Scott Justin - Pościg na oceanie
Szczegóły |
Tytuł |
Scott Justin - Pościg na oceanie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Scott Justin - Pościg na oceanie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Scott Justin - Pościg na oceanie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Scott Justin - Pościg na oceanie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Justin Scott
Pościg na oceanie
Kochanej przyjaciółce Glorii Haye
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Żółte słońce i szkwał nadawały oceanowi na horyzoncie mozaikową połyskliwość. Na
fali bijącej prosto z rufy unosił się i opadał czternastometrowy bermudzki kecz
imieniem
Syrena. Wydźwigiwał rufę na kolejną falę, a potem zjeżdżał w przepaściste wodne
doliny.
Kruszyna z laminatu i drewna lawirująca trzy mile ponad dnem Oceanu
Atlantyckiego!
Piotr i Karolina Hardinowie, wyniesieni na okamgnienie na szczyt fali,
spostrzegli za
sobą statek. Był bardzo daleko. Mignęła im tylko ciemna sylwetka w plamie
jaskrawego
słońca, o wiele mil za nimi; właśnie przecinała ślad jachtu. Syrena znów
ześliznęła się w
otchłań między stalowosine ściany wody, w której niby żywe stwory migotały plamy
błękitu.
Karolina musnęła twarz męża wargami. Przytulił ją jeszcze mocniej. Gdy ponownie
znaleźli się na szczycie fali, rzucił okiem za siebie. Wielki statek zniknął za
mglistą zasłoną
szkwałowego deszczu. Syrena znów była samotnym punkcikiem na pustym morzu.
Kompas wskazywał północ północny wschód. Byli dziewięć dni w drodze z Fayal na
Azorach i, jeśli pogoda się nie pogorszy, mieli jeszcze dwa dni do Falmouth w
Anglii. Hardin
rzucił okiem na żagle. Była to czynność tak mechaniczna, jak spoglądanie dobrego
kierowcy
w lusterko podczas jazdy w ruchu ulicznym. Fok był na granicy łopotu, więc go
wybrał. Parę
razy zagrzechotała zapadka kabestanu i żagiel się wydął. Mając wiatr prawie z
rufy,
dwumasztowy jacht płynął na pełnym wysięgu. Grot i bezan, wypełnione wiatrem,
sięgały
daleko za burtę. Świeży jędrny podmuch, podobny do gorącego prądu, dął z
południowego
zachodu.
Syrena miała dwadzieścia lat i była nieco przyciężka, gdyż jej sceptyczni
konstruktorzy obawiali się jeszcze nowego, nie sprawdzonego tworzywa, jakim były
laminaty. Dlatego też szeroki zgrabny kadłub kecza potrzebował wiatru, aby się
ożywić.
Hardin żeglował na niej, gdy była jeszcze nowa, a on był młodzieńcem. Przed
trzema laty
kupił ją na swoje czterdzieste urodziny.
Siedział po nawietrznej koła sterowego, wzrokiem przeszukiwał powierzchnię
morza,
wyczulony na niebezpieczne fale, opaloną dłoń trzymał swobodnie na pokrowcu z
łosiowej
skóry, jakim obciągnięte było chromowane koło sterowe. Twarz miał szeroką, cerę
czerstwą,
drobniutkie zmarszczki biegły promieniście ku oczom - w ich stalowoniebieskiej
toni tliły się
iskierki wesołości. Był silnie zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu, jego
tułów był
krępy, jakby zahartowany wieloma latami dopasowywania każdego ruchu do kołysania
małych statków. I jeszcze palce - ruchliwe, giętkie palce mistrza w swoim
zawodzie.
Był to trzeci etap leniwej i przyjemnej podróży Hardinów z Nowego Jorku do
Anglii.
Przez cały dzień walczyli ze szkwałem, ale nagle szkwał i deszcz wycofały się za
horyzont,
chmury nad głową rozwarły się jak otwierana przesłona obiektywu i zaświeciło
ostre słońce,
osuszając pokład jachtu i rozjarzając morze.
Hardin otworzył przednią klapę, aby gorące powietrze wygnało z kabiny wilgoć.
Zdjęli z Karoliną okapturzone sztormówki - winylowe kurtki i spodnie oraz gumowe
buty,
które chroniły ich przed zimnem i szkwałowym wiatrem. Wiatr jeszcze bardziej
osłabł, więc
ściągnęli też wełniane swetry.
I wreszcie, rzuciwszy pełne nadziei spojrzenie na słońce, Karolina zaczęła
rozpinać
koszulę. Patrząc na nią, Hardin myślał sobie, że pięknie wygląda z tymi krótko
ostrzyżonymi
ciemnymi włosami, zmierzwionymi przez wiatr, z rozpromienioną twarzą, z pełnymi
radości
życia wielkimi czarnymi oczami. Zaklaskał, gdy koszula upadła na pokład.
Pobrali się dziesięć lat temu i ich partnerstwo przetrwało mimo wyraźnej różnicy
wieku, upodobań i zainteresowań. Nie uległo mimowolnemu oddziaływaniu
rozpadających
się związków ich przyjaciół, dla których stali się na przestrzeni lat widomym
dowodem tego,
że szczęście nie musi być ulotne.
Karolina posłała mu całusa, zdjęła wyblakłe dżinsy i na końcu zrzuciła figi. Był
to
dopiero początek maja i ciało miała jeszcze białe bielą zimy. Położyła się
brzuchem do desek
na mostku, który znajdował się z przodu nad kokpitem. Palce stóp wsparła na
listwie
ochraniającej mostkowy skraj. W chwilach gdy jacht dziobał fale, widać było
napięte mięśnie
zgrabnych nóg.
Hardin krytycznie rozglądał się po horyzoncie. Nad głową miał czyste niebo, ale
za
rufą plamy błękitu zmieniały kształt, gdy ciemne kumulusy przesuwały się pod
stalowymi
chmurami warstwowymi. Można było spodziewać się następnych szkwałów, ale
chwilowo
były jeszcze oddalone o jakieś kilkanaście mil i posuwały się wolno.
Zdjął koszulę i ukląkł obok Karoliny. Słońce piekło mu plecy. Pochylił się i
pocałował
jej kostkę, łydkę, miejsce pod kolanem. Obróciła się i małymi palcami zaczęła
przeczesywać
mu gęste kasztanowate włosy. Gdy jej palce dotknęły szyi i lekko zadrżał,
zapytała:
- Samosterowanie?
- Niech będzie - zgodził się. - Nie odchodź!
Gdy wrócił, obdarzyła go długim, namiętnym pocałunkiem.
Byli spleceni w uścisku, kiedy Syrena nagle się zakołysała uderzona silnym
podmuchem zimnego wiatru. Znaleźli się w strefie cienia, Karolina jeszcze
bardziej wtuliła
się w męża, na jej plecach wystąpiła gęsia skórka.
- Co się dzieje, kapitanie? - spytała.
Hardin podniósł głowę i rozejrzał się. Pokłady chmur i szkwał odbierały słońcu
teren.
Przed sobą miał jeszcze widoczność na kilka mil, ale po obu stronach horyzont
zwężał się
wyraźnie. Nad głowami mieli słońce, które świeciło bielą pod cienką pokrywą
chmur.
- Będzie lepiej... - zaczął.
- Teraz? - powiedziała Karolina z żalem. - Czy nie powinniśmy skończyć jednej
rzeczy, zanim zabierzemy się za drugą?
