Schulz Karol - Kamień i cierpienie
Szczegóły |
Tytuł |
Schulz Karol - Kamień i cierpienie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Schulz Karol - Kamień i cierpienie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Schulz Karol - Kamień i cierpienie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Schulz Karol - Kamień i cierpienie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Karol Schulz
Kamień i cierpienie
Od redakcji Zmarły w czasie ostatniej wojny pisarz czeski Karol Schulz (ur. 6 V
1899, zm. 27 II 1943) ma w swoim dorobku poza tą powieścią kilka zbiorków
opowiadań, powieść "Tegtmaierov~y ~zelez~arny", tekst do baletu "Sklen~en~a
panna", a także zbiorek poezji i prozy "Sever", "Z~apad", "V~ychod", "J~ih" oraz
tomik bajek. W 1941 r. rozpoczął Schulz swoje największe dzieło - "Kamień i
cierpienie". Wiele czasu zajęło mu już przedtem gromadzenie materiału, sama zaś
praca nad książką trwała zaledwie rok. Powieść o życiu i twórczości genialnego
mistrza Odrodzenia włoskiego, Michała Anioła, obejmować miała według projektu
autora trzy tomy. Jednakże śmierć nie pozwoliła mu dokończyć dzieła, z którego
powstała jedynie pierwsza część oraz dwa rozdziały części drugiej. Powieść
czeskiego pisarza, ukazująca szerokie tło historyczne, na którym rozgrywają się
losy głównego bohatera, oddajemy do rąk czytelnika jako interesujący przyczynek
do poznania życia i dzieła jednego z największych geniuszów, jakich wydała
ludzkość. W ogrodach Medyceuszów O cieniu śmierci, który koisz całą niedolę
duszy wszelkiej, sercu wrogą, ostatni błogi uciśnionych leku! Michelangelo,
"Sonet LXXII" Za rykiem lwów Noc bez gwiazd i bez księżycowego światła,
napęczniała chmurami. Ziemia uginała się pod naporem coraz większych ciemności,
które nadawały jej wygląd inny, odmienny niż w świetle dnia. Ciemność wytyczyła
nowe drogi, drogi błędne i kończące się w zaświatach, wyryła nowe parowy w
dolinach, doliny pozamieniała w przepaście, wzniosła nowe pagórki, wyniosłości
bez krzyży i znaków pątniczych, załamała i przedłużyła zbocza, podwyższyła
ściany skał, które jednak można było rozsunąć, odepchnąć lub przejść przez nie i
nigdy już nie znaleźć drogi powrotnej. Wszystko było nocą, ciemnością i
przestrzenią bez granic, przez którą pędzili trzej jeźdźcy na spienionych
koniach. Bezgłośnie mknęli w mroku, podobni do widm, a wilgotna ziemia głuszyła
tętent końskich kopyt. Tylko pierwszy z nich znał dobrze drogę, lecz i on teraz
zawahał się, stanął w strzemionach - nie widział jednak nic oprócz nocy.
Ciemność gęstniała. Można było dotykać jej, wziąć w palce jak błoto, rozmazać na
twarzy i rękach; chwilami ściana jej niby czarny wodospad zatapiała trzech
jeźdźców; połykali ją, pili, dusili się. Konie zwolniły biegu i nie bacząc na
popędzanie i kłujące pchnięcia ostróg, wspinały się na tylnych nogach, rzucały
niespokojnie i unosiły głowy, jakby chciały zaczerpnąć powietrza. Jeźdźcy
zatrzymali się. Może czuli przed sobą moczar lub grzęzawisko grożące śmiercią?
Dławiła ich ta ciemność. Tylko pierwszy z nich nie zwracając na nic uwagi
usiłował pędzić konia. Nagle pod uderzeniem wichru chmury rozerwały się,
zabłysły gwiazdy i ukazał się księżyc. Jeźdźcy stanęli zaskoczeni, jakby ich kto
znienacka obnażył. światło księżyca nie występowało wolno spoza skrajów chmur i
nie pokonywało ciemności, stopniowo wyłaniając się zza obłoków, ale niby
świetlisty biały miecz przecięło czarne sklepienie niebios i zalało ziemię. Cała
okolica pojaśniała. Twarze mężczyzn stały się zupełnie widoczne. światło zerwało
z nich maskę ciemności. Teraz były to twarze żywych ludzi. Biały jak cyna
księżyc sunął z wolna po niebie, a blask jego posrebrzał grupę jadących na tle
lasów i wzgórz. Pierwszy, wysunięty na czoło jeździec roześmiał się radośnie i
niecierpliwie wskazał przed siebie. - Ave Maria! - z westchnieniem ulgi zawołał
wysoki mężczyzna i przeżegnał się wąską żółtą ręką, pełną pierścieni. - Miałem
wrażenie, że znaleźliśmy się w piekle! Młodzieniec jadący na czele parsknął
śmiechem, bo człowiek, który wspomniał piekło, był arcybiskupem, a cała grupa
otrzymała na drogę błogosławieństwo Jego świątobliwości. Nie jego rzeczą było
zapewniać arcybiskupa, że pod ochronną tarczą modlitw Ojca świętego nie należy
obawiać się piekła! śmiał się szyderczo, że mężczyzna o palcach pełnych
pierścieni, sztywno siedzący na siwym koniu, powitał światło uwagą o piekle, a
śmiał się radośnie, bowiem w srebrnej poświacie księżyca widział już campanillę
* Florencji stojącą w nocy nad miastem jak straż, jak wierny czuwający kopijnik.
Pochodził z Florencji i tęsknił do niej. Krew, znużona długą podróżą, zaczęła w
nim krążyć żywiej. Wdychał bliskość śpiącego miasta, a z nią zapach wiosny,
florenckiej wiosny, która zawsze dzwoni muzyką i szlachetnym kruszcem, tchnie
wonią kwiatów, w której jest piękno i krew. Z tej muzyki, woni, kruszcu, piękna
i krwi wykwita florencka róża, zazdrośnie zamykająca się o zmroku i drżąca pod
granatowym snem wieczoru. Campanilla - dzwonnica osobno stojąca. (wł.) Trzeci
mężczyzna milczał. Nie pozdrowił księżycowego światła, nie uśmiechnął się. Twarz
pełna blizn nawet nie drgnęła. Długi biały zarost ostro odcina się od czarnej
blachy pancerza osłaniającego muskularne, mocne ciało. íylaste, szorstkie ręce
dowódcy wojsk papieskich mocno ściskają wodze i miecz. Obojętnie patrzy na
srebrzące się przed nimi miasto. Miasta są jedynie po to, by je bądź podpalać,
bądź w triumfie zdobywać. Nazwa "Florencja" potrójnym echem rozbrzmiewa w
sercach tych mężów, w każdym inaczej. Gdy zaś młodzieniec tęskniący do Florencji
zachęca na nowo do szybszej jazdy, odzywa się stary mężczyzna w pancerzu. Ledwie
porusza wargami, ale jego słowa brzmią wyraźnie i stanowczo. Nie czeka ich tam
żadna róża florencka, żadna Primavera, messer Francesco Pazzi, ale ciężkie i
trudne zadanie nakazane przez Jego świątobliwość. Lepiej tu zaczekać na zbrojny
orszak, który zbłądził, ale w tym świetle księżyca na pewno wkrótce ich
odnajdzie. Młodzieniec nazwany Francesco Pazzi odrzuca gniewnie głowę; rubinowa
klamra w jego czarnej aksamitnej czapce odbija ciemną plamą na tle czerni, rubin
bowiem jest kamieniem słonecznym - stygnie i przygasa w promieniach księżyca.
