Russo Richard - Koniec Empire Falls

Szczegóły
Tytuł Russo Richard - Koniec Empire Falls
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Russo Richard - Koniec Empire Falls PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Russo Richard - Koniec Empire Falls pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Russo Richard - Koniec Empire Falls Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Russo Richard - Koniec Empire Falls Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Koniec Empire Falls Przełożyła Katarzyna Bogucka-Krenz Prószyński i S-ka Strona 4 Tytuł oryginału EMPIRE FALLS Copyright © 2001 by Richard Russo All Rights Reserved Projekt okładki: Maciej Sadowski Redakcja: Anna Janko Redakcja techniczna: Jolanta Trzcińska Korekta: Katarzyna Wojnarowska Łamanie: Monika Lefler ISBN 83-7337-414-0 Warszawa 2003 Wydawca: Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa: OPOLGRAF Spółka Akcyjna 45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12 Strona 5 Dla Roberta Bentona Strona 6 PODZIĘKOWANIA Jak zwykle lista moich długów wdzięczności jest dość znaczna. Pragnę podziękować właścicielom Fitzpatrick's Café, Camden Deli i Jorgenson's za udostępnienie mi miejsca. Perley Sasuclark ma u mnie wyrazy uznania za opowiedzenie wszystkich tych historii, które tak bardzo mi się przydały, dziękuję również Allenowi Pullen z Open Hearth, który podzielił się ze mną swoją wiedzą związaną z prowadzeniem restauracji. Gary'emu Fisketjon wyraziłbym najszczersze słowa podziękowania i wdzięczności za pracę i poświęcenie, jakie włożył w przygotowanie manuskryptu, jednak ostrze- gam, że dla niego oznaczałoby to konieczność dodatkowej pracy redakcyj- nej, a i tak już dość się napracował. Dla Nata Sóbela i Judith Weber, którzy byli ze mną od początku, słowa przyjaźni i miłości. Jeszcze głębszą miłość żywię dla mojej żony, Barbary, która czyta każdą moją książkę znacznie więcej razy niż ktokolwiek winien czytać cokolwiek. Dziękuję również moim córkom, Emily i Kate, które zarówno w dzieciństwie, jak i teraz jako młode kobiety pozwoliły swemu ojcu bez przeszkód zajmować się losem ludzi, istniejących jedynie w jego wyobraźni - za co należy im się znacznie więcej wdzięczności, niż potrafię to wyrazić, rym razem jednak szczególne słowa podziękowania kieruję zwłaszcza do Kate za przypomnienie mi swoim ży- wym przykładem, jak okropna może być szkoła i jakimi szczęściarzami są ci wszyscy, którym udało się przebrnąć przez nią mniej lub bardziej bez szwanku. Strona 7 Prolog W porównaniu z rezydencją Whitingów w mieście, dom, jaki postawił Charles Beaumont Whiting w dziesięć lat po swoim powrocie do stanu Ma- ine, był całkiem skromny. Z kolei jeśliby go przyrównać do standardów Empire Falls, gdzie większość domów jednorodzinnych jest warta znacznie poniżej siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów, można powiedzieć, że był to prawdziwy pałac, z pięcioma sypialniami, pięcioma łazienkami i osob- nym pawilonem na pracownię. C. B. Whiting spędził wiele lat w Meksyku i dom, który zbudował, nie licząc się z otoczeniem, wyglądał niczym hacjenda w stylu kolonialnym. Kazał nawet wypalić cegłę o specjalnej fakturze i po- malować ją na ciemny kolor, żeby przypominała meksykańską cegłę suszo- ną na słońcu. Kompletnie zwariowany dom, żeby coś takiego budować w sercu Maine, mówili ludzie, chociaż nikt nie ośmielił się powiedzieć mu tego prosto w oczy. Jak wszyscy mężczyźni z rodu Whitingów, C. B. był niskiego wzrostu i nie lubił, by fakt ten zwracał uwagę innych, dlatego rozłożystość hiszpań- skiej architektury niezmiernie mu odpowiadała. Umeblowanie - na które składały się sprzęty, w jakie zwykle bywają wyposażone typowe domy z katalogu i przyczepy campingowe - dodatkowo podkreślało wrażenie prze- stronności. Uzyskane dzięki temu złudzenie optyczne dobrze się sprawdza- ło, z wyjątkiem sytuacji, gdy w domu pojawiał się ktoś wysokiego wzrostu, a wtedy dom wyglądał niczym luksusowy domek dla lalek. Haçjenda - C. B. Whiting nigdy nie mówił o swoim domu inaczej - zosta- ła zbudowana na ziemi, która od pokoleń należała do rodziny. Pierwsi Whi- tingowie, jacy pojawili się w hrabstwie Dexter, pracowali przy wyrębie la- sów i z czasem wykupili większość ziemi po obu stronach rzeki Knox, dzięki czemu uzyskali kontrolę nad wszystkim, co tą drogą spławiano do oceanu, odległego o jakieś pięćdziesiąt mil na południowy wschód. Do chwili gdy C. 7 Strona 8 B. Whiting przyszedł na świat, stan Maine został zelektryfikowany, a odkąd w Fairhaven położonym poniżej Empire Falls postawiono tamę, rzeka stra- ciła na dawnym znaczeniu. Przemysł drzewny przeniósł się dalej na północ i zachód, a rodzina Whitingów przerzuciła się na branżę tekstylną, papiero- wą i odzieżową. Pomimo iż rzeka przestała być potrzebna jako źródło energii, C. B. Whi- tingowi pozostało głęboko zakorzenione przekonanie, że z racji przyrodzo- nego obowiązku winien jest mieć baczenie na wszystko, co się z nią dzieje, tak więc gdy postanowił wybudować sobie dom, wybrał miejsce nieco powy- żej wodospadu, nieopodal mostu Iron Bridge, dokładnie naprzeciwko mia- sta Empire Falls, które w owym czasie stanowiło świetnie