy drzwiach. Weszła do pokoju wraz z dwiema pielęgniarkami, które zdecydowanie skierowały policjanta w kierunku drzwi. Gdy tylko wyszli, doktor Akanke włożyła Hardinowi do ust termometr i powiedziała: - W pańskim stanie nie powinien pan podnosić głosu. Był to następny dzień po pierwszym przebudzeniu się w szpitalu. Kapitan portu i inspektor policji wzbudzili w nim głęboką złość, która zaczęła go pochłaniać i nie miała szans na wygaśnięcie. - Chcę zatelefonować do Nowego Jorku! - Proponuję teraz drzemkę. Powiadomiliśmy już pańską ambasadę. - Pójdę spać po rozmowie z moim adwokatem! Czy mogę panią prosić o umożliwienie mi tej rozmowy? Smagnięta jego tonem zesztywniała. - Bardzo proszę! - dodał Hardin. - Jestem zdenerwowany. Muszę z kimś porozmawiać! - Dobrze, zrobię to - powiedziała. Po dwudziestu minutach pojawił się posługacz szpitalny z aparatem telefonicznym. Telefonistka międzynarodowej centrali sprawdziła, że ma obu rozmówców na linii, i orzekła, że mogą zacząć mówić. - Co się dzieje, Piotrze? - zapytał Bill Kline. - Dowiedziałem się, że... - Wpadł na nas statek. Rozbił jacht. - A z tobą wszystko w porządku? - Karolina zaginęła! - O Boże drogi! Kiedy to się stało? - Pięć dni temu. - O Boże! - jęknął Kline. - O nie!... - Przez kilka sekund słychać było jedynie szumy... - Są szansę na odnalezienie jej? Hardin wciągnął głęboko powietrze. Dłużej nie mógł się okłamywać. Woda Atlantyku była zbyt zimna. On sam ocalał po prostu cudem. Drugiego cudu nie należało się spodziewać. - Bardzo małe... Żadne! Hardin zamknął oczy i słuchał chlipania mężczyzny po drugiej stronie Atlantyku. Kline uwielbiał Karolinę. Przyczynił się nawet do ruiny swego drugiego małżeństwa porównując nieustannie Karolinę z własną żoną. - Powiedz, co się właściwie wydarzyło? - Roztrzaskał nas tankowiec Lewiatan. - Lewiatan?! Boże drogi, nie dostrzegłeś go? - Wynurzył się z ławicy chmur. Nie mieliśmy najmniejszej szansy. - Nie mieli radaru? - Nie wiem, nie wiem. Reflektor naszego radaru był czynny. - I co powiedzieli? - Nie było tak, jak sobie wyobrażasz. Nie zatrzymali się. Cztery dni byłem w wodzie. - Co?! Wpadli na was i popłynęli dalej? - Właśnie tak. Słuchaj, Bill, chcę, żebyś wniósł przeciwko nim oskarżenie. - No wiesz... - Dobiorę się im do skóry. Czy możesz tu jutro przylecieć? - Nie mogę, Piotrze! Mam klienta, który otrzymał na jutro wezwanie do Waszyngtonu. Muszę z nim jechać na przesłuchanie. Poza tym tobie potrzebny jest miejscowy prawnik. Porozumiem się z adwokatem w Londynie, z którym współpracuję. Najwyższej klasy profesjonalista. Gdzie teraz jesteś? Hardin mu powiedział. - W szpitalu? Ale wszystko z tobą w porządku? - Wszystko w porządku. - I to wydarzyło się na terytorialnych wodach brytyjskich? - Nie, na pełnym morzu, na oceanie. - Coo?... No dobrze. Mój londyński kolega na pewno będzie u ciebie jutro. Porozumiem się z Departamentem Stanu. Przekażę ci pieniądze przez bank American Express. Potrzebujesz czegoś jeszcze? - Moje ubrania. - Oczywiście. Zaraz pojadę do twego mieszkania. Na wspomnienie mieszkania Hardin pomyślał o ubraniach Karoliny, o delikatnym zapachu