Młodzieniec ściąga usta w pogardliwym uśmiechu. - Messer Giovanbattista,
gdzieście się urodzili? Stary mąż w zbroi nie poruszył się. Oczy patrzą chłodno
i twardo. - Nie wiem - cedzi przez zaciśnięte wargi. - Czy przypadkiem nie w
Rawennie? - ciągnie złośliwie młodzieniec. - Tam podobno rodzą się
najprzezorniejsi ludzie na świecie, gdyż ich matki dźwigając w łonie... - Dość!
Mężczyzna, który pozdrowił światło księżyca uwagą o piekle i okrzykiem Ave
Maria, obrócił się twarzą do towarzyszy. Długi, suty płaszcz zafalował, gdy
uniósł rękę obciążoną pierścieniami. To Salviati, arcybiskup pizański. Uśmiech
jego surowej pergaminowej twarzy trudno nazwać uśmiechem, jest to raczej zmiana
układu zmarszczek wokół ust. Salviati - arcybiskup pizański! Ponury, blady,
jakby oglądał męki czyśćca, i zawsze chmurnie wyniosły. Opowiadają, że nawet
jego współczucie dla grzeszników jest surowe i dręczące. Mówi się również wiele
o czynach, których dopuszcza się czy to odziany w aksamity i jedwabie, czy w
szaty kościelne lub podróżne. Salviati - arcybiskup pizański! Jego ostre
spojrzenie tak przenika zagmatwany labirynt polityki kurii, że nawet przebiegli
kardynałowie muszą się z nim liczyć. Jego dłoń bogato upierścieniona naruszyła
już wiele pergaminów i złamała niejedną pieczęć, która wydawała się mocniejsza
od zbroi. Salviati - kapłan z Pizy! Teraz milczy. Spór obu jego towarzyszy nie
ustaje od chwili, gdy wyjechali z Rzymu. On zaś chłodno rozważa. Wiele zależy od
pomyślnego zakończenia ich posłannictwa. Ojciec święty obdarzył ich pełnym
zaufaniem. Salviati milczy i rozważa. Florencja błyszczy przed nim wszystkimi
odblaskami miesięcznego światła, od szarego półcienia po olśniewającą białość.
Florencja! Czy wstępując w jej bramy bez orszaku, nie wpadnie w pułapkę, która
zatrzaśnie się za nim na zawsze? Arcybiskup z Pizy nieznacznym ruchem dłoni bawi
się wodzami swego konia. Po jego prawicy milczy również stary mąż, cały w żelazo
zakuty. Giovanbattista de Montesecco, najwyższy dowódca wojsk papieskich. Ale
Francesco Pazzi, którego młoda twarz wygląda w tym oświetleniu jak wyrzeźbiona z
kości słoniowej, ściska uzdę drżącymi palcami i nie może pohamować w swym głosie
tłumionej namiętności. Trzeba mieć więcej zaufania, przecież oczekują ich,
oczekują już od zmroku, a teraz jest północ. Mówi gwałtownie, składając ręce jak
do modlitwy. Przypomina rok trwające układy rodu Pazzich z Ojcem świętym,
przestępstwa Medyceuszów. Przypomina czasy przeszłe, wszystko przywiódł na
pamięć: i starość papieża, i jego chorobę, zniecierpliwienie Wenecjan,
oczekiwanie Neapolu, próżne marzenia księcia Galeazza Marii o żelaznej koronie
lombardzkiej, wszystkich nepotów Jego świątobliwości, śmierć kardynała Piera,
przegrane bitwy Girolama Riario; zmarli i żywi oczekują ich przybycia do
Florencji pachnącej wiosną. I zaklina ich na piekło, on, który przedtem właśnie
dlatego śmiał się z arcybiskupa. Jego spojrzenie spoczęło natarczywie na
nieruchomej pergaminowej twarzy kapłana. Co zyskał dzięki mianowaniu go
arcybiskupem Pizy poddanej Florentczykom? Tylko nowa nienawiść Lorenza
Medyceusza, który czai się podstępnie jak wąż i czeka, by ukąsić śmiertelnie.
Ród Orsinich jest jego sprzymierzeńcem, francuski król jego przyjacielem,
Ferrara czeka tylko na jego rozkazy, księstwo urbińskie posyła mu dary, Bolonia,
Perugia, Rimini, Rawenna, Forli, Faenza i wiele innych prowincji wymknęło się
już spod władzy Jego świątobliwości. Dopiero teraz decyduje się Ojciec święty na
czyn stanowczy przeciwko Medyceuszom. Tylko noc dzieli ich od Florencji. Nie są
przecież pokornymi mnichami ani łotrami włóczącymi się po drogach, żeby stać tu,
przed bramami miasta, i czekać! Wjadą jutro do Florencji; towarzyszyć im będzie
orszak drogiego kardynała Rafaela Riario, którego Ojciec święty przysyła, by
właśnie jego najukochańszy krewny był świadkiem i współsprawcą upadku
Medyceuszów. Każda godzina jest ważna. Są oczekiwani. A noc krótka. Arcybiskup
skrzywił twarz. Prawda, wiosenne noce są krótkie... ten młodzieniec przemawia
jak kochanek albo jak morderca. Są oczekiwani. I on wdycha woń krwi, którą
tchnie florencka wiosna, jak wargi kobiety, jak płatki róży, jak ostrza
sztyletów. Prawdę rzekł ten młodzieniec. Niekiedy nagły, zdecydowany czyn jest
lepszy niż długo przygotowywane zasadzki i najsubtelniej utkane przędziwo
intryg. A zresztą i ta przedziwna noc, raz ciemna, raz jasna, wskazuje, że
należy się decydować szybko... - Czy rzeczywiście jesteś z Florencji, drogi
synu? Mówiłeś z taką egzaltacją, jakbyś był Wenecjaninem. Jesteś okrutny, mój
młody bohaterze! Ale masz rację. Prawdziwy wódz nigdy nie stoi długo przed
bramami. Jesteśmy oczekiwani; przynosimy ostatnie rozkazy, których nie można
było powierzyć ani listom, ani posłom. Arcybiskup z Pizy pchnął swego konia
ostrogami. Condottiere Giovanbattista de Montesecco zmarszczył czoło. Był już
starym człowiekiem, ale nigdy nie widział tyle mroku, ile teraz, w papieskiej
służbie. Pracował prawie wyłącznie w nocy. Czymże są zmowy tyranów wobec tej
pergaminowożółtej ręki obciążonej pierścieniami? Pretorianie tylko zabijają, ci
oto myślą za nich i wydają w nocy rozkazy. Dotknął miecza, który stępił się w
służbach Jego świątobliwości. Przez całą drogę z Rzymu było tak samo. Zawsze
arcybiskup porozumiewał się z tym florenckim kupcem przeciwko niemu. Uparcie
wracała myśl, która przyszła mu do głowy zaraz po wyruszeniu z Rzymu: "Pazzo"
znaczy po toskańsku "szaleniec". - Procedamus in pace - powiedział arcybiskup
Salviati. - Idźmy więc w pokoju. - Noc wchłonęła jego liturgiczne słowa, czas
drgnął i ruszyli naprzód. Arcybiskup nakreślił ręką wielki znak krzyża w blasku
miesiąca. Ci trzej mężczyźni nieśli śmierć. Lorenzo Medici ze swymi
platończykami zbyt długo już łudzi się, że ustrzeże pokój Italii. Należy pouczyć
go, choćby nawet na śmiertelnym łożu, że jego koncepcja polityczna jest naiwna.
