Sawaszkiewicz Jacek - Eskapizm
Szczegóły |
Tytuł |
Sawaszkiewicz Jacek - Eskapizm |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sawaszkiewicz Jacek - Eskapizm PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sawaszkiewicz Jacek - Eskapizm PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sawaszkiewicz Jacek - Eskapizm - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JACEK SAWASZKIEWICZ
Eskapizm
CZĘŚĆ PIERWSZA
Emmelinie Raya
Ziemia
I
“Nazywam się Mikę Cesara. Jestem pilotem statków kosmicznych, klasy S, obecnie w
stanie spoczynku. Mam 45 lat i na koncie sto czterdzieści dwa miesiące spędzone
poza Ziemią.”
Upuściłem długopis na biurko i ścisnąłem oburącz głowę. W domu panowała cisza -
w
każdym razie żaden hałas nie docierał tu, do mojego gabinetu mieszczącego się na
piętrze. Blat, o
który opierałem łokcie, zaścielały papiery, spod nich wyglądał sfatygowany od
częstego
wertowania egzemplarz mojej powieści pod przemądrzałym tytułem “Katharsis”, w
prawym rogu
piętrzył się stos kartek zapisanych ręcznie, z mnóstwem skreśleń i także ręcznie
naniesionych
poprawek, lewy zajmowała napoczęta ryza. Szyby w regale bibliotecznym były
odsunięte, a całą
powierzchnię podłogi, oprócz ścieżki łączącej fotel z drzwiami, pokrywały kule
zmiętego papieru i
ściągnięte z półek regału książki otwarte tak, jak je swego czasu pozostawiłem
tam, na dywanie.
Ten dywan, który Leslie zamówiła w najelegantszym salonie meblowym Zurychu
wkrótce po
naszym powrocie z “litanii”, przez ostatnie miesiące ucierpiał bardziej aniżeli
w ciągu
poprzedzających je trzech lat: leżąc na nim zagrzebany w książkach i wydzierając
z niego włosie,
wielokrotnie dawałem upust swojej nie znajdującej literackiego ujścia pasji
twórczej.
Przyszedłem tutaj zaraz po śniadaniu i jedynym efektem dwugodzinnego ślęczenia
nad
kartką były te trzy wiersze idiotycznego tekstu. Wyprostowałem grzbiet.
Powinienem zrobić
przerwę, inaczej nie ruszę z miejsca.
Świergot brzęczyka osadził mnie w fotelu. Przycisnąłem guzik wideofonu stojącego
na
stoliku przy biurku.
- Halo.
- Czy to numer 4427? - Natychmiast poznałem głos Emmeliny, mojej pierwszej żony.
Dzwoniła z automatu telefonicznego, bo ekran wyświetlał mi znak nieosiągalności
wizji.
- Tak - potwierdziłem - to numer 4427 i rozmawiasz z Mike'em.
- Och, Mikę, jakże się cieszę. - Jej głos rzeczywiście na to wskazywał. - Jestem
w
Breshoven.
- Domyślam się. - Emmelina, jeżeli dzwoniła z innego miasta, miała zwyczaj,
sprawdzając
numer, wymieniać także numer kierunkowy. - Przypomniałem jej o tym.
- Pamiętasz? Że ty pamiętasz o takich drobiazgach, Mikę! Więc jestem w Breshoven
od
pięciu minut i dzwonię z dworca. Miałam zadzwonić później, z hotelu, ale na
widok tych kabin
telefonicznych nie mogłam się powstrzymać.
Było jasne, że liczy na zaproszenie, i że tak czy owak wprosi się do nas, nawet
gdybym na
ten weekend wybierał się z Leslie za granicę.
- Ufam - powiedziałem - że za następne pięć minut zobaczymy cię w naszym domu.
Twój
pokój jest wolny.
Przez chwilę udawała, że się waha.
- Jesteście strasznie mili, dziękuję. Przyjadę po południu, jak tylko załatwię
swoje sprawy.
Tymczasem wyślę do was bagaże.
Za dobrze ją znałem, by jej uwierzyć, że poza moim domem ma na terenie Breshoven
cokolwiek do załatwienia, ale wstrzymałem się od komentarzy. Powiedziałem
jedynie, że będziemy
na nią czekać z niecierpliwością, czym zaspokoiłem jej próżność.
Leslie była w patio, gdzie od kilku tygodni trudziła się nad monumentalną
mozaiką mającą
w nieodległej przyszłości ozdobić dno basenu. Ubrana w zniszczony kombinezon
klęczała obok
hałdy płaskich, różnokolorowych kształtek z tworzywa sztucznego, pochylając się
nad rozłożonym
projektem mozaiki.
Zszedłem do niej i stanąłem na kamiennej posadzce patio.
- Lee - powiedziałem.
Przywołała mnie gestem ręki.
- Popatrz - trzonkiem pędzla upapranego w bezbarwnym kleju dotknęła wizerunku
Ortrosa
o pałających ślepiach i zjeżonej sierści. - Popatrz na to bydlę. Na jego ogon.
Coś z nim jest chyba
nie tak?
Projekt, wykonany samodzielnie przez Leslie, w skali 1:10, przedstawiał
stworzenia rodem
z mitologii. Był tam gryf i hydra lernejska, Stymfalidy, Pegaz, Meduza, Chimera,
Cerber - ta
menażeria rozmieszczona na obwodzie zwracała łby, dzioby i pyski w stronę koła
naszkicowanego
pośrodku projektu. W tym miejscu z dna basenu wyrasta marmurowa fontanna; Leslie
umyśliła do
jej wierzchołka przymocować posążek satyra.
- Co? - zapytała spoglądając na mnie z dołu. - Mikę.
- Właśnie rozmawiałem z Emmelina - odrzekłem. - Jest w Breshoven.
Chrupnęło jej w stawach, kiedy dźwigała się z ziemi.
- Z Emmelina?
- Zadzwoniła prosto z dworca, żeby mi powiedzieć, że jeszcze nie wynajęła pokoju
w
hotelu, więc zaprosiłem ją do nas.
Spod grzywy brązowych kędziorów, które spadły jej na czoło, Leslie patrzyła na
mnie
ściągając usta.
- Naturalnie. - W tym słowie nie było ironii, raczej akceptacja.
Już w trakcie naszej powrotnej podróży z “Titanii” dowiedziała się o Emmelinie i
o mnie
niemal wszystkiego. Później, przez cztery lata naszego małżeństwa, poznała
Emmelinę osobiście.
Znała również mój krytyczny stosunek do własnej przeszłości i nigdy nie dała
dowodu na to, że jest
o moją przeszłość zazdrosna. Ta nutka rezygnacji w jej głosie była wyrazem
niechęci nie do
Emmeliny jako mojej eks-małżonki, ale do osoby o nazwisku Emmelina Raya w ogóle.
- Sądzisz - podjęła z namysłem - że ona tu przyjechała ze względu na Nepa?
To niespodziewane pytanie wytrąciło mnie z równowagi.
- Lee - powiedziałem - przecież obiecałaś. Obiecałaś nie mówić o Nepie ze mną,
dopóki nie
skończę tej książki.
Schyliła się, by wetknąć pędzel do kubełka z klejem, a potem wsunęła mi dłoń pod
pachę.
- Obiecam ci to znowu, kotku, ale powiedz, czy jej chodzi o Nepa?
- Jej zawsze o coś chodzi. Na razie chodzi jej o to, żebyśmy na nią czekali ze
wzbierającą
tęsknotą. Dlatego najpierw przyśle swoje bagaże, a sama zjawi się po południu.
