JACEK SAWASZKIEWICZ Eskapizm CZĘŚĆ PIERWSZA Emmelinie Raya Ziemia I “Nazywam się Mikę Cesara. Jestem pilotem statków kosmicznych, klasy S, obecnie w stanie spoczynku. Mam 45 lat i na koncie sto czterdzieści dwa miesiące spędzone poza Ziemią.” Upuściłem długopis na biurko i ścisnąłem oburącz głowę. W domu panowała cisza - w każdym razie żaden hałas nie docierał tu, do mojego gabinetu mieszczącego się na piętrze. Blat, o który opierałem łokcie, zaścielały papiery, spod nich wyglądał sfatygowany od częstego wertowania egzemplarz mojej powieści pod przemądrzałym tytułem “Katharsis”, w prawym rogu piętrzył się stos kartek zapisanych ręcznie, z mnóstwem skreśleń i także ręcznie naniesionych poprawek, lewy zajmowała napoczęta ryza. Szyby w regale bibliotecznym były odsunięte, a całą powierzchnię podłogi, oprócz ścieżki łączącej fotel z drzwiami, pokrywały kule zmiętego papieru i ściągnięte z półek regału książki otwarte tak, jak je swego czasu pozostawiłem tam, na dywanie. Ten dywan, który Leslie zamówiła w najelegantszym salonie meblowym Zurychu wkrótce po naszym powrocie z “litanii”, przez ostatnie miesiące ucierpiał bardziej aniżeli w ciągu poprzedzających je trzech lat: leżąc na nim zagrzebany w książkach i wydzierając z niego włosie, wielokrotnie dawałem upust swojej nie znajdującej literackiego ujścia pasji twórczej. Przyszedłem tutaj zaraz po śniadaniu i jedynym efektem dwugodzinnego ślęczenia nad kartką były te trzy wiersze idiotycznego tekstu. Wyprostowałem grzbiet. Powinienem zrobić przerwę, inaczej nie ruszę z miejsca. Świergot brzęczyka osadził mnie w fotelu. Przycisnąłem guzik wideofonu stojącego na stoliku przy biurku. - Halo. - Czy to numer 4427? - Natychmiast poznałem głos Emmeliny, mojej pierwszej żony. Dzwoniła z automatu telefonicznego, bo ekran wyświetlał mi znak nieosiągalności wizji. - Tak - potwierdziłem - to numer 4427 i rozmawiasz z Mike'em. - Och, Mikę, jakże się cieszę. - Jej głos rzeczywiście na to wskazywał. - Jestem w Breshoven. - Domyślam się. - Emmelina, jeżeli dzwoniła z innego miasta, miała zwyczaj, sprawdzając numer, wymieniać także numer kierunkowy. - Przypomniałem jej o tym. - Pamiętasz? Że ty pamiętasz o takich drobiazgach, Mikę! Więc jestem w Breshoven od pięciu minut i dzwonię z dworca. Miałam zadzwonić później, z hotelu, ale na widok tych kabin telefonicznych nie mogłam się powstrzymać. Było jasne, że liczy na zaproszenie, i że tak czy owak wprosi się do nas, nawet gdybym na ten weekend wybierał się z Leslie za granicę. - Ufam - powiedziałem - że za następne pięć minut zobaczymy cię w naszym domu. Twój pokój jest wolny. Przez chwilę udawała, że się waha. - Jesteście strasznie mili, dziękuję. Przyjadę po południu, jak tylko załatwię swoje sprawy. Tymczasem wyślę do was bagaże. Za dobrze ją znałem, by jej uwierzyć, że poza moim domem ma na terenie Breshoven cokolwiek do załatwienia, ale wstrzymałem się od komentarzy. Powiedziałem jedynie, że będziemy na nią czekać z niecierpliwością, czym zaspokoiłem jej próżność. Leslie była w patio, gdzie od kilku tygodni trudziła się nad monumentalną mozaiką mającą w nieodległej przyszłości ozdobić dno basenu. Ubrana w zniszczony kombinezon klęczała obok hałdy płaskich, różnokolorowych kształtek z tworzywa sztucznego, pochylając się nad rozłożonym projektem mozaiki. Zszedłem do niej i stanąłem na kamiennej posadzce patio. - Lee - powiedziałem. Przywołała mnie gestem ręki. - Popatrz - trzonkiem pędzla upapranego w bezbarwnym kleju dotknęła wizerunku Ortrosa o pałających ślepiach i zjeżonej sierści. - Popatrz na to bydlę. Na jego ogon. Coś z nim jest chyba nie tak? Projekt, wykonany samodzielnie przez Leslie, w skali 1:10, przedstawiał stworzenia rodem z mitologii. Był tam gryf i hydra lernejska, Stymfalidy, Pegaz, Meduza, Chimera, Cerber - ta menażeria rozmieszczona na obwodzie zwracała łby, dzioby i pyski w stronę koła naszkicowanego pośrodku projektu. W tym miejscu z dna basenu wyrasta marmurowa fontanna; Leslie umyśliła do jej wierzchołka przymocować posążek satyra. - Co? - zapytała spoglądając na mnie z dołu. - Mikę. - Właśnie rozmawiałem z Emmelina - odrzekłem. - Jest w Breshoven. Chrupnęło jej w stawach, kiedy dźwigała się z ziemi. - Z Emmelina? - Zadzwoniła prosto z dworca, żeby mi powiedzieć, że jeszcze nie wynajęła pokoju w hotelu, więc zaprosiłem ją do nas. Spod grzywy brązowych kędziorów, które spadły jej na czoło, Leslie patrzyła na mnie ściągając usta. - Naturalnie. - W tym słowie nie było ironii, raczej akceptacja. Już w trakcie naszej powrotnej podróży z “Titanii” dowiedziała się o Emmelinie i o mnie niemal wszystkiego. Później, przez cztery lata naszego małżeństwa, poznała Emmelinę osobiście. Znała również mój krytyczny stosunek do własnej przeszłości i nigdy nie dała dowodu na to, że jest o moją przeszłość zazdrosna. Ta nutka rezygnacji w jej głosie była wyrazem niechęci nie do Emmeliny jako mojej eks-małżonki, ale do osoby o nazwisku Emmelina Raya w ogóle. - Sądzisz - podjęła z namysłem - że ona tu przyjechała ze względu na Nepa? To niespodziewane pytanie wytrąciło mnie z równowagi. - Lee - powiedziałem - przecież obiecałaś. Obiecałaś nie mówić o Nepie ze mną, dopóki nie skończę tej książki. Schyliła się, by wetknąć pędzel do kubełka z klejem, a potem wsunęła mi dłoń pod pachę. - Obiecam ci to znowu, kotku, ale powiedz, czy jej chodzi o Nepa? - Jej zawsze o coś chodzi. Na razie chodzi jej o to, żebyśmy na nią czekali ze wzbierającą tęsknotą. Dlatego najpierw przyśle swoje bagaże, a sama zjawi się po południu. Albo wieczorem, żeby nasza radość na jej widok na pewno już sięgnęła szczytu. I będzie się naprzykrzać cały weekend. Leslie puściła moje ramię. - O Boże! Dzisiaj piątek, a ja nic nie mam. Absolutnie nic. - Odgarnęła włosy z czoła. - Pojedziesz ze mną po zakupy? Nie, lepiej zostań. Ona może przyjechać przed moim powrotem. Pomyślałem, że oto nadarza się kolejna okazja do wykazania Leslie, że pomoc domowa jest nam jednak niezbędna, ale natychmiast zabrzmiała mi w uszach jej stereotypowa odpowiedź: “Nie chcę tutaj żadnej obcej baby”. Toteż mruknąłem tylko: - Zostanę - i oboje ruszyliśmy do domu. W holu wyprzedziła mnie i pobiegła się przebrać - trochę niezgrabna w pantoflach bez obcasów i w zbyt obszernym kombinezonie. Chwilę tam stałem, u podnóża schodów, nadsłuchując odgłosów jej krzątaniny i rozważając, czy mimo wszystko nie wybrać się z nią do miasta: to irracjonalne, ale od jakiegoś czasu czułem się nieswojo, kiedy zostawałem w tym domu sam. Ostatecznie zagoniłem się do pracy. II Usiadłem za biurkiem i sięgnąłem po swoją książkę. Otworzyłem ją na stronie, gdzie ze znamiennym dla zadurzonego cymbała sentymentalizmem opisałem drobiazgowo swoje spotkanie z Emmelina w Bergamo. Od tamtego spotkania upłynęło już pięć lat, w ciągu których Emmelina odwiedziła nas - Leslie i mnie - trzykrotnie. Przypomniałem sobie pierwszą z tych trzech wizyt i zachowanie Emmeliny, kiedy po wejściu do salonu zobaczyła Leslie Leeport odzianą w kusy, wydekoltowany szlafroczek. Nieuchwytny cień przemknął przez jej twarz - może niedowierzania i zawodu, a może niemiłego zaskoczenia i wzgardy. Zapewne uszłoby to mojej uwagi, gdybym nie obserwował jej tak chłodno, bo w następnej sekundzie Emmelina promieniowała życzliwością. - Poznaję panią - powiedziała do Leslie, zdobywając się na sympatyczny uśmiech. - Lee Scarlet zna dzisiaj cały świat. Kiedy indziej byłbym zakłopotany tą sytuacją, chociaż wtedy już od blisko trzech lat byliśmy z Emmelina rozwiedzeni. Każdy normalny psychicznie mężczyzna na moim miejscu czułby się trochę tak, jakby to wciąż prawowita żona przyłapała go z kochanką, ale stan mojej psychiki daleko odbiegał od normy. Miałem za sobą dwieście siedemdziesiąt dziewięć dni podróży w kosmosie, dramatyczne przejścia na “Titanii” i miesiąc pobytu w obozie readaptacyjnym, który słuszniej nazwać by było planem filmowym, co zresztą odnotowałem w swoim dzienniku. “Fama głosi, że do obozów readaptacyjnych dziennikarze nie mają wstępu. I prawdopodobnie tak jest wszędzie za wyjątkiem tego obozu. Tutaj część pomieszczeń biurowych wręcz przysposobiono do potrzeb telewizji i prasy. Wszyscy troje: Leslie Leeport, Jurg Hoestróm i ja - od tygodnia odpowiadamy na identyczne pytania stawiane dziesiątki razy przez rozmaitych ludzi, którzy traktują nas niczym egzotyczne zwierzęta. Wczoraj wieczorem jeden z owych bucowatych kamerzystów pijany zaczepił mnie w kasynie i spytał: - Ty, stary, jak to jest z tymi dupami tam, na stacjach? Robią wam grafik ciupciania, czy co?” Byłem po prostu znużony. Wprawdzie miałem świadomość tego, co się wokół dzieje, ale pozostawałem niezaangażowany. Obojętnie przyglądałem się Emmelinie i nawet rozbawił mnie fakt, że popełniła niezręczność ledwo otworzyła usta. - Nazywam się Leslie Leeport - oznajmiła Leslie z naciskiem. - Wielki Boże! - powiedziała Emmelina. - Skąd mi się przyplątało to nazwisko: Lee Scarlet? Przepraszam. - Nie tracąc kontenansu szturchnęła mnie w bok. - Mikę, mam się przedstawić sama? - Ja panią znam - wtrąciła Leslie. - Mikę opowiadał mi o pani i pokazywał mi pani fotografie. - Och. Najwyraźniej ucieszyła się, że przechowuję tamte zdjęcia. Wolała, oczywiście, jeśli ludzie znali ją z pomostu i prospektów, lub bodaj z filmu porno, ale tej prostodusznej osóbce o nazwisku Leslie Leeport i dziwacznym zawodzie, przebywającej miesiącami poza zasięgiem reklam, mogła wybaczyć, że na jej widok nie wpadła w zachwyt. Przy kolacji obserwowałem ją nadal. Milczałem ograniczając się do roli bezstronnego słuchacza i widza. Leslie i Emmelina zachowywały się wobec siebie nienagannie. Obie dokonywały rozpoznania i zwlekały z rozpoczęciem tej niejako podskórnej walki o dominację, co zwykle towarzyszy spotkaniu rywalek. - Nie - mówiła Leslie - Jurg prosto z obozu poleciał czarterem do Szwecji. Ma tam rodzinę. - Nietrudno go zrozumieć. Była to pierwsza aluzja, dostatecznie wymowna, by ją rozszyfrować - pod adresem Leslie. Z obozu readaptacyjnego wypisano nas przed tygodniem i bezpośrednio stamtąd ja i “urocza panna Leeport”, jak ją pieszczotliwie zwano w prasie, udaliśmy się do mojego domu w Breshoven. Leslie regularnie telefonowała do swoich rodziców w Anglii, o tym jednak, żeby pojechać do nich, na razie nie myślała. Emmelina miała jej to za złe. - Istotnie - przyznałem - nietrudno go zrozumieć. Szwecja to jedno z nielicznych państw, gdzie dziennikarze są w miarę taktowni. Nie chciałem zostawiać Leslie samej na placu boju, ponieważ jeszcze zaczęłaby się tłumaczyć przed Emmelina, a tłumaczyć się przed Emmelina doprawdy nie miała obowiązku. - Było już z nim tak, że w pobliżu kamery rozglądał się za młotkiem. Wstałem od stołu i cicho nastawiłem radio na lokalną stację. Nadawano II Symfonię Edwarda Speela. Emmelina odłożyła widelec na talerz. - Zwykła kokieteria. Tacy, co uciekają przed kamerą, najczęściej są rozgoryczeni, jeżeli kamera ich nie złapie. - Owszem - powiedziała Leslie - do pewnego stopnia każdego cieszy powszechne zainteresowanie jego osobą, ale to, co z nami wyprawiano... - Ja myślę, że cieszy! - przerwała jej Emmelina. - Oglądałam panią na wszystkich sześciu kanałach telewizji szwajcarskiej. Wdały się w dyskusję na temat metod pracy dziennikarzy, a ja chłonąc muzykę z radia wspomniałem wrażenie, jakie zrobiła na mnie Leslie, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy tuż przed naszym lotem na “Titanię”, w sali restauracyjnej Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Po obiedzie, który zjadłem wraz z pozostałymi członkami grupy “Emergency”, tak napisałem w swoim dzienniku o pannie Leeport: “To Emmelina. To Emmelina, gdy miała dwadzieścia pięć lat. Te same rysy, oczy, włosy, ta sama figura, ten sam głos i sposób poruszania się. Ale jest bardziej żywa i dziewczęca, choć nieśmiała. No i ma 25 lat. Najwyżej 26.” W rzeczywistości Leslie miała wtedy lat dwadzieścia osiem. A podczas tej wstępnej konfrontacji obu pań mogłem stwierdzić, że w innych punktach myliłem się także. Leslie - myślałem - przede wszystkim nie jest tak okropnie chuda. Nos ma prosty, delikatniejszą oprawę oczu, pełniejsze wargi, bardziej zaokrąglony podbródek i cieplejszą barwę głosu. W rysach Leslie i Emmeliny można by się doszukać podobieństwa, ale jest to podobieństwo, jakie zachodzi w obrębie jednego typu urody. Poprzez cichnącą symfonię Speela przebił się świergot wideofonu. Emmelina urwała w pół zdania, spoglądając na mnie z roztargnieniem. Przeniosłem wzrok z obu kobiet na aparat świergoczący w rogu salonu i powiedziałem: - Odbiorę na górze. Drugi wideofon zainstalowany był w dawnym buduarze Emmeliny. Usiadłem na łóżku, na którym przed laty “człowiek o dokładnie pięciuset twarzach, najlepszy spec w swojej branży” beztrosko zerżnął mi żonę. Telefonowano z redakcji “Orbity”. Jakoś skojarzyłem tę opanowaną twarz na ekranie z .ruchliwą twarzą reportera poznanego rok wcześniej na korytarzu budynku “C” Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Dzwonił w sprawie mojej pisemnej relacji z pobytu w komorze ciszy. Przepraszał, że tak długo wstrzymywali się z jej opublikowaniem. - W zasadzie nie mamy do niej zastrzeżeń, ale chyba nie zaszkodziłoby bardziej ujawnić osobowość bohatera. Podretuszować jego portret psychologiczny. Był to pretekst, o czym miałem się zaraz przekonać. - Tak - odrzekłem. - Chętnie przejrzę ten tekst przed oddaniem go do druku. Wtedy powiedział uśmiechając się chytrze: - Może zainspiruje to pana do napisania drugiej relacji. Z kosmosu. Z pobytu na “Titanii”. Myślałem o tym, kiedy specjaliści różnych dziedzin torturowali mnie pytaniami w obozie readaptacyjnym. Zresztą od dnia startu naszej grupy na “Titanię” nosiłem się z zamiarem opisania tej wyprawy, nieszczęsnej wyprawy “Emergency”. - Mam taki zamiar - poinformowałem mojego rozmówcę. Zamrugał oczami krótkowidza. - Znakomicie! - Przez chwilę było w nim coś z tamtego entuzjastycznego młodzieńca, który dopadł mnie na korytarzu w OKSZ. - Znakomicie. W poniedziałek wysyłamy panu zaliczkę i pański tekst. Niczego nie sugeruję, ale gdzieniegdzie wyczuwa się, że autorowi zabrakło odwagi, aby powiedzieć wszystko do końca. Uzgodniliśmy, że skontaktuję się z nim po przejrzeniu maszynopisu, powiedzieliśmy sobie grzecznie “do widzenia” i zszedłem do pań. Leslie i Emmelina siedziały milczące i zachmurzone nad winem, za oknami szarzał zmierzch, a radio nadawało poezję Arnta Roussela. Posępne wiersze harmonizowały z atmosferą panującą w salonie. W tę atmosferę zanurzyłem się jak w odmładzającą kąpiel. Następnego dnia Emmelina wyjechała. Była to jej jedyna wizyta, której cel pozostał dla mnie niejasny do dzisiaj. III Wyjąłem z ryzy czysty arkusz papieru i położyłem go przed sobą. Napisałem: “W gruncie rzeczy nie ma powodu, dla którego nie mógłbym na wstępie zacytować fragmentu wybranego z mojej pierwszej książki. Nawet sensownie by było rozpocząć niniejszą opowieść od tego, co wyznałem o sobie Emmelinie, gdy z przyjęcia u Joan Vince prowadziła mnie do swego mieszkania, aby tam do świtu formować nasz przyszły związek.” Przekreśliłem ostatnie zdanie, to o formowaniu związku, ponieważ zawierało niepożądany akcent humorystyczny, i dopisałem: “Dzisiaj, po odpowiedniej aktualizacji danych, mój życiorys” Zmiąłem kartkę i cisnąłem ją na dywan celując w stado kuł papierowych pod regałem. “Odpowiednia aktualizacja danych” - cholera, czy to ma być jakiś rocznik statystyczny, czy co? Machinalnie wyciągnąłem rękę po nowy arkusz i nagle poczułem znajomy ucisk w skroniach. Krótkotrwały, tępy ból promieniujący od gałek ocznych przeszył mi czaszkę i straciłem zdolność rozróżniania szczegółów. Zaczynała się zwykła reakcja. Nie próbowałem przeciwdziałać. Blat biurka wirował ospale; kontury zaścielających go kartek zlały się ze sobą i utworzyły białą płaszczyznę, która powoli znieruchomiała. Tym razem obraz pojawił się szybko. Zobaczyłem skrawek naszego ogrodu i brukowaną ścieżkę wychodzącą na chodnik, zroszoną w połowie wodą z ogrodowego pulweryzatora. Zaparkowana przy krawężniku granatowa taksówka miała otwarty bagażnik. Kierowca, tęgi mężczyzna w uniformie i w czapce z zadartym daszkiem, przeciskał się przez wąską furtkę, taszcząc dwie wielkie walizy: jedną z czarnej skóry, pstrokatą od nalepek, drugą z brezentu w czarno-czerwoną kratę. Od ulicy dał się słyszeć pisk opon i znów siedziałem przy zasłanym papierami biurku. Ucisk w skroniach zelżał. Przetarłem oczy i potrząsnąłem głową. Wizja trwała kilkanaście sekund, ale była wyjątkowo realistyczna. Wstałem i zszedłem do holu. W pokoju obok stukały obcasy Leslie zbierającej się do wyjścia. Niewątpliwie szukała kluczyków od swojego samochodu, które jeżeli nie tkwiły w stacyjce, mogły znajdować się w dowolnym punkcie tego domu - nie wyłączając kominka czy lodówki. Najprawdopodobniej jednak znajdowały się one w kieszeni jej kombinezonu, bo Leslie jadąc przedwczoraj po klej do kształtek ubrana była właśnie w kombinezon. Pchnąłem drzwi frontowe. Z ganku brukowana ścieżka wyglądała tak, jak w mojej wizji. Bagażnik granatowej taksówki zaparkowanej przy krawężniku był otwarty, a tęgi kierowca objuczony walizami forsował furtkę. - Pan Mikę Cesara? - zapytał. - Tak. Wcisnął się wreszcie do ogrodu i stanął przed gankiem. - Panna Raya - powiedział - poleciła mi te rzeczy przywieźć tutaj. Ulica się zgadza i numer też. - Wszystko się zgadza - potwierdziłem. - Proszę to wnieść do holu. Musiał obrócić w sumie trzy razy, by opróżnić bagażnik. Ustawił walizki pod ścianą, równo, parami - sześć sztuk, każda w innym fasonie i każda z dyskretnie, niemniej trwale nadrukowanym złocistym monogramem: ER. Ta z czarnej skóry, najbardziej wysłużona, pamiętała jeszcze okres świetności swojej pani. Zdobiące ja nalepki firmowe reprezentacyjnych hoteli europejskich były już nieco starte i dzięki temu straciły efekciarski wygląd. - To piękna kobieta - powiedział kierowca, kiedy wręczałem mu zapłatę. - Piękna i szykowna. Panna Raya. Schował pieniądze, czubkami palców dotknął daszka czapki i wyszedł na ulicę. Patrzyłem, jak zatrzaskuje bagażnik i wsiada do swojej taksówki. W myślach plątały mi się jego słowa. I nie mogłem odmówić sobie przyjemności powtórzenia ich na głos: - Panna Raya. - Panna Raya? - Za moimi plecami Leslie wykręciła tułów i wciągając brzuch zapięła spódnicę na biodrze. - No, w każdym razie witamy jej lepszą połowę. Sześć waliz! Panna Raya. Pochyliła się nad nimi, by odczytać napisy na nalepkach. - Ho, ho, nawet hiszpański “Osculor”. “OSCULOR - hotel dla nowożeńców i zakochanych” - tak go reklamowano w przewodnikach, rozdzielając oba pojęcia, jakby zakładano, że nowożeńcy niekoniecznie muszą być zakochani. W tym eleganckim drogim ponad wszelkie wyobrażenie hotelu spędziliśmy z Leslie trzy doby z naszego miodowego miesiąca - trzy doby, które powinny zostać uwiecznione w kronikach “Osculoru”. Ale nie myślałem teraz o nich. Leslie westchnęła. - Jesteś pewny - spytała prostując się - że ona tu przyjechała tylko na weekend? - Stanęła do mnie przodem. - Sześć waliz! Gdybym była złośliwa, tobym powiedziała: petitmaitre. - Jesteś złośliwa. - Chyba tak. - Przyglądała mi się, jakby szukała czegoś w mojej twarzy. - Mikę - zaczęła tonem, który obudził moją czujność. - Ty miałeś? - Co miałem? Łatwo było zmiarkować, o co pyta i co mi odpowie. Odbyliśmy już setki takich rozmów od powrotu z Trytona. Drażniły mnie, toteż czyniłem wysiłki, by ich unikać. - Widzę to po tobie, kotku. - Nie wiem, co po mnie widzisz, ale na pewno wiem, co się ze mną dzieje. I nie miałem żadnych wizji. Ty i te walizki tutaj przypomniały mi twoją afektowaną kapitulację. Zmarszczyła brwi. - Kapitulację? - Tę sprzed czterech lat. Po starciu z Emmeliną. Nadużyłem wtedy wina, bo byłem rad z posępnej atmosfery w salonie, która świadczyła, że kiedy telefonicznie gwarzyłem z redaktorem “Orbity”, obie panie skrzyżowały szpady, co pogłaskało moją męską dumę. Nazajutrz skacowany zwlokłem się z łóżka o dziesiątej i poczłapałem do kuchni, by zaparzyć kawę. W holu natknąłem się na Leslie. Drzwi od ulicy były otwarte, a ona schylała się po swoje spakowane nesesery. To studium zastygłego ruchu, studium o znaczeniu nieledwie symbolicznym, głęboko zapadło mi w pamięć. - Pościg za tobą kosztował mnie dwieście pięćdziesiąt franków - powiedziałem. - Z napiwkiem trzysta. Brakowało mi wtedy argumentów, czy raczej nie przytaczałem ich dość żarliwie - czegóż można wymagać od skacowanego człowieka! - więc moje prośby powstrzymania jej od wyjazdu nie odniosły skutku. Odprowadziłem ją do taksówki, a potem zamiast kawy wypiłem potężnego klina, włożyłem spodnie i wczorajszą koszulę, pozdrowiłem Emmelinę krzątającą się przy śniadaniu i ruszyłem za Leslie. Dwieście metrów przed wjazdem na autostradę zatrzymałem sportowy wóz z młodym mężczyzną za kierownicą. - Za pięć minut muszę być na lotnisku. Daję sto franków, płacę wszystkie mandaty, pokrywam ewentualne szkody. Mężczyzna wyszczerzył zęby i ochoczo wskazał mi miejsce obok siebie. Pokonanie tych dwunastu kilometrów zajęło mu osiem minut, bo policjant, który za zjazdem ze ślimaka dogonił nas radiowozem, wypisywał mandat bite trzy minuty. Jazdę lewym pasem i z niedozwoloną prędkością wycenił na pięćdziesiąt franków, co jednak nie zniechęciło nas do dalszego łamania przepisów drogowych i na lotnisko dotarliśmy równocześnie z taksówką Leslie. Tu mój dobroczyńca doliczył mi do rachunku setkę za nadwerężony silnik. Szczodrze zaokrągliłem ogólną sumę do trzystu franków i pobiegłem za Leslie maszerującą do wynajętego samolotu. - Lecę z tobą - powiedziałem. - Świetnie - rzekła oddając mi cięższy neseser. I wsunęła mi dłoń pod pachę. Był to wyraz czułości i pojednania, przekonałem się o tym później. - Zanim dolecimy do Londynu, wyperswaduję ci ten wyjazd. - Staraj się, Mikę. Szła z opuszczoną głową, mimo to wiedziałem, że się uśmiecha. Już nie chciała lecieć, ale jeszcze bardziej nie chciała się z tym zdradzić. Gdyby uległa moim namowom od razu i została w Breshoven, przyznałaby, że to kobieca ambicja zraniona obecnością rywalki w moim domu skłoniła ją do nagłego wyjazdu, a nie rzekomy, wczesnoporanny telefon z Londynu. Powątpiewając w ten telefon i roztrząsając tak motywy postępowania Leslie, schlebiałem sobie jak diabli, ale byłem bliski prawdy. - Staraj się. Nie musiałem się starać. Już po kwadransie lotu Leslie wtulona w mój bok żartobliwie użalała się nad losem “porzuconej Emmy” i oskarżała mnie, że “nie mam sumienia”. Po pół godzinie zapytała retorycznie: - Co do licha! Czy chimery moich staruszków to powód, żeby na złamanie karku lecieć ze Szwajcarii do Anglii? Po następnym kwadransie udała się do kabiny pilota. Wyszła stamtąd z wypiekami. - Poprosiłam go, żeby zawrócił - znowu wtuliła się w mój bok. Objęła mnie niecierpliwie. - I poprosiłam go jeszcze o coś. Jesteś ciekaw, o co? - Jestem ciekaw. - Poprosiłam go, żeby nikt nam nie przeszkadzał, dopóki nie wylądujemy. Odpowiedział, że w razie potrzeby może pokrążyć nad lotniskiem. Potrzeby takiej nie było, chociaż kochaliśmy się długo, do granic odwlekając finał. Nasz samolot wylądował w południe, razem z pierwszymi kroplami deszczu. Kiedy w ulewie wysiadaliśmy z taksówki przed moim domem, intuicyjnie odgadłem, że Emmeliny już w nim nie będzie. Oprócz sprzecznych wrażeń nie zostawiła po sobie niczego, ulotnił się nawet zapach jej perfum. Leslie potruchtała prosto do łazienki zdjąć przemoczoną odzież i wysuszyć włosy. - Jesteśmy sami, Mikę? - Było to jedyne pytanie z Emmeliną w podtekście. - Tak - odparłem. I na tym wyczerpaliśmy ten temat. Później Leslie weszła do salonu spowita tylko w ręcznik kąpielowy. Zadarła jego dół i odsłoniła swój opalony kuperek, na którym widniał ślad po klamrze od pasa odciśnięty w samolocie. - Zdrowo mnie przyparłeś - powiedziała z uznaniem. Roześmiałem się teraz na wspomnienie tamtej sceny i rzekłem do Leslie: - No więc dobrze. Miałem wizję. Wciąż marszczyła brwi. - Ja też miałam. Zobaczyłam, jak wychodzisz na ganek i jak ten kierowca niesie walizki. Nie rozumiem, dlaczego robisz z tego tajemnicę. - Rozumiesz. Spokojnie podniosła na mnie wzrok. - Nep? - Tak. Uparcie łączysz go z tymi wizjami. - To dwie odrębne sprawy. Nigdy ich nie łączyłam. - Owszem, łączysz. Poprzez tę historię z Trytonem. Zaczynasz mówić o jednym, a kończysz na drugim. Nie mogła temu zaprzeczyć. Od naszego lądowania na Trytonie nękały nas wizje, także na Trytonie, według niej, “poczęty został Nep”. Tę jedność miejsca obu zdarzeń Leslie niejednokrotnie wykorzystywała do sprytnego wekslowania rozmowy. - To mnie rozprasza - rzekłem. - Narzucasz mi swoje zapatrywanie. - Mikę. My się kłócimy? Nadal patrzyła na mnie spokojnie i z powagą, ale była to już powaga dziecka. Poczułem się rozbrojony. - Zażarcie. - Więc zanim się rozszarpiemy, powiedz, że pozwalasz mi wziąć twój wóz. Zapodziałam gdzieś kluczyki. - Pozwalam. A swoich kluczyków poszukaj w kombinezonie. Cmoknęła mnie w policzek i odeszła w charakterystyczny sposób, kołysząc napiętymi pośladkami. “Ty nie wiesz, kotku, ale ja mam swoją taktykę. Od rana dostarczam ci bodźców erotycznych, żebyś wieczorem był jak reaktor jądrowy”. Zamknąłem drzwi frontowe i po raz trzeci dzisiaj udałem się do gabinetu. IV Było południe, słońce wisiało nad ślimakiem autostrady. Leslie wyprowadziła z garażu swojego bordowego fiata. Nie oglądając się pomachała mi, pewna że stoję w oknie, i wyjechała na ulicę. Przy tej ulicy, a ściślej szosie, która przecina Breshoven i spina autostradę z Ośrodkiem Kosmicznych Statków Załogowych, pięćdziesiąt kilometrów od mojego domu, w sąsiedztwie terenu OKSZ znajduje się Park Bohaterów. Taką nazwę temu skromnemu cmentarzowi kremacyjnemu nadali w dniu jego założenia dziennikarze. Nazwa przyjęła się wśród pilotów, ale