Nie jesteśmy dziećmi i skończył się okres zabawy. A przecież Lorenzo stale sobie
wyobraża Italię jako wagę, na której szalach leży pięć potęg: Wenecja, Mediolan,
Państwo Papieskie, Florencja i Neapol. Języczkiem tej wagi była oczywiście
Florencja. Na drugiej szalce powinna spoczywać tylko jedna potęga: państwo Jego
świątobliwości, wtedy nie będzie potrzeba żadnego języczka, bowiem nie będzie
takiej potęgi, która mogłaby przeważyć szalkę na drugą stronę. Nie, żadnej
równowagi sił, może być tylko jedna potęga: państwo papieskie, to właśnie, które
znajdzie się w rękach della Rovere'ów. świeckie troski ryją głębokie bruzdy na
czole Sykstusa IV. Ten Medyceusz nie boi się. Nie ma ani jednego władcy, który
by odrzucił jego rady, podczas gdy ja, Sykstus, walczę prawie z wszystkimi
państwami Italii! Pochlebstwa Najjaśniejszej Republiki Weneckiej przeszły
najśmielsze oczekiwania, dożowie i nobilowie prześcigają się w usługach i
podarunkach, należy więc być jak najostrożniejszym i nie wpaść w podstępnie
ukrytą pułapkę. Może bym z niej nogę wyciągnął, ale trzewik papieski utknąłby
tam na pewno. Sykstus zacisnął ręce, że aż stawy zatrzeszczały wydając chrzęst
suchy jak u kościotrupa. Wszędzie zabójstwa, ziemia jest pijana morderstwem.
śmierć jest podła, naśladuje ludzi. Wszystkie prowincje to gniazda łotrostw,
wszędzie czuć zaduch zgnilizny. Trucizna nie jest najgroźniejszą bronią. Gorsza
jest klatka ze zgniłym mięsem, do której można zamknąć nawet rodzonego ojca, a
potem wystawić wysoko na murach kasztelu na pokaz całemu miastu. Baglionowie w
Perugii prowadzą krwawą walkę z Oddi, miasto zamieniono w więzienie, ulice w
miejsca egzekucji, wszystkie place są zryte bitwami. W Bolonii Bentivogliowie
hołdują innym obyczajom, mają inny system: wystarczają im drobne, podstępne
morderstwa. Gonzagowie gniją w Mantui, obłudni Malatestowie dokonują w Rimini
swych zbrodni, Ferrante w Neapolu czai się jak pająk, cały zgarbiony w wysokim
fotelu, w rogu potwornej sali, pełnej suchych, zabalsamowanych ofiar, i
najmilsze są mu chwile, gdy go służba w niedziele i święta przebiera w uroczyste
szaty, bowiem i u niego święci się dzień święty. W Padwie Carrara karmił psy
myśliwskie ludzkim mięsem, a potem zawołał diabły do obrony murów miasta i
przyszło ich pół legionu. A jest jeszcze straszliwy ród d'Este, przy którego
zbrodniach bledną występki innych. Ręce papieża ścierpły, czuł żółć rozlewającą
się w żyłach. W obawie przed apopleksją czym prędzej dotknął skrzynki z
relikwiami. Mór nawiedził całe Włochy, rozpełzł się po całym kraju, już i tu
czuć trupiarnią. Wszystko gnije. Nie ma chyba ani jednego grodu, w którym
skazańcy zamknięci w wieży nie szarpaliby z głodu własnych ramion i dłoni; na
wieżach odpadają z żerdzi członki ciał wisielców wprost w nurty rzek. Nie ma
chyba ani jednego miasta, którego mury nie byłyby uwieńczone straszną koroną z
trupów. Giovanni Maria kazał kiedyś na podworcu swego pałacu rozsiekać żywcem
dwustu ludzi. Prześcignął go stary książę Ercole, z którego rozkazu kołysze się
w oknach pałacu della Raggione dwieście trupów, a wzdłuż murów pięćset! Sykstus
przymknął oczy i w tej chwili przyszło mu na myśl, że tylko we Florencji nie ma
szubienic, tylko Medyceusz nie wiesza... Iluż uduszono w Bolonii, ilu w Neapolu,
ilu w Rimini i Perugii! Tylko Florencja nie ma wisielców... Powstał z trudem i
przeszedł się po komnacie. Wkrótce odezwą się dzwony na Anioł Pański, a on jest
daleki od zakończenia swych rozmyślań. Dlaczego Florencja nie ma ani jednego
wisielca? Pomylone miasto - nic nie zmieniło się od czasu, gdy Dante
przyrównywał politykę florencką do szamotań chorego człowieka przewracającego
się w cierpieniach z boku na bok. A pomimo to Medyceusz rządzi bez pęt, bez
drewna szubienic i ma silną władzę. Dlaczego nie wiesza? Dlaczego nigdy nie
wiesza? Cóż to byłaby za rozkosz otrzymać nagle wiadomość, że na oknach pałacu
florenckiej Signorii * zawiśli ludzie z dłońmi odwróconymi na zewnątrz! Signoria
- w średniowieczu rada rządząca we Florencji, Wenecji i innych miastach
włoskich. (wł.) Lorenzo Medici to mój zatwardziały i nieustępliwy wróg. A kto
jest moim sojusznikiem? Papież zakrył twarz dłońmi. Nazwiska, o których myślał
przed chwilą, znowu stanęły mu w pamięci. Nikt już we Włoszech nie wierzy w
naturalną śmierć któregokolwiek z możnowładców. Ci moi sojusznicy gryzą się
między sobą jak zgłodniałe psy... A przy tym heretycy. Wszędzie herezja,
wszędzie straszne bluźnierstwo, jak gdyby wracały czasy Tyberiusza Brandolino,
Niccola da Verone czy choćby Braccia z Montony, do tego stopnia wściekającego
się na widok duchownej osoby, że ostrze jego sztyletu stępiło się na kościach
księży. Herezja! Rozpanoszyła się wszędzie. Nawet w Romanii, mojej papieskiej
ziemi! Heretycy w rzymskiej Kampanii nauczają, że prawdziwego papieża można
poznać tylko po ubóstwie apostolskim. Przeklęci! A w Rzymie? Czy mogę być pewny,
że nie uknują przeciwko mnie takiego spisku jak przeciw Pawłowi II? A Pius?! Ten
dobrze wiedział, dlaczego przez cały czas swego panowania wolał mieszkać
wszędzie indziej, byle nie w Rzymie! Colonnowie, Sevelliowie, Orsiniowie,
Croce'owie, della Vallowie biją się na wszystkich ulicach i placach. Rzym
bezustannie broczy krwią. Czy ja, Sykstus, namiestnik Zbawiciela, mogę panować
tylko mocą słowa bożego, stale gotów do ucieczki za zwodzone mosty zamku
świętego Anioła? Przez otwory strzelnic roztacza się stamtąd straszny widok na
wysokie czworokątne wieże mych nieprzyjaciół, na ich pałace, ich działa i
wojsko! Nie ma nikogo, kto nie chciałby mnie zniszczyć, walczę ze wszystkimi,
niosę miecz ku bramom ich miast, a gdybym tego nie czynił, połączą się i zgniotą
mnie. Wszystko jest dla nich ważne, tylko tiara wzbudza szyderstwo, złość i
nienawiść. Ekskomuniki? Interdykty? Nie skąpiłem im tego i uderzyłem ich
gniewnie swą potęgą. Na mój rozkaz złamano świece w weneckich świątyniach,
księża w czarnych ornatach rzucili na znak mej klątwy kamienie z ambon, z
których przedtem spadała na lud łaska słowa bożego. Na mój rozkaz umilkły
dzwony, zamknięto chrzcielnice i cmentarze. Podobno w opuszczonych kościołach
święci płakali nad upadłym miastem, w którym było pełno nie chrzczonych i nie
pogrzebanych, którego ołtarze opustoszały, tabernakula stały otwarte, puste, bez
świateł i zasłon... Przeklęte miasto powinno być albo wyrwane z bagna
przestępstwa, albo w bezmiarze pokuty obalone na kolana. I jaki rezultat? Oto po
tygodniu ulicami Wenecji szedł osioł niosąc przywiązane na karku moje bulle...
