Russo Richard - Koniec Empire Falls
Szczegóły |
Tytuł |
Russo Richard - Koniec Empire Falls |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Russo Richard - Koniec Empire Falls PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Russo Richard - Koniec Empire Falls PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Russo Richard - Koniec Empire Falls - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Koniec
Empire Falls
Przełożyła
Katarzyna Bogucka-Krenz
Prószyński i S-ka
Strona 4
Tytuł oryginału
EMPIRE FALLS
Copyright © 2001 by Richard Russo All Rights Reserved
Projekt okładki:
Maciej Sadowski
Redakcja:
Anna Janko
Redakcja techniczna:
Jolanta Trzcińska
Korekta:
Katarzyna Wojnarowska
Łamanie:
Monika Lefler
ISBN 83-7337-414-0
Warszawa 2003
Wydawca:
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
Druk i oprawa:
OPOLGRAF Spółka Akcyjna
45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12
Strona 5
Dla Roberta Bentona
Strona 6
PODZIĘKOWANIA
Jak zwykle lista moich długów wdzięczności jest dość znaczna. Pragnę
podziękować właścicielom Fitzpatrick's Café, Camden Deli i Jorgenson's za
udostępnienie mi miejsca. Perley Sasuclark ma u mnie wyrazy uznania za
opowiedzenie wszystkich tych historii, które tak bardzo mi się przydały,
dziękuję również Allenowi Pullen z Open Hearth, który podzielił się ze mną
swoją wiedzą związaną z prowadzeniem restauracji. Gary'emu Fisketjon
wyraziłbym najszczersze słowa podziękowania i wdzięczności za pracę i
poświęcenie, jakie włożył w przygotowanie manuskryptu, jednak ostrze-
gam, że dla niego oznaczałoby to konieczność dodatkowej pracy redakcyj-
nej, a i tak już dość się napracował. Dla Nata Sóbela i Judith Weber, którzy
byli ze mną od początku, słowa przyjaźni i miłości. Jeszcze głębszą miłość
żywię dla mojej żony, Barbary, która czyta każdą moją książkę znacznie
więcej razy niż ktokolwiek winien czytać cokolwiek. Dziękuję również moim
córkom, Emily i Kate, które zarówno w dzieciństwie, jak i teraz jako młode
kobiety pozwoliły swemu ojcu bez przeszkód zajmować się losem ludzi,
istniejących jedynie w jego wyobraźni - za co należy im się znacznie więcej
wdzięczności, niż potrafię to wyrazić, rym razem jednak szczególne słowa
podziękowania kieruję zwłaszcza do Kate za przypomnienie mi swoim ży-
wym przykładem, jak okropna może być szkoła i jakimi szczęściarzami są ci
wszyscy, którym udało się przebrnąć przez nią mniej lub bardziej bez
szwanku.
Strona 7
Prolog
W porównaniu z rezydencją Whitingów w mieście, dom, jaki postawił
Charles Beaumont Whiting w dziesięć lat po swoim powrocie do stanu Ma-
ine, był całkiem skromny. Z kolei jeśliby go przyrównać do standardów
Empire Falls, gdzie większość domów jednorodzinnych jest warta znacznie
poniżej siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów, można powiedzieć, że był
to prawdziwy pałac, z pięcioma sypialniami, pięcioma łazienkami i osob-
nym pawilonem na pracownię. C. B. Whiting spędził wiele lat w Meksyku i
dom, który zbudował, nie licząc się z otoczeniem, wyglądał niczym hacjenda
w stylu kolonialnym. Kazał nawet wypalić cegłę o specjalnej fakturze i po-
malować ją na ciemny kolor, żeby przypominała meksykańską cegłę suszo-
ną na słońcu. Kompletnie zwariowany dom, żeby coś takiego budować w
sercu Maine, mówili ludzie, chociaż nikt nie ośmielił się powiedzieć mu
tego prosto w oczy.
Jak wszyscy mężczyźni z rodu Whitingów, C. B. był niskiego wzrostu i
nie lubił, by fakt ten zwracał uwagę innych, dlatego rozłożystość hiszpań-
skiej architektury niezmiernie mu odpowiadała. Umeblowanie - na które
składały się sprzęty, w jakie zwykle bywają wyposażone typowe domy z
katalogu i przyczepy campingowe - dodatkowo podkreślało wrażenie prze-
stronności. Uzyskane dzięki temu złudzenie optyczne dobrze się sprawdza-
ło, z wyjątkiem sytuacji, gdy w domu pojawiał się ktoś wysokiego wzrostu, a
wtedy dom wyglądał niczym luksusowy domek dla lalek.
Haçjenda - C. B. Whiting nigdy nie mówił o swoim domu inaczej - zosta-
ła zbudowana na ziemi, która od pokoleń należała do rodziny. Pierwsi Whi-
tingowie, jacy pojawili się w hrabstwie Dexter, pracowali przy wyrębie la-
sów i z czasem wykupili większość ziemi po obu stronach rzeki Knox, dzięki
czemu uzyskali kontrolę nad wszystkim, co tą drogą spławiano do oceanu,
odległego o jakieś pięćdziesiąt mil na południowy wschód. Do chwili gdy C.
7
Strona 8
B. Whiting przyszedł na świat, stan Maine został zelektryfikowany, a odkąd
w Fairhaven położonym poniżej Empire Falls postawiono tamę, rzeka stra-
ciła na dawnym znaczeniu. Przemysł drzewny przeniósł się dalej na północ i
zachód, a rodzina Whitingów przerzuciła się na branżę tekstylną, papiero-
wą i odzieżową.
Pomimo iż rzeka przestała być potrzebna jako źródło energii, C. B. Whi-
tingowi pozostało głęboko zakorzenione przekonanie, że z racji przyrodzo-
nego obowiązku winien jest mieć baczenie na wszystko, co się z nią dzieje,
tak więc gdy postanowił wybudować sobie dom, wybrał miejsce nieco powy-
żej wodospadu, nieopodal mostu Iron Bridge, dokładnie naprzeciwko mia-
sta Empire Falls, które w owym czasie stanowiło świetnie prosperującą
społeczność mężczyzn i kobiet, zatrudnionych w licznych zakładach prze-
mysłowych i fabrykach rozległego imperium Whitingów. Z chwilą gdy teren
wykarczowano i postawiono dom, C. B. mógł bez przeszkód patrzeć na swo-
ją fabrykę odzieżową i przędzalnię za rzeką, dobrze widoczne zwłaszcza
poprzez nagie gałęzie drzew zimą, co w centralnym Maine oznaczało więk-
szą część roku. Papiernia, która również była jego własnością, znajdowała
się wprawdzie parę mil dalej w górę rzeki, ale jej wielkie kominy wypusz-
czały pióropusze dymu, niekiedy białego, to znów czarnego, i te mógł doj-
rzeć ze swego patio na tyłach domu.