jednocześnie skłoniła większość z nich do zweryfikowania poglądów na bohaterstwo, zwłaszcza że zaszczytu spoczywania w Parku - jak głosił regulamin - dostępował tylko ten, kto zginął tragicznie w kosmosie. Heinz Vogel, instruktor OKSZ o wisielczym poczuciu humoru, na pożegnanie naszego rocznika zorganizował nam wycieczkę do Parku Bohaterów, ustawił nas w szeregu przed świeżo wytyczoną kwaterą i powiedział: - To poletko przeznaczone jest dla tych z was, którym się wydaje, że o sztuce pilotażu wiedzą już wszystko. Dziś na tej kwaterze wznosi się szesnaście nagrobków z białego piaskowca, czternasty opatrzony jest napisem: JOSE MARTINEZ pilot klasy O zginął na “Titanii” Bez dat, bez szczegółów. Dokładne dane wpisano do Księgi Pamięci przechowywanej w sejfie Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Nie moja rzecz osądzać, czy Jose Martinez zginął jak bohater czy nie. Zrobili to ludzie bardziej kompetentni i obiektywni ode mnie, którzy ponadto, mając do dyspozycji zapisy z kamer i czujników, godzina po godzinie prześledzili bieg wypadków na “Titanii”. Jose Martinez został pośmiertnie awansowany, a jego prochy umieszczono w Parku Bohaterów. Byłem na tym pogrzebie - uroczystym, ale nazbyt pompatycznym i zgiełkliwym, by nastrajał do refleksji, i kiedy patrzyłem na sunącą nad tłumem trumnę, przypomniało mi się popularne w środowisku pilotów powiedzonko: pójść na długi spacer do Parku. Nie byłem natomiast na pogrzebie ofiary Jose Martineza - Pottera Brentona, bo pani Brenton zażądała od władz OKSZ przewiezienia prochów jej syna do Kanady. Usiadłem w fotelu. Grupa “Emergency”... Jose Martinez i Potter Brenton nie żyją, Fred von Neheim od czterech lat jest pod opieką psychoterapeutów, Jurg Hoestróm obwołał się prorokiem, wojażuje po Europie i krzewi nową religię, Leslie i ja... my chyba też się kwalifikujemy do Kliniki Profesora Hysia. V Ekran wideofonu zmniejszał twarz Reinharda Metternicha i nie widać było na niej drobnych blizn od oparzeń - pamiątki po sztubackich eksperymentach z ługiem. Reinhard ssał pastylkę eukaliptusową i od dziesięciu minut mówił o swoich problemach wydawniczych, z czego pojmowałem akurat tyle, ile może pojąć człowiek z zewnątrz. Słuchałem go napięty i czekałem na pytanie: “A co z twoją nową powieścią, Mikę?” - nieuniknione, kiedy się rozmawia z takim wydawcą jak Metternich. Poznałem go pół roku po powrocie naszej zdekompletowanej grupy z “Titanii”, a dwa tygodnie po tym, jak na łamach “Orbity” ukazały się moje relacje: “Ziemia” i “Kosmos”. Nad “retuszowaniem portretu psychologicznego bohatera” “Ziemi” i nad “Kosmosem” pracowałem trzy miesiące. Całość, nieznacznie adiustowaną, ale bez skrótów, “Orbita” opublikowała w odcinkach, pod wspólnym tytułem “Katharsis”. W następnych dniach otrzymałem od znajomych kilka listów z obłudnymi gratulacjami i jeden z Verlag R. Metternich, podpisany przez właściciela tego wydawnictwa i zawierający konkretną propozycję. Leslie nie mogła jechać ze mną, toteż do Berna pojechałem sam. Przenocowałem w hotelu, a na drugi dzień wkroczyłem do gabinetu Reinharda Metternicha. Ten niewysoki, otyły mężczyzna o łysiejącej czaszce i dziobatym, okrągłym obliczu, uraczył mnie na wstępie sążnistym streszczeniem mojego własnego utworu, po czym podetkał mi puszkę z pastylkami eukaliptusowymi, sam się poczęstował i powiedział zwięźle: “Panie Cesara. Sporządziłem umowę o pańskie dzieło. Płacę pięć tysięcy po podpisaniu umowy i pół franka od każdego sprzedanego egzemplarza pańskiej książki. Znam rynek i mogę pana zapewnić, że honorarium za pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy ma pan w kieszeni. Razem z zaliczką wyniesie to trzydzieści patyków. Cieszę się, że wyraża pan zgodę. Proszę podpisać tu na dole”. Nawet nie spostrzegłem, kiedy wetknął mi do ręki długopis. Ale zrobiłem z niego użytek: trzydzieści tysięcy franków szwajcarskich jest to suma, która przemówi do wyobraźni każdemu, nie wykluczając posiadaczy kart kredytowych z nadrukiem B.O. Przy tym miałem ją dostać za owoc pracy, której wprawdzie nadawałem jakieś tam drugorzędne znaczenie osobiste, ale której nie nadawałem przecież znaczenia handlowego. - ... uparł się, żebym ja to firmował - mówił Reinhard o młodym poecie spowinowaconym przez tatusia z kołami rządowymi. - On, oczywiście, chce finansować tę imprezę. Jezu, niektórzy ludzie mają naprawdę za dużo forsy. Jeżeli ja mu wydam ten tomik, zapaskudzę sobie szyld... A co z twoją nową powieścią, Mikę? Pytanie wreszcie padło. Dałem na nie odpowiedź tę, co przed miesiącem: - Biedzę się nad początkiem i zakończeniem. Resztę już mam. I usłyszałem to, co przed miesiącem: - Więc masz prawie wszystko. - Reinhard wychylił się poza zasięg widzenia kamery swojego aparatu. - Aha, ten tytuł: “Eskapizm”. Kurt ma do niego zastrzeżenie. O Kurcie Haslerze wiedziałem, że jest wspólnikiem Metternicha i jego doradcą do spraw wydawniczych, i że para się krytyką literacką. - Nie sformułował tego precyzyjnie. - Reinhard trzymał przed sobą notatnik. - “Obawiam się - odczytał - że recenzenci potraktują to jak wyzwanie. Nie znam książki, może treścią będzie ona uzasadniać tytuł, niemniej odradzam”. No, jego opinia nie przesądza jeszcze niczego. Omówimy to, jak przyślesz swoją powieść. Teraz sprawa pilniejsza, Mikę. Chodzi o tłumaczenie “Katharsis”. Jakie masz plany na ten weekend? - Dom, telewizja, rozkoszne igraszki z piórem... - Odwiedził mnie dzisiaj wydawca z Quebec i telefonowała Sylvie Poquet z Oficyny Paryskiej. Są dwie oferty, ale jest też jeden szkopuł. Wolałbym nie odkładać tego do poniedziałku. Można zakłócić waszą idyllę rodzinną? - Leslie przygotuje ci pokój. - Leslie. - Czoło Reinharda ułożyło się w fałdy. - Wiesz, że wczorajszy “Bern Zeitung” poświęcił jej ćwierć kolumny? - To już przesada. Nie, nie wiem, nie prenumeruję “Bern Zeitung”. Znów o Trytonie? - Niezupełnie. Piszą o Nepie. Zakląłem mimo woli. Reinhard wypluł w garść pastylkę i bez pośpiechu wsadził w zęby wygasłą fajkę. Przed laty zaczął ssać pastylki eukaliptusowe, by odzwyczaić się od palenia. Palić nie przestał, wpadł za to w nałóg ssania pastylek. Dziwne, że pomyślałem o tym teraz. - Przywiozę wam ten numer - powiedział. - To może być dla twojej nowej powieści dobra reklama. Zależy, jak daleko się posuną. - Skąd oni wiedza o Nepie? - Pojęcia nie mam. Czy Leslie rozmawiała z kimś z prasy? - Nie. Chyba nie. Nie wiem. - Artykuł jest ogólnikowy. Ten cały “zez” przysięga, że czerpał informacje z wiarygodnego źródła, ale go nie ujawnia. Porusza się w temacie po omacku. Ja bym powiedział, że to, co on wysmażył, to jest kompendium plotek o Nepie, które krążą w waszym hermetycznym środowisku. - Ufam, że okaże się ono dostatecznie hermetyczne. - Ja również, Mikę. Spróbuję się czegoś dowiedzieć o źródłach informacji tego pana. - Spróbuj. Jeżeli w ogóle ma to jakieś znaczenie. - Będę u was jutro albo w niedzielę. Reinhard wyłączył się, a ja zszedłem do ogrodu, by ochłonąć. Zakręciłem dopływ wody do pulweryzatora i stanąłem na ganku. Było słonecznie, od południa dął przenikliwy wiatr - zwiastun jesieni. “Ja również, Mikę” - powiedział Reinhard. Powiedział to jowialnie, był jednak zaniepokojony poczynaniami pana “zeza”, jego usiłowaniem wprowadzenia na rynek czytelniczy towaru, który obstalowało u mnie Verlag R. Metternich. Podzielałem niepokój Reinharda, ale z innych względów. Któż z nas zachowa obojętność, kiedy wywlekają na jaw brudy jego psychiki. Wzruszyłem ramionami. Znowu się okłamuję. Przecież nie tak dawno sam napisałem w drugiej części “Eskapizmu”: “Wtedy Leslie wybuchła. - Brudy? O jakich brudach, do cholery, mówisz? Odpowiedziałem szorstko: - Mogę znieść twoją egzaltację i twoje urojenia. To jest nawet zabawne, przydaje ci kolorytu. Mogę znieść twoje nieustanne konsultacje z Rettmanem. On, jak każdy psycholog, ma kuku na muniu, więc te brednie bierze na serio. Ale, na miłość boską, nie wciągaj w to ginekologów i położników z tych zarozumiałych, rozplotkowanych klinik w Zurychu. Zamaszystym ruchem pozbyła się fartuszka, który opasywał ją w talii, skłębiła go i cisnęła w kierunku kuchennego wieszaka. - Co ty, u licha, wiesz o ciąży? - spytała. Policzyłem w duchu do dziesięciu. - Posłuchaj. Może faktycznie nie wiem nic o ciąży, może nie wiem nawet, jak się do ciąży przyczynić. Ale znam dziennikarzy. Pod ich piórami twoje niewinne urojenia urosną do rozmiarów paranoi. Chcesz zrobić z siebie pośmiewisko? Leslie zaczerpnęła do płuc powietrza. - No to posłuchaj teraz ty. Urojenia, egzaltacja, brednie... Dobrze. Ale nie wmawiaj mi, że to ja publicznie piorę brudy. Nie wmawiaj mi tego, bo zaraz przyniosę tutaj tę twoją ekshibicjonistyczną książkę i przeczytam ci ją na głos. »Katharsis«! To jest właśnie publiczna pralnia twojego sumienia!” Ta kłótnia wywiązała się między nami pół roku po naszym powrocie z Trytona. Jej opis znalazł się w pliku moich notatek, jak zresztą wszystkie fakty związane z wyprawą “Tryton”. Wtedy już pracowałem nad “Eskapizmem” i wybuch Leslie uświadomił mi, że ta powieść będzie moim drugim aktem ekshibicjonistycznym. Uświadomił mi to wyraźnie, a jednak pióra nie odłożyłem, mało tego, byłem skłonny ukazać siebie jako zboczonego potwora i zwyrodnialca, byleby zadowolić Metternicha i czytelników. Byłem i jestem nadal skłonny to zrobić, więc dlaczego udaję, że niepokoją mnie działania pana “zeza”, że rad bym uchronić swój dom przed ludzką wścibskością? Błądziłem wzrokiem wzdłuż szpaleru cichych domków po przeciwnej stronie ulicy. Moje pozaziemskie peregrynacje nie sprzyjały nawiązaniu sąsiedzkich kontaktów i od kiedy Joseph Bragg przestał u nas bywać, wiedliśmy z Leslie doprawdy samotniczy żywot. W oczach sąsiadów - pomyślałem - pewnie uchodzimy za parę dziwaków. I nie bez kozery. Cofnąłem się do holu. Wtaskałem dwie walizy Emmeliny na piętro, zostawiłem je u szczytu schodów i skręciłem do gabinetu. Nie marnowałem czasu na zasiadanie za biurkiem. Stojąc opisałem w skrócie swoją telefoniczną pogawędkę z Reinhardem Metternichem, a poniżej zamieściłem uwagę: “Podzielam jego niepokój. Często przekonujemy się, że ludzie oceniają nas fałszywie. Mam na to dowody. Którykolwiek z dziennikarzy, brał na warsztat moją biografię, zawsze przedstawiał mnie karykaturalnie.” Położyłem kartkę na stos rękopisów w prawym rogu blatu, chociaż dla tego tekstu nie potrafiłbym znaleźć rozsądnego zastosowania literackiego. Nie mógł mi on posłużyć ani za fabularne uzupełnienie “Eskapizmu”, ani tym bardziej jako początek bądź zakończenie tej powieści. - Ty załgany sukinsynu - powiedziałem do siebie czule. VI Słyszałem, jak Leslie wprowadza samochód do garażu i jej ciężkie kroki na ganku i w holu. Nie opuszczałem swojego taboretu czekając, aż ona przydźwiga zakupy do kuchni. Była to jedna z tych nie werbalnych metod perswazji, jakie stosuję, by nakłonić moją żonę do zatrudnienia pomocy domowej. Ostatecznie mogła zresztą zdać się na “Garmażernię Guenthera Geissa”; całą tę wałówkę miałaby w domu za godzinę, a wymagałoby to akurat tyle wysiłku, ile wysiłku wymaga nakręcenie numeru “Garmażerni”. Pomagając jej rozpakować sprawunki podzieliłem się z nią refleksją. - Po prostu chciałam się przewietrzyć odrzekła. To samo powiedziała przedwczoraj, w środę, kiedy pojechała po klej do kształtek i przepadła na sześć godzin. - Jakiś zboczony jest ten twój gach - zauważyłem wtedy ponuro - skoro podniecają go babki w kombinezonach. I niezmordowany w tych rzeczach. Maratończyk. Z przekornym uśmiechem Leslie przytaknęła. - No. I dał mi prezent dla ciebie. - Bóg zapłać. - Nie spytasz, co mi dał dla ciebie? - Co ci dał dla mnie? - Trynia. Tak czy owak od przedwczoraj nie miałem okazji odebrać tego prezentu. Pomyślałem, że to dosyć niegrzecznie z tym się ociągać. - O rany! Zachodzę w głowę, co ty robisz w tej kuchni, a myśmy przecież nie jedli lunchu. Od dnia zawarcia naszego małżeństwa obowiązuje mnie typowo angielski rozkład posiłków i Leslie przestrzega go twardo. - Biedny Mikę. Otworzyła środkowe drzwiczki lodówki. - Czy mi się zdawało, czy w holu stoją cztery walizki? - Dwie zaniosłem na górę. - Racja. Muszę przygotować ten pokój zanim ona przyjedzie. Nalała do dzbanka kawy z kuchennego ekspresu, krytycznie obejrzała półmisek z wczorajszymi kanapkami, i przeszliśmy do jadalni. - Dwa pokoje - powiedziałem siadając naprzeciwko Leslie. - Będziemy gościć Metternicha. - Metternicha? - Reinharda. - A, Hardiego. Dawno u nas nie był. Sięgnąłem po dzbanek. - Przyjedzie jutro albo pojutrze. Może przenocuje. - I opowiedziałem jej o zainteresowaniu, jakie moja powieść wzbudziła w wydawcach kanadyjskich i francuskich. - Przyjedzie omówić szczegóły. Leslie nadgryzła kanapkę z płatkiem szynki o nieco wyschniętych brzegach. - Gratuluję. - Uradowała ją ta wiadomość. - Pytał mnie też, czy rozmawiałaś z kimś z “Bern Zeitung”. - Z “Bern Zeintung”? Ja? - Jej zdziwienie było naprawdę autentyczne. Jeżeli miałem co do niej niejasne podejrzenia, już się od nich uwolniła. Ale przyczyna, dla której moja żona w środę zniknęła na sześć godzin z domu, nadal pozostawała niewiadoma. - Dlaczego miałabym rozmawiać z kimś z “Bern Zeitung”? - Niejaki “zez” opublikował we wczorajszym numerze artykuł o Nepie. Oczy jej rozbłysły i aż westchnęła. - Nie wiem - dodałem - co o nim napisał. Reinhard ma przywieźć ten numer. - Ważne, że napisał. - No oczywiście. Znieruchomiała z filiżanką przy brodzie. - Nie rozumiem, dlaczego się wściekasz - rzekła rozpromieniona. - Dlaczego wściekasz się na mnie. Wściekam się - mogłem jej odpowiedzieć - bo utknąłem jak idiota. Powinienem wyjechać gdzieś, odpocząć. Pieprzyć tę powieść, Reinharda i jego terminy. Dopiłem kawę. - Do którego pokoju zanieść bagaż panny Raya? - spytałem. - Do niebieskiego? - Tak. Zaraz tam przyjdę, kotku. VII Ustawiłem walizki przy szafie i usiadłem na łóżku nakrytym niebieską kapą dobraną do koloru ścian. Ten pokój powoli stawał się przystanią Emmeliny: nocowała tu w trakcie każdej swojej wizyty. Każdej oprócz drugiej, bo w trakcie drugiej Emmelina nie nocowała u nas w ogóle, chociaż Leslie przygotowała jej tutaj nocleg. Drugą wizytę panna Raya złożyła nam niebawem po ukazaniu się mojej książki. Wydawnictwo Verlag R. Metternich dotrzymało umowy i w maju rzuciło do księgarń pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy “Katharsis”. Powieść rozchodziła się w przyzwoitym tempie, Reinhard zacierał ręce, a stan mojego konta krzepiąco wzrastał i dostawałem od czytelników listy z przychylnymi opiniami. Mniej przychylne były opinie krytyków profesjonalnych. Jeden z jajogłowych miał do mnie pretensje o zbytnią literackość języka, drugi o kokieterię, trzeci o afektację, czwarty udowadniał, że moja książka wbrew pozorom pozbawiona jest wartości poznawczych i faktograficznych i na dobrą sprawę żaden z recenzentów nie znalazł w “Katharsis” nic, co byłoby godne pochwały, wszyscy natomiast oskarżyli mnie o eskapizm. Kiedy ustaliłem znaczenie tego terminu, osłupiałem. Chwyciłem za wideofon. - Ucieczka od rzeczywistości? - powiedziałem do mikrofonu. - Czy oni poszaleli? Reinhard ssał pastylkę eukaliptusową i był rozanielony. - Czym ty się przejmujesz? - zapytał. - Reklamą? - To raczej jest sprzeczne z moim pojęciem reklamy. Roześmiał się niczym oficer gwardii. - A jak ty sobie wyobrażasz drogę na rynki zagraniczne? Kto dzisiaj przetłumaczy książkę, którą chwali krytyka, na domiar napisaną w konwencji realistycznej? Aha, potrąciłem z twojego honorarium dziesięć procent na koszta tej reklamy. Jęknąłem. - Chcesz powiedzieć, że to ja zapłaciłem za te recenzenckie siekiery? - Przynęta kosztuje, Mikę. Ryzykujemy obaj. - No - udało mi się wykrztusić - kogo jak kogo, ale ciebie trudno posądzić o ucieczkę od rzeczywistości. Emmelina przyjechała w okresie, kiedy jeszcze dręczyłem się tymi recenzjami. Przyjechała niespodziewanie, wczesnym popołudniem, bez bagażu. Była w świetnym humorze. Przy koktajlu, który uwarzyła z nasion piekielnej rośliny Morning glory, żartując opowiedziała nam mnóstwo najświeższych stołecznych plotek, a potem poprosiła mnie, żebym ją zawiózł na dworzec, gdzie zostawiła walizki. Wsiedliśmy do carbigha i ledwo wyjechałem z garażu na ulicę, przystąpiła do rzeczy: - Kto by przypuszczał, Mikę, że zajmiesz się czymś tak niepoważnym jak pisanie książek. - Wyjęła z torebki moją powieść, a ja od razu spłonąłem rumieńcem. - Masz fantazję, wiesz? Nie odzywałem się. Zaczynałem przeczuwać najgorsze. Emmelina otworzyła książkę mniej więcej pośrodku i odczytała fragment: - “Obok drzwi wisiał kolorowy plakat przedstawiający nagą kobietę w wyuzdanej pozie, opatrzony napisem: SEX DELIGHT”. - Wielki Boże, jakie to naiwniutkie! - Ja widziałem ten plakat - odrzekłem zmieszany. Nie umiałbym jej wytłumaczyć, jak można dokładnie widzieć coś, co nie istnieje. - Och, tak! Słuchaj, Mikę. Pierdoliłeś mnie chyba we wszystkich możliwych pozach, więc powiedz mi, która to jest taka wyuzdana? - Nie bądź wulgarna. Patrzyłem przed siebie, na jezdnię, niemniej wiedziałem, że Emmelina się uśmiecha. - Zmieniłeś się. To ona na ciebie tak wpłynęła? - Odwal się od Leslie. - Masz rację, nie po to tu przyjechałam. - Znowu zajrzała do książki. - Powiedz mi, skąd ty wytrzasnąłeś to nazwisko: Emmelina Raya? - Przed chwilą powiedziałaś, że mam fantazję. - Och, tak! - powtórzyła. - Masz fantazję. Zmieniłeś moje nazwisko, zmieniłeś pewne realia... I wydaje ci się, że w ten sposób zapobiegłeś skandalowi? Skręciłem w główną ulicę osiedla. Mijaliśmy dom komandora Josepha Bragga - zarejestrowałem to automatycznie, bo moją uwagę zaprzątała ta rozmowa. - Do czego zmierzasz? - Prosto do forsy. - Emmelina wciąż była w sielskim nastroju. - Twoja książka wywołała skandal towarzyski. Muszę stąd spływać, w Szwajcarii jestem skończona. I ty mi w tym pomożesz. - Ja? - Potrzebuję pieniędzy, żeby się urządzić za granicą. - Ile? - Sto tysięcy - odparła beztrosko. Na moment pociemniało mi w oczach. Zdjąłem nogę z gazu, zjechałem na prawy pas i zahamowałem przy krawężniku. - Ale franków, Mikę. Tylko franków. Mam tyle - pomyślałem. - Tyle mam. - To była jedyna myśl, która mi wtedy przyszła do głowy. Sprawiła mi ulgę. - A jeżeli nie dam ci tych pieniędzy? - Dasz. Patrz strona... - zaszeleściła kartkami - ...strona trzydziesta czwarta. Cytuję: “...to nie wyrozumiałość, to chorobliwa szlachetność”, mowa o twojej szlachetności, Mike'a Cesara. I następny cytat - z furkotem przewróciła kartki - posłuchaj: “...moją rozmowę ze współwłaścicielką “Terry”, Luizą Pagat, na której, zazdrosny o Emmelinę, wymusiłem, aby ograniczyła jej rolę do roli pośledniej modelki...” - A jeżeli n i e dam ci tych pieniędzy? - Mikę. Dworzec jest pół kilometra dalej. - Czekam na odpowiedź. Położyła łokieć na oparcie i okrasiła twarz błogim uśmiechem. - Jeżeli nie dasz mi tych pieniędzy - rzekła pogodnie - wynajmę adwokata. Doprowadzę do podziału majątku, wystąpię o alimenty. Stracisz bez porównania więcej i będzie się to ciągnąć za tobą latami. Proponuję ci układ prostszy: ty mi dasz tę setkę, a ja notarialnie zrzeknę się wszelkich roszczeń. Jedziemy, mój herosie kosmosu? Włączyłem kierunkowskaz i pojechaliśmy. - Czy to nie wymarzony dla ciebie układ? - zapytała Emmelina, kiedy zgasiłem silnik przed dworcem. Wymarzony czy nie, układ ten rozsądniej było zawrzeć. Podobnie jak Reinhard, Emmelina żyła mocno osadzona w rzeczywistości. - Nie żądam cudów - powiedziała. - Masz tydzień na zebranie tej forsy. - Z przegródki w torebce wydostała wizytówkę. - Proszę, tu jest adres notariusza w Bernie. Bądź u niego w przyszły wtorek, w południe. Z gotówką - nie byłaby sobą, gdyby tego nie podkreśliła. Machinalnie wziąłem od niej tę wizytówkę. Emmelina wetknęła moją powieść do torebki i zwolniła zatrzask drzwiczek. - Za kwadrans mam pociąg do Zurychu, stamtąd lecę do Paryża. Życz mi katastrofy i przeproś ode mnie Leslie. Powiedz jej, że na dworcu doręczono mi telegram, i że musiałam natychmiast wracać. Wymyśl coś, masz przecież fantazję. - Życzę ci katastrofy. Przesłała mi słodki pocałunek. - Ja tobie będę tego życzyć dopiero za tydzień. Trzasnęła drzwiczkami. Lekkim krokiem przecięła chodnik, zgrabna i żywiołowa w beżowym kostiumie. Ruszyłem, kiedy znikła w budynku dworca. Po tygodniu, we wtorek, tuż przed dwunastą w południe, wysiadłem z taksówki na zacisznej uliczce berneńskiej. Miałem przy sobie szarą paczkę z tysiącem sprasowanych banknotów stufrankowych. W piętrowej willi, w gabinecie notariusza oczekiwała mnie Emmelina i dokumenty prawne przygotowane do podpisania. Załatwiliśmy to szybko i kulturalnie. Wracając do taksówki czułem się trochę tak, jak katolik odchodzący od konfesjonału. Kwita - pomyślałem. - Wyszedłem na czysto. Mogło to się odnosić i do Emmeliny, i do mojego konta bankowego. VIII Stanąłem w drzwiach jadalni. Leslie siedziała zadumana nad wystygłą kawą i z nadgryzioną kanapką w ręce. - Czytasz wczorajszy numer “Bern Zeitung”? - zapytałem. Ocknęła się. - Co? - Pytam, czy przeczytałaś już artykuł o Nepie. Zmarszczyła czoło i odłożyła kanapkę. - Wcale nie jestem ciekawa tego artykułu. Zastanawiałam się nad czymś innym. Zaniosłeś walizki? - Zaniosłem. I nad czym się tak zastanawiałaś? - Nad przewrotnością losu. Bo jest w tym jakaś przewrotność, że ludzie zaczynają interesować się Nepem teraz, kiedy Nep lada dzień ma nas opuścić. O odejściu Nepa słyszałem od miesięcy i od miesięcy odwlekało się ono, chociaż niczego tak nie pragnąłem, jak je przyśpieszyć. Powiedziałem to Leslie. - Przekonasz się - odrzekła. - Jeszcze w tych dniach. - Strzepnęła palcami. - Byłabym zapomniała. Spotkałam dziś Josepha. Przysunąłem do siebie krzesło i postawiłem na nim nogę. Ta czynność pomogła mi zdusić to ulotne, piekące uczucie zazdrości. - Doradził mi przy zakupach. Wybiera się do nas z żoną. - Z żoną. Leslie spojrzała na mnie przeciągle. - Myślisz, że im też chodzi o Nepa? Nie myślałem o tym. Tok moich myśli prawdopodobnie by nią wstrząsnął. - Tym razem on naprawdę nas opuści, Mikę. - Oby. Co rok święciłbym ten dzień. - Zdjąłem nogę z krzesła. - Pójdę do siebie. IX U góry kartki zostawiłem miejsce na numer, i napisałem: “Leslie siedziała w jadalni nad wystygłą kawą. Siedziała zgarbiona, z nogami splecionymi pod stołem, marząc - naturalnie - że jest u Nepa, w jego pokoju-grobowcu na piętrze, i że czyta mu artykuł z »Bern Zeitung«. Moje wejście do jadalni sprowadziło ją przed półmisek z wczorajszymi kanapkami. - Zaniosłem walizki - powiedziałem. Z roztargnieniem odgarnęła włosy. - Wiesz kogo dzisiaj spotkałam? - zapytała. - Josepha. Imię Bragga zgrzytnęło mi w uszach nieznośną, uprzykrzoną frazą. Dwunastomiesięczny okres zauroczenia Leslie poprzedzający nasz lot na Trytona przemknął mi przed oczyma nieomal w całości. - Wybiera się do nas. Z żoną. - Z żoną. Na języku miałem pytanie o płeć tej żony, lecz powstrzymałem się mężnie. Joseph Bragg jest dla Leslie ciągle żywym mitem, sytuacja zaś jeszcze nie dojrzała do tego, abym mógt skutecznie stawić mu czoła.” Odsunąłem się z fotelem od biurka i bosymi piętami przygniotłem do blatu swoje notatki. W połowie lata Leslie radziła mi wyjazd na Majorkę, bodaj na tydzień. “Powinieneś odpocząć od tej pisaniny”. Już wtedy, pracując nad powieścią, gubiłem się w akcji i traciłem wątek; dostrzegałem również miejsce, w którym ugrzęznę definitywnie. Nie uległem namowom Leslie, ale w łóżku, kiedy po fali męskich uniesień wzięło mnie na szczerość, podzieliłem się z nią swoimi kłopotami. Wysłuchała ich uważnie. - Zmień konstrukcję tej książki. Może to coś da. - Nie chcę zmieniać konstrukcji. Chcę, żeby była taka, jak w Katharsis. Tyle że zamiast z dwóch części, ta powieść będzie się składać z trzech: Kosmos, Ziemia, Kosmos. Była ciemna, bezksiężycowa noc i nie widziałem twarzy Leslie, ale w jej głosie usłyszałem dezaprobatę. - Autonaśladownictwo. - Nie, chciałbym tylko podkreślić własną odrębność. - Do tego chyba służą inne środki. Język, sposób obrazowania... Zresztą nie wiem, nie znam się na tym. Założyłem ręce za kark i utkwiłem wzrok w niewidocznym suficie. - Ja też się na tym nie znam. Nie jestem zawodowym pisarzem. Może źle się wyraziłem. Chciałbym po prostu, żeby to, co po mnie zostanie, było jednorodne. Nie o takich rzeczach mówi się z kobietą w łóżku, nawet jeżeli jest to nasza żona i nawet jeżeli właściwy cel wspólnego pójścia do łóżka został już osiągięty, Leslie jednak podtrzymywała ten temat. - I tak ci zależy na zachowaniu jednorodności, że gotów jesteś niczego więcej nie napisać? - Tak - mruknąłem. - Ale ja wierzę w Nepa. Dźwignęła się; pstryknął kontakt i zapłonął kinkiet przy łóżku. Zmrużyłem powieki. - A cóż Nep ma z tym wspólnego? - spytała Leslie. Klęczała nade mną naga, miodowozłota, i wpatrywała się we mnie unosząc brwi. - Jemu właśnie - odpowiedziałem niechętnie - poświęcę drugą i trzecią część tej powieści. Imponująca gama uczuć zagrała na twarzy mojej żony przez krótka chwilę: głębokie zdumienie, tamowana radość, satysfakcja, triumf i wreszcie zafrasowanie. Zgadywałem, co Leslie przeżywa. Po długich miesiącach kwestionowania jej ciąży, licznych nieporozumieniach i zatargach, stwierdzałem oto, że uznaję istnienie Nepa. - Wierzę, że on... że oni pomogą rozwikłać zagadkę.. Nie pozwoliła mi skończyć. - Och, Mikę. Pochyliła się i włosami załaskotała mnie w ucho. Poczułem jej ciepłą, aksamitną pierś na swojej piersi. Kartka z opisem tej sceny oznaczona była numerem sześćdziesiątym siódmym. Odnalazłem ją w stosie rękopisów i przeczytałem końcowy fragment tekstu. Aż prosił się o uzupełnienie: “Leslie ulokowała swą nogę między moimi i leniwie podsunęła kolano do góry. - Nie ruszaj się. Wpełzała na mnie milimetr po milimetrze. Leżałem bezwładnie. Drobna dłoń zataczała półkola po moim brzuchu i sięgała coraz niżej. - Jeszcze