Nie mogą się mojej śmierci doczekać ci przeklęci Wenecjanie! A gdy dowiedzą się,
że umarłem, urządzą na pewno uroczysty karnawał i będą się weselić i tańczyć,
jak weselili się i tańczyli po śmierci Pawła II. Mario Panno, oto klęczę przed
Twym obrazem, który przywiozłem z Padwy, i płaczę. Może to i lepiej, gdy papież
płacze zamiast grozić. Dlaczegóż nie mogłem zostać na zawsze w Genui?!
Wspominam, wspominam to miasto tak, jak tylko stary człowiek wspominać potrafi.
Genuo, moja Genuo, słoneczna muszlo purpurowa w blaskach wieczoru! Ciszo mej
celi franciszkańskiej, okno otwarte na ogród skąpany w poranku, ogród pełen
pąków, gdzie białe ścieżki jak promienie słońca lśnią pośród trawników, ścieżki,
gdzie przechadzałem się po rannej mszy i przygotowywałem w skupieniu kazania, na
które schodzili się ludzie z dalekich stron! O tak, wtedy jeszcze nie
przeczuwałem, że ja, kaznodzieja franciszkański, Francesco della Rovere, tymi
białymi "kaznodziejskimi" ścieżynami zajdę aż tu. Najświętsza Mario Panno, dwa
nowe kościoły postawiłem Ci w Rzymie i powołałem mistrzów Montegna z Mantui i
Melozza da Forli, by pięknie i nabożnie namalowali Twe obrazy dla ołtarzy. Na
przekór dowodzeniom tylu uczonych w Piśmie świętym wierzę w Twe Niepokalane
Poczęcie; najmędrsze dyskusje i dowodzenia teologów nie odbiorą mi tej wiary;
postawię na Twą cześć piękną kaplicę, ustanowię specjalną mszę i specjalne
modlitwy w brewiarzu. Ogłosiłem święto Twego Ofiarowania w kościele. Teraz do
Ciebie się uciekam w troskach swoich, albowiem ustanowił mnie Bóg włodarzem nad
ludem nienawistnym, zuchwałym i występnym. I nie mam nikogo, kto by mi dopomógł.
Oto wieczór rzymski... Moje duchowieństwo pociesza się, że papieże nie żyją
długo. Z nowym papieżem zjawiają się nowe posady, nowe synekury, dochody,
stanowiska i godności. Starałem się uzdrowić stosunki, radziłem, upominałem.
Nikt nie może mi zarzucić, że nie byłem dość wymagający w sprawach wiary. I oto
niedawno powstał generał augustianów i bezkarnie oznajmił na zgromadzeniu:
"Papież obrany został w fałszu, żyje w fałszu i w fałszu umrze." Tak o mnie mówi
moje duchowieństwo. Tej nocy przed konklawe... na którym mnie wybrano... tej
nocy... gdy odszedł ode mnie kardynał_kanclerz Roderigo Borgia... ofiarowawszy
mi swą pomoc... tej nocy po modlitwach... miałem sen... nie, nie będę
wspominał... nie chcę o tym myśleć... nie, nie, nie! Sykstus podniósł głowę znad
złożonych dłoni, ale jego ciężkie starcze powieki opadły. Lepiej rozmyślać z
oczami zamkniętymi. Za oknami przeleciał ostry wiosenny wicher. Taki wiatr
wywraca katowskie rusztowania, zmiata dachy i orle gniazda, szarpie ożaglowania
łodzi i chorągwie papieskich wojsk, wiatr zły i ryczący, wichura, jaką słyszał
Dante w drugim kręgu piekła, skąd szczelinami skał przedarła się na świat. Na
twarz patrzy człowiek, ale Bóg czyta tylko w sercu. Jakie jest serce tego
Lorenza Medici? Dlaczego nie wiesza? Dlaczego nie musi rządzić mieczem tak jak
ja, a jednak wszyscy go słuchają? Czyhają na moją śmierć, na mój upadek.
Począwszy od najgorszego bandyty, a skończywszy na świętym Kolegium. Za Alpami
Ludwik Francuski, u mych brzegów wściekły pies Mahomet II, ten dopust boży,
który na pewno w tej chwili układa się z którymś z mych książąt, by wpaść do
Italii, jak to już niejednokrotnie czynił. Nawet i z poganami zmawiają się
chrześcijańscy władcy przeciwko mnie... Przygotowałem wyprawę krzyżową.
Prosiłem, zaprzysięgałem, wysyłałem poselstwo do wszystkich dworów, wreszcie jak
żebrakowi, którego chce się już pozbyć, rzucili mi tyle jałmużny, że mogłem
wyposażyć dziewięćdziesiąt galer... Ledwie zdołały dopłynąć do brzegów Azji,
tak, ledwie zdołały dotrzeć do miejsca swej zguby i zniszczenia.
Dziewięćdziesiąt żebrackich galer przeciwko niezmierzonej potędze tureckiej
miało przynieść triumf chrześcijaństwu! Ach, jak się tym pysznili! Boże mój, w
jakich to czasach ustanowiłeś mnie swym zastępcą!... ut ad vitam una cum grege
sibi credito perveniat sempiternam... tak się za mnie modlą w świątyniach całego
świata chrześcijańskiego. íebym osiągnął żywot wieczny wraz z powierzonym mi
stadem. Jakimiż drogami zmierzamy do tego celu, Boże! Dziewięćdziesiąt galer!
Chyba jednak ma rację kardynał Borgia. Wysłałem go do Hiszpanii, żeby omówił
sprawę nowej pomocy przeciwko Turkom. Wrócił, ale pomocy nie dostał, za to
załatwił sprawę małżeństwa. Taki jest kardynał Borgia. Ożenił Ferdynanda
Aragońskiego z Izabelą Kastylską i wrócił obsypany zaszczytami i złotem. Ten
również wygrywa tylko dla siebie, jak inni, i gra dobrze. A przecież to kanclerz
Kościoła, pierwsza osoba po mnie w całym świecie chrześcijańskim! Mój ukochany
Giuliano śmiertelnie go nienawidzi. Stale mi powtarza: "Ostrożnie z kardynałem
Roderigo! Nie znam podstępniejszego i chytrzejszego człowieka niż ten Borgia.