Przeprowadzając się za rzekę, C. B. Whiting stał się tym samym pierw-
szym członkiem klanu, który dostrzegł zalety płynące z zachowania dystan-
su do ludzi, pomnażających jego bogactwo. Rodzinna rezydencja w Empire
Falls, potężne domiszcze w stylu króla Jerzego zbudowane na początku
ubiegłego stulecia, miała kominki z polnego kamienia w każdej sypialni i
dość sztywną salę jadalną, gdzie dębowy stół mógł bez trudu pomieścić
nawet i trzydzieści osób, a z sufitu zwieszało się pół tuzina połyskujących
kryształami kandelabrów, sprowadzonych pociągiem aż z Bostonu. Był to
dom zbudowany po to, by wzbudzać lęk, a zarazem lojalność w sercach
irlandzkich, polskich i włoskich imigrantów, którzy zapuścili się na północ
od Bostonu, oraz wśród francuskich Kanadyjczyków, którzy zawędrowali na
południe, jedni i drudzy w poszukiwaniu pracy. Stara rezydencja Whitin-
gów znajdowała się w samym centrum miasta, jedną przecznicę od fabryki
odzieżowej szyjącej koszule oraz dwie od przędzalni, i ponoć nie bez kozery
została akurat tam postawiona przez męskich członków rodziny, którzy
pracowali po czternaście godzin na dobę: dzięki temu bowiem mogli w po-
łudnie udać się do domu na posiłek, po czym wrócić do swoich fabryk, gdzie
często pozostawali do późna w noc.
Jako chłopiec, C. B. lubił ten dom. Jego matka ustawicznie narzekała, że
jest stary, niewygodny i pełen przeciągów, że ma daleko do klubu na wsi i
8
Strona 9
do domu nad jeziorem, że daleko stamtąd do głównej szosy, wiodącej z
miasta na południe, do Bostonu, gdzie wolała robić zakupy. Niemniej wraz
z rozległymi, zacienionymi terenami wokół i licznymi pokojami o przedziw-
nych kształtach wewnątrz, był doskonałym miejscem na spędzenie w nim
dzieciństwa. Ojciec C. B., Honus Whiting, także kochał ten dom, między
innymi dlatego, że od początku jego istnienia mieszkali tu wyłącznie Whi-
tingowie. Ojciec Honusa, Eliasz Whiting, wówczas starzec dobrze po
osiemdziesiątce, żył jeszcze i mieszkał w starej wozowni, razem ze swą kłó-
tliwą żoną. Mężczyźni z rodu Whitingów mieli wiele cech wspólnych, a jed-
ną z nich było niewątpliwie to, iż niezmiennie żenili się z kobietami, które
zamieniały ich życie w piekło. Jeśli o to chodzi, ojcu C. B. Whitinga poszczę-
ściło się nieco lepiej niż jego przodkom, a przecież i on miał głęboki żal do
żony, że go nie doceniała i że wszystko krytykowała - dom, miasteczko, za-
cofanie stanu Maine - traktując konieczność opuszczenia Bostonu jako
okrutną banicję. Pięknie kute, żeliwne kraty bramy i ogrodzenia, które wy-
tyczały granice posiadłości, a które sprowadzono specjalnie aż z Nowego
Jorku, nazywała murami swego więzienia, mimo że za każdym razem, kiedy
wypowiadała podobną uwagę, Honus przypominał jej, iż ma on klucz do
tych krat i w każdej chwili może je dla niej otworzyć. Skoro rzeczywiście tak
jej zależy, by wrócić do Bostonu, niechże sobie wraca, droga wolna. Mówił
to, gdyż doskonale wiedział, że ona nigdy tego nie uczyni, było bowiem
swego rodzaju przekleństwem wszystkich mężczyzn z rodu, iż żenili się z
kobietami lojalnymi na przekór sobie i wszystkiemu.
Jednakże wraz z narodzinami ich pierworodnego Honus Whiting zaczął
rozumieć swoją żonę, a nawet w skrytości ducha podzielać jej opinię, przy-
najmniej w sprawie samego Empire Falls. W drugiej połowie XIX stulecia
miasteczko znacznie się rozwinęło; wokół rezydencji Whitingów jak grzyby
po deszczu zaczęły wyrastać domy robotników, a jednocześnie z tymi zmia-
nami dała się również zauważyć zmiana postawy tych ludzi wobec samych
Whitingów, na coraz bardziej niechętną i wrogą. Whitingowie tradycyjnie
próbowali zaskarbiać sobie przychylność swoich pracowników, podejmując
ich każdego lata poczęstunkiem w swoich ogrodach. Honus Whiting jednak
coraz częściej dochodził do wniosku, że ludzie, którzy zjawiali się na tych
przyjęciach, byli zwyczajnie niewdzięczni: za darmo mogli się najeść do
syta, napić i wytańczyć do woli, a mimo to niejeden obrzucał rezydencję
takim spojrzeniem, które zdawało się mówić, iż serce by mu nie pękło, gdy-
by któregoś dnia wszystko to spłonęło do cna.