prosperującą społeczność mężczyzn i kobiet, zatrudnionych w licznych zakładach prze- mysłowych i fabrykach rozległego imperium Whitingów. Z chwilą gdy teren wykarczowano i postawiono dom, C. B. mógł bez przeszkód patrzeć na swo- ją fabrykę odzieżową i przędzalnię za rzeką, dobrze widoczne zwłaszcza poprzez nagie gałęzie drzew zimą, co w centralnym Maine oznaczało więk- szą część roku. Papiernia, która również była jego własnością, znajdowała się wprawdzie parę mil dalej w górę rzeki, ale jej wielkie kominy wypusz- czały pióropusze dymu, niekiedy białego, to znów czarnego, i te mógł doj- rzeć ze swego patio na tyłach domu. Przeprowadzając się za rzekę, C. B. Whiting stał się tym samym pierw- szym członkiem klanu, który dostrzegł zalety płynące z zachowania dystan- su do ludzi, pomnażających jego bogactwo. Rodzinna rezydencja w Empire Falls, potężne domiszcze w stylu króla Jerzego zbudowane na początku ubiegłego stulecia, miała kominki z polnego kamienia w każdej sypialni i dość sztywną salę jadalną, gdzie dębowy stół mógł bez trudu pomieścić nawet i trzydzieści osób, a z sufitu zwieszało się pół tuzina połyskujących kryształami kandelabrów, sprowadzonych pociągiem aż z Bostonu. Był to dom zbudowany po to, by wzbudzać lęk, a zarazem lojalność w sercach irlandzkich, polskich i włoskich imigrantów, którzy zapuścili się na północ od Bostonu, oraz wśród francuskich Kanadyjczyków, którzy zawędrowali na południe, jedni i drudzy w poszukiwaniu pracy. Stara rezydencja Whitin- gów znajdowała się w samym centrum miasta, jedną przecznicę od fabryki odzieżowej szyjącej koszule oraz dwie od przędzalni, i ponoć nie bez kozery została akurat tam postawiona przez męskich członków rodziny, którzy pracowali po czternaście godzin na dobę: dzięki temu bowiem mogli w po- łudnie udać się do domu na posiłek, po czym wrócić do swoich fabryk, gdzie często pozostawali do późna w noc. Jako chłopiec, C. B. lubił ten dom. Jego matka ustawicznie narzekała, że jest stary, niewygodny i pełen przeciągów, że ma daleko do klubu na wsi i 8 Strona 9 do domu nad jeziorem, że daleko stamtąd do głównej szosy, wiodącej z miasta na południe, do Bostonu, gdzie wolała robić zakupy. Niemniej wraz z rozległymi, zacienionymi terenami wokół i licznymi pokojami o przedziw- nych kształtach wewnątrz, był doskonałym miejscem na spędzenie w nim dzieciństwa. Ojciec C. B., Honus Whiting, także kochał ten dom, między innymi dlatego, że od początku jego istnienia mieszkali tu wyłącznie Whi- tingowie. Ojciec Honusa, Eliasz Whiting, wówczas starzec dobrze po osiemdziesiątce, żył jeszcze i mieszkał w starej wozowni, razem ze swą kłó- tliwą żoną. Mężczyźni z rodu Whitingów mieli wiele cech wspólnych, a jed- ną z nich było niewątpliwie to, iż niezmiennie żenili się z kobietami, które zamieniały ich życie w piekło. Jeśli o to chodzi, ojcu C. B. Whitinga poszczę- ściło się nieco lepiej niż jego przodkom, a przecież i on miał głęboki żal do żony, że go nie doceniała i że wszystko krytykowała - dom, miasteczko, za- cofanie stanu Maine - traktując konieczność opuszczenia Bostonu jako okrutną banicję. Pięknie kute, żeliwne kraty bramy i ogrodzenia, które wy- tyczały granice posiadłości, a które sprowadzono specjalnie aż z Nowego Jorku, nazywała murami swego więzienia, mimo że za każdym razem, kiedy wypowiadała podobną uwagę, Honus przypominał jej, iż ma on klucz do tych krat i w każdej chwili może je dla niej otworzyć. Skoro rzeczywiście tak jej zależy, by wrócić do Bostonu, niechże sobie wraca, droga wolna. Mówił to, gdyż doskonale wiedział, że ona nigdy tego nie uczyni, było bowiem swego rodzaju przekleństwem wszystkich mężczyzn z rodu, iż żenili się z kobietami lojalnymi na przekór sobie i wszystkiemu. Jednakże wraz z narodzinami ich pierworodnego Honus Whiting zaczął rozumieć swoją żonę, a nawet w skrytości ducha podzielać jej opinię, przy- najmniej w sprawie samego Empire Falls. W drugiej połowie XIX stulecia miasteczko znacznie się rozwinęło; wokół rezydencji Whitingów jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać domy robotników, a jednocześnie z tymi zmia- nami dała się również zauważyć zmiana postawy tych ludzi wobec samych Whitingów, na coraz bardziej niechętną i wrogą. Whitingowie tradycyjnie próbowali zaskarbiać sobie przychylność swoich pracowników, podejmując ich każdego lata poczęstunkiem w swoich ogrodach. Honus Whiting jednak coraz częściej dochodził do wniosku, że ludzie, którzy zjawiali się na tych przyjęciach, byli zwyczajnie niewdzięczni: za darmo mogli się najeść do syta, napić i wytańczyć do woli, a mimo to niejeden obrzucał rezydencję takim spojrzeniem, które zdawało się mówić, iż serce by mu nie pękło, gdy- by któregoś dnia wszystko to spłonęło do cna. Zapewne z powodu tej skrywanej, acz stale rosnącej niechęci otoczenia, C. B. Whiting został odesłany z domu, najpierw do szkoły z internatem, a na- 9 Strona 10 stępnie do college'u. Ukończywszy edukację, następne dziesięciolecie spędził niemal w całości na podróżach, początkowo z matką w Europie (która znacznie bardziej odpowiadała gustom tej zacnej kobiety niż stan Maine), a potem już samodzielnie w Meksyku (który jemu przypadł do ser- ca