Rusinek Michał - Muszkieter z Itamariki

Szczegóły
Tytuł Rusinek Michał - Muszkieter z Itamariki
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Rusinek Michał - Muszkieter z Itamariki PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Rusinek Michał - Muszkieter z Itamariki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Rusinek Michał - Muszkieter z Itamariki - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Michał Rusinek Muszkieter z Itamariki Powieść historyczno_kolonialna Słowo wstępne Powieść "Muszkieter z Itamariki", będąca sama w sobie odrębną całością fabularną, jest w istocie drugą częścią mojego cyklu historycznego o Krzysztofie Arciszewskim. W pierwszej części pt. "Wiosna admirała" starałem się ukazać warcholską młodość przyszłego podróżnika i zdobywcy Brazylii, początki jego rycerskiej służby w ojczyźnie, jak i nakreślić w zarysach społeczno_polityczne tło siedemnastowiecznej Polski za czasów Zygmunta III. Natomiast "Muszkieter z Itamariki" to powieść o tematyce historyczno_kolonialnej poświęcona najbardziej burzliwemu i najpełniejszemu w chwałę okresowi życia Krzysztofa Arciszewskiego, porze zwycięstw i zmagań, jakie były jego udziałem na ziemi brazylijskiej i w Holandii. Jest to jednocześnie i czas jego klęski, zgotowanej mu podstępnie przez Holendrów, a głównie przez wielkorządcę Brazylii, ks. Maurycego de Nassau. Obie powieści nie miały być kroniką żywota wielkiego Polaka. Nie leżało w moim zamiarze biec za losami głównego bohatera z kronikarską, biograficzną skrzętnością. Byłoby to zaprzeczeniem beletrystycznego charakteru książki, tworu wyobraźni autorskiej, wspartego na materiale historycznej prawdy. Pisząc ten cykl pominąłem świadomie dziesięć lat z życia bohatera (1623_#1633), jakie dzielą od siebie akcję "Wiosny admirała" i "Muszkietera z Itamariki". Owa luka to czas, kiedy młody Arciszewski przebywa w różnych krajach europejskich i pełni rolę korespondenta ks. Krzysztofa Radziwiłła, swego dawnego chlebodawcy. Losy Arciszewskiego w tym okresie, niewątpliwie też ciekawe, nie dorównują bogactwem przygód i przeżyć brazylijskim jego dziejom, nie należą do najchlubniejszych kart żywota wielkiego Polaka i nie one zdobyły dlań nieśmiertelną chwałę. Niemniej jednak warto i z tymi - też burzliwymi - latami Arciszewskiego zaznajomić nieco czytelnika. Arciszewski po skazaniu go na banicję za zabicie sąsiada opuszcza granice Polski. Widzimy go odtąd w różnych państwach europejskich i na licznych ówczesnych dworach, póki za stałe miejsce swego pobytu nie obrał Holandii, kraju o wielkiej wtedy tolerancji religijnej, do którego napływali wygnańcy z innych państw prześladowani za sprzyjanie reformacji. Arciszewski_arianin natrafia tu na przyjazną dla siebie atmosferę, zaciąga się pod sztandary holenderskie i zacząwszy od najniższego stopnia dosługuje się coraz większej chwały żołnierskiej. Obowiązki ma wtedy rozliczne. Jest żołnierzem, kształci się w sztuce artyleryjskiej i w inżynierii, a równocześnie spełnia różne żmudne zlecenia Radziwiłła, któremu zresztą zawdzięczał wyjazd do Holandii. Otrzymuje od magnata zasiłki na kształcenie się i wysługuje mu się za to nadsyłaniem częstych relacji politycznych i wojskowych, dotyczących wielu krajów europejskich. Sporo miejsca w jego listach zajmują interesujące informacje o stosunkach panujących wtedy w Holandii, Anglii, Hiszpanii, Francji, Niemczech, o przygotowywanych wojnach czy planach władców europejskich. Nie