Albo wieczorem,
żeby nasza radość na jej widok na pewno już sięgnęła szczytu. I będzie się
naprzykrzać cały
weekend.
Leslie puściła moje ramię.
- O Boże! Dzisiaj piątek, a ja nic nie mam. Absolutnie nic. - Odgarnęła włosy z
czoła. -
Pojedziesz ze mną po zakupy? Nie, lepiej zostań. Ona może przyjechać przed moim
powrotem.
Pomyślałem, że oto nadarza się kolejna okazja do wykazania Leslie, że pomoc
domowa jest
nam jednak niezbędna, ale natychmiast zabrzmiała mi w uszach jej stereotypowa
odpowiedź: “Nie
chcę tutaj żadnej obcej baby”. Toteż mruknąłem tylko:
- Zostanę - i oboje ruszyliśmy do domu.
W holu wyprzedziła mnie i pobiegła się przebrać - trochę niezgrabna w pantoflach
bez
obcasów i w zbyt obszernym kombinezonie. Chwilę tam stałem, u podnóża schodów,
nadsłuchując
odgłosów jej krzątaniny i rozważając, czy mimo wszystko nie wybrać się z nią do
miasta: to
irracjonalne, ale od jakiegoś czasu czułem się nieswojo, kiedy zostawałem w tym
domu sam.
Ostatecznie zagoniłem się do pracy.
II
Usiadłem za biurkiem i sięgnąłem po swoją książkę. Otworzyłem ją na stronie,
gdzie ze
znamiennym dla zadurzonego cymbała sentymentalizmem opisałem drobiazgowo swoje
spotkanie
z Emmelina w Bergamo. Od tamtego spotkania upłynęło już pięć lat, w ciągu
których Emmelina
odwiedziła nas - Leslie i mnie - trzykrotnie.
Przypomniałem sobie pierwszą z tych trzech wizyt i zachowanie Emmeliny, kiedy po
wejściu do salonu zobaczyła Leslie Leeport odzianą w kusy, wydekoltowany
szlafroczek.
Nieuchwytny cień przemknął przez jej twarz - może niedowierzania i zawodu, a
może niemiłego
zaskoczenia i wzgardy. Zapewne uszłoby to mojej uwagi, gdybym nie obserwował jej
tak chłodno,
bo w następnej sekundzie Emmelina promieniowała życzliwością.
- Poznaję panią - powiedziała do Leslie, zdobywając się na sympatyczny uśmiech.
- Lee
Scarlet zna dzisiaj cały świat.
Kiedy indziej byłbym zakłopotany tą sytuacją, chociaż wtedy już od blisko trzech
lat
byliśmy z Emmelina rozwiedzeni. Każdy normalny psychicznie mężczyzna na moim
miejscu
czułby się trochę tak, jakby to wciąż prawowita żona przyłapała go z kochanką,
ale stan mojej
psychiki daleko odbiegał od normy. Miałem za sobą dwieście siedemdziesiąt
dziewięć dni podróży
w kosmosie, dramatyczne przejścia na “Titanii” i miesiąc pobytu w obozie
readaptacyjnym, który
słuszniej nazwać by było planem filmowym, co zresztą odnotowałem w swoim
dzienniku.
“Fama głosi, że do obozów readaptacyjnych dziennikarze nie mają wstępu. I
prawdopodobnie tak jest wszędzie za wyjątkiem tego obozu. Tutaj część
pomieszczeń biurowych
wręcz przysposobiono do potrzeb telewizji i prasy. Wszyscy troje: Leslie
Leeport, Jurg Hoestróm i
ja - od tygodnia odpowiadamy na identyczne pytania stawiane dziesiątki razy
przez rozmaitych
ludzi, którzy traktują nas niczym egzotyczne zwierzęta. Wczoraj wieczorem jeden
z owych
bucowatych kamerzystów pijany zaczepił mnie w kasynie i spytał:
- Ty, stary, jak to jest z tymi dupami tam, na stacjach? Robią wam grafik
ciupciania, czy
co?”
Byłem po prostu znużony. Wprawdzie miałem świadomość tego, co się wokół dzieje,
ale
pozostawałem niezaangażowany. Obojętnie przyglądałem się Emmelinie i nawet
rozbawił mnie
fakt, że popełniła niezręczność ledwo otworzyła usta.
- Nazywam się Leslie Leeport - oznajmiła Leslie z naciskiem.
- Wielki Boże! - powiedziała Emmelina. - Skąd mi się przyplątało to nazwisko:
Lee
Scarlet? Przepraszam. - Nie tracąc kontenansu szturchnęła mnie w bok. - Mikę,
mam się
przedstawić sama?
- Ja panią znam - wtrąciła Leslie. - Mikę opowiadał mi o pani i pokazywał mi
pani
fotografie.
- Och.
Najwyraźniej ucieszyła się, że przechowuję tamte zdjęcia. Wolała, oczywiście,
jeśli ludzie
znali ją z pomostu i prospektów, lub bodaj z filmu porno, ale tej prostodusznej
osóbce o nazwisku
Leslie Leeport i dziwacznym zawodzie, przebywającej miesiącami poza zasięgiem
reklam, mogła
wybaczyć, że na jej widok nie wpadła w zachwyt.
Przy kolacji obserwowałem ją nadal. Milczałem ograniczając się do roli
bezstronnego
słuchacza i widza. Leslie i Emmelina zachowywały się wobec siebie nienagannie.
Obie
dokonywały rozpoznania i zwlekały z rozpoczęciem tej niejako podskórnej walki o
dominację, co
zwykle towarzyszy spotkaniu rywalek.
- Nie - mówiła Leslie - Jurg prosto z obozu poleciał czarterem do Szwecji. Ma
tam rodzinę.
- Nietrudno go zrozumieć.
Była to pierwsza aluzja, dostatecznie wymowna, by ją rozszyfrować - pod adresem
Leslie.
Z obozu readaptacyjnego wypisano nas przed tygodniem i bezpośrednio stamtąd ja i
“urocza panna
Leeport”, jak ją pieszczotliwie zwano w prasie, udaliśmy się do mojego domu w
Breshoven. Leslie
regularnie telefonowała do swoich rodziców w Anglii, o tym jednak, żeby pojechać
do nich, na
razie nie myślała. Emmelina miała jej to za złe.
- Istotnie - przyznałem - nietrudno go zrozumieć. Szwecja to jedno z nielicznych
państw,
gdzie dziennikarze są w miarę taktowni.
Nie chciałem zostawiać Leslie samej na placu boju, ponieważ jeszcze zaczęłaby
się
tłumaczyć przed Emmelina, a tłumaczyć się przed Emmelina doprawdy nie miała
obowiązku.
- Było już z nim tak, że w pobliżu kamery rozglądał się za młotkiem.
Wstałem od stołu i cicho nastawiłem radio na lokalną stację. Nadawano II
Symfonię
Edwarda Speela.
Emmelina odłożyła widelec na talerz.
- Zwykła kokieteria. Tacy, co uciekają przed kamerą, najczęściej są
rozgoryczeni, jeżeli
kamera ich nie złapie.
- Owszem - powiedziała Leslie - do pewnego stopnia każdego cieszy powszechne
zainteresowanie jego osobą, ale to, co z nami wyprawiano...
- Ja myślę, że cieszy! - przerwała jej Emmelina. - Oglądałam panią na wszystkich
sześciu
kanałach telewizji szwajcarskiej.