znacznie bardziej niż Europa, gdzie jak na jego gust zbyt wiele było do zwiedzania i podziwiania). Podczas gdy wielu Europejczyków przewyższało go wzrostem, Meksykanie byli przeważnie niżsi od niego, a C. B. Whitingo- wi najbardziej podobało się w nich to, że byli z natury marzycielami, którzy nie czuli potrzeby, by te marzenia realizować. Tymczasem jego ojciec, który cierpliwie płacił za wszystkie globtroterskie wyprawy syna, uznał w końcu, że czas najwyższy, by jego dziedzic powrócił do domu i zajął się pomnaża- niem majątku rodzinnego, zamiast trwonić go nad miarę gdzieś na połu- dniowych rubieżach kraju. W owym czasie Charles Beaumont Whiting miał już około trzydziestki i jego ojciec musiał przyznać, acz niechętnie, iż jedy- nym prawdziwym talentem syna jest trwonienie pieniędzy, chociaż on sam twierdził, jakoby zajmował się też malarstwem i pisaniem wierszy. Tym bardziej należało położyć temu wszystkiemu kres, i to natychmiast, przy- najmniej w opinii starszego pana. Sześćdziesiąte urodziny Honusa Whitin- ga zbliżały się wielkimi krokami i jakkolwiek zadowolony, iż mógł dogadzać synowi, doszedł jednak do wniosku, że trwało to stanowczo zbyt długo i najwyższy czas, by wprowadzić młodego człowieka w zarządzanie rodzin- nym majątkiem, który pewnego dnia miał odziedziczyć. Sam Honus zaczy- nał w młodości od pracy w fabryce odzieżowej, gdzie szyto męskie koszule, następnie przeniósł się do przędzalni, by ostatecznie, po tym jak stary Eliasz postradał zmysły i usiłował zamordować swoją żonę za pomocą szpa- dla, przejąć zarząd nad papiernią w górze rzeki. Honus pragnął przygo- tować syna na ten nieunikniony moment, kiedy w końcu i jemu także pad- nie na mózg i rzuci się na swoją żonę a matkę Charlesa z pierwszym lep- szym ciężkim narzędziem, jakie wpadnie mu w rękę. Europa nie poprawiła jej mniemania o mężu, nie mówiąc już o Empire Falls czy stanie Maine, jak na to liczył w skrytości ducha. Z jego doświadczenia wynikało, że ludzie rzadko czują się szczęśliwsi, dowiadując się, czego życie ich pozbawiło, tak więc pobyt w Europie jedynie pogłębił naturalną skłonność jego małżonki do pełnych goryczy i zawiści porównań. Co do Charlesa Beaumonta Whitinga, którego w młodym wieku wysłano do szkół, nie pytając o zdanie, choć tak naprawdę wolałby wówczas pozo- stać w domu, to nie kwapił się on do opuszczenia Meksyku bardziej niż jego matka do powrotu z Europy, niemniej otrzymawszy wezwanie, z ciężkim westchnieniem okazał posłuszeństwo i uczynił to, co mu nakazano. I nie chodziło nawet o to, iż nie wiedział, że pewnego dnia jego młodość się skończy, 10 Strona 11 tym samym kładąc kres podróżom, malowaniu obrazów i pisaniu wierszy. Nigdy przecież nie było co do tego najmniejszej wątpliwości, że pewnego dnia wszystkie fabryki Whiting i Synowie przejdą na niego, ale chociaż zdawał sobie sprawę, iż powrót do Empire Falls i przejęcie rodzinnych inte- resów będzie wiązało się z pogwałceniem jego wewnętrznego powołania jako artysty, nie widział żadnej możliwości, by temu w jakiś sposób zapo- biec. Kiedyś nawet, czując, że ów moment wezwania do domu zbliża się nieuchronnie, spróbował przelać na papier listowy myśli i uczucia dotyczą- ce prawdziwej natury jego osobowości, by wykazać, jak wielką krzywdą byłoby zaprzepaszczenie danego mu talentu. Sądził, że powinien podzielić się tymi myślami z ojcem. Ale to, co wyszło spod jego pióra, było tak po- dobne do wierszy, jakie pisywał, ulotne i nieprzekonujące nawet dla niego samego, że ostatecznie zrezygnowany, wyrzucił list do śmieci. Przede wszystkim nie był pewien, czy ojciec jako człowiek praktyczny, zgodziłby się z twierdzeniem, że każda istota ludzka w ogóle posiada jakąś naturę; a na- wet jeśliby przyznał, że tak jest, to przypuszczalnie byłby zdania, że naszym obowiązkiem jest zaprzeczenie owej naturze lub też narzucenie jej odpo- wiedniej formy, czyli innymi słowy, pokazanie jej, kto tu rządzi. W ostat- nich miesiącach swojej meksykańskiej wolności C. B. leżał na plaży, wiodąc w myślach na ten temat długie dysputy z ojcem, ale za każdym razem tę walkę na argumenty nieodmiennie przegrywał. Gdy więc wezwanie z domu rzeczywiście nadeszło, był już na tyle wy- czerpany, że poddał się bez walki. Powrócił do rodzinnego gniazda, gotów dać z siebie wszystko, jedynie gdzieś w głębi duszy tliła się obawa, że swoje prawdziwe ja i wszystko, co naprawdę chciał w życiu robić, na zawsze pozo- stawił w Meksyku. Po powrocie odkrył, że pogwałcenie własnej natury okazało się znacznie łatwiejsze i daleko mniej nieprzyjemne, niż się tego spodziewał. W Empire Falls, rozejrzawszy się uważnie wokół siebie, odniósł nieodparte wrażenie, że właśnie na tym upływa ludziom życie. A skoro tak, skoro już człowiek musi pogwałcić przeznaczenie, jakie zostało mu dane, to dokonanie tego, gdy jest się męskim potomkiem rodu Whitingów wcale nie było takie naj- gorsze. Ku swemu zaskoczeniu odkrył też, że można być w czymś dobrym, nawet jeśli nie jest to zbyt interesujące, podobnie jak można być nie dość dobrym w czymś, na przykład w malowaniu czy pisaniu wierszy, mimo że człowiekowi bardzo na tym zależy. Samo szycie koszul niezbyt go pociągało, natomiast stwierdził