Sawaszkiewicz Jacek - Eskapizm

Szczegóły
Tytuł Sawaszkiewicz Jacek - Eskapizm
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sawaszkiewicz Jacek - Eskapizm PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sawaszkiewicz Jacek - Eskapizm PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sawaszkiewicz Jacek - Eskapizm - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JACEK SAWASZKIEWICZ Eskapizm CZĘŚĆ PIERWSZA Emmelinie Raya Ziemia I “Nazywam się Mikę Cesara. Jestem pilotem statków kosmicznych, klasy S, obecnie w stanie spoczynku. Mam 45 lat i na koncie sto czterdzieści dwa miesiące spędzone poza Ziemią.” Upuściłem długopis na biurko i ścisnąłem oburącz głowę. W domu panowała cisza - w każdym razie żaden hałas nie docierał tu, do mojego gabinetu mieszczącego się na piętrze. Blat, o który opierałem łokcie, zaścielały papiery, spod nich wyglądał sfatygowany od częstego wertowania egzemplarz mojej powieści pod przemądrzałym tytułem “Katharsis”, w prawym rogu piętrzył się stos kartek zapisanych ręcznie, z mnóstwem skreśleń i także ręcznie naniesionych poprawek, lewy zajmowała napoczęta ryza. Szyby w regale bibliotecznym były odsunięte, a całą powierzchnię podłogi, oprócz ścieżki łączącej fotel z drzwiami, pokrywały kule zmiętego papieru i ściągnięte z półek regału książki otwarte tak, jak je swego czasu pozostawiłem tam, na dywanie. Ten dywan, który Leslie zamówiła w najelegantszym salonie meblowym Zurychu wkrótce po naszym powrocie z “litanii”, przez ostatnie miesiące ucierpiał bardziej aniżeli w ciągu poprzedzających je trzech lat: leżąc na nim zagrzebany w książkach i wydzierając z niego włosie, wielokrotnie dawałem upust swojej nie znajdującej literackiego ujścia pasji twórczej. Przyszedłem tutaj zaraz po śniadaniu i jedynym efektem dwugodzinnego ślęczenia nad kartką były te trzy wiersze idiotycznego tekstu. Wyprostowałem grzbiet. Powinienem zrobić przerwę, inaczej nie ruszę z miejsca. Świergot brzęczyka osadził mnie w fotelu. Przycisnąłem guzik wideofonu stojącego na stoliku przy biurku. - Halo. - Czy to numer 4427? - Natychmiast poznałem głos Emmeliny, mojej pierwszej żony. Dzwoniła z automatu telefonicznego, bo ekran wyświetlał mi znak nieosiągalności wizji. - Tak - potwierdziłem - to numer 4427 i rozmawiasz z Mike'em. - Och, Mikę, jakże się cieszę. - Jej głos rzeczywiście na to wskazywał. - Jestem w Breshoven. - Domyślam się. - Emmelina, jeżeli dzwoniła z innego miasta, miała zwyczaj, sprawdzając numer, wymieniać także numer kierunkowy. - Przypomniałem jej o tym. - Pamiętasz? Że ty pamiętasz o takich drobiazgach, Mikę! Więc jestem w Breshoven od pięciu minut i dzwonię z dworca. Miałam zadzwonić później, z hotelu, ale na widok tych kabin telefonicznych nie mogłam się powstrzymać. Było jasne, że liczy na zaproszenie, i że tak czy owak wprosi się do nas, nawet gdybym na ten weekend wybierał się z Leslie za granicę. - Ufam - powiedziałem - że za następne pięć minut zobaczymy cię w naszym domu. Twój pokój jest wolny. Przez chwilę udawała, że się waha. - Jesteście strasznie mili, dziękuję. Przyjadę po południu, jak tylko załatwię swoje sprawy. Tymczasem wyślę do was bagaże. Za dobrze ją znałem, by jej uwierzyć, że poza moim domem ma na terenie Breshoven cokolwiek do załatwienia, ale wstrzymałem się od komentarzy. Powiedziałem jedynie, że będziemy na nią czekać z niecierpliwością, czym zaspokoiłem jej próżność. Leslie była w patio, gdzie od kilku tygodni trudziła się nad monumentalną mozaiką mającą w nieodległej przyszłości ozdobić dno basenu. Ubrana w zniszczony kombinezon klęczała obok hałdy płaskich, różnokolorowych kształtek z tworzywa sztucznego, pochylając się nad rozłożonym projektem mozaiki. Zszedłem do niej i stanąłem na kamiennej posadzce patio. - Lee - powiedziałem. Przywołała mnie gestem ręki. - Popatrz - trzonkiem pędzla upapranego w bezbarwnym kleju dotknęła wizerunku Ortrosa o pałających ślepiach i zjeżonej sierści. - Popatrz na to bydlę. Na jego ogon. Coś z nim jest chyba nie tak? Projekt, wykonany samodzielnie przez Leslie, w skali 1:10, przedstawiał stworzenia rodem z mitologii. Był tam gryf i hydra lernejska, Stymfalidy, Pegaz, Meduza, Chimera, Cerber - ta menażeria rozmieszczona na obwodzie zwracała łby, dzioby i pyski w stronę koła naszkicowanego pośrodku projektu. W tym miejscu z dna basenu wyrasta marmurowa fontanna; Leslie umyśliła do jej wierzchołka przymocować posążek satyra. - Co? - zapytała spoglądając na mnie z dołu. - Mikę. - Właśnie rozmawiałem z Emmelina - odrzekłem. - Jest w Breshoven. Chrupnęło jej w stawach, kiedy dźwigała się z ziemi. - Z Emmelina? - Zadzwoniła prosto z dworca, żeby mi powiedzieć, że jeszcze nie wynajęła pokoju w hotelu, więc zaprosiłem ją do nas. Spod grzywy brązowych kędziorów, które spadły jej na czoło, Leslie patrzyła na mnie ściągając usta. - Naturalnie. - W tym słowie nie było ironii, raczej akceptacja. Już w trakcie naszej powrotnej podróży z “Titanii” dowiedziała się o Emmelinie i o mnie niemal wszystkiego. Później, przez cztery lata naszego małżeństwa, poznała Emmelinę osobiście. Znała również mój krytyczny stosunek do własnej przeszłości i nigdy nie dała dowodu na to, że jest o moją przeszłość zazdrosna. Ta nutka rezygnacji w jej głosie była wyrazem niechęci nie do Emmeliny jako mojej eks-małżonki, ale do osoby o nazwisku Emmelina Raya w ogóle. - Sądzisz - podjęła z namysłem - że ona tu przyjechała ze względu na Nepa? To niespodziewane pytanie wytrąciło mnie z równowagi. - Lee - powiedziałem - przecież obiecałaś. Obiecałaś nie mówić o Nepie ze mną, dopóki nie skończę tej książki. Schyliła się, by wetknąć pędzel do kubełka z klejem, a potem wsunęła mi dłoń pod pachę. - Obiecam ci to znowu, kotku, ale powiedz, czy