Wdały się w dyskusję na temat metod pracy dziennikarzy, a ja chłonąc muzykę z
radia
wspomniałem wrażenie, jakie zrobiła na mnie Leslie, kiedy zobaczyłem ją po raz
pierwszy tuż
przed naszym lotem na “Titanię”, w sali restauracyjnej Ośrodka Kosmicznych
Statków
Załogowych. Po obiedzie, który zjadłem wraz z pozostałymi członkami grupy
“Emergency”, tak
napisałem w swoim dzienniku o pannie Leeport:
“To Emmelina. To Emmelina, gdy miała dwadzieścia pięć lat. Te same rysy, oczy,
włosy, ta
sama figura, ten sam głos i sposób poruszania się. Ale jest bardziej żywa i
dziewczęca, choć
nieśmiała. No i ma 25 lat. Najwyżej 26.”
W rzeczywistości Leslie miała wtedy lat dwadzieścia osiem. A podczas tej
wstępnej
konfrontacji obu pań mogłem stwierdzić, że w innych punktach myliłem się także.
Leslie - myślałem - przede wszystkim nie jest tak okropnie chuda. Nos ma prosty,
delikatniejszą oprawę oczu, pełniejsze wargi, bardziej zaokrąglony podbródek i
cieplejszą barwę
głosu. W rysach Leslie i Emmeliny można by się doszukać podobieństwa, ale jest
to podobieństwo,
jakie zachodzi w obrębie jednego typu urody.
Poprzez cichnącą symfonię Speela przebił się świergot wideofonu. Emmelina urwała
w pół
zdania, spoglądając na mnie z roztargnieniem. Przeniosłem wzrok z obu kobiet na
aparat
świergoczący w rogu salonu i powiedziałem:
- Odbiorę na górze.
Drugi wideofon zainstalowany był w dawnym buduarze Emmeliny. Usiadłem na łóżku,
na
którym przed laty “człowiek o dokładnie pięciuset twarzach, najlepszy spec w
swojej branży”
beztrosko zerżnął mi żonę. Telefonowano z redakcji “Orbity”. Jakoś skojarzyłem
tę opanowaną
twarz na ekranie z .ruchliwą twarzą reportera poznanego rok wcześniej na
korytarzu budynku “C”
Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Dzwonił w sprawie mojej pisemnej relacji
z pobytu
w komorze ciszy. Przepraszał, że tak długo wstrzymywali się z jej
opublikowaniem.
- W zasadzie nie mamy do niej zastrzeżeń, ale chyba nie zaszkodziłoby bardziej
ujawnić
osobowość bohatera. Podretuszować jego portret psychologiczny.
Był to pretekst, o czym miałem się zaraz przekonać.
- Tak - odrzekłem. - Chętnie przejrzę ten tekst przed oddaniem go do druku.
Wtedy powiedział uśmiechając się chytrze:
- Może zainspiruje to pana do napisania drugiej relacji. Z kosmosu. Z pobytu na
“Titanii”.
Myślałem o tym, kiedy specjaliści różnych dziedzin torturowali mnie pytaniami w
obozie
readaptacyjnym. Zresztą od dnia startu naszej grupy na “Titanię” nosiłem się z
zamiarem opisania
tej wyprawy, nieszczęsnej wyprawy “Emergency”.
- Mam taki zamiar - poinformowałem mojego rozmówcę.
Zamrugał oczami krótkowidza.
- Znakomicie! - Przez chwilę było w nim coś z tamtego entuzjastycznego
młodzieńca, który
dopadł mnie na korytarzu w OKSZ. - Znakomicie. W poniedziałek wysyłamy panu
zaliczkę i
pański tekst. Niczego nie sugeruję, ale gdzieniegdzie wyczuwa się, że autorowi
zabrakło odwagi,
aby powiedzieć wszystko do końca.
Uzgodniliśmy, że skontaktuję się z nim po przejrzeniu maszynopisu,
powiedzieliśmy sobie
grzecznie “do widzenia” i zszedłem do pań. Leslie i Emmelina siedziały milczące
i zachmurzone
nad winem, za oknami szarzał zmierzch, a radio nadawało poezję Arnta Roussela.
Posępne wiersze
harmonizowały z atmosferą panującą w salonie. W tę atmosferę zanurzyłem się jak
w
odmładzającą kąpiel.
Następnego dnia Emmelina wyjechała. Była to jej jedyna wizyta, której cel
pozostał dla
mnie niejasny do dzisiaj.
III
Wyjąłem z ryzy czysty arkusz papieru i położyłem go przed sobą. Napisałem:
“W gruncie rzeczy nie ma powodu, dla którego nie mógłbym na wstępie zacytować
fragmentu wybranego z mojej pierwszej książki. Nawet sensownie by było rozpocząć
niniejszą
opowieść od tego, co wyznałem o sobie Emmelinie, gdy z przyjęcia u Joan Vince
prowadziła mnie
do swego mieszkania, aby tam do świtu formować nasz przyszły związek.”
Przekreśliłem ostatnie zdanie, to o formowaniu związku, ponieważ zawierało
niepożądany
akcent humorystyczny, i dopisałem:
“Dzisiaj, po odpowiedniej aktualizacji danych, mój życiorys”
Zmiąłem kartkę i cisnąłem ją na dywan celując w stado kuł papierowych pod
regałem.
“Odpowiednia aktualizacja danych” - cholera, czy to ma być jakiś rocznik
statystyczny, czy
co?
Machinalnie wyciągnąłem rękę po nowy arkusz i nagle poczułem znajomy ucisk w
skroniach. Krótkotrwały, tępy ból promieniujący od gałek ocznych przeszył mi
czaszkę i straciłem
zdolność rozróżniania szczegółów. Zaczynała się zwykła reakcja.
Nie próbowałem przeciwdziałać. Blat biurka wirował ospale; kontury
zaścielających go
kartek zlały się ze sobą i utworzyły białą płaszczyznę, która powoli
znieruchomiała.
Tym razem obraz pojawił się szybko. Zobaczyłem skrawek naszego ogrodu i
brukowaną
ścieżkę wychodzącą na chodnik, zroszoną w połowie wodą z ogrodowego
pulweryzatora.
Zaparkowana przy krawężniku granatowa taksówka miała otwarty bagażnik. Kierowca,
tęgi
mężczyzna w uniformie i w czapce z zadartym daszkiem, przeciskał się przez wąską
furtkę,
taszcząc dwie wielkie walizy: jedną z czarnej skóry, pstrokatą od nalepek, drugą
z brezentu w
czarno-czerwoną kratę.
Od ulicy dał się słyszeć pisk opon i znów siedziałem przy zasłanym papierami
biurku.
Ucisk w skroniach zelżał. Przetarłem oczy i potrząsnąłem głową. Wizja trwała
kilkanaście sekund,
ale była wyjątkowo realistyczna.
Wstałem i zszedłem do holu. W pokoju obok stukały obcasy Leslie zbierającej się
do
wyjścia. Niewątpliwie szukała kluczyków od swojego samochodu, które jeżeli nie
tkwiły w
stacyjce, mogły znajdować się w dowolnym punkcie tego domu - nie wyłączając
kominka czy
lodówki. Najprawdopodobniej jednak znajdowały się one w kieszeni jej
kombinezonu, bo Leslie
jadąc przedwczoraj po klej do kształtek ubrana była właśnie w kombinezon.
Pchnąłem drzwi frontowe. Z ganku brukowana ścieżka wyglądała tak, jak w mojej
wizji.