- Obawiam się, że w tym wypadku nic z tego nie będzie. Podciągnęła się na łokciu
i
wyjrzała za burtę. Za rufą szkwał spędzał wielkie stada nisko zawieszonych
czarnych chmur.
Karolina powitała ten widok gestem rezygnacji.
- Nie mogły trochę poczekać?
Śmiejąc się i ripostując zabrali się do skracania żagli. Karolina wzięła ster, a
Hardin
poszedł na przód z fokiem sztormowym i szotami. Założył raksy małego żagla na
sztag,
umocował szeklę fału i przeciągnął linki przez prowadnice i z powrotem do
kokpitu.
Karolina zrobiła lekki zwrot pod wiatr, żeby wypuścić powietrze z genui i
ułatwić
Hardinowi opuszczenie żagla. Grot też zaczął łopotać, a przy nagłym porywie
wiatru
wydawał odgłosy podobne do suchych trzasków palonych gałęzi. Karolina
koordynowała
ustawienie jachtu z czynnościami Hardina i po chwili żagiel opadł na pokład.
Piotr wyciągnął
raksy ze sztagu i wrzucił żagiel do kokpitu przednim lukiem; nie było czasu na
pakowanie go
do worka. Następnie zaczął wciągać na maszt fok sztormowy, a potem założył fał
na
wyciągarkę i wybrał żagiel.
Karolina pozwoliła Syrenie odpaść od wiatru i fok sztormowy natychmiast się
wydął.
Zluzowała główny szot - grot stracił wiatr. Hardin opuścił wielki żagiel i
Karolina podeszła,
aby pomóc zwinąć go i zabezpieczyć na bomie elastyczną linką.
Śmiejąc się, zawisła na mężu. - Już mi nogi nie wytrzymują, kolana się pode mną
uginają.
Szkwał zbliżał się szybko, wyprzedzany przez gwałtowne podmuchy wiatru, które
spłaszczały grzbiety fal. Tumany wodnego pyłu pędziły nad wodą żłobiąc w niej
miejscami
linie podobne do śladu torpedy. Szybko wrócili do kokpitu, rozrefowali bezan,
sprowadzili
jacht na poprzedni kurs.
Hardin zszedł do mesy, żeby zamknąć i zabezpieczyć przedni luk. Mesa była dobrze
utrzymana, emanowała ciepłem jasnoczekoladowych i kawowych odcieni, była
doskonale
zaopatrzona na długą podróż. Po sprawdzeniu, czy wszystko, co wymaga
zabezpieczenia, jest
przywiązane lub schowane, powrócił szybko do kokpitu i włożył winylową ocieplaną
kurtkę.
Kiedy sięgnął steru zastępując Karolinę, aby też ubrała się odpowiednio, ich
dłonie na chwilę
się spotkały i sterowały razem.
- Ubierz się! - powiedział.
Karolina włożyła sweter i kurtkę. Pozostawiła gołe nogi. Resztę ubrań Hardina i
swoich zrzuciła na dół do kabiny - zahaczyły się na trapiku i potem stoczyły
same. Zamknęła
główny luk i usiadła obok męża zapierając się nogami o przeciwległe siedzenie
kokpitu.
Hardin podał jej szot foka i pocałował w usta.
Porywisty podmuch uderzył w żagle, spienione morze trzasnęło w kadłub w pobliżu
rufy, jacht wpadł w przechył. Hardin, zrośnięty z kołem sterowym, usiłował
ustawić statek
rufą do fali.
Morze potężniało, szkwał sprowadził z sobą mrok - zupełnie jakby ktoś czarnym
płótnem przesłonił słońce. Temperatura spadła o dwadzieścia stopni, lodowaty
deszcz walił w
pokład. Od czasu do czasu strzępiaste błyskawice rozbijały mrok, spryskując na
chwilę
zdziczałe morze oślepiającą bielą. Fale to rozbiegały się, to wpadały na siebie
i zespolone
wyskakiwały ku niebu.
Karolina wyluzowywała fok, żeby wytracił nadmiar wiatru, a ponieważ Hardin bez
reszty zajęty był sterem, zaopiekowała się również bezanem. Syrena trzymała się
wyprostowana; z pełnymi żaglami uciekała przed szkwałem. Jak przerażona klacz.
Po kilku minutach było po wszystkim. Niebo pojaśniało, wiatr ucichł, temperatura
się
podniosła, morze się uspokoiło. Jeszcze przez chwilę padał pionowymi strugami
ostry deszcz.
I nagle ustał.
Karolina odetchnęła z ulgą. - Następnym razem zarefujemy bezan. Syrena gnała za
szybko.
- Dobry jacht, wytrzyma - powiedział Hardin i pogłaskał Karolinę po gołych
kolanach.
Uśmiechnął się. - Poza tym potrzeba nam silnych wrażeń. Zaczynało już być
nudnawo.
- Widzę, że masz krótką pamięć. A może chciałbyś spędzić noc w bączku? -
Rozkazująco wskazała palcem białą łódeczkę na dachu kabiny, za głównym masztem.
- Sam? - spytał.
- Zupełnie sam. A teraz nadchodzi kolejny szkwał, więc się zdecyduj!
Milę za nimi uformowała się druga czarna linia i wyraźnie zbliżała do jachtu.
Hardin
przyglądał się z lekkim niepokojem. Wlepił oczy w nadchodzący szkwał, usiłując
przeniknąć
wzrokiem postrzępiony pierzasty skraj, za którym płynął czarny rdzeń. Nie
zauważył jednak
oznak większego niebezpieczeństwa, żadnej rosnącej fali, żadnej zapowiedzi
gwałtownej
wichury.
- Czym się martwisz? - spytała Karolina, wyczuwając jego niepokój.
- Sam nie wiem - odparł powoli. - Mam jakieś dziwne przeczucie.
Z szafki wyjął lornetkę i przeszukał skraj chmurzastego frontu. -Wygląda
bardziej na
deszcz niż na wichurę, prawda?
Oddał jej lornetkę. Karolina zgodziła się z jego oceną. Nie było przerażającej
czerni
gwałtownego szkwału, nie było też zapowiedzi jego nadejścia w postaci nagłych
porywów.
Hardin rozejrzał się dokoła. Poprzedni szkwał skręcił na wschód. Przed sobą
mieli
słońce i wyglądało na to, że pod wieczór nastąpi całkowite przejaśnienie, co
zresztą
sugerował podnoszący się barometr. Rzucił okiem za siebie, na rufę, ciągle
zastanawiając się
nad tym, czy zdjąć bezan. Pamiętał o marynarskim powiedzeniu: "Właściwym czasem
na
skrócenie żagli jest chwila, w której się o tym pomyślało".
- Refujemy bezan!
- Rozkaz, kapitanie!
Zarefowali. Syrena wytraciła szybkość, płynąc jedynie na foku sztormowym i
części
bezanu. Linia deszczowych chmur zaczęła ich doganiać.
Hardin jeszcze raz dokładnie im się przyjrzał, szukając źródła swego niepokoju.
Nie
dostrzegł nic szczególnego. Kiedy odsunął od oczu lornetkę, zobaczył czułe, ale
jakieś dziwne
spojrzenie Karoliny. Palcami przesunęła po jego wargach.
- Kocham cię.
- Kocham cię.