Jeżeli go w porę nie zniszczymy, della Rovere'owie skończą się na zawsze..." Ja
zaś nie pragnę zniszczyć nikogo prócz Medyceusza! Na kim się oprzeć, komu
zaufać? Komu wierzyć? Do kogo się zwrócić? Kto mi w tej sytuacji może zarzucić,
że otoczyłem się moimi krewnymi, że obdarzyłem ich purpurą, honorami i
bogactwem? Przecież nie mam nikogo prócz nich. A zresztą nie ja wynalazłem tytuł
i godność "kardynała_bratanka", to mój poprzednik, również Borgia, Kalikst... W
mrocznym gabinecie myśli papieża suną wolno jak karawan. Towarzyszy im requiem
przedziwnych głosów, ponure miserere płynące spod nisko sklepionego okna, za
którym gaśnie powoli dzień. Starzec wygląda jak pogrzebany za życia, jak gdyby w
pozycji siedzącej złożono go do grobu. Szepnął jakieś imię. Ponure echo
powtarzało je coraz ciszej, ciszej, wreszcie utonęło w czerni ścian. Nie
zamilkło jednak w myślach starca. Opuściwszy głowę na piersi wymówił je znowu,
jak gdyby chciał narzucić je swemu sercu. - Mój drogi Pier Riario... Tak go
miłowałem, że dotychczas nie mogę myśleć o nim bez bolesnego skurczu serca...
Młodzieniec piękny i dzielny, najpiękniejszy pęd na drzewie della Rovere'ów,
drzewie wiecznie zielonym... Tak, sam tego chciałem; to ja wezwałem pomoc
wiernego Galeazza Marii, któremu obiecałem za to lombardzką koronę... Jego
wojsko miało znienacka otoczyć Rzym, wrogowie tego miasta, baronowie i
patrycjusze, mieli być rozbrojeni, ja zaś chciałem zrzec się tiary na korzyść
mego drogiego Piera... Jakiż to był wspaniały plan! Mój ukochany bratanek
papieżem, mój drogi Girolamo, którego cały świat uważa za mego syna, świeckim
władcą... cała Italia zjednoczona duchowo i świecko pod jednym berłem, pod
władzą jednej krwi, krwi della Rovere'ów... Początkowo wszystko szło dobrze.
Kardynał Pier wyrzekł się już swego "haremu", powściągnął młodzieńczą fantazję,
nie mówił już tak lekceważąco o świętych dogmatach naszej wiary, sposobił się do
roli papieża... Ciężko wspominać. Nigdy tego nie zrozumiem. Nikt nie wiedział o
naszym planie, my trzej tylko i Bóg. A jednak wszystko runęło. Mego Piera otruli
Wenecjanie, a wiernego Galeazza Marię zabili mediolańscy spiskowcy... Tak nagle,
tak niespodziewanie! Nigdy tego nie zrozumiem, przecież tylko Bóg o tym wiedział
i my trzej. Mediolan! Miał się stać punktem centralnym całej Lombardii, a teraz
panuje tam morderca Galeazza, Lodovico Sforza, którego z powodu śniadej cery i
czarnej duszy przezwano Moro. Ten pies murzyński więzi syna Galeazza i grozi
francuską interwencją. Na pewno skończy się wojną, nową wojną! Mój Boże, jestem
już stary i dotąd nie udał się żaden z moich planów! A Lorenzowi Medici udaje
się wszystko! Sykstus zwarł mocno dłonie i przycisnął do piersi. Znowu ten
ostry, szarpiący ból w sercu. Papieskie serce żarła choroba. Odezwały się dzwony
na Anioł Pański. Nie słyszał. Gdzie się ruszę, staje mi na drodze Medyceusz. Na
dwory innych władców w roli posłów wysyła poetów, muzyków, malarzy... a pomimo
to moje wysiłki rozbijają się o przędziwo intryg tak mocne, że nawet miecz
drogiego Girolama nie może go rozciąć. Gdzie może, wtyka swoich ludzi. Pierwszy
lepszy condottiere bez znaczenia, którego dawniej można było skłonić, by
pobierał wynagrodzenie ze skarbca papieskiego, stawia teraz opór. A Medyceusz,
jak gdyby go te sprawy nie obchodziły, składa swoje pogańskie rymy, dysputuje z
platończykami, zbiera rzeźby, kamee, zakłada biblioteki i akademie, a w tym
samym czasie działa, zapalone jego ręką, grzmią przeciwko wojskom mego Girolama
w Romanii, pod Immolą i Forli... Aż wreszcie przyszedł do mnie ów mąż z
Florencji, szczery, wierny Pazzi, dobry Francesco Pazzi, ofiarował majątek i
życie swoje i swego rodu. Wahałem się. Ty, Boże, wiesz, że się przez cały rok
wahałem. Ale inaczej nie pozbędę się Lorenza. Straszliwa, żrąca nienawiść
Pazzich do Medyceuszów prędzej czy później skończyłaby się mordem. Pazziowie
potrafią nienawidzić jak diabły. Kiedy dobry Francesco Pazzi wspominał Giuliana
i Lorenza Medici, dławiła go wściekłość, a w jego gorączką rozpalonych oczach
było tyle ognia, że na pewno wszystkich wokół widzieć musiał w krwawoczerwonych
barwach. Nie, nic przede mną nie ukrywał, w każdym zdaniu wyczuwało się to
męczące, nienasycone pragnienie... Jego ruchy były gwałtowne, błyskawiczne,
niespodziewane. Chwilami zdawało się, że już_już szykuje się do skoku, jego
nerwowe, drżące palce bez przerwy coś szarpały, to kołnierz, to połę płaszcza
czy klamrę na czapce. Tak, pobłogosławiłem go. Nienawiść, która mogłaby sprawić
wiele nieszczęść, wykorzystałem dla dobra Kościoła. Pazziowie we Florencji! A to
tylko dlatego, Medyceuszu, żeś nigdy nikogo nie powiesił w oknach pałacu
Signorii. Dobrze ci tak. Postanowione. Ty wiesz, o Boże, że wahałem się przez
cały rok. Ale Francesco Pazzi przychodził co dzień, a listy mego drogiego
Girolama spod Immoli nagliły, namawiały, zaklinały. W poczuciu własnej mocy i
potęgi powziąłem decyzję i na zawsze przeciąłem ów węzeł nieszczęść. Nie zniosę
dłużej tej przeszkody! Trzeba oczyścić drogę z intrygantów, z pogardliwych
kpiarzy; wszyscy zmarli naszego rodu stoją za mną! Mój drogi Pier stale mi
radził spalić raz na zawsze to florenckie gniazdo żmij i dziś wreszcie
usłuchałem go. Dana mi jest wszelka moc od Boga i ludzi, bym panował, a nie
układał się i prosił. Okna, okna rzymskie, okna Watykanu! Okna florenckiej
Signorii! Sykstus pochylił głowę, z piersi wydarł mu się charczący oddech. Wiatr
za oknami już dawno ustał, czysta kopuła niebios wznosiła się jak łuk
triumfalny, wsparty o iglice wież kościelnych. Dzwoniły dzwony, ale papież ich
nie słyszał. Spał. Tymczasem trzej mężowie, którzy z jego rozkazu nieśli do
Florencji śmierć, powoli sunęli przez ulice posrebrzone światłem księżyca, a ci,
którzy w bramie miasta czekali na nich, prowadzili ich teraz bocznymi uliczkami,
nie zamykanymi na noc łańcuchem. Do domu Pazzich trzeba było przejść wzdłuż
murów kościoła S. Maria del Fiore i arcybiskup Salviati gwałtownym ruchem ręki
ozdobionej pierścieniami powstrzymał niepohamowane słowa Francesca. Nie należy
bowiem wykrzykiwać na ulicy tajemnic Kościoła, choćby to było w środku nocy.