jej chodzi o Nepa? - Jej zawsze o coś chodzi. Na razie chodzi jej o to, żebyśmy na nią czekali ze wzbierającą tęsknotą. Dlatego najpierw przyśle swoje bagaże, a sama zjawi się po południu. Albo wieczorem, żeby nasza radość na jej widok na pewno już sięgnęła szczytu. I będzie się naprzykrzać cały weekend. Leslie puściła moje ramię. - O Boże! Dzisiaj piątek, a ja nic nie mam. Absolutnie nic. - Odgarnęła włosy z czoła. - Pojedziesz ze mną po zakupy? Nie, lepiej zostań. Ona może przyjechać przed moim powrotem. Pomyślałem, że oto nadarza się kolejna okazja do wykazania Leslie, że pomoc domowa jest nam jednak niezbędna, ale natychmiast zabrzmiała mi w uszach jej stereotypowa odpowiedź: “Nie chcę tutaj żadnej obcej baby”. Toteż mruknąłem tylko: - Zostanę - i oboje ruszyliśmy do domu. W holu wyprzedziła mnie i pobiegła się przebrać - trochę niezgrabna w pantoflach bez obcasów i w zbyt obszernym kombinezonie. Chwilę tam stałem, u podnóża schodów, nadsłuchując odgłosów jej krzątaniny i rozważając, czy mimo wszystko nie wybrać się z nią do miasta: to irracjonalne, ale od jakiegoś czasu czułem się nieswojo, kiedy zostawałem w tym domu sam. Ostatecznie zagoniłem się do pracy. II Usiadłem za biurkiem i sięgnąłem po swoją książkę. Otworzyłem ją na stronie, gdzie ze znamiennym dla zadurzonego cymbała sentymentalizmem opisałem drobiazgowo swoje spotkanie z Emmelina w Bergamo. Od tamtego spotkania upłynęło już pięć lat, w ciągu których Emmelina odwiedziła nas - Leslie i mnie - trzykrotnie. Przypomniałem sobie pierwszą z tych trzech wizyt i zachowanie Emmeliny, kiedy po wejściu do salonu zobaczyła Leslie Leeport odzianą w kusy, wydekoltowany szlafroczek. Nieuchwytny cień przemknął przez jej twarz - może niedowierzania i zawodu, a może niemiłego zaskoczenia i wzgardy. Zapewne uszłoby to mojej uwagi, gdybym nie obserwował jej tak chłodno, bo w następnej sekundzie Emmelina promieniowała życzliwością. - Poznaję panią - powiedziała do Leslie, zdobywając się na sympatyczny uśmiech. - Lee Scarlet zna dzisiaj cały świat. Kiedy indziej byłbym zakłopotany tą sytuacją, chociaż wtedy już od blisko trzech lat byliśmy z Emmelina rozwiedzeni. Każdy normalny psychicznie mężczyzna na moim miejscu czułby się trochę tak, jakby to wciąż prawowita żona przyłapała go z kochanką, ale stan mojej psychiki daleko odbiegał od normy. Miałem za sobą dwieście siedemdziesiąt dziewięć dni podróży w kosmosie, dramatyczne przejścia na “Titanii” i miesiąc pobytu w obozie readaptacyjnym, który słuszniej nazwać by było planem filmowym, co zresztą odnotowałem w swoim dzienniku. “Fama głosi, że do obozów readaptacyjnych dziennikarze nie mają wstępu. I prawdopodobnie tak jest wszędzie za wyjątkiem tego obozu. Tutaj część pomieszczeń biurowych wręcz przysposobiono do potrzeb telewizji i prasy. Wszyscy troje: Leslie Leeport, Jurg Hoestróm i ja - od tygodnia odpowiadamy na identyczne pytania stawiane dziesiątki razy przez rozmaitych ludzi, którzy traktują nas niczym egzotyczne zwierzęta. Wczoraj wieczorem jeden z owych bucowatych kamerzystów pijany zaczepił mnie w kasynie i spytał: - Ty, stary, jak to jest z tymi dupami tam, na stacjach? Robią wam grafik ciupciania, czy co?” Byłem po prostu znużony. Wprawdzie miałem świadomość tego, co się wokół dzieje, ale pozostawałem niezaangażowany. Obojętnie przyglądałem się Emmelinie i nawet rozbawił mnie fakt, że popełniła niezręczność ledwo otworzyła usta. - Nazywam się Leslie Leeport - oznajmiła Leslie z naciskiem. - Wielki Boże! - powiedziała Emmelina. - Skąd mi się przyplątało to nazwisko: Lee Scarlet? Przepraszam. - Nie tracąc kontenansu szturchnęła mnie w bok. - Mikę, mam się przedstawić sama? - Ja panią znam - wtrąciła Leslie. - Mikę opowiadał mi o pani i pokazywał mi pani fotografie. - Och. Najwyraźniej ucieszyła się, że przechowuję tamte zdjęcia. Wolała, oczywiście, jeśli ludzie znali ją z pomostu i prospektów, lub bodaj z filmu porno, ale tej prostodusznej osóbce o nazwisku Leslie Leeport i dziwacznym zawodzie, przebywającej miesiącami poza zasięgiem reklam, mogła wybaczyć, że na jej widok nie wpadła w zachwyt. Przy kolacji obserwowałem ją nadal. Milczałem ograniczając się do roli bezstronnego słuchacza i widza. Leslie i Emmelina zachowywały się wobec siebie nienagannie. Obie dokonywały rozpoznania i zwlekały z rozpoczęciem tej niejako podskórnej walki o dominację, co zwykle towarzyszy spotkaniu rywalek. - Nie - mówiła Leslie - Jurg prosto z obozu poleciał czarterem do Szwecji. Ma tam rodzinę. - Nietrudno go zrozumieć. Była to pierwsza aluzja, dostatecznie wymowna, by ją rozszyfrować - pod adresem Leslie. Z obozu readaptacyjnego wypisano nas przed tygodniem i bezpośrednio stamtąd ja i “urocza panna Leeport”, jak ją pieszczotliwie zwano w prasie, udaliśmy się do mojego domu w Breshoven. Leslie regularnie telefonowała do swoich rodziców w Anglii, o tym jednak, żeby pojechać do nich, na razie nie myślała. Emmelina miała jej to za złe. - Istotnie - przyznałem - nietrudno go zrozumieć. Szwecja to jedno z nielicznych państw, gdzie dziennikarze są w miarę taktowni. Nie chciałem zostawiać Leslie samej na placu boju, ponieważ jeszcze zaczęłaby się tłumaczyć przed Emmelina, a tłumaczyć się przed Emmelina doprawdy nie miała obowiązku. - Było już z nim tak, że w pobliżu kamery rozglądał się za młotkiem. Wstałem od stołu i cicho nastawiłem radio na lokalną stację. Nadawano II Symfonię Edwarda Speela. Emmelina odłożyła widelec na talerz. - Zwykła kokieteria. Tacy, co uciekają przed kamerą, najczęściej są rozgoryczeni, jeżeli kamera ich nie złapie. - Owszem - powiedziała Leslie - do pewnego stopnia każdego cieszy powszechne zainteresowanie jego osobą, ale to, co z nami wyprawiano... - Ja myślę, że