nie, kotku. Ujęła go z wprawą. Drgnąłem. - Jeszcze nie. Niech on będzie wielki. Manipulowała nim umiejętnie. - Lee... - Wielki, wielki... Zamknąłem oczy i wciągnąłem ją na siebie.” Wstałem, by pójść do łazienki. X “Leslie była w niebieskim pokoju i nawlekała świeżą pościel. Zajrzałem tam wykąpany, okryty jedynie płaszczem kąpielowym i w piankowych klapkach, które włożyłem w łazience. Przez otwarte okno słońce spływało na granatowy dywan wydłużonym równoległobokiem. Od dworu szedł słaby, przenikliwy powiew - zwiastun jesieni. - O, Mikę - zawołała Leslie. - Przestaw te walizy pod ścianę. Tarasują przejście. Patrzyłem, jak wygładza fałdy prześcieradła i na jej biust rozkołysany pod elastyczną bluzką. Obejrzała się na mnie. - No wiesz - powiedziała zgorszona. - To odruch warunkowy - zbliżyłem się do niej. - Widok posłanego łóżka zawsze tak na mnie działa. - Mikę, proszę cię. Emmelina może zaraz przyjechać. Wchłaniałem drażniący zapach jej ciała nasycony zapachem kosmetyków i czułem, że dzielący nas materiał mojego płaszcza i jej spódnicy stawia coraz boleśniejszy opór. - Chciałbym wreszcie odebrać ten prezent. Wymknęła mi się z objęć i cofnęła do drzwi. Miała zaróżowione policzki. - Prezent? - Tego trynia. Czekam na niego od środy. - O Boże! - Roześmiała się dźwięcznie. - Biedny Mikę. Tyle czasu cierpiał w milczeniu. - Więc co z moim prezentem? - nalegałem. Poprawiła bluzkę uśmiechając się przekornie. - On powiedział, że mogę ci go ofiarować nie wcześniej niż za trzy dni. Po okresie inkubacji, kiedy wystąpią pierwsze objawy. - Jaki on? - Mój gach. Tracił na dowcipie ów żart, lecz nie komentowałem tego. Powoli otuliłem się płaszczem i ściągnąłem pasek na biodrach. - On się jakoś nazywa? - zapytałem. - Nie za dużo chcesz wiedzieć od razu, kotku? - Spostrzegła moją markotną minę i z wahaniem podeszła do mnie z tym uśmiechem. - Dzisiaj zdradzę ci jego inicjały: B.S. - wsunęła mi dłoń pod pachę. - Biedny Mikę.” Opadłem na oparcie fotela. B.S. - zupełnie jak skrót nazwy spółki “BerttiloniSantos”. Zachichotałem w duchu. Już w łazience, kiedy stałem rozebrany przed lustrem, na widok swojej żwawej męskości, którą dumnie demonstrowałem sam sobie, przypomniały mi się plany tej włosko-hiszpańskiej spółki realizatorów filmowych. Usłyszałem o nich od Emmeliny i odtąd, ilekroć widziałem w lustrze tego jurnego nagusa, niezmiennie jawił się w mojej wyobraźni ucieszny obraz. Trzecią wizytę Emmelina złożyła nam wkrótce po tym, jak opuściliśmy obóz readaptacyjny, gdzie przez sześć tygodni przywracano nas Ziemi po naszej podróży na Trytona. Zapowiedziała się na trzy dni naprzód i - rzecz jasna - nie przyjechała w umówionym dniu tylko nazajutrz, bo ,,na Orły była mgła”. Cały dzień trzymała się boku Leslie, zasypując ją plotkami, ale wieczorem kiedy moja żona włączyła telewizor, by obejrzeć któryś tam odcinek angielskiego serialu “Lands End”, zaofiarowała się przyrządzić nam aperitif i poprosiła mnie o pomoc. Nieufnie podążyłem za nią do baru w rogu salonu. Na litość boską - pomyślałem - chyba nie chodzi jej znowu o pieniądze. Nie, tym razem nie chodziło jej o pieniądze; w ogóle zachowywała się tak, jakby to nie ona przed półtora rokiem wywłaszczyła mnie ze stu tysięcy franków. - Czy wiesz, Mikę - powiedziała robiąc galimatias wśród porządnie ustawionych butelek - że podpisałam kontrakt z “BerttiloniSantos”? - Reklama? - spytałem od niechcenia. Zarobiłem na jej politowanie. - “Berttiloni-Santos” to największa włosko-hiszpańska wytwórnia filmowa w Europie! Na jakim świecie ty żyjesz, Mikę? Dwa Złote Leopardy na Festival Internazionale del Film w Locarno, Złota i dwie Srebrne Muszle na Festival Internacional del Cine, i nawet Złoty Hugon, a w tamtym roku nagroda krytyki na Internazionale Nuovo Cinema w Pesaro. Odczekała, aż dotrze to do mojej świadomości i wywrze na mnie wrażenie. - I właśnie oni podpisali ze mną kontrakt. - Na politurowanym blacie baru ustawiła w rzędzie trzy wysokie, smukłe szklanki. - Chcą mnie do swojego nowego filmu. To będzie komedia porno. “Kosmiczny paroksyzm”. - Obiecujący tytuł - powiedziałem, żeby coś powiedzieć. Z chłodziarki wyjęła kostki lodu i rozkruszyła je w niklowanym pojemniku. - Nie znam dokładnie scenariusza, ale to ma być przegląd wszystkich ludzkich upodobań erotycznych; od niewinnego narcyzmu do wyrafinowanej sodomii. Nie masz syropu bananowego? Podałem jej syrop bananowy i znów zwróciłem się ku niej czujnie. - Film opowiada o tym - ciągnęła - jak do Ziemi zbliża się siła kosmiczna, która wyzwala w ludziach wszelkie tłumione przez nich popędy seksualne. Widziałam zdjęcia próbne do jednej ze scen. Gdzieś w górach samotny, stary pasterz leży na łożu śmierci i przez otwarte drzwi gapi się na stado kóz. Wolno zwleka tyłek z wyrka i nakłada buty. Potem wychodzi na dwór. A potem nagle rusza w pościg za tymi zwierzętami. Gania za nimi jak wściekły, bez portek, boki zrywać. Sprawiedliwie podzieliła lód na trzy porcje i do każdej szklanki odmierzyła po pięć kropli absyntu. - Ja mam zagrać modelkę, która występuje na pokazach z piętnastoletnim synem, cnotliwym cherubinkiem. Pokaz odbywa się w Salonie Mody. Na sali handlowcy, artyści, ludzie z najlepszych sfer. Ja i syn prezentujemy kostiumy plażowe. I wtedy dostajemy się w zasięg oddziaływania tej siły. Zaczyna być rajcownie. Kilka babek się rozkleja, jakiś narwaniec wyskakuje z gaci, drugi dziarski młodzian zdejmuje skórzany pas... Przydałaby się nalewka muszkatołowa. - Co? - Chyba nic takiego tu nie znajdziemy. - Wspinając się na palcach, zlustrowała górną półkę. - Muszkatel poprawia smak, ale obejdzie się. Poczekaj sekundę, zaniosę to Leslie. - Wzięła z baru jeden aperitif i zaraz odstawiła go z powrotem. - Zapomniałam, przecież ona teraz nie pije. - I co z tym filmem? - No więc zdarzenia z początkowych i końcowych sekwencji ,,Kosmicznego paroksyzmu” będą się rozgrywać poza Ziemią, na jakiejś stacji. “BerttiloniSantos” odkupiła od twoich armatorów takie straszne wraczysko przeznaczone do rozbiórki. Mają je wyremontować i wynieść na tę wyższą orbitę. - W skupieniu przepłukała usta przyrządzonym przez siebie napitkiem. - Przydałby się jednak muszkatel. Oczywiście mnóstwo scen z tych sekwencji i tak będzie filmowanych na Ziemi, normalnie, w studio, ale te superefektowne i superkomiczne filmowane będą tam - uniosła swój aperitif na wysokość górnej półki - gdzie nie ma ciążenia. Delikatnie podzwaniały kostki lodu o szkło, Emmelina paplała z emfazą, a ja nie spuszczałem z niej oczu. - Aktorzy i tacy różni z ekipy filmowej przechodzą teraz szkolenie w Ośrodku PrzygotowawczoTreningowym. Niedługo wytwórnia zacznie kompletować załogę stacji. Chce wynająć najlepszych do obsługi tego wraka, bo inaczej nikt z obsady filmu tam nie poleci. Moi szefowie słyszeli o tobie... - Aaach! - przerwałem jej. Rozjaśniło mi się w głowie. Dzień wcześniej opisałem towarzyską pogawędkę, którą wraz z diagnostą ucięliśmy sobie jeszcze przed moim odlotem na Trytona. Mógłbym ją zacytować Emmelinie słowo za słowem. “Dzieliło nas białe biurko z metalowymi nóżkami. Diagnosta siedział na obrotowym krześle i przeglądał moje wyniki. Jego gładko wygolona twarz młodego dyplomaty była niewzruszona i to tylko wzmogło mój niepokój. - Proszę pana - zagadnął głosem stosownym do swego wyglądu - pan brał udział w wyprawie »Emergency«? - Tak - powiedziałem i podałem datę startu naszej sześcioosobowej grupy. - Istotnie - zgodził się ze mną beznamiętnie. - Przed tą wyprawą przetestowano pana w komorze ciszy i poddano dwukrotnym badaniom lekarskim. Pańskim diagnostą był doktor Kramer. - Przestał bawić się papierami i popatrzył na mnie z zawodowym skupieniem. - Panie Cesara, jak pan ogólnie się czuje? - Nie narzekam - odparłem. - Ma pan jakieś dolegliwości? - Żadnych. - Zawroty głowy? - Nie. - Złudzenia kinestetyczne? - Też nie. - Drętwienie kończyn? - Nie. - Bóle serca? - Nie. - Senność? Bezsenność? - Nie. - Osłabienie? - Nie. - Obniżenie potencji płciowej? - Nie - uczyniłem niecierpliwy gest i diagnosta przerwał ową wyliczankę. - Moja potencja płciowa w pełni mnie satysfakcjonuje. I moją żonę również. Znowu spojrzał na wyniki. Powiedział coś, czego nie dosłyszałem. - Proszę? - Mani tu - podniósł głos - pańską Kartę Badań sprzed trzech lat, z podpisem doktora Kramera. Nie rozumiem, na jakiej podstawie włączono pana do grupy »Emergency«, kto na to zezwolił. Nie rozumiem, czemu już wtedy nie odesłano pana na rentę inwalidzką. - Już wtedy? Urzędowym tonem odczytał z mojej starej Karty Badań: - Niedociśnienie... Zwolnienie akcji serca... Upośledzenie czynności mięśniowej... Osłabienie odruchów ścięgnowych i okostnych... Czy był pan o tym poinformowany? Wypuściłem z płuc powietrze. - Gdybym był o tym poinformowany, nie byłoby mnie tu dzisiaj. - Wpiłem palce w uda. - Domyślam się, że te niedomagania jeszcze się pogłębiły od tamtego czasu? Przytaknął. Powiedział coś o ubytku słuchu, dystonii naczyniowej i zaburzeniach regulacji hormonalnej, po czym obwieścił wyrok: - Przykro mi - jego mina bynajmniej na to nie wskazywała - ale pan już nigdy nie poleci w kosmos.” Byłaby to wyborna sytuacja komediowa: wrak człowieka pilotujący wrak stacji orbitalnej. - Przykro mi - mogłem powtórzyć za moim diagnostą - ale rozstałem się z kosmosem raz na zawsze. - Wielki Boże, Mikę! - Emmelina miała wargi wilgotne i zaczerwienione od zimnego napitku. - Jeszcze nie wiesz, co ci zaproponuję. - Rzeczywiście nie wiem. - Owszem, nie wiesz. Bo dowódcą załogi byłbyś tylko dla formy. Realizatorzy chcą przede wszystkim skorzystać z twoich doświadczeń, które opisałeś w swojej książce - powiedziała to bez zająknienia - tych z “Titanii”. I chcą ci dać ważną rolę w tym filmie. - Mnie. Rolę. - Zagrałbyś właśnie dowódcę załogi stacji orbitalnej. Jesteście w tej sterowni, sześciu chłopów i dwie babki, kiedy zaczyna działać na was ta siła. Pierwszy odczuwa to twój zastępca. Kamera robi najazd na niego od dołu... - A stacja jest pozbawiona grawitacji - podpowiedziałem. I raptem wyobraziłem sobie tę scenę i siebie, jak goły, bez obuwia magnetycznego szybuję nad pulpitem sterowniczym, z zadartą męskością. Parsknąłem chichotem. Emmelina przekrzywiła głowę. - Widzisz? - rzekła niepewnie. - Sam widzisz, że to komiczne. Zachichotałem teraz nad rękopisem, chociaż raczej powinienem nad nim zapłakać. Chichocząc' stanąłem przed oknem; przeciągnąłem się z lubością. Przez ulicę, w kierunku autostrady, przejechał lśniący peugeot, po nim clenet i opel. Staruszka mieszkająca po przeciwnej stronie wypuściła do ogrodu swoją suczkę Tobardzorzadkarasa, która zaraz przykucnęła na trawniku, ze zjeżoną sierścią - jak u Ortrosa z projektu mozaiki Leslie. Trzy domy dalej bezszelestnie zaparkował przy chodniku carbigh w tym samym kolorze co mój, tyle że z rejestracją kantonu Sankt Gallen. Zza kierownicy wygramolił się zmięty mężczyzna. Nie pasował do tak kosztownego wozu. Ale czy ja ze swoim wyglądem pasuję do carbigha? - Jest wspaniały - powiedziała Leslie w salonie samochodowym “Luxur”, przed bodajże trzema laty. - Jest wspaniały, aż z a wspaniały. Jakoś mi do niego nie pasujesz, kotku. Zabolało mnie to stwierdzenie, bo jeszcze nosiłem w pamięci tamten - opisany w “Katharsis” - wieczór w Bergamo, kiedy Emmelina pożegnała się ze mną na przedmieściu i zatrzasnęła drzwiczki czarnego carbigha, stając się dla mnie nieosiągalna. Ale sprzedawcy z salonu “Luxur” poleciłem odstawić ten wóz do mojego domu. Odwróciłem się od okna. Rozdałem parę kopniaków papierowym kulom na dywanie i wyszedłem z gabinetu. XI - Jesteś zdenerwowany, kotku? - Leslie siedziała przed lustrem, w swoim prywatnym, samoobsługowym salonie fryzjerskokosmetycznym urządzonym na wzór dawnych gotowalni. Siedziała w halce, na ramionach miała jedwabną apaszkę, którą nakłada, kiedy szczotkuje włosy. Rzuciłem się na otomanę. - Dlaczego miałbym być zdenerwowany? Wzrokiem odszukała mnie w lustrze. - Krążysz po domu jak upiór Canterville'ów Wilde'a. - Z powrotem przeniosła wzrok na swoje odbicie. - No, uporałam się z tymi pokojami. Goście mogą zajeżdżać. Położyłem stopy na wałku, pod kark wetknąłem poduszkę i rozluźniłem mięśnie. Leslie przebierała w pomadkach i tuszach. - Mikę. Ty naprawdę zapłaciłeś wtedy dwieście franków? - Kiedy? - Przed ślubem. Jak ścigałeś mnie taksówką do lotniska. - Trzysta. Z napiwkiem. I to nie była taksówka, zabrałem się na łebka. - Jesteś kochany. - Napięła górną wargę przejeżdżając po niej szminką. - Iesz, ja htedy nie iała hadnego telehonu z Londynu. - Co? - Mówię, że nie miałam wtedy żadnego telefonu z Londynu. Blefowałam z tym telefonem od moich staruszków. - To było przejrzyste. Pamiętasz tego siniaka, którego przez tydzień nosiłaś na tyłku? - Siniaka? - Ponownie odszukała mnie w lustrze i nagle zamarła. - Tego po klamrze od... - urwałem. Twarz jej stężała i Leslie nad toaletką zastygła w nienaturalnej pozie. Patrzyła w lustro szklanymi oczyma. Szminka wypadła jej z ręki, stuknęła o podłogę i nastała cisza. Usiadłem. Odniosłem wrażenie, że mam przed sobą uchwycony w kadrze, pozbawiony dźwięku obraz. - Lee. Już byłem przy niej. Pod moim dotykiem jej ciało ożyło; potrząsnęła głową i marszcząc brwi wyprostowała plecy. - Nie, nic - powiedziała przytomnie. - Zaraz tu będzie Emmelina. - Ach, znowu to. - Podniosłem z podłogi szminkę. - Widziałaś ją? - W taksówce. Podawała kierowcy nasz adres. Nie kwestionowałem tego. Leslie westchnęła i rozejrzała się po toaletce. - Mikę, zajmij się nią, dopóki nie będę gotowa. - Dobrze - odpowiedziałem. I wyszedłem do salonu. CZĘŚĆ DRUGA Mojej żonie Kosmos I Obudziłem się niewyspany, w swojej sypialni, którą zależnie od sytuacji zwą “Ciche dni” albo “Pod muzami”. Wczoraj, po kategorycznej separacji od małżeńskiego łoża, szykując sobie tu posłanie, wymyśliłem dla niej nową nazwę: “Celibatka”. Powinienem wymyślić ją wcześniej, bo Leslie nie po raz pierwszy przegnała mnie spod naszego dwuosobowego baldachimu. Robi to zawsze, ilekroć ktoś obcy nocuje u nas w domu - robiła to szczególnie energicznie, jeżeli tym kimś był Joseph Bragg. “Jakoś nie mogę, kotku - tłumaczyła się nieprzekonująco i wykrętnie. - Ta świadomość, że nie jesteśmy sami, peszy mnie i jakoś nie mogę”. Dziwne, że w tych akustycznych hotelach, gdzie każde sapnięcie niesie się po wszystkich sąsiednich pokojach, nic ją nie peszy i jakoś może. Nic jej nie peszyło także na “Titanii” czy w wynajętym samolocie, którym przed czterema laty nie dolecieliśmy do Anglii, i w którym kochaliśmy się długo, z rozmysłem odwlekając finał i nie zważając na fakt, że drzwi od kabiny pilota są wątłe i pozbawione zamknięcia. “Lało, kiedy w południe nasz samolot z powrotem wylądował pod Breshoven. W ulewie wysiedliśmy z taksówki przed moim domem. Tak jak przypuszczałem Emmeliny już w nim nie było; nie zostawiła po sobie śladu, ulotniła się niczym zapach jej perfum. Leslie w łazience zdjęła przemoczoną odzież i weszła do salonu otulona w ręcznik kąpielowy. - Jesteśmy tylko we dwoje, Mikę? - zapytała. Sformułowała to pytanie właśnie w ten sposób. - Jesteśmy tylko we dwoje - odpowiedziałem. Zadarła dół ręcznika i odsłoniła pośladki. Na prawym miała czerwony znak po klamrze od pasa, co leżał na siedzeniu w samolocie. - Zdrowo mnie przyparłeś. Nie wiedząc, że cytuję siebie, oświadczyłem: - Masz tyłek najwspanialszy w całym Układzie Słonecznym. - Może w jej słowach: »Jesteśmy tylko we dwoje« zakodowana była zachęta, a może sugestia, nie znam się na tym, wszelako wywołały one w mym umyśle procesy, które wyartykułowałem zawile: - Jest tak wspaniały, tak integralny, że wypada go traktować jako odrębną, samoistna całość. Więc raczej jest nas troje. I chciałbym, żebyśmy byli ze sobą stale, nawet jeżeli trzeba to będzie usankcjonować przez stosowny urząd. Powoli opuściła dół ręcznika patrząc na mnie kokieteryjnie i chyba ze wzruszeniem. - Uważam, że ty też jesteś miejscami wspaniały i samoistny. No to zostańmy w c z w ó r k ę, tak długo, jak się da. Pracownik Urzędu Ślubów wyniósł za nami z budynku naręcze folderów, które Leslie wertowała w roztrzepanie radosnym nastroju, gdyśmy wypożyczonym samochodem wracali do domu. Duże i małe firmy oferowały młodym parom praktycznie wszystko, od monogramów wyszywanych na bieliźnie, po dworki z kompletnym wyposażeniem, od tatuaży, usuwania i robienia pieprzyków, po cudaczne operacje plastyczne łącznie z tak zwanym »harmonizowaniem«, od wyboru imienia przyszłych pociech, po ich pełne utrzymanie i edukację, od kursu organizowania party, po służbę liberyjną... - słysząc o tej orgii usług aż chciało się prosić o trochę umiaru. - »Osculor - przeczytała Leslie - hotel dla nowożeńców i zakochanych«. Nie sądzisz, że to przemiłe? - Możemy to sprawdzić. - Tak, ale do tego hotelu jest spory kawałek. Akurat tyle, ile stąd do Madrytu. - Stąd do Madrytu! - zawołałem, raźnie kręcąc kierownicą. - Zaraz spakujesz najpotrzebniejsze rzeczy, a ja zarezerwuję bilety na samolot i apartament w »Osculorze«. Stąd do Madrytu! Przed wyjazdem włączyłem domowe systemy bezpieczeństwa, pozakręcałem kurki i zawory, i na taśmie ipsofonu utrwaliłem okrągłe zdanie: »Mam wszystko w dupie«. Kilka tygodni później komandor Joseph Bragg składając nam gratulacje z okazji naszego awansu, powiedział do mnie kwaśno: - Mógł pan to wyrazić oględniej. Kiedy telefonowałem do pana, w moim gabinecie byli przedstawiciele Departamentu. »Osculor« przyjął nas tak, jakbyśmy pod wpływem błagalnych modlitw personelu zstąpili oto z ołtarza - i via okazała recepcja przetransportował z uwielbieniem do apartamentu na osiemnastym piętrze. - Żywimy zarozumiałą nadzieję - wyrecytował piękną niemczyzną nasz przewodnik hotelowy - że państwo zechcecie łaskawie obdarzać nas swoimi względami dłużej aniżeli przez, ich miodowy miesiąc. Wyrazy: »państwo«, »swoimi«, »ich«, jak podniosła modulacja głosu zaznaczył, były dla niego wyrazami zaczynającymi się od dużej litery. Nie zamierzałem spędzić całego miesiąca w owym hotelu, a po zawarciu znajomości z cennikiem, który personel subtelnie ukrywał przed nowo przybyłymi gośćmi, zacząłem powątpiewać w sens spędzenia tu choćby jednej nocy. Leslie od razu zrobiła obchód pomieszczeń. Z zachwytem odkryła w szafach tiule i koronki. - Jakie to fikuśne, Mikę! - wykrzyknęła przymierzając te skrawki bielizny do siebie. - Muszę to nałożyć. Ale wpierw się wykąpię. Wykapaliśmy się oboje, w osobnych łazienkach, gdzie czekały na nas drobiazgi toaletowe prosto z magazynu. Flakony, puszki, tubki i pudełka miały zdumiewające kształty świadczące o dość wąskiej i jednostronnej wyobraźni projektanta. Poprzez uchylone drzwi słyszałem plusk wody w sąsiedniej łazience i śmiech Leslie, kiedy podziwiała głośno wygląd przyborów toaletowych. - Hej, Mikę! - powiedziała nagle. - Potrafiłbyś tak? - Czymś twardym, chyba trzonkiem szczotki do pleców, postukała w zrąb wanny. W odpowiedzi walnąłem parokrotnie w wannę końcem podłużnej gąbki, co moja żonę przyprawiło o nowy atak wesołości. - Nie przejmuj się, kotku! Już ja się postaram. Wprzód jednak zamówiliśmy kolację. Zjedliśmy ją spoczywając w pozach niezbyt wygodnych na łożu zajmującym bez mała połowę sypialni. Potem Leslie przeniosła tacę pod drzwi, na podłogę, i wyłączyła główne oświetlenie. Dwie apliki u wezgłowia dawały nikłe, pomarańczowe światło. - Widziałeś tego przystojniaczka? - Leslio rozpostarta na aksamitnej kapie, spowita w tiule i koronki, oglądała pokrywającą sufit polichromię o tematyce dionizyjskiej. - Tego, co wtoczył się tu z naszą kolacją na wózku. Podał mi karteczkę z numerem swojego telefonu. - Zrobił to dostatecznie niezręcznie, żeby go na tym przyłapać. - Och! I nic nie powiedziałeś? - To jest wkalkulowane do rachunku. Tak jak i koszty własne tego fagasa: na przykład, gdybym obił mu buzię. Programowane wywoływanie zazdrości. - Mógłbyś nie odbierać mi złudzeń. - Ja cię tylko uprzedzam. Jutro sytuacja może się zmienić. Może przyjść tu jakiś podkasany kociak w fartuszku pokojówki i zacząć się o mnie ocierać biustem wielkości abażuru. Z dnia na dzień będzie coraz pikantniej. Leslie poruszyła się i materac zafalował pod nami delikatnie. - W tym folderze piszą, że są tutaj specjalne instruktorki i instruktorzy. Dyżurują bez przerwy. - Masz ochotę na małe szkolenie praktyczne? Roześmiała się i uszczypnęła mnie w ramię. - I są dyżurni seksuolodzy. I jest tu kameralny teatrzyk, który co godzinę wystawia dwudziestominutową jednoaktówkę. Leżeliśmy obok siebie, ciesząc się w cichości ducha swoim podnieceniem. Leżeliśmy żartując i świntusząc, skąpani w pomarańczowym świetle, lecz żadne z nas nie uczyniło nic więcej. W końcu zmorzył nas sen. Spędziliśmy w »Osculorze« trzy doby. Mieliśmy do dyspozycji personel gotów zaspokoić każdą naszą zachciankę, bezpłatne akcesoria »sprzyjające podniesieniu jakości współżycia«, pięć kanałów telewizji wewnętrznej, na których non stop nadawano programy śmiało konkurujące z polichromią sypialni, efekty dźwiękowe w postaci odgłosów tytanicznie aktywnej pary przeżywającej co kilka minut szczyt swoich uniesień - ale nie korzystaliśmy z tych dobrodziejstw. Atmosfera tego hotelu wyostrzała nasze zmysły, sprawiała, żeśmy reagowali na swą obecność niezwykle silnie; te trzy doby wypełniły nam wzajemne umizgi, prowokacje i zabiegi erotyczne - nie było w nas jednak pożądania, czy może było, tyle że innej miary. Żyliśmy w stałym napięciu seksualnym, manifestując swoje uczucia, ale i ograniczając się do manifestacji uczuć. Nasze nazwiska powinny zostać uwiecznione w kronikach »Osculoru«, jako patologiczny wyjątek przynoszący chlubę »hotelowi dla nowożeńców i zakochanych«. Gdyśmy opuścili ów przybytek Erosa, w połowie drogi na lotnisko moja żona na migi poprosiła taksówkarza, aby zawiózł nas do takiego hotelu, w którym łóżka służą przede wszystkim do spania. I dopiero w »Zancara« przerwaliśmy trzydobową abstynencję czerpiąc profit z nagromadzonej w nas energii. Niewątpliwie dotrzymalibyśmy wtedy kroku parze, która gościom »Osculoru« świeciła przykładem z taśmy magnetofonowej. Do pewnego stopnia »Osculor« spełnił swe zadanie. Przez pozostałe dni naszego miodowego miesiąca udawaliśmy stateczne małżeństwo w pensjonacie wkomponowanym w morski krajobraz na Majorce.” Ten fragment, jeden z pierwszych fragmentów “Eskapizmu”, napisałem ze dwa lata temu, na pokładzie statku kosmicznego typu “Acer II”. Na pokładzie statku, który z prędkością 1500 kilometrów na sekundę mknął w kierunku Neptuna. Ziewnąłem rozdzierająco i usiadłem pod kołdrą. Gdzieś za ścianą szumiała w rurach woda. Pomyślałem, że to Leslie zażywa porannej kąpieli i że Emmelina prawdopodobnie jeszcze śpi w swoim niebieskim pokoju. II Stałem cierpliwie pod natryskiem. Gorący tusz przywracał mi chęć do życia - nawet w tym skacowanym ciele. Dla odmiany chłodne powietrze napływało przez okno, które otworzyłem z premedytacją, i wokół mnie buchały kłęby pary. Emmelina przyjechała wczoraj po południu, wnosząc do naszego domu nastrój cierpkomelancholijny. Dwie butelki wina, którym od czasu do czasu raczy się Leslie, a którego marki nigdy nie pamiętam, poprawiły nam wszystkim humor, dwie następne rozwiązały Emmelinie język. Kosmiczny paroksyzm zrobił klapę - o tym dowiedziałem się z prasy w zeszłym miesiącu: wkrótce po rzymskiej premierze tego filmu lokalna popołudniówka przedrukowała z włoskiego tygodnika “Widz” esej krytyczny pod tytułem Ramotka odgrzewana na pępku kosmonauty. Ale od premiery Emmelina zdążyła się pogodzić “z tym rzekomym niepowodzeniem” i “dawno przestała się przejmować bełkotem krytyków”, zwłaszcza stwierdzeniem autora eseju, że “jakkolwiek na pokazach mody występują modelki w wieku tak zwanym średnim, które rzeczywiście ze stosownym szykiem demonstrują kreacje, dla pań powiedzmy: dojrzałych - to zatrudnienie babci w charakterze prezenterki kostiumów plażowych jest żałosną przesadą nawet w komedii porno”. W to przyprawione na cierpko melancholijne usposobienie Emmelina wpadła z innego powodu. Nim zjawiła się u nas, zatelefonowała z dworca do swojego agenta, a ten powiedział jej, że: - Japończycy ostatecznie nie zakupili “Paroksyzmu”. Emmelina spoglądała to na Leslie, to na mnie błyszczącymi po alkoholu oczyma. - Ci Japończycy! Czy oni się znają na europejskiej sztuce? Dobry kwadrans roztrząsaliśmy wspólnie kwestię znajomości sztuki europejskiej przez Japończyków. - Zainwestowałam w ten film kupę forsy, a tu taki niefart! Zadrżałem. Dokument, w którym Emmelina Raya zrzeka się praw majątkowych i alimentacyjnych przechowuję jak relikwię, i jest to dokument ważny, ale czyż człowiek może przewidzieć wszystkie posunięcia swojej byłej żony pozbawionej środków do życia? - Gwiżdżę na tych Japończyków - powiedziała Emmelina do pustego kieliszka. - I tak wyszłam na swoje. Zwróciło mi się z nawiązką. Ukojony puściłem się chwiejnie do baru po piątą butelkę wina. - Dosyć na dzisiaj tej rozpusty - zawyrokowała Leslie i wstała. - Zostawmy coś na jutro. Usiłowałem oponować tłumacząc, że jutrzejszy dzień trwa od godziny z okładem, ale Emmelina także wstała od stołu, więc uległem i przenieśliśmy się do patio, by przy księżycu ocenić powstającą na dnie basenu mozaikę. Około drugiej nad ranem dotarliśmy do swoich pokojów - niektórzy rozgoryczeni, że muszą nocować samotnie. III Przyjrzałem się swojemu odbiciu w lustrze, włożyłem czystą koszulą i wyszedłem z łazienki. Na korytarzu pachniało smażonym bekonem. Kochana Lee. Śniadanie zjedliśmy w jadalni - uświetnione butelką wina, którą tej nocy Leslie zasekwestrowała. Poczułem się zupełnie zdrów po tym królewskim posiłku, ale zarazem poczułem się rozkosznie ociężały, toteż kiedy panie objawiły chęć podjęcia prac nad mozaiką, wymówiłem się od pomocy naglącą weną pisarską i do lunchu uciąłem drzemkę pod małżeńskim baldachimem. Obudził