Zapewne z powodu tej skrywanej, acz stale rosnącej niechęci otoczenia,
C. B. Whiting został odesłany z domu, najpierw do szkoły z internatem, a
na-
9
Strona 10
stępnie do college'u. Ukończywszy edukację, następne dziesięciolecie
spędził niemal w całości na podróżach, początkowo z matką w Europie
(która znacznie bardziej odpowiadała gustom tej zacnej kobiety niż stan
Maine), a potem już samodzielnie w Meksyku (który jemu przypadł do ser-
ca znacznie bardziej niż Europa, gdzie jak na jego gust zbyt wiele było do
zwiedzania i podziwiania). Podczas gdy wielu Europejczyków przewyższało
go wzrostem, Meksykanie byli przeważnie niżsi od niego, a C. B. Whitingo-
wi najbardziej podobało się w nich to, że byli z natury marzycielami, którzy
nie czuli potrzeby, by te marzenia realizować. Tymczasem jego ojciec, który
cierpliwie płacił za wszystkie globtroterskie wyprawy syna, uznał w końcu,
że czas najwyższy, by jego dziedzic powrócił do domu i zajął się pomnaża-
niem majątku rodzinnego, zamiast trwonić go nad miarę gdzieś na połu-
dniowych rubieżach kraju. W owym czasie Charles Beaumont Whiting miał
już około trzydziestki i jego ojciec musiał przyznać, acz niechętnie, iż jedy-
nym prawdziwym talentem syna jest trwonienie pieniędzy, chociaż on sam
twierdził, jakoby zajmował się też malarstwem i pisaniem wierszy. Tym
bardziej należało położyć temu wszystkiemu kres, i to natychmiast, przy-
najmniej w opinii starszego pana. Sześćdziesiąte urodziny Honusa Whitin-
ga zbliżały się wielkimi krokami i jakkolwiek zadowolony, iż mógł dogadzać
synowi, doszedł jednak do wniosku, że trwało to stanowczo zbyt długo i
najwyższy czas, by wprowadzić młodego człowieka w zarządzanie rodzin-
nym majątkiem, który pewnego dnia miał odziedziczyć. Sam Honus zaczy-
nał w młodości od pracy w fabryce odzieżowej, gdzie szyto męskie koszule,
następnie przeniósł się do przędzalni, by ostatecznie, po tym jak stary
Eliasz postradał zmysły i usiłował zamordować swoją żonę za pomocą szpa-
dla, przejąć zarząd nad papiernią w górze rzeki. Honus pragnął przygo-
tować syna na ten nieunikniony moment, kiedy w końcu i jemu także pad-
nie na mózg i rzuci się na swoją żonę a matkę Charlesa z pierwszym lep-
szym ciężkim narzędziem, jakie wpadnie mu w rękę. Europa nie poprawiła
jej mniemania o mężu, nie mówiąc już o Empire Falls czy stanie Maine, jak
na to liczył w skrytości ducha. Z jego doświadczenia wynikało, że ludzie
rzadko czują się szczęśliwsi, dowiadując się, czego życie ich pozbawiło, tak
więc pobyt w Europie jedynie pogłębił naturalną skłonność jego małżonki
do pełnych goryczy i zawiści porównań.
Co do Charlesa Beaumonta Whitinga, którego w młodym wieku wysłano
do szkół, nie pytając o zdanie, choć tak naprawdę wolałby wówczas pozo-
stać w domu, to nie kwapił się on do opuszczenia Meksyku bardziej niż jego
matka do powrotu z Europy, niemniej otrzymawszy wezwanie, z ciężkim
westchnieniem okazał posłuszeństwo i uczynił to, co mu nakazano. I nie
chodziło nawet o to, iż nie wiedział, że pewnego dnia jego młodość się skończy,
10
Strona 11
tym samym kładąc kres podróżom, malowaniu obrazów i pisaniu wierszy.
Nigdy przecież nie było co do tego najmniejszej wątpliwości, że pewnego
dnia wszystkie fabryki Whiting i Synowie przejdą na niego, ale chociaż
zdawał sobie sprawę, iż powrót do Empire Falls i przejęcie rodzinnych inte-
resów będzie wiązało się z pogwałceniem jego wewnętrznego powołania
jako artysty, nie widział żadnej możliwości, by temu w jakiś sposób zapo-
biec. Kiedyś nawet, czując, że ów moment wezwania do domu zbliża się
nieuchronnie, spróbował przelać na papier listowy myśli i uczucia dotyczą-
ce prawdziwej natury jego osobowości, by wykazać, jak wielką krzywdą
byłoby zaprzepaszczenie danego mu talentu. Sądził, że powinien podzielić
się tymi myślami z ojcem. Ale to, co wyszło spod jego pióra, było tak po-
dobne do wierszy, jakie pisywał, ulotne i nieprzekonujące nawet dla niego
samego, że ostatecznie zrezygnowany, wyrzucił list do śmieci. Przede
wszystkim nie był pewien, czy ojciec jako człowiek praktyczny, zgodziłby się
z twierdzeniem, że każda istota ludzka w ogóle posiada jakąś naturę; a na-
wet jeśliby przyznał, że tak jest, to przypuszczalnie byłby zdania, że naszym
obowiązkiem jest zaprzeczenie owej naturze lub też narzucenie jej odpo-
wiedniej formy, czyli innymi słowy, pokazanie jej, kto tu rządzi. W ostat-
nich miesiącach swojej meksykańskiej wolności C. B. leżał na plaży, wiodąc
w myślach na ten temat długie dysputy z ojcem, ale za każdym razem tę
walkę na argumenty nieodmiennie przegrywał.
Gdy więc wezwanie z domu rzeczywiście nadeszło, był już na tyle wy-
czerpany, że poddał się bez walki. Powrócił do rodzinnego gniazda, gotów
dać z siebie wszystko, jedynie gdzieś w głębi duszy tliła się obawa, że swoje
prawdziwe ja i wszystko, co naprawdę chciał w życiu robić, na zawsze pozo-
stawił w Meksyku.
Po powrocie odkrył, że pogwałcenie własnej natury okazało się znacznie
łatwiejsze i daleko mniej nieprzyjemne, niż się tego spodziewał. W Empire
Falls, rozejrzawszy się uważnie wokół siebie, odniósł nieodparte wrażenie,
że właśnie na tym upływa ludziom życie. A skoro tak, skoro już człowiek
musi pogwałcić przeznaczenie, jakie zostało mu dane, to dokonanie tego,
gdy jest się męskim potomkiem rodu Whitingów wcale nie było takie naj-
gorsze. Ku swemu zaskoczeniu odkrył też, że można być w czymś dobrym,
nawet jeśli nie jest to zbyt interesujące, podobnie jak można być nie dość
dobrym w czymś, na przykład w malowaniu czy pisaniu wierszy, mimo że
człowiekowi bardzo na tym zależy. Samo szycie koszul niezbyt go pociągało,
natomiast stwierdził u siebie coś na kształt zdolności do zarządzania fabry-
ką, potrafił z miejsca wyczuć przyczyny, dla których coś poszło nie tak, i
równie instynktownie znaleźć sposoby, jak temu zaradzić. Poza tym był
głęboko przywiązany do ojca, zdumiewała go niespożyta energia tego drob-
nego człowieczka, jego nieoczekiwane wybuchy gniewu, jego niechęć do
11
Strona 12
ustępstw i głębokie przeświadczenie, że ma zawsze rację, nie mówiąc już o
niezwykłej zdolności dowodzenia słuszności podjętych przez siebie decyzji.