Francesco Pazzi niecierpliwą dłonią pogładził kamień świątyni. Ten gest nie
wypływał z jego pobożności. Noc była cicha i pachniała wiosną. Florencja lśniła
srebrzyście, blask jej poszarzeje dopiero o świcie. Panowała cisza głęboka jak
milczenie snu i jak sen bezdenna. Ale gdy weszli na ulicę S. Jacopo, ciemność
przemówiła. Rozległ się ciężki, dudniący dźwięk, długi, przeciągły grzmot,
wielokrotny i potężniejszy coraz bardziej. Condottiere de Montesecco szarpnął
arcybiskupa ku sobie i przyciśnięci do muru, zdławieni przerażeniem,
nasłuchiwali. Odgłos grzmotu powtórzył się. Dudnienie rosło, dobywało się jakby
z podziemnych głębi, wstrząsało domami; ciemność ryczała przeciągłym hukiem niby
wezbrane nurty przewalającej się rzeki i odzywała się wielokrotnym echem, jak
gdyby zaalarmować chciała miasto. Nie krzyk ostrzegawczy strażnika na wieży, nie
trąbki wartowników, nie głos dzwonów, ale ten dudniący, ponury i grzmiący dźwięk
rozdzierał noc, ciemność i serca przybyszów. Ponury ryk rozlewał się wszędzie.
Powietrze drżało pod jego uderzeniami. Drżały mury Palazzo Vecchio, Loggi dei
Lanzi, grzmot przewalał się nad falami Arna, rozbijał o Ponto S. Trinita i
wzmagając się stale, obejmował już całe miasto od Prado aż po Borga S. Apostoli.
Zaskoczeni przybysze miotali się w ciemnościach pełni przerażenia. Był to odgłos
huczący i płynny jak roztopiony metal. Wydzierał się z ziemi, wstrząsał
kamieniami, toczył się wzdłuż murów i nie zdążywszy zgasnąć wybuchał z rozwartej
paszczy ziemi na nowo, ze zdwojoną siłą. - To ryczą lwy! - zawołał Francesco. -
Lwy Medyceuszów! Zwierzęta obudziły się w lwiej jamie i ryczą... Ciemność znowu
rozwarła gardziel i buchnęła nową falą grzmotów. Francesco po omacku znalazł na
wielkich wrotach kutą kołatkę. Otwarto natychmiast, jak przed kimś, kogo
oczekuje się z niecierpliwością. Weszli. Wchłonęła ich ciemność. A lwy,
zwierzęta herbowe Florencji, lwy Medyceuszów, ryczały w swoich jamach do późnej
nocy. Cierpkie wino W niskiej, sklepionej izbie milcząc siedzą mężczyźni.
Omówili już wszystko i teraz czekają na tych, którzy mają powiedzieć ostatnie
słowo. Na stole w srebrnych pucharach ciemnieje nie dopite wino. Płomienie świec
chwieją się i mrugają w półmroku jak oczy pełzających żmij. Izba jest ponura.
Noc łączy się z oczekiwaniem, trudno już oddzielić je od siebie. Jest północ.
Nie dopite wino i nie wypowiedziane słowa. Na głównym miejscu przy stole siedzi
Jacopo Pazzi, głowa rodu. Biały włos w gęstych pasmach opada mu na rozłożyste
ramiona. Jest najmniej niecierpliwy. Czekał na tę chwilę całe życie, może
jeszcze zaczekać kilka godzin. Jego pomarszczone, starcze ręce leżą spokojnie na
stole; ręce zdolne i do gromadzenia pieniędzy, i do władania mieczem. Potrafi
połączyć jedno z drugim jak nikt inny we Florencji. Banki Pazzich potężnieją pod
jego surowym i bacznym okiem, a jego miecz czuwał przez wszystkie te lata, nawet
wtedy, kiedy inni tracili już nadzieję. Pamięta jeszcze te czasy, gdy stary
Cosimo Medici, pater patriae (ojciec ojczyzny. łac.), chciał stułą przewiązać
pychę dwóch rodów i z całym ceremoniałem położył piękną swoją wnuczkę Biankę,
przeznaczoną raczej któremuś z książąt, w łożu Gugliama Pazzi. Jacopo uśmiechał
się wówczas. Uśmiecha się i teraz do na wpół opróżnionych pucharów, do tkanin
obić, które giną w mroku izby, do wężowego mrugania świec. Można się z nim
porozumieć tylko wtedy, gdy kipi gniewem. Jest straszny, kiedy się uśmiecha.
Jego oczy nie znają łagodności, widziały zbyt wiele, patrzą więc twardo i prosto
w głąb ludzkich losów. Nie chodzi o papieża, nie chodzi o Kościół, chodzi tylko
o Pazzich. Od pokoleń już toczy się walka Pazzich z Medyceuszami. Stary Cosimo
Medici, pater patriae, musiał iść na wygnanie i chociaż niedługo wrócił, piętno
hańby wygnania przylgnęło doń aż do śmierci. Pazziowie nigdy nie byli wygnani,
nigdy nie opuścili murów miasta i prędzej zawalą się bramy Florencji, niżby
przez którąś z nich uciekać miał Pazzi. Stary Jacopo jest głową rodu. Milczy.
Siedzi jak wykuty z kamienia, miecz jego okrywa cień. Starzec wie, że sprawy
życia i śmierci można nieraz obliczyć jak złote skudy bankierskiego skarbca. Nie
oszukano go jeszcze fałszywą monetą. Jego starcze wyblakłe wargi poruszają się.
Może się modli, może sam ze sobą targuje się o cenę krwi - trudno odgadnąć. To
człowiek nocy. Opodal siedzi Bandini. Jego spokój jest zimny i pogardliwy.
Bernardo Bandini da Baroncelli; nawet dla Signorii ma on tylko uśmieszek i
pogardliwe ściągnięcie ust. Wszystko u niego jest z góry przewidziane,
uplanowane, nie zna rzeczy niespodziewanych - oprócz niespodzianek, które
sprawiają kobiety. Nic nie jest w stanie naruszyć jego dostojnej równowagi.
Nigdy nie oczekiwał czegoś, co mogłoby go zmienić. A teraz musi czekać. Na kilku
rzymskich posłów. Gardzi Rzymem jak prawdziwy Florentczyk. Nie przywykł do tego,
by czekać. Wielkie sprawy życia przychodziły do niego same. Starczyło wyciągnąć
po nie rękę. Często nawet tego ruchu nie robił, i to nie z nadmiaru pychy,
raczej ze zmęczenia. Albowiem urodził się w szczęśliwej konstelacji Wenery i
Saturna, wszystko samo wpadało mu w ramiona: kobiety, przepych, złoto.