jej ubraniowych szaf. Głos Kline'a przerwał te myśli: - Czy jest iskierka nadziei...? - Karmię się nadzieją - odparł Hardin - ale... Po chwili milczenia Kline odezwał się: - Zajmę się wszystkim po tej stronie wielkiej wody. Hardin odłożył słuchawkę. Pożerał go smutek. To, co powiedział Billowi, urzeczywistniło jakby śmierć Karoliny. Urealniło. Kline zawiadomi teraz jej rodzinę. Leżąc trzymał dłoń na słuchawce telefonicznej. Przemknęła przezeń fala mdłości zrodzonych z jakichś lęków. Z obawą czekał na wymioty, które wskazywałyby, że wypadek spowodował uszkodzenie trzonu mózgowego. Miast wymiotów przyszedł sen. Następnego dnia zatelefonowano z prezbiteriańskiego szpitala Columbia, w którym pracowała Karolina. Ten rejs miał być początkiem kilkumiesięcznej leniwej włóczęgi po morzach i Karolina wzięła cztery miesiące urlopu. Przyszła też młoda urzędniczka z amerykańskiej ambasady w Londynie, przywożąc tymczasowy paszport z brytyjską wizą oraz oficjalne wyrazy ubolewania. Patrzyła Hardinowi w oczy z zachwytem, jakby spotkała bohatera telewizyjnego dramatu. To spojrzenie zniknęło, gdy oświadczył, że potrzebuje pomocy ambasady przy wnoszeniu skargi przeciwko właścicielom Lewiatana. Poklepała koc i powiedziała wymijająco: - Najpierw musi pan wyzdrowieć! Po jej odejściu telefonowali kolejno dwaj londyńscy reporterzy, którym nie udało się przedrzeć przez zaporę w postaci doktor Akanke. Hardin był już zmęczony, ale pomyślał, że prasa może mu pomóc, więc podał im kilka szczegółów. Rozmowę przerwała doktor Akanke, która powiadomiła Hardina, że przyleciał ojciec Karoliny. Ira Jacobs był doskonale zadbanym sześćdziesięcioletnim mężczyzną niewielkiego wzrostu; chodził zawsze w drogich garniturach. Nie czuł się nigdy w pełni swobodnie z protestanckim zięciem, któremu wszystko zdawało się przychodzić z wielką łatwością i który tyle osiągnął. Karolina odziedziczyła po nim ciemne oczy i drobne dłonie. Widok jej ojca pogłębił ból Hardina. Jacobs wyglądał na człowieka będącego na skraju załamania. Miał zapadnięte tragicznie policzki, sczerniałe sińce pod oczami. Powiedział, że matka Karoliny wymaga opieki lekarskiej, gdyż ten cios był dla niej zbyt bolesny, i dlatego nie przyleciała. Stał sztywno koło łóżka, nie chciał usiąść, i prosił, aby mu opowiedzieć, jak to się wydarzyło. Hardin opisał mu ostatnie chwile z Karoliną. Jacobs cicho łkał. Łzy ściekały mu po policzkach. Podniósł na Hardina oskarżycielski wzrok. - Dlaczego nie uważałeś? - Oboje uważaliśmy. Tankowiec wynurzył się z niskich chmur ścielących się na morzu. - Dlaczego żeglowałeś w chmurach? - Chmury nas zaskoczyły. - To było głupie. Zabrałeś mi córkę! - Ira, daj spokój! - powiedział Hardin. - Co za głupi pomysł, żeglować po oceanie. Jakim ona była zdolnym lekarzem! I taka była piękna! Miała wszystko. Miała po co żyć! Nawet nie pozostawiłeś mi jej ciała! Hardin zmuszał się, żeby nie unikać intensywnego spojrzenia jej ojca. Wyciągnął do niego dłoń. Ira Jacobs cofnął się. - Dlaczego ciągałeś ją z sobą po morzu? - Ira, myśmy się kochali! Żeglowaliśmy razem. Była to cząstka naszego życia! To było nasze