Miał przed sobą doskonały przykład człowieka, który albo działał w abso-
lutnej zgodzie z własną naturą, albo z żelazną wolą nagiął ją, zmusiwszy do
całkowitej uległości. Charles Beaumont Whiting nigdy nie zdołał tego usta-
lić, i prawdopodobnie było to bez znaczenia, tak czy inaczej bowiem starszy
pan był godny naśladowania.
Niemniej dla C. B. Whitinga było oczywiste, że zarówno jego ojciec, jak
przed nim jego dziadek wzięli najlepsze z tego, co ich fortuna Whiting i Sy-
nowie miała im do zaoferowania. Czasy się zmieniały i ani fabryka koszul,
ani przędzalnia, ani papiernia w górze rzeki nie dawały już takich zysków
jak niegdyś. W ciągu ostatnich dwudziestu lat w hrabstwie Dexter zdarzały
się próby powołania związków zawodowych wszystkich fabryk i przedsię-
biorstw, ale mimo że te wysiłki nie przyniosły oczekiwanych rezultatów -
ostatecznie działo się to w stanie Maine, a nie w Massachusetts - nawet
Honus Whiting musiał przyznać, że w praktyce trzymanie związków zawo-
dowych z dala okazało się równie kosztowne, jak ewentualne wpuszczenie
ich na teren fabryk. A robotnicy, nie chcąc się pogodzić z odniesioną poraż-
ką, powróciwszy w końcu do pracy, byli niechętni i mało wydajni.
Honus Whiting chciał, naturalnie, by jego syn ożenił się i - odczekawszy,
aż stary Eliasz dojrzeje, by pożegnać się z tym światem - zamieszkał w ro-
dzinnej rezydencji. Tymczasem w dziesięć lat od jego wyjazdu z Meksyku
nadal ani jedno, ani drugie nie nastąpiło. W czasach radosnej, gorącej mło-
dości C. B. może i był ulubieńcem kobiet, ale teraz zaczął sprawiać wraże-
nie, jakby w mroźnym klimacie Maine utracił zainteresowanie sprawami
seksu i niepostrzeżenie zmienił się w starego kawalera, chociaż sam sobie
nieraz wyobrażał, jak to jego lepsze ja figluje swawolnie na zmysłowym
Jukatanie.
Może już sama perspektywa małżeństwa go przerażała, a może obawiał
się, że poślubi jakąś pannę, którą pewnego dnia zapragnie zamordować?
Dziadek Eliasz Whiting, który w owym czasie zbliżał się już do setki, nie
zdołał zabić szpadlem swojej żony, z czym nigdy się nie pogodził. Oboje z
żoną nadal mieszkali w starej wozowni, Eliasz uczepiony swego nieszczę-
snego losu, zgorzkniała żona uczepiona jego. Jak zauważył ich lekarz do-
mowy, staruszek zdawał się umierać od środka, czego najpewniejszym do-
wodem były gigantyczne wzdęcia i zaparcia. Ale chociaż powietrze w domku
z biegiem lat nasiąkło stęchlizną starości, badania kliniczne niezmiennie
wykazywały, że jego zgrzybiały lokator ma serce jak dzwon, i z czasem Ho-
nus zdał sobie sprawę, że może jeszcze minąć sporo czasu, nim on sam bę-
dzie mógł się przenieść do wozowni, by zwolnić miejsce swemu synowi A
12
Strona 13
nawet gdyby dziadek umarł jutro, trzeba by chyba wietrzyć z rok, żeby po-
zbyć się tego nieznośnego odoru. Nie mówiąc już o tym, że żona Honusa
postawiła sprawę jasno i wyraźnie: ona do wozowni nigdy się nie przepro-
wadzi. A ostatnio myśl, że przyjdzie jej umrzeć na tym odludziu w Maine,
zaczęła wprawiać ją w stan takiej depresji, że Honus zmuszony był kupić dla
niej domek szeregowy w Back Bay w Bostonie, gdzie, jak twierdziła, spędzi-
ła dzieciństwo, co naturalnie było nieprawdą. W rzeczywistości Honus spo-
tkał ją w południowym Bostonie, a tam, prawdę powiedziawszy, gdyby miał
dość oleju w głowie, powinien był ją zostawić. W każdym razie, gdy pewne-
go dnia Charles przyszedł do ojca, by mu zakomunikować swój zamiar po-
stawienia własnego domu, i to w takim miejscu, by rzeka oddzielała go od
Empire Falls, ten zrozumiał go, a nawet pochwalił. Dopiero później, na
widok tej hacjendy, ogarnął go niepokój, że może chłopak znowu zaczął
pisać wiersze.
Nie było jednak powodu do obaw.
Na początku roku ktoś na ulicy omyłkowo wziął C. B. Whitinga za jego
ojca, i tego samego wieczoru, przeglądając się w lustrze, C.B. zrozumiał,
skąd się to wzięło. We włosach ujrzał pierwsze srebrne nitki, a w oczach
spostrzegł surowy błysk, nawet trochę okrutny, jak u teriera, czego wcze-
śniej u siebie nie zauważył. Niewiele pozostało z tamtego młodzieńca, który
chciał żyć i umrzeć w Meksyku, tam marzyć, malować i pisać wiersze. Kiedy
więc tej wiosny ojciec zaproponował mu, by oprócz fabryki koszul przejął
także przędzalnię, zamiast obawy, że to w sposób nieunikniony i ostateczny
przypieczętuje jego los, z którego niczym z pułapki nie będzie już nigdy
wyjścia, Charles poczuł się niemal szczęśliwy - oto wreszcie znalazł się cał-
kowicie na swoim miejscu, przeznaczonym mu z racji urodzenia. Ludzie
zaczęli go nazywać po prostu C. B., zamiast pełnym imieniem Charles, i
musiał przyznać, że brzmienie tego skrótu nawet mu się podobało.