Najpiękniejsze kobiety Florencji z wargami wilgotnymi i rozchylonymi miłością, z
ramionami spragnionymi i piersiami pełnymi jak dojrzałe owoce - przychodzą do
niego, oddają się i proszą, by im mówił o ich ciszy i ich nocach, a nie o swojej
ciszy i swoich nocach, żądają, by im nie bronił być takimi, jakimi być pragną.
Florentynki, chcąc pozostać w pamięci kochanków piękne, muszą umrzeć młodo.
Piękność nad pięknościami, najpowabniejszy i najgorętszy kwiat Florencji,
Simonetta degli Albizzi, spoczywała w jego objęciach i umarła w szesnastym roku
życia, spalona miłością jak kwietna łąka błyskawicą. Miłość nie ma wieku.
Wówczas była pora krótkich, jesiennych dni. Miał zawsze to, czego pragnął. W
jego domu były zbiory nie znane nawet na dworze papieskim. Specjalni agenci
kupowali dla niego wykopaliska nawet w Grecji. Jego tureckie filie bankowe
pęczniały od złota. A jednak często nudziło go to wszystko. I teraz go nudzi.
Czeka. Troskliwie ogląda swe piękne wypielęgnowane ręce, gładzi kędzierzawy
zarost i obserwuje starego Pazzi przez zmrużone ironicznie powieki. Zapewne
starzec traktuje tę całą sprawę poważnie. Jak gdyby to nie było wszystko jedno:
Florencja, Rzym, Medyceusze, Pazziowie, papież... O ileż przyjemniej byłoby
siedzieć teraz w domu i czytać Senekę, popijać mrożone wino, a nie to
bankierskie, byle jakie, cierpkie. Dobre, prawdziwe wino, wybrane ze
smakoszostwem, mocnymi korzeniami przyprawione, na każdy wieczór inne, zależnie
od kaprysu, wino specjalne. Popijać, omdlewającą dłonią lekko gładzić lśniącą
sierść charta i czytać. Mimo woli powtarzał ostatnie zdania, które wczoraj
przeczytał ze starego tekstu, pięknie na pergaminie przepisanego ręką mistrza
Andrea Marcello: "To, czego pragniesz, jest wielkie i wzniosłe, i bliskie Bogu:
nie dać się wyprowadzić z równowagi. Ten niezakłócony stan duchowy Grecy
określają słowem euthymia, a ja nazywam spokojem." Bandini położył na stole swe
gładkie, wypielęgnowane ręce z paznokciami spiłowanymi w kwadrat, co stało się w
ostatnich czasach modą u kobiet, i znowu chłodnym, lekko kpiącym spojrzeniem
prześliznął się po milczącej twarzy starego Jacopo. Starzec zapewne nie czytał
dzieła Seneki "De tranquillitate animi". Szkoda! Dobrze byłoby mu coś o tym
opowiedzieć... Ale teraz? - Uśmiechnął się i przeczesał palcami naperfumowaną
brodę. - Niezły dowcip... Po co ja tu właściwie siedzę? - Wzruszył ramionami. -
Cóż, z początku mnie to bawiło. Najpierw Medyceusze, potem Sykstus... - Znowu
uśmiechnął się ironicznie. - Ale Florencja?... - Oczy Bandiniego nabrały
surowego wyrazu, jak gdyby rozwiązywał jakiś trudny tekst, którego sensu nie
można na razie zrozumieć. - Seneka mówi: "I ten, komu w bitwie ręce obcięto,
może nawoływaniem i zachęcaniem przysłużyć się ludowi swemu. Czyń i ty podobnie,
a jeśli los usunie cię z czołowego stanowiska w państwie, stój jednak wytrwale i
pomagaj głosem, a jeśli cię kto za gardło ściśnie, stój pomimo to i pomagaj
milczeniem." Jeśli cię kto za gardło ściśnie... Nagle wstrząsnął nim dreszcz.
Powiew nieznanej grozy zmroził mu nerwy, oczy przysłonił mrok, ręce opadły
bezsilnie. Zbladł trochę, ale opamiętał się szybko, a ponieważ nie potrafił
sobie tego wytłumaczyć, zaczął myśleć o czym innym. Trzecim oczekującym jest
Giacomo Pazzi. Stara się zachować spokój, ale twarz go zdradza. I jego ręce są
nerwowe i niespokojne. Popija wino krótkimi, łapczywymi łykami, a kiedy sobie
dolewa, za każdym razem dzban dzwoni o szkło. Jest najmłodszy z nich, prawie
równy wiekiem Francescowi, którego oczekują z Rzymu. Czarne jak smoła włosy
okalają jego twarz, młodą, bladą i niewieścio uroczą. Tak, jest piękny i
Francesco go kocha, Leonardo da Vinci go kocha, messer Botticelli go kocha. Jest
piękny, ale jego oczy płoną przedziwnym ogniem, jak oczy straceńca. Giacomo nie
wierzy ani w Boga, ani w papieża. Giacomo chciałby wierzyć i w papieża, i w
Boga. Chciałby wierzyć, lecz nie może, jak nie może wierzyć jego przyjaciel
Pierpaolo Boscoli, który jest platończykiem. Ale Giacomo nie może być nawet
platończykiem. Giacomo rozpaczliwie usiłuje wierzyć i całe noce spędza klęcząc
przed ołtarzem w S. Maria Novella, by znów przez kilka następnych zachłystywać
się nienawistnym bluźnierstwem. Giacomo czuje w sercu zęby żmii, która zagryza
nie od razu, lecz wolno, bardzo wolno, stopniowo i coraz wolniej. Gdy słyszy
słowo boże, zęby wgryzają się mocniej i serce kipi spienionym jadem. Giacomo
prosi Boga o zmiłowanie i wie, że Bóg go nie słyszy. Niekiedy wydaje mu się, że
żyje w dwóch postaciach. Ten drugi Giacomo robi zawsze coś innego niż ja, a
przecież to również jestem ja! Ile razy nie chce mu się wracać do domu z obawy,
że ten drugi Giacomo już tam jest i czeka na niego. Co by mu powiedzieć, czego
dowiedzieć by się od niego? A gdyby nawet ten drugi nagle rozpłynął się i
zniknął, Giacomo nigdy nie uwierzy, że to była tylko halucynacja; na pewno
mówiłby dalej do niego i dużo upłynęłoby czasu, zanim uświadomiłby sobie, że w
pustym pokoju wypowiada przerażonym głosem jakieś słowa - do nikogo. Opowiadam o
sobie widmom, a nie ma ich przede mną, jestem tylko ja sam. Mówię do siebie i
nie słyszę odpowiedzi. Czekam na siebie samego jak na obcego człowieka. Nic nie
wiem o sobie. Czekam na coś więcej niż my obaj. Czekam na objawienie, na jakiś
cud, na coś, co by mnie odmieniło... Giacomo nie wierzy w człowieczeństwo
Chrystusa. Trzej mężowie siedzą za stołem. Starzec Jacopo z kamienną twarzą,
wsparty o miecz, Bandini, dla którego sprawy życia zasługują jedynie na
ironiczny grymas ust, otulony w płaszcz swej nudy, i Giacomo z twarzą w
dłoniach, który czeka na coś więcej niż na posłów z Rzymu. íycie, którego nie
umieliśmy przeżyć, odchodzi od nas i pierzcha, by gdzieś tam wypełnić swoje
posłannictwo. Jak skończyć z tym rozdwojeniem życia? Giacomo nie wie, że można