szczędzi w listach wiadomości o inżynierii, o wynalazkach zagranicznych z zakresu nowoczesnego uzbrojenia, o intrygach dworskich, stanie nauk, szkół i wychowania w zagranicznych krajach. Te wszechstronne informacje zastępowały Radziwiłłowi czasopisma w dzisiejszym ich rozumieniu. Dzięki sumienności Arciszewskiego Krzysztof Radziwiłł wiedział niekiedy o ważnych sprawach polityki zagranicznej więcej z listów swojego korespondenta niż król polski z doniesień własnych wysłanników. Niektóre z tych listów są dla nas niejasne, a często nawet zupełnie niezrozumiałe. Zdarzają się w nich miejsca pisane tajnym pismem, umówionym między Radziwiłłem a jego dworzaninem. Czasem bywają to przestawione litery, używane w odmiennym układzie niż alfabetyczny, niekiedy znowu cyfry zastępujące zgłoski. Np. w liście z Hagi, noszącym datę 26 czerwca 1624 roku, Arciszewski tak oto pisze: "A że na te listy responsu dotąd nie mam, w tej materii więcej teraz pisać nie mogę czekając na wiadomości od Waszej Książęcej Mości, Pana mojego miłościwego. Tego tylko dokładam, że ci, których_em był aż do responsu Waszej Książęcej Mości zawiesił, bardzo sobie na późną wiadomość utyskują, jako mianowicie: 64865, 956089, 697775, 616676788760, także i malarz, który się na wystawienie owych konterfektów hactenus bardzo preparował, a nie wie, jeśli to continuować czy nie, siebie wspominając, który jak kania dżdżu w nędzy swej upatrując ręki Waszej Książęcej Mości tak długiej przewłoki sobie nie obiecowałem." Z listów takich można domniemać, że Radziwiłł zlecał Arciszewskiemu jakieś tajemne funkcje, których dziś nie sposób w pełni wyświetlić. Tak jednak czy inaczej, pewne jest, że Krzysztof Radziwiłł zamieszał swojego korespondenta w poważną intrygę związaną z elekcją króla polskiego, przewidywaną na wypadek śmierci podstarzałego Zygmunta III. Sprawa następstwa tronu wywoływała za życia Zygmunta III spory i podniecała umysły. Magnateria i zależna od niej szlachta zarzucała królowi, że pragnie złamać nieszczęsną, a tak przez szlachtę cenioną, elekcję viritim, jedną z przyczyn późniejszego upadku Polski i zamyśla ustalić za swego żywota syna Władysława następcą tronu. Magnaci, widząc w ustanowieniu dynastii wzmocnienie władzy królewskiej i częściowe uszczuplenie swych wpływów, atakują króla za te zamierzenia. Staje więc i Krzysztof Radziwiłł w obronie wolnej elekcji, ona bowiem dawała mu poważną szansę mącenia w razie śmierci króla. Zarzuca Zygmuntowi sposobienie syna na tron królewski, a tymczasem sam uczestniczy w próbie znalezienia za granicą następcy po Zygmuncie III. Jego nadzieje zeszły się z zamiarami kardynała Richelieu, który upatrzył tron polski dla Gastona Orleańskiego, brata Ludwika XIII. Trzeba wspomnieć, że jest to okres tzw. wojny trzydziestoletniej w Niemczech (1618_#1648), która podzieliła Europę na wrogie obozy. Kraje katolickie, m.in. Polska i Hiszpania, sprzyjały cesarzowi, po stronie protestantów niemieckich stają przede wszystkim Szwedzi pod wodzą króla Gustawa Adolfa, Holandia, walcząca wtedy o wyzwolenie spod jarzma hiszpańskiego, a także i Francja rządzona przez kardynała Richelieu. Ów najsprytniejszy w tych czasach polityk, nie krępując się żadnymi względami religijnymi, pragnie osłabić Hiszpanię i Niemcy i sprzymierza się z ich wrogami, a więc i z Holandią. Nie zaniedbuje przy tym żadnej okazji, by zdobywać wpływy również w krajach sprzyjających cesarzowi niemieckiemu. Godną zabiegów