Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Scarrow Alex - Time Riders 07 - Krolólowie piratów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Spis treści
Karta redakcyjna
O Autorze
Dedykacja
Prolog. Montreal, rok 2050
Rozdział 1. Londyn, rok 1889
Rozdział 2. Londyn, rok 1889
Rozdział 3. Londyn, rok 1889
Rozdział 4. Londyn, rok 1889
Rozdział 5. Londyn, rok 1889.
Rozdział 6. Londyn, rok 1666
Rozdział 7. Londyn, rok 1666
Rozdział 8. Londyn, rok 1666
Rozdział 9. Londyn, rok 1666
Rozdział 10. Gdzieś na kanale La Manche, rok 1666
Rozdział 11. Londyn, rok 1889
Rozdział 12. Londyn, rok 1889
Rozdział 13. Gdzieś przy angielskim wybrzeżu, rok 1666
Rozdział 14. Londyn, rok 1889
Strona 4
Rozdział 15. Londyn, rok 1889
Rozdział 16. Na pokładzie „Clary Jane”, rok 1666
Rozdział 17. Na pokładzie „Clary Jane”,, październik 1666 roku
Rozdział 18. Na pokładzie „Clary Jane”,, gdzieś na Oceanie
Atlantyckim, rok 1666
Rozdział 19. Na pokładzie „Clary Jane”, gdzieś przy zachodnim
wybrzeżu Afryki, rok 1667
Rozdział 20. Na pokładzie „Clary Jane”, gdzieś przy zachodnim brzegu
Afryki, rok 1667
Rozdział 21. Na pokładzie „Clary Jane”, gdzieś przy zachodnim
wybrzeżu Afryki, rok 1667
Rozdział 22. Na pokładzie „Clary Jane”, gdzieś przy zachodnim
wybrzeżu Afryki, rok 1667
Rozdział 23. Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 24. Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 25. Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 26. Na pokładzie „Clary Jane”, gdzieś przy zachodnim
wybrzeżu Afryki, rok 1667
Rozdział 27. Na pokładzie „Clary Jane”, gdzieś przy zachodnim
wybrzeżu Afryki, rok 1667
Rozdział 28. Na pokładzie „Clary Jane”, Morze Karaibskie, rok 1667
Rozdział 29. Morze Karaibskie, rok 1667
Rozdział 30. Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 31. Morze Karaibskie, rok 1667
Rozdział 32. Morze Karaibskie, rok 1667
Rozdział 33. Londyn, rok 1889
Strona 5
Rozdział 34. Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 35. Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 36. Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 37. Na wschód Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rodział 38. Londyn, rok 1889
Rozdział 39. Morze Karaibskie, rok 1667
Rozdział 40. Morze Karaibskie, rok 1667
Rozdział 41. Morze Karaibskie, rok 1667
Rozdział 42. Morze Karaibskie, rok 1667
Rozdział 43. Londyn, rok 1889
Rozdział 44. Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 45. Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 46. Nowy Jork, rok 2025
Rozdział 47. Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 48. Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 49. Londyn, rok 1889
Rozdział 50. Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 51. Na wodach przy Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 52. Przy wybrzeżu Puerto Bello, rok 1667
Rozdział 53. San Felipe, Puerto Bello, rok 1667
Rozdział 54. Castillo Santiago, Puerto Bello, rok 1667
Rozdział 55. Castillo Santiago, Puerto Bello, rok 1667
Rozdział 56. Nowy Jork, rok 2025
Strona 6
Rozdział 57. Puerto Bello, rok 1667
Rozdział 58. Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 59. San Geronimo, Puerto Bello, rok 1667
Rozdział 60. Nowy Jork, rok 2025
Rozdział 61. San Geronimo, Puerto Bello, rok 1667
Rozdział 62. Port Royal, Jamajka, rok 1667
Rozdział 63. Nowy Jork, rok 2025
Rozdział 64. Port au Prince, Hispaniola, rok 1667
Rozdział 65. Londyn, rok 1889
Rozdział 66. Nowy Jork, rok 2025. LONDYN, rok 1889
Rozdział 67. Port au Vikram, Republika Pandory, rok 1687
Rozdział 68. Londyn, rok 1889
Rozdział 69. Port au Vikram, Republika Pandory, rok 1687
Rozdział 70. Więzienie Newgate, Londyn, rok 1687
Rozdział 71. Londyn, rok 1889
Rozdział 72. Londyn, rok 1889
Rozdział 73. Londyn, rok 1889
Rozdział 74. gdzieś przy wybrzeżach Florydy, rok 1687
Epilog. London Bridge, Londyn, rok 1889
Seria „Time Riders”
Strona 7
Tytuł oryginału: TIME RIDERS. THE PIRATE KINGS
Tłumaczenie: KAROL SIJKA
Redaktor prowadzący: AGNIESZKA SKÓRZEWSKA-SKOWRON
Redakcja: MAGDALENA ADAMSKA
Korekta: JOANNA ŁAPIŃSKA, MARZENA ZIELONKA
DTP: BERNARD PTASZYŃSKI
First published in Great Britain in the English language by Penguin Books Ltd.