- Przytul mnie.
Hardin stanął za żoną, ujął koło sterowe, dał jej się położyć w swoich
ramionach.
Trzymając jedną rękę na kole, a drugą obejmując Karolinę, obserwował morze znad
jej
jedwabistych czarnych włosów. Otworzyła suwak jego sztormowej bluzy i oparła
głowę na
jego piersiach. Syrena płynęła niezakłóconym rytmem, rufą do chmur, jej dziób
wskazywał
odległe słońce.
Karoliną wstrząsnął dreszcz.
- Boję się - powiedziała.
- Co ci się stało?
- Sama nie wiem.
Spoglądała na morze przed sobą. Nagle obróciła twarz ku rufie. Zesztywniała w
jego
ramionach.
- O Boże! - krzyknęła. Hardin obrócił głowę i zastygł. Horyzont wypełniała
stalowa
ściana.
- Zwrot przez rufę! - wrzasnął. Obrócił koło sterowe do oporu w lewo,
przytrzymał je
kolanem i zaczął wybierać szot foka. Pędzące koło zapadkowe windy gniewnie
terkotało.
Syrena skoczyła z wiatrem. Karolina jednym susem znalazła się przy bezanie i
odrefowała,
następnie wciągnęła żagiel na pełną wysokość.
Z łopoczącymi żaglami, Syrena robiła zwrot, aż osiągnęła pełny wiatr wprost z
rufy.
Czarna ściana zbliżała się od lewej burty. Była już blisko, dzieliło ją od
jachtu sześćset stóp,
zbliżała się szybko.
- Wypuść cały żagiel! - ryknął i obrócił kołem sterowym do środkowej pozycji.
Pozwolił, aby szot bezanu tylko przemykał mu przez dłoń, pozostawiając bolesność
podobną
do oparzenia. Kiedy żagiel znalazł się pod kątem prostym do jachtu, owinął szot
na bębnie
wyciągarki i zaklinował go. Fok szastał się w jedną i drugą stronę, wydając
dźwięki podobne
do szorowania. Poszukiwał wiatru.
Hardin nacisnął guzik startera silnika pomocniczego. Prosił Boga, żeby silnik
zaskoczył. Był to stary diesel, którego nie używał od dnia opuszczenia Azorów.
Szot foka
oplatał się o knagę fału na głównym maszcie. Uwięziony żagiel trzepotał
bezradnie. Karolina
umocowała szot na sterburcie i rzuciła się, żeby uwolnić splątaną linę. Syrena
runęła w wodną
otchłań. Karolina straciła równowagę i ciężko padła na pokład, ześlizgując się
do skraju.
Hardin krzyknął bezradny. Był zbyt daleko, aby jej pomóc.
Nogi jej ześliznęły się pod sznurem zabezpieczającym i zniknęły pod wodą. Jedną
ręką złapała się stojaka pokładowego, drugą rozpaczliwie poszukiwała jakiegoś
zaczepienia.
Silna fala odpychała ją od pokładu. Syrena zatoczyła się na prawą burtę i
Karolina wykorzys-
tała tę znoszącą ją siłę, aby wciągnąć się na pokład. Stanęła na nogi,
podskoczyła do masztu i
uwolniła fok. Hardin przełożył ster na lewo. Głośne trzepnięcie oznajmiło, iż
żagiel się
wypełnił.
Karolina paroma susami doskoczyła do trapiku i zniknęła pod pokładem. Hardinowi
tylko mignęła jej biała jak żagiel twarz. Ona jedna wiedziała, jak mało
brakowało, żeby
znalazła się za burtą, tuż przed dziobem zmierzającego wprost na nich
monstrualnego
stalowego cielska.
Żeglowali w poprzek jego kursu. Hardin gwałtownie naciskał guzik startera
pomocniczego silnika. Przez cały czas patrzył na potężny czarny kadłub. W życiu
jeszcze nie
widział tak olbrzymiego statku. Już powinni byli zejść z jego toru, ale
gigantyczne cielsko
było tak szerokie, iż wydawało się, że płynie bokiem. Znajdowało się teraz o
czterysta stóp od
jachtu.
Dieslowski starter charczał. Karolina wyskoczyła z kabiny z dwiema kamizelkami
ratunkowymi. Najpierw pomogła włożyć kamizelkę Hardinowi, który w tym czasie
sterował
nogą, a wolną ręką rozpaczliwie naciskał guzik startera. Gdy mu ją zawiązała,
włożyła swoją,
nie spuszczając czarnego kadłuba z oka.
Diesel zakaszlał, zakrztusił się i zaskoczył. Hardin włączył przekładnię i
Syrena
zyskała dwa węzły. Czarny statek był tak blisko, że Hardin dostrzegał linie
spawania. Kadłub
był wyższy niż top masztu Syreny, szerszy niż kilka miejskich budynków.
Płynął szybko. Rozcinane dziobem fale rozpryskiwały się na dwadzieścia stóp.
Nikogo nie było przy burcie, nie było też żadnej nadbudowy, żadnego mostka,
żadnych
świateł, żadnej nazwy na dziobie. Nic - tylko czarna ściana, rozpędzona,
jednolita. I widoczna
kotwica. Większa od Syreny.
Hardin ocenił, że uda im się umknąć samym skrajem dziobowej fali. Teraz mógł
dostrzec bok statku - był jak gładka skała, nieskończona, ginąca w odległej
mgiełce. Po jego
zawietrznej morze wydawało się spokojniejsze, chronione od wiatru jak wody w
lagunie.
Syrena miała wiatr od rufy, żagle wypuszczone za prawą burtę. Płynęli w dalszym
ciągu pod
kątem prostym do statku. Hardin chciał zwiększyć ten kąt, żeby zyskać odległość.
Lecz w tym
celu musiałby zrobić zwrot przez sztag, a na to nie było czasu. Próbował więc
zwiększyć
obroty silnika. Syrena w paroksyzmie skoczyła naprzód, ale Hardin natychmiast
musiał
zmniejszyć obroty, gdyż zimny jeszcze silnik groził zgaśnięciem.
Bezan załopotał, za nim fok.
Syrena zwolniła, kołysząc się nieporadnie.
Karolina spojrzała na żagle. - Wiatr?
Hardin w ułamku sekundy pojął dramat: bestia ukradła wiatr, rzucając wietrzny
ekran
niby wielka góra. Żagle jakby omdlały i zwisały bezwładnie. Hardin w rozpaczy
dał silnikowi
maksymalne obroty, ale ten był jeszcze zbyt zimny, aby wytrzymać takie
przyspieszenie.
Zakrztusił się i zamarł. Przez długą chwilę docierał do nich jedynie szelest
żagli. Statek
znajdował się o sto stóp od nich. Wydawało się, że płynie bezszelestnie. Jaki
mógł mieć
napęd? Jego nadejście obwieszczał tylko wzmagający się teraz przenikliwy syk
rozbijanej
dziobem fali.
Hardin i Karolina ujęli się za ręce i wycofali do dzioba. Skulili się tam,
trzymając
forsztagu, patrząc jak niewiarygodnej wielkości czarna bezszelestna ściana
przesłania im całe
niebo.
Rozpruta dziobem fala przewróciła jacht na bok. Leżał jak zranione zwierzę,
które
osłania gardło, gdy uznaje przegraną i prosi o łaskę. Złączeni dłońmi, Hardin i
Karolina
usiłowali skoczyć w morze w chwili, gdy czarny statek wdeptywał Syrenę w morską
toń.