u siebie coś na kształt zdolności do zarządzania fabry- ką, potrafił z miejsca wyczuć przyczyny, dla których coś poszło nie tak, i równie instynktownie znaleźć sposoby, jak temu zaradzić. Poza tym był głęboko przywiązany do ojca, zdumiewała go niespożyta energia tego drob- nego człowieczka, jego nieoczekiwane wybuchy gniewu, jego niechęć do 11 Strona 12 ustępstw i głębokie przeświadczenie, że ma zawsze rację, nie mówiąc już o niezwykłej zdolności dowodzenia słuszności podjętych przez siebie decyzji. Miał przed sobą doskonały przykład człowieka, który albo działał w abso- lutnej zgodzie z własną naturą, albo z żelazną wolą nagiął ją, zmusiwszy do całkowitej uległości. Charles Beaumont Whiting nigdy nie zdołał tego usta- lić, i prawdopodobnie było to bez znaczenia, tak czy inaczej bowiem starszy pan był godny naśladowania. Niemniej dla C. B. Whitinga było oczywiste, że zarówno jego ojciec, jak przed nim jego dziadek wzięli najlepsze z tego, co ich fortuna Whiting i Sy- nowie miała im do zaoferowania. Czasy się zmieniały i ani fabryka koszul, ani przędzalnia, ani papiernia w górze rzeki nie dawały już takich zysków jak niegdyś. W ciągu ostatnich dwudziestu lat w hrabstwie Dexter zdarzały się próby powołania związków zawodowych wszystkich fabryk i przedsię- biorstw, ale mimo że te wysiłki nie przyniosły oczekiwanych rezultatów - ostatecznie działo się to w stanie Maine, a nie w Massachusetts - nawet Honus Whiting musiał przyznać, że w praktyce trzymanie związków zawo- dowych z dala okazało się równie kosztowne, jak ewentualne wpuszczenie ich na teren fabryk. A robotnicy, nie chcąc się pogodzić z odniesioną poraż- ką, powróciwszy w końcu do pracy, byli niechętni i mało wydajni. Honus Whiting chciał, naturalnie, by jego syn ożenił się i - odczekawszy, aż stary Eliasz dojrzeje, by pożegnać się z tym światem - zamieszkał w ro- dzinnej rezydencji. Tymczasem w dziesięć lat od jego wyjazdu z Meksyku nadal ani jedno, ani drugie nie nastąpiło. W czasach radosnej, gorącej mło- dości C. B. może i był ulubieńcem kobiet, ale teraz zaczął sprawiać wraże- nie, jakby w mroźnym klimacie Maine utracił zainteresowanie sprawami seksu i niepostrzeżenie zmienił się w starego kawalera, chociaż sam sobie nieraz wyobrażał, jak to jego lepsze ja figluje swawolnie na zmysłowym Jukatanie. Może już sama perspektywa małżeństwa go przerażała, a może obawiał się, że poślubi jakąś pannę, którą pewnego dnia zapragnie zamordować? Dziadek Eliasz Whiting, który w owym czasie zbliżał się już do setki, nie zdołał zabić szpadlem swojej żony, z czym nigdy się nie pogodził. Oboje z żoną nadal mieszkali w starej wozowni, Eliasz uczepiony swego nieszczę- snego losu, zgorzkniała żona uczepiona jego. Jak zauważył ich lekarz do- mowy, staruszek zdawał się umierać od środka, czego najpewniejszym do- wodem były gigantyczne wzdęcia i zaparcia. Ale chociaż powietrze w domku z biegiem lat nasiąkło stęchlizną starości, badania kliniczne niezmiennie wykazywały, że jego zgrzybiały lokator ma serce jak dzwon, i z czasem Ho- nus zdał sobie sprawę, że może jeszcze minąć sporo czasu, nim on sam bę- dzie mógł się przenieść do wozowni, by zwolnić miejsce swemu synowi A 12 Strona 13 nawet gdyby dziadek umarł jutro, trzeba by chyba wietrzyć z rok, żeby po- zbyć się tego nieznośnego odoru. Nie mówiąc już o tym, że żona Honusa postawiła sprawę jasno i wyraźnie: ona do wozowni nigdy się nie przepro- wadzi. A ostatnio myśl, że przyjdzie jej umrzeć na tym odludziu w Maine, zaczęła wprawiać ją w stan takiej depresji, że Honus zmuszony był kupić dla niej domek szeregowy w Back Bay w Bostonie, gdzie, jak twierdziła, spędzi- ła dzieciństwo, co naturalnie było nieprawdą. W rzeczywistości Honus spo- tkał ją w południowym Bostonie, a tam, prawdę powiedziawszy, gdyby miał dość oleju w głowie, powinien był ją zostawić. W każdym razie, gdy pewne- go dnia Charles przyszedł do ojca, by mu zakomunikować swój zamiar po- stawienia własnego domu, i to w takim miejscu, by rzeka oddzielała go od Empire Falls, ten zrozumiał go, a nawet pochwalił. Dopiero później, na widok tej hacjendy, ogarnął go niepokój, że może chłopak znowu zaczął pisać wiersze. Nie było jednak powodu do obaw. Na początku roku ktoś na ulicy omyłkowo wziął C. B. Whitinga za jego ojca, i tego samego wieczoru, przeglądając się w lustrze, C.B. zrozumiał, skąd się to wzięło. We włosach ujrzał pierwsze srebrne nitki, a w oczach spostrzegł surowy błysk, nawet trochę okrutny, jak u teriera, czego wcze- śniej u siebie nie zauważył. Niewiele pozostało z tamtego młodzieńca, który chciał żyć i umrzeć w Meksyku, tam marzyć, malować i pisać wiersze. Kiedy więc tej wiosny ojciec zaproponował mu, by oprócz fabryki koszul przejął także przędzalnię, zamiast obawy, że to w sposób nieunikniony i ostateczny przypieczętuje jego los, z którego niczym z pułapki nie będzie już nigdy wyjścia, Charles poczuł się niemal szczęśliwy - oto wreszcie znalazł się cał- kowicie na swoim miejscu, przeznaczonym mu z racji urodzenia. Ludzie zaczęli go nazywać po prostu C. B., zamiast pełnym imieniem Charles, i musiał przyznać, że brzmienie tego skrótu nawet mu się podobało. Gdy buldożery zaczęły wyrównywać teren