Bagażnik granatowej taksówki zaparkowanej przy krawężniku był otwarty, a tęgi
kierowca
objuczony walizami forsował furtkę.
- Pan Mikę Cesara? - zapytał.
- Tak.
Wcisnął się wreszcie do ogrodu i stanął przed gankiem.
- Panna Raya - powiedział - poleciła mi te rzeczy przywieźć tutaj. Ulica się
zgadza i numer
też.
- Wszystko się zgadza - potwierdziłem. - Proszę to wnieść do holu.
Musiał obrócić w sumie trzy razy, by opróżnić bagażnik. Ustawił walizki pod
ścianą,
równo, parami - sześć sztuk, każda w innym fasonie i każda z dyskretnie,
niemniej trwale
nadrukowanym złocistym monogramem: ER. Ta z czarnej skóry, najbardziej
wysłużona, pamiętała
jeszcze okres świetności swojej pani. Zdobiące ja nalepki firmowe
reprezentacyjnych hoteli
europejskich były już nieco starte i dzięki temu straciły efekciarski wygląd.
- To piękna kobieta - powiedział kierowca, kiedy wręczałem mu zapłatę. - Piękna
i
szykowna. Panna Raya.
Schował pieniądze, czubkami palców dotknął daszka czapki i wyszedł na ulicę.
Patrzyłem,
jak zatrzaskuje bagażnik i wsiada do swojej taksówki. W myślach plątały mi się
jego słowa. I nie
mogłem odmówić sobie przyjemności powtórzenia ich na głos:
- Panna Raya.
- Panna Raya? - Za moimi plecami Leslie wykręciła tułów i wciągając brzuch
zapięła
spódnicę na biodrze. - No, w każdym razie witamy jej lepszą połowę. Sześć waliz!
Panna Raya.
Pochyliła się nad nimi, by odczytać napisy na nalepkach.
- Ho, ho, nawet hiszpański “Osculor”.
“OSCULOR - hotel dla nowożeńców i zakochanych” - tak go reklamowano w
przewodnikach, rozdzielając oba pojęcia, jakby zakładano, że nowożeńcy
niekoniecznie muszą być
zakochani. W tym eleganckim drogim ponad wszelkie wyobrażenie hotelu spędziliśmy
z Leslie
trzy doby z naszego miodowego miesiąca - trzy doby, które powinny zostać
uwiecznione w
kronikach “Osculoru”. Ale nie myślałem teraz o nich. Leslie westchnęła.
- Jesteś pewny - spytała prostując się - że ona tu przyjechała tylko na weekend?
- Stanęła do
mnie przodem. - Sześć waliz! Gdybym była złośliwa, tobym powiedziała:
petitmaitre.
- Jesteś złośliwa.
- Chyba tak. - Przyglądała mi się, jakby szukała czegoś w mojej twarzy. - Mikę -
zaczęła
tonem, który obudził moją czujność. - Ty miałeś?
- Co miałem?
Łatwo było zmiarkować, o co pyta i co mi odpowie. Odbyliśmy już setki takich
rozmów od
powrotu z Trytona. Drażniły mnie, toteż czyniłem wysiłki, by ich unikać.
- Widzę to po tobie, kotku.
- Nie wiem, co po mnie widzisz, ale na pewno wiem, co się ze mną dzieje. I nie
miałem
żadnych wizji. Ty i te walizki tutaj przypomniały mi twoją afektowaną
kapitulację.
Zmarszczyła brwi.
- Kapitulację?
- Tę sprzed czterech lat. Po starciu z Emmeliną.
Nadużyłem wtedy wina, bo byłem rad z posępnej atmosfery w salonie, która
świadczyła, że
kiedy telefonicznie gwarzyłem z redaktorem “Orbity”, obie panie skrzyżowały
szpady, co
pogłaskało moją męską dumę. Nazajutrz skacowany zwlokłem się z łóżka o
dziesiątej i
poczłapałem do kuchni, by zaparzyć kawę. W holu natknąłem się na Leslie. Drzwi
od ulicy były
otwarte, a ona schylała się po swoje spakowane nesesery. To studium zastygłego
ruchu, studium o
znaczeniu nieledwie symbolicznym, głęboko zapadło mi w pamięć.
- Pościg za tobą kosztował mnie dwieście pięćdziesiąt franków - powiedziałem. -
Z
napiwkiem trzysta.
Brakowało mi wtedy argumentów, czy raczej nie przytaczałem ich dość żarliwie -
czegóż
można wymagać od skacowanego człowieka! - więc moje prośby powstrzymania jej od
wyjazdu
nie odniosły skutku. Odprowadziłem ją do taksówki, a potem zamiast kawy wypiłem
potężnego
klina, włożyłem spodnie i wczorajszą koszulę, pozdrowiłem Emmelinę krzątającą
się przy
śniadaniu i ruszyłem za Leslie. Dwieście metrów przed wjazdem na autostradę
zatrzymałem
sportowy wóz z młodym mężczyzną za kierownicą.
- Za pięć minut muszę być na lotnisku. Daję sto franków, płacę wszystkie
mandaty,
pokrywam ewentualne szkody.
Mężczyzna wyszczerzył zęby i ochoczo wskazał mi miejsce obok siebie. Pokonanie
tych
dwunastu kilometrów zajęło mu osiem minut, bo policjant, który za zjazdem ze
ślimaka dogonił
nas radiowozem, wypisywał mandat bite trzy minuty. Jazdę lewym pasem i z
niedozwoloną
prędkością wycenił na pięćdziesiąt franków, co jednak nie zniechęciło nas do
dalszego łamania
przepisów drogowych i na lotnisko dotarliśmy równocześnie z taksówką Leslie. Tu
mój
dobroczyńca doliczył mi do rachunku setkę za nadwerężony silnik. Szczodrze
zaokrągliłem ogólną
sumę do trzystu franków i pobiegłem za Leslie maszerującą do wynajętego
samolotu.
- Lecę z tobą - powiedziałem.
- Świetnie - rzekła oddając mi cięższy neseser.
I wsunęła mi dłoń pod pachę. Był to wyraz czułości i pojednania, przekonałem się
o tym
później.
- Zanim dolecimy do Londynu, wyperswaduję ci ten wyjazd.
- Staraj się, Mikę.
Szła z opuszczoną głową, mimo to wiedziałem, że się uśmiecha. Już nie chciała
lecieć, ale
jeszcze bardziej nie chciała się z tym zdradzić. Gdyby uległa moim namowom od
razu i została w
Breshoven, przyznałaby, że to kobieca ambicja zraniona obecnością rywalki w moim
domu
skłoniła ją do nagłego wyjazdu, a nie rzekomy, wczesnoporanny telefon z Londynu.
Powątpiewając
w ten telefon i roztrząsając tak motywy postępowania Leslie, schlebiałem sobie
jak diabli, ale
byłem bliski prawdy.
- Staraj się.
Nie musiałem się starać. Już po kwadransie lotu Leslie wtulona w mój bok
żartobliwie
użalała się nad losem “porzuconej Emmy” i oskarżała mnie, że “nie mam sumienia”.
Po pół
godzinie zapytała retorycznie:
- Co do licha! Czy chimery moich staruszków to powód, żeby na złamanie karku
lecieć ze
Szwajcarii do Anglii?
Po następnym kwadransie udała się do kabiny pilota. Wyszła stamtąd z wypiekami.
- Poprosiłam go, żeby zawrócił - znowu wtuliła się w mój bok. Objęła mnie
niecierpliwie. -
I poprosiłam go jeszcze o coś. Jesteś ciekaw, o co?