2
Syrena oddała ostatnie tchnienie w charkocie roztrzaskiwanego laminatu.
Hardin skoczył. Woda była przeraźliwie zimna. Wypłynął na powierzchnię i
przyciągnął do siebie Karolinę. Poczuł uderzenie w bok, ból dotarł do kolana,
dłoń Karoliny
wyrwała się z jego dłoni. Usłyszał jej krzyk, zanim woda pochłonęła jego głowę.
Kamizelka ratunkowa wypchnęła go ponownie na powierzchnię. Otrzymał straszliwy
cios w tył głowy. Wszystko wydawało się mroczne, choć wiedział, że ma oczy
otwarte. Jakaś
siła przekoziołkowała nim kilka razy. Ręce i nogi wydawały się bezużyteczne, ale
na
szczęście kamizelka ratunkowa utrzymywała go na powierzchni, gdy obok przemykało
stalowe cielsko.
Jakaś część jego świadomości przewrotnie podziwiała gładź kadłuba: jak gdyby
polerowaną powierzchnię gładkiej ściany, z której nie wystawał żaden nit, żaden
spaw. Czuł,
że jest wciągany pod wodę, że zaczyna działać siła potężnych śrub.
Rozpaczliwymi ruchami odbił się od przemykającego kadłuba, ale ilekroć próbował
płynąć dalej, wciągał go długi prosty wir wody, pędzonej między statkiem i
oceanem. Raz po
raz usiłował odbić się dalej, ale nieustannie był ściągany z powrotem. Poddał
się więc
wyczerpaniu, bólowi i strachowi, walcząc jedynie z groźbą kontaktu ze stalowym
potworem.
Kadłub przesuwał się tak długo, że zaczął myśleć, iż po wieczne czasy pozostanie
tak
uwięziony między stalową ścianą a morzem. Ilekroć usiłował oderwać się od
ruchomej burty,
gwałtowne ruchy częściowo nim obracały i znów waliły o kadłub. Byłby już dawno
roztrzaskany na miazgę, gdyby nie gruba wzdęta kamizelka ratunkowa. Miał jedynie
pokiereszowane kolana i łokcie.
Nagle cielsko zniknęło i coś rzuciło go w pianę i skotłowaną wodę, które
wypełniły
mu nos i usta, boleśnie kąsały oczy. Zapadł się pod powierzchnię, a jego
kamizelka stała się
nagle bezużyteczna w przesyconej powietrzem wodzie wyrzucanej przez potężne
śruby
okrętowe. Piana wtargnęła mu do płuc; zaczął się krztusić, zbierało mu się na
mdłości.
Zasolona woda przeraźliwie piekła błonę śluzową ust i gardła.
Piana powoli ustąpiła, dając miejsce nie zbełtanej już wodzie. Kamizelka
wyniosła go
na powierzchnię. Był sam na plamie morza, gładkiej jak staw. Wielka prostokątna
rufa
znikała w chmurze. Zobaczył nad nią olbrzymi biały mostek i wyżej kilka prostych
czarnych
kominów wyrzucających z siebie kłęby ciemnego dymu. Powietrze pachniało
spalinami, ale z
zapachem tym mieszała się woń ropy naftowej.
Wielkie białe litery umieszczone w poprzek rufy obwieszczały nazwę statku:
LEWIATAN. A pod tą nazwą port rodzinny: MON-ROWIA, LIBERIA.
Karolino! - krzyknął rozdzierającym głosem.
Walił rękami o wodę, obracając się w kółko i rozglądając we wszystkie strony,
ale nie
dostrzegał niczego. Statek, który unicestwił ich jacht, zniknął w chmurze. Morze
powoli
powracało. Pojawiały się fale, początkowo nieśmiało, jakby bały się powrotu
potwora, a
potem coraz odważniej, aż wreszcie Hardin pływał jak korek, unoszony na
grzbiecie fali i
zrzucany do wodnych rozpadlin. Bez przerwy wykrzykiwał imię Karoliny; w
szaleńczym
wysiłku usiłował dźwignąć się wyżej, aby dalej widzieć.
Zimno było przejmujące, znieczulało ból kolan i łokci, wpływało odrętwiająco na
myśli i ciało. Nadpływały kotłujące się mgły, ograniczające widoczność. Hardin
powoli
pogrążał się w całkowitym zobojętnieniu, gdy nagle ręką dotknął czegoś
masywnego. Na
ułamek sekundy zastygł w panicznym strachu. Rekiny!
Zaczął tłuc rękami po wodzie, kopać nogami. Usłyszał swój własny głos, który
brzmiał jak ryk zranionego zwierzęcia. Strach wyrwał go z szoku. Władzę przejęły
instynkty.
Sięgnął po nóż przyczepiony do kamizelki ratunkowej, podciągnął bolące nogi tak,
że unosił
się na wodzie jak kula.
Poczuł kolejne uderzenie. Ponownie sparaliżował go strach. To coś było na
powierzchni wody. Mógł to ująć w dłonie. Mógł to przybliżyć do oczu. Odłamany
kawałek
drewna! Tek! Kawałek listwy z kokpitu! Ocierał się teraz o inne szczątki, o
drewno,
styropian.
- Karolino! - krzyknął rozpaczliwie.
Z mgły wyłonił się nagle jakiś kształt. Biały i pękaty. Hardin podpłynął, nie
mając
pojęcia, do czego płynie. Wiedział tylko, że ten kształt też pływa. Kamizelka
krępowała mu
ruchy, rozłożył więc ręce szeroko na wodzie i posługiwał się jedynie nogami.
Czuł ból w
kolanach. Cel, do którego zmierzał, ześliznął się na fali i oddalił trochę.
Hardin ze
zdwojonym wysiłkiem rzucił się w pogoń. Dotknął ręką czegoś oślizgłego. Cofnął
dłoń w
przeświadczeniu, że ma do czynienia z żywą istotą.
Po chwili rozpoznał bączek z Syreny. Właściwie połówkę bączka przeciętego przez
środek. Pływał stępką do góry i utrzymywał się wysoko na powierzchni dzięki
obłożeniu
styropianem. Hardin złapał się złamanego skraju.
Jeśli uda mu się ów półbączek obrócić i wydostać nań, to będzie mógł poszukiwać
Karoliny z większej wysokości! Wyciągnął ramiona i pochwycił obie okrężnice.
Ignorując
przeszywający ból w prawym łokciu, zaczął wierzgać pod wodą, aby utrzymać
równowagę.
Ciągnął ku dołowi jedną stronę strzaskanej łódki, wypychając drugą stronę do
góry. Był już
bliski sukcesu, gdy wszystko wymknęło mu się z rąk i wrak odpłynął.
Rzucił się w pogoń, dopadł i sięgnął, usiłując uchwycić serdelkowaty kil. W
chwili
gdy wrak już się przechylał, dłoń mu się ześliznęła i stracił uchwyt. Podpłynął
więc od strony
przełamania łódki i z całej siły zaczął wpychać pod wodę postrzępiony skraj; ale
bardzo
pławny styropian stawiał opór, nie dał się głęboko zatopić. Podciągnął nogi,
zakotwiczył je
pod wodą w okrężnicy wraka, przechylił się do tyłu i zawisł na skraju połówki
bączka. Udało
się! Leżała kilem do dołu, ale w trakcie odwracania odskoczyła.