Copyright © Alex Scarrow, 2013
All rights reserved
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. Warszawa 2016
All rights reserved
Wydanie I
Wszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki możliwe jest tylko na podstawie
pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-8073-003-8
Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.
Al. Jerozolimskie 96, 00-807 Warszawa
tel. 22 576 25 50, fax 22 576 25 51
e-mail:
[email protected]
www.zielonasowa.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Strona 8
O Autorze:
ALEX SCARROW zaczynał jako grafik, po czym zdecydował, że zostanie
projektantem gier komputerowych. W końcu dojrzał i został pisarzem.
Napisał wiele popularnych thrillerów oraz kilka scenariuszy, ale to pisanie
dla młodzieży pozwala mu do woli cieszyć się pomysłami i koncepcjami,
którymi bawił się podczas tworzenia gier.
Mieszka w Norwich z synem Jakubem, żoną Frances i psem rasy Jack
Russell – Maxem.
Odwiedź witrynę
www.zielonasowa.pl/akcje/time-riders
i zostań Jeźdźcem w Czasie.
Strona 9
Jakubowi –
– „chłopcy z nabrzeża”
Strona 10
Prolog
Montreal
rok 2050
– Jakim cudem tak skończyliśmy? W tym czasie, w tym strasznym
chaosie?
Waldstein przyglądał się publiczności: rzędom bladych owali niknących
w słabo oświetlonej sali wykładowej. Na ostatnią w historii konferencję TED
przybyła śmietanka najtęższych umysłów, innowatorów, biznesmenów
i przedsiębiorców. Kolejnych konferencji nie będzie. Organizowanie paneli
naukowych w niebezpiecznym i coraz bardziej pogrążonym w chaosie
świecie stawało się niemożliwe.
Pytanie, które właśnie postawił, było, oczywiście, czysto retoryczne. Sam
im odpowie.
– Chciwość. Chciwość i samozadowolenie. Na przełomie ostatniego
stulecia, kiedy ekscytowaliśmy się początkiem nowego milenium...
założyliśmy, że zasoby ropy naftowej są niewyczerpane. Teraz, po fakcie,
wiemy oczywiście, że gdy spadły ostatnie kartki dwudziestowiecznych
kalendarzy, gdy wskazówki zegarów wybiły ostatnie sekundy starego
tysiąclecia, a my bawiliśmy się na przyjęciach, po cichu nadszedł „szczytowy
moment wydobycia ropy naftowej”. Moment, w którym ludzkość zdołała
wyeksploatować połowę globalnych zasobów paliw kopalnych.
Dla zwiększenia efektu zawiesił głos. Holograficzny teleprompter też
zamarł w bezruchu.
– „Zbiornik” był do połowy pusty. Spora grupka geologów już wtedy biła
na alarm, wyjaśniając każdemu, kto chciał słuchać, że najwyższy czas zabrać
Strona 11
się do roboty i znaleźć substytut ropy. Nikt nie posłuchał. Dlaczego? Bo ropa
wciąż szerokim strumieniem wypływała z ziemi, wciąż była tania. Po co
wkładać kij w mrowisko i wszystko psuć? Spójrzmy prawdzie w oczy: kto na
świetnej imprezie chce gadać z podpierającym ściany fanatykiem, który
mamrocze o końcu świata? Nie zrobiliśmy nic, żeby odstawić narkotyk
o nazwie ropa naftowa. Dlatego później... po pierwszych piętnastu,
dwudziestu latach nowego stulecia, kiedy najwięksi producenci ropy
zauważyli, że ich pola naftowe, jedno po drugim, wysychają, sprawy
przybrały zły obrót. To pierwszy Wielki Problem, który powinniśmy byli
rozwiązać, lecz zaniechaliśmy tego. A drugi? W początkach stulecia
niektórzy ekonomiści szacowali, że w połowie dwudziestego pierwszego
wieku populacja globu sięgnie poziomu blisko dziesięciu miliardów ludzi.