- Jestem ciekaw.
- Poprosiłam go, żeby nikt nam nie przeszkadzał, dopóki nie wylądujemy.
Odpowiedział, że
w razie potrzeby może pokrążyć nad lotniskiem.
Potrzeby takiej nie było, chociaż kochaliśmy się długo, do granic odwlekając
finał. Nasz
samolot wylądował w południe, razem z pierwszymi kroplami deszczu. Kiedy w
ulewie
wysiadaliśmy z taksówki przed moim domem, intuicyjnie odgadłem, że Emmeliny już
w nim nie
będzie. Oprócz sprzecznych wrażeń nie zostawiła po sobie niczego, ulotnił się
nawet zapach jej
perfum. Leslie potruchtała prosto do łazienki zdjąć przemoczoną odzież i
wysuszyć włosy.
- Jesteśmy sami, Mikę? - Było to jedyne pytanie z Emmeliną w podtekście.
- Tak - odparłem. I na tym wyczerpaliśmy ten temat.
Później Leslie weszła do salonu spowita tylko w ręcznik kąpielowy. Zadarła jego
dół i
odsłoniła swój opalony kuperek, na którym widniał ślad po klamrze od pasa
odciśnięty w
samolocie.
- Zdrowo mnie przyparłeś - powiedziała z uznaniem.
Roześmiałem się teraz na wspomnienie tamtej sceny i rzekłem do Leslie:
- No więc dobrze. Miałem wizję. Wciąż marszczyła brwi.
- Ja też miałam. Zobaczyłam, jak wychodzisz na ganek i jak ten kierowca niesie
walizki.
Nie rozumiem, dlaczego robisz z tego tajemnicę.
- Rozumiesz.
Spokojnie podniosła na mnie wzrok.
- Nep?
- Tak. Uparcie łączysz go z tymi wizjami.
- To dwie odrębne sprawy. Nigdy ich nie łączyłam.
- Owszem, łączysz. Poprzez tę historię z Trytonem. Zaczynasz mówić o jednym, a
kończysz
na drugim.
Nie mogła temu zaprzeczyć. Od naszego lądowania na Trytonie nękały nas wizje,
także na
Trytonie, według niej, “poczęty został Nep”. Tę jedność miejsca obu zdarzeń
Leslie
niejednokrotnie wykorzystywała do sprytnego wekslowania rozmowy.
- To mnie rozprasza - rzekłem. - Narzucasz mi swoje zapatrywanie.
- Mikę. My się kłócimy?
Nadal patrzyła na mnie spokojnie i z powagą, ale była to już powaga dziecka.
Poczułem się
rozbrojony.
- Zażarcie.
- Więc zanim się rozszarpiemy, powiedz, że pozwalasz mi wziąć twój wóz.
Zapodziałam
gdzieś kluczyki.
- Pozwalam. A swoich kluczyków poszukaj w kombinezonie.
Cmoknęła mnie w policzek i odeszła w charakterystyczny sposób, kołysząc
napiętymi
pośladkami. “Ty nie wiesz, kotku, ale ja mam swoją taktykę. Od rana dostarczam
ci bodźców
erotycznych, żebyś wieczorem był jak reaktor jądrowy”.
Zamknąłem drzwi frontowe i po raz trzeci dzisiaj udałem się do gabinetu.
IV
Było południe, słońce wisiało nad ślimakiem autostrady. Leslie wyprowadziła z
garażu
swojego bordowego fiata. Nie oglądając się pomachała mi, pewna że stoję w oknie,
i wyjechała na
ulicę.
Przy tej ulicy, a ściślej szosie, która przecina Breshoven i spina autostradę z
Ośrodkiem
Kosmicznych Statków Załogowych, pięćdziesiąt kilometrów od mojego domu, w
sąsiedztwie
terenu OKSZ znajduje się Park Bohaterów. Taką nazwę temu skromnemu cmentarzowi
kremacyjnemu nadali w dniu jego założenia dziennikarze. Nazwa przyjęła się wśród
pilotów, ale
jednocześnie skłoniła większość z nich do zweryfikowania poglądów na
bohaterstwo, zwłaszcza że
zaszczytu spoczywania w Parku - jak głosił regulamin - dostępował tylko ten, kto
zginął tragicznie
w kosmosie. Heinz Vogel, instruktor OKSZ o wisielczym poczuciu humoru, na
pożegnanie
naszego rocznika zorganizował nam wycieczkę do Parku Bohaterów, ustawił nas w
szeregu przed
świeżo wytyczoną kwaterą i powiedział:
- To poletko przeznaczone jest dla tych z was, którym się wydaje, że o sztuce
pilotażu
wiedzą już wszystko.
Dziś na tej kwaterze wznosi się szesnaście nagrobków z białego piaskowca,
czternasty
opatrzony jest napisem:
JOSE MARTINEZ
pilot klasy O
zginął na “Titanii”
Bez dat, bez szczegółów. Dokładne dane wpisano do Księgi Pamięci przechowywanej
w
sejfie Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych.
Nie moja rzecz osądzać, czy Jose Martinez zginął jak bohater czy nie. Zrobili to
ludzie
bardziej kompetentni i obiektywni ode mnie, którzy ponadto, mając do dyspozycji
zapisy z kamer i
czujników, godzina po godzinie prześledzili bieg wypadków na “Titanii”. Jose
Martinez został
pośmiertnie awansowany, a jego prochy umieszczono w Parku Bohaterów. Byłem na
tym
pogrzebie - uroczystym, ale nazbyt pompatycznym i zgiełkliwym, by nastrajał do
refleksji, i kiedy
patrzyłem na sunącą nad tłumem trumnę, przypomniało mi się popularne w
środowisku pilotów
powiedzonko: pójść na długi spacer do Parku. Nie byłem natomiast na pogrzebie
ofiary Jose
Martineza - Pottera Brentona, bo pani Brenton zażądała od władz OKSZ
przewiezienia prochów jej
syna do Kanady.
Usiadłem w fotelu.
Grupa “Emergency”... Jose Martinez i Potter Brenton nie żyją, Fred von Neheim od
czterech lat jest pod opieką psychoterapeutów, Jurg Hoestróm obwołał się
prorokiem, wojażuje po
Europie i krzewi nową religię, Leslie i ja... my chyba też się kwalifikujemy do
Kliniki Profesora
Hysia.
V
Ekran wideofonu zmniejszał twarz Reinharda Metternicha i nie widać było na niej
drobnych
blizn od oparzeń - pamiątki po sztubackich eksperymentach z ługiem. Reinhard
ssał pastylkę
eukaliptusową i od dziesięciu minut mówił o swoich problemach wydawniczych, z
czego
pojmowałem akurat tyle, ile może pojąć człowiek z zewnątrz. Słuchałem go napięty
i czekałem na
pytanie: “A co z twoją nową powieścią, Mikę?” - nieuniknione, kiedy się rozmawia
z takim
wydawcą jak Metternich.