pod budowę domu, dokonano niepokojącego odkrycia. Nad brzegiem rzeki znaleziono podejrzanie wielkie śmietnisko - całe hałdy śmieci - częściowo przerośnięte korzeniami i chasz- czami, częściowo rozrzucone po zboczu, niemal aż po szczyt. Już sama ilość tych odpadków była zdumiewająca. Początkowo C. B. Whiting doszedł do wniosku, że ktoś, a może nawet nie jeden ktoś, tylko bardzo wielu ktosiów miało czelność urządzić sobie na jego ziemi dzikie wysypisko śmieci. Ileż to lat musiał trwać ten skandaliczny proceder? Myśl o tym wprawiała go w stan takiej furii, że gotów był kogoś natychmiast ukatrupić, dopóki jeden z ro- botników wynajętych do porządkowania terenu nie zwrócił mu uwagi na fakt, że dla kogoś, nieważne czy był to ktoś jeden, czy bardzo wielu, urządzenie 13 Strona 14 śmietnika na ziemi Whitingów było niemożliwe z tej prostej przyczyny, że nie było tam jak dojechać, przynajmniej do zeszłego miesiąca, kiedy to sam C. B. Whiting zarządził, by poprowadzono drogę dojazdową. Choć więc wydawało się dość nieprawdopodobne, by tak wielkie ilości śmieci - zuży- tych dętek, dekli od kół, kartonów po mleku, zardzewiałych puszek, szcząt- ków połamanych mebli i tym podobnych odpadów - mogły nanieść prądy i wiry rzeczne, niemniej z braku innego wyjaśnienia pewnie tak właśnie mu- siało być. Nie pozostawało nic innego, jak tylko wywieźć to wszystko, co też zrobiono jeszcze w maju, w tym samym czasie, kiedy wylewano fundamenty pod przyszły dom. Przez całą wiosnę obfite deszcze, wysoki poziom wód w rzece oraz plaga nienażartych, jadowitych czarnych much opóźniały budowę, a mimo to w końcu czerwca niższe partie rozległej hacjendy można już było dojrzeć z drugiej strony rzeki, skąd C. B. Whiting doglądał postępów budowy, siedząc w swoim biurze na najwyższym piętrze fabryki koszul Whitingów. Po- cząwszy od święta 4 Lipca, pogoda się poprawiła, a gorące i suche powietrze zrobiło porządek z plagą czarnych much. Jednak pewnego dnia obnażeni do pasa i spaleni słońcem cieśle, siedząc okrakiem na belkach stropu hacjendy, zaczęli marszczyć nosy i spoglądać jeden na drugiego podejrzliwie. Skąd się brał ten nieznośny smród? C. B. Whiting osobiście odkrył przyczynę: na płyciźnie przy brzegu roz- kładało się rozdęte cielsko wielkiego łosia, zaplątane w korzenie rosnącej tam kępy drzew, którą oszczędziły buldożery, by dostarczała cienia, a także by służyła jako osłona przed wzrokiem ciekawskich z drugiej strony rzeki, chcących za dużo wiedzieć o tym, co dzieje się na terenie hacjendy. Jeszcze bardziej zdumiewające niż ta cuchnąca padlina było odkrycie nowej góry śmieci, która jakkolwiek mniejsza niż to, co wywieziono uprzednio, została porzucona dokładnie w tym samym miejscu, gdzie wysunięty do wody język lądu tworzył niewielką zatoczkę - idealne siedlisko dla moskitów, a teraz także dla rozkładającego się łosia. Widok i odór tego nasiąkniętego wodą rozkładu sprawił, że C. B. Whi- ting zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie ma on jakiegoś wroga. Klęcząc tak na brzegu rzeki, przebiegał w pamięci listę wszystkich tych, których jego dziadek i ojciec, a potem on sam doprowadzili do ruiny w wy- niku nieuniknionej gry interesów. Lista była wcale długa, ale - o ile kogoś nie przeoczył - nikt nie wydał mu się człowiekiem zdolnym do tego rodzaju czynu. W przeważającej mierze byli to ludzie małego formatu o jeszcze mniejszych możliwościach, ludzie, którzy może i zastrzeliliby go, gdyby mieli po temu okazję - gdyby na przykład wkroczył niespodziewanie do ich 14 Strona 15 miejscowego pubu, a oni mieliby już dobrze w czubie i na dodatek byliby uzbrojeni. Jednakże tutaj miał do czynienia z dowodem złości innego typu. Ktoś najwyraźniej wierzył, iż cały śmietnik hrabstwa Dexter należał się C. B. Whitingowi, i dlatego podrzucał go na próg jego domu. Ktoś musiał być o tym głęboko przekonany, skoro pracowicie zbierał wszystkie te odpadki (niezbyt przyjemne zajęcie) i przewoził je w tę okolicę. A może martwy łoś to zwykły zbieg okoliczności? C. B. nie był jednak tak do końca pewien. Zwierzę miało w karku dziurę po kuli, co mogło oznaczać różne rzeczy. Przypuśćmy, że ktoś, kimkolwiek był ten, kto urządził ów śmietnik, ustrzelił również łosia i pozostawił go tutaj celowo. Ale z drugiej strony, łoś mógł zostać zabity przez jakiegoś kłusownika zupełnie gdzie indziej; wszyscy wiedzieli, że w Empire Falls mieszkała cała rodzina kłu- sowników. Zwali się Minty. Może więc zranione zwierzę, usiłując przedo- stać się przez rzekę, osłabło z wyczerpania i utonęło, a potem woda zniosła je w zakole wody poniżej hacjendy. C. B. Whiting spędził resztę popołudnia, klęcząc na jednym kolanie parę kroków od padliny, próbując zidentyfikować tożsamość swojego wroga. Nie minęło wiele czasu, gdy z prądem rzeki w jego stronę spłynął jednorazowy papierowy kubek, po czym zatrzymał się, utknąwszy pomiędzy tylnymi no- gami martwego zwierzęcia. W ciągu następnej godziny znalazły się tam: plastikowa torba z supermarketu, pusta, podskakująca na fali butelka po coca-coli, zardzewiała puszka po oleju, wielki zwój splątanej żyłki wędkar- skiej oraz, jeśli wzrok go nie mylił, ludzkie łożysko. Wszystko to spływało i