Wygramolił się, płynąc na plecach; wychynął nad wodę, krztusząc się i kaszląc.
Słona
woda paliła gardło i oczy. Bączek był niedaleko. Miał rufę poddartą do góry,
natomiast
otwarty poszarpany skraj połówki zanurzony był w wodzie. Do tego skraju Hardin
podpłynął
i usiłował wsiąść tyłem jak na krzesełko. Nic z tego! Groziło to
przekoziołkowaniem bączka.
Spróbował inaczej: sięgnął głębiej, złapał się wręgi i zaczął powoli wciągać się
na dno. Rufa
sterczała niebezpiecznie wysoko. Hardin nie zrezygnował - wykorzystując
przychylne fale,
posuwał się dalej centymetr po centymetrze, aż znalazł się pod rufą, wsparty o
nią, na poły
siedząc. Woda sięgała mu powyżej brzucha, a nogi zwisały poniżej skraju ocalałej
części
pływającej skorupy. W obawie przed rekinami podciągnął nogi pod brodę.
- Karolino!
Bączek zachybotał się. Hardin miał wrażenie, że siedzi w płytkim
półmisku; i mógł tak siedzieć pod warunkiem, że nie będzie się poruszał. Każdy
gest
mógł spowodować chybotanie grożące utratą równowagi wraka i upadkiem do morza.
Eksperymentował więc niesłychanie ostrożnie, podciągając się, aby wystawić głowę
i
rozejrzeć się dokoła.
Mgła unosząca się nad samą wodą i ścielący się deszcz ograniczały widoczność do
kilkunastu metrów. Dostrzegał szczątki jachtu - połamane deski pokładowe,
kawałki żagla -
prawdopodobnie został tak zmielony przez śruby okrętowe.
Laminatowy kadłub zatonął szybko. Hardinem wstrząsnął dreszcz. Szczątki kadłuba
jeszcze tonęły, mając parę mil podwodnej drogi do zimnego mulistego dna. W tej
wędrówce
wzrastające ciśnienie zgniatało żarówki; najpierw światła kabinowe i lampy, a
potem
odporniejsze oprawy świateł pozycyjnych.
- Karolino! - Dostrzegł dziobową połówkę baczka. Wysilił wzrok, żeby lepiej się
przyjrzeć. Może Karolina do niej dopłynęła, tak jak on dopłynął do swojej
części? Gdy prądy
obróciły tę drugą połówkę, zobaczył, że jest pusta. Po chwili stracił ją z oczu.
Wzywał Karolinę raz po raz i przystawiał dłonie do uszu, aby usłyszeć odzew.
Nic.
Uniósł głowę, jak mógł najwyżej, i rozglądał się po niknącym horyzoncie.
Ściemniało się.
Czy Karolina mogła zgubić kamizelkę? Czy została wessana przez wiry pod statek?
A może
znajdowała się na powierzchni wody o parędziesiąt metrów od niego, nieprzytomna?
Wzywał
jej imię przez godziny.
3
Tankowiec Lewiatan, ultrawielki przewoźnik ropy, był największym poruszającym
się
przedmiotem na kuli ziemskiej. Przewoził milion ton arabskiej ropy. Płynąc przez
ocean,
wyglądał jak półwysep oderwany od jakiegoś kontynentu.
Droga przez szkwał, w którym jacht Syrena z trudem dawał sobie radę, rzucany we
wszystkie strony, była dla niego niczym. Spłaszczonym dziobem zniósł Syrenę z
powierzchni
morza równie łatwo, jak gazeta zabija siedzącą na szybie muchę. Jego niemal
kwadratowa
rufa wygładzała za sobą wody północnego Atlantyku, jakby chciała przekształcić
je w
osłoniętą zatokę.
Lewiatan miał blisko sześćset metrów długości. Był tak długi, że w czasie
szkwałów
nie można było dostrzec dzioba z kapitańskiego mostka. Był także bardzo szeroki,
i właśnie z
tego powodu Piotr i Karolina Hardinowie popełnili fatalny błąd, sądząc, że to,
co zobaczyli na
horyzoncie, jest przecinającym ich ślad statkiem. To był Lewiatan, Płynął
zwrócony dziobem.
W dwa dni później (w czasie tych dwu dni Lewiatan opróżniał zbiorniki w Hawrze,
aby jak najszybciej powrócić do Zatoki Perskiej) dwa starsze i stosunkowo
mniejsze
stutysięczniki do przewozu ropy otarły się kadłubami w kanale La Manche. Do
eksplozji nie
doszło, a uszkodzenia okazały się minimalne. Jeden tankowiec był pusty. Wypływał
z kanału
na Atlantyk wyznaczonym torem wodnym i dokonał napraw w drodze. Natomiast
tankowiec
wpływający do kanału, dowodzony przez starszawego kapitana, który lekkomyślnie
traktował
przepisy bezpieczeństwa na morzu, miał pełny ładunek ropy. Doznał głębokich
uszkodzeń
kilku stalowych płatów kadłuba i na skutek przecieku stracił około dwustu ton
ropy.
Wiatr i fala zaniosły ropę na brzegi Kornwalii, zaskakując tysiące migrujących
mew,
które koczowały na plażach. Z pobliskich miejscowości zeszli na plaże
nabrzeżnymi skałami
rybacy, farmerzy, sklepikarze i malarze, aby zająć się ptasimi ofiarami, które
truły się,
usiłując dziobami oczyścić pióra z ropy. Zorganizowano doraźne stacje
weterynaryjne, gdzie
obmywano ptaki z ropy i trzymano je w cieple, żeby obeschły.
Późnym popołudniem do ekip ratowniczych przyłączyła się młoda Afrykanka, doktor
Adżaratu Akanke. Właśnie skończyła dyżur w szpitalu w Fowey. O tej porze plaża
usiana
była nieżywym ptactwem, a piski tych, które jeszcze żyły, były coraz słabsze.
Lekarka uczest-
niczyła już dawniej w podobnych akcjach ratowniczych. Gdy teraz zobaczyła, że
większość
ptaków na plaży nie okazuje znaków życia, zeszła do wody, przebrnęła po
kamienistym dnie
pokrytym kilkoma centymetrami ropy, aż poza główną plamę, i zaczęła szukać tam,
gdzie
jeszcze nikt nie zdążył dotrzeć.
Doktor Adżaratu Akanke była wysoka i bardzo ciemna, miała wyraziste policzki,
wąski nos i delikatnie zarysowane usta, które sugerowały arabską lub portugalską
krew,
domieszaną w czasach niewolnictwa do krwi jej przodków. Na szyi na cienkim
łańcuszku
nosiła prosty złoty krzyżyk.
Między dwiema skałkami znalazła kormorana, którego pozostawił tam odpływ. Był
pokryty czarną mazią, spod której pobłyskiwały jedynie oczka. Ten nurkujący ptak
najprawdopodobniej wynurzył się na powierzchnię w chwili, gdy napłynęła plama
ropy. Nie
było już dla niego ratunku, więc afrykańska lekarka długimi zgrabnymi palcami
wykręciła mu
szybko szyję.
Włożyła martwego ptaka do plastykowej torby na sprawunki i zaczęła szukać
następnych ptaków. Oddaliła się o półtora kilometra od głównej grupy ratowników,
obeszła
wielki występ skalny całkowicie oblany ropą i stanęła jak wryta.