Poznałem go pół roku po powrocie naszej zdekompletowanej grupy z “Titanii”, a
dwa
tygodnie po tym, jak na łamach “Orbity” ukazały się moje relacje: “Ziemia” i
“Kosmos”. Nad
“retuszowaniem portretu psychologicznego bohatera” “Ziemi” i nad “Kosmosem”
pracowałem trzy
miesiące. Całość, nieznacznie adiustowaną, ale bez skrótów, “Orbita”
opublikowała w odcinkach,
pod wspólnym tytułem “Katharsis”. W następnych dniach otrzymałem od znajomych
kilka listów z
obłudnymi gratulacjami i jeden z Verlag R. Metternich, podpisany przez
właściciela tego
wydawnictwa i zawierający konkretną propozycję. Leslie nie mogła jechać ze mną,
toteż do Berna
pojechałem sam. Przenocowałem w hotelu, a na drugi dzień wkroczyłem do gabinetu
Reinharda
Metternicha. Ten niewysoki, otyły mężczyzna o łysiejącej czaszce i dziobatym,
okrągłym obliczu,
uraczył mnie na wstępie sążnistym streszczeniem mojego własnego utworu, po czym
podetkał mi
puszkę z pastylkami eukaliptusowymi, sam się poczęstował i powiedział zwięźle:
“Panie Cesara.
Sporządziłem umowę o pańskie dzieło. Płacę pięć tysięcy po podpisaniu umowy i
pół franka od
każdego sprzedanego egzemplarza pańskiej książki. Znam rynek i mogę pana
zapewnić, że
honorarium za pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy ma pan w kieszeni. Razem z
zaliczką wyniesie to
trzydzieści patyków. Cieszę się, że wyraża pan zgodę. Proszę podpisać tu na
dole”. Nawet nie
spostrzegłem, kiedy wetknął mi do ręki długopis. Ale zrobiłem z niego użytek:
trzydzieści tysięcy
franków szwajcarskich jest to suma, która przemówi do wyobraźni każdemu, nie
wykluczając
posiadaczy kart kredytowych z nadrukiem B.O. Przy tym miałem ją dostać za owoc
pracy, której
wprawdzie nadawałem jakieś tam drugorzędne znaczenie osobiste, ale której nie
nadawałem
przecież znaczenia handlowego.
- ... uparł się, żebym ja to firmował - mówił Reinhard o młodym poecie
spowinowaconym
przez tatusia z kołami rządowymi. - On, oczywiście, chce finansować tę imprezę.
Jezu, niektórzy
ludzie mają naprawdę za dużo forsy. Jeżeli ja mu wydam ten tomik, zapaskudzę
sobie szyld... A co
z twoją nową powieścią, Mikę?
Pytanie wreszcie padło. Dałem na nie odpowiedź tę, co przed miesiącem:
- Biedzę się nad początkiem i zakończeniem. Resztę już mam.
I usłyszałem to, co przed miesiącem:
- Więc masz prawie wszystko. - Reinhard wychylił się poza zasięg widzenia kamery
swojego aparatu. - Aha, ten tytuł: “Eskapizm”. Kurt ma do niego zastrzeżenie.
O Kurcie Haslerze wiedziałem, że jest wspólnikiem Metternicha i jego doradcą do
spraw
wydawniczych, i że para się krytyką literacką.
- Nie sformułował tego precyzyjnie. - Reinhard trzymał przed sobą notatnik. -
“Obawiam
się - odczytał - że recenzenci potraktują to jak wyzwanie. Nie znam książki,
może treścią będzie
ona uzasadniać tytuł, niemniej odradzam”. No, jego opinia nie przesądza jeszcze
niczego.
Omówimy to, jak przyślesz swoją powieść. Teraz sprawa pilniejsza, Mikę. Chodzi o
tłumaczenie
“Katharsis”. Jakie masz plany na ten weekend?
- Dom, telewizja, rozkoszne igraszki z piórem...
- Odwiedził mnie dzisiaj wydawca z Quebec i telefonowała Sylvie Poquet z Oficyny
Paryskiej. Są dwie oferty, ale jest też jeden szkopuł. Wolałbym nie odkładać
tego do poniedziałku.
Można zakłócić waszą idyllę rodzinną?
- Leslie przygotuje ci pokój.
- Leslie. - Czoło Reinharda ułożyło się w fałdy. - Wiesz, że wczorajszy “Bern
Zeitung”
poświęcił jej ćwierć kolumny?
- To już przesada. Nie, nie wiem, nie prenumeruję “Bern Zeitung”. Znów o
Trytonie?
- Niezupełnie. Piszą o Nepie.
Zakląłem mimo woli. Reinhard wypluł w garść pastylkę i bez pośpiechu wsadził w
zęby
wygasłą fajkę. Przed laty zaczął ssać pastylki eukaliptusowe, by odzwyczaić się
od palenia. Palić
nie przestał, wpadł za to w nałóg ssania pastylek. Dziwne, że pomyślałem o tym
teraz.
- Przywiozę wam ten numer - powiedział. - To może być dla twojej nowej powieści
dobra
reklama. Zależy, jak daleko się posuną.
- Skąd oni wiedza o Nepie?
- Pojęcia nie mam. Czy Leslie rozmawiała z kimś z prasy?
- Nie. Chyba nie. Nie wiem.
- Artykuł jest ogólnikowy. Ten cały “zez” przysięga, że czerpał informacje z
wiarygodnego
źródła, ale go nie ujawnia. Porusza się w temacie po omacku. Ja bym powiedział,
że to, co on
wysmażył, to jest kompendium plotek o Nepie, które krążą w waszym hermetycznym
środowisku.
- Ufam, że okaże się ono dostatecznie hermetyczne.
- Ja również, Mikę. Spróbuję się czegoś dowiedzieć o źródłach informacji tego
pana.
- Spróbuj. Jeżeli w ogóle ma to jakieś znaczenie.
- Będę u was jutro albo w niedzielę.
Reinhard wyłączył się, a ja zszedłem do ogrodu, by ochłonąć. Zakręciłem dopływ
wody do
pulweryzatora i stanąłem na ganku. Było słonecznie, od południa dął przenikliwy
wiatr - zwiastun
jesieni.
“Ja również, Mikę” - powiedział Reinhard. Powiedział to jowialnie, był jednak
zaniepokojony poczynaniami pana “zeza”, jego usiłowaniem wprowadzenia na rynek
czytelniczy
towaru, który obstalowało u mnie Verlag R.
Metternich. Podzielałem niepokój Reinharda, ale z innych względów. Któż z nas
zachowa
obojętność, kiedy wywlekają na jaw brudy jego psychiki.
Wzruszyłem ramionami. Znowu się okłamuję. Przecież nie tak dawno sam napisałem w
drugiej części “Eskapizmu”:
“Wtedy Leslie wybuchła.
- Brudy? O jakich brudach, do cholery, mówisz?
Odpowiedziałem szorstko:
- Mogę znieść twoją egzaltację i twoje urojenia. To jest nawet zabawne, przydaje
ci
kolorytu. Mogę znieść twoje nieustanne konsultacje z Rettmanem. On, jak każdy
psycholog, ma
kuku na muniu, więc te brednie bierze na serio. Ale, na miłość boską, nie
wciągaj w to
ginekologów i położników z tych zarozumiałych, rozplotkowanych klinik w Zurychu.
Zamaszystym ruchem pozbyła się fartuszka, który opasywał ją w talii, skłębiła go
i cisnęła
w kierunku kuchennego wieszaka.
- Co ty, u licha, wiesz o ciąży? - spytała. Policzyłem w duchu do dziesięciu.
- Posłuchaj. Może faktycznie nie wiem nic o ciąży, może nie wiem nawet, jak się
do ciąży
przyczynić. Ale znam dziennikarzy. Pod ich piórami twoje niewinne urojenia
urosną do rozmiarów
paranoi. Chcesz zrobić z siebie pośmiewisko?