to uczynić prostym i kornym ruchem złożonych do siebie dłoni, z palcami
wzniesionymi ku niebu. Trzej mężowie siedzą za stołem pogrążeni w
rozpamiętywaniu swego życia. Czekają w milczeniu. A noc opisała wokoło nich
wielki krąg jakby czarodziejskim pierścieniem. Trzej mężowie siedzieli za
stołem. Czwarty wisiał nad ich głowami na krzyżu. Był to prastary krucyfiks
rodziny Pazzich. Ciało Chrystusa przegięte w niesłychanie realnym, doskonale
uchwyconym skurczu konania, pełne rozdartych ran, szarpnięć i uderzeń. Rozbite
kolana, zwarte kurczowo, wygięte były pod kątem ostrym, rozdarte w czasie
dzikiego tarzania po ziemi. Ciało smutne, tajemnicze, rozgorączkowane, obolałe
krwawiło wciąż jeszcze. świeża jasna krew, która trysnęła z przebitego boku,
zmieszana z wodą, zalewała strupy i pociemniałe plamy krwi już zastygłej. To
ciało było jedną żywą raną obnażoną boleśnie, a mięśnie odsłonięte w kilku
miejscach pod rozdartą skórą drgały dotychczas w niewysłowionej męce. Głowa już
zsiniała, popielatoszara, pochylała się nad ramieniem, z którego zwisał płat
oddartej przy niesieniu krzyża skóry. Przekłuwały ustawicznie tę głowę długie,
ostre kolce cierniowej korony. Te nieodłamane ciernie sterczały w górę
purpurowe, nie wiadomo: od słońca czy krwi - najeżony, płomienny wieniec ciasno
obejmujący głowę Skazanego. Otwarte usta spieczone gorączką, wciąż jeszcze
spragnione mąk, nie wyrzekły dotąd: "Już dość! Nie chcę!" Wargi były
fioletowosine, a w ich kątach czerniała zastygła krew. Umęczone ciało zwisało
tylko na gwoździach, pochylone ku przodowi. Oczy nie zagasłe, wciąż jeszcze
widzące, skierowane są wprost na patrzącego. Jest w nich męka wycierpianego
pośmiewiska i nienawiści, jest ostatnie spojrzenie Matki. Rozdarte dłonie
przebite są gwoździami, a kurczowo jak wachlarz rozpostarte palce ryją w
ciężkim, ołowianym powietrzu tajemnicze, mistyczne znaki - litery życia.
Cierniowa korona, przeraźliwa królewska ozdoba opuszczenia, przesłania oczy. Kto
w te oczy spojrzy, widzi ich utkwiony w siebie wzrok tylko poprzez te ciernie.
Jesus autem tacebat. Chrystus na krzyżu milczał jak ci mężowie pod nim. Nagle
odezwały się u wejścia szybkie uderzenia kołatki. Uderzenia były głębokie,
stłumione, długi korytarz odpowiedział głuchym echem. Trzej oczekujący mężowie
wyprostowali się z ulgą. Weszli posłowie z Rzymu. - Benedicite... - wyrzekł
starzec Jacopo i ukląkł wraz z pozostałymi. Arcybiskup Salviati najpierw
pobłogosławił obecnych, po czym podniósł starca. Zaczęli od modlitwy. Nie, nie
są zmęczeni. Ale Francesco je szybko i łapczywie, odsłaniając białe wilcze zęby.
Condottiere de Montesecco popija wino długimi łykami. Francesco mówi jedząc.
Słowo "śmierć" brzmi gładko i lekko, jak gdyby to nie była noc. Arcybiskup
Salviati siedzi spokojnie, z lekka pochylony, a jego pergaminowa twarz wydaje
się w świetle świec jeszcze bardziej żółta. Prawą ręką mimo woli bawi się
krzyżem na piersiach i za każdym ruchem jego palców wielkie pierścienie grają
wszystkimi kolorami tęczy. Bandini da Baroncelli patrzy olśniony na te
pierścienie. Są to klejnoty rzadkiej piękności, klejnoty rzymskie. Florencki
arcybiskup Antoniusz wprawdzie zmarł jako święty, ale ten nie nosił pierścieni.
Ba, ilekroć wstępował na ambonę, gromił przepych świeckich i księży, zabawy,
złotogłowie i pierścienie. Ale czego nie gromił arcybiskup Antoniusz? Podobno on
właśnie był tematem najbardziej udanych anegdot Cosima Medici, ale teraz przybył
mąż z pierścieniami na rękach i Medyceusze przestaną się śmiać. Już jutro... -
Już jutro - mówi z zadowoleniem stary Jacopo i z pełnym wdzięczności
nabożeństwem wymawia imię Jego świątobliwości. Condottiere de Montesecco chętnie
wznosi puchar i obaj starcy do dna wypijają wino za długie panowanie Ojca
świętego Sykstusa. Ale wino jest cierpkie, byle jakie, bankierskie... Giacomo
milczy. Patrzy na arcybiskupa przeciągłym, palącym spojrzeniem. Ten człowiek
urzeka go, ten człowiek jest mu zesłany od Boga. We Florencji nie znajdziesz
takiego księdza jak ten z Pizy. Gdy będzie już po wszystkim, padnę przed nim na
kolana i wyznam mu wszystko. Anima mea sicut terra sine aqua tibi... tak jest
napisane, tak, bez wody była dusza moja - wyschłem, gorzeję z pragnienia... -
Moi ludzie są przygotowani - objaśnia Jacopo. - Będą rozstawieni na rynku,
wzdłuż pałacu Signorii. Gdy tylko dam rozkaz, zaatakują. - A pozostałe rody? -
pyta nagle arcybiskup. - Strozzich? Ruccellaich? Sacchettich? - Ksiądz pizański
jest dobrze poinformowany i stary Jacopo chmurzy się. - Pójdą z nami, wasza
miłość, gdy tylko załatwimy sprawę, a dopóki nie załatwimy, nie będą się wtrącać
- odpowiada rozważnie. - Są zbyt sprytni, żeby nam przeszkadzać. A zresztą jest
to sprawa Pazzich, a nie ich. - Jest to sprawa Jego świątobliwości - odpowiada
spokojnie arcybiskup Salviati - i sprawa Florencji. Jacopo potrząsa głową. - To
wierni synowie Kościoła. - Wierność wymaga zaufania - mówi dalej arcybiskup. -
Niestety, widzę, że nie byli w czas powiadomieni. Ich gorliwość może wypaść nie
w porę i raczej przyczynić się do niepowodzenia planów Jego świątobliwości niż
do zwycięstwa! - Nikt nie będzie bronić Medyceuszów. - W Pizie nie mówi się
wprawdzie zbyt dużo - obojętnie ciągnie arcybiskup - ale o wielu rzeczach tam
wiedzą. Onegdaj przyszedł do mnie mój kapłan i rzekł: "Mona Nannina, siostra
Lorenza Medici, nie ominie żadnej okazji, aby swemu małżonkowi Bernardowi
Ruccellai nie przypomnieć o wierności dla rodu Medyceuszów." Na to stary Jacopo
wybucha: - Gdyby oni wiedzieli o naszym planie, natychmiast wiedziałoby o nim
całe miasto. Mam ludzi pod bronią, którzy obstawią jutro ulice i pałac Signorii.
To znaczy więcej, niż gdyby ci wszyscy Sacchetti, Ruccellai i Strozzi wspomagali
nas na drodze do zwy