Na płaskim dotykającym wody głazie leżał półnagi mężczyzna w żółtej ratunkowej
kamizelce. Nogi miał zbielałe, skórę zmarszczoną od długiego zanurzenia w
wodzie. Uklękła
obok niego, spodziewając się znów kontaktu ze śmiercią.
Hardin obudził się przytomny. Wiedział, że żyje i że jest w szpitalu. Domyślał
się, że
pochylona nad nim piękna czarnoskóra kobieta jest lekarką. Świadczyło o tym jej
zachowanie. Mierzyła mu puls. Właśnie dotyk jej chłodnych palców wyrwał go ze
snu.
Mierzyła mu puls i widząc otwarte oczy Hardina, powiedziała "dzień dobry"
doskonałym
akcentem wyższych sfer.
- Gdzie jest moja żona?
- Przykro mi. Był pan sam.
Przeniknął go straszliwy żal i smutek. - Jaki dziś dzień?
- Czwartek.
A tamto zdarzyło się w niedzielę! - Czy znaleziono jej ciało?
- Nie.
- A może... Gdzie ja jestem, w Anglii? - zapytał, sugerując się położeniem
Syreny w
chwili wypadku, a także akcentem lekarki, gdyż pomieszczenie, w którym
przebywał, nie
pozwalało na żadne domysły. Jednołóżkowy pokój był jasny i przestronny, miał
okna po obu
stronach, przesłonięte białą przezroczystą materią, wydętą właśnie ciepłą bryzą,
co spotyka
się w tropiku, a rzadziej w Anglii.
- Fowey, Kornwalia! - powiedziała. - Na brzegu La Manche. Kanału Angielskiego,
jak
mówią Anglicy - dodała, uśmiechając się. - Znalazłam pana na plaży.
Hardin usiadł i usiłował opuścić nogi na podłogę. Nie miał czucia w prawym
kolanie.
- Może ją wyrzuciło gdzieś dalej? Czy nie ma żadnej wiadomości, że gdzieś kogoś
znaleziono?
- Bardzo mi przykro, ale nie.
- A może wyłowił ją jakiś statek? - powiedział z nadzieją w głosie. - Może
Francuzi?
Kobieta położyła mu na ramionach dłonie koloru czarnej kawy i zdecydowanie
przygięła do poduszki. - Lokalne władze wiedzą, że na brzegu znaleziono
człowieka. Nikt nie
wie, skąd pan jest, ale istnieje wymiana informacji. Gdyby znaleziono kobietę,
żywą czy
martwą, to tutejsza policja już by o tym wiedziała.
Hardin pragnął się oprzeć temu naciskowi dłoni, ale był zbyt słaby i wewnętrznie
rozdygotany. Bezsilnie opadł na łóżko. Oczy miał półzamknięte, w sercu czuł
beznadziejną
pustkę. To było nie do zniesienia. Próbował ucieczki w mało istotnych
drobiazgach.
- Jestem lekarzem - powiedział. - Doznałem lekkich obrażeń. Spojrzała na niego
czujnie. - Przez cały dzień był pan nieprzytomny. Ile czasu spędził pan w
wodzie? Co się
wydarzyło?
- W takim razie - poprawił się Hardin - doznałem poważnych obrażeń. Musiałem
stracić przytomność w niedzielę wieczorem... Pęknięcie czaszki?
- Nie.
- Silne wymioty?
- Jeszcze nie.
- Oddech?
- Normalny.
- I dlatego nie zrobiliście intubacji? Bo takim nieprzytomnym półumarlakom
zawsze
się to robi...
- Przez cały czas ktoś był przy panu, ja albo pielęgniarka. Założyłabym
aparaturę,
gdyby w dalszym ciągu pozostawał pan nieprzytomny.
- Odsypiałem zmęczenie wodą i zimnem.
- Możliwe - odpowiedziała. Otarła mu czoło wilgotnym chłodnym ręcznikiem. - Jak
się pan nazywa?
- Piotr Hardin.
- Jestem doktor Akanke. Niech pan teraz śpi.
- Mam prośbę!
- Słucham?
- Siedem stopni czterdzieści minut na zachód. Czterdzieści dziewięć stopni
dziesięć
minut na północ. Moje ostatnie położenie. Niech jej tam szukają, proszę...!
Kazała mu powtórzyć dane. Podziękował. Odprowadził ją oczami do drzwi, potem
przeniósł wzrok na jedno z okien. Wiatr odtrącił na bok zasłonę. Zobaczył morze.
Zielone,
roziskrzone, daleko w dole.
Obudził się w ciemnościach. Wyczuwał czyjąś obecność w pokoju. Leżał cały
napięty,
oczekując kolejnego szelestu. Ktoś, coś się zbliża! Czuł to. Nie widział nic,
nie słyszał nic, ale
wiedział, że coś się porusza. Było czarne. Zbliżało się prosto ku niemu. Zerwał
się z łóżka.
Jedno z okien było otwarte. Szeroko otwarte! Stanął i zaczął biec ku niemu.
Czarny kształt
zagrodził mu drogę. Wydawało mu się, że biegnie dalej. Wpadł w wodną toń, w
której nie był
zdolny poruszać się. Zbliżała się czarna stalowa ściana, pchając przed sobą
białą falę.
Hardin krzyknął.
Usłyszał łagodny dźwięk i poczuł się nagle bezpieczny. Blisko swej twarzy
zobaczył
twarz doktor Akanke. To ona mówiła tym miękkim głosem.
- Senne majaki, doktorze Hardin. Już wszystko w porządku.
Kapitan portu tytułował go porucznikiem, ponieważ podczas długiego przesłuchania
Hardin wspomniał, że służył jako porucznik-lekarz na pokładzie okrętu-szpitala
Marynarki
Stanów Zjednoczonych. Był to starszy już pan, o bardzo układnym zachowaniu, ale
wyraźnie
nie dowierzał Hardinowi.
Zapytywany o to samo po raz trzeci, Hardin stwierdził: - Pan mi wyraźnie nie
wierzy.
- Tego nie powiedziałem - odparł tamten, przekładając kartki z notatkami. - Ale
skoro
pan to mówi, to w istocie, przyznaję, pewne aspekty wydają się mało
prawdopodobne.
- A więc ja kłamię?
- Może pańska pamięć... odniesione obrażenia... Doktor Akanke powiedziała, że
wstrząs był poważny... Nie jestem...
- Dostrzegłem nazwę statku wśród gwiazd, tak?
- Nie mógłby pan tego przeżyć - powiedział zdecydowanie kapitan portu.
- Ale przeżyłem. Statek o nazwie Lewiatan z Monrowii zatopił mój jacht i zabił
moją
żonę!
- Poruczniku, Lewiatan jest największym statkiem na świecie!
- Powiedział pan już to trzy razy! - krzyknął Hardin. - Dobrze, największym.
Więc co
ja mam w związku z tym zrobić, skakać z radości?
Starszy mężczyzna cmoknął kilka razy, po czym wycofał się ze szpitalnego pokoju,
kończąc rozmowę słowami: - Wrócę, kiedy będzie się pan czuł lepiej.
Hardin opuścił stopy na ziemię i usiłował wstać. Przeszywający ból w kolanie
zatrzymał go na miejscu. Opadł na poduszkę z twarzą wykrzywioną bólem.