Publika poruszyła się niespokojnie.
– Ich szacunki okazały się zaniżone o około półtora miliarda. Ale nikt nie
jest doskonały, prawda? – Waldstein zaniósł się suchym, pustym śmiechem.
Publika nie miała ochoty odpowiadać tym samym. – Wysłano zatem kolejny
sygnał ostrzegawczy. Dziesięć miliardów? Ziemski ekosystem nie mógł
żywić dziesięciu miliardów gąb w nieskończoność! Ale czy ludzie usłuchali?
A skąd! „Nie mogę urodzić więcej niż dwoje dzieci? Jak śmiesz! Jak śmiesz
mówić mi, co mogę, a czego nie mogę robić?!”. Dlatego nigdy nie uporano
się z tym problemem i zaraz po „szczytowym momencie wydobycia ropy”
przekroczyliśmy „szczytowy moment spożycia żywności”, „szczytowy
moment spożycia wody pitnej”. Uderzyły w nas wszystkie symptomy
kurczących się zasobów, a przed światem stanęło nie lada wyzwanie:
dostarczyć co najmniej tysiąc pięćset kalorii ponad dwunastu miliardom
głodujących.
Waldstein westchnął.
– Musieliśmy zatem zmierzyć się z dwoma fundamentalnymi problemami:
deficytem zasobów i eksplozją demograficzną. Obu można było zapobiec;
nie zapobieżono żadnemu. A do tych dwóch problemów doszedł jeszcze
trzeci, ostatni.
Kciukiem dotknął dłoni i nad jego głową rozbłysnął monstrualny holograf:
Strona 12
duży jak okrągła scena, z której przemawiał. Stworzona na podstawie
zgromadzonych danych animacja przedstawiała zmiany, jakim przez
pięćdziesiąt lat ulegała Ziemia: kurcząca się pokrywa lodowa, błękit
wzbierających oceanów, puchnących jak kleks atramentu na czystej kartce
papieru.
– Pozwoliliśmy, by świat rozgrzał się jak patelnia. Po części to
konsekwencja spalenia wszystkich zasobów ropy – to bez wątpienia
w niczym nie pomogło. Ale kruchy ekosystem Ziemi tak naprawdę rozpadł
się z powodu wzrostu globalnej populacji. I właśnie wtedy, kiedy
potrzebowaliśmy jak największych połaci ziemi, by zbierać plony zdolne
wyżywić nas wszystkich, wzbierające oceany rozlały się po nizinach,
ziemiach uprawnych. Połknęły lądy... a wraz z nimi wiele wielkich miast.
Dotknął dłoni i przesunął kilka migocących slajdów. Nowy Jork:
skurczony do wyspy Manhattan, otoczonej gigantycznymi groblami
przeciwpowodziowymi; New Jersey, Brooklyn, Bronx i Queens zamienione
w patchwork zatopionych ulic i gnijących dachów. Londyn: kamienice
czynszowe, stłoczone jak chwasty wyprężające się do słońca, wyrastające
z mgły zanieczyszczeń. Tamiza: groźna, wezbrana rzeka ujarzmiana przez
potężne zapory wodne.
– Pierwsze półwiecze powinniśmy byli poświęcić na rozwiązanie tych
problemów. A my co robiliśmy? Walczyliśmy jak dzieci. W późnych latach
dwudziestych wybuchła pierwsza wojna azjatycka, ponad dwadzieścia lat
temu. Później borykaliśmy się z kolejnymi pacyficznymi wojnami
naftowymi. W zeszłym tygodniu obchodziliśmy dziesiątą rocznicę wojny
trzydziestodniowej pomiędzy Koalicją Arabską a Izraelem... i, na Boga,
wcale nie toczyła się ona o dostęp do złóż ropy... nie, poszło o coś tak
archaicznego, tak nieistotnego, jak ideologia religijna! O imię, którym ludzie
powinni czcić nieistniejącego Boga.
Hologram nad Waldsteinem odtworzył serię obrazów: rdzewiejące wraki
czołgów i mechołazów, napromieniowane ruiny Jeruzalem i Damaszku.