zatrzymywało się na cuchnącej padlinie. Z miejsca, gdzie klęczał C. B. Whi- ting, widać było zaledwie niewielki fragment mostu, a jednak w ciągu kolej- nych dwóch kwadransów zdołał zaobserwować z pół tuzina ludzi, jadących samochodami lub idących pieszo, którzy wyrzucali śmieci przez balustradę wprost do rzeki. W myślach zaczął wyliczać, ile mostów spina rzekę Knox powyżej jego ziemi (osiem), jak również wszystkie zbudowane na obu brze- gach zakłady, fabryki i rozmaite drobne wytwórnie (co najmniej kilka tuzi- nów). Z własnego doświadczenia znał doskonale tę pokusę, by wyczekać do zachodu słońca, a potem wyrzucić odpadki do rzeki. Pokolenia Whitingów wylewały ze swoich fabryk barwniki i inne chemikalia, zabarwiając brzegi rzeki, hen, aż po Fairhaven, którego mieszkańcy rzadko kiedy narzekali na ten proceder, zdając sobie sprawę, że ich własne przędzalnie przez całe dziesięciolecia wykazywały się dokładnie takim samym brakiem szacunku dla swoich sąsiadów w dole rzeki. Poza tym skargi i zażalenia, o czym C. B. również dobrze wiedział, w sposób nieunikniony prowadziły do oskarżeń, oskarżenia do publicznego nagłośnienia, publiczne nagłośnienie do śledztw, 15 Strona 16 śledztwa do spraw sądowych, sprawy sądowe do kosztów i wydatków, wy- datki i koszta zaś do nędzy i życia w przytułku. Mimo wszystko nie można było dopuścić, by to konkretne miejsce pozo- stało śmietniskiem. Jak przystało na człowieka rozsądnego, C. B. Whiting doszedł do rozsądnego wniosku. Pod koniec drugiej godziny, spędzonej na klęczkach na brzegu rzeki, zrozumiał, że w istocie posiada wroga, a jest nim nie kto inny, tylko Bóg we własnej osobie, który stworzył tę cholerną rzekę w taki sposób - wąską i rwącą w górnym biegu, szeroką i leniwie zwalniają- cą w okolicy Empire Falls - że ostatecznie cały śmietnik innych ludzi musiał się stać jego, Charlesa Beaumonta Whitinga, własnością. Co gorsza, wyda- wało mu się, że zrozumiał, dlaczego Bóg postanowił tak postąpić. Sprawił to zawczasu, aby teraz, gdy przyszła pora, ukarać go za sprzeniewierzenie się lepszej stronie swojej natury, tej, którą porzucił przed laty w Meksyku, by w rezultacie stać się kimś, kogo ludzie mogli omyłkowo brać za jego ojca. Była to niezbyt przyjemna myśl. Ale z drugiej strony, zastanowił się C. B. Whiting, trudno o przyjemne myśli w bezpośredniej bliskości gnijącego łosia. Mimo to klęczał tam nadal, a tymczasem prąd rzeki niezmordowanie bulgotał swoje zakodowane przesłanie, którego szyfr, o czym C.B. był głę- boko przeświadczony, wkrótce na pewno uda mu się złamać. Prawdę mó- wiąc, nie był to pierwszy dzień, gdy nawiedzały go równie nieprzyjemne myśli. Odkąd postanowił zbudować sobie nowy dom, zaczął miewać kosz- mary senne, które budziły go po wielekroć, i nieraz łapał się na tym, że stoi w ciemnym oknie swojej sypialni, spoglądając na rozległe tereny rezydencji Whitingów, chociaż nie pamiętał, ani kiedy się obudził, ani jak przeszedł przez pokój. Odnosił tylko niejasne wrażenie, że sen - niezależnie od tego, czego dotyczył - nadal w nim trwał, mimo że jego treść gdzieś uleciała. Zu- pełnie jakby wiódł z kimś niezmiernie ważną dysputę? Tylko z kim? Za dnia, gdy jego umysł powinien zajmować się niecierpiącymi zwłoki bieżącymi sprawami obu fabryk, często bezwiednie sięgał po dokumentację hacjendy i zaczynał z wielką uwagą studiować plany, tak jakby się obawiał, że umknął mu jakiś ważny szczegół. Przed miesiącem stał się tak roztar- gniony, że musiał poprosić ojca, by ten zechciał mu pomagać w papierni jeden dzień w tygodniu, przynajmniej dopóki dom nie zostanie ukończony. A teraz, klęcząc tu nad brzegiem rzeki, niespokojny i zdenerwowany, przy- puszczalnie z powodu tej rozkładającej się padliny, po raz pierwszy pomy- ślał, że może całe to budowanie domu nie było najlepszym pomysłem. Ha- cjenda, z wolno stojącą pracownią, była bez wątpienia swoistym zaprosze- niem dla jego poprzedniego wcielenia, dla tamtego Charlesa Beaumonta Whitinga - Beau, jak wołali na niego dawni przyjaciele - którego porzucił w 16 Strona 17 Meksyku. I teraz nareszcie zrozumiał, że to z nim właśnie, z tamtym daw- nym Beau, wiódł owe niekończące się dysputy w swoich snach. A co gorsza, to dla niego, tamtego młodzieńczego, zdradzonego siebie budował teraz ten dom - meksykańską hacjendę. Przez cały czas wmawiał sobie, że pracownia będzie dla jego syna, zakładając naturalnie, że pewnego dnia zostanie szczę- śliwym ojcem syna. Na taki drobny przejaw buntu mógł sobie w końcu po- zwolić. Pewnego dnia ofiarowałby tę pracownię synowi, dając tym gestem swego rodzaju obietnicę, iż jego syn nigdy nie będzie zmuszony ani żadną koniecznością, ani lojalnością wobec rodziny do zdrady swego prawdziwego powołania. Ale w owej chwili uświadomił sobie również, że wszystko to, oczywiście, było jednym wielkim kłamstwem. Tak naprawdę chciał tej pra- cowni dla siebie, a raczej dla tego Charlesa Beaumonta Whitinga, o którym sądził, że umarł lub też wiedzie drugi żywot, poety i cudzołożnika, gdzieś w Meksyku, podczas gdy prawdziwy Charles Beaumont Whiting zmuszony jest żyć w obowiązku i cnocie, tkwiąc w Empire Falls, w stanie Maine. W ślad za tym zdumiewającym odkryciem przyszło następne. Zrozumiał, co rzeka chciała mu powiedzieć przez całe popołudnie, kiedy tak klęczał na jej brzegu. „Chodź... - szemrała, teraz już całkiem wyraźnie, słowo zaproszenia. - Chodź... chodź... chodź...”