cieszy! - przerwała jej Emmelina. - Oglądałam panią na wszystkich sześciu kanałach telewizji szwajcarskiej. Wdały się w dyskusję na temat metod pracy dziennikarzy, a ja chłonąc muzykę z radia wspomniałem wrażenie, jakie zrobiła na mnie Leslie, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy tuż przed naszym lotem na “Titanię”, w sali restauracyjnej Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Po obiedzie, który zjadłem wraz z pozostałymi członkami grupy “Emergency”, tak napisałem w swoim dzienniku o pannie Leeport: “To Emmelina. To Emmelina, gdy miała dwadzieścia pięć lat. Te same rysy, oczy, włosy, ta sama figura, ten sam głos i sposób poruszania się. Ale jest bardziej żywa i dziewczęca, choć nieśmiała. No i ma 25 lat. Najwyżej 26.” W rzeczywistości Leslie miała wtedy lat dwadzieścia osiem. A podczas tej wstępnej konfrontacji obu pań mogłem stwierdzić, że w innych punktach myliłem się także. Leslie - myślałem - przede wszystkim nie jest tak okropnie chuda. Nos ma prosty, delikatniejszą oprawę oczu, pełniejsze wargi, bardziej zaokrąglony podbródek i cieplejszą barwę głosu. W rysach Leslie i Emmeliny można by się doszukać podobieństwa, ale jest to podobieństwo, jakie zachodzi w obrębie jednego typu urody. Poprzez cichnącą symfonię Speela przebił się świergot wideofonu. Emmelina urwała w pół zdania, spoglądając na mnie z roztargnieniem. Przeniosłem wzrok z obu kobiet na aparat świergoczący w rogu salonu i powiedziałem: - Odbiorę na górze. Drugi wideofon zainstalowany był w dawnym buduarze Emmeliny. Usiadłem na łóżku, na którym przed laty “człowiek o dokładnie pięciuset twarzach, najlepszy spec w swojej branży” beztrosko zerżnął mi żonę. Telefonowano z redakcji “Orbity”. Jakoś skojarzyłem tę opanowaną twarz na ekranie z .ruchliwą twarzą reportera poznanego rok wcześniej na korytarzu budynku “C” Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Dzwonił w sprawie mojej pisemnej relacji z pobytu w komorze ciszy. Przepraszał, że tak długo wstrzymywali się z jej opublikowaniem. - W zasadzie nie mamy do niej zastrzeżeń, ale chyba nie zaszkodziłoby bardziej ujawnić osobowość bohatera. Podretuszować jego portret psychologiczny. Był to pretekst, o czym miałem się zaraz przekonać. - Tak - odrzekłem. - Chętnie przejrzę ten tekst przed oddaniem go do druku. Wtedy powiedział uśmiechając się chytrze: - Może zainspiruje to pana do napisania drugiej relacji. Z kosmosu. Z pobytu na “Titanii”. Myślałem o tym, kiedy specjaliści różnych dziedzin torturowali mnie pytaniami w obozie readaptacyjnym. Zresztą od dnia startu naszej grupy na “Titanię” nosiłem się z zamiarem opisania tej wyprawy, nieszczęsnej wyprawy “Emergency”. - Mam taki zamiar - poinformowałem mojego rozmówcę. Zamrugał oczami krótkowidza. - Znakomicie! - Przez chwilę było w nim coś z tamtego entuzjastycznego młodzieńca, który dopadł mnie na korytarzu w OKSZ. - Znakomicie. W poniedziałek wysyłamy panu zaliczkę i pański tekst. Niczego nie sugeruję, ale gdzieniegdzie wyczuwa się, że autorowi zabrakło odwagi, aby powiedzieć wszystko do końca. Uzgodniliśmy, że skontaktuję się z nim po przejrzeniu maszynopisu, powiedzieliśmy sobie grzecznie “do widzenia” i zszedłem do pań. Leslie i Emmelina siedziały milczące i zachmurzone nad winem, za oknami szarzał zmierzch, a radio nadawało poezję Arnta Roussela. Posępne wiersze harmonizowały z atmosferą panującą w salonie. W tę atmosferę zanurzyłem się jak w odmładzającą kąpiel. Następnego dnia Emmelina wyjechała. Była to jej jedyna wizyta, której cel pozostał dla mnie niejasny do dzisiaj. III Wyjąłem z ryzy czysty arkusz papieru i położyłem go przed sobą. Napisałem: “W gruncie rzeczy nie ma powodu, dla którego nie mógłbym na wstępie zacytować fragmentu wybranego z mojej pierwszej książki. Nawet sensownie by było rozpocząć niniejszą opowieść od tego, co wyznałem o sobie Emmelinie, gdy z przyjęcia u Joan Vince prowadziła mnie do swego mieszkania, aby tam do świtu formować nasz przyszły związek.” Przekreśliłem ostatnie zdanie, to o formowaniu związku, ponieważ zawierało niepożądany akcent humorystyczny, i dopisałem: “Dzisiaj, po odpowiedniej aktualizacji danych, mój życiorys” Zmiąłem kartkę i cisnąłem ją na dywan celując w stado kuł papierowych pod regałem. “Odpowiednia aktualizacja danych” - cholera, czy to ma być jakiś rocznik statystyczny, czy co? Machinalnie wyciągnąłem rękę po nowy arkusz i nagle poczułem znajomy ucisk w skroniach. Krótkotrwały, tępy ból promieniujący od gałek ocznych przeszył mi czaszkę i straciłem zdolność rozróżniania szczegółów. Zaczynała się zwykła reakcja. Nie próbowałem przeciwdziałać. Blat biurka wirował ospale; kontury zaścielających go kartek zlały się ze sobą i utworzyły białą płaszczyznę, która powoli znieruchomiała. Tym razem obraz pojawił się szybko. Zobaczyłem skrawek naszego ogrodu i brukowaną ścieżkę wychodzącą na chodnik, zroszoną w połowie wodą z ogrodowego pulweryzatora. Zaparkowana przy krawężniku granatowa taksówka miała otwarty bagażnik. Kierowca, tęgi mężczyzna w uniformie i w czapce z zadartym daszkiem, przeciskał się przez wąską furtkę, taszcząc dwie wielkie walizy: jedną z czarnej skóry, pstrokatą od nalepek, drugą z brezentu w czarno-czerwoną kratę. Od ulicy dał się słyszeć pisk opon i znów siedziałem przy zasłanym papierami biurku. Ucisk w skroniach zelżał. Przetarłem oczy i potrząsnąłem głową. Wizja trwała kilkanaście sekund, ale była wyjątkowo realistyczna. Wstałem i zszedłem do holu. W pokoju obok stukały obcasy Leslie zbierającej się do wyjścia. Niewątpliwie szukała kluczyków od swojego samochodu, które jeżeli nie tkwiły w stacyjce, mogły znajdować się w dowolnym punkcie tego domu - nie wyłączając kominka czy lodówki. Najprawdopodobniej jednak