– Znaleźliśmy się w takim, a nie innym miejscu. Żyjemy w wyjałowionym
świecie. Zatrutym. W świecie, który – całkiem słusznie, według niektórych –
Strona 13
obraca się przeciwko nam. Ale, w znacznie dłuższej perspektywie, jest to
zaledwie kolejny cykl. Kiedyś już się to wydarzyło. Istniała epoka
dinozaurów, nastała też nasza. Świat postanowił przeprowadzić rekalibrację.
Zrobić generalny remanent, wszystko rozpocząć od nowa.
Nie czytał już z telepromtera. Organizatorzy konferencji z wyprzedzeniem
otrzymali kopię przemowy: nudną, bełkotliwą tyradę o „odpowiedzialnej
przedsiębiorczości w trudnych czasach”.
Słów, które pragnął dziś rano przekazać – i które przekaże – nauczył się na
pamięć.
– Ale my, panie i panowie, w przeciwieństwie do dinozaurów, bez
wątpienia nie wyginiemy. Niemniej w drugiej połowie tego stulecia dotknie
nas nieuchronny kryzys zasobów, który zdziesiątkuje globalną populację do
poziomu góra kilkudziesięciu milionów. Może nawet do kilkuset tysięcy. Ci,
którzy przeżyją, będą musieli się dostosować. Będą, miejmy nadzieję,
mądrzejsi i zrozumieją, że naszemu kruchemu światu należy się szacunek.
Waldstein zauważył, że słuchacze wiercą się niespokojnie. Uśmiechnął się.
– Proszę, zorientowaliście się, że nie czytam tekstu zatwierdzonego na
dzisiejszy wykład. Pewne słowa trzeba jednak wypowiedzieć głośno...
Zawiesił wzrok za ostatnim rzędem widowni, na wianuszku rozstawionych
przy ścianie kamer. Wydarzenie relacjonowało kilkanaście stacji
informacyjnych. Waldstein wiedział, że relację na żywo albo w powtórkach
obejrzą wszyscy mieszkańcy planety – 2050 rok, ostatnia Konferencja TED.
Ostatnia z ostatnich.
Idealna okazja do wygłoszenia apelu.
– Obawiam się, że sytuacja nie wygląda najlepiej. Proces nieuchronnych
zmian już trwa, czy nam się to podoba czy nie. Ale powiem wam jedno.
Wierzę, że Wielka Zagłada nie oznacza końca ludzkości. Będzie etapem
pośrednim. Czeka nas trudny – piekielnie trudny – etap, ale nie wszystko
stracone.
„Woleliby, żebym zszedł ze sceny. Woleliby, żebym skończył”.
– Wspomnicie moje słowa: kolejne dwie dekady okażą się bardzo bolesne.
Strona 14
Przerażająco bolesne. A wraz z pogarszaniem się sytuacji pojawią się głosy,
że powinniśmy cofnąć czas, skorzystać z technologii translokacyjnej,
wyciągnąć wnioski z popełnionych błędów, przeżyć ostatnie półwiecze na
nowo, stworzyć lepszy świat. Ludzi, którzy będą się tego domagali,
ostrzegam...
Pogroził palcem w kierunku kamer rejestrujących konwencję z końca
audytorium.
– Jeśli się na to poważymy – jeśli odważymy się igrać z czasem – ta
głupota będzie największym z wielu popełnionych przez nas błędów.
Przez scenę ruszył jeden z organizatorów konwencji – dr Rajesh – ale
Waldstein powstrzymał go skinieniem głowy.
– Moje wystąpienie powoli dobiega końca...
Gdyby zmuszono go do zejścia ze sceny, wybuchłby skandal.
Niepotrzebne to ani jemu, ani organizatorom. Media trąbiłyby o żenującej
przepychance, zamiast skupić się na treści przesłania.
– Podsumuję to tak... – Dr Rajesh zrozumiał zamysł, zatrzymał się w pół
kroku i pozwolił Waldsteinowi dokończyć przemówienie. – Panie i panowie,
popełniliśmy wiele błędów, całą masę, a w niedalekiej przyszłości będziemy
nieustannie wodzeni na pokuszenie; zapragniemy wrócić w czasie i wszystko
naprawić – dla nas samych i dla naszych dzieci. Ale podróże w czasie to
otwarte na rozcież wrota do piekieł: to puszka Pandory, której nie można
zamknąć, gdy już się ją raz otworzy. Jeżeli odważymy się bawić w Boga za
pomocą tej technologii, wówczas wszystko rzeczywiście zniknie. Dosłownie
wszystko: ta mała, samotna, odosobniona niebieska kula życia, którą
nazywamy Ziemią i wszystko, co się na niej znajduje.