wydaje mu się myśl obsadzenia tronu polskiego przez Gastona Orleańskiego. Tak więc wszechwładny we Francji kardynał, arystokraci francuscy i niektórzy magnaci w Polsce porozumieli się między sobą i usiłowali zawczasu przygotować grunt pod elekcję nowego króla. Radziwiłł, mając za sobą bezowocność długich zabiegów o życzliwość dworu warszawskiego w okresie panowania Zygmunta III, nie wierząc w korzystną dla siebie zmianę w przypadku, gdyby syn Wazy zasiadł na tronie, przyłącza się do tych międzynarodowych knowań na rzecz Gastona Orleańskiego. Zasłużony skądinąd dla kraju, choćby przez osiągnięcia w wojnie polsko_szwedzkiej, (1621_#1622), Krzysztof Radziwiłł wolał popierać Francuza jako kandydata do tronu, w nadziei, że będzie miał później szanse większych wpływów na dworze. Nie zapominajmy, że nieustannie mąciła mu spokojny sen sprawa wielkiej buławy litewskiej, odmówionej mu przez Zygmunta III, jak i nie zaspokojone ambicje poszerzenia swych włości. Utrzymuje więc Radziwiłł konszachty z dworem francuskim, i to właśnie za pośrednictwem Arciszewskiego i jego współtowarzysza, niejakiego Kochlewskiego, szlachcica pochodzącego z województwa sieradzkiego. Kochlewski, podobnie jak Krzysztof, był arianinem i dworzaninem Radziwiłła do specjalnych zleceń. I on korzystając ze szkatuły Radziwiłła kształcił się w Amsterdamie a nawet - podobnie jak Arciszewski - próbował poetyckiego pióra, chociaż z mniejszym powodzeniem. Nie mamy bliższych informacji, jakie zlecenia wykonywali za granicą obaj wysłannicy. Faktem jest, że zaplątali Radziwiłła w dziwną kabałę. Oto bowiem sojusznicy Zygmunta III w Niderlandach przechwycili własnoręczne listy Arciszewskiego i Kochlewskiego potajemnie wysłane do Polski. Pisma te nie zachowały się, o ich treści można jedynie wnioskować z wielu następstw, które za sobą pociągnęły. Zygmunt III miał niewątpliwie w ręce oryginały lub ich kopie, nadesłane mu przez infantkę Izabelę, dzięki której dowiedział się i o innych szczegółach, związanych z zagranicznymi knowaniami magnata, przeciw kandydaturze Władysława Wazy na tron polski. Rozpoczęła się obszerna korespondencja między zaprzyjaźnionymi dworami, Zygmunt III dokładał wielkich wysiłków, by mieć w ręku niezbite dowody przeciw Radziwiłłowi. Wysyłał w tej sprawie kurierów i prosił infantkę Izabelę, by mu nie tylko przesłała pisemne dowody zdrady popełnionej przez Krzysztofa Radziwiłła, ale też postarała się uwięzić Arciszewskiego i Kochlewskiego. W archiwum starych akt w Brukseli dochował się list Zygmunta III pisany w tej sprawie do infantki. Brzmi on następująco: "Najjaśniejsza księżno, najmilsza nam krewno! Uważaliśmy za szczególny dowód przychylności ku nam Waszej Książęcej Mości, iż staraniem Waszej Książęcej Mości wykryte zostały zdradliwe praktyki przeciwko nam, prowadzone przez niektórych naszych poddanych. Za co powtórnie Waszej Książęcej Mości najpilniejsze składamy podzięki, tym bardziej że rzecz ta naszej osoby się tyczyła. Przecież jeszcze o znakomitszą łaskę Waszą Książęcą Mość upraszamy. Gdy bowiem pismo przysłane nam od Waszej Książęcej Mości do przekonania obwinionego wtedy dostateczne być może, gdy się jeszcze coś jaśniejszego wydobędzie od tych osób, co zdradę przeciw nam knowały, potrzebne jest, byśmy mieli w naszym ręku jednego lub drugiego, Krzysztofa Arciszewskiego lub Piotra Kochlewskiego, czego - mamy nadzieję - z łatwością dopniemy, bo wymienione osoby zwykły przejeżdżać kraje Waszej