znajdowały się one w kieszeni jej kombinezonu, bo Leslie jadąc przedwczoraj po klej do kształtek ubrana była właśnie w kombinezon. Pchnąłem drzwi frontowe. Z ganku brukowana ścieżka wyglądała tak, jak w mojej wizji. Bagażnik granatowej taksówki zaparkowanej przy krawężniku był otwarty, a tęgi kierowca objuczony walizami forsował furtkę. - Pan Mikę Cesara? - zapytał. - Tak. Wcisnął się wreszcie do ogrodu i stanął przed gankiem. - Panna Raya - powiedział - poleciła mi te rzeczy przywieźć tutaj. Ulica się zgadza i numer też. - Wszystko się zgadza - potwierdziłem. - Proszę to wnieść do holu. Musiał obrócić w sumie trzy razy, by opróżnić bagażnik. Ustawił walizki pod ścianą, równo, parami - sześć sztuk, każda w innym fasonie i każda z dyskretnie, niemniej trwale nadrukowanym złocistym monogramem: ER. Ta z czarnej skóry, najbardziej wysłużona, pamiętała jeszcze okres świetności swojej pani. Zdobiące ja nalepki firmowe reprezentacyjnych hoteli europejskich były już nieco starte i dzięki temu straciły efekciarski wygląd. - To piękna kobieta - powiedział kierowca, kiedy wręczałem mu zapłatę. - Piękna i szykowna. Panna Raya. Schował pieniądze, czubkami palców dotknął daszka czapki i wyszedł na ulicę. Patrzyłem, jak zatrzaskuje bagażnik i wsiada do swojej taksówki. W myślach plątały mi się jego słowa. I nie mogłem odmówić sobie przyjemności powtórzenia ich na głos: - Panna Raya. - Panna Raya? - Za moimi plecami Leslie wykręciła tułów i wciągając brzuch zapięła spódnicę na biodrze. - No, w każdym razie witamy jej lepszą połowę. Sześć waliz! Panna Raya. Pochyliła się nad nimi, by odczytać napisy na nalepkach. - Ho, ho, nawet hiszpański “Osculor”. “OSCULOR - hotel dla nowożeńców i zakochanych” - tak go reklamowano w przewodnikach, rozdzielając oba pojęcia, jakby zakładano, że nowożeńcy niekoniecznie muszą być zakochani. W tym eleganckim drogim ponad wszelkie wyobrażenie hotelu spędziliśmy z Leslie trzy doby z naszego miodowego miesiąca - trzy doby, które powinny zostać uwiecznione w kronikach “Osculoru”. Ale nie myślałem teraz o nich. Leslie westchnęła. - Jesteś pewny - spytała prostując się - że ona tu przyjechała tylko na weekend? - Stanęła do mnie przodem. - Sześć waliz! Gdybym była złośliwa, tobym powiedziała: petitmaitre. - Jesteś złośliwa. - Chyba tak. - Przyglądała mi się, jakby szukała czegoś w mojej twarzy. - Mikę - zaczęła tonem, który obudził moją czujność. - Ty miałeś? - Co miałem? Łatwo było zmiarkować, o co pyta i co mi odpowie. Odbyliśmy już setki takich rozmów od powrotu z Trytona. Drażniły mnie, toteż czyniłem wysiłki, by ich unikać. - Widzę to po tobie, kotku. - Nie wiem, co po mnie widzisz, ale na pewno wiem, co się ze mną dzieje. I nie miałem żadnych wizji. Ty i te walizki tutaj przypomniały mi twoją afektowaną kapitulację. Zmarszczyła brwi. - Kapitulację? - Tę sprzed czterech lat. Po starciu z Emmeliną. Nadużyłem wtedy wina, bo byłem rad z posępnej atmosfery w salonie, która świadczyła, że kiedy telefonicznie gwarzyłem z redaktorem “Orbity”, obie panie skrzyżowały szpady, co pogłaskało moją męską dumę. Nazajutrz skacowany zwlokłem się z łóżka o dziesiątej i poczłapałem do kuchni, by zaparzyć kawę. W holu natknąłem się na Leslie. Drzwi od ulicy były otwarte, a ona schylała się po swoje spakowane nesesery. To studium zastygłego ruchu, studium o znaczeniu nieledwie symbolicznym, głęboko zapadło mi w pamięć. - Pościg za tobą kosztował mnie dwieście pięćdziesiąt franków - powiedziałem. - Z napiwkiem trzysta. Brakowało mi wtedy argumentów, czy raczej nie przytaczałem ich dość żarliwie - czegóż można wymagać od skacowanego człowieka! - więc moje prośby powstrzymania jej od wyjazdu nie odniosły skutku. Odprowadziłem ją do taksówki, a potem zamiast kawy wypiłem potężnego klina, włożyłem spodnie i wczorajszą koszulę, pozdrowiłem Emmelinę krzątającą się przy śniadaniu i ruszyłem za Leslie. Dwieście metrów przed wjazdem na autostradę zatrzymałem sportowy wóz z młodym mężczyzną za kierownicą. - Za pięć minut muszę być na lotnisku. Daję sto franków, płacę wszystkie mandaty, pokrywam ewentualne szkody. Mężczyzna wyszczerzył zęby i ochoczo wskazał mi miejsce obok siebie. Pokonanie tych dwunastu kilometrów zajęło mu osiem minut, bo policjant, który za zjazdem ze ślimaka dogonił nas radiowozem, wypisywał mandat bite trzy minuty. Jazdę lewym pasem i z niedozwoloną prędkością wycenił na pięćdziesiąt franków, co jednak nie zniechęciło nas do dalszego łamania przepisów drogowych i na lotnisko dotarliśmy równocześnie z taksówką Leslie. Tu mój dobroczyńca doliczył mi do rachunku setkę za nadwerężony silnik. Szczodrze zaokrągliłem ogólną sumę do trzystu franków i pobiegłem za Leslie maszerującą do wynajętego samolotu. - Lecę z tobą - powiedziałem. - Świetnie - rzekła oddając mi cięższy neseser. I wsunęła mi dłoń pod pachę. Był to wyraz czułości i pojednania, przekonałem się o tym później. - Zanim dolecimy do Londynu, wyperswaduję ci ten wyjazd. - Staraj się, Mikę. Szła z opuszczoną głową, mimo to wiedziałem, że się uśmiecha. Już nie chciała lecieć, ale jeszcze bardziej nie chciała się z tym zdradzić. Gdyby uległa moim namowom od razu i została w Breshoven, przyznałaby, że to kobieca ambicja zraniona obecnością rywalki w moim domu skłoniła ją do nagłego wyjazdu, a nie rzekomy, wczesnoporanny telefon z Londynu. Powątpiewając w ten telefon i roztrząsając tak motywy postępowania Leslie, schlebiałem sobie jak diabli, ale byłem bliski prawdy. - Staraj się. Nie musiałem się starać. Już po kwadransie lotu Leslie wtulona w mój bok żartobliwie użalała się nad losem “porzuconej Emmy” i oskarżała mnie, że “nie mam sumienia”. Po pół godzinie zapytała retorycznie: - Co do licha! Czy chimery moich staruszków to