Gdy buldożery zaczęły wyrównywać teren pod budowę domu, dokonano
niepokojącego odkrycia. Nad brzegiem rzeki znaleziono podejrzanie wielkie
śmietnisko - całe hałdy śmieci - częściowo przerośnięte korzeniami i chasz-
czami, częściowo rozrzucone po zboczu, niemal aż po szczyt. Już sama ilość
tych odpadków była zdumiewająca. Początkowo C. B. Whiting doszedł do
wniosku, że ktoś, a może nawet nie jeden ktoś, tylko bardzo wielu ktosiów
miało czelność urządzić sobie na jego ziemi dzikie wysypisko śmieci. Ileż to
lat musiał trwać ten skandaliczny proceder? Myśl o tym wprawiała go w stan
takiej furii, że gotów był kogoś natychmiast ukatrupić, dopóki jeden z ro-
botników wynajętych do porządkowania terenu nie zwrócił mu uwagi na fakt,
że dla kogoś, nieważne czy był to ktoś jeden, czy bardzo wielu, urządzenie
13
Strona 14
śmietnika na ziemi Whitingów było niemożliwe z tej prostej przyczyny, że
nie było tam jak dojechać, przynajmniej do zeszłego miesiąca, kiedy to sam
C. B. Whiting zarządził, by poprowadzono drogę dojazdową. Choć więc
wydawało się dość nieprawdopodobne, by tak wielkie ilości śmieci - zuży-
tych dętek, dekli od kół, kartonów po mleku, zardzewiałych puszek, szcząt-
ków połamanych mebli i tym podobnych odpadów - mogły nanieść prądy i
wiry rzeczne, niemniej z braku innego wyjaśnienia pewnie tak właśnie mu-
siało być. Nie pozostawało nic innego, jak tylko wywieźć to wszystko, co też
zrobiono jeszcze w maju, w tym samym czasie, kiedy wylewano fundamenty
pod przyszły dom.
Przez całą wiosnę obfite deszcze, wysoki poziom wód w rzece oraz plaga
nienażartych, jadowitych czarnych much opóźniały budowę, a mimo to w
końcu czerwca niższe partie rozległej hacjendy można już było dojrzeć z
drugiej strony rzeki, skąd C. B. Whiting doglądał postępów budowy, siedząc
w swoim biurze na najwyższym piętrze fabryki koszul Whitingów. Po-
cząwszy od święta 4 Lipca, pogoda się poprawiła, a gorące i suche powietrze
zrobiło porządek z plagą czarnych much. Jednak pewnego dnia obnażeni do
pasa i spaleni słońcem cieśle, siedząc okrakiem na belkach stropu hacjendy,
zaczęli marszczyć nosy i spoglądać jeden na drugiego podejrzliwie. Skąd się
brał ten nieznośny smród?
C. B. Whiting osobiście odkrył przyczynę: na płyciźnie przy brzegu roz-
kładało się rozdęte cielsko wielkiego łosia, zaplątane w korzenie rosnącej
tam kępy drzew, którą oszczędziły buldożery, by dostarczała cienia, a także
by służyła jako osłona przed wzrokiem ciekawskich z drugiej strony rzeki,
chcących za dużo wiedzieć o tym, co dzieje się na terenie hacjendy. Jeszcze
bardziej zdumiewające niż ta cuchnąca padlina było odkrycie nowej góry
śmieci, która jakkolwiek mniejsza niż to, co wywieziono uprzednio, została
porzucona dokładnie w tym samym miejscu, gdzie wysunięty do wody język
lądu tworzył niewielką zatoczkę - idealne siedlisko dla moskitów, a teraz
także dla rozkładającego się łosia.
Widok i odór tego nasiąkniętego wodą rozkładu sprawił, że C. B. Whi-
ting zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie ma on jakiegoś wroga.
Klęcząc tak na brzegu rzeki, przebiegał w pamięci listę wszystkich tych,
których jego dziadek i ojciec, a potem on sam doprowadzili do ruiny w wy-
niku nieuniknionej gry interesów. Lista była wcale długa, ale - o ile kogoś
nie przeoczył - nikt nie wydał mu się człowiekiem zdolnym do tego rodzaju
czynu. W przeważającej mierze byli to ludzie małego formatu o jeszcze
mniejszych możliwościach, ludzie, którzy może i zastrzeliliby go, gdyby
mieli po temu okazję - gdyby na przykład wkroczył niespodziewanie do ich
14
Strona 15
miejscowego pubu, a oni mieliby już dobrze w czubie i na dodatek byliby
uzbrojeni. Jednakże tutaj miał do czynienia z dowodem złości innego typu.
Ktoś najwyraźniej wierzył, iż cały śmietnik hrabstwa Dexter należał się C. B.
Whitingowi, i dlatego podrzucał go na próg jego domu. Ktoś musiał być o
tym głęboko przekonany, skoro pracowicie zbierał wszystkie te odpadki
(niezbyt przyjemne zajęcie) i przewoził je w tę okolicę.
A może martwy łoś to zwykły zbieg okoliczności? C. B. nie był jednak tak
do końca pewien. Zwierzę miało w karku dziurę po kuli, co mogło oznaczać
różne rzeczy. Przypuśćmy, że ktoś, kimkolwiek był ten, kto urządził ów
śmietnik, ustrzelił również łosia i pozostawił go tutaj celowo. Ale z drugiej
strony, łoś mógł zostać zabity przez jakiegoś kłusownika zupełnie gdzie
indziej; wszyscy wiedzieli, że w Empire Falls mieszkała cała rodzina kłu-
sowników. Zwali się Minty. Może więc zranione zwierzę, usiłując przedo-
stać się przez rzekę, osłabło z wyczerpania i utonęło, a potem woda zniosła
je w zakole wody poniżej hacjendy.