Przestraszony mężczyzna zatrzymał się w drzwiach. - Poruczniku, co się stało?
- Niech mi pan odpowie na jedno pytanie - powiedział Hardin. - Czy Lewiatan był
w
rejonie, który wskazałem, nie, jeszcze lepiej: w rejonie, w którym mnie
znaleziono?
- W poniedziałek wieczorem rozładowywał w Hawrze. Ale wcale...
- Niech się pan stąd wynosi! - przerwał Hardin dzikim głosem.
Miejscowy inspektor policji był człowiekiem jeszcze młodym, miał inteligentną
twarz,
miły uśmiech i zimne oczy.
- Przykro mi, ale nie natrafiliśmy na ślad pańskiej żony. Dwukrotnie
sprawdziliśmy
we wszystkich portach kanału, jesteśmy w stałym kontakcie z policją francuską i
irlandzką.
- Może wziął ją na pokład statek nie mający radiostacji?
- Mało prawdopodobne - odparł inspektor. Pochylił się ku
Hardinowi. - Doktorze, musimy sprawdzić, kim pan jest. Kogo zna pan w Anglii?
Hardin wymienił kilku londyńskich lekarzy.
- Chcielibyśmy pobrać pańskie odciski palców.
- Za kogo wy mnie bierzecie? - wybuchnął. Ból w nodze potęgował jego
zdenerwowanie, ale zgadzał się z opinią doktor Akanke, że przy urazie głowy
środki
przeciwbólowe są niewskazane.
- Przez ten port przechodzi granica państwa, tu znajduje się straż graniczna, i
tak dalej.
Bardzo często jesteśmy odwiedzani przez irlandzkich przemytników broni. Z równą
niechęcią
odnosimy się do przybywających tu często handlarzy narkotykami i do innych
niepożądanych
cudzoziemców, na przykład Pakistańczyków, Hindusów...
- Więc za kogo, do diabła, mnie bierzecie! - powiedział raz jeszcze ze złością
Hardin.
Zabrzmiało to tak, jakby sobie wyrzucał: to za wypadek, to za Karolinę! - Za
Pakistańczyka
lub terrorystę irlandzkiego, który dopłynął do brzegu z haubicą w zębach...
- Na pierwszy raz to wystarczy, inspektorze. Zakończymy teraz rozmowę - odezwała
się doktor Akanke, czekająca przy drzwiach. Weszła do pokoju wraz z dwiema
pielęgniarkami, które zdecydowanie skierowały policjanta w kierunku drzwi. Gdy
tylko
wyszli, doktor Akanke włożyła Hardinowi do ust termometr i powiedziała: - W
pańskim
stanie nie powinien pan podnosić głosu.
Był to następny dzień po pierwszym przebudzeniu się w szpitalu. Kapitan portu i
inspektor policji wzbudzili w nim głęboką złość, która zaczęła go pochłaniać i
nie miała szans
na wygaśnięcie.
- Chcę zatelefonować do Nowego Jorku!
- Proponuję teraz drzemkę. Powiadomiliśmy już pańską ambasadę.
- Pójdę spać po rozmowie z moim adwokatem! Czy mogę panią prosić o umożliwienie
mi tej rozmowy?
Smagnięta jego tonem zesztywniała.
- Bardzo proszę! - dodał Hardin. - Jestem zdenerwowany. Muszę z kimś
porozmawiać!
- Dobrze, zrobię to - powiedziała.
Po dwudziestu minutach pojawił się posługacz szpitalny z aparatem telefonicznym.
Telefonistka międzynarodowej centrali sprawdziła, że ma obu rozmówców na linii,
i orzekła,
że mogą zacząć mówić.
- Co się dzieje, Piotrze? - zapytał Bill Kline. - Dowiedziałem się, że...
- Wpadł na nas statek. Rozbił jacht.
- A z tobą wszystko w porządku?
- Karolina zaginęła!
- O Boże drogi! Kiedy to się stało?
- Pięć dni temu.
- O Boże! - jęknął Kline. - O nie!... - Przez kilka sekund słychać było jedynie
szumy...
- Są szansę na odnalezienie jej?
Hardin wciągnął głęboko powietrze. Dłużej nie mógł się okłamywać. Woda Atlantyku
była zbyt zimna. On sam ocalał po prostu cudem. Drugiego cudu nie należało się
spodziewać.
- Bardzo małe... Żadne!
Hardin zamknął oczy i słuchał chlipania mężczyzny po drugiej stronie Atlantyku.
Kline uwielbiał Karolinę. Przyczynił się nawet do ruiny swego drugiego
małżeństwa
porównując nieustannie Karolinę z własną żoną.
- Powiedz, co się właściwie wydarzyło?
- Roztrzaskał nas tankowiec Lewiatan.
- Lewiatan?! Boże drogi, nie dostrzegłeś go?
- Wynurzył się z ławicy chmur. Nie mieliśmy najmniejszej szansy.
- Nie mieli radaru?
- Nie wiem, nie wiem. Reflektor naszego radaru był czynny.
- I co powiedzieli?
- Nie było tak, jak sobie wyobrażasz. Nie zatrzymali się. Cztery dni byłem w
wodzie.
- Co?! Wpadli na was i popłynęli dalej?
- Właśnie tak. Słuchaj, Bill, chcę, żebyś wniósł przeciwko nim oskarżenie.
- No wiesz...
- Dobiorę się im do skóry. Czy możesz tu jutro przylecieć?
- Nie mogę, Piotrze! Mam klienta, który otrzymał na jutro wezwanie do
Waszyngtonu.
Muszę z nim jechać na przesłuchanie. Poza tym tobie potrzebny jest miejscowy
prawnik.
Porozumiem się z adwokatem w Londynie, z którym współpracuję. Najwyższej klasy
profesjonalista. Gdzie teraz jesteś?
Hardin mu powiedział.
- W szpitalu? Ale wszystko z tobą w porządku?
- Wszystko w porządku.
- I to wydarzyło się na terytorialnych wodach brytyjskich?
- Nie, na pełnym morzu, na oceanie.
- Coo?... No dobrze. Mój londyński kolega na pewno będzie u ciebie jutro.
Porozumiem się z Departamentem Stanu. Przekażę ci pieniądze przez bank American
Express. Potrzebujesz czegoś jeszcze?
- Moje ubrania.
- Oczywiście. Zaraz pojadę do twego mieszkania.
Na wspomnienie mieszkania Hardin pomyślał o ubraniach Karoliny, o delikatnym
zapachu jej ubraniowych szaf.
Głos Kline'a przerwał te myśli: - Czy jest iskierka nadziei...? - Karmię się
nadzieją -
odparł Hardin - ale...
Po chwili milczenia Kline odezwał się: - Zajmę się wszystkim po tej stronie
wielkiej
wody.
Hardin odłożył słuchawkę. Pożerał go smutek. To, co powiedział Billowi,
urzeczywistniło jakby śmierć Karoliny. Urealniło. Kline zawiadomi teraz jej
rodzinę. Leżąc
trzymał dłoń na słuchawce telefonicznej. Przemknęła przezeń fala mdłości
zrodzonych z
jakichś lęków. Z obawą czekał na wymioty, które wskazywałyby, że wypadek
spowodował
uszkodzenie trzonu mózgowego. Miast wymiotów przyszedł sen.