mnie gong u drzwi frontowych. W holu rozległy się kobiece kroki, a po nich głosy - mieszane i radosne; wśród nich rozpoznałem matowy głos Josepha Bragga. W łazience ochlapałem twarz zimną wodą. Z odciśniętym na policzku śladem po maciejce wyhaftowanej na jaśku zszedłem do salonu, gdzie Leslie, zaaferowana i w kombinezonie, usadawiała Bragga w fotelu. Kobieta, która z nim przybyła, ubrana kontestacyjnie w obszerne spodnie z jaskrawoczerwonego płótna i w kanarkowy, za duży na nią i rozciągnięty sweter, już siedziała - niedbale, z nogami szeroko odwiedzionymi, wzorem utrudzonego drwala. - Mikę. - Joseph Bragg zgrabnie wymknął się Leslie ruszając mi na spotkanie. - Tyle czasu. Spoglądał na mnie oczami łani. Uścisnąłem jego dłoń z niesmakiem i słabo, czym sprawiłem mu zawód. “Och, ty to masz stalowy chwyt, Mikę.” - Kotku - powiedziała do mnie Leslie - pójdę się przebrać. Zabaw tymczasem naszych gości. Emmelina zakrzątnęła się przy barze, a Bragg wskazał mi półleżące w fotelu kanarkowoczerwone stworzenie równie chude i kościste jak on. - Moja żona. Anneliese. - Anna, mów mi Anna - zawołała ta kobieta mrugając do mnie bezceremonialnie. - Z opowiadań urniego znam cię od pięciu lat, ,,querido” (mój drogi). - Z czyich opowiadań? Anneliese Bragg wstała i podeszła do nas. Zauważyłem, że porusza się odpowiednio do swojej kanciastej budowy. - Urniego. - Anno - rzekł Joseph Bragg. Zabrzmiało to potulnie. Anneliese odchyliła do tyłu głowę i czarne, proste włosy spadły jej za łopatki. Widząc ją z bliska stwierdziłem, że ma gładką, smagłą cerę i że jest niebrzydka, chociaż orli nos, wystające kości policzkowe i ostro zarysowany podbródek były w meksykańskim typie, za którym to typem urody specjalnie nie przepadam. - Od kiedy cię to razi? - spytała męża. - Nie jesteśmy sami, Anno. - Aj, aj, aj! - Anneliese natarła na mnie. - Czy ciebie to razi, “ąuerido”? Zanim zdążyłem odpowiedzieć, nadeszła Emmelina. Rozdzieliła pomiędzy nas szklaneczki i stanęła obok Bragga. Sącząc swój alkohol niezdecydowanie powiodła wzrokiem po naszych twarzach. Zatrzymała go na twarzy Anneliese. - Chyba pójdę do kuchni - powiedziała. - Leslie sama nie wyrobi się z lunchem. - Chętnie wam pomogę - podchwyciła Anneliese. - Nikt tak jak ja nie przyrządza steków. Urni, przynieś z jeepa tequilę. - Państwo przyjechali jeepem? - A co, to jedyny pojazd godny zaufania na tym świecie. Oddaliły się, a Joseph Bragg i ja zajęliśmy miejsca w fotelach. Milczeliśmy. Przed naszym - Leslie i moim - odlotem na Trytona, kiedy Bragg bywał u nas regularnie, potrafiliśmy tak siedzieć z nim w salonie milcząc godzinami. Włączony telewizor zwalniał nas od obowiązku prowadzenia rozmowy, ja oprócz tego szukałem w telewizji ucieczki od dręczących mnie myśli. Tylko raz wizyta komandora Bragga miała odmienny przebieg. Była to ostatnia z jego rocznego cyklu wizyt, po której Bragg wyprawił nas na ten księżyc Neptuna i po której, ku mojej uldze, przestał być przyjacielem naszego domu. Przyszedł wtedy wcześniej niż na ogół. Ustalony i celebrowany przez Leslie rytuał nalewania mu drinka odbył się normalnie, i swoim zwyczajem Bragg zapadł w fotel pod oknem. Milczeliśmy zgodnie około godziny, dopóki w telewizji nie dobiegł końca amerykański musical Ta mała. Potem komandor Joseph Bragg, szef Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych pod Breshoven, zaproponował nam - Leslie i mnie - udział w dwuosobowej wyprawie ratunkowej na Trytona. IV Statki typu “Acer” oddano do eksploatacji stosunkowo niedawno: pierwszy, który pomyślnie przeszedł próby, zabrał Leslie Leeport, Jurga Hoestroma, mnie i ciało Pottera Brentona z “Titanii”. Ten “Acer I” rozwijał prędkość do 1000 kilometrów na sekundę i pokonanie odległości Ziemia - “Titania” - Ziemia zajęło mu dwa miesiące. Użytkowane od trzech lat “Acery II” są półtorakrotnie szybsze. Takim statkiem poleciałem z Leslie na Trytona i takim udali się tam siedem tygodni przed nami dwaj piloci: Val Nevill i Dieter Epstein, piloci, którzy według wszelkiego prawdopodobieństwa już nie żylijak to przyjęła Centrala Analityczna w dniu wysłania naszej wyprawy. “Acer II” potrzebuje doby na rozwinięcie maksymalnej prędkości. Przez tę dobę na jego pokładzie panują niemal ziemskie warunki. Później w zabawny sposób zanika ciążenie, co jeszcze później, jak wiadomo, przestaje być zabawne. Trzeciego dnia, licząc od startu, postawiłem sobie pytanie, czy przykład Leslie, która leży w komorze anabiotycznej, nie jest wart naśladowania. Przed laty napisałem w “Katharsis”: “Decydując się na udział w wyprawie »Emergency«, postanowiłem prowadzić dziennik. Postanowiłem to z myślą, że w przyszłości może opiszę przebieg owej wyprawy. Kiedy przygotowywałem relację ze swego pobytu w komorze ciszy, właśnie te krótkie notatki w dzienniku czynności okazywały się bardzo przydatne w tej jakże nietypowej dla mnie pracy”. Powyższe zdania mogły się odnosić również do wyprawy “Tryton”. Z rzeczami osobistymi wniosłem na pokład “Acera II” opasły notes i pióro umożliwiające pisanie w warunkach kosmicznych. Ale trzeciego dnia podróży byłem bliski wyekspediowania tego majdanu pisarskiego w przestrzeń międzyplanetarną, od czego powstrzymała mnie treść wyciętych z gazet recenzji o mojej książce, która zabrałem ze sobą, by mieć je pod ręką - szczególnie jeden urywek. “Motywacje psychologiczne członków załogi, na przykład Jose Martineza, ukazane są co najmniej mgliście, niepodobna wszakże mieć o to pretensji do autora, skoro - jak rozbrajająco wyznaje na kartach swojej powieści - głównym terenem jego pisarskiej penetracji na »Titanii« była koja”. W rezultacie więc mój warsztat literacki ocalał. Rozłożyłem go w sterowni i wprawdzie bywały okresy, że napawał mnie odraza, jednak prześlęczałem nad nim mnóstwo godzin i nie były to godziny stracone. “Szesnaście lat pracy w kosmosie i czterdzieści trzy lata na karku”. - Skreśliłem piątego dnia. - “Ten młody diagnosta o wyglądzie dyplomaty miał rację orzekając, że jestem wrakiem pilota. Leslie śpi od czterech dni. W siedemset minut od zero, kiedy Ośrodkowi Kierowniczemu wyczerpał się zasób czułych życzeń i dano nam wytchnąć, moja żona zniknęła w swej kabinie, aby po kwadransie stanąć na progu sterowni ubrana tak, jakbyśmy byli w tamtej sypialni w »Osculorze«. - Kotku - powiedziała. - Ja... wiesz. - Wiem - Leslie dzień przed startem, w Ośrodku Przygotowawczo-Treningowym, zastrzegła sobie: »Chciałam z tobą lecieć i polecę, ale nie wymagaj ode mnie, żebym zrezygnowała z anabiozy«. - Wiem, tylko ten twój strój... - Och, jeszcze tam nie idę. Wpierw dam ci wycisk. Dam ci taki wycisk, żebyś przez te trzydzieści kilka dni nie mógł patrzeć nawet na moje zdjęcie. Spełniła obietnicę. Chociaż na jej fotkę, którą przymocowałem do pulpitu sterowniczego, spoglądam coraz częściej.” Tak więc decydując się wziąć udział w wyprawie “Tryton”, postanowiłem prowadzić dziennik. Prowadziłem go skrupulatnie i na bieżąco, i było to zajęcie nudniejsze od upływających mi w śmiertelnej nudzie dni. Oczywiście zastanawiałem się nad kształtem i fabułą przyszłej książki, ale z tych systematycznych notatek mógłbym sklecić w najlepszym wypadku “Dobowy rozkład czynności pilota” - dziełko zapewne rzetelnie opracowane, jednak o znikomych wartościach artystycznych i na domiar już istniejące w niezliczonych wersjach. Siódmego dnia podróży, bębniąc palcami po nosie Helgi von Schack, która w programie kabaretowym “Cugle” wygłaszała z ekranu telewizyjnego satyryczny monolog, powiedziałem na głos: - Panie Valu Nevillu i ty, panie Dieterze Epsteinie, jedyna nadzieja w was, panowie, ufam, że na Trytonie zastanę wasz statek zamieniony w ohydną, cuchnącą breję, a obok waszych zezwłoków będzie wypalony w skale ślad po metrowej, sześciopalczastej łapie. Sporo miejsca w dzienniku przeznaczyłem na wspomnienia. Spisywałem je tak, jak mnie nawiedzały: raz chaotycznie i migawkowo, raz uporządkowanymi ciągami. I kiedy przeglądałem te właśnie zapiski, odnosiłem wrażenie, że z nich może się coś wylęgnąć. V “Po miodowym miesiącu wróciliśmy do Szwajcarii opaleni i wypoczęci. W skrytce pocztowej, prócz prywatnej korespondencji, znalazłem ujmujący wysokością zaliczki przekaz z »Orbity«, szarą kopertę z moją wymagającą poprawek pisemną relacją z komory ciszy i wezwanie do Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Takie samo wezwanie, na swoje panieńskie nazwisko, lecz na mój adres, otrzymała Leslie. Do OKSZ pojechaliśmy nazajutrz, po uprzednim porozumieniu telefonicznym z władzami Ośrodka. Przyjął nas komandor Joseph Bragg - w auli, gdzie czekał bankietowe nakryty stół i gdzie wnet przyszło dwóch zastępców Bragga i jego zdyszany sekretarz. Na wstępie poinformowano mnie kwaśno, co szefostwo OKSZ myśli o swych wychowankach, którzy na taśmie służbowego - bądź co bądź - ipsofonu nagrywają zdania w rodzaju: »Mam wszystko w dupie«, po czym Bragg dodał: - Nie wywołałoby to takiej konsternacji wśród przedstawicieli Departamentu, gdyby nie fakt, że oni zadzwonili do pana, żeby złożyć gratulacje. Przywieźli zawiadomienie o pańskim awansie i mieli je panu wręczyć na okolicznościowej odprawie. Awansowałem o dwie klasy. Wszyscy z grupy »Emergency« awansowali, wszyscy o dwie klasy - za wyjątkiem Jose Martineza i Freda von Neheima, który już wcześniej osiągnął nieomal pułap możliwości awansowych. Leslie dostała klasę I, ja - klasę S, a więc klasę honorową, nie dającą mi większych uprawnień niż posiadaczowi »jedynki«, nadającą mi natomiast sympatyczny przywilej: prawo do karty kredytowej z nadrukiem B.O. Bez ograniczeń. - Odprawa - kontynuował Joseph Bragg tonem mniej kwaśnym - nie doszła do skutku, bo zawiódł też Jurg Hoestróm i Fred von Neheim, który nie mógł do nas przybyć ze względów... zdrowotnych. - Komandor rozkrzyżował ręce nad stołem i dokończył prawie serdecznie: - Ta skromna, kameralna uroczystość ma charakter podwójny. Jest okazją do złożenia naszym gościom gratulacji z powodu awansu i podziękowań za ich trud. Pan Mikę Cesara odchodzi w stan spoczynku, a pani Leslie Leeport, przepraszam... pani Leslie Cesara, o czym z żalem powiadomił nas jej armator, nieodwołalnie wypowiedziała pracę. Ta »skromna, kameralna uroczystość, nieco się przeciągnęła. Nad ranem z całym sztabem Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych byłem już na ty. Leslie także. Któryś z zastępców Bragga ustawicznie zwracał się do niej per »kochana Lee«, co jej nie przeszkadzało, ale mnie - owszem, bo przypomniałem sobie, jak się poczuła dotknięta, kiedy Emmelina nazwała ją Lee Scarlet. W końcu jednak uznałem, że »kochana Lee« i »Lee Scarlet« to zupełnie co innego, i sam zacząłem zwracać się tak do niej, opuszczając tylko ten infantylny przymiotnik, aby nie wyjść na pantoflarza. Bankietować przestaliśmy około południa dnia następnego. Uprzejmy personel hotelu OKSZ położył nas do łóżek w apartamencie na parterze, wieczorem zaś, służbowym samochodem, odstawił pod dom. Kolejne trzy miesiące minęły nam w kulcie pracy. Maszynopis, który »Orbita« zwróciła mi do poprawienia, poddałem solidnej obróbce wykańczającej, potem wziąłem na warsztat tragedię »Titanii« - owe »najbardziej dramatyczne wypadki, jakie w ostatnich latach rozegrały się w kosmosie. Starałem się przedstawić je możliwie wiernie, beletryzując tamtą rzeczywistość jedynie w zakresie tolerowanym przez literaturę faktu. Pisałem bez pośpiechu, przeciętnie stronę dziennie, z przerwami, jeżeli Leslie potrzebowała mojej pomocy przy poważniejszych zakupach. Gdyż Leslie w tym czasie urządzała dom. Słowo »urządzała« ma tutaj zastosowanie eufemiczne. Jej pytania i okrzyki... - Nie sądzisz, kotku, że wyposażenie tej kuchni jest przesadnie prymitywne? - A cóż to za okropność na koślawych nóżkach? - Hm... ta goła ściana... - Tu postawimy takie łóżko jak w »Osculorze«. Tyle że z baldachimem. - »Cyklop«. Naprawdę jesteś przywiązany do tej makiety? - Nie, do salonu z kominkiem nadają się meble wyłącznie mahoniowe. - O rany! Telewizor czarnobiały. No, gdyby się o tym dowiedziało British Museum... - W którym wieku założono tę klimatyzację, Mikę? ...może dadzą jakie takie wyobrażenie o skali zaplanowanych przez nią zmian. Po trzech miesiącach obie moje relacje były gotowe. Zatytułowałem je odpowiednio Ziemia i »Kosmos«, obu nadałem wspólny, przemądrzały tytuł »Katharsis« i wysłałem do redakcji »Orbity«. Leslie rada, że »wreszcie mi przeszło« i że »wreszcie chyba zacznę brać czynny udział w naszym małżeńskim życiu«, z dumą oprowadziła mnie po domu, który tylko tu i ówdzie wydał mi się znajomy. - Trzeba jeszcze - powiedziała - zdemontować tę śmieszną boazerię w holu, wywalić te wszystkie kinkiety i ample, dać nowe tapety i zasłony... Jest jeszcze huk roboty. I... - wsunęła mi dłoń pod pachę - ...i wiesz co, kotku? Dobudujemy do domu dwa skrzydła. Lada dzień przyślą nam projekt. Tylko potakiwałem. Leslie zrealizowała swoje plany. Zabrało jej to osiem miesięcy, w trakcie których również wojażowaliśmy po świecie. Cztery tygodnie spędziliśmy u jej rodziców, w ich małej posiadłości pod Londynem, gdzie pani Maria Pia Leeport - z wyglądu rówieśniczka swej córki - z samozaparciem uczyła mnie konnej jazdy, wkładając w to wiele płomiennego uczucia, tak że omal się w niej nie zadurzyłem, tym bardziej, że moja żona zaniedbywała mnie na rzecz swoich dawnych przyjaciół. Później polecieliśmy do Australii, na farmę, na której swego czasu przez czternaście dni sposobiłem się do rozmowy z Emmeliną, o czym wspomniałem w »Katharsis«, i na której przez czternaście dni pocieszała mnie pulchna Susy, o czym w »Katharsis« nie wspomniałem. Właścicielem kompleksu owych farm jest przedsiębiorstwo turystyczne .wynajmujące żądnym prymitywu mieszczuchom »autentycznie dziewiętnastowieczne chaty wraz ze służbą o poglądach współczesnych«. Susy pracowała tam nadal, na tej samej farmie, i za plecami mojej żony dała mi do zrozumienia, że mnie poznaje. Była bardziej pulchna i apetyczna niż ongiś, toteż z żalem słuchałem, jak Leslie proponuje jej wychodne na dwa miesiące, które umyśliła ze mną przeleniuchować. Dwumiesięczny pobyt na antypodach dosyć nas zmęczył. W Breshoven czekały na mnie egzemplarze »Orbity« z odcinkami »Katharsis«, nowy przekaz i obłudne listy od przyjaciół. Niebawem otrzymałem też list z Verlag R. Metternich. Do Berna pojechałem sam, ponieważ Leslie pertraktowała akurat z zakładem budowlanym w sprawie postawienia skrzydeł naszego domu. Kiedy wróciłem z podpisaną umową wydawniczą, już zwożono segmenty. Rychło okazało się, że nikt tak nie zachęci człowieka do turystyki jak dziarsko pracująca ekipa budowlana. Ponownie wyjechaliśmy z Leslie do jej rodziców, zostawiając robotników sam na sam z domem, dokumentacją i całym bałaganem. Tym razem nie było nauki konnej jazdy, gdyż pani Maria Pia Leeport kuśtykała po zderzeniu z przeszkodą, którą postanowiła sforsować na grzbiecie młodego ogiera. Były za to pasjanse I towarzyski brydż. Jakoś wytrwaliśmy ten miesiąc, aby po powrocie do Breshoven skonstatować, że robotnicy uwinęli się w terminie. Wkroczyliśmy w kolejną fazę gorączkowych zakupów. Nadruk B.O. na karcie kredytowej jest optymistycznie mylący. To prawda, że posiadaczowi takiej karty przysługuje bezpłatnie - weźmy dla przykładu sprzęt motoryzacyjny - jeden samochód na każdego pełnoletniego członka rodziny. Samochody te jednak nie podlegają wymianie częstszej aniżeli raz na trzy lata - z wyjątkiem sytuacji, kiedy zostały rozbite, ale wtedy należy przedstawić dowody, że winy za kraksę nie ponosi ich właściciel. Podobnie jest z innymi dobrami materialnymi. Nawet dywanik, który leży u nas w holu, ma określoną normę użytkowania, z tym, że aby dostać dywanik nowy, nie muszę zdawać starego, no i - jak mi się zdaje - przysługuje nam tych dywaników, czy raczej kompletów dywanów i wykładzin, dwukrotnie więcej niż ich potrzebujemy. W tamtych miesiącach, gdy Leslie urządzała nasz dom, nie mieliśmy problemu z owymi »normami użytkowania«, bo nie korzystając dotąd z przywilejów posiadacza karty kredytowej bez ograniczeń, po prostu nie mieliśmy też nic, co by było »normami użytkowania« objęte. Nie stwarzano nam trudności, traktowano nas uprzejmie, niemniej wnet uznałem, że świecenie w oczy subiektów nadrukiem B.O. jest żenujące. Dość było zobaczyć minę sprzedawcy z salonu samochodowego »Luxur«, kiedy Leslie arystokratycznym ruchem pokazała na bordowego fiata mówiąc: - Ten. Biedak był załamany, jakby oto funkcjonariusze urzędu podatkowego rekwirowali jego własność: ukochany fotel na biegunach - pamiątkę po nieodżałowanym dziadku. - Chyba wyszukałem coś dla siebie. - Ciesząc się niecnie, klepnąłem maskę czarnego carbigha. Potem miałem wyrzuty sumienia. - Co ty na to, Lee? - Jest wspaniały - odpowiedziała. Jeszcze nosiłem w pamięci tę scenę, którą opisałem w »Katharsis«: Emmelina wsiadająca do wielkiego carbigha, na przedmieściach Bergamo. Ten wóz wtedy podniósł jej wartość w moim mniemaniu. - Jest aż z a wspaniały, kotku. Wybacz, ale nie pasujesz mi do niego. Trochę zabolało mnie to stwierdzenie. Pogładziłem lakier lśniący na błotniku. - Więc go biorę - zdecydowałem. Znów ruszyliśmy na podbój świata. Gdybym zechciał kiedyś ująć tę eskapadę w formę opowiadania, nadałbym mu tytuł: »Tropami zaślepionego idioty Mike'a Cesara i jego pierwszej, puszczalskiej żony«. Byliśmy więc w Hamburgu, Warszawie, Moskwie, Teheranie, Delhi, Kalkucie, Bangkoku, Makasarze, Adelaide, Wellingtonie, Los Angeles, Detroit, Nowym Jorku, Santiago, Bogocie, Rio de Janeiro, Konakri, Lizbonie, Madrycie, Walencji, Paryżu - jak atlas długi i szeroki - i wreszcie wylądowaliśmy na lotnisku berneńskim. A po przyjeździe do Breshoyen, gdy Leslie zagospodarowała i urządziła oba skrzydła domu, w naszym małżeństwie nastąpił kryzys.” VI Joseph Bragg zapalił cygaro, panie tymczasem sprzątnęły naczynia po lunchu, który podano w salonie. Ospale przeszliśmy do patio, by nasycić wzrok widokiem hałdy różnokolorowych, płaskich kształtek, zapieczętowanych puszek z klejem i otwartych puszek po kleju - na ogół z tkwiącym wewnątrz, przyschniętym do dna pędzlem, bo Leslie zapomina, że używane pędzle trzeba na noc wkładać do kubła z rozpuszczalnikiem. Przenikliwy wiatr niósł w kierunku domu zapach chemikaliów. Było słonecznie. - Aj, patio z basenem! - zawołała Anneliese. - Zawsze marzyłam o patio z basenem. Doprowadzacie wodę? Leslie podniosła z ziemi swój projekt. - Wyklejamy mozaikę. Stylizowane wizerunki zwierząt na projekcie zamigotały w słońcu. - Taką. - Jakie to “horrible!” (przerażające!) - Anneliese z zachwytu przycisnęła dłonie do chłopięcej piersi. - Sami wymyśliliście te straszydła? Swoim zachwytem podbiła Leslie, która zaczęła jej objaśniać różnice anatomiczne między mitologicznymi potworami. Bragg dyskretnie skinął na mnie i przespacerowaliśmy na drugą stronę basenu. - Nie chciałem tego - powiedział półgłosem. - Ale Anna się uparła. Przeczytała ten artykuł o Nepie i uparła się, żeby was odwiedzić. Bezwiednie spojrzałem na jego żonę zasłuchaną w monolog Leslie. - No tak - rzekłem. - “Bern Zeitung”. - Przepraszam cię, Mikę. - Masz tę gazetę tutaj? - Nie. Nie sądzę. Zapytaj Anny. - Bragg strząsnął popiół z cygara na posadzkę za dziewięć tysięcy franków. - Czy on... istnieje? - Kto? - Nep. Wzruszyłem ramionami. - Ja wiem - poprawił się Bragg - to może ustalić tylko aparatura. Ludzkie zmysły są zawodne. Ale czy jego wygląd... zgadza się z tym opisem? - Nie czytałem tego artykułu - odparłem wykrętnie. Wolałem się nie przyznawać, że nie widziałem Nepa. Że nigdy nie chciałem go zobaczyć. Nigdy, oprócz tamtego kwietniowego poranka, kiedy uwierzyłem, że dymorficzny Nep wyjawi mi tajemnicę Trytona. Ale Leslie rozwiała moje złudzenia. “On ci nie pomoże”. - Mam tylko kłopot z Ortrosem - mówiła teraz. - Nie podoba mi się jego ogon. Ten pies na pewno był jakiś nietypowy, ale w “Mitach greckich” Ruttiera nic o tym nie ma. Obróciła się ku nam z rozpostartym projektem. - Joseph - rzekła podchodząc do krawędź basenu. - Temu bydlakowi czegoś brakuje, prawda? Przez chwilę patrzyła na Josepha Bragga z czcią, która miesiącami psuła mi krew. - Mam nadzieję - powiedziałem szeptem, ale Bragg to usłyszał - że nie będziesz nadużywać naszej gościnności. VII “Jesienią oba skrzydła domu były już urządzone i zagospodarowane, i od pewnego czasu nasze życie toczyło się ustabilizowanym trybem Może zawodzi mnie pamięć, może coś przeoczyłem, jestem jednak zdania, że pierwsze oznaki nadciągającego kryzysu dały się zauważyć na dziewięć miesięcy przed naszą wyprawą na Trytona, której wtedy jeszcze nie planowano nawet w Departamencie. Było to w połowie listopada, wieczorem. Leslie oglądała telewizyjny program »Kominek«, ja siedziałem za nią i wyciągałem korek z butelki, rad że nikt mi w tym nie przeszkadza. Na ekranie tłusty bobas zuchowato raczkował po podłodze, a redaktor programu winszował pani Bettinie Prager dorodnego syna, piątego już, życząc wszystkim matkom »analogicznych sukcesów prokreacyjnych«. - Przestałby pieprzyć! - odezwała się nagle Leslie. Zgasiła telewizor i wstała. - Cholera, mam migrenę albo co. Idę się położyć. Zjesz kolację sam, kotku? - Zjem kolację sam. Przełknąłem łyk wina i słuchając cichnących kroków Leslie, wspomniałem rodzinną sprzeczkę z naszego pobytu w Londynie. - Powinniście mieć dzieci - powiedziała wtedy pani Maria Pia Leeport. Ostrożnie opuściła zwichniętą nogę na podnóżek. - Bodaj jedno dziecko. Leslie wzdrygnęła się nad swoją szarlotką. - Dzieci - powtórzyła niecierpliwie. - Bodaj jedno. Poczułem na sobie wzrok teściowej, lecz udałem, że przyglądam się pejzażowi za oknem. Byłem ciekaw, co powie Leslie tak przyparta do muru. Gdybym wtrącił swoje trzy grosze, mogłaby wykręcić się sianem łapiąc mnie z kobiecą niekonsekwencją za byle jakie słowo. - O rany! - cisnęła łyżeczkę na talerzyk. - Ten cały bank nasienia. Obrzydliwość!” Kontrolka komory anabiotycznej, w której leżała Leslie, ćmiła jednostajnym zielonym światłem. A może ona - pomyślałem - kieruje się instynktem macierzyńskim, może tym swoim uwielbieniem dla Bragga zaspokaja potrzeby macierzyńskie? Bo to jest, do diabla, uwielbienie. To istotnie - było uwielbienie. Po raz pierwszy w naszym życiu prywatnym i jako osoba prywatna Joseph Bragg pojawił się dwa miesiące przed tą edycją programu “Kominek”. Leslie przywiozła go z miasta razem z zakupami któregoś wrześniowego popołudnia i od tamtej pory Bragg, nie, Joseph, zaczął dokładać starań, by zasłużyć na miano przyjaciela naszego domu. Co go napadło - nie wiem, dość że bywał u nas regularnie, przynajmniej dwa razy w tygodniu. Przesiadywał godzinami w fotelu pod oknem, naprzeciwko telewizora, sącząc drinka i rzucając sporadyczne, zdawkowe uwagi. Za każdej jego bytności Leslie tonęła w ekstazie. Co ją wtedy napadało - także nie wiem, dość że zapominała o domu, obowiązkach, kryzysach gospodarczych i politycznych, jakimi straszy nas telewizja dla zabicia nudy, i o tym facecie, który z nią i z jej Josephem siedzi w salonie i który podaje się za jej męża. Kiedy Bragg wychodził, Leslie z atencją odprowadzała go do drzwi i zamykając je za nim, na nowo stawała się troskliwą, kochającą żoną. - Kotku - mówiła - zgadnij, o czym teraz marzę. - O moim pogrzebie - odpowiadałem. - Chodź, pogrzebiemy go wspólnie. No chodź - i ciągnęła mnie do sypialni. Po wizytach Josepha odnajdywałem w Leslie zachłanną kochankę rekompensującą mi uroczo te godziny braggolatrii. Domyślałem się, że jej nienasyconą czułość zawdzięczam wpływowi Bragga, i to mnie irytowało, chociaż nie imałem pojęcia, na czym ten wpływ polega. - Skoro tak się na niego napalasz - powiedziałem kiedyś - idź z nim do łóżka. Leslie szeroko otworzyła oczy. - Z kim? Z Josephem? - Roześmiała się serdecznie. - O” Boże! Wyobrażasz sobie Josepha w łóżku? Na pewno sobie nie wyobrażałem, a ten serdeczny śmiech rozjaśnił mi resztę dnia. Ale moja niechęć do Josepha Bragga... “...bynajmniej nie zmalała i w grudniu wreszcie mnie poniosło. Drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia, po przydługim obiedzie zasiedliśmy w swych fotelach, w salonie. Bragg obojętnie gapił się w telewizor, Leslie - z czcią na Bragga, ja - zaś - posępnie na Leslie. Telewizja nadawała tasiemcowe widowisko przeplatane kolędami w wykonaniu zespołu »Christbaum«; moja żona także kolędowała - w modlitewnym skupieniu, do swego idola, Josepha. Tak dotrwaliśmy do drugiej przerwy na serwis informacyjny, podczas której powiedziałem: - Szkoda, stary, że umówiłeś się z ciotką na dzisiejszy wieczór. Przekaż jej od nas życzenia świąteczne. - Wstałem. - Przyniosę ci twoje selskiny. Bragg posłusznie podniósł się z fotela. - Dziękuję. Leslie też się podniosła. - Myślałam - powiedziała zdziwiona - że zostaniesz na kolacji. - Nie mogłem odmówić ciotce - Bragg zełgał bez zająknienia. - Starszej pani należą się specjalne względy. Podałem mu jego futrzaną kurtkę i poczekałem, aż pożegna się z Leslie. - Odprowadzę cię do samochodu. W holu zapaliłem światło na ganku, gdyż latarnie na naszej ulicy przestano konserwować u schyłku dziewiętnastego wieku. Brnąc po błotnistym śniegu wydostaliśmy się przez furtkę na chodnik. - Bragg - rzekłem, kiedy wyjął z kieszeni kluczyki. - Te trzy miesiące były piekielnie miłe. Ale nasze towarzystwo chyba cię już zmęczyło. Światła domu padały na jego twarz. Była bez wyrazu. - Nie wiedziałem, że się narzucam. Po pustej ulicy, od jasnych okien z zasuniętymi storami niósł się słabo refren kolędy. Bragg wolno przebierał w pęku kluczy. - Leslie zawsze tak nalega. - Mniejsza o Leslie - odparłem tonem, od którego pobliskie kałuże powinien ściąć lód. - Mniejsza o nią. - Co mam jej powiedzieć, jeżeli zadzwoni? Chwyciłem go za ręce, powyżej łokci. Przez futro czułem pod palcami jego wątłe bicepsy. - Słuchaj - wycedziłem, rozgniatając mu mięśnie. - Nie zgrywaj się, dobrze? Rysy mu złagodniały. Spojrzał na mnie zamglonymi oczyma. - Och, Mikę - powiedział miękko, ze słodyczą. - Ty to masz stalowy chwyt. Puściłem go gwałtownie, nieomal odepchnąłem od siebie. Doskonale znałem to spojrzenie; tym spojrzeniem komandor Bragg obdarzył mnie w dniu, gdyśmy się poznali, i tak Max Stern, »bożyszcze pedzialców«, spoglądał z telewizyjnego ekranu w latach swego blasku. Tak też spoglądał Algierczyk Doukh Sid'ahmed, który ze mną zdawał egzaminy do Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych i nie został przyjęty ze względu na »inversio sexualis«. Bragg nie pokazywał się u nas przez miesiąc. Leslie krążyła po pokojach struta, wpadając na przemian to w złość, to w apatię. Wieczorami z reguły odzyskiwała dobre samopoczucie i pod baldachimem była idealną kochanką, pogodna, delikatna i z temperamentem, w dzień wszelako stawała się nieznośna i opryskliwa, i od świtu do nocy musiałem znosić jej fochy. Zapewne telefonowała do Bragga, jednak bez skutku, co w postępie geometrycznym odczuwałem na własnej skórze, tak że w końcu skruszony, w tajemnicy przed żoną, pojechałem do niego w trzeciej dekadzie stycznia, aby go przeprosić. Przyjął mnie niczym rozamorowana dziewczyna i łatwo dał się ugłaskać. Znowu zaczął u nas bywać regularnie. Od przypadku do przypadku zostawał na noc i wtedy Leslie barykadując się przede mną w sypialni szeptała: - Jakoś nie mogę, kotku. Ta świadomość, że nie jesteśmy sami, peszy mnie i jakoś nie mogę. To oczywiście nie podsycało mojej sympatii dla Bragga. Natomiast Leslie kwitła. Krygowała się i wdzięczyła, w lot odgadywała życzenia naszego gościa, zniewolona jego obecnością i niepomna niczego. Nie była to najzdrowsza sytuacja na świecie i aż mnie od niej skręcało, toteż z początkiem marca powtórnie odprowadziłem Bragga do samochodu i powiedziałem mu wprost, aby się od nas odchromolił. Dwa tygodnie pożycia z Leslie pozbawiona przedmiotu jej małpiej admiracji sprawiły, że znów uderzyłem w pokorę. Bragg, cały w dąsach kapryśnego książątka, odniósł się do mnie z rezerwą, nie rezygnując jednak ze swych uwodzicielskich sztuczek. Postawił mi poniżające warunki.” Wsadziłem w zęby szyjkę plastykowego bidonu i wycisnąłem do ust parę łyków kawy wzmocnionej amfetaminą. Z fotki na pulpicie sterowniczym patrzyła na mnie Leslie. Była sięt ft demnasta doba podróży, zbliżaliśmy się do orbity Uranu. Kiedyś przebycie tej odległości zajęło nam ponad pół roku. “W kwietniu przyjechał do nas Reinhard z egzemplarzami »Katharsis«, pachnącymi jeszcze farbą drukarską. Na kilka dni zapomniałem o Braggu, który na nowo panoszył mi się w domu, gdyż oto i ja miałem przedmiot admiracji. Także Leslie swoje kadzidła uwielbienia jakby odrobinę przesunęła w moją stronę. Zza chmur wiszących nad naszym domem na krótko wyjrzało słońce i już zaczynałem widzieć siebie formującego pochód ku małżeńskiej idylli. Ów pochód zatrzymał Reinhard. - Co z twoją powieścią, Mikę? - spytał. Po raz setny wertowałem swą książkę podziwiając styl autora, którego nazwisko figurowało na okładce. - Nie mam zastrzeżeń - odrzekłem. - Papier w dobrym gatunku... - Ale co z twoją nową powieścią? - Nową? Reinhard obrócił na języku pastylkę eukaliptusową i powiedział: - Dla ciebie »Katharsis« przestało istnieć. To sprawa moja i moich kolporterów. Ty jesteś pisarzem. - Powinieneś był mnie uprzedzić. - O czym? - Że jestem pisarzem. - Jesteś pisarzem. Ja ci to mówię, a ja się na tym znam. Wylansowałem dziesiątki gnojków, których nikt nie chciał drukować. Wpychali mi swoje utwory do kieszeni płaszcza, jeden dosiadł się do mnie w restauracji i czytał mi swoją powieść, dopóki nie zjadłem deseru. Dzisiaj trzeba ich błagać o rękopis, a jak przychodzą do mojego biura, otwierają drzwi kopniakiem. Zdetonowany przewracałem kartki. - Pisarz musi mieć coś do powiedzenia. Jego dziobate czoło ułożyło się w fałdy. Wyrwał mi książkę. - Tutaj - rzekł klepiąc wierzchem dłoni po okładce - tutaj przyznajesz się do piętnastu lat przepracowanych w »Astrolabie«. I co zamierzasz zrobić z tymi latami? Potrząsnąłem głową. - To nie jest tak. Tam nic się nie dzieje, tam się śpi. Całą robotę odwala Ziemia, ośrodki kierownicze, naśladowniki, komputery... Owszem, są te starty, naprowadzania, lądowania, te przyrządy pomiarowe, ekrany, sterownie, ale w tym świecie pilot jest samotny, sam ze swoimi urojeniami... Reinhard rozłożył ręce. - Mikę. - Co? - Drąż to. To jest literatura. To jest to, co z »Katharsis« robi literaturę. To było także to, co krytycy - pod wpływem Reinharda - niebawem wytknęli mi w recenzjach. »W drugiej części Katharsis autor pisze: Umysł człowieka izolowanego od ludzi ratuje się przed obłędem ucieczką w sferę halucynacji (...); stwarza wokół siebie wyimaginowany świat będący swego rodzaju zaporą obronną... Wydaje mi się, że dla owej powieści trudno o trafniejsze motto«. Gryzłem się tymi recenzjami, bo uległem sugestiom Reinharda i pochopnie przyjąłem na siebie odpowiedzialność za los szwajcarskiej literatury. A ponieważ im uległem, napytałem sobie zmartwienia. »Katharsis« jest literaturą - ważyłem w myślach. - Reinhard powiedział »Drąż to«. Ale, na miłość boską, c o ja mam drążyć? Joseph Bragg po przeczytaniu mojej książki oddał mi ją z lapidarnym komentarzem: - Nie usypia. Leslie zaś komentowała ją w trakcie lektury trwającej trzy popołudnia: - Emma, Emma! Zaczynam być o nią zazdrosna. - O'Pavel? Był ktoś taki? - Biedny Mikę. - Głupia cipa, ale ja ją rozumiem. - O Boże. Jeszcze to widzę. - Ciut przeholowałeś, kotku. Potem Leslie wróciła przed swój ołtarzyk i dym z jej kadzideł popłynął równo ku Braggowi. Rasowy literat pewnie by w tym miejscu napisał: »dym przesycony zapachem palonej marihuany« - aby opowiadając o zauroczeniu Leslie gładko nawiązać do okresu »iluminacji« w jej życiu. Ale niezupełnie byłoby to zgodne z prawdą, chociaż po drugiej wizycie Emmeliny, pod koniec upalnego maja, moją żonę faktycznie zainteresowały halucynogeny - konkretnie jeden, który miała pod nosem. Jego obrazową nazwę wytropiłem w fachowym podręczniku: amid kwasu Dlizerginowego. Nie była to więc marihuana, była to z pozoru niewinna roślina ogrodowa krzewiąca się na tyłach naszego domu, zwana z angielska Morning glory. Jak uzyskać z Morning glory erząc LSD, niewątpliwie nauczyła Leslie Emmelina, która dawniej zbierała nasiona tej rośliny i niekiedy piła z nich wywar, »bo to mi zabija apetyt«. O wypełnionej po brzegi tym paskudztwem puszce pozostawionej na półce z nasionami w lamusie ogrodowym, przypomniała sobie moja eksmałżonka podczas swej drugiej wizyty, i obie panie uraczyły się owym wywarem. Tego samego dnia Emmelina wyjechała, w narkotycznie beztroskim nastroju, żądając ode mnie stu tysięcy franków w zamian za odstąpienie od roszczeń majątkowych i alimentacyjnych; wyjechała zaraz po »drug coctail«, ale pojętnej uczennicy, Leslie, wystarczyła ta jedna lekcja. Jej nowe zauroczenie idealnie wkomponowało się w gamę naszych komplikacji rodzinnych.” Odłożyłem pióro i uciszyłem sygnalizator popiskujący na pulpicie sterowniczym. Organizatorzy wyprawy wiedzieli, że zdecydowałem się spędzić tę podróż bez anabiozy, więc żeby mi wykazać, jak nierozsądna jest to decyzja, zobowiązali mnie do dwukrotnego w ciągu doby składania meldunków. Oddaję ci sprawiedliwość, droga teściowo - pomyślałem włączając radio. - Leslie potrzebne jest dziecko. VIII W holu o mało nie zderzyłem się z Anneliese. - Pomożesz mi - powiedziała, wypychając mnie na ganek. - ,,Vamos” (choćmy). Na urniego nie można liczyć. Poszedłem za nią do jeepa zaparkowanego przed furtką. W bagażniku, na kanistrach, połatanych dętkach i rozrzuconych kluczach stało szare pudło z karbowanego kartonu, opatrzone firmowym znakiem meksykańskiej wytwórni wódek. Anneliese położyła na nim smagłą dłoń o długich, szczupłych palcach. - Za ciężkie dla mnie. Dla urniego też za ciężkie. - Dla urniego? - Dla Josepha. To urning, pedał. Wszyscy w OKSZ to “maricones”(pedały). Bardzo swobodnie zakomunikowała mi o tym. - Ja jestem z OKSZ - powiedziałem. - Wiem. Oparła chudy tyłek o bagażnik i otrzepała brudne nogawki swoich jaskrawoczerwonych spodni. Od lunchu ona, Emmelina i Leslie wycierały kolanami dno basenu przy zapamiętałym układaniu mozaiki. - Lubię pedałów, ,,querido”. Ja też jestem nie od tego, jak mi się trafi jakaś lesba. Lubię pedałów, ale nie lubię Josepha. Spałeś z nim? Zbaraniały, przysunąłem do siebie karton. W czterech rzędach stało w nim dwadzieścia butelek tequili. - Zawsze masz takie pragnienie? - spytałem, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia. - To prezent dla was, “hermanito” (braciszku). - Wyjęła jedną butelkę. - Idę do patio. Dziewczynom zaschło w gardłach. Patrzyłem, jak kanciastym ruchem uchyla furtkę i sprężyście kroczy po brukowanej ścieżce. No, no. Przydźwigałem karton do kuchni. Z przyjemnością napocząłem ten zapas tequili i zaprosiłem się na podwójnego drinka, który ogniem spalił mi przełyk. Z butelką i szklaneczkami poszedłem do salonu, gdzie Bragg oglądał telewizji. IX ,,Od kwietnia Reinhard telefonował do nas co dwa tygodnie, aby perfidnie opowiadać mi o literackich sukcesach »moich kolegów«, a na przełomie lipca i sierpnia przysłał mi delegację na doroczny Kongres Prozaików. Uczestnictwo w tej imprezie jest znacznym wyróżnieniem, lecz wolałem nie zostawiać Leslie sam na sam z koktajlem Morning glory, ani z Josephem Braggiem, chociaż ze strony Bragga groziło jej niebezpieczeństwo dość problematyczne. Teraz żałuję, że odmówiłem Reinhardowi. Gdybym wtedy poleciał do Lucerny, nie siedziałbym dzisiaj przy tym cholernym pulpicie sterowniczym. Owa brzemienna w skutki wizyta komandora wypadła właśnie w dniu otwarcia Kongresu. Bragg przyszedł przed zwykłą porą, dostał od Leslie swojego drinka i zasiadł w fotelu pod oknem. Telewizja na piątym kanale nadawała amerykański musical »Ta mała« - lekki musical, w jakich gustuje moja żona. Obejrzeliśmy go w milczeniu, również w milczeniu obejrzeliśmy film poświęcony wyprawie »Neptun I« wysłanej sześć tygodni wcześniej. Ten pierwszy załogowy lot na Trytona trwał trzydzieści pięć dób i przebiegał normalnie - o czym na bieżąco informowała prasa. Po udanym lądowaniu załoga statku, złożona z dwu doświadczonych pilotów: Vala Nevilla i Dieinb Epsteina, przystąpiła do eksploracji księżyca według ustalonego, ostrożnego programu - i o tym także informowała prasa. Od środy jednak nie było w gazetach żadnej wzmianki o wyprawie »Neptun I«. Telewizyjny film wyręczył naszych bystrych żurnalistów. Trzydziestego ósmego dnia, licząc od startu, a trzeciego, licząc od lądowania na Trytonie, piloci przestali odpowiadać na sygnały Ziemi, mimo że łączność radiowa z ich statkiem nie została przerwana. Nie odpowiadają perorował komentator, czwartą dobę. Według nieoficjalnych danych obaj znajdują się obecnie poza statkiem. Układy życiodajne przy ich skafandrach kosmicznych są w stanie zapewnić właściwą regenerację atmosfery wewnętrznej zaledwie przez dwanaście godzin. - Dziennikarska bzdura - odezwał się Bragg ze swego fotela. - Program nie przewidywał wyjścia ich obu ze statku. Epstein jest na pokładzie. - Och, tak - rzekła Leslie, choć o wyprawie »Neptun I« miała takie pojęcie jak ja, ja zaś o tej wyprawie miałem pojęcie bardzo zielone. - Gdyby to, co plotą dziennikarze, było bodaj w połowie prawdą, już dawno by zabrakło miejsca na cmentarzach. Bragg wydawał się zakłopotany tym nieoczekiwanym i niewczesnym poparciem. - Nno - powiedział z namysłem. - Generalnie biorąc na pewno masz rację. Ale jeżeli idzie o Nevilla i Epsteina, to są to chyba stuprocentowi kandydaci do Parku Bohaterów Uznałem za stosowne wmieszać się do rozmowy: - Epstein jest na pokładzie? - Bez wątpienia - odparł Bragg. - i nie żyje. Nie mamy tylko pełnego rozeznania co do Nevilla, ale jego sprawa jest raczej przesądzona. Nie znałem tych mężczyzn i w gruncie rzeczy nie obchodził mnie ich los, wszelako piloci statków kosmicznych stanowią jedna rodzinę, toteż odpowiedź Bragga trochę mnie wkurzyła. - Czy on o tym wie? - zapytałem. - O czym? - Że jego sprawa jest raczej przesądzona Zaglądając do swojej szklaneczki komandor obrócił ja w palcach. - Złudzenia zostawmy jego bliskim - rzekł obojętnie. - Centrala Analityczna.. - ...postawiła na nim krzyżyk - uciąłem. Ale przedtem Centrala Analityczna opracowała program lotu. Opracowała też szereg wariantów planu operatywnego. Uwzględniła wszystko to, co wiemy o Trytonie i czego nie wiemy. Zastosowała najwyższy współczynnik bezpieczeństwa. - Nie podoba mi się twój ton, Mikę - zganiła mnie Leslie. - Jest napastliwy. Bragg obrał z celofanu siedmiofrankowe cygaro i pstryknął zapalniczką. - Mikę jest po prostu naturalny. Stwierdził to protekcjonalnie, wkurzając mnie do reszty. Czasy, kiedy byłem od niego służbowo zależny, bezpowrotnie minęły, nie powinien o tym zapominać. - Przepraszam, już ci nie będę przerywał. Możesz ciągnąć swoją opowieść o swojej Centrali Analitycznej i o swoich chłopcach, którzy pędzą w kabinach swoich superszybkich statków na Trytona, żeby ratować swoich kolegów, Bragg otoczył się dymem cygara. - Używasz nieekonomicznej liczby mnogiej, Mikę - powiedział cynicznie. - Jeżeli Departament zorganizuje drugą wyprawę w rejon Neptuna, weźmie w niej udział najwyżej jeden statek z najwyżej dwuosobową załogą. I na Trytonie nie ma kogo ratować. Są tam dwa trupy ubrane w skafandry kosmiczne i gotowe do pogrzebu. - Więc wyprawy ratunkowej nie będzie? - Ratunkowej... nie. Ani badawczej. - Jego twarz na chwilę zniknęła za kłębem dymu. - Cięcia budżetowe. Zresztą ta cała szlaka planetarna za Jowiszem przestała nas interesować. Nie wysłano by też wyprawy »Neptun I«, gdyby nie względy prestiżowe. To był w ogóle poroniony pomysł. - Zaciągnął się cygarem. - No więc nie mogę ci opowiedzieć o chłopcach, którzy superszybko pędzą na Trytona, żeby ratować kolegów. Ale musimy tam posprzątać. Trzeba stamtąd zabrać “Acera” i ciała obu pilotów. Szyk ostatniego zdania wyraźnie świadczył o cynizmie Bragga, cynizmie, który raptem mnie rozbawił. Naśladując jego cynizm zapytałem: - Macie już frajerów do tej roboty? - Tak. - Zgiętym kciukiem potarł powiekę, gdyż dym dostał mu się do oka. - Dwoje. To małżeństwo: Leslie i Mikę Cesara. Zachichotałem. - Centrala Analityczna? - spytałem. - Centrala Analityczna. Porwał mnie pusty śmiech. Uwierzyłem mu, natychmiast uwierzyłem, że mówi serio; przecież nie mogło być inaczej. Zanosiłem się śmiechem, z głową odrzuconą do tyłu, powtarzając w duchu, że jeśli los zagnie na człowieka parol, nigdy nie ułoży on sobie życia i nie zazna wytchnienia. Bragg obserwował mnie chłodno i czekał, aż minie mi atak wesołości. - Oczywiście! - wykrztusiłem łapiąc oddech i ocierając łzy. - Oczywiście... że polecę! Mikę Cesara... zawsze i wszędzie! Oczywiście! Komandor spokojnie strząsnął popiół z cygara. Znowu zachichotałem. - Nie dziwi cię... moja zgoda? - Nie. - Wiedziałeś, że się zgodzę? - Tak. - Centrala Analityczna, co? - Centrala Analityczna. Chichotałem w dłonie. - Przewidzieli nawet naszą zgodę, słyszysz, Lee? - Nawet waszą zgodę, Mikę - potwierdził Bragg. - Ale na wszelki wypadek zatrzymałem w rezerwie wiadomość o nagrodzie Departamentu. O pięćdziesięciu tysiącach. - O pięćdziesięciu tysiącach. - I o orderze Neila Armstronga. - I o orderze. Chichocząc osunąłem się z fotela na dywan. Dostałem spazmów.” X “Nazajutrz rano, Leslie i ja, stawiliśmy się w macierzystym Ośrodku Kosmicznych Statków Załogowych. Powitano nas z umiarkowanym entuzjazmem i odniosłem wrażenie, że nasze kandydatury budzą tam kontrowersje. Rozstrzygające zdanie miał jednak szef Ośrodka, komandor Joseph Bragg, i pytia OKSZ - Centrala Analityczna, która wśród kilkunastu zestawów nazwisk podała nazwisko moje połączone z nazwiskiem mojej żony. Nie wiem, dlaczego naszych nazwisk nie skreślono dotąd z listy czynnych pilotów, dlaczego ujęto je w programie »Tryton« i dlaczego Joseph Bragg, udając że nie słyszy żarcików o »pierwszej wyprawie rencistów«, udzielił protekcji właśnie nam, Leslie i mnie - emerytowi, co przywykł już do ciepłych bamboszy.” Później, po naszym powrocie na Ziemię, Joseph Bragg przypłacił tę protekcję utratą stołka. Wyprawa nie należała do katkołomnych, chociaż nagły i niespodziewany zgon członków poprzedniej wyprawy pozwalał mówić o niebezpieczeństwie. Nie należała do karkołomnych, bo jej cel był ograniczony i skromny: zabrać z Trytona ciała obu pilotów, ich statek, i czym prędzej stamtąd zmykać - ale szefowie Departamentu zawyrokowali, że Bragg nadużył władzy, dopuścił się samowoli i niepotrzebnie zwiększył ryzyko. ,,Ja osobiście miałem powody, aby lecieć tam czy gdziekolwiek indziej, zwłaszcza z Leslie i z nikim poza nią. Miałem powody, niemniej wahałem się, chciałem i nie chciałem; w rezultacie postanowiłem zaczekać na orzeczenie diagnosty. Po badaniach lekarskich zjadłem z Leslie obiad w sali restauracyjnej OKSZ, a potem wróciłem do budynku “C”. Za drzwiami z napisem: AMBULATORIUM - WEJŚCIE, przy białym biurku na metalowych nóżkach siedział młody mężczyzna o aparycji dyplomaty i przeglądał moje wyniki. Zadał mi parę stereotypowych pytań: zawroty głowy? złudzenia kinestetyczne? drętwienie kończyn? bóle serca? senność? bezsenność? osłabienie? - i znowu zajrzał do papierów. - Mam tu - powiedział - pańską Kartę Badań sprzed trzech lat, z podpisem doktora Kramera. Nie rozumiem, na jakiej podstawie włączono pana do grupy »Emergency«, kto na to zezwolił. Nie rozumiem, czemu już wtedy nie odesłano pana na rentę inwalidzką. - Już wtedy? Urzędowym tonem odczytał: - Niedociśnienie... Zwolnienie akcji serca... Upośledzenie czynności mięśniowej... Osłabienie odruchów ścięgnowych i okostnych... Czy był pan o tym poinformowany? - Gdybym był o tym poinformowany, nie byłoby mnie tu dzisiaj. - Zacisnąłem palce na kolanach. - Domyślam się, że te niedomagania jeszcze się pogłębiły od tamtego czasu? Przytaknął i powiedział coś, czego nie dosłyszałem. - Proszę? - Sam pan widzi - podniósł głos. - Ubytek słuchu. - Zaszeleścił papierami. - Pański wynik badania audiometrycznego wskazuje na upośledzenie percepcji dźwięków... W obrazie EKG obniżenie amplitudy załamków... Zespół dystonii naczyniowej... Zaburzenia regulacji hormonalnej... Czy mani czytać dalej? Nie odpowiedziałem. Diagnosta z niewzruszoną twarzą oświadczył: - Koncept, żeby wysłać pana na Trytona, to groteska. Wstałem czując wszystkie swoje upośledzone mięśnie i ścięgna, źle funkcjonujące gruczoły, i serce, które nie dbało o stosowną wysokość amplitudy załamków. - Miło mi to niedosłyszeć, doktorze - rzekłem w drzwiach. Już się nie wahałem. Nie miałem wątpliwości, że chcę lecieć na Trytona. Zacne zamiary - pomyślałem. - Bragg będzie sfrustrowany. Z Josephem Braggiem spotkałem się dopiero przy kolacji. Nie wyglądał na człowieka, któremu pokrzyżowano plany. - Co z Leslie? - zagadnąłem go. Nie widziałem jej od obiadu. - Jakieś dodatkowe analizy? Stojąc przy moim stoliku komandor zlustrował pustawą salę. Przeniósł wzrok na mnie. - W porządku - odparł. - Dobierają jej skafander. Trochę przytyła. Odstawiłem talerz z niedojedzoną jajecznic; na bekonie i sięgnąłem po dzbanek z bawarka. - Aha. Więc j e j wyniki badań lekarskich są zadowalające? - Jej? - rzucił mi baczne spojrzenie - Czy twoje nie są takie? Uśmiechnąłem się do siebie. Przyniosła mi pociechę myśl, że nowina o moich upośledzeniach i zaburzeniach jemu także zwarzy humor. - Jestem ruiną pilota, komandorze Bragg. Odsunął wolne krzesło i usiadł - zaniepokojony, że może skwitowałem z udziału w wyprawie. - Nie przesadzaj, Mikę - powiedział. - Jesteś okazem zdrowia. - Byłem okazem zdrowia, dopóki nie pogadałem z diagnostą. Teraz jestem głuchy, nawalają mi gruczoły, serce, mięśnie, ścięgna, kości... Żachnął się. - Pan doktor Michael Kliemchen! Ten pętak po studiach. On nie odróżnia żebra od śledziony. - Miał moje wyniki. - Praktykant. - Bragg machnął ręką. - Bez pojęcia o medycynie kosmicznej. - Czytać chyba umie. - O co ci chodzi, Mikę? Masz jakieś kłopoty ze zdrowiem? - O moich kłopotach ze zdrowiem porozmawiaj lepiej z Komisją Lekarską. Znowu przyjrzał mi się wzrokiem bacznym, ale niekomunikatywnym. - Komisja Lekarska prolongowała twoją licencję - powiedział. - Ach tak! - wykrzyknąłem wsypując cukier do filiżanki. I naraz odechciało mi się Trytona”. Umieściłem pióro w uchwycie i uwolniłem się z pasów fotela. Był czas na gimnastykę profilaktyczną. - Śmierć Nevilla i Epsteina wcale nie jest taka tajemnicza - powiedziałem głośno, nie dbając o włączony mikrofon - skoro wiadomo, że Komisja Lekarska OKSZ zamiast do sanatoriów wysyła inwalidów w kosmos. XI Cztery golaski z paryskiej rewii ,, Feniks” zadzierały nogi przed kamerami i Bragg patrzył w telewizor z obrzydzeniem. Obaj delektowaliśmy się tequilą, a nasze panie nadal rajcowały w patio. - Zdaje się - powiedziałem - że on już nie pracuje w Ośrodku. - Kto? - Ten młody diagnosta. Michael Kliemchen. - Pan doktor. Nie, nie nadawał się do tej roboty. Golaski ustąpiły miejsca parze tancerzy, Bragg wpadł w rozmarzenie. XII Tę nową powieść umyśliłem skomponować na wzór “Katharsis”: na pokładzie “Acera II” zdecydowałem, że złożę ją z dwóch krótkich części zatytułowanych kolejno “Ziemia” i “Kosmos”, które opatrzę dedykacjami. Szkic pierwszej, dedykowanej Leslie, był gotów zanim dolecieliśmy do Trytona. Miały się na nią składać reminiscencje z mojego małżeńskiego pożycia i próby jego podsumowania. Szkic drugiej we mnie dojrzewał. Wiedziałem, że część tę zadedykuję obu pilotom zmarłym na Trytonie, i że będzie ona rekonstrukcją wypadków rozegranych na tym księżycu Neptuna. Po trzech tygodniach zaniechałem prowadzenia bieżących notatek z podróży, bo było to zajęcie pozbawione sensu. Dzień od dnia różnił się tylko programem telewizyjnym emitowanym z Ziemi, a do tych wstydliwych rozrywek, którymi urozmaicałem sobie monotonny “dobowy rozkład czynności”, nie przyznałbym się nawet przed sobą samym. Spisywałem jedynie wspomnienia. Nie, nie jedynie; na tydzień przed dotarciem na Trytona zacząłem improwizować. Między innymi napisałem wtedy i ten fragment: “Vala Neviila odnaleźliśmy pół kilometra od jego »Acera II«, w pobliżu łazika, co wciąż nadawał sygnały rozpoznawcze. U podnóża wzniesienia o szklistej i czarnej powierzchni, ponuro harmonizującego z księżycowym krajobrazem, Val Nevill leżał skurczony, przygniatając brzuchem pojemnik na próbki. Szybkę jego hełmu pokrywał od wewnątrz biały szron. Śmierć musiała go zaskoczyć, kiedy z wiertarką pochylał się nad ta smolistą i gładką powierzchnią, w której teraz my widzieliśmy ciemne kontury swych pokracznych odbić. Zamarznięte ciało Nevilla przenieśliśmy do łazika. Leslie usiadła za kierownicą, ja zaś, z pustym pojemnikiem, podążyłem za nią pieszo. Dieter Epstein leżał w sterowni - na podłodze, wygięty w łuk i opuchły. Był w ubiorze kompensacyjnym i zapewne dzięki temu jego gnijące zwłoki zachowały ludzkie wymiary, lecz twarz miał rozdętą i brunatno-fioletową. Z rozdziawionych warg sterczał mu sczerniały język, a wypchnięte gałki oczne były matowe i pożółkłe. Nad nim pulpit sterowniczy jarzył się rzędem monitorów, dziesiątkami kontrolek i podświetlonych tarcz mierników, które szemrały i tykały w swoim nieustannym działaniu. Było w tym widoku okrutne, makabryczne szyderstwo: coś, co z zasady jest martwe, tętniło oto życiem naigrawając się z tego, co z zasady jest żywe, a leżało oto martwe.” XIII Do kolacji Leslie nakryła w salonie. Po pracy w patio panie były strudzone, ale uśmiechnięte i tryskające werwą. Bragg swoim zwyczajem milczał, ja także nie zabierałem głosu znajdując przyjemność w kosztowaniu potraw i słuchaniu babskiej paplaniny. Emmelina chwaliła kuchnię mojej żony, moja żona chwaliła wyroby “Garmażerni Guenthera Geissa”, żona Bragga chwaliła wszystko, łącznie z pasztetem - okropnym według mnie. Zadziwiająco długo panie wałkowały ten temat, który zdawał się dostarczać im niewyczerpanych podniet do rozmowy, kiedy Anneliesse, zamierzając się na drugą porcję pasztetu, spytała: - Czy nie brakuje tu jednego nakrycia? Przykładem pozostałych porównałem w myśli sumę nakryć na stole z sumą osób. Wynik był remisowy. - Chyba wszyscy mają - powiedziała Leslie. - Ale ja mówię o nakryciu dodatkowym, “querica”(moja droga). O nakryciu dla Nepa. - Och. - Leslie posłała Annie przyjazne spojrzenie i odgarnęła włosy z zaróżowionego policzka. Gdybym usiłował kiedyś zobrazować literacko ten chwilowy stan emocjonalny mojej żony, użyłbym określenia, że zagrała w niej krew. - Nep nie jada z nami... To znaczy, on całkowicie obywa się bez pożywienia. - No właśnie - podchwyciła Annelise. - Pisali o tym w “Bern Zeitung”. Tak, w mojej żonie bezsprzecznie zagrała krew. - Masz ten numer tutaj? - Tutaj? Nie. Chyba, że ma go urni. - Anneliese przez stół zwróciła się do męża: - Kochanie. - Rano leżał na konsoli - odpowiedział Bragg grzebiąc widelcem w talerzu. - Aj, “carajo” (do cholery) Podrzucę go wam przy okazji. Piszą, że Nep jest... no, niematerialny. To prawda? Dostojnie moja żona kiwnęła głową. - To prawda. - I napisali też... Czy wy rzeczywiście traktujecie go jak członka rodziny? Leslie zerknęła na mnie z dawną urazą. - Tak, naturalnie. - “Maravilloso”(cudownie) - Anneliese zapominając o pasztecie przycisnęła ręce do płaskiej piersi. - I widujecie się z nim codziennie? - Kiedyś Nep prawie nie opuszczał swojego pokoju. Teraz widujemy się z nimi... Bo to są już dwie istoty... Teraz widujemy się z nimi coraz rzadziej. - Dwie istoty? Dlaczego dwie? - Jeszcze pasztetu? - wtrąciłem pod adresem pani Bragg. Przejęta mięła dekolt kanarkowego swetra. - Nic o tym nie pisali w “Bern Zeitung” - powiedziała. - Nic. Potwierdzało to