C. B. Whiting spędził resztę popołudnia, klęcząc na jednym kolanie parę
kroków od padliny, próbując zidentyfikować tożsamość swojego wroga. Nie
minęło wiele czasu, gdy z prądem rzeki w jego stronę spłynął jednorazowy
papierowy kubek, po czym zatrzymał się, utknąwszy pomiędzy tylnymi no-
gami martwego zwierzęcia. W ciągu następnej godziny znalazły się tam:
plastikowa torba z supermarketu, pusta, podskakująca na fali butelka po
coca-coli, zardzewiała puszka po oleju, wielki zwój splątanej żyłki wędkar-
skiej oraz, jeśli wzrok go nie mylił, ludzkie łożysko. Wszystko to spływało i
zatrzymywało się na cuchnącej padlinie. Z miejsca, gdzie klęczał C. B. Whi-
ting, widać było zaledwie niewielki fragment mostu, a jednak w ciągu kolej-
nych dwóch kwadransów zdołał zaobserwować z pół tuzina ludzi, jadących
samochodami lub idących pieszo, którzy wyrzucali śmieci przez balustradę
wprost do rzeki. W myślach zaczął wyliczać, ile mostów spina rzekę Knox
powyżej jego ziemi (osiem), jak również wszystkie zbudowane na obu brze-
gach zakłady, fabryki i rozmaite drobne wytwórnie (co najmniej kilka tuzi-
nów). Z własnego doświadczenia znał doskonale tę pokusę, by wyczekać do
zachodu słońca, a potem wyrzucić odpadki do rzeki. Pokolenia Whitingów
wylewały ze swoich fabryk barwniki i inne chemikalia, zabarwiając brzegi
rzeki, hen, aż po Fairhaven, którego mieszkańcy rzadko kiedy narzekali na
ten proceder, zdając sobie sprawę, że ich własne przędzalnie przez całe
dziesięciolecia wykazywały się dokładnie takim samym brakiem szacunku
dla swoich sąsiadów w dole rzeki. Poza tym skargi i zażalenia, o czym C. B.
również dobrze wiedział, w sposób nieunikniony prowadziły do oskarżeń,
oskarżenia do publicznego nagłośnienia, publiczne nagłośnienie do śledztw,
15
Strona 16
śledztwa do spraw sądowych, sprawy sądowe do kosztów i wydatków, wy-
datki i koszta zaś do nędzy i życia w przytułku.
Mimo wszystko nie można było dopuścić, by to konkretne miejsce pozo-
stało śmietniskiem. Jak przystało na człowieka rozsądnego, C. B. Whiting
doszedł do rozsądnego wniosku. Pod koniec drugiej godziny, spędzonej na
klęczkach na brzegu rzeki, zrozumiał, że w istocie posiada wroga, a jest nim
nie kto inny, tylko Bóg we własnej osobie, który stworzył tę cholerną rzekę
w taki sposób - wąską i rwącą w górnym biegu, szeroką i leniwie zwalniają-
cą w okolicy Empire Falls - że ostatecznie cały śmietnik innych ludzi musiał
się stać jego, Charlesa Beaumonta Whitinga, własnością. Co gorsza, wyda-
wało mu się, że zrozumiał, dlaczego Bóg postanowił tak postąpić. Sprawił to
zawczasu, aby teraz, gdy przyszła pora, ukarać go za sprzeniewierzenie się
lepszej stronie swojej natury, tej, którą porzucił przed laty w Meksyku, by w
rezultacie stać się kimś, kogo ludzie mogli omyłkowo brać za jego ojca.
Była to niezbyt przyjemna myśl. Ale z drugiej strony, zastanowił się C. B.
Whiting, trudno o przyjemne myśli w bezpośredniej bliskości gnijącego
łosia. Mimo to klęczał tam nadal, a tymczasem prąd rzeki niezmordowanie
bulgotał swoje zakodowane przesłanie, którego szyfr, o czym C.B. był głę-
boko przeświadczony, wkrótce na pewno uda mu się złamać. Prawdę mó-
wiąc, nie był to pierwszy dzień, gdy nawiedzały go równie nieprzyjemne
myśli. Odkąd postanowił zbudować sobie nowy dom, zaczął miewać kosz-
mary senne, które budziły go po wielekroć, i nieraz łapał się na tym, że stoi
w ciemnym oknie swojej sypialni, spoglądając na rozległe tereny rezydencji
Whitingów, chociaż nie pamiętał, ani kiedy się obudził, ani jak przeszedł
przez pokój. Odnosił tylko niejasne wrażenie, że sen - niezależnie od tego,
czego dotyczył - nadal w nim trwał, mimo że jego treść gdzieś uleciała. Zu-
pełnie jakby wiódł z kimś niezmiernie ważną dysputę? Tylko z kim?
Za dnia, gdy jego umysł powinien zajmować się niecierpiącymi zwłoki
bieżącymi sprawami obu fabryk, często bezwiednie sięgał po dokumentację
hacjendy i zaczynał z wielką uwagą studiować plany, tak jakby się obawiał,
że umknął mu jakiś ważny szczegół. Przed miesiącem stał się tak roztar-
gniony, że musiał poprosić ojca, by ten zechciał mu pomagać w papierni
jeden dzień w tygodniu, przynajmniej dopóki dom nie zostanie ukończony.
A teraz, klęcząc tu nad brzegiem rzeki, niespokojny i zdenerwowany, przy-
puszczalnie z powodu tej rozkładającej się padliny, po raz pierwszy pomy-
ślał, że może całe to budowanie domu nie było najlepszym pomysłem. Ha-
cjenda, z wolno stojącą pracownią, była bez wątpienia swoistym zaprosze-
niem dla jego poprzedniego wcielenia, dla tamtego Charlesa Beaumonta
Whitinga - Beau, jak wołali na niego dawni przyjaciele - którego porzucił w
16
Strona 17
Meksyku. I teraz nareszcie zrozumiał, że to z nim właśnie, z tamtym daw-
nym Beau, wiódł owe niekończące się dysputy w swoich snach. A co gorsza,
to dla niego, tamtego młodzieńczego, zdradzonego siebie budował teraz ten
dom - meksykańską hacjendę. Przez cały czas wmawiał sobie, że pracownia
będzie dla jego syna, zakładając naturalnie, że pewnego dnia zostanie szczę-
śliwym ojcem syna. Na taki drobny przejaw buntu mógł sobie w końcu po-
zwolić. Pewnego dnia ofiarowałby tę pracownię synowi, dając tym gestem
swego rodzaju obietnicę, iż jego syn nigdy nie będzie zmuszony ani żadną
koniecznością, ani lojalnością wobec rodziny do zdrady swego prawdziwego
powołania. Ale w owej chwili uświadomił sobie również, że wszystko to,
oczywiście, było jednym wielkim kłamstwem. Tak naprawdę chciał tej pra-
cowni dla siebie, a raczej dla tego Charlesa Beaumonta Whitinga, o którym
sądził, że umarł lub też wiedzie drugi żywot, poety i cudzołożnika, gdzieś w
Meksyku, podczas gdy prawdziwy Charles Beaumont Whiting zmuszony
jest żyć w obowiązku i cnocie, tkwiąc w Empire Falls, w stanie Maine. W
ślad za tym zdumiewającym odkryciem przyszło następne. Zrozumiał, co
rzeka chciała mu powiedzieć przez całe popołudnie, kiedy tak klęczał na jej
brzegu. „Chodź... - szemrała, teraz już całkiem wyraźnie, słowo zaproszenia.