powód, żeby na złamanie karku lecieć ze Szwajcarii do Anglii? Po następnym kwadransie udała się do kabiny pilota. Wyszła stamtąd z wypiekami. - Poprosiłam go, żeby zawrócił - znowu wtuliła się w mój bok. Objęła mnie niecierpliwie. - I poprosiłam go jeszcze o coś. Jesteś ciekaw, o co? - Jestem ciekaw. - Poprosiłam go, żeby nikt nam nie przeszkadzał, dopóki nie wylądujemy. Odpowiedział, że w razie potrzeby może pokrążyć nad lotniskiem. Potrzeby takiej nie było, chociaż kochaliśmy się długo, do granic odwlekając finał. Nasz samolot wylądował w południe, razem z pierwszymi kroplami deszczu. Kiedy w ulewie wysiadaliśmy z taksówki przed moim domem, intuicyjnie odgadłem, że Emmeliny już w nim nie będzie. Oprócz sprzecznych wrażeń nie zostawiła po sobie niczego, ulotnił się nawet zapach jej perfum. Leslie potruchtała prosto do łazienki zdjąć przemoczoną odzież i wysuszyć włosy. - Jesteśmy sami, Mikę? - Było to jedyne pytanie z Emmeliną w podtekście. - Tak - odparłem. I na tym wyczerpaliśmy ten temat. Później Leslie weszła do salonu spowita tylko w ręcznik kąpielowy. Zadarła jego dół i odsłoniła swój opalony kuperek, na którym widniał ślad po klamrze od pasa odciśnięty w samolocie. - Zdrowo mnie przyparłeś - powiedziała z uznaniem. Roześmiałem się teraz na wspomnienie tamtej sceny i rzekłem do Leslie: - No więc dobrze. Miałem wizję. Wciąż marszczyła brwi. - Ja też miałam. Zobaczyłam, jak wychodzisz na ganek i jak ten kierowca niesie walizki. Nie rozumiem, dlaczego robisz z tego tajemnicę. - Rozumiesz. Spokojnie podniosła na mnie wzrok. - Nep? - Tak. Uparcie łączysz go z tymi wizjami. - To dwie odrębne sprawy. Nigdy ich nie łączyłam. - Owszem, łączysz. Poprzez tę historię z Trytonem. Zaczynasz mówić o jednym, a kończysz na drugim. Nie mogła temu zaprzeczyć. Od naszego lądowania na Trytonie nękały nas wizje, także na Trytonie, według niej, “poczęty został Nep”. Tę jedność miejsca obu zdarzeń Leslie niejednokrotnie wykorzystywała do sprytnego wekslowania rozmowy. - To mnie rozprasza - rzekłem. - Narzucasz mi swoje zapatrywanie. - Mikę. My się kłócimy? Nadal patrzyła na mnie spokojnie i z powagą, ale była to już powaga dziecka. Poczułem się rozbrojony. - Zażarcie. - Więc zanim się rozszarpiemy, powiedz, że pozwalasz mi wziąć twój wóz. Zapodziałam gdzieś kluczyki. - Pozwalam. A swoich kluczyków poszukaj w kombinezonie. Cmoknęła mnie w policzek i odeszła w charakterystyczny sposób, kołysząc napiętymi pośladkami. “Ty nie wiesz, kotku, ale ja mam swoją taktykę. Od rana dostarczam ci bodźców erotycznych, żebyś wieczorem był jak reaktor jądrowy”. Zamknąłem drzwi frontowe i po raz trzeci dzisiaj udałem się do gabinetu. IV Było południe, słońce wisiało nad ślimakiem autostrady. Leslie wyprowadziła z garażu swojego bordowego fiata. Nie oglądając się pomachała mi, pewna że stoję w oknie, i wyjechała na ulicę. Przy tej ulicy, a ściślej szosie, która przecina Breshoven i spina autostradę z Ośrodkiem Kosmicznych Statków Załogowych, pięćdziesiąt kilometrów od mojego domu, w sąsiedztwie terenu OKSZ znajduje się Park Bohaterów. Taką nazwę temu skromnemu cmentarzowi kremacyjnemu nadali w dniu jego założenia dziennikarze. Nazwa przyjęła się wśród pilotów, ale jednocześnie skłoniła większość z nich do zweryfikowania poglądów na bohaterstwo, zwłaszcza że zaszczytu spoczywania w Parku - jak głosił regulamin - dostępował tylko ten, kto zginął tragicznie w kosmosie. Heinz Vogel, instruktor OKSZ o wisielczym poczuciu humoru, na pożegnanie naszego rocznika zorganizował nam wycieczkę do Parku Bohaterów, ustawił nas w szeregu przed świeżo wytyczoną kwaterą i powiedział: - To poletko przeznaczone jest dla tych z was, którym się wydaje, że o sztuce pilotażu wiedzą już wszystko. Dziś na tej kwaterze wznosi się szesnaście nagrobków z białego piaskowca, czternasty opatrzony jest napisem: JOSE MARTINEZ pilot klasy O zginął na “Titanii” Bez dat, bez szczegółów. Dokładne dane wpisano do Księgi Pamięci przechowywanej w sejfie Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Nie moja rzecz osądzać, czy Jose Martinez zginął jak bohater czy nie. Zrobili to ludzie bardziej kompetentni i obiektywni ode mnie, którzy ponadto, mając do dyspozycji zapisy z kamer i czujników, godzina po godzinie prześledzili bieg wypadków na “Titanii”. Jose Martinez został pośmiertnie awansowany, a jego prochy umieszczono w Parku Bohaterów. Byłem na tym pogrzebie - uroczystym, ale nazbyt pompatycznym i zgiełkliwym, by nastrajał do refleksji, i kiedy patrzyłem na sunącą nad tłumem trumnę, przypomniało mi się popularne w środowisku pilotów powiedzonko: pójść na długi spacer do Parku. Nie byłem natomiast na pogrzebie ofiary Jose Martineza - Pottera Brentona, bo pani Brenton zażądała od władz OKSZ przewiezienia prochów jej syna do Kanady. Usiadłem w fotelu. Grupa “Emergency”... Jose Martinez i Potter Brenton nie żyją, Fred von Neheim od czterech lat jest pod opieką psychoterapeutów, Jurg Hoestróm obwołał się prorokiem, wojażuje po Europie i krzewi nową religię, Leslie i ja... my chyba też się kwalifikujemy do Kliniki Profesora Hysia. V Ekran wideofonu zmniejszał twarz Reinharda Metternicha i nie widać było na niej drobnych blizn od oparzeń - pamiątki po sztubackich eksperymentach z ługiem. Reinhard ssał pastylkę eukaliptusową i od dziesięciu minut mówił o swoich problemach wydawniczych, z czego pojmowałem akurat tyle, ile może pojąć człowiek z zewnątrz. Słuchałem go napięty i czekałem na pytanie: “A co z twoją nową powieścią, Mikę?” - nieuniknione, kiedy się rozmawia z takim wydawcą jak Metternich. Poznałem go pół roku po powrocie naszej zdekompletowanej grupy z “Titanii”, a dwa tygodnie po tym, jak na łamach “Orbity” ukazały się moje relacje: “Ziemia” i “Kosmos”. Nad “retuszowaniem portretu psychologicznego bohatera” “Ziemi” i nad “Kosmosem” pracowałem trzy miesiące. Całość, nieznacznie adiustowaną, ale bez skrótów, “Orbita” opublikowała w odcinkach, pod wspólnym tytułem “Katharsis”. W następnych dniach otrzymałem od znajomych kilka listów z obłudnymi gratulacjami i jeden z Verlag R. Metternich, podpisany przez właściciela tego wydawnictwa i zawierający konkretną propozycję. Leslie nie mogła jechać ze mną, toteż do Berna pojechałem sam. Przenocowałem w hotelu, a na drugi dzień wkroczyłem do gabinetu Reinharda Metternicha. Ten niewysoki, otyły mężczyzna o łysiejącej czaszce i dziobatym, okrągłym obliczu, uraczył mnie na wstępie sążnistym streszczeniem mojego własnego utworu, po czym podetkał mi puszkę z pastylkami eukaliptusowymi, sam się poczęstował i powiedział zwięźle: “Panie Cesara. Sporządziłem umowę o pańskie dzieło. Płacę pięć tysięcy po podpisaniu umowy i pół franka od każdego sprzedanego egzemplarza pańskiej książki. Znam rynek i mogę pana zapewnić, że honorarium za pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy ma pan w kieszeni. Razem z zaliczką wyniesie to trzydzieści patyków. Cieszę się, że wyraża pan zgodę. Proszę podpisać tu na dole”. Nawet nie spostrzegłem, kiedy wetknął mi do ręki długopis. Ale zrobiłem z niego użytek: trzydzieści tysięcy franków szwajcarskich jest to suma, która przemówi do wyobraźni każdemu, nie wykluczając posiadaczy kart kredytowych z nadrukiem B.O. Przy tym miałem ją dostać za owoc pracy, której wprawdzie nadawałem jakieś tam drugorzędne znaczenie osobiste, ale której nie nadawałem przecież znaczenia handlowego. - ... uparł się, żebym ja to firmował - mówił Reinhard o młodym poecie spowinowaconym przez tatusia z kołami rządowymi. - On, oczywiście, chce finansować tę imprezę. Jezu, niektórzy ludzie mają naprawdę za dużo forsy. Jeżeli ja mu wydam ten tomik, zapaskudzę sobie szyld... A co z twoją nową powieścią, Mikę? Pytanie wreszcie padło. Dałem na nie odpowiedź tę, co przed miesiącem: - Biedzę się nad początkiem i zakończeniem. Resztę już mam. I usłyszałem to, co przed miesiącem: - Więc masz prawie wszystko. - Reinhard wychylił się poza zasięg widzenia kamery swojego aparatu. - Aha, ten tytuł: “Eskapizm”. Kurt ma do niego zastrzeżenie. O Kurcie Haslerze wiedziałem, że jest wspólnikiem Metternicha i jego doradcą do spraw wydawniczych, i że para się krytyką literacką. - Nie sformułował tego precyzyjnie. - Reinhard trzymał przed sobą notatnik. - “Obawiam się - odczytał - że recenzenci potraktują to jak wyzwanie. Nie znam książki, może treścią będzie ona uzasadniać tytuł, niemniej odradzam”. No, jego opinia nie przesądza jeszcze niczego. Omówimy to, jak przyślesz swoją powieść. Teraz sprawa pilniejsza, Mikę. Chodzi o tłumaczenie “Katharsis”. Jakie masz plany na ten weekend? - Dom, telewizja, rozkoszne igraszki z piórem... - Odwiedził mnie dzisiaj wydawca z Quebec i telefonowała Sylvie Poquet z Oficyny Paryskiej. Są dwie oferty, ale jest też jeden szkopuł. Wolałbym nie odkładać tego do poniedziałku. Można zakłócić waszą idyllę rodzinną? - Leslie przygotuje ci pokój. - Leslie. - Czoło Reinharda ułożyło się w fałdy. - Wiesz, że wczorajszy “Bern Zeitung” poświęcił jej ćwierć kolumny? - To już przesada. Nie, nie wiem, nie prenumeruję “Bern Zeitung”. Znów o Trytonie? - Niezupełnie. Piszą o Nepie. Zakląłem mimo woli. Reinhard wypluł w garść pastylkę i bez pośpiechu wsadził w zęby wygasłą fajkę. Przed laty zaczął ssać pastylki eukaliptusowe, by odzwyczaić się od palenia. Palić nie przestał, wpadł za to w nałóg ssania pastylek. Dziwne, że pomyślałem o tym teraz. - Przywiozę wam ten numer - powiedział. - To może być dla twojej nowej powieści dobra reklama. Zależy, jak daleko się posuną. - Skąd oni wiedza o Nepie? - Pojęcia nie mam. Czy Leslie rozmawiała z kimś z prasy? - Nie. Chyba nie. Nie wiem. - Artykuł jest ogólnikowy. Ten cały “zez” przysięga, że czerpał informacje z wiarygodnego źródła, ale go nie ujawnia. Porusza się w temacie po omacku. Ja bym powiedział, że to, co on wysmażył, to jest kompendium plotek o Nepie, które krążą w waszym hermetycznym środowisku. - Ufam, że okaże się ono dostatecznie hermetyczne. - Ja również, Mikę. Spróbuję się czegoś dowiedzieć o źródłach informacji tego pana. - Spróbuj. Jeżeli w ogóle ma to jakieś znaczenie. - Będę u was jutro albo w niedzielę. Reinhard wyłączył się, a ja zszedłem do ogrodu, by ochłonąć. Zakręciłem dopływ wody do pulweryzatora i stanąłem na ganku. Było słonecznie, od południa dął przenikliwy wiatr - zwiastun jesieni. “Ja również, Mikę” - powiedział Reinhard. Powiedział to jowialnie, był jednak zaniepokojony poczynaniami pana “zeza”, jego usiłowaniem wprowadzenia na rynek czytelniczy towaru, który obstalowało u mnie Verlag R. Metternich. Podzielałem niepokój Reinharda, ale z innych względów. Któż z nas zachowa obojętność, kiedy wywlekają na jaw brudy jego psychiki. Wzruszyłem ramionami. Znowu się okłamuję. Przecież nie tak dawno sam napisałem w drugiej części “Eskapizmu”: “Wtedy Leslie wybuchła. - Brudy? O jakich brudach, do cholery, mówisz? Odpowiedziałem szorstko: - Mogę znieść twoją egzaltację i twoje urojenia. To jest nawet zabawne, przydaje ci kolorytu. Mogę znieść twoje nieustanne konsultacje z Rettmanem. On, jak każdy psycholog, ma kuku na muniu, więc te brednie bierze na serio. Ale, na miłość boską, nie wciągaj w to ginekologów i położników z tych zarozumiałych, rozplotkowanych klinik w Zurychu. Zamaszystym ruchem pozbyła się fartuszka, który opasywał ją w talii, skłębiła go i cisnęła w kierunku kuchennego wieszaka. - Co ty, u licha, wiesz o ciąży? - spytała. Policzyłem w duchu do dziesięciu. - Posłuchaj. Może faktycznie nie wiem nic o ciąży, może