opinię Reinharda - że autor artykułu o Nepie porusza się w temacie po omacku. Pokrzepiła mnie ta wiadomość, chociaż na dobrą sprawę nie miała większego znaczenia. Annelise natarła na Leslie. - Wydawało mi się, że Nep jest jeden. - Był. W kwietniu się rozdzielił. - Rozdzielił się? W jaki sposób się rozdzielił? - Nie wiem, w jaki sposób. Ale od kwietnia jest ich dwóch. - Rozdzielił się. “Maravilloso!” Co, urni? Bragg akurat wkładał do ust kopiastą porcję sałatki, więc gestem dał znać swojej żonie, że podziela jej zdanie. - Oni się zindywidualizowali - prawiła z - cudownie r partesu Leslie - i usamodzielnili. Nazywamy ich obu Nepem, bo są zawsze razem, ale właściwie to oni nazywają się zupełnie inaczej. Wmawiając sobie obłudnie, że strzegę terenów będących własnością Verlag R. Metternich, ponownie wtrąciłem się do rozmowy: - Polecam drób. Anno, proszę. Anneliese nadal przyciskała ręce do piersi. - A może - zapytała scenicznym szeptem - może oni są z nami tutaj? - Wykluczone. Nep nie pokazuje się nigdzie poza swoim pokojem. - I teraz tam jest? - Teraz? - Leslie zmarszczyła brwi. - Nie, on przychodzi bardzo rzadko. Gdyby przyszedł, wiedziałabym o tym. - Wiedziałabyś? - Pójdę zaparzyć kawę - oznajmiłem, wcale nie mając ochoty ruszyć się od stołu. Leslie nie zawiodła moich oczekiwań. - Siedź, ja zaparzę - wstała. - Czułabym to - powiedziała do Anneliese. - On mi daje znać, kiedy tu jest. Przy kawie nie mówiliśmy już o Nepie. Emmelina popisywała się znajomością życia prywatnego gwiazd i gwiazdeczek, takich jak Holenderka Herma Vos, której głowy żądały Towarzystwa Miłośników Zwierząt wszędzie tam, gdzie wyświetlano film “Igraszki z osiołkiem”; Anneliese Bragg opowiedziała nam o swoim dzieciństwie spędzonym w Meksyku; jednym okiem oglądaliśmy telewizję. Było odrobinę marudzenia, zanim goście uznali, że pora na spoczynek. Umyłem się w łazience przylegającej do naszej sypialni. Kiedy stamtąd wyszedłem, Leslie siedziała na łóżku, w koszuli nocnej i lizesce, i wcierała krem w stopy. - Wiem, Lee - uprzedziłem ją. - Jakoś nie możesz. Zdobyła się na współczujący uśmiech. - To był męczący dzień, kotku. Kinkiet przy łóżku dawał niewiele światła, tyle, co świetlik nad koją i pewnie dlatego przypomniały mi się tamte godziny, gdy nasz “Acer II” wytracał prędkość przed lądowaniem na Trytonie. Leslie wtedy równie starannie masowała swoje nogi. Była jeszcze blada po trwającym trzydzieści trzy doby anabiotycznym śnie. Była blada i osłabiona, mimo to i wbrew zakazowi Ośrodka Kierowniczego postanowiła wyjść ze mną ze statku. Tryton. To, cośmy tam zastali - księżycowy krajobraz, ciała Nevilla i Epsteina - tylko w nieznacznym stopniu różniło się od tego, co wcześniej przedstawiłem na kartach dziennika. Na widok obu trupów natychmiast diabli wzięli mój ambitny zamiar, żeby zebrać dane, które by mi potem ułatwiły “rekonstrukcję wypadków rozegranych na tym księżycu Neptuna”. W ciągu stu czterdziestu siedmiu minut zrobiliśmy to, czego od nas wymagano, później moja żona nadała meldunek na Ziemię i przekazała Ośrodkowi Kierowniczemu sterowanie tamtym “Acerem II”, a jeszcze później rozpoczęliśmy nasz powrotny lot ku kredytowi bankowemu w wysokości pięćdziesięciu tysięcy franków szwajcarskich. - Spij dobrze, Lee - powiedziałem. Leslie odłożyła tubkę z kremem na szafkę nocną. - Ty także śpij dobrze, Mikę. Wyszedłem na korytarz. Zamiast do “Celibatki” skręciłem do swojego gabinetu. CZĘŚĆ TRZECIA Mojemu dziecku Ziemia I Przemierzyłem gabinet potykając się w ciemności o leżące na dywanie książki. Po omacku odnalazłem kontakt lampy na biurku. Oto moja twierdza - mogłem powiedzieć. - Fornirowany mur obronny z dwiema flankami: napoczętą ryzą i stosem rękopisów. A na przedpolu papierowe kule. I mam za sobą bez mała pięć miesięcy wojny, swojej prywatnej wojny z plikiem czystych kartek i z opornym długopisem. Ta wojna rozgorzała w kwietniu tego roku, od dnia, w którym Leslie wieczorem, po wyjściu z pokoju Nepa, oświadczyła wstrząśnięta: “On się rozdzielił. To już nie jest Nep. On... Oni... To nigdy nie było Nepem. Nie chcę go więcej widzieć”. Nie spaliśmy wtedy do rana; rano moja żona zażyła leki uspokajające, a ja w piżamie usiadłem na stopniach ganku. Szczękałem zębami z zimna i patrzyłem na świt szarzejący po tej nocy, po której - cóż za paradoks - czułem się zrelaksowany. Byłem odprężony, rozumowałem jasno, i chociaż nie jestem ulubieńcem muz i z reguły nie unosi mnie natchnienie - kiedy zmarznięty kuliłem się tak pod pergolą, ulitowano się nade mną na Parnasie. W ciągu tych kilkunastu minut forma i przede wszystkim treść przyszłej powieści nabrały w moim umyśle wyraźnych kształtów. Dosyć ostro wziąłem się do roboty, do wojaczki z tą tak zwaną materią literacką, usiłując zmazać hańbę minionych szesnastu miesięcy, kiedy to zamiast stosu rękopisów rosły moje zaległości. Bo od szesnastu miesięcy, od czasu, jak Leslie i ja “opuściliśmy obóz readaptacyjny, gdzie przez sześć tygodni przywracano nas Ziemi po naszej podróży na Trytona”, daremnie zmagałem się z własną nieporadnością. Fanaberie i urojenia mojej żony, jej wyjazdy do klinik w Zurychu, konsultacje z doktorem Rettmanem, nasze częste kłótnie - wszystko to dodatkowo utrudniało mi pracę. Dopiero ten krytyczny kwietniowy wieczór poprawił sytuację w naszym domu i stał się dla mnie natchnieniem. Nie “Ziemia” i “Kosmos” - myślałem skulony na stopniach ganku - ale “Kosmos” i “Ziemia”. - Ta z pozoru niepoważna myśl, śmiesząca swoją błahością, zawierała w istocie nową koncepcję mojej książki. - Do diabła - rozważałem dalej - z “Osculorein”, z naszym miodowym miesiącem, wojażowaniem po świecie, urządzaniem chałupy, z Emmeliną, Braggiem, z zauroczeniem Leslie i koktajlem Morning glory. Kogo to obchodzi? Kompozycyjną osią części pierwszej powinien być Tryton, części drugiej... konsekwencje naszej wyprawy na ten księżyc, czyli Nep, który będąc kluczem zagadki, jednocześnie odegrałby w tej powieści rolę postaci alegorycznej. A może... “Kosmos”, “Ziemia” i “Kosmos”? Miałem mnóstwo notatek dotyczących mojego pożycia z Leslie w okresie między naszym pobytem w obozie readaptacyjnym a tą nieprzespaną nocą w kwietniu, co w znacznej mierze rozwiązywało sprawę “Ziemi”. Sprawa “Kosmosu” wyglądała gorzej. W zasięgu oddziaływania grawitacyjnego Trytona nasz “Acer II” znajdował się nie dłużej aniżeli pięć godzin, na jego powierzchni - zaledwie sto czterdzieści siedem minut, z których, na domiar, nie potrafiłem się rozliczyć dokładnie, czym doprowadzałem do rozpaczy ekspertów OKSZ. - Więc ciało Nevilla - indagowali mnie - leżało pół kilometra od tamtego statku? - Tak - odpowiadałem. - U podnóża czarnego wzniesienia? - Tak. - W pobliżu łazika? - Tak. Ósmego bądź dziewiątego dnia przewodniczący komisji, wielki mężczyzna, taki jakich podejrzewam, że rozzłoszczeni mogą bez wysiłku rzucić w człowieka stołem albo szafą - potrząsnął przede mną moim dziennikiem czynności. - Przecież dosłownie to samo napisał pan tutaj! - Możliwe - odrzekłem. - Nie pamiętam. - Ale chyba pamięta pan, że te notatki robił pan zanim wylądowaliście na Trytonie? - Tak, to pamiętam. Z tych stu czterdziestu siedmiu 'minut pamiętałem też zaciśnięte wargi Leslie, kiedy wkładała skafander kosmiczny, światła łazika tańczące po szarofioletowych nierównościach i lśniących jak rtęć kałużach, reflektory tamtego “Acera II”, które oświetlały miejsce, gdzie leżał skuty mrozem trup Nevilla, i w tamtej sterowni uśmiech aktorki buchający z ekranu nad opuchłymi zwłokami Epsteina, spazmatyczny oddech mojej żony i jej bezładne przekleństwa, a potem jej równie bezładny meldunek posłany na Ziemię, kiedyśmy na pledzie zanieśli do komory anabiotycznej tę gnijącą galaretę w rozdętym ubiorze kompensacyjnym. - Jakie to ma znaczenie? - spytałem. - Jakie to ma znaczenie, czy Nevill leżał na brzuchu czy jajami do góry? Chcieliście tam tylko posprzątać i myśmy posprzątali. - Proszę się uspokoić, panie Cesara - rzekł przewodniczący. - W pańskich notatkach i w pańskich poprzednich zeznaniach jest parę nieścisłości. - A wam chodzi o to, żeby wszystko ładnie pasowało do siebie. Tego dnia przy kolacji Heinz Vogel, były instruktor pilotażu, a od dziesięciu lat ekspert w tej dziedzinie i stały członek komisji OKSZ, powiedział mi nieoficjalnie: - Nam jest zupełnie obojętne, czy to, co mówisz, pasuje do siebie czy nie pasuje. Ale w protokole twoje zeznania muszą się trzymać kupy, chociaż tego protokołu i tak nikt nie będzie czytać. Zawsze, dokądkolwiek leciałem, na końcu rejsu czekała na mnie baza albo stacja, która była cząstką Ziemi, z żywymi ludźmi i ze swojskim otoczeniem. Miałem na koncie prawie tyle samo miesięcy spędzonych w kosmosie, ile minut na Trytonie, ale nie miałem, nigdy nie miałem zadatków na odkrywcę, kolonizatora, “człowieka, który pierwszy...” Powiedziałem ,o tym Heinzowi. - To nie był trafny wybór - stwierdziłem. - Gdyby to nie był trafny wybór, nie siedziałbyś tu teraz - odparł. - Z charakterystycznym dla siebie wisielczym poczuciem humoru przyznał jednak, że w swoich poglądach nie jestem odosobniony. - Tuż po waszym starcie większość pracowników Ośrodka zaczęła ciosać piaskowiec na wasze nagrobki. Tylko ci faceci z Centrali Analitycznej byli pewni swego. Oni i stary. To na pewno nie był trafny wybór, ale nie miałem ani ochoty, ani siły do dyskusji z Heinzem Voglem. Dla mnie moja przygoda z Trytonem dawała się streścić w jednym zdaniu: “sto czterdzieści siedem nierealnych minut w nierealnym świecie”, i chciałem o niej zapomnieć - na przekór komisji OKSZ i wbrew swoim zamierzeniom pisarskim. Nie, może nie wbrew, raczej ze względu na odstąpienie od nich, bo jeszcze w drodze powrotnej z Trytona poprzysiągłem, że więcej nie tknę pióra. Dałem sobie na to słowo, ale oczywiście uwolniłem się od niego zaraz po wyjściu z obozu readaptacyjnego, kiedy zadzwonił do mnie Reinhard Metternich. I później przez szesnaście miesięcy ubolewałem nad swoją naturą, która kazała mi odrzucić propozycję komisji OKSZ. - Nie - powiedziałem przewodniczącemu - nie zgadzam się na żaden zabieg. - To zwykłe zakropienie, panie Cesara. Vasopressin działa krótkotrwale i nie wywiera ubocznych skutków. N Dwie krople Vasopressinu miały sprawić, że bieg wypadków na Trytonie mógłbym odtworzyć w pamięci minuta po minucie. - Wykluczone - odrzekłem. Byłbym bardziej ugodowy, gdyby z tą propozycją komisja OKSZ wystąpiła po mojej telefonicznej rozmowie z Reinhardem, niezmordowanym rezonatorem moich ambicji autorskich; ba, przyjąłbym ją bez wahania, sam odnosząc z tego pożytek i zaskarbiając sobie wdzięczność panów ekspertów. Na ich wdzięczności upiekłbym może drugą pieczeń: może bym otrzymał do wglądu opinie obducentów, którzy robili sekcję zwłok Nevilla i Epsteina. A tak, kiedy po opuszczeniu obozu readaptacyjnego i wysłuchaniu przez telefon zagrzewającego monologu Reinharda pojechałem w połowie grudnia do Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych, zamiast tych opinii pokazano mi drzwi. Na interwencję Josepha Bragga nie mogłem liczyć, bo wtedy był już zawieszony w obowiązkach. Do diabła z nimi - rozważałem szesnaście miesięcy później, w kwietniu tego roku, siedząc w piżamie na stopniach ganku i kuląc się przed chłodem. - Do diabła z Vasopressinem, komisją OKSZ i opiniami obducentów. Pieprzyć i dziennik czynności, te sto czterdzieści siedem minut i strzępy wspomnień z Trytona. Źródło informacji mam tutaj, we własnym domu; źródło informacji gruntownych i ścisłych. Ale żeby czerpać z tego źródła, trzeba wpierw było przestąpić próg pokoju Nepa. Zwlekałem z tym od kwietnia do lipca, a kiedy wreszcie zdobyłem się na odwagę, Leslie tamtej bezksiężycowej nocy rozwiała moje złudzenia. II Z obozu readaptacyjnego, gdzie w atmosferze pretensji i niesnasek uhonorowano nas premią i udekorowano Orderem Neila Armstronga, powróciłem z Leslie do domu pełen najgorszych obaw. Wprawdzie na komandora Josepha Bragga prokuratura wojskowa nałożyła areszt, co zresztą Leslie przyjęła z całkowitym spokojem, ale pozostawał jeszcze koktajl Morning glory i łatwość, z jaką moja żona dawała się zauroczyć ludziom i rzeczom. Obóz readaptacyjny opuściliśmy jedenastego grudnia, w poniedziałek; w środę zadzwonił Reinhard i powiewając przed kamerą swojego aparatu formularzem umowy wydawniczej wygłosił spicz o posłannictwie pisarza; w czwartek pojechałem do Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych, skąd mnie spławiono, kiedy poprosiłem o kopie opinii sekcyjnych; w piątek wywlokłem z ogrodowego lamusa mechaniczną piłę i ruszyłem w tany z Morning glory. W tumanach wzbijanego śniegu wyciąłem wszystko, co rosło na tyłach domu, po czym zgromadziłem te krzaki i gałęzie w stos, polałem benzyną i podpaliłem. Leslie obserwowała mnie podejrzliwie. - Świąteczne porządki? - zapytała. - Coś w tym rodzaju - odrzekłem. Stałem przy ognisku, w kręgu drgającego powietrza. Rzadki, siwy dym płynął pionowo w górę, wokół wirowały płatki popiołu. Leslie otulając się blezerem podeszła do mnie wolno i wsunęła mi dłoń pod pachę. W milczeniu patrzyła ponad płomieniami na karczowisko. - Wiesz co? - powiedziała nagle dźwięcznym, podekscytowanym głosem. - Wiesz co, Mikę? Mam kapitalny pomysł! - Hm - mruknąłem. - Nie jesteś ciekaw jaki? - Jestem. - Zbudujemy tutaj patio. Patio z basenem. Tu, między skrzydłami domu. Na chwilę znowu zamilkła, prawdopodobnie entuzjazmując się w duchu swoim nowym pomysłem i obmyślając już szczegółowe plany. - Kotku - zapytała słodko - czy bardzo jesteś przywiązany do tej obskurnej, próchniejącej budy? - machnęła ręką w kierunku lamusa. - Nie bardzo. - Mógłbyś się bez niej obejść? - Owszem. - Świetnie - puściła mnie i schyliła się po piłę. - Jak to działa, kotku? - No dobrze - powiedziałem. - Przenieś narzędzia ogrodnicze do piwnicy, a ja się zajmę resztą. Nim zapadł zmierzch, po lamusie zostały jedynie szczątki progu, cztery doły w miejscu belek narożnikowych i prostokąt gołej, udeptanej ziemi. Ogień buzował do wieczora; kłęby dymu - burego od palonych regałów i stojaków z plastyku - waliły w szarzejące niebo przykuwając uwagę sąsiadów, którzy sterczeli w oknach i zaniepokojeni podglądali nas - dwoje dziwaków odprawiających czarne nabożeństwo. - Basen - paplała Leslie, kiedyśmy się myli do kolacji - będzie tam, gdzie ognisko. Wzdłuż skrzydeł wybudujemy krużganki. Posadzka, naturalnie, z płytek kamiennych. Po świętach zaproszę tu projektanta, a na wiosnę, jak się ociepli, sprowadzę fachowców. Te plany, ich realizacja, niewątpliwie mogły być jakimś, doraźnym, środkiem na nasze komplikacje małżeńskie. Środkiem radykalnym byłoby ,,to trzecie” - podzielałem ten pogląd, który moja teściowa wyraziła podczas herbatki w swoim londyńskim mieszkaniu. Podała wtedy upieczoną przez siebie szarlotkę... “...i z powrotem usiadła na owym rzeźbionym krześle z wysokim, twardym oparciem. - Wyobrażam sobie - powiedziała. - Tę waszą chałupę. Boże, przecież to książęca rezydencja. Czy w Szwajcarii nie ma ograniczeń metrażu? - Musicie kiedyś z papą zajechać do nas - Leslie przeniosła na swój talerzyk kawałek szarlotki. - Moglibyście zostać w Breshoven przez całą zimę. Tam jest fantastyczny klimat. - Chyba nie chodzi ci o to - Maria Pia Leeport uśmiechnęła się dziewczęco - żeby zapełnić kimś te pokoje? Och, tylko nie rób takiej miny. Wiesz, jaki jest twój ojciec. Jego trasa od dnia naszego ślubu stale zamyka się w tym samym trójkącie: dom, praca, pub. Wszystkie urlopy spędził w Londynie, a na weekendy... - Mamo, nie sądzę, żeby to Mike'a interesowało. Pani Maria Pia Leeport oparła zwichniętą nogę na kolanie i opuszkami palców podrapała się w nią przez opatrunek. - Żałuję, że nie stać mnie na kochanka. Tak jak Olivię. Zmienia ich co tydzień, a baba jest już dobrze po pięćdziesiątce. Gdyby nie jej wizyty, gdyby nie wizyty Jensonów i gdyby nie zajęcia w Klubie Hipicznym, doprawdy, z nudów przyprawiałabym twojemu ojcu rogi na potęgę. - Mamo. - Co ty możesz o tym wiedzieć, dziewczyno? Od dziesięciu lat jesteś poza domem. No i masz Mike'a, budujecie się, jeździcie po świecie. Leslie westchnęła. - Może ułożymy »prześcieradło«? Ten pasjans jeszcze nigdy nam nie wyszedł. Pani Maria Pia Leeport nie dała się zbić z tropu. - Tak, budujecie się, jeździcie po świecie... - zawiesiła głos, ostrożnie opuszczając zwichniętą nogę na podnóżek - ...i na razie wam to wystarcza. Ale na jak długo? Miarkowałem, że ona usiłuje nie zbaczać z tej wytyczonej przez siebie prostej, wszelako cel, do którego zmierzała, majaczył mi mgliście. I właśnie teraz rzekła: - Powinniście mieć dzieci. Bodaj jedno dziecko. Leslie wzdrygnęła się nad szarlotką. - Dzieci - powtórzyła niecierpliwie. - Bodaj jedno. Poczułem na sobie wzrok teściowej, lecz udałem, że przyglądam się pejzażowi za oknem. Byłem ciekaw, co powie Leslie tak przyparta do muru. Gdybym wtrącił swoje trzy grosze, mogłaby wykręcić się sianem łapiąc mnie z kobiecą niekonsekwencją za byle jakie słowo. - O rany! - cisnęła łyżeczką na talerzyk. - Ten cały bank nasienia. Obrzydliwość! - Obrzydliwość? Masz coś przeciwko bankom nasienia? - Mówmy o czymś innym, dobrze, mamo? - Przecież nikt ci nie każe nurzać się w tym, co oni tam przechowują. - Mamo. - Poczekaj, Les. Wiesz dobrze, jak jest z Mikiem. Pilotom to się zdarza. A tam jest jego... no, cząstka. O Boże, czy ja mam uświadamiać swoją trzydziestoletnią córkę? - A czy ty nie potrafisz zrozumieć, że twoja trzydziestoletnia córka może nie życzyć sobie, żeby jej jacyś grzebali w dupie? - Pomyślałby kto, że nigdy nie byłaś u ginekologa. - Pani Maria Pia Leeport przeniosła zdumiony wzrok na mnie i znów na Leslie. - Chyba nie będziesz mi wmawiać, że jest to jedyny powód, dla którego wolisz zrezygnować z dziecka. Rocznie setki kobiet... - Do jasnej cholery, mamo!” Podzielałem pogląd teściowej, ale pomny tej rodzinnej sprzeczki i gwałtownej reakcji mojej żony na telewizyjny program “Kominek”, w którym redaktor publicznie chwalił fenomenalną rozrodczość pani Bettiny Prager - nie paliłem się do jego sformułowania. Wypatrywałem stosownej okazji. Trafiła się taka w Wigilię. Leslie po południu zatelefonowała do Londynu, by na odległość przełamać się z rodzicami opłatkiem, a jej matka składając nam świąteczne życzenia (17 r nie omieszkała napomknąć o “słodkim bobasku”. Niby żartem nawiązałem już przy stole do tych życzeń i wtedy Leslie powiedziała ku mojemu osłupieniu: - Ależ, Mikę, ja jestem w ciąży. III W tamtym roku, czwartego stycznia zjawił się u nas projektant, a piątego zadzwoniła z Paryża Emmelina, żeby nas uprzedzić o swoim przyjeździe do Breshoven. Splendor jej podejmowania miał spaść na nasz dom w najbliższy poniedziałek, spadł jednak we wtorek, bo: - Na Orły była mgła. Skrycie wyraziłem żal, że zaburzenia atmosferyczne są tak krótkotrwałe; Leslie bąknęła coś o pechu i z troską dość agresywną zajęła się gościem, który w rewanżu przez cały dzień deptał jej po piętach i zasypywał ją plotkami. Wieczorem, kiedy moja żona włączyła telewizor, by obejrzeć dwudziesty ósmy odcinek angielskiego serialu “Lands End”, Emmelina zaofiarowała się przyrządzić nam aperitif i... “...poprosiła mnie o pomoc. Podążyłem za nią do baru w rogu salonu. - Czy wiesz, Mikę - powiedziała robiąc galimatias wśród butelek - że podpisałam kontrakt z »BerttiloniSantos«? - Reklama? - spytałem od niechcenia. Zarobiłem na jej politowanie. - »Berttiloni-Santos« to największa włosko-hiszpańska wytwórnia filmowa w Europie! - Na politurowanym blacie baru ustawiła w rzędzie trzy wysokie, smukłe szklanki. - Chcą mnie do swojego nowego filmu. To będzie komedia porno. »Kosmiczny paroksyzm«. - Obiecujący tytuł. Z chłodziarki wyjęła kostki lodu i rozkruszyła je w niklowanym pojemniku. - Nie znam dokładnie scenariusza, ale film opowiada o tym, jak do Ziemi zbliża się siła kosmiczna, która wyzwala w ludziach wszelkie tłumione przez nich popędy seksualne. “Sceny z początkowych sekwencji »Paroksyzmu« filmowane będą na pokładzie autentycznej stacji orbitalnej, ale dalej akcja toczyć się będzie na Ziemi. Sprawiedliwie podzieliła lód na trzy porcje i do każdej szklanki odmierzyła po pięć kropli absyntu. - Ja mam zagrać modelkę, która występuje na pokazach z piętnastoletnim synem, cnotliwym cherubinkiem. Pokaz odbywa się w Salonie Mody. Na sali handlowcy, artyści, ludzie z najlepszych sfer. Ja i syn prezentujemy kostiumy plażowe. I wtedy dostajemy się w zasięg oddziaływania tej siły. Zaczyna być rajcownie. Kilka babek się rozkleja, jakiś narwaniec wyskakuje z gaci, drugi dziarski młodzian zdejmuje skórzany pas... Przydałaby się nalewka muszkatołowa. - Co? - Chyba nic takiego tu nie znajdziemy. - Wspinając się na palcach, zlustrowała górną półkę. - Muszkatel poprawia smak, ale obejdzie się. Poczekaj sekundę, zaniosę to Leslie. - Wzięła z baru jeden aperitif i zaraz odstawiła go z powrotem. - Zapomniałam, przecież ona teraz nie pije. Och i zapomniałam ci pogratulować. Strasznie się cieszę, Mikę. Zdwoiłem czujność. Już raz mi gratulowała - wydania »Katharsis« - i kosztowało mnie to wtedy sto tysięcy franków szwajcarskich. - Pogratulować? - No, odmiennego stanu Leslie. Czułem, jak twarz mi sztywnieje. - Powiedziała ci o tym? - A nie powinna? - Emmelina umoczyła wargi w aperitifie. - Jej stan niedługo będzie się rzucał w oczy, więc nie ma z czego robić tajemnicy. To już czwarty miesiąc. - Czwarty - rzekłem głucho. Przynajmniej tak utrzymywała moja żona. Twierdziła, że w ciążę zaszła ze mną na Trytonie - podważając owym twierdzeniem autorytet czołowych europejskich andrologów. - Obliczyłyśmy, że ono urodzi się na przełomie czerwca i lipca. Będzie dzieckiem lata. - To jeszcze nic pewnego - wyraziłem tę wątpliwość pośpiesznie. Miałem nadzieję, że Emmelinie nie przyszło do głowy, aby odliczyć również wstecz. Wiedziała o mojej »chorobie zawodowej«, o tym - jakby to ujęła jej dawna znajoma, Britta Gaulish - że swoją płodność zostawiłem w banku nasienia; wiedziała też, że od najbliższego banku nasienia, przed trzema miesiącami, we wrześniu minionego roku, Leslie i ja byliśmy oddaleni o ponad cztery miliardy kilometrów. - Kobiety w tych sprawach są nieomylne - Emmelina patrzyła na mnie w szczególny sposób, może nawet z szacunkiem. - Za pół roku zostaniesz tatusiem. - Jej wilgotne i zaczerwienione od zimnego napitku usta rozchylił rzewny uśmiech. - Tatuś Mikę Cesara. Cudownie! Cudownie - pomyślałem - to właściwe określenie.” IV Komplikacje w związku z urojoną ciążą mojej żony zaczęły dawać mi się we znaki od marca. Leslie była wtedy w “szóstym miesiącu” i - wbrew zapewnieniom Emmeliny, a zgodnie ze stanem taktycznym - wcale nie rzucało się to w oczy. Wcześniej - od grudnia do końca lutego - jej chimery zachowywały formę niegroźnych dziwactw, jakie po trosze miewa każda kobieta. Te wszystkie bzdury z “przestrzeganiem zasad racjonalnego żywienia”, z “higieną, ubiorem i gimnastyką ciężarnej”, nawet nie pozbawione były uroku, a przy tym absorbowały Leslie na tyle, że przestała zajmować się Braggiem. Ponadto teatrem, w którym ona wystawiała swój monodram pod tytułem “Jestem brzemienna”, był wyłącznie dom, kontentowała się jednym widzem i nie próbowała nikogo wciągać w krąg swoich urojeń. Tak było do pierwszego dnia kalendarzowej wiosny, kiedy to Leslie postanowiła poddać się badaniom kontrolnym. Wybór jej padł na doktora Eckberta Sauera, wziętego ginekologa w Breshoven, i udała się do niego z moim błogosławieństwem. Ufałem, że z tej konfrontacji medycyna wyjdzie zwycięsko. Przeliczyłem się. Leslie od ginekologa przyjechała w nastroju skrzyni dynamitu; poznałem to natychmiast, więc przezornie wstrzymałem się od pytań. Była rozczarowana i rozgoryczona, ale jej przekonanie pozostało niezachwiane, czemu dała wyraz w dosadnej opinii o doktorze Eckbercie Sauerze: - Ten weterynarz powinien raczej macać kury. I więcej nie było o tym mowy. Były za to r następne badania przeprowadzone już, po starej znajomości, przez etatowego specjalistę z OKSZ. Ich rezultat - skądinąd łatwy do przewidzenia - o dziwo nie rozczarował tym razem mojej żony, bo wróciła z Ośrodka w usposobieniu optymistycznym, marzycielskim i wzniosłym. - Te macajdupy to swoje wiedzą - powiedziała zadumana - ale doktor Rettman uważa, że problem jest daleko bardziej skomplikowany niżby się to komukolwiek wydawało. Odetchnąłem. Nareszcie - pomyślałem - trafiła w ręce odpowiedniego lekarza. Psycholodzy mają to do siebie, że nawet położnicy wmówią, że jest bezpłodna. Przeliczyłem się powtórnie. Leslie konsultowała się z Rettmanem regularnie co sobotę i po każdej takiej konsultacji potrzebowała trzech - czterech dni, by zstąpić z obłoków na ziemię. Oprócz troski o “prawidłowy rozwój fizyczny formującego się w niej maleństwa” zaczęła przejawiać także dbałość o “jego system nerwowy”. Do swojego repertuaru macierzyńskiego włączyła częste kontakty z klasyczną literaturą piękną, preferując utwory pisane z myślą o midinetkach, chodziła na spacery, wlokła mnie ze sobą na wernisaże i koncerty, a w maju zażądała, żebym ją zawiózł do Genewy, do Musee d'Art et d'Historie. Te fanaberie mojej żony nie wystawiały chlubnego świadectwa kwalifikacjom zawodowym Rettmana. Powoli nabierałem podejrzeń, że i jemu brakuje piątej klepki. Pod koniec maja Leslie w tajemnicy przede mną spakowała podręczny neseser i wsiąkła na dobę. Czekałem na nią siedząc z książką w łóżku i wyrzekając do świtu, i potem spałem do południa, aż obudził mnie szczęk naczyń w kuchni. Zły i otępiały zszedłem na dół. - Cholera - przywitała mnie Leslie - oparzyłam się w rękę.. Na widelcu podniosła z ziemi pokrywkę i umieściła ją na dnie zlewu. - No, słucham - rzekłem. - Przepraszam cię, kotku. Miałam wrócić wczoraj wieczorem. - Co ty powiesz! - Ale po drodze była ta romańska katedra i Fraumiinsterkirche, no i spóźniłam