Waldstein nie spodziewał się burzy oklasków. Słusznie. Minąwszy
pobladłego dr. Rajesha, zszedł ze sceny otoczony głuchą ciszą.
Strona 15
Rozdział 1
Londyn
rok 1889
7 lutego 1889 roku
Wiecie, już na Brooklynie zaczęłam spisywać dziennik Agencji.
Pomyślałam, że mogę to kontynuować tutaj, chociaż nie mam nawet
pewności, czy jeszcze jesteśmy w Agencji.
Kurcze, dziwnie tu. Jakoś tak spokojnie w porównaniu do wszystkich
wydarzeń z okresu między rekrutacją a przybyciem tutaj. Usypiająco. Okres
sprzed przeprowadzki minął jak błyskawica. Tyle się nam przydarzyło. Kiedy
przywołuję w pamięci wszystkie wspomnienia – nazistów, mutantów,
dinozaurowate stwory, pułkowników Devereau i Wainwrighta, Adama Lewisa
– czuję się jak bohaterka filmu klasy B. Pozostałe postaci przypominają
natomiast bohaterów z książek. Takich, które zostają w pamięci do końca
życia.
Najczęściej myślę o Adamie. Zastanawiam się, dlaczego nie pozwoliliśmy
mu z nami zostać, skoro przygarnęliśmy Rashima wraz z jego debilnym
robocikiem. Przecież mogliśmy, nie? Dopiero teraz to rozumiem. Tylko wtedy
byłam przekonana, że wszystko trzeba dokładnie wysprzątać. Że wszystko
trzeba przywrócić dokładnie na swoje miejsce.
Dlatego pozwoliłam mu wrócić do pracy. Pozwoliłam umrzeć.
Maddy oderwała wzrok od ekranu.
Strona 16
I tęsknię za nim.
Ale to głupie, głupie i babskie. Znała go niecałe dwa dni. Tylko dwa dni,
bo później odszedł. A tu nagle, po upływie Bóg wie ilu miesięcy, epoki całej,
zaczyna za nim tęsknić. Wzdycha do niego jak do pięknego księcia z bajki.
Pff. Jakby rzeczywiście „coś” ich łączyło.
A przecież mogło. Gdyby tylko podjęła inną decyzję.
– Weź sobie na wstrzymanie, Maddy – skarciła się, po czym zerknęła
przez ramię, żeby sprawdzić, czy SpongeBubba nie podsłuchuje. Lubił
zakradać się po cichu i stawać tuż za kimś, mrugając tymi swoimi oczyma
z wielkimi rzęsami i szczerząc kły jak półgłówek. Teraz na szczęście stał po
drugiej stronie lochu – jak porzucona kukiełka, pogrążony w stanie uśpienia;
miał zamknięte oczy, a na panelu bocznym mrugało zielone światełko.
Pozostałych nie było w bazie. Rashim, Liam i Bob wyszli rankiem do
nielegalnego kasyna, ponieważ ich oszczędności zaczęły się kurczyć. Sal
i Beki udały się na nabrzeże, kupić trochę jedzenia na kolację.
Maddy wciąż niepokoiła się o kobiecą jednostkę pomocniczą. Przecież
jeszcze trzy miesiące temu dokładnie ten sam klon z żelazną determinacją
tropił ich trójkę i próbował po kolei pozabijać. Zdołali rozbroić jednostkę,
a później ją zrestartować, przeprowadzając dość odrażającą procedurę,
o której Maddy wolała nie rozmyślać. W procesorze jednostki zainstalowali
sztuczną inteligencję z domyślnymi ustawieniami. Być może w pewnym
momencie poeksperymentuje i zainstaluje część starej świadomości Beki, ale
teraz... tak jest bezpieczniej. Minusem było to, że jednostka pomocnicza
wróciła do punktu wyjścia i od podstaw uczyła się, jak nie sprawiać wrażenia
chłodnej, socjopatycznej maszyny do zabijania.