małżeństwo! Jacobs nerwowo tarł ręce. - Nawet nie pozostawiła dzieci. - Dokonaliśmy takiego wyboru. Byliśmy szczęśliwi. - Tylko zabawa była ci w głowie. Wam. A ona była bardzo poważną osobą, zanim ją zabrałeś. - Ruszył w stronę drzwi, ale po drodze obrócił się na pięcie i spojrzał na Hardina. Twarz miał wykrzywioną. - Zawsze miałem nadzieję, że to małżeństwo nie będzie trwało długo. I miałem rację życząc sobie tego. Gdyby się rozpadło, to teraz by żyła! Tej nocy znów czyhała na niego czarna ściana, z której ściekała smoła. Hardin czuł, że jeśli go dopadnie, to go udusi, wypełni mu nos i gardło, zatka tchawicę i spłynie do płuc. Jednocześnie wiedział, że tylko śni. Niemniej jednak kiedy doktor Akanke potrząsaniem wybiła go z majaczenia, przylgnął do niej obezwładniony panicznym strachem. Londyński adwokat nazywał się Geoffrey Norton. Był młodszy od Hardina i nosił się ze swadą. Miał na sobie sportową marynarkę, niebieską koszulę, wesoły krawat. Powiedział, że jest gotów do usług. Niemal z zażenowaniem poprosił Hardina, aby mu dokładnie wszystko opowiedział. Słuchał z wielką uwagą. Na zakończenie opowieści Hardin stwierdził: - To było na pograniczu zwykłego morderstwa. Chce, żeby kapitan i odpowiedzialni za wypadek ludzie załogi Lewiatana stanęli przed sądem. - Dlaczego? - spytał Norton. A zabrzmiało to nie jak wyzwanie, lecz jak prosta ciekawość. W bezsennych chwilach Hardin się nad tym zastanawiał, więc teraz odparł: - Chcę ostrzec innych kapitanów i załogi, aby w przyszłości byli bardziej czujni i zwracali uwagę na bezpieczeństwo małych jednostek pływających. Nie jest to pierwszy przypadek przepołowienia małego jachtu. Ale tym razem trafili na kogoś, kto nie daruje. Przez usta Nortona przemknął uśmiech. - To upraszcza sprawę, czyż nie? - Jeśli to panu nie odpowiada, znajdę innego adwokata - Hardin się najeżył. - Pańska motywacja jest dla mnie w pełni do przyjęcia -powiedział Norton. - Prawo istnieje w dużym stopniu po to, aby naprawić krzywdy. - No więc, jak się do tego zabieramy? - Odbyłem już rozmowę z radcą prawnym Admiralicji, specjalistą od prawa morskiego. Wyjaśnił mi całą procedurę postępowania w podobnych wypadkach. Pomógł mi także wyłonić właścicieli Lewiatana. - Co to znaczy wyłonić? - Kiedy nastąpiła katastrofa pańskiego jachtu, Lewiatan był wyczarterowany na krótki czas towarzystwu "Ropa Francuska". Lewiatana zarejestrowano w Liberii. Jego właścicielem jest konsorcjum z siedzibą w Luksemburgu. W skład konsorcjum wchodzą inwestorzy brytyjscy, amerykańscy, arabscy i szwajcarscy. Zarządza statkiem liberyjski agent - towarzystwo żeglugowe pod nazwą UWPR S.A., Spółka Akcyjna Ultrawielkich Przewoźników Ropy. Jest to stosunkowo nowe przedsiębiorstwo odgrywające pionierską rolę w eksploatacji wielkich, a przez to ekonomiczniej szych tankowców. Ma ono biura w Londynie. - Mnie nie obchodzi, do kogo statek należy. - Powinniśmy przedstawić nasze roszczenia tej spółce. - A dlaczego natychmiast nie wniesiemy pozwu do sądu? - Nie można działać w taki sposób. Dyrekcja spółki sprawdzi nasze oświadczenia z zapisami w dzienniku okrętowym i być może z jakimś nad