się na popołudniowy ekspres, więc przenocowałam w “Savoyu”. - Pojechałaś do Zurychu! Bez jednego słowa. - Nic ci nie mówiłam, bo znowu byś wydziwiał. - Zgasiła gaz pod rondlem, z którego roznosił się po kuchni zapach irytująco apetyczny. - A do Zurychu musiałam pojechać. Tylko tam mają tę aparaturę do badania aury płodu. - Do badania czego? - Och, Mikę, nie kłóćmy się od poniedziałku, dobrze? - Wydobyła z rondla pieczeń i położyła ją na półmisku, obok liści zielonej sałaty. - Ostatecznie to ja jestem w ciąży, nie ty. Roześmiałem się niemal płaczliwie. - Oczywiście, jesteś w ciąży. Ale ponieważ jeszcze nie wszyscy w Szwajcarii o tym wiedzą, postanowiłaś rozgłosić tą radosną nowinę. - Powtarzam: to jest wyłącznie moja sprawa. - To nie jest wyłącznie twoja sprawa. Ta sprawa dotyczy także mnie. A ja bym wolał, żebyś nie prała publicznie naszych domowych brudów. Wtedy Leslie poniosło. - O jakich brudach, do cholery, mówisz? Czekałem na ten wybuch, bo sam chciałem sobie pofolgować: wyrzucić z siebie to, co się we mnie nawarstwiało od naszego lądowania na Trytonie. Albo i od początku naszego małżeństwa. Odpowiedziałem szorstko: - Mogę znieść twoją egzaltacje i twoje urojenia. To jest nawet zabawne, przydaje ci kolorytu. Mogę znieść twoje nieustanne konsultacje z Rettmanem. On, jak każdy psycholog, ma kuku na muniu, więc te brednie bierze na serio. Ale, na miłość boską, nie wciągaj w to ginekologów i położników z tych zarozumiałych, rozplotkowanych klinik w Zurychu. Zamaszystym ruchem pozbyła się fartuszka, który opasywał ją w talii, skłębiła go i cisnęła w kierunku kuchennego wieszaka. - Co ty, u licha, wiesz o ciąży? - spytała. Policzyłem w duchu do dziesięciu. - Posłuchaj. Może faktycznie nie wiem nic o ciąży, może nie wiem nawet, jak się do ciąży przyczynić. Ale znam dziennikarzy. Pod ich piórami twoje niewinne urojenia urosną do rozmiarów paranoi. Chcesz zrobić z siebie pośmiewisko? Leslie zaczerpnęła do płuc powietrza. - No to posłuchaj teraz ty. Urojenia, egzaltacja, brednie... Dobrze. Ale nie wmawiaj mi, że to ja publicznie piorę brudy. Nie wmawiaj mi tego, bo zaraz przyniosę tutaj tę twoją ekshibicjonistyczną książkę i przeczytam ci ją na głos. “Katharsis”! To jest właśnie publiczna pralnia twojego sumienia! Od tej kłótni nieporozumienia między nami zaczęły się mnożyć i trwały do pierwszych dni lipca. Leslie jeszcze dwukrotnie niepokoiła medyków z Zurychu, nie zaniechała też cosobotnich konsultacji z doktorem Rettmanem. O budowie patio przestała myśleć; jego projekt, który przysłano nam w lutym, pokrywał się czasie prawie nie pisałem. Znalazłem sobie towarzystwo na półkach naszego baru, wesołe i zacne towarzystwo, i spędziłem w nim mnóstwo miłych godzin. Od połowy kwietnia byłem odseparowany od małżeńskiego łoża, bo Leslie wykoncypowała, że jej “ciąża jest zagrożona, więc w trzecim trymestrze należy zachować wstrzemięźliwość”. Rankiem siódmego lipca ze snu wyrwało mnie tarmoszenie. Zobaczyłem nad sobą swoją żonę, bladą i ledwie żywą, ale rozpromienioną i wniebowziętą. - Urodziłam - powiedziała. - Urodziłam chłopca. Ma na imię Nep. Dzisiaj, o siódmej. Siódmego dnia siódmego miesiąca, o siódmej rano. Siedem, siedem, siedem. Tego samego siódmego dnia siódmego miesiąca do śniadania wypiłem głęboką szklaneczkę szkockiej, a o godzinie siódmej, tyle że wieczorem, byłem już schlany w trupa. V Oto moja twierdza - pomyślałem. - Przedpole usiane papierowymi kulami, mur obronny biurka i dwie flanki: napoczęta ryza i stos rękopisów. Jeszcze nie odłożona na ten stos leżała przede mną kartka zapisana w trzech czwartych. Prześliznąłem się wzrokiem po tych wierszach. “Leslie była w niebieskim pokoju i nawlekała świeżą pościel Przez otwarte okno słońce Od dworu jak wygładza fałdy prześcieradła. - Mikę, proszę cię. Emmelina dzielący nas materiał mojego płaszcza i jej spódnicy Wymknęła mi się z objęć - O Boże! - Więc co z moim prezentem? - On powiedział, że mogę ci go ofiarować nie wcześniej niż za - Jaki on? - Mój gach. Mocniej otuliłem się płaszczem i ściągnąłem pasek Z wahaniem podeszła do mnie. - Dzisiaj zdradzę ci jego inicjały: B.S.” Napisałem to w piątek, przed przyjazdem Emmeliny. Od piątku nie tknąłem pióra: nikt tak jak - przyjaciele i znajomi nie dezorganizuje nam pracy. Usiadłem przy biurku z niezłomnym zamiarem wyrównania zaległości powstałych na skutek tej nie planowanej przeze mnie przerwy w twórczym mozole. Od śniadania do lunchu uciąłem drzemkę i teraz, mimo późnej pory, nie byłem senny, a mój umysł wciąż jeszcze odczuwał zbawienne działanie tequili, którą wypiłem przed kolacją. Podpierając oburącz głowę nad czystą kartką czekałem, aż Apollo wyekspediuje do mnie jedną z wolnych akurat muz. Rozproszył mnie szelest papierowej kuli trąconej czyjąś stopą. W uchylonych drzwiach stała Anneliese. - Aj, ,aj, aj - szepnęła spoglądając po podłodze. - Przeszkadzam ci, “querido”? Z ramion spływał jej marszczony w pasie jedwabny szlafrok w kolorze przeraźliwie cytrynowozłotym. Leslie kupiła go w Londynie, ale nigdy nie włożyła na siebie, bo jej matka orzekła, że “nosić coś takiego byłoby szczytem złego smaku”. - Możesz po tym deptać - powiedziałem - uważaj tylko na książki. Zamknęła drzwi. Teraz, kiedy była boso i stąpała na palcach, poruszała się zgrabnie. Ten szlafrok maskował jej kanciaste kształty i malowniczo podkreślał jej meksykańską i urodę. - Nadużyłam waszej gościnności - wyznała z błyskiem w oczach. - Ale to takie podniecające! - Usiadła na stoliku, obok wideofonu. - Zajrzałam do pokoju Nepa. Tam jest zupełnie ciemno i cicho, i “horrible”. Ale nie weszłam do środka, za nic w świecie nie weszłabym tam. - Dlaczego? - spytałem. To pytanie równie dobrze ona mnie mogłaby zadać. Leslie zadawała mi je przez dziewięć miesięcy. “Dlaczego nie chcesz tam pójść? Dlaczego nie chcesz wejść do tego pokoju?” - Nie wiem - odpowiedziała Anneliese. Ja nigdy nie zdobyłem się na odpowiedź. - Chybabym... no, nie wiem. Chybabym zemdlała na widok ducha. Pomiędzy jej czarnymi włosami rozsypanymi na ramionach połyskiwał złotawo materiał szlafroka. Nie zaprotestowałem przeciwko określeniu “duch”, by nie sprowadzić rozmowy na grząski teren mistycyzmu. Anneliese splotła ręce na kolanie odsłaniając całą krasę swoich nóg - chudych, niemniej o liniach harmonijnie kobiecych. - To musi robić niesamowite wrażenie. - Spostrzegła, że wdzięki, które udostępnia moim oczom, kontempluję nazbyt swobodnie, nie zmieniła jednak pozy. - Taki widok. Widok rozpostarty przede mną” - napisałem później, po Wyjściu Anny - “istotnie robił wrażenie, lecz nie mówiliśmy przecież o jej wdziękach, toteż odparłem: - Mam nadzieję, że się nie zawiedziesz w oczekiwaniach. - Więc go zobaczę? - nadal oplatając rękoma kolano zakołysała się lekko. - Leslie powiedziała, że on wam daje znać, kiedy tu jest. - Ona jego obecność wyczuwa podświadomie. - A ty? - Na ogół tak - skłamałem. Moja podświadomość była głucha na obecność Nepa. - I wszyscy, którzy są w tym czasie z wami, wszyscy wyczuwają jego obecność? - Jak dotąd, jeszcze się nie zdarzyło, żeby oprócz Leslie i mnie był wtedy w domu ktoś obcy. - To znaczy, że on może nie lubi obcych? - Anneliese wstała i oparła się biodrem o biurko tuż przy moim fotelu. - Podobno piszesz powieść o Nepie? - Smukłym palcem musnęła dłoń, którą zaciskałem na poręczy. - Powieść! - powiedziałem zdeprymowany. Deprymujące było to zachowanie pani Bragg. - Przesada. Leslie... - Nie bądź taki skromny, »querido«. - Leslie wyolbrzymia wszystko, co ma jakiś związek z Nepem. Smukły palec zawędrował w okolice mego ucha. - Wkrótce - kontynuowałem wykazując hart moralny - te moje notatki przybiorą w jej opowieściach rozmiary monografii biograficznej Nepa. - Nie bądź taki skromny. - Anneliese bezceremonialnie umieściła swój chudy tyłek na moich kolanach. - I nie dziw się Leslie. Ja się jej nie dziwię. Zapach pasty do zębów i mydła owiał mi twarz. - Natomiast Leslie - rzekłem ochryple - na pewno się zdziwi, jeżeli wejdzie tu teraz. Siedziałem w pozycji możliwie obyczajnej, odchylony na oparcie. Anneliese przymknęła powieki i włożyła moją dłoń pod szlafrok. Skórę miała ciepłą, gładką i jędrną; pod nią ostro rysowały się żebra. - Ale nie wejdzie - powiedziała cicho. Opadła na mnie i przemocą wtłoczyła mi język między wargi. Nad jej uchem widziałem stojącą na ściennej półce, pogrążoną w półmroku makietę »Cyklopa«. Myślami błądziłem wokół zagadnień z techniki rakietowej. Obcałowując mnie pracowicie pani Bragg przypuściła szturm na moją koszulę. - »Culote« - wyszeptała. - Co? Ugryzła mnie w szyję. - Zdejmij mi majtki. Zaraz - pomyślałem - dobierze się do moich dolnych partii i potem będę mógł napisać, że »zanurzyła rękę w czeluściach mego rozporka«. - Słyszysz? - Rozpięła ostatni guzik i zaczęła zwlekać ze mnie koszulę. - Zdejmij je. - Chyba - odezwałem się barytonem - chyba nic z tego nie... Anno, poczekaj. Wlepiła we mnie mętne spojrzenie. - Pomóc ci? Wyjąłem dłoń spod jej szlafroka. - To nie ma sensu. - Co nie ma sensu? Co ci jest? - Nic. Rzecz w tym, że nic. Zupełnie nic. - Och, »querido« - uśmiechnęła się blado. - Spokojnie. Pozwól mi działać. - Ty mnie nie rozumiesz. Ja wcale tego nie chcę. Znieruchomiała. Brzydki grymas zgasił uśmiech na jej twarzy. - Racja! - szarpnęła moją koszulą. - Przecież ty jesteś z OKSZ. - Poderwała się, jakby z moich kolan wyrosły raptem szpilki. - »Chinga tu madre«( Kurwa twoja mać), może przysłać ci tu Josepha? Czułem się paskudnie i było mi głupio. Anneliese poprawiła szlafrok i miotając półgłosem hiszpańskie przekleństwa odmaszerowała do drzwi, przed którymi obejrzała się, by rzucić na pożegnanie: - »Hasta luego«Do zobaczenia (dziś jeszcze), urni.” Przestałem pisać, kiedy zegar wybił czwartą. Ogarnąłem wzrokiem to miejsce na dywanie, gdzie leżały rozduszone kule papierowe i książki o wygniecionych kartkach, zgasiłem lampę i udałem się do “Celibatki”. VI Wstałem o dziesiątej. Nasi goście byli już po śniadaniu i zabawiani przez moją żonę hałasowali w patio. Nie miałem ochoty widzieć się z nimi teraz - zwłaszcza z Anneliese - i odpowiadać na ich żartobliwe pozdrowienia: po zarwanej nocy byłem rozbity. Nie miałem też apetytu. W kuchni zjadłem plasterek wędliny, wypiłem kilka łyków letniej kawy wprost z dzbanka, potem wyszedłem na ganek. Pył wodny z ogrodowego pulweryzatora migotał w anemicznym słońcu, od południa dął przenikliwy wiatr. Jak zwykle w niedzielę ulica była wyludniona. Staruszka mieszkająca po przeciwnej stronie robiła w oknie na drutach, jej suczka drzemała pod schodami; trzy domy dalej wciąż stał zaparkowany przy chodniku carbigh z rejestracją kantonu Sankt Gallen. Usiadłem pod pergolą, tam, gdzie w kwietniu tego roku, ubrany tylko w piżamę witałem świt szczękaniem zębami z zimna, grozy i przejęcia; gdzie witałem świt, który zwiastował koniec dziewięciomiesięcznego okresu macierzyństwa w życiu Leslie, i który przynosił mi nową koncepcję mojej książki. Do diabła z Vasopressinem, komisją OKSZ i opiniami obducentów - myślałem wtedy chaotycznie. - Pieprzyć dziennik czynności, te sto czterdzieści siedem minut i strzępy wspomnień z Trytona. Źródło informacji mam we własnym domu! Źródło informacji gruntownych i ścisłych... O Boże! Nie »Ziemia« i »Kosmos«,y ale »Kosmos« i »Ziemia«. Do diabła z “Osculorem”, z naszym miodowym miesiącem, wojażowaniem po świecie, urządzaniem chałupy, z Emmeliną, Braggiem, z zauroczeniem Leslie i koktajlem Morning glory. Kogo to obchodzi? Kompozycyjną osią “Kosmosu” powinien być Tryton, a “Ziemi”... konsekwencje wyprawy, czyli Nep, który będąc kluczem zagadki jednocześnie odegrałby rolę postaci alegorycznej... Nie, nie dwie; trzy części. Pierwsza byłaby relacja z naszego lotu, lądowania i pobytu na Trytonie. Przyczyny śmierci Nevilla i Epsteina, tajemnicę tego księżyca Neptuna, wyjawiłby Nep w części trzeciej. Spoiwem dramaturgicznym dla tych obu części byłaby część druga, zawierająca opis przebiegu ciąży Leslie, narodzin Nepa i jego rozdzielenia... “Kosmos”, “Ziemia”, “Kosmos”. A całości mógłbym nadać tytuł: “Poczęty na Trytonie”. Podobnie jak “Jestem brzemienna”, monodram “Jestem matką”, który moja żona wystawiała przez dziewięć miesięcy, oglądałem z pierwszego rzędu, z loży krytyka i nie szczędziłem pióra, żeby na papierze utrwalić rozwój akcji tej sztuki, toteż kiedy tamtego kwietniowego ranka - zmarznięty, ale rozgorączkowany - chroniłem się przed zimnem do holu, szczodrze komplementowałem swoją dalekowzroczność i skrzętność skryby. Zamiast przykładem Leslie zażyć leki uspokajające i pójść spać, zaparzyłem sobie kawy i przystąpiłem do porządkowania tych okolicznościowych notatek. Tworzyły one gruby plik, niestety, były krótkie, oderwane od siebie, bez komentarzy i głębszych refleksji. Na spodzie tego pliku znalazłem notatkę z datą siódmego lipca. “Obudziło mnie tarmoszenie. Leslie pochylała się nade mną rozpromieniona i wniebowzięta. - Urodziłam - oznajmiła. - Urodziłam chłopca. Przetarłem zaspane oczy. - Urodziłaś? - Tak, chłopca. Powoli uświadomiłem sobie meritum i wagę tej nowiny. - Urodziłaś! - Dzisiaj o siódmej. - Leslie uśmiechała się promiennie, lecz znać było po niej wyczerpanie. - On jest niezwykły. Zrobiłem jej miejsce na brzegu łóżka. - Siadaj. Nadal nie mogłem uwierzyć w tę wiadomość. Czyżby miało to być groteskowe uwieńczenie trwającej od grudnia farsy? - Więc - powiedziałem - już nie jesteś w ciąży? - Mikę. Oprzytomnij. Urodziłam chłopca. Dzisiaj, siódmego dnia siódmego miesiąca, o siódmej rano. Ma na imię Nep. - Dlaczego Nep? - zapytałem głupawo. - Takie imię sobie wybrał. - Sam sobie wybrał takie imię? - Może to od Neptuna. Chcesz go zobaczyć? Okryłem się kołdrą aż po brodę. Zostałem ojcem i potrzebowałem czasu, aby się z tym faktem oswoić.” Pod datą czternastego lipca zapisałem: “Ów facet uwinął się ze wszystkim do wieczora. Nie miał zresztą wiele do roboty: wynieść stamtąd meble, pokryć ściany czarną tapetą i opatrzeć jedyne w tym pokoju okno portierą nie przepuszczającą światła. Z korytarza zajrzałem do tego grobowca. Pośrodku pustego wnętrza stał na gołej podłodze lichtarz ze świecą, która chwiejnie rozpraszała ciemność tak gęstą, że można by ją kroić. - To jest to, o co mnie prosił Nep - oceniła Leslie. Jej głos odbijał się od czarnych ścian. - Mówił właśnie o czymś takim. - Mówił? - Dał mi to do zrozumienia. On jakoś kieruje moimi myślami. - Aha. Leslie przespacerowała się pod zasłonięte okno. Rzucała wydłużony, chybotliwy cień na portierę. - Jutro ktoś z warsztatu Landsberga przywiezie taboret. Kazałam im go zrobić z drewna, i żeby był klejony. - Po co ci taboret? - Do siedzenia, kotku, kiedy będę tu czekać na Nepa. Bo on od dzisiaj będzie przychodził tylko tutaj. To będzie jego pokój dziecinny. - Aha. Jak na dziecinny miał ten pokój wystrój dosyć makabryczny. Pomyślałem, że pasowałyby tu zabawki w rodzaju katafalku, całunu, giezła i trumienki, lecz nie powiedziałem tego. Leslie założyła ręce pod biustem. - Mikę, sądzę, że dobrze był było, gdybyś choć raz poczekał tu na niego razem ze. mną.” Ten motyw natrętnie przewijał się w moich notatkach. Leslie posługiwała się nim przy lada sposobności, nadając mu formę próśb, gróźb, pytań i pretensji. “Była w podomce i - a jakże - bez stanika. - Idziesz do niego? - zapytałem. - Karmienie, co? - Nie wysilaj się - odrzekła. - Nie jesteś w - stanie mnie zdenerwować. - Wcale nie chcę cię denerwować. Chciałbym po prostu wiedzieć, czym ty go karmisz, skoro nie masz pokarmu. - Ty nic nie rozumiesz. - Oczywiście, nic nie rozumiem. Jest to wypróbowana metoda arbitralnego ucinania wszelkich dyskusji. Leslie z namaszczeniem potarła przez podomkę czubki swoich piersi. - Między matką a dzieckiem wytwarzają się więzi, których istoty mężczyzna nigdy nie zrozumie - powiedziała. - To nie ma nic wspólnego z karmieniem. Nep nie potrzebuje pokarmu. On w ogóle obywa się bez pożywienia. - Ale to ci nie przeszkadza obnażać się tam, w tamtym pokoju. Niekiedy wydaje mi się, że ty masz naturę striptizerki. Ściągnęła brwi. - Nie mówiłbyś tak, gdybyś przy tym był. Ale ty wolisz siedzieć w swoim gabinecie i wściekać się na mnie. Teraz też się wściekasz. Uważasz, że twoja pozycja w tym domu jest zagrożona. Chcesz tego. Chcesz się czuć odepchnięty, zaniedbany i skrzywdzony.” W drugiej dekadzie października - według moich notatek - Nep sam zaczął szukać ze mną kontaktu. - Szuka z tobą kontaktu - rzekła Leslie przykucnięta pod krzewem róży. - Powiadomił mnie o tym wczoraj. Z wigorem plewiła chwasty. Małe ognisko tliło się i syczało przy ogrodzeniu. - Jakie to miłe z jego strony - powiedziałem. Było pochmurno i dym ścielił się tuż nad ziemią. - Pasjonuje go twoja praca. On interesuje się astronautyką. - Dość niezwykłe zainteresowanie, jak na trzymiesięczne niemowlę. - Nep też jest niezwykły. Tłumaczę ci to codziennie. Jest niematerialny i rozwija się inaczej. Patrzyłem, jak moja żona zgarnia chwasty ze ścieżki do kubła, podchodzi z nimi do ogrodzenia i wytrząsa je na przygaszone ognisko. - On nie może do ciebie dotrzeć, Mikę. - Ubolewam nad tym - powiedziałem. - Szczególnie, że te trudności ma ktoś, kto przenika nawet mury. Leslie zdjęła rękawice ogrodowe, otrzepała je i wepchnęła do kieszeni kombinezonu. - Tu nie chodzi o jakieś przeszkody materialne. On nie może dotrzeć do twojej psychiki. Ty go odtrącasz.” To było w październiku. A na początku listopada czteromiesięczny Nep po raz pierwszy nie zjawił się o zwykłej porze. Leslie z jego pokoju wróciła do sypialni zasępiona, ale nie tragizowała. “Potulnie weszła pod kołdrę. Moszcząc się i wiercąc przytuliła się w końcu do mego boku i położyła głowę na mojej piersi - wzruszająco bezradna i spragniona czułości - nareszcie po chronicznej przerwie przyjmując na tę noc właściwą rolę w naszym związku i przywracając stosunkom między nami proporcje kochane i stare jak instytucja małżeńska. - On mnie o tym uprzedzał - przyznała rozżalona - ale ja nie dopuszczałam do siebie tej myśli. To bolesne dla matki, kiedy dziecko zaczyna się usamodzielniać. Kiedy zaczyna się usamodzielniać tak szybko.” Gruby plik tworzyły te notatki prowadzone przeze mnie od lipca do kwietnia, sporządzane niejednokrotnie byle jak, bo bywały dni, że samodyscyplina kronikarza, której się podporządkowałem, napawała mnie odrazą; tworzyły gruby plik kartek, ale nie tworzyły jeszcze książki, choćby jednej z jej części. Ważąc je na dłoni, rozgrzany tamtego ranka gorącą i mocną kawą, nie mogłem powiedzieć: - oto moja “Ziemia”, oto rozczynione spoiwo dramaturgiczne obu “Kosmosów”. - Był to zbiór luźnych epizodów, których umiejętne skompilowanie i połączenie wymagało różnorodnych zabiegów literackich. Zabrałem się do tej roboty z determinacją samobójcy. VII Reinhard przyjechał, kiedyśmy wstawali od stołu. Przyjechał swoim volkswagenem z rubinową piwonią dla mojej żony i z uśmiechem pachnącym pastylkami eukaliptusowymi. Odmownie pokręcił głową na widok podsuniętego mu półmiska z kanapkami, ale dał się skusić na filiżankę kawy, i stojąc nabił fajkę, której mu “brakowało przez całą drogę od Berna do Breshoven”. - Mój Boże - powiedziała Leslie. - W ciągu pięciu lat naszego małżeństwa Mikę tylko raz przyszedł do mnie z kwiatami. I to po to, żeby mi pokazać, jakie mam zasadzić w ogrodzie. Jesteś dżentelmenem, Hardi. - Co to słowo znaczy? - spytał Reinhard. Anneliese roześmiała się rubasznie. Przedtem, przy lunchu, zachowywała milczenie i powściągliwość mumii i teraz ten jej donośny śmiech zabrzmiał jak sygnał, że wstąpiło w nią życie. - Mam obłędne skojarzenia - obwieściła. - Joseph też uchodzi za dżentelmena. Metternich spojrzał na nią przelotnie i powiedział do nas wszystkich: - Ja jestem wyrachowanym sukinsynem. Mikę to facet, z którego mam szansę wydoić masę forsy, więc muszę się wkupić w łaski jego żony. - W moje łaski możesz się wkupić z łatwością - Leslie wsunęła mu dłoń pod pachę. - Z łatwością, Hardi. Poradź mi w pewnej sprawie. Zalotnie wznosząc ku niemu oczy dodała takim tonem, jakby zapraszała go do sypialni: - Pozwól ze mną. Za Braggiem i Emmeliną wyszedłem do patio. Półkolem otoczyliśmy projekt mozaiki rozpostarty na ziemi. Leslie uczepiona ramienia Metternicha, szpicem buta przydepnęła przednie łapy Ortrosa. - To bydlę. Jest z nim coś nie tak, prawda? - A co to ma być? - zapytał Reinhard. Leslie westchnęła. - Więc on jednak nie przypomina Ortrosa. - Jeżeli to jest Ortros, to powinien mieć dwa łby. - Wiedziałam - moja żona już klęczała na posadzce. - Wiedziałam, że coś się tu nie zgadza. Anneliese uklękła przy niej; nad nimi pochyliła się Emmelina i Bragg. Reinhard wyjął fajkę z ust, wolno podszedł do basenu, by obejrzeć jego dno, i zbliżył się do mnie. - Pomysłowa jest ta mozaika - powiedział mijając przewrócone wiadro, na którym opierałem nogę. - Leslie mi imponuje. Ruszyłem za nim w kierunku domu. Człapał zgarbiony, i w zadumie pocierał grzbiet nosa. W salonie podjął ze stołu swoją niedopitą kawę, pociągnął z filiżanki wielki łyk i zapytał: - Czy w twoim gabinecie będziemy mogli pogadać bez skrępowania? Pomyślałem o tych książkach z wygniecionymi kartkami i o rozduszonych na dywanie kulach papierowych. - Wolę się przewietrzyć - odparłem. - Dobrze mi zrobi mały wypad za miasto. - Ale ty prowadzisz. Usadowiłem się za kierownicą jego volkswagena, który jeszcze nie ostygł po pokonaniu odległości Berno-Breshoven. Pojechaliśmy szosą wiodącą do Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Od kwietnia, kiedy to ulitowano się nade mną na Parnasie, przemierzyłem tę trasę wielokrotnie; przynajmniej raz w tygodniu przekraczałem bramę Parku Bohaterów - mojego punktu kontaktowego z wysłanniczkami Apollina. W cmentarnej ciszy, wśród wysokich na dwa metry graniastosłupów z białego piaskowca, o wierzchołkach ociosanych stożkowato, wśród alejek wysypanych laterytowym kruszywem i rozkołysanej srebrzyście trawy łatwiej mi było skupić się, wyłączyć, odizolować od napierającej zewsząd rzeczywistości, od “szumu informatycznego”, i przenieść się myślą wstecz. Wyjechaliśmy z miasta skręcając na dwupasmową szosę względnie prostą w tym górzystym terenie i rzadko uczęszczaną, kończącą się u wrót OKSZ. Mimo zdartej i zaniedbanej powierzchni, kilka lat temu ów nieledwie pięćdziesięciokilometrowy odcinek przebyłem dodge'em w dwadzieścia cztery minuty, także teraz maltretowałem pedał gazu. - Ten wydawca z Quebec nazywa się Marciel Hartmann - powiedział Reinhard. - Przyleciał do Szwajcarii na Konferencję Wydawców Europejskich. To się zaczyna... - wyłuskał spod rękawa koszuli marengo złoty zegarek - ... za pięć godzin. W Davos. - Quebec leży w Europie? - On jest honorowym członkiem komitetu organizacyjnego. - Reinhard umieścił fajkę w sprytnym uchwycie zainstalowanym przy tablicy rozdzielczej i odchrząknął. - Mam niewiele czasu, Mikę. Dzisiaj się z nim spotkam i on pewnie będzie nalegał, żeby przystąpić do wstępnych omówień. - A jaka jest jego oferta? W ręku Reinharda zagrzechotało metalowe pudełko z pastylkami eukaliptusowymi” - Marciel Hartmann wydaje głównie literaturę popularno-rozrywkową. Trochę mnie dziwi, że upatrzył sobie “Katharsis”, ale mniejsza z tym. On produkuje masówkę, bywa że w półmilionowych nakładach, ma dostęp do rynków europejskich i ambicje nasycania swoją literaturą całego francuskiego obszaru językowego. - A konkretnie? - Wnoszę, że on jest skłonny zaproponować ci godziwą stawkę i nakład w granicach dwustu - dwustu pięćdziesięciu tysięcy - egzemplarzy, z możliwością wznowień. - Reinhrad odchrząknął znowu. - Ale! - Ale? - Ale jest jeszcze jedna oferta. Oferta Sylvie Poąuet reprezentującej Oficynę Paryską. Akurat w tym przypadku nie dziwi mnie, że zainteresowano się twoją powieścią. Są więc dwie oferty i tu natrafiamy na szkopuł, o którym nadmieniłem ci przedwczoraj: Marciel Hartmann kupi licencję tylko pod warunkiem, że nie sprzedasz jej żadnemu wydawnictwu we Francji, bo sam chce wejść na ten rynek. - A jaka jest oferta pani Poąuet? - spytałem. - Obawiam się, że jej ofertę uznasz za skromną. Nakład pięć do dziesięciu tysięcy egzemplarzy przy stawce gdzieś z połowy tabeli wynagrodzeń autorskich. - Twoje obawy nie są pozbawione podstaw - powiedziałem. Ścięliśmy zakręt, za którym tablica bramowa informowała, że równo pięć kilometrów dalej położony jest Park Bohaterów. Fałdując swoje dziobate czoło Reinhard rzekł: - Decyzja należy do ciebie. Ale warto się nad tym wszystkim zastanowić. Marciel Hartmann to potentat wydawniczy, fabryka beletrystyki użytkowej. Płaci wspaniale i już niejednego z tych tak zwanych dobrze zapowiadających się pisarzy zdołał zdemoralizować zamówieniami na tę manierystyczną literaturę. Oczywiście zdarza mu się wydać pozycję artystycznie pierwszorzędną, ale taka perła ginie w tonach zadrukowanego papieru, mimo że wychodzi w nakładzie wielotysięcznym. Ginie, bo do całej produkcji Hartmanna tłumacze i krytycy już z nawyku przykładają identyczną miarę, nawet się nie trudzą, żeby sięgnąć po jakąkolwiek wydaną przez niego książkę. A bez fachowej oceny wszelka twórczość artystyczna, choćby miała rzesze odbiorców, jest skazana na zapomnienie. Podobny sąd o funkcji krytyki Reinhard wygłosił przez wideofon, kiedy po ukazaniu się “Katharsis” zatelefonowałem do niego oburzony zarzutem eskapizmu postawionym mi w prasie literackiej. Roześmiał się wówczas niczym oficer gwardii i spytał: - A jak ty sobie wyobrażasz drogę na rynki zagraniczne? Kto dzisiaj przetłumaczy książkę, którą chwali krytyka, na domiar napisaną w konwencji realistycznej? I dodał, że potrącił z mojego honorarium dziesięć procent na koszta tych recenzji, a ja aż jęknąłem. - Jeżeli mam być szczery - powiedziałem - wolałbym za te dziesięć procent kupić milczenie recenzentów. Wystarczy mi przychylność czytelników. Wtedy mnie