Maddy została sama i zyskała sposobność przeniesienia myśli na ekran.
Skasowała ostatnie zdanie: „I tęsknię za nim”.
Tęsknić za ludźmi? Zakochiwać się? Obdarzać ich uczuciami? To dobre
dla prawdziwych ludzi, którzy mają mamę i tatę. Dla prawdziwych ludzi
z prawdziwymi sercami i duszami. Takie fanaberie nie przystoją sztucznie
wyhodowanym produktom organicznym. Ponownie skupiła się na ekranie.
Strona 17
– Dość już tego rzewnego, babskiego biadolenia.
W Londynie mieszkamy od około dwóch miesięcy. Nie tkwimy już w bańce
czasowej, wiedziemy prawdziwe życie, które toczy się dzień po dniu. To dużo
lepsze. Lubię każdego ranka wychodzić przez boczne drzwi na Farringdon
Street, przyglądać się powozom i dwukółkom, handlarzom rozkładającym
stoiska. Każdy dzień jest inny, otwiera nowe możliwości.
Nowe życie wynagradza mi to, czego się dowiedziałam. Że jestem
„produktem”. Liam i Sal też. Wszystkie wyobrażenia o życiu przed
„śmiercią” okazały się jedną wielką lipą. Ale, jak powtarza Liam: „Teraz
jesteśmy tutaj. I mamy siebie nawzajem”. Ma rację. Własną przeszłość
„pożyczyliśmy” od kogoś innego. Ale chrzanić to: przyszłość należy do nas.
Uśmiechnęła się. Czy to nie jest sprawiedliwe? Teraz mogą decydować
o sobie.
Mamy nowy cel. Nie pełnimy już funkcji ochroniarzy. Nie musimy już
strzec skazanej na zagładę osi czasu – pilnować, żeby Titanic uderzył w górę
lodową, a samolot lotu numer jedenaście linii American Airlines w wieżę
północną.
By ludzie zniszczyli sami siebie.
Nie.
Patrzymy. I czekamy. A gdy nadarzy się okazja, wepchniemy ten stracony
świat na tory szczęśliwszej wersji dwudziestego pierwszego wieku. Jeśli
pojawi się szansa, wykorzystamy ją, a teorie pod tytułem „historia powinna
biec jednym, określonym torem” spuścimy w bystrej wodzie klozetu. No bo
kto tak naprawdę decyduje o tym, czym jest „właściwa” oś czasu? A jeśli
epidemia wirusa, o której opowiadał nam Rashim, zdarzenie Pandora,
całkowita anihilacja ludzkiej cywilizacji w dwa tysiące siedemdziesiątym
roku – to wydarzenia przynależące do nieprawidłowej osi? Zdarzenia, które
nigdy nie miały prawa się wydarzyć? A nuż Waldstein myli się, twierdząc, że
to los, który należy chronić.
Strona 18
Ale to nie jedyna rzecz, która doprowadza mnie do szaleństwa... Sami
pomyślcie: a jeśli Waldstein nigdy nie powinien był się urodzić – i w ogóle
nigdy nie powinien był wynaleźć urządzenia do translokacji w czasie?
Od tego dopiero może się w głowie pokiełbasić.
Zamknęła dokument. Dość już tego rozmyślania jak na jeden poranek.
Ostrożnie podniosła się z bujanego fotela, próbując nie zbudzić
SpongeBubby. Spojrzała na niego. Dioda gotowości pozostawała włączona,
plastikowe ślepia obramowane długimi rzęsami penetrowały mrok.
W lochu wciąż unosił się aromat świeżo prażonych ziaren kawy. Rano
przed wyjściem Liam i Rashim zdążyli kupić jej kawę i świeżo pieczony
chleb z grubym plastrem solonej wieprzowiny. Maddy złapała szal i podeszła
do niskiego przejścia. Zapaliła świeczkę, odsunęła rozciągniętą w poprzek
loszku zasłonę, po czym odblokowała rygiel. Dębowe odrzwia rozwarły się
ze skrzypnięciem. Upewniła się, że po pomieszczeniu nie kręci się Delbert,
wścibski gospodarz, albo jego pomocnik – chudy jak tyczka Bertie. Dwaj
oszuści czasem magazynowali tu podejrzane towary, a gdy tylko mogli,
krzątali się w pobliżu, próbując coś wywęszyć lub dojrzeć przez drzwi
i zasłonę.