nie wiem nawet, jak się do ciąży przyczynić. Ale znam dziennikarzy. Pod ich piórami twoje niewinne urojenia urosną do rozmiarów paranoi. Chcesz zrobić z siebie pośmiewisko? Leslie zaczerpnęła do płuc powietrza. - No to posłuchaj teraz ty. Urojenia, egzaltacja, brednie... Dobrze. Ale nie wmawiaj mi, że to ja publicznie piorę brudy. Nie wmawiaj mi tego, bo zaraz przyniosę tutaj tę twoją ekshibicjonistyczną książkę i przeczytam ci ją na głos. »Katharsis«! To jest właśnie publiczna pralnia twojego sumienia!” Ta kłótnia wywiązała się między nami pół roku po naszym powrocie z Trytona. Jej opis znalazł się w pliku moich notatek, jak zresztą wszystkie fakty związane z wyprawą “Tryton”. Wtedy już pracowałem nad “Eskapizmem” i wybuch Leslie uświadomił mi, że ta powieść będzie moim drugim aktem ekshibicjonistycznym. Uświadomił mi to wyraźnie, a jednak pióra nie odłożyłem, mało tego, byłem skłonny ukazać siebie jako zboczonego potwora i zwyrodnialca, byleby zadowolić Metternicha i czytelników. Byłem i jestem nadal skłonny to zrobić, więc dlaczego udaję, że niepokoją mnie działania pana “zeza”, że rad bym uchronić swój dom przed ludzką wścibskością? Błądziłem wzrokiem wzdłuż szpaleru cichych domków po przeciwnej stronie ulicy. Moje pozaziemskie peregrynacje nie sprzyjały nawiązaniu sąsiedzkich kontaktów i od kiedy Joseph Bragg przestał u nas bywać, wiedliśmy z Leslie doprawdy samotniczy żywot. W oczach sąsiadów - pomyślałem - pewnie uchodzimy za parę dziwaków. I nie bez kozery. Cofnąłem się do holu. Wtaskałem dwie walizy Emmeliny na piętro, zostawiłem je u szczytu schodów i skręciłem do gabinetu. Nie marnowałem czasu na zasiadanie za biurkiem. Stojąc opisałem w skrócie swoją telefoniczną pogawędkę z Reinhardem Metternichem, a poniżej zamieściłem uwagę: “Podzielam jego niepokój. Często przekonujemy się, że ludzie oceniają nas fałszywie. Mam na to dowody. Którykolwiek z dziennikarzy, brał na warsztat moją biografię, zawsze przedstawiał mnie karykaturalnie.” Położyłem kartkę na stos rękopisów w prawym rogu blatu, chociaż dla tego tekstu nie potrafiłbym znaleźć rozsądnego zastosowania literackiego. Nie mógł mi on posłużyć ani za fabularne uzupełnienie “Eskapizmu”, ani tym bardziej jako początek bądź zakończenie tej powieści. - Ty załgany sukinsynu - powiedziałem do siebie czule. VI Słyszałem, jak Leslie wprowadza samochód do garażu i jej ciężkie kroki na ganku i w holu. Nie opuszczałem swojego taboretu czekając, aż ona przydźwiga zakupy do kuchni. Była to jedna z tych nie werbalnych metod perswazji, jakie stosuję, by nakłonić moją żonę do zatrudnienia pomocy domowej. Ostatecznie mogła zresztą zdać się na “Garmażernię Guenthera Geissa”; całą tę wałówkę miałaby w domu za godzinę, a wymagałoby to akurat tyle wysiłku, ile wysiłku wymaga nakręcenie numeru “Garmażerni”. Pomagając jej rozpakować sprawunki podzieliłem się z nią refleksją. - Po prostu chciałam się przewietrzyć odrzekła. To samo powiedziała przedwczoraj, w środę, kiedy pojechała po klej do kształtek i przepadła na sześć godzin. - Jakiś zboczony jest ten twój gach - zauważyłem wtedy ponuro - skoro podniecają go babki w kombinezonach. I niezmordowany w tych rzeczach. Maratończyk. Z przekornym uśmiechem Leslie przytaknęła. - No. I dał mi prezent dla ciebie. - Bóg zapłać. - Nie spytasz, co mi dał dla ciebie? - Co ci dał dla mnie? - Trynia. Tak czy owak od przedwczoraj nie miałem okazji odebrać tego prezentu. Pomyślałem, że to dosyć niegrzecznie z tym się ociągać. - O rany! Zachodzę w głowę, co ty robisz w tej kuchni, a myśmy przecież nie jedli lunchu. Od dnia zawarcia naszego małżeństwa obowiązuje mnie typowo angielski rozkład posiłków i Leslie przestrzega go twardo. - Biedny Mikę. Otworzyła środkowe drzwiczki lodówki. - Czy mi się zdawało, czy w holu stoją cztery walizki? - Dwie zaniosłem na górę. - Racja. Muszę przygotować ten pokój zanim ona przyjedzie. Nalała do dzbanka kawy z kuchennego ekspresu, krytycznie obejrzała półmisek z wczorajszymi kanapkami, i przeszliśmy do jadalni. - Dwa pokoje - powiedziałem siadając naprzeciwko Leslie. - Będziemy gościć Metternicha. - Metternicha? - Reinharda. - A, Hardiego. Dawno u nas nie był. Sięgnąłem po dzbanek. - Przyjedzie jutro albo pojutrze. Może przenocuje. - I opowiedziałem jej o zainteresowaniu, jakie moja powieść wzbudziła w wydawcach kanadyjskich i francuskich. - Przyjedzie omówić szczegóły. Leslie nadgryzła kanapkę z płatkiem szynki o nieco wyschniętych brzegach. - Gratuluję. - Uradowała ją ta wiadomość. - Pytał mnie też, czy rozmawiałaś z kimś z “Bern Zeitung”. - Z “Bern Zeintung”? Ja? - Jej zdziwienie było naprawdę autentyczne. Jeżeli miałem co do niej niejasne podejrzenia, już się od nich uwolniła. Ale przyczyna, dla której moja żona w środę zniknęła na sześć godzin z domu, nadal pozostawała niewiadoma. - Dlaczego miałabym rozmawiać z kimś z “Bern Zeitung”? - Niejaki “zez” opublikował we wczorajszym numerze artykuł o Nepie. Oczy jej rozbłysły i aż westchnęła. - Nie wiem - dodałem - co o nim napisał. Reinhard ma przywieźć ten numer. - Ważne, że napisał. - No oczywiście. Znieruchomiała z filiżanką przy brodzie. - Nie rozumiem, dlaczego się wściekasz - rzekła rozpromieniona. - Dlaczego wściekasz się na mnie. Wściekam się - mogłem jej odpowiedzieć - bo utknąłem jak idiota. Powinienem wyjechać gdzieś, odpocząć. Pieprzyć tę powieść, Reinharda i jego terminy. Dopiłem kawę. - Do którego pokoju zanieść bagaż panny Raya? - spytałem. - Do niebieskiego? - Tak. Zaraz tam przyjdę, kotku. VII Ustawiłem walizki przy szafie i usiadłem na łóżku nakrytym niebieską kapą dobraną do koloru ścian. Ten pokój powoli stawał się przystanią Emmeliny: nocowała tu w trakcie każdej swojej wizyty. Każdej oprócz drugiej, bo