oświecił: - Bez fachowej oceny, Mikę, wszelka twórczość artystyczna choćby miała rzesze odbiorców, jest skazana na uwiąd, regres i degrengoladę. Teraz, ssąc pastylkę eukaliptusową i bawiąc się klamrą nie zapiętego pasa bezpieczeństwa, skonkludował: - Hermann jest więc równocześnie popularyzatorem i grabarzem literatury. Zmniejszyłem gaz, bo zbliżaliśmy się do cmentarza. - Ta konkluzja - powiedziałem - rzecz jasna, nie ma zastosowania do Oficyny Paryskiej. - Oficyna Paryska to renomowana firma. Na jej honorariach nie sposób się utuczyć, ale to, co się tam wydaje, jest zauważane przez wydawców, krytyków i tłumaczy nie tylko europejskich. Tych pięć czy dziesięć tysięcy egzemplarzy nakładu w języku francuskim może urosnąć do miliona w rozmaitych językach świata nie wyłączając suahili. Ustawiłem samochód na parkingu przed bramą Parku Bohaterów i wysiedliśmy. Cicho i pusto było za tą żelazną sztachetą. Soczysta trawa kładła się pod słabym naporem przenikliwego wiatru z południa. Słońce świeciło nam w plecy i nasze cienie wyprzedzały nas na laterytowej alejce, kiedy szliśmy w głąb cmentarza lasem podłużnych, stożkowato ociosanych brył z białego piaskowca, sterczących w jednakowych odstępach, jak monstrualne pionki na gigantycznej, zielonej szachownicy. Minąłem grób Jose Martineza, czternasty na kwaterze E, i zatrzymałem się naprzeciwko dwóch niedawno wzniesionych nagrobków opatrzonych napisami: VAL NEYILL pilot klasy O zginął na Trytonie DIETER EPSTEIN pilot klasy I zginął na Trytonie To tu od kwietnia przyjeżdżałem co najmniej raz w tygodniu i tkwiłem godzinami czekając na łaskawy podszept muzy. Jakoś to miejsce nastrajało do refleksji; to niewiarygodne, ale prócz natchnienia czerpałem także otuchę z atmosfery Parku Bohaterów, z widoku tych samotnych, białych graniastosłupów, na których nie wykuto dotąd mojego nazwiska - wbrew nadziejom większości pracowników Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych i wbrew teoriom probabilistycznym. Laterytowe kruszywo chrzęściło pod obcasami Reinharda przechadzającego się po bocznej alejce. Wilgotna trawa wydzielała słodkawą woń pleśni. Przypomniały mi się słowa Heinza Vogla wypowiedziane do nas, abiturientów OKSZ ustawionych w szeregu przed tą właśnie kwaterą w tamtych czasach dopiero wytyczaną. “To poletko przeznaczone jest dla tych z was, którym się wydaje, że o sztuce pilotażu wiedzą już wszystko”. Mylił się ten były instruktor latania, a dzisiaj stały członek komisji Ośrodka - żaden z szesnastu spoczywających tutaj nie zawiódł jako pilot, wszyscy oni padli ofiarą naukowców i konstruktorów, czyli przypadku, tego parawanu, za którym my, ludzie tak chętnie ukrywamy błędy wynikające z naszego ograniczenia. Gwałtowny ból przeszył mi czaszkę, ziemia zafalowała mi pod nogami. Kontury otoczenia straciły ostrość i zaczęły stapiać się ze sobą tworząc brunatną płaszczyznę nabierającą rotacyjnego ruchu. Energicznie potrząsnąłem głową; nie chciałem mieć wizji, nie teraz. Poczułem, że Reinhard mnie podtrzymuje. - Co z tobą. Mikę? - jego głos doleciał jak z zaświatów. Ból ustał prawie natychmiast, ale ziemia nadal falowała, a bryły nagrobków pochyliły się nad nią skosem. Chwiejnie postąpiłem krok do przodu. - W porządku - rzekłem. Reinhard przyjrzał mi się wzrokiem terapeuty. - Choroba zawodowa? - Poniekąd. - Otoczenie z wolna odzyskiwało naturalny wygląd. - Przywlekliśmy to z Trytona, Leslie i ja. Wpierw są te zaburzenia psychosensoryczne, a zaraz po nich wizje. Zrobiłem parę głębokich wdechów, Reinhard przyglądał mi się nadal. Wiedziałem, że później będę żałował swojego gadulstwa, ale ciągnąłem, by sobie ulżyć: - To są wizje prekognitywne, rodzaj jasnowidzenia. Jeżeli temu nie przeciwdziałam, mogę zobaczyć to, co nastąpi za kilka czy kilkadziesiąt minut. Widzę to wszystko wyraźnie, tak jak będzie przebiegać. Trawa zaszumiała pod mocniejszym powiewem wiatru. - Bywają okresy, że mam z tym spokój miesiącami. Dla odmiany bywają okresy, że wizje nachodzą mnie każdego dnia, nawet dwa razy dziennie. I w różnych miejscach, o różnych porach. Także w nocy, bo miewam, nazwijmy to, prorocze sny. - Czy Leslie...? Potwierdziłem z niejakim znużeniem. - Ona sądzi, że nasze wizje mają związek z Nepem, chociaż nie przyznaje się do tego. - A ty? - Sam nie wiem. Jeżeli Nep istnieje, jeżeli istnieje w takiej... w niematerialnej postaci,, to niewykluczone, że może jakoś wywołać w nas te wizje, celowo albo nieświadomie. Raczej nieświadomie. Jeżeli jednak nie istnieje... Przyjeżdżam na ten cmentarz, stoję nad tymi grobami, patrzę na napisy, wszystko po to, żeby się utwierdzić w przekonaniu, że on... że oni są tutaj, nie w moim domu, tylko tutaj, a tamto jest kolejnym urojeniem mojej żony. Stoję, patrzę i nic. Jest tu Jose Martinez, są inni, których znałem i nie znałem, ale Nevilla i Epsteina tu nie ma. Przeniknął mnie dreszcz. Jeszcze oszołomiony zapytałem Reinharda: - Czy ty czujesz ich obecność? Wyciągnął do mnie rękę. - Chodźmy, Mikę. - Odpowiedz. - Aż się speszyłem, tak desperacko to zabrzmiało. - Na to pytanie nie odpowie ci nikt z żywych. Jego mięsista dłoń opadła na moje ramię. Pokrzepił mnie ten przyjazny gest. Nie. ogląda jąć się za siebie wyszliśmy na parking, do samochodu, który w słońcu wygrzewał zakurzoną karoserię. - Chyba będzie lepiej - rzekłem - jak ty poprowadzisz. Ja gonię w piętkę. No i te zaburzenia psychosensoryczne. Mogą się powtórzyć. Już raz mi się to przytrafiło za kierownicą i to akurat na zakręcie. Omal nie wjechałem wtedy do salonu konfekcyjnego przez szybę wystawową. - Usiadłem tuż przy drzwiczkach i rozpiąłem koszulę pod szyją. Zaczekałem, aż Reinharti uruchomi silnik, po czym zagadnąłem: - Przywiozłeś ten numer “Bern Zeitung”? - Kurwa - pięścią walnął w obręcz kierownicy. - Leslie mnie zabije. I uniewinnią ją, bo będzie to zabójstwo w afekcie. Obaj skwapliwie sprowadziliśmy rozmowę na ten nowy temat, z ulgą oddalając się od bramy Parku Bohaterów. - Ale za to - mówił Reinhard - ustaliłem nazwisko informatorki pana “zeza”. Mike, przygotuj się. - Na co? - Na cios. To twoja żona. - Leslie?! - Twoja była żona. - Emmelina! - Dałem się zaskoczyć. - Ale dlaczego? Jaki ona ma w tym cel? - Reklamę. - Reklamę kogo? Nepa? Skąd ona o nim wie? Przemknęliśmy pod tablicą bramową, na której od strony Parku Bohaterów podane były orientacyjne odległości od Chur, Davos, Lugano i Lucerny. Z wprawą rajdowca ,Reinhard pokonał zakręt i powiedział: - W dywizji jej kochanków, wybacz mi tą okrutną szczerość, znajdzie się przynajmniej pluton zuchów, którzy związani są z OKSZ. Żaden z nich nie wygada się przed prasą, ale niech no jakaś ściśnie takiego namiętniej kolanami, wyśpiewa nawet tajemnicę państwową. Emmelina spodziewa się,' że po tym artykule w “Bern Zeitung” reporterzy obiegną wasz dom, a przy okazji ich uwaga skupi się i na niej. Ktoś, kto pamięta, że była twoją żoną, spreparuje tekścik pod tytułem “Szczęśliwa komuna małżeńska”, inny napomknie o jej sukcesach w “Terra” i w filmie; jeden, drugi, trzeci wywiad, jedno, drugie, trzecie zdjęcie z Nepem, przy Nepie, obok Nepa, i znowu wypłynie na szersze wody. - Przywiozła ze sobą sześć waliz! - No wiesz, jak to jest z paniami. “Przecież muszę jakoś wyglądać”... Taki najazd reporterów może potrwać tydzień, a ona nie będzie im się pokazywać stale w tej samej kiecce. Opuściłem daszek przeciwsłoneczny. Niewesołe perspektywy odsłaniały się przede mną na najbliższe dni: sfora dziennikarzy w moim domu, 'między nimi rozegzaltowana i uwodzicielska Emmelina, tupot i nawoływania, Zwoje kabli na podłodze salonu, pokój Nepa zamieniony w czatownię, błyski fleszów, Leslie zamknięta w kuchni, ja w swoim gabinecie, z uchem przy drzwiach... - Tylko, na miłość boską, nie strasz tą apokalipsą mojej żony - powiedziałem. Powiedziałem to przede wszystkim do siebie. - Ona i tak mnie zabije - odparł Reinhard z filozoficzną rezygnacją. Leslie jednak zbyt zaabsorbowana była mozaiką, by myśleć o artykule w “Bern Zeitung”. Prawdopodobnie nie spostrzegała też naszej dwugodzinnej nieobecności, tak jak i pozostali, zajęci każde swoją szklaneczką i wspólnie debatujący nad projektem. Ortros miał już dwa łby, ten drugi zadarty; z rozdziawionego pyska zwieszał mu się czerwony jęzor. - Teraz jest dobrze? - spytała Leslie człapiącego ku niej Reinharda. - Doskonale. - Och, nie widziałeś jeszcze mojego Sylena - ze skrzyni wypełnionej sypkim styropianem wydobyła spatynowany posążek, kupiony przez nią w prywatnym sklepiku ze starzyzną, na peryferiach Lucerny. - Przymocujemy go do wierzchołka fontanny. Pokryty grynszpanem łysy satyr siedział z nogami podkurczonymi i przyciśniętymi do obwisłego brzucha, otoczony girlandami kwiatów. Na wysokości starczej twarzy trzymał w ręku dwuuszny puchar. Ten posążek, który Leslie dźwignęła z wysiłkiem, mierzył trzydzieści centymetrów i nosił ślady brutalnego traktowania. Reinhard obejrzał go z umiarkowaną ciekawością. - Cenny nabytek - powiedział, powtórnie dzisiejszego dnia wkupując się w łaski mojej żony. - Jesteś artystką, Leslie. Zaproś mnie koniecznie, kiedy wszystko będzie tu na medal. I pozwól się pożegnać. Leslie naburmuszyła się. - Myślałam że zjesz z nami obiad. - Obowiązki, “moja droga. Obowiązki wzywają mnie do Davos. Na dzisiaj, na osiemnastą, zwołano tam Konferencję Wydawców Europejskich. Tak się składa, że mam zagaić obrady. Powinienem tam być już od rana. Pocałował ją w policzek, reszcie skinął głową, a mnie klepnął po plecach. Przez hol, ogród i furtkę wydostaliśmy się na ulicę. - Co mam powiedzieć panu Hartmannowi? - zapytał przy samochodzie. - Ty mnie lansujesz - odrzekłem - więc ty podejmij decyzję. - Bardzo to rozsądne z twojej strony, Mikę. VIII Podczas gdy Leslie z naszymi gośćmi oddawała się zabawie w “wykładamy mozaikę”, ja po odjeździe Reinharda wróciłem za biurko, do swoich rękopisów, o których wciąż nie mogłem powiedzieć: - oto moja powieść. Nie mogłem tego powiedzieć w kwietniu - pomyślałem - i nie mogę powiedzieć tego teraz, mimo że nad skleceniem w całość tych luźnych epizodów pracuję od pięciu miesięcy, z determinacją i pełną parą. Od krytycznego wieczora w kwietniu uczucia macierzyńskie w mojej żonie szybko wygasły. - On się rozdzielił - oświadczyła wtedy wstrząśnięta. - To już nie jest Nep. On... Oni... To nigdy nie było Nepem. Nie chcę go więcej widzieć. Widywała się z nim jednak nadal, tyle że rzadziej i bez wpadania w uniesienie, co działało na mnie tak destruktywnie. Przestała też nękać mnie pytaniami: “Dlaczego nie chcesz tam pójść? Dlaczego nie chcesz wejść do tego pokoju?” Zajęła się natomiast domem. Odkurzyła projekt patio i razem ze stosownym zleceniem przesłała go do firmy budowlanej, a kiedy zjawili się robotnicy, roztoczyła nad nimi nadzór tak ścisły, że z mojego gabinetu nie potrafiłem odróżnić zgrzytania układanych płytek posadzkowych od zgrzytania zębów posadzkarzy. Dla mnie to, co przyjęty grozą usłyszałem w kwietniu, tamtego krytycznego wieczora, miało znaczenie przełomowe. Fakt, że Nep to w istocie dwie indywidualności, które się rozdzieliły, i że jedna z nich podaje się za Vala Nevilla, a druga za Dietera Epsteina, ten fakt skłonił mnie do zmiany koncepcji mojej powieści; wywołał ponadto inne pomyślne skutki: poprawił sytuację w naszym domu, stał się dla mnie natchnieniem, pozwolił mi uwierzyć, że przy pomocy dymorficznego Nepa rozwikłam tajemnicę Trytona i dostarczył mi bodźców do pracy. Dziwaczna to była praca - z początku nawet owocna, niebawem przeobraziła się w wojnę, w beznadziejną wojnę z opornym długopisem i kartkami, które w trakcie zapisywania miąłem i rozrzucałem po kątach. Od mężnego wygniatania siedzeniem poduszek fotela zaczynałem odczuwać napadowe bóle krzyża; w takich razach kładłem się na podłodze, by wertując książki zdjęte na chybił trafił z półek biblioteki i wydzierając włosie z dywanu, medytować nad własną indolencją intelektualną. Również toczyłem ze sobą głośne dysputy. - Pomijając część trzecią - mówiłem na przykład - pierwsza i druga są właściwie gotowe. Gotów jest “Kosmos”, czyli relacja z naszego lotu, lądowania i pobytu na Trytonie, gotowa jest “Ziemia”, czyli opis przebiegu ciąży Leslie, narodzin Nepa i jego rozdzielenia. Na dobrą sprawą wszystko jest tu gotowe, a przecież czegoś tym częściom brakuje. Czego? I zaraz odpowiadałem sobie: - Iskry bożej. Moja żona tymczasem żyła budową patio. Codziennie przynosiła mi nowe wieści: że posadzkarze zażądali za robotę dziewięciu tysięcy franków, ale posadzka wygląda doprawdy ślicznie; że tarasik będzie skalny, a schodki kamienne; że trejaż nad sadzawką jest czterometrowy; że posadowiono te wielkie donice, do których jutro Werner Latzsch przywiezie czarnoziem; że glazura na ścianach basenu ma kolor seledynowy, albo że fontanna jest z różowego marmuru. - Dnem zajmę się osobiście - powiedziała po odejściu robotników. - Ułożę na nim mozaikę. Żebym tylko dostała odpowiednie kształtki. W ich poszukiwaniu zapędziła się aż do Lucerny, gdzie na peryferiach, w prywatnym sklepiku ze starociami wypatrzyła “coś, co efektownie ozdobi wierzchołek fontanny”: posążek satyra. Służyły mi jej wyjazdy; będąc pewny, że nikt nie wtargnie do mojego gabinetu, by nakłaniać mnie do obejrzenia wspaniałych rozsad, które właśnie dostawiła furgonetka Punktu Botanicznego, mogłem skoncentrować się na pisaniu, przekreślaniu i nanoszeniu poprawek. W samotne przed - i popołudnia z werwą dawałem upust swojej pasji twórczej, ale rezultaty tego były nieświetne: rękopisów przybywało skąpo, za to łysiał dywan, i kule papierowe coraz gęściej zaścielały podłogę. W połowie lata Leslie poradziła mi, żebym wyjechał na Majorkę. - Kiedy pozwolisz mi tutaj posprzątać? - zapytała składając ręce nad pobojowiskiem w gabinecie. - Jak skończę - odrzekłem. - Chwilowo ugrzęzłem. Gubię się w akcji... - Powinieneś odpocząć od tej pisaniny - przerwała mi - bodaj przez tydzień. Gubisz się w akcji, bo jesteś przemęczony. To prawda, gubiłem się w akcji, ale nie dlatego, że byłem przemęczony. Ja nie wiedziałem, jak tę akcję rozwinąć. Głównym wątkiem fabularnym mojej powieści miała być przecież historia tragicznej śmierci Nevilla i Epsteina, a przyczyny ich śmierci pozostawały dla mnie zagadką. Oczywiście liczyłem na pomoc obu pilotów, którzy pod postacią dymorficznego Nepa pojawiali się w moim domu, ale nie śmiałem prosić ich o nią. To zresztą i tak nie zdałoby się na nic. IX Do obiadu Anneliese była już wstawiona i przy stole świdrowała mnie z przeciwka wzrokiem dosyć ironicznym. Jej mąż, biedaczysko, z udręką przyjmował zaloty Emmeliny, a moja żona czyniła honory gospodyni. - O rany - powiedziała. - Mikę, czy Hardi przywiózł ten numer “Bern Zeitung”? - Nic mi o tym nie wiadomo - odparłem. Jeszcze jedno kłamstewko do kolekcji tych, co ułatwiają nam współżycie. - Mówiłeś, że przywiezie. - Zapomniałem go spytać. - Aj - wtrąciła Anneliese - też macie się czym przejmować. Jutro go wam podrzucę. - Będę ci wdzięczna - rzekła Leslie i poczęstowała ją drobiem w potrawce. Ja wolałbym oszczędzić jej fatygi, ale nie zdążyłem zaproponować, by tę gazetę wysłała pocztą, bo poczułem znajomy ucisk w skroniach. Nie przeciwdziałałem. Ból promieniujący od gałek ocznych był dotkliwszy aniżeli zazwyczaj. Kiedy ustąpił, otoczenie nie miało już konturów. Zlane ze sobą tworzyły one wirującą płaszczyznę, która nieruchomiała nabierając mlecznej barwy ekranu kinowego. Obraz wyostrzył się szybko, ale jego projekcja odbywała się w zwolnionym tempie. Wpierw zobaczyłem kobiecą postać biegnąca galeryjką od strony pokoju Nepa ku szczytowi schodów prowadzących do salonu. Nie od razu poznałem, że to Emmelina; miała wytrzeszczone oczy, otwarte usta i twarz wykrzywioną grymasem przerażenia. Z rozpędu uderzyła biodrem o poręcz. Odbiła się od niej i z wyrzuconą do przodu nogą zawisła nad schodami. Coś przyhamowało ją w tym pozornie wolnym ruchu - słupki balustrady, między którymi uwięzia jej lewa stopa. Emmelina straciła równowagę. Wykręcając tułów, by uchronić kostkę przed zwichnięciem i oswobodzić stopę - runęła głową w dół. Ułamki sekund, jakie w rzeczywistości musiałoby trwać to wszystko, rozwleczone w mojej wizji nadawały upadkowi Emmeliny cech łagodnego opadania. Śledziłem lot jej ciała szybującego w powietrzu i raptem znalazłem się przy niej. Wtedy obraz zniknął. Przede mną stał talerz z drugim daniem, naprzeciwko mnie siedziała Anneliese, ale ja pod powiekami jeszcze miałem ten upadek, jego końcową fazę. Emmelina spadała zwrócona bokiem do płaszczyzny schodów, kuląc się i krzyżując ręce ponad głową. W momencie, kiedy urwała się wizja, od najniższego stopnia dzielił ją może metr. Teraz wyobraziłem sobie, jak jej kark styka się z podłogą zgniatany całym ciężarem rozpędzonego ciała. Chrupnęły miażdżone kręgi i zerwałem się z miejsca. - Co ci jest, Mikę? - spytała Leslie. - Chyba położę się na kwadrans - oznajmiłem. - Nie wiem dlaczego, ale jestem podenerwowany. Wchodząc po schodach spojrzałem mimowolnie na słupki balustrady, o które wkrótce miała pechowo zawadzić stopą Emmelina. - Wszyscy jesteśmy podenerwowani - powiedział Bragg. - Nadciąga fen. X Nie poszedłem jednak do sypialni. Poszedłem do gabinetu i wyjrzałem przez okno, na wyludnioną ulicę. Nie było na niej oczekiwanych przez Emmelinę reporterów i nic nie zapowiadało ich przybycia. Nie było ich także w mojej wizji. Emmelina bezspornie wybiegła z pokoju Nepa. Uciekała przed czymś bądź od czegoś, co ją przeraziło. Ani Leslie, ani państwa Bragg w pobliżu nie było. Intuicja podpowiadała mi, że w tym czasie znajdowali się oni tam, skąd wybiegła Emmelina, w tamtym pokoju urządzonym na wzór grobowca, gdzie Nep - to również wyczuwałem intuicją - przychodził dzisiaj naprawdę po raz ostatni. A więc - pomyślałem - nie dane mi będzie spotkać się z nim. - Wzruszyłem ramionami. - Jakie to ma znaczenie? Cóż byśmy mogli sobie powiedzieć? On wie mniej ode mnie, gdyby nie Lee, nie wiedziałby nawet, że zginął na Trytonie. “Ale, kotku, on ci nie pomoże” - wyszeptała Leslie w połowie tego lata, tamtej nocy, której opis przechowywałem wśród notatek. “ - Zmień konstrukcję tej książki. Może to coś da. - Nie chcę zmieniać konstrukcji. Chcę, żeby była taka, jak w »Katharsis«. Tyle że zamiast z dwóch części, ta powieść będzie się składać z trzech: »Kosmos«, »Ziemia«, »Kosmos«. Leżeliśmy blisko siebie. Była ciemna, bezksiężycowa noc i nie widziałem twarzy Leslie, lecz w jej głosie usłyszałem dezaprobatę. - Autonaśladownictwo. - Nie,, chciałbym tylko podkreślić własną odrębność. - Do tego chyba służą inne środki. Język, nie wiem. nie sposób obrazowania... Zresztą znam się na tym. Utkwiłem wzrok w niewidocznym suficie. - Ja też się na tym nie znam. Nie jestem zawodowym pisarzem. Może źle się wyraziłem. Chciałbym po prostu, żeby to, co po mnie zostanie, było jednorodne. - I tak ci zależy na zachowaniu jednorodności, że gotów jesteś niczego więcej nie napisać? - Tak - mruknąłem. - Ale ja wierzę w Nepa. Dźwignęła się; pstryknął kontakt i zapłonął kinkiet przy łóżku. Zmrużyłem powieki. - A cóż Nep ma z tym wspólnego? - spytała Leslie. Klęczała nade mną naga, miodowozłota, i wpatrywała się we mnie unosząc brwi. - Jemu właśnie - odpowiedziałem niechętnie - poświęcę drugą i trzecią część tej powieści. Imponująca gama uczuć zagrała na twarzy mojej żony przez krótką chwilę: głębokie zdumienie, tamowana radość, satysfakcja, triumf i wreszcie zafrasowanie. Zgadywałem, co Leslie przeżywa. Po długich miesiącach kwestionowania jej ciąży, licznych nieporozumieniach i zatargach, stwierdzałem oto, że uznaję istnienie Nepa. - Wierzę, że on... że oni pomogą rozwikłać zagadkę... Nie pozwoliła mi skończyć. - Och, Mikę. Pochyliła się i włosami załaskotała mnie w ucho. Poczułem jej ciepłą, aksamitną pierś na swojej piersi. - Ale, kotku, on ci nie pomoże - wyszeptała ze współczuciem. - On... Oni nie są w stanie ci pomóc. - Jak to? - Bo oni nic nie pamiętają z tamtego lotu. Absolutnie nic. Dopiero ja im powiedziałam, że zginęli na Trytonie. Te słowa sprawiły mi ulgę. Owszem, doznałem zawodu, wszelako czerpałem z niego pociechę. Już nie musiałem walczyć ze sobą, nie musiałem się oszukiwać; żadna konieczność nie skłaniała mnie już do przestąpienia progu pokoju Nepa. Oddech Leslie owiewał mi szyję. - Ale nie myśl teraz o tym, kotku. - Nie będę. - Wiesz, o czym masz teraz myśleć? - Mhm. Jej serce biło na mojej piersi. Leslie ulokowała swą nogę między moimi i leniwie podsunęła kolano do góry. - Nie ruszaj się. Wpełzała na mnie milimetr po milimetrze. Leżałem bezwładnie i chłonąłem zapach czystej, podnieconej kobiety. Drobna dłoń błądziła po mym brzuchu, zataczała półkola i sięgała coraz niżej. - Jeszcze nie, kotku. Wpatrując się we mnie nadal Leslie ujęła go z wprawą. Drgnąłem. - Jeszcze nie. Niech on będzie wielki. Manipulowała nim umiejętnie. - Lee... - Wielki, wielki... Zamknąłem oczy i wciągnąłem ją na siebie. Odpowiedziała mi stłumionym jękiem, gdy wśliznąłem się w nią i poczułem na udach jej miękkie pośladki. Usiadła sztywno, obejmując łydkami moje biodra, potem zaś opadła na wyprostowane ręce i zaczęła swój rozkoszny taniec, który trwał i trwał, aż ona zakwiliła i to był sygnał, że muszę ją dogonić. Później zsunęła się na prześcieradło, na swoje miejsce przy moim boku. Odprężeni leżeliśmy w ciszy i świetle kinkietu. Czekałem na pochwałę. - Było cudownie - zyskałem ją. Jeszcze później Leslie powiedziała: - Nie miałam pojęcia, że rozmowy o Nepie wpływają na ciebie tak korzystnie. Okryłem nas pledem. - Chciałbym cię o coś prosić, Lee. Poruszyła się i mocniej przytuliła policzek do mojej piersi. - Na pewno ci nie odmówię, kotku. - Bez względu na to, jak na mnie wpływają rozmowy o Nepie, wstrzymajmy się od tych rozmów. - Zrobiłem pauzę, Leslie jednak nie odezwała się. - Piszę teraz część drugą, tę o twojej ciąży i o narodzinach Nepa. Powinienem spojrzeć na te sprawy z dystansu, wyrobić sobie do nich własny stosunek, a ty mi narzucasz swoje zdanie. - Znów zamilkłem. - Przyrzekniesz mi to? Nieznacznie kiwnęła głową. - Przyrzekam - powiedziała ledwie dosłyszalnie i powtórzyła głośno: - przyrzekam. Zresztą... Miałam ci tego na razie nie mówić... Niedługo Nep opuści nas w ogóle. Wiesz?” - Wiem - rzekłem do pustego pokoju. - Opuści nas dzisiaj. I nie dane mi będzie spotkać się z nim. Nazajutrz po tej opisanej przeze mnie nocy, kiedy dowiedziałem się, że z Nepa nie będę mieć pożytku, po raz kolejny zmieniłem koncepcję swojej powieści. Zdecydowałem, że szkicując główny wątek fabularny, historię tragicznej śmierci Nevilla i Epsteina, oprę się nie na faktach, ale na fikcji literackiej. No, bo skoro jajogłowi preferują literaturę fantastyczną, a gnębią książki napisane w konwencji realistycznej, to czy jest sens miotać się i stawać na uszach, żeby skręcić i wręczyć tym facetom sznur, który oni z przyjemnością założą mi na szyję? Tego samego dnia - było to bodajże niespełna trzy miesiące temu - w paru wierszach opisałem treść swojej przyszłej powieści, nadałem jej wyzywający tytuł “Eskapizm” i opis ten w formie konspektu wysłałem Reinhardowi. Treść “Eskapizmu” jakoś tam zarysowała się w moim umyśle, z przelaniem jej na papier było gorzej. W miarę postępu pracy nabierałem przekonania, że to jednak nie jest to. Brakuje temu - myślałem teraz - początku i zakończenia, wszystko się rozłazi. - Wszystko - powiedziałem. - Mikę. - Leslie zamykała za sobą drzwi. Wkradła się do gabinetu bezszelestnie. - Mogę ci przeszkodzić? Nie złożyła uświęconym zwyczajem rak pytając: “Kiedy pozwolisz mi tutaj posprzątać?” - przytruchtała prosto do mnie. - Co ci jest, Mikę? Nie zjadłeś obiadu. Miałeś wizję, prawda? - Nep nas dzisiaj opuści - rzekłem. - Wiem. On będzie tu lada chwila. Ale chyba nie to cię trapi? Och, rozumiem. - Co? - Nie martw się. Oni się wyniosą zaraz po odejściu Nepa i wtedy zostaniemy sami. A dzisiaj już mogę. - Co możesz? Roześmiała się. Dziabiac mnie w żebra palcem przy każdej wypowiadanej sylabie, odparła: - Ofiarować ci ten prezent, głuptasie. Ten od B.S. - Ach. - Ściślej biorąc on niezupełnie nadaje się do ofiarowania. Przynajmniej na razie. T - Jestem z tego szczególnie rad. Wątpię, żeby zachwycił mnie prezent, którym można się pochwalić jedynie przed wenerologiem. Leslie odgarnęła do tyłu włosy. - Mikę, ja nie żartuję - uśmiechała się, ale spostrzegłem, że jest dziewczęco zawstydzona i to spostrzeżenie wprawiło mnie w zakłopotanie. - Chcę ci powiedzieć coś ważnego. - Wal. - No więc w środę byłam w Zurychu. Pojechałam tam po klej do kształtek i... i nie tylko. Miałam zamówioną wizytę u doktora Ilansa Neupartha. On... on pracuje w... B.S. - Gdzie? Spłoniła się niczym dorastająca panienka i znowu dźgnęła mnie palcem. - W Banku Spermy - wycedziła półgłosem i niemal gniewnie. - Po tym zabiegu powiedział, żebym przez trzy dni była grzeczna. Na wszelki wypadek. - Rany boskie. - No i byłam. Ale od dzisiaj już mogę. Wytrzymaj jeszcze trochę, kotku. - Rany boskie. Muszę się napić. Leslie stała przede mną zaróżowiona i zmieszana, ale szczęśliwa i dumna. - Więc ten prezent - rzekła - dostaniesz dopiero za dziewięć miesięcy. - Wsunęła mi dłoń pod pachę. - A teraz chodźmy. Nep chce się z nami pożegnać. Razem zeszliśmy do salonu. Czułem się podobnie jak moja żona, która z ożywieniem komunikowała o czymś naszym gościom raźnie wstającym od stołu i wydającym okrzyki. Nie zwracałem uwagi na to, co mówią; do uszu wpadło mi tylko jedno słowo: “maravilloso”. Patrzyłem, jak wszyscy oni idą hałaśliwą grupą do pokoju Nepa. Kiedy znikli mi z oczu, wypiłem spory łyk tequili. Machinalnie zakręciłem butelkę i kierowany czyjąś wolą zająłem stanowisko pod schodami. Niebawem na ich szczycie miała pokazać się Emmelina, a mnie los wyznaczył obowiązek uratowania tej cholernej idiotki przed skręceniem karku.