- Chodź... chodź... chodź...”.
Tego samego wieczoru C. B. Whiting przywiózł ojca i dziadka Eliasza na
miejsce budowy. Do tej pory sam nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego zacho-
wywał wielką dyskrecję w sprawach domu. Teraz już wiedział. Dziadka, któ-
ry od miesiąca nie opuszczał starej wozowni, posadzili z Honusem na zwa-
lonym pniu, gdzie natychmiast zapadł w spokojną, głęboką drzemkę, prze-
rywaną jedynie donośnym prukaniem, a potem C. B. oprowadził ojca, po-
kazując mu ramy i łuki nowego domostwa. Tak, przyznał, rzeczywiście,
będzie to cholernie meksykańska sprawa. A ta konstrukcja tam dalej, wyja-
śnił, to będzie domek dla gości, chociaż zadecydował o tym dopiero teraz,
tak, domek gościnny. Tak bardzo wystraszyło go zaproszenie rzeki. Skoń-
czywszy obchód hacjendy, C. B. Whiting sprowadził ojca nad rzekę i poka-
zał mu górę śmieci, jaka zdążyła narosnąć tam od rana, jak również mar-
twego łosia, który się tam powoli rozkładał. Z miejsca, gdzie obaj stali, C. B.
mógł zobaczyć jednocześnie martwego łosia i dziadka Eliasza, który spał w
najlepsze, raz po raz unosząc się rytmicznie na jednym pośladku pod napo-
rem uchodzących z niego gazów, i chociaż rozsądek mówił C. B. Whitingo-
wi, że nie może ponosić odpowiedzialności ani za łosia, ani za dziadka,
uczuł w gardle ucisk, a wraz z nim smak odrazy do samego siebie. Mimo
wszystko, stwierdził, smak pogardy, nawet jeśli czasem poczuje się go w
ustach, jest i tak lepszy niż zaprzepaszczenie dorobku całego życia ojca i
dziada, i nieoczekiwanie dla samego siebie przyłapał się na tym, że spoglądając
17
Strona 18
na obu mężczyzn z prawdziwym przywiązaniem, zwłaszcza na ojca, którego
zawsze kochał i którego solidna, praktyczna, pewna siebie obecność pozwa-
lała mu wierzyć, że i tym razem pomoże mu pozbyć się dręczącego lęku.
- Masz rację, to palec Boży - zgodził się Honus, wysłuchawszy teorii C.
B., dotyczącej istnienia wrogiej mu siły, po czym obaj zajęli się obserwacją
odpadków, które podskakując na wodzie, dobijały do gnijącej padliny, by
tam pozostać na stałe. Starszy Whiting był człowiekiem wierzącym, który
uważał, że Bóg jest dobrym wytłumaczeniem na wszystko, czego nie dało się
wyjaśnić inaczej. - Musisz się dobrze zastanowić nie tyle nad tym, co On
robi, ile co ty możesz zrobić w tej sprawie.
Honus podsunął synowi myśl wynajęcia geologów i inżynierów, którzy
zbadają problem i powiedzą, jakie kroki należałoby poczynić. Rada okazała
się doskonała, a inżynierowie, uprzedzeni, z jaką to Osobą mogą mieć do
czynienia, zanalizowali wszystko niezwykle drobiazgowo i skrupulatnie.
Oprócz wielokrotnych wizji lokalnych terenu przebadali cały region na pod-
stawie map geologicznych, a nawet przelecieli helikopterem wzdłuż koryta
rzeki, na całym odcinku od granicy kanadyjskiej aż do jej ujścia w Zatoce
Maine. Trzeba przyznać, iż rzeka Knox nie bardzo się panu Bogu udała, sze-
roko rozlana i leniwa tam, gdzie powinna być wąska i bystra, i panowie
inżynierowie zmuszeni byli zgodzić się z człowiekiem, który ich wynajął, że
to ów błąd tkwiący w boskim projekcie sprawiał, iż każdy jednorazowy ku-
bek, jaki zostanie wyrzucony do wody pomiędzy granicą kraju na północy a
Empire Falls najprawdopodobniej wyląduje na przyszłym trawniku C. B.
Whitinga. Była to zła wiadomość.
Dobra wiadomość natomiast była taka, że można temu zaradzić. Przez
blisko dwa ostatnie stulecia ludzie z wyobraźnią nieustannie pracowali nad
poprawianiem boskiego dzieła stworzenia, nie było więc powodu, by i tym
razem nie podjąć się podobnego zadania. Skoro wojskowe korpusy inżynie-
ryjne zdołały sprawić, że ta przeklęta Missisipi popłynęła tam, gdzie oni so-
bie tego życzyli, to i taki zakichany mizerny potoczek jak Knox można było
zmusić, by zmienił swój bieg wedle życzenia. Opracowanie planu nie zajęło
im wiele czasu. Kilka mil na północny wschód od Empire Falls rzeka brała
niepotrzebnie ostry zakręt, by następnie wijąc się niemrawo przez wiele mil
pokrętnymi meandrami powrócić do dawnego kierunku, przy okazji zale-
wając swymi wodami napotkane po drodze niziny na północ i zachód od
miasta. Utworzyły się tam podmokłe tereny i rozlewiska, gdzie wiosną
mnożyły się legiony czarnych much, a latem pojawiały się równie wielkie
chmary moskitów. Obserwacja tego obszaru z powietrza ujawniała z całą
mocą absurdalność sytuacji. A wszystko dlatego - wyjaśnili panowie inży-
nierowie - że woda chciała spłynąć ze wzgórz najprostszą z możliwych dróg.
18
Strona 19
Tego typu meandrowanie spowodowane jest zawsze tym, że prawdziwe
intencje rzeki zostają z jakiegoś powodu zaburzone. Tak właśnie było w
przypadku rzeki Knox, która zamiast płynąć prosto jak Pan Bóg przykazał,
natrafiała na przeszkodę w postaci wąskiego pasa ziemi, a raczej litej skały -
przez miejscowych ludzi nazywanej Robideaux Blight, to jest Uroczyskiem
Robideaux. Uroczysko to mogłoby uchodzić za malownicze, gdyby ktoś
zapragnął na szczycie owej stromizny wybudować sobie dom letniskowy z
rozległym widokiem na rzekę, nie zaś traktować ten spłachetek jako ziemię
uprawną, jak to przez pokolenia z uporem godnym lepszej sprawy usiłowali
robić jego właściciele. A przecież wiadomo, że każda rzeka zawsze w końcu
utoruje sobie drogę, tak więc i rzeka Knox kiedyś - powiedzmy, za parę ty-
sięcy lat - dałaby sobie radę z przeszkodą i popłynęła prosto.