. Tego samego wieczoru C. B. Whiting przywiózł ojca i dziadka Eliasza na miejsce budowy. Do tej pory sam nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego zacho- wywał wielką dyskrecję w sprawach domu. Teraz już wiedział. Dziadka, któ- ry od miesiąca nie opuszczał starej wozowni, posadzili z Honusem na zwa- lonym pniu, gdzie natychmiast zapadł w spokojną, głęboką drzemkę, prze- rywaną jedynie donośnym prukaniem, a potem C. B. oprowadził ojca, po- kazując mu ramy i łuki nowego domostwa. Tak, przyznał, rzeczywiście, będzie to cholernie meksykańska sprawa. A ta konstrukcja tam dalej, wyja- śnił, to będzie domek dla gości, chociaż zadecydował o tym dopiero teraz, tak, domek gościnny. Tak bardzo wystraszyło go zaproszenie rzeki. Skoń- czywszy obchód hacjendy, C. B. Whiting sprowadził ojca nad rzekę i poka- zał mu górę śmieci, jaka zdążyła narosnąć tam od rana, jak również mar- twego łosia, który się tam powoli rozkładał. Z miejsca, gdzie obaj stali, C. B. mógł zobaczyć jednocześnie martwego łosia i dziadka Eliasza, który spał w najlepsze, raz po raz unosząc się rytmicznie na jednym pośladku pod napo- rem uchodzących z niego gazów, i chociaż rozsądek mówił C. B. Whitingo- wi, że nie może ponosić odpowiedzialności ani za łosia, ani za dziadka, uczuł w gardle ucisk, a wraz z nim smak odrazy do samego siebie. Mimo wszystko, stwierdził, smak pogardy, nawet jeśli czasem poczuje się go w ustach, jest i tak lepszy niż zaprzepaszczenie dorobku całego życia ojca i dziada, i nieoczekiwanie dla samego siebie przyłapał się na tym, że spoglądając 17 Strona 18 na obu mężczyzn z prawdziwym przywiązaniem, zwłaszcza na ojca, którego zawsze kochał i którego solidna, praktyczna, pewna siebie obecność pozwa- lała mu wierzyć, że i tym razem pomoże mu pozbyć się dręczącego lęku. - Masz rację, to palec Boży - zgodził się Honus, wysłuchawszy teorii C. B., dotyczącej istnienia wrogiej mu siły, po czym obaj zajęli się obserwacją odpadków, które podskakując na wodzie, dobijały do gnijącej padliny, by tam pozostać na stałe. Starszy Whiting był człowiekiem wierzącym, który uważał, że Bóg jest dobrym wytłumaczeniem na wszystko, czego nie dało się wyjaśnić inaczej. - Musisz się dobrze zastanowić nie tyle nad tym, co On robi, ile co ty możesz zrobić w tej sprawie. Honus podsunął synowi myśl wynajęcia geologów i inżynierów, którzy zbadają problem i powiedzą, jakie kroki należałoby poczynić. Rada okazała się doskonała, a inżynierowie, uprzedzeni, z jaką to Osobą mogą mieć do czynienia, zanalizowali wszystko niezwykle drobiazgowo i skrupulatnie. Oprócz wielokrotnych wizji lokalnych terenu przebadali cały region na pod- stawie map geologicznych, a nawet przelecieli helikopterem wzdłuż koryta rzeki, na całym odcinku od granicy kanadyjskiej aż do jej ujścia w Zatoce Maine. Trzeba przyznać, iż rzeka Knox nie bardzo się panu Bogu udała, sze- roko rozlana i leniwa tam, gdzie powinna być wąska i bystra, i panowie inżynierowie zmuszeni byli zgodzić się z człowiekiem, który ich wynajął, że to ów błąd tkwiący w boskim projekcie sprawiał, iż każdy jednorazowy ku- bek, jaki zostanie wyrzucony do wody pomiędzy granicą kraju na północy a Empire Falls najprawdopodobniej wyląduje na przyszłym trawniku C. B. Whitinga. Była to zła wiadomość. Dobra wiadomość natomiast była taka, że można temu zaradzić. Przez blisko dwa ostatnie stulecia ludzie z wyobraźnią nieustannie pracowali nad poprawianiem boskiego dzieła stworzenia, nie było więc powodu, by i tym razem nie podjąć się podobnego zadania. Skoro wojskowe korpusy inżynie- ryjne zdołały sprawić, że ta przeklęta Missisipi popłynęła tam, gdzie oni so- bie tego życzyli, to i taki zakichany mizerny potoczek jak Knox można było zmusić, by zmienił swój bieg wedle życzenia. Opracowanie planu nie zajęło im wiele czasu. Kilka mil na północny wschód od Empire Falls rzeka brała niepotrzebnie ostry zakręt, by następnie wijąc się niemrawo przez wiele mil pokrętnymi meandrami powrócić do dawnego kierunku, przy okazji zale- wając swymi wodami napotkane po drodze niziny na północ i zachód od miasta. Utworzyły się tam podmokłe tereny i rozlewiska, gdzie wiosną mnożyły się legiony czarnych much, a latem pojawiały się równie wielkie chmary moskitów. Obserwacja tego obszaru z powietrza ujawniała z całą mocą absurdalność sytuacji. A wszystko dlatego - wyjaśnili panowie inży- nierowie - że woda chciała spłynąć ze wzgórz najprostszą z możliwych dróg. 18 Strona 19 Tego typu meandrowanie spowodowane jest zawsze tym, że prawdziwe intencje rzeki zostają z jakiegoś powodu zaburzone. Tak właśnie było w przypadku rzeki Knox, która zamiast płynąć prosto jak Pan Bóg przykazał, natrafiała na przeszkodę w postaci wąskiego pasa ziemi, a raczej litej skały - przez miejscowych ludzi nazywanej Robideaux Blight, to jest Uroczyskiem Robideaux. Uroczysko to mogłoby uchodzić za malownicze, gdyby ktoś zapragnął na szczycie owej stromizny wybudować sobie dom letniskowy z rozległym widokiem na rzekę, nie