Leslie zaczerpnęła do płuc powietrza. - No to posłuchaj teraz ty. Urojenia,
egzaltacja,
brednie... Dobrze. Ale nie wmawiaj mi, że to ja publicznie piorę brudy. Nie
wmawiaj mi tego, bo
zaraz przyniosę tutaj tę twoją ekshibicjonistyczną książkę i przeczytam ci ją na
głos. »Katharsis«!
To jest właśnie publiczna pralnia twojego sumienia!”
Ta kłótnia wywiązała się między nami pół roku po naszym powrocie z Trytona. Jej
opis
znalazł się w pliku moich notatek, jak zresztą wszystkie fakty związane z
wyprawą “Tryton”.
Wtedy już pracowałem nad “Eskapizmem” i wybuch Leslie uświadomił mi, że ta
powieść będzie
moim drugim aktem ekshibicjonistycznym. Uświadomił mi to wyraźnie, a jednak
pióra nie
odłożyłem, mało tego, byłem skłonny ukazać siebie jako zboczonego potwora i
zwyrodnialca,
byleby zadowolić Metternicha i czytelników.
Byłem i jestem nadal skłonny to zrobić, więc dlaczego udaję, że niepokoją mnie
działania
pana “zeza”, że rad bym uchronić swój dom przed ludzką wścibskością?
Błądziłem wzrokiem wzdłuż szpaleru cichych domków po przeciwnej stronie ulicy.
Moje
pozaziemskie peregrynacje nie sprzyjały nawiązaniu sąsiedzkich kontaktów i od
kiedy Joseph
Bragg przestał u nas bywać, wiedliśmy z Leslie doprawdy samotniczy żywot.
W oczach sąsiadów - pomyślałem - pewnie uchodzimy za parę dziwaków. I nie bez
kozery.
Cofnąłem się do holu. Wtaskałem dwie walizy Emmeliny na piętro, zostawiłem je u
szczytu
schodów i skręciłem do gabinetu. Nie marnowałem czasu na zasiadanie za biurkiem.
Stojąc
opisałem w skrócie swoją telefoniczną pogawędkę z Reinhardem Metternichem, a
poniżej
zamieściłem uwagę:
“Podzielam jego niepokój. Często przekonujemy się, że ludzie oceniają nas
fałszywie. Mam
na to dowody. Którykolwiek z dziennikarzy, brał na warsztat moją biografię,
zawsze przedstawiał
mnie karykaturalnie.”
Położyłem kartkę na stos rękopisów w prawym rogu blatu, chociaż dla tego tekstu
nie
potrafiłbym znaleźć rozsądnego zastosowania literackiego. Nie mógł mi on
posłużyć ani za
fabularne uzupełnienie “Eskapizmu”, ani tym bardziej jako początek bądź
zakończenie tej
powieści.
- Ty załgany sukinsynu - powiedziałem do siebie czule.
VI
Słyszałem, jak Leslie wprowadza samochód do garażu i jej ciężkie kroki na ganku
i w holu.
Nie opuszczałem swojego taboretu czekając, aż ona przydźwiga zakupy do kuchni.
Była to jedna z
tych nie werbalnych metod perswazji, jakie stosuję, by nakłonić moją żonę do
zatrudnienia pomocy
domowej. Ostatecznie mogła zresztą zdać się na “Garmażernię Guenthera Geissa”;
całą tę wałówkę
miałaby w domu za godzinę, a wymagałoby to akurat tyle wysiłku, ile wysiłku
wymaga nakręcenie
numeru “Garmażerni”. Pomagając jej rozpakować sprawunki podzieliłem się z nią
refleksją.
- Po prostu chciałam się przewietrzyć odrzekła.
To samo powiedziała przedwczoraj, w środę, kiedy pojechała po klej do kształtek
i
przepadła na sześć godzin.
- Jakiś zboczony jest ten twój gach - zauważyłem wtedy ponuro - skoro podniecają
go babki
w kombinezonach. I niezmordowany w tych rzeczach. Maratończyk.
Z przekornym uśmiechem Leslie przytaknęła.
- No. I dał mi prezent dla ciebie.
- Bóg zapłać.
- Nie spytasz, co mi dał dla ciebie?
- Co ci dał dla mnie?
- Trynia.
Tak czy owak od przedwczoraj nie miałem okazji odebrać tego prezentu.
Pomyślałem, że to
dosyć niegrzecznie z tym się ociągać.
- O rany! Zachodzę w głowę, co ty robisz w tej kuchni, a myśmy przecież nie
jedli lunchu.
Od dnia zawarcia naszego małżeństwa obowiązuje mnie typowo angielski rozkład
posiłków
i Leslie przestrzega go twardo. - Biedny Mikę.
Otworzyła środkowe drzwiczki lodówki.
- Czy mi się zdawało, czy w holu stoją cztery walizki?
- Dwie zaniosłem na górę.
- Racja. Muszę przygotować ten pokój zanim ona przyjedzie.
Nalała do dzbanka kawy z kuchennego ekspresu, krytycznie obejrzała półmisek z
wczorajszymi kanapkami, i przeszliśmy do jadalni.
- Dwa pokoje - powiedziałem siadając naprzeciwko Leslie. - Będziemy gościć
Metternicha.
- Metternicha?
- Reinharda.
- A, Hardiego. Dawno u nas nie był. Sięgnąłem po dzbanek.
- Przyjedzie jutro albo pojutrze. Może przenocuje. - I opowiedziałem jej o
zainteresowaniu,
jakie moja powieść wzbudziła w wydawcach kanadyjskich i francuskich. -
Przyjedzie omówić
szczegóły.
Leslie nadgryzła kanapkę z płatkiem szynki o nieco wyschniętych brzegach.
- Gratuluję. - Uradowała ją ta wiadomość.
- Pytał mnie też, czy rozmawiałaś z kimś z “Bern Zeitung”.
- Z “Bern Zeintung”? Ja? - Jej zdziwienie było naprawdę autentyczne. Jeżeli
miałem co do
niej niejasne podejrzenia, już się od nich uwolniła. Ale przyczyna, dla której
moja żona w środę
zniknęła na sześć godzin z domu, nadal pozostawała niewiadoma. - Dlaczego
miałabym rozmawiać
z kimś z “Bern Zeitung”?
- Niejaki “zez” opublikował we wczorajszym numerze artykuł o Nepie. Oczy jej
rozbłysły i
aż westchnęła.
- Nie wiem - dodałem - co o nim napisał. Reinhard ma przywieźć ten numer.
- Ważne, że napisał.
- No oczywiście.
Znieruchomiała z filiżanką przy brodzie.
- Nie rozumiem, dlaczego się wściekasz - rzekła rozpromieniona. - Dlaczego
wściekasz się
na mnie.
Wściekam się - mogłem jej odpowiedzieć - bo utknąłem jak idiota. Powinienem
wyjechać
gdzieś, odpocząć. Pieprzyć tę powieść, Reinharda i jego terminy.
Dopiłem kawę.
- Do którego pokoju zanieść bagaż panny Raya? - spytałem. - Do niebieskiego?
- Tak. Zaraz tam przyjdę, kotku.
VII
Ustawiłem walizki przy szafie i usiadłem na łóżku nakrytym niebieską kapą
dobraną do
koloru ścian. Ten pokój powoli stawał się przystanią Emmeliny: nocowała tu w
trakcie każdej
swojej wizyty. Każdej oprócz drugiej, bo w trakcie drugiej Emmelina nie nocowała
u nas w ogóle,
chociaż Leslie przygotowała jej tutaj nocleg.