Następnego dnia zatelefonowano z prezbiteriańskiego szpitala Columbia, w którym
pracowała Karolina. Ten rejs miał być początkiem kilkumiesięcznej leniwej
włóczęgi po
morzach i Karolina wzięła cztery miesiące urlopu.
Przyszła też młoda urzędniczka z amerykańskiej ambasady w Londynie, przywożąc
tymczasowy paszport z brytyjską wizą oraz oficjalne wyrazy ubolewania. Patrzyła
Hardinowi
w oczy z zachwytem, jakby spotkała bohatera telewizyjnego dramatu. To spojrzenie
zniknęło,
gdy oświadczył, że potrzebuje pomocy ambasady przy wnoszeniu skargi przeciwko
właścicielom Lewiatana. Poklepała koc i powiedziała wymijająco: - Najpierw musi
pan
wyzdrowieć!
Po jej odejściu telefonowali kolejno dwaj londyńscy reporterzy, którym nie udało
się
przedrzeć przez zaporę w postaci doktor Akanke. Hardin był już zmęczony, ale
pomyślał, że
prasa może mu pomóc, więc podał im kilka szczegółów. Rozmowę przerwała doktor
Akanke,
która powiadomiła Hardina, że przyleciał ojciec Karoliny.
Ira Jacobs był doskonale zadbanym sześćdziesięcioletnim mężczyzną niewielkiego
wzrostu; chodził zawsze w drogich garniturach. Nie czuł się nigdy w pełni
swobodnie z
protestanckim zięciem, któremu wszystko zdawało się przychodzić z wielką
łatwością i który
tyle osiągnął. Karolina odziedziczyła po nim ciemne oczy i drobne dłonie. Widok
jej ojca
pogłębił ból Hardina.
Jacobs wyglądał na człowieka będącego na skraju załamania. Miał zapadnięte
tragicznie policzki, sczerniałe sińce pod oczami. Powiedział, że matka Karoliny
wymaga
opieki lekarskiej, gdyż ten cios był dla niej zbyt bolesny, i dlatego nie
przyleciała. Stał
sztywno koło łóżka, nie chciał usiąść, i prosił, aby mu opowiedzieć, jak to się
wydarzyło.
Hardin opisał mu ostatnie chwile z Karoliną.
Jacobs cicho łkał. Łzy ściekały mu po policzkach. Podniósł na Hardina
oskarżycielski
wzrok. - Dlaczego nie uważałeś?
- Oboje uważaliśmy. Tankowiec wynurzył się z niskich chmur ścielących się na
morzu.
- Dlaczego żeglowałeś w chmurach?
- Chmury nas zaskoczyły.
- To było głupie. Zabrałeś mi córkę!
- Ira, daj spokój! - powiedział Hardin.
- Co za głupi pomysł, żeglować po oceanie. Jakim ona była zdolnym lekarzem! I
taka
była piękna! Miała wszystko. Miała po co żyć! Nawet nie pozostawiłeś mi jej
ciała!
Hardin zmuszał się, żeby nie unikać intensywnego spojrzenia jej ojca. Wyciągnął
do
niego dłoń. Ira Jacobs cofnął się.
- Dlaczego ciągałeś ją z sobą po morzu?
- Ira, myśmy się kochali! Żeglowaliśmy razem. Była to cząstka naszego życia! To
było nasze małżeństwo!
Jacobs nerwowo tarł ręce. - Nawet nie pozostawiła dzieci.
- Dokonaliśmy takiego wyboru. Byliśmy szczęśliwi.
- Tylko zabawa była ci w głowie. Wam. A ona była bardzo poważną osobą, zanim ją
zabrałeś. - Ruszył w stronę drzwi, ale po drodze obrócił się na pięcie i
spojrzał na Hardina.
Twarz miał wykrzywioną. - Zawsze miałem nadzieję, że to małżeństwo nie będzie
trwało
długo. I miałem rację życząc sobie tego. Gdyby się rozpadło, to teraz by żyła!
Tej nocy znów czyhała na niego czarna ściana, z której ściekała smoła. Hardin
czuł, że
jeśli go dopadnie, to go udusi, wypełni mu nos i gardło, zatka tchawicę i
spłynie do płuc.
Jednocześnie wiedział, że tylko śni. Niemniej jednak kiedy doktor Akanke
potrząsaniem
wybiła go z majaczenia, przylgnął do niej obezwładniony panicznym strachem.
Londyński adwokat nazywał się Geoffrey Norton. Był młodszy od Hardina i nosił
się
ze swadą. Miał na sobie sportową marynarkę, niebieską koszulę, wesoły krawat.
Powiedział,
że jest gotów do usług. Niemal z zażenowaniem poprosił Hardina, aby mu dokładnie
wszystko opowiedział. Słuchał z wielką uwagą.
Na zakończenie opowieści Hardin stwierdził: - To było na pograniczu zwykłego
morderstwa. Chce, żeby kapitan i odpowiedzialni za wypadek ludzie załogi
Lewiatana stanęli
przed sądem.
- Dlaczego? - spytał Norton. A zabrzmiało to nie jak wyzwanie, lecz jak prosta
ciekawość.
W bezsennych chwilach Hardin się nad tym zastanawiał, więc teraz odparł: - Chcę
ostrzec innych kapitanów i załogi, aby w przyszłości byli bardziej czujni i
zwracali uwagę na
bezpieczeństwo małych jednostek pływających. Nie jest to pierwszy przypadek
przepołowienia małego jachtu. Ale tym razem trafili na kogoś, kto nie daruje.
Przez usta Nortona przemknął uśmiech. - To upraszcza sprawę, czyż nie?
- Jeśli to panu nie odpowiada, znajdę innego adwokata - Hardin się najeżył.
- Pańska motywacja jest dla mnie w pełni do przyjęcia -powiedział Norton. -
Prawo
istnieje w dużym stopniu po to, aby naprawić krzywdy.
- No więc, jak się do tego zabieramy?
- Odbyłem już rozmowę z radcą prawnym Admiralicji, specjalistą od prawa
morskiego. Wyjaśnił mi całą procedurę postępowania w podobnych wypadkach. Pomógł
mi
także wyłonić właścicieli Lewiatana.
- Co to znaczy wyłonić?
- Kiedy nastąpiła katastrofa pańskiego jachtu, Lewiatan był wyczarterowany na
krótki
czas towarzystwu "Ropa Francuska". Lewiatana zarejestrowano w Liberii. Jego
właścicielem
jest konsorcjum z siedzibą w Luksemburgu. W skład konsorcjum wchodzą inwestorzy
brytyjscy, amerykańscy, arabscy i szwajcarscy. Zarządza statkiem liberyjski
agent -
towarzystwo żeglugowe pod nazwą UWPR S.A., Spółka Akcyjna Ultrawielkich
Przewoźników Ropy. Jest to stosunkowo nowe przedsiębiorstwo odgrywające
pionierską rolę
w eksploatacji wielkich, a przez to ekonomiczniej szych tankowców. Ma ono biura
w
Londynie.
- Mnie nie obchodzi, do kogo statek należy.
- Powinniśmy przedstawić nasze roszczenia tej spółce.
- A dlaczego natychmiast nie wniesiemy pozwu do sądu?
- Nie można działać w taki sposób. Dyrekcja spółki sprawdzi nasze oświadczenia z
zapisami w dzienniku okrętowym i być może z jakimś nad