C. B. Whiting nie miał ochoty tak długo czekać, dlatego z zadowoleniem
przyjął opinię inżynierów, że gdyby znalazły się pieniądze na wysadzenie
Robideaux Blight w jego najwęższej części, wówczas powstałby kanał, dzięki
któremu można by zmienić bieg rzeki, która odtąd płynęłaby sobie prosto
jak strzelił przez okrągły rok, a jej prąd stałby się na tyle wartki, by nie za-
trzymując się w okolicy owego Zakola Whitingów, ponieść większość tego
śmietnika (nie wyłączając sporadycznych łosiów) dalej w dół rzeki, aż do
zapory w Fairhaven, jak być powinno. I w gruncie rzeczy, jednogłośnie ar-
gumentowali eksperci C. B. Whitinga przed komisją stanową, na pośpiesz-
nie zwołanych naradach za zamkniętymi drzwiami, w gruncie rzeczy stałaby
się znacznie lepszą rzeką - piękniejszą, czystszą, o bardziej wartkim nurcie -
co byłoby z korzyścią dla wszystkich mieszkańców po obu jej brzegach.
Ponadto cały stan skorzystałby na tym, że na podmokłe tereny nizinne wy-
lewałyby się mniejsze ilości wody, zyskując tysiące akrów ziemi, której
można by użyć do znacznie sensowniejszych celów niż hodowla komarów i
much. Do pojawienia się w stanie Maine organizacji ekologicznych z praw-
dziwego zdarzenia miało upłynąć jeszcze wiele lat, tak więc pomysł nie spo-
tkał się z poważniejszym sprzeciwem, mimo że eksperci byli zmuszeni przy-
znać - wprawdzie tylko po cichu - że żywszy bieg rzeki może się okazać na-
zbyt wartki na pewnych odcinkach. A trzeba zauważyć, że Knox, podobnie
jak większość rzek w stanie Maine, i tak już wykazywała skłonności do wy-
lewania, zwłaszcza na wiosnę, kiedy to ciepłe deszcze zbyt prędko roztapiały
północne śniegi.
Bardziej praktyczną przeszkodę dla planów C. B. Whitinga stanowił fakt,
iż z niewiadomych powodów Robideaux Blight zostało przeoczone przez je-
go przodków, gdy skupywali oni ziemie położone nad rzeką. Parcela należa-
ła do rodziny nazwiskiem Robideaux, a ich prawo własności sięgało po-
przedniego stulecia. Ale i tu także los uśmiechną! się do C. B. Whitinga,
19
Strona 20
jako że Robideaux okazali się chciwymi ignorantami, co stanowiło dokład-
nie taką kombinację, jakiej mu w tej sytuacji było trzeba. Ludzie bardziej
świadomi na widok prawników jakiegoś bogacza natychmiast by się domy-
ślili prawdziwej wartości ich działki, ale tym prostakom najwyraźniej nie
przyszło to do głowy. Ich jedyną obawą było to, że C. B. Whiting mógłby
pofatygować się osobiście, by sprawdzić, co za teren mu sprzedają, a wtedy
przekonałby się, że jest to ziemia najzupełniej nieprzydatna pod uprawę
(nie potrafili bowiem wyobrazić sobie, by ziemia mogła służyć do innych
celów), a wtedy niechybnie wycofałby się z interesu.
Nie mając takiego zamiaru, C. B. nabył ich parcelę za sumę w ich mnie-
maniu nadzwyczaj wysoką, dzięki czemu jeszcze przez długie lata potem
żyli w przekonaniu, że udało im się nabić w butelkę jednego z najbogat-
szych i najbardziej wpływowych ludzi w całym stanie, który kupując Robi-
deaux Blight dowiódł tego, o czym oni wiedzieli od zawsze - że ludzie bogaci
wcale nie są aż tak cholernie sprytni, za jakich chcą uchodzić. Z kolei C. B.
Whiting, który poczuwszy grunt pod nogami, znowu stał się sobą, doszedł
do równie wątpliwych wniosków: że nie tylko oszukał tych Robideaux, któ-
rzy mieli go w garści, tylko byli za głupi na to, żeby się tego domyślić, ale i
samego Pana Boga, którego rzekę zamierzał teraz poprawić.
Wybuch podłożonego w Robideaux Blight dynamitu, jakieś siedem mil
w górę rzeki, dał się odczuć aż w Empire Falls. Jeszcze tego samego sierp-
niowego dnia C. B. Whiting ukląkł na brzegu, przed swoim świeżo ukoń-
czonym domem, by z dumą obserwować, jak bystry nagle prąd wody unosi
resztki trupa łosia, a wraz z nim stos kartonów po mleku, plastikowe butelki
i zardzewiałe puszki po zupie, które podskakując na fali jedne po drugich
odpływały na południe, ku nic niepodejrzewającemu Fairhaven. Nareszcie
rzeka przestała szeptać o rozpaczy, jak to czyniła przez całe lato. Zasilona
nową energią, śmiała się radośnie, uszczęśliwiona tym, czego dokonał. Za-
dowolony z wyniku, zapalił cygaro, wciągnął głęboko w płuca słodkie letnie
powietrze, a następnie spojrzał na szczupłą kobietę u swego boku, której
nazwisko brzmiało Francine Robideaux. I nie był to przypadkowy zbieg
okoliczności.
Inteligentna i ambitna, Francine była świeżo upieczoną absolwentką
Bowdoin College, o jakieś dziesięć lat młodszą od C. B. Whitinga. Do dnia,
gdy jej rodzina dobiła targu w sprawie sprzedaży Robideaux Blight jej przy-
szłemu mężowi, nigdy go nie spotkała osobiście, chociaż naturalnie wiele o
nim słyszała. Sam C. B. był również absolwentem tej uczelni, podobnie jak
jego ojciec i dziadek, podczas gdy Francine była pierwszą przedstawicielką
rodziny Robideaux, która postanowiła kontynuować edukację powyżej
20