Drugą wizytę panna Raya złożyła nam niebawem po ukazaniu się mojej książki.
Wydawnictwo Verlag R. Metternich dotrzymało umowy i w maju rzuciło do księgarń
pięćdziesiąt
tysięcy egzemplarzy “Katharsis”. Powieść rozchodziła się w przyzwoitym tempie,
Reinhard
zacierał ręce, a stan mojego konta krzepiąco wzrastał i dostawałem od
czytelników listy z
przychylnymi opiniami. Mniej przychylne były opinie krytyków profesjonalnych.
Jeden z
jajogłowych miał do mnie pretensje o zbytnią literackość języka, drugi o
kokieterię, trzeci o
afektację, czwarty udowadniał, że moja książka wbrew pozorom pozbawiona jest
wartości
poznawczych i faktograficznych i na dobrą sprawę żaden z recenzentów nie znalazł
w “Katharsis”
nic, co byłoby godne pochwały, wszyscy natomiast oskarżyli mnie o eskapizm.
Kiedy ustaliłem
znaczenie tego terminu, osłupiałem. Chwyciłem za wideofon.
- Ucieczka od rzeczywistości? - powiedziałem do mikrofonu. - Czy oni poszaleli?
Reinhard ssał pastylkę eukaliptusową i był rozanielony.
- Czym ty się przejmujesz? - zapytał. - Reklamą?
- To raczej jest sprzeczne z moim pojęciem reklamy.
Roześmiał się niczym oficer gwardii.
- A jak ty sobie wyobrażasz drogę na rynki zagraniczne? Kto dzisiaj przetłumaczy
książkę,
którą chwali krytyka, na domiar napisaną w konwencji realistycznej? Aha,
potrąciłem z twojego
honorarium dziesięć procent na koszta tej reklamy.
Jęknąłem.
- Chcesz powiedzieć, że to ja zapłaciłem za te recenzenckie siekiery?
- Przynęta kosztuje, Mikę. Ryzykujemy obaj.
- No - udało mi się wykrztusić - kogo jak kogo, ale ciebie trudno posądzić o
ucieczkę od
rzeczywistości.
Emmelina przyjechała w okresie, kiedy jeszcze dręczyłem się tymi recenzjami.
Przyjechała
niespodziewanie, wczesnym popołudniem, bez bagażu. Była w świetnym humorze. Przy
koktajlu,
który uwarzyła z nasion piekielnej rośliny Morning glory, żartując opowiedziała
nam mnóstwo
najświeższych stołecznych plotek, a potem poprosiła mnie, żebym ją zawiózł na
dworzec, gdzie
zostawiła walizki.
Wsiedliśmy do carbigha i ledwo wyjechałem z garażu na ulicę, przystąpiła do
rzeczy:
- Kto by przypuszczał, Mikę, że zajmiesz się czymś tak niepoważnym jak pisanie
książek. -
Wyjęła z torebki moją powieść, a ja od razu spłonąłem rumieńcem. - Masz
fantazję, wiesz?
Nie odzywałem się. Zaczynałem przeczuwać najgorsze. Emmelina otworzyła książkę
mniej
więcej pośrodku i odczytała fragment:
- “Obok drzwi wisiał kolorowy plakat przedstawiający nagą kobietę w wyuzdanej
pozie,
opatrzony napisem: SEX DELIGHT”. - Wielki Boże, jakie to naiwniutkie!
- Ja widziałem ten plakat - odrzekłem zmieszany. Nie umiałbym jej wytłumaczyć,
jak
można dokładnie widzieć coś, co nie istnieje.
- Och, tak! Słuchaj, Mikę. Pierdoliłeś mnie chyba we wszystkich możliwych
pozach, więc
powiedz mi, która to jest taka wyuzdana?
- Nie bądź wulgarna.
Patrzyłem przed siebie, na jezdnię, niemniej wiedziałem, że Emmelina się
uśmiecha.
- Zmieniłeś się. To ona na ciebie tak wpłynęła?
- Odwal się od Leslie.
- Masz rację, nie po to tu przyjechałam. - Znowu zajrzała do książki.
- Powiedz mi, skąd ty wytrzasnąłeś to nazwisko: Emmelina Raya?
- Przed chwilą powiedziałaś, że mam fantazję.
- Och, tak! - powtórzyła. - Masz fantazję. Zmieniłeś moje nazwisko, zmieniłeś
pewne
realia... I wydaje ci się, że w ten sposób zapobiegłeś skandalowi?
Skręciłem w główną ulicę osiedla. Mijaliśmy dom komandora Josepha Bragga -
zarejestrowałem to automatycznie, bo moją uwagę zaprzątała ta rozmowa.
- Do czego zmierzasz?
- Prosto do forsy. - Emmelina wciąż była w sielskim nastroju. - Twoja książka
wywołała
skandal towarzyski. Muszę stąd spływać, w Szwajcarii jestem skończona. I ty mi w
tym pomożesz.
- Ja?
- Potrzebuję pieniędzy, żeby się urządzić za granicą.
- Ile?
- Sto tysięcy - odparła beztrosko.
Na moment pociemniało mi w oczach. Zdjąłem nogę z gazu, zjechałem na prawy pas i
zahamowałem przy krawężniku.
- Ale franków, Mikę. Tylko franków.
Mam tyle - pomyślałem. - Tyle mam. - To była jedyna myśl, która mi wtedy
przyszła do
głowy. Sprawiła mi ulgę.
- A jeżeli nie dam ci tych pieniędzy?
- Dasz. Patrz strona... - zaszeleściła kartkami - ...strona trzydziesta czwarta.
Cytuję: “...to
nie wyrozumiałość, to chorobliwa szlachetność”, mowa o twojej szlachetności,
Mike'a Cesara. I
następny cytat - z furkotem przewróciła kartki - posłuchaj: “...moją rozmowę ze
współwłaścicielką
“Terry”, Luizą Pagat, na której, zazdrosny o Emmelinę, wymusiłem, aby
ograniczyła jej rolę do
roli pośledniej modelki...”
- A jeżeli n i e dam ci tych pieniędzy?
- Mikę. Dworzec jest pół kilometra dalej.
- Czekam na odpowiedź. Położyła łokieć na oparcie i okrasiła twarz błogim
uśmiechem.
- Jeżeli nie dasz mi tych pieniędzy - rzekła pogodnie - wynajmę adwokata.
Doprowadzę do
podziału majątku, wystąpię o alimenty. Stracisz bez porównania więcej i będzie
się to ciągnąć za
tobą latami. Proponuję ci układ prostszy: ty mi dasz tę setkę, a ja notarialnie
zrzeknę się wszelkich
roszczeń. Jedziemy, mój herosie kosmosu?
Włączyłem kierunkowskaz i pojechaliśmy.
- Czy to nie wymarzony dla ciebie układ? - zapytała Emmelina, kiedy zgasiłem
silnik przed
dworcem.
Wymarzony czy nie, układ ten rozsądniej było zawrzeć. Podobnie jak Reinhard,
Emmelina
żyła mocno osadzona w rzeczywistości.
- Nie żądam cudów - powiedziała. - Masz tydzień na zebranie tej forsy. - Z
przegródki w
torebce wydostała wizytówkę. - Proszę, tu jest adres notariusza w Bernie. Bądź u
niego w przyszły
wtorek, w południe. Z gotówką - nie byłaby sobą, gdyby tego nie podkreśliła.
Machinalnie wziąłem od niej tę wizytówkę. Emmelina wetknęła moją powieść do
torebki i
zwolniła zatrza