zaś traktować ten spłachetek jako ziemię uprawną, jak to przez pokolenia z uporem godnym lepszej sprawy usiłowali robić jego właściciele. A przecież wiadomo, że każda rzeka zawsze w końcu utoruje sobie drogę, tak więc i rzeka Knox kiedyś - powiedzmy, za parę ty- sięcy lat - dałaby sobie radę z przeszkodą i popłynęła prosto. C. B. Whiting nie miał ochoty tak długo czekać, dlatego z zadowoleniem przyjął opinię inżynierów, że gdyby znalazły się pieniądze na wysadzenie Robideaux Blight w jego najwęższej części, wówczas powstałby kanał, dzięki któremu można by zmienić bieg rzeki, która odtąd płynęłaby sobie prosto jak strzelił przez okrągły rok, a jej prąd stałby się na tyle wartki, by nie za- trzymując się w okolicy owego Zakola Whitingów, ponieść większość tego śmietnika (nie wyłączając sporadycznych łosiów) dalej w dół rzeki, aż do zapory w Fairhaven, jak być powinno. I w gruncie rzeczy, jednogłośnie ar- gumentowali eksperci C. B. Whitinga przed komisją stanową, na pośpiesz- nie zwołanych naradach za zamkniętymi drzwiami, w gruncie rzeczy stałaby się znacznie lepszą rzeką - piękniejszą, czystszą, o bardziej wartkim nurcie - co byłoby z korzyścią dla wszystkich mieszkańców po obu jej brzegach. Ponadto cały stan skorzystałby na tym, że na podmokłe tereny nizinne wy- lewałyby się mniejsze ilości wody, zyskując tysiące akrów ziemi, której można by użyć do znacznie sensowniejszych celów niż hodowla komarów i much. Do pojawienia się w stanie Maine organizacji ekologicznych z praw- dziwego zdarzenia miało upłynąć jeszcze wiele lat, tak więc pomysł nie spo- tkał się z poważniejszym sprzeciwem, mimo że eksperci byli zmuszeni przy- znać - wprawdzie tylko po cichu - że żywszy bieg rzeki może się okazać na- zbyt wartki na pewnych odcinkach. A trzeba zauważyć, że Knox, podobnie jak większość rzek w stanie Maine, i tak już wykazywała skłonności do wy- lewania, zwłaszcza na wiosnę, kiedy to ciepłe deszcze zbyt prędko roztapiały północne śniegi. Bardziej praktyczną przeszkodę dla planów C. B. Whitinga stanowił fakt, iż z niewiadomych powodów Robideaux Blight zostało przeoczone przez je- go przodków, gdy skupywali oni ziemie położone nad rzeką. Parcela należa- ła do rodziny nazwiskiem Robideaux, a ich prawo własności sięgało po- przedniego stulecia. Ale i tu także los uśmiechną! się do C. B. Whitinga, 19 Strona 20 jako że Robideaux okazali się chciwymi ignorantami, co stanowiło dokład- nie taką kombinację, jakiej mu w tej sytuacji było trzeba. Ludzie bardziej świadomi na widok prawników jakiegoś bogacza natychmiast by się domy- ślili prawdziwej wartości ich działki, ale tym prostakom najwyraźniej nie przyszło to do głowy. Ich jedyną obawą było to, że C. B. Whiting mógłby pofatygować się osobiście, by sprawdzić, co za teren mu sprzedają, a wtedy przekonałby się, że jest to ziemia najzupełniej nieprzydatna pod uprawę (nie potrafili bowiem wyobrazić sobie, by ziemia mogła służyć do innych celów), a wtedy niechybnie wycofałby się z interesu. Nie mając takiego zamiaru, C. B. nabył ich parcelę za sumę w ich mnie- maniu nadzwyczaj wysoką, dzięki czemu jeszcze przez długie lata potem żyli w przekonaniu, że udało im się nabić w butelkę jednego z najbogat- szych i najbardziej wpływowych ludzi w całym stanie, który kupując Robi- deaux Blight dowiódł tego, o czym oni wiedzieli od zawsze - że ludzie bogaci wcale nie są aż tak cholernie sprytni, za jakich chcą uchodzić. Z kolei C. B. Whiting, który poczuwszy grunt pod nogami, znowu stał się sobą, doszedł do równie wątpliwych wniosków: że nie tylko oszukał tych Robideaux, któ- rzy mieli go w garści, tylko byli za głupi na to, żeby się tego domyślić, ale i samego Pana Boga, którego rzekę zamierzał teraz poprawić. Wybuch podłożonego w Robideaux Blight dynamitu, jakieś siedem mil w górę rzeki, dał się odczuć aż w Empire Falls. Jeszcze tego samego sierp- niowego dnia C. B. Whiting ukląkł na brzegu, przed swoim świeżo ukoń- czonym domem, by z dumą obserwować, jak bystry nagle prąd wody unosi resztki trupa łosia, a wraz z nim stos kartonów po mleku, plastikowe butelki i zardzewiałe puszki po zupie, które podskakując na fali jedne po drugich odpływały na południe, ku nic niepodejrzewającemu Fairhaven. Nareszcie rzeka przestała szeptać o rozpaczy, jak to czyniła przez całe lato. Zasilona nową energią, śmiała się radośnie, uszczęśliwiona tym, czego dokonał. Za- dowolony z wyniku, zapalił cygaro, wciągnął głęboko w płuca słodkie letnie powietrze, a następnie spojrzał na szczupłą kobietę u swego boku, której nazwisko brzmiało Francine Robideaux. I nie był to przypadkowy zbieg okoliczności. Inteligentna i ambitna, Francine była świeżo upieczoną absolwentką Bowdoin College, o jakieś dziesięć lat młodszą od C. B. Whitinga. Do dnia, gdy jej rodzina dobiła targu w sprawie sprzedaży Robideaux Blight jej przy- szłemu mężowi, nigdy go nie spotkała osobiście, chociaż naturalnie wiele o nim słyszała. Sam C. B. był również absolwentem tej uczelni, podobnie jak jego ojciec i dziadek, podczas gdy Francine była pierwszą przedstawicielką rodziny Robideaux, która postanowiła kontynuować edukację powyżej 20

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!