Dziś rano ich nie było.
Schyliła się, przeszła przez drzwi ze świeczką w dłoni i wyprostowała się.
Płomień świecy omiótł ceglane sklepienie i drewniane skrzynie pakowe
z przyprawami i luksusowymi towarami, przywiezione ze wszystkich
zakątków Imperium Brytyjskiego; skrzynie, które przypadkiem „pospadały”
z przeróżnych wozów dostawczych. Po jej prawej stronie wątły odblask
światła rzucił zimną poświatę na porysowaną i pokrytą brudem podłogę
z płyt chodnikowych.
Maddy wyciągnęła długi żelazny klucz z kieszeni sukni i ciasno owinęła
ramiona wełnianym szalem. Ranek był mroźny. Podeszła do drzwi –
bocznego wyjścia na Farringdon Street – i obróciła klucz, a ciężkie drzwi
z dojmującym zgrzytem otworzyły się do środka. Światło dnia nagle zalało
pogrążoną w mroku salę.
Strona 19
Nad jej głową zawisło błękitne – olśniewająco pocztówkowobłękitne
niebo. Zmrużyła oczy, oślepiona blaskiem grubej warstwy śniegu i powiodła
wzrokiem po dachach i kominach domów, w których jeszcze nie rozpalono
palenisk. Na Farringdon Street toczyło się zwykłe życie: zaprzęg ciągnął wóz
piwowarski, a gorące oddechy rumianolicych robotników mieszały się
z obłokami pary unoszącymi się znad końskiego grzbietu. Cudownie
ożywczy lutowy poranek, jak z prozy Dickensa, scena z noweli
o Scrooge’u. Maddy walczyła z pokusą, żeby nie zawołać jakiegoś ulicznego
urwipołcia i nie wcisnąć mu do ręki pensiaka z prośbą o przyniesienie
wielkiej gęsi wiszącej w oknie zakładu rzeźnika, w dole ulicy.
Parsknęła na tę myśl, wydmuchując z nozdrzy kolejne chmury lodowatego
powietrza.
Przechodzący obok mężczyzna w czarnym płaszczu pozdrowił ją,
delikatnie dotykając ronda cylindra.
– Cudny dziś dzień, nie sądzi panienka?
– Tak – odpowiedziała z uśmiechem. – Cudny.
Patrzyła, jak mężczyzna przechodzi przez zatłoczoną ulicę, klucząc
pomiędzy wozami i dwukółkami, po czym zaczerpnęła w płuca rześkiego
i chłodnego powietrza pachnącego miłym, wszechobecnym, acz
nienachalnym aromatem dymu drzewnego.
„O Boże, kocham to miasto”.
Strona 20
Rozdział 2
Londyn
rok 1889
– Obstawiać, obstawiać, panowie! – krzyknął krupier. Spojrzał niepewnie
na kupkę żetonów, którą Rashim przesunął po stole do gry w faro. Pozostali
skupieni wokół stołu gracze z rozdziawionymi ustami gapili się na górę
żetonów. Rashim patrzył tylko na talię kart.
– Dobry Boże, sir, stawia pan dwadzieścia funtów! – rzekł mężczyzna po
jego prawej.
Rashim z roztargnieniem wzruszył ramionami. Nie przestawał liczyć.
Gentleman z niedowierzaniem potrząsnął głową i podniósł wzrok na
stojącego z tyłu Liama.
– Pański przyjaciel zawsze tak nonszalancko traktuje pieniądze?
– Ach, oczywiście. To nałogowiec, w rzeczy samej – Liam poklepał
Rashima po ramieniu. – A mimo to chłopaczyna jakimś cudem zawsze
wychodzi na swoje.
Pozostali gracze przy stole do faro, pięciu elegancko ubranych
gentlemanów, wstrzymali się z obstawianiem, ciekawi, na który numer
Rashim przesunie stos żetonów. Dym kręcił zawijasy wokół ustawionej na
stole lampy oliwnej skąpo rozświetlającej tonące w mroku pomieszczenie.
Zza wysokich drzwi z ciemnego drewna dobiegały przytłumione odgłosy
rozmawiającej klienteli Long Baru: bogaczy spożywających wystawny obiad
w oczekiwaniu na jeszcze wystawniejszy popołudniowy spektakl w teatrze
Criterion, którego siedziba znajdowała się tuż obok.