w trakcie drugiej Emmelina nie nocowała u nas w ogóle, chociaż Leslie przygotowała jej tutaj nocleg. Drugą wizytę panna Raya złożyła nam niebawem po ukazaniu się mojej książki. Wydawnictwo Verlag R. Metternich dotrzymało umowy i w maju rzuciło do księgarń pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy “Katharsis”. Powieść rozchodziła się w przyzwoitym tempie, Reinhard zacierał ręce, a stan mojego konta krzepiąco wzrastał i dostawałem od czytelników listy z przychylnymi opiniami. Mniej przychylne były opinie krytyków profesjonalnych. Jeden z jajogłowych miał do mnie pretensje o zbytnią literackość języka, drugi o kokieterię, trzeci o afektację, czwarty udowadniał, że moja książka wbrew pozorom pozbawiona jest wartości poznawczych i faktograficznych i na dobrą sprawę żaden z recenzentów nie znalazł w “Katharsis” nic, co byłoby godne pochwały, wszyscy natomiast oskarżyli mnie o eskapizm. Kiedy ustaliłem znaczenie tego terminu, osłupiałem. Chwyciłem za wideofon. - Ucieczka od rzeczywistości? - powiedziałem do mikrofonu. - Czy oni poszaleli? Reinhard ssał pastylkę eukaliptusową i był rozanielony. - Czym ty się przejmujesz? - zapytał. - Reklamą? - To raczej jest sprzeczne z moim pojęciem reklamy. Roześmiał się niczym oficer gwardii. - A jak ty sobie wyobrażasz drogę na rynki zagraniczne? Kto dzisiaj przetłumaczy książkę, którą chwali krytyka, na domiar napisaną w konwencji realistycznej? Aha, potrąciłem z twojego honorarium dziesięć procent na koszta tej reklamy. Jęknąłem. - Chcesz powiedzieć, że to ja zapłaciłem za te recenzenckie siekiery? - Przynęta kosztuje, Mikę. Ryzykujemy obaj. - No - udało mi się wykrztusić - kogo jak kogo, ale ciebie trudno posądzić o ucieczkę od rzeczywistości. Emmelina przyjechała w okresie, kiedy jeszcze dręczyłem się tymi recenzjami. Przyjechała niespodziewanie, wczesnym popołudniem, bez bagażu. Była w świetnym humorze. Przy koktajlu, który uwarzyła z nasion piekielnej rośliny Morning glory, żartując opowiedziała nam mnóstwo najświeższych stołecznych plotek, a potem poprosiła mnie, żebym ją zawiózł na dworzec, gdzie zostawiła walizki. Wsiedliśmy do carbigha i ledwo wyjechałem z garażu na ulicę, przystąpiła do rzeczy: - Kto by przypuszczał, Mikę, że zajmiesz się czymś tak niepoważnym jak pisanie książek. - Wyjęła z torebki moją powieść, a ja od razu spłonąłem rumieńcem. - Masz fantazję, wiesz? Nie odzywałem się. Zaczynałem przeczuwać najgorsze. Emmelina otworzyła książkę mniej więcej pośrodku i odczytała fragment: - “Obok drzwi wisiał kolorowy plakat przedstawiający nagą kobietę w wyuzdanej pozie, opatrzony napisem: SEX DELIGHT”. - Wielki Boże, jakie to naiwniutkie! - Ja widziałem ten plakat - odrzekłem zmieszany. Nie umiałbym jej wytłumaczyć, jak można dokładnie widzieć coś, co nie istnieje. - Och, tak! Słuchaj, Mikę. Pierdoliłeś mnie chyba we wszystkich możliwych pozach, więc powiedz mi, która to jest taka wyuzdana? - Nie bądź wulgarna. Patrzyłem przed siebie, na jezdnię, niemniej wiedziałem, że Emmelina się uśmiecha. - Zmieniłeś się. To ona na ciebie tak wpłynęła? - Odwal się od Leslie. - Masz rację, nie po to tu przyjechałam. - Znowu zajrzała do książki. - Powiedz mi, skąd ty wytrzasnąłeś to nazwisko: Emmelina Raya? - Przed chwilą powiedziałaś, że mam fantazję. - Och, tak! - powtórzyła. - Masz fantazję. Zmieniłeś moje nazwisko, zmieniłeś pewne realia... I wydaje ci się, że w ten sposób zapobiegłeś skandalowi? Skręciłem w główną ulicę osiedla. Mijaliśmy dom komandora Josepha Bragga - zarejestrowałem to automatycznie, bo moją uwagę zaprzątała ta rozmowa. - Do czego zmierzasz? - Prosto do forsy. - Emmelina wciąż była w sielskim nastroju. - Twoja książka wywołała skandal towarzyski. Muszę stąd spływać, w Szwajcarii jestem skończona. I ty mi w tym pomożesz. - Ja? - Potrzebuję pieniędzy, żeby się urządzić za granicą. - Ile? - Sto tysięcy - odparła beztrosko. Na moment pociemniało mi w oczach. Zdjąłem nogę z gazu, zjechałem na prawy pas i zahamowałem przy krawężniku. - Ale franków, Mikę. Tylko franków. Mam tyle - pomyślałem. - Tyle mam. - To była jedyna myśl, która mi wtedy przyszła do głowy. Sprawiła mi ulgę. - A jeżeli nie dam ci tych pieniędzy? - Dasz. Patrz strona... - zaszeleściła kartkami - ...strona trzydziesta czwarta. Cytuję: “...to nie wyrozumiałość, to chorobliwa szlachetność”, mowa o twojej szlachetności, Mike'a Cesara. I następny cytat - z furkotem przewróciła kartki - posłuchaj: “...moją rozmowę ze współwłaścicielką “Terry”, Luizą Pagat, na której, zazdrosny o Emmelinę, wymusiłem, aby ograniczyła jej rolę do roli pośledniej modelki...” - A jeżeli n i e dam ci tych pieniędzy? - Mikę. Dworzec jest pół kilometra dalej. - Czekam na odpowiedź. Położyła łokieć na oparcie i okrasiła twarz błogim uśmiechem. - Jeżeli nie dasz mi tych pieniędzy - rzekła pogodnie - wynajmę adwokata. Doprowadzę do podziału majątku, wystąpię o alimenty. Stracisz bez porównania więcej i będzie się to ciągnąć za tobą latami. Proponuję ci układ prostszy: ty mi dasz tę setkę, a ja notarialnie zrzeknę się wszelkich roszczeń. Jedziemy, mój herosie kosmosu? Włączyłem kierunkowskaz i pojechaliśmy. - Czy to nie wymarzony dla ciebie układ? - zapytała Emmelina, kiedy zgasiłem silnik przed dworcem. Wymarzony czy nie, układ ten rozsądniej było zawrzeć. Podobnie jak Reinhard, Emmelina żyła mocno osadzona w rzeczywistości. - Nie żądam cudów - powiedziała. - Masz tydzień na zebranie tej forsy. - Z przegródki w torebce wydostała wizytówkę. - Proszę, tu jest adres notariusza w Bernie. Bądź u niego w przyszły wtorek, w południe. Z gotówką - nie byłaby sobą, gdyby tego nie podkreśliła. Machinalnie wziąłem od niej tę wizytówkę. Emmelina wetknęła moją powieść do torebki i zwolniła zatrza