Książęcej Mości i w nich zabawiać. Prosimy więc Waszą Książęcą Mość, byś rozkazała w tajemnym więzieniu ich zamknąć, śledztwo wykonać i nas o tym zawiadomić... Dan w Warszawie, dnia 7 kwietnia 1628... Zygmunt król" Zabiegi króla nie przyniosły skutku, infantce bowiem nie udało się uczynić zadość królewskiemu życzeniu. Tak jednak czy inaczej, pewne jest, że Arciszewski spełniał za granicą sumiennie rolę poufnego ajenta księcia birżańskiego, nie bardzo zapewne tymi funkcjami urzeczony, skoro stale marzyło mu się o służbie wojskowej, artylerii i marynarce. Wysługiwał się magnatowi z konieczności, odwdzięczając się w ten sposób za niezbędne środki utrzymania, na dodatek nędzne, skoro czytamy w jego listach pełne goryczy skargi, "że grosza biednego przy duszy, wszystko pofantowawszy, nie mam, a przy tym takem w potrzeby wszystkie obnażony, że uszanowawszy uszy Książęcej Mości, i butów całych nie mam". Ówczesne warunki życia wygnańców z kraju były widać dość żałosne, skoro dalej mówił Krzysztof dosadnie: "Tu tylu exulantów, że godni ludzie kucharzami chcieliby zostać, kiedy by miejsce mieli." Tyle mając trosk i obowiązków na głowie młody Arciszewski nie zapomina o swoich żołnierskich i inżynierskich upodobaniach. Kształci się w artylerii, inżynierii lądowej i w marynarce i robi znaczne postępy w swych studiach, skoro szczyci się w jednym z listów, że "nie będzie się wstydził tej sztuki nie tylko w Polsce, ale i między tutejszymi mistrzami". W latach tych zaciąga się do wojska holenderskiego i walczy dzielnie pod Bredą i Herzogenbusch, bijąc się pod sztandarami niderlandzkimi przeciw Hiszpanom. O bitwach tych, o oblężeniu Bredy przez Hiszpanów, o uzbrojeniu wojsk nieprzyjacielskich, o wyglądzie i oblężeniu obozów pisze obszernie w listach do swojego birżańskiego opiekuna. Opisy te nacechowane są wielką spostrzegawczością, barwnym piórem i wszechstronnością obserwacji. Walczy w imię sprawy holenderskiej, ale czasami denerwują go jego współtowarzysze broni, bo chciałby widzieć w nich więcej dzielności i stanowczości w działaniach wojennych, na które - jego zdaniem - łożą wiele kosztów, a za mało odwagi. Pod Bredą i Herzogenbusch dał się poznać jako doskonały żołnierz, toteż w roku 1627 i 1628 uczestniczył już jako znany z odwagi oficer holenderski w bitwach pod twierdzą hugenotów Roszelą, obleganą wtedy przez kardynała Richelieu wespół z Holendrami. Zasłużył się w tej kampanii wojennej głównie jako artylerzysta dowodzący częścią oblężniczej floty niderlandzkiej. Blokada Roszeli, odcięcie twierdzy od posiłków księcia Buckingham, zjednało mu sławę znakomitego stratega. Od tej chwili dostaje szereg propozycji od różnych władców ówczesnej Europy. Ciągnie go do siebie Wallenstein, hr. Aldringen, to znowu zabiegają o niego Francuzi, książęta niemieccy itd. Arciszewski waha się. Dość ma już nędzy i niedawnych trosk związanych z łaską księcia Radziwiłła, chciałby uwolnić się od tej zależności i stać się panem swojej woli. Nie skusił go jednak ani Richelieu, ani Wallenstein, czy awanturniczy książęta niemieccy. Wierny jest nadal Holandii, którą uważa za swą drugą ojczyznę. Daje się więc pozyskać na wyjazd do Nowego Świata, choć zrazu niezbyt go uwodzi ta egzotyczna wyprawa, o której oczywiście wtedy nie wiedział, że ona właśnie uwieńczy mu czoło najwyższą chwałą. "W tej rozterce - czytamy w jego zwierzeniach - wpadłem na parszywą decyzję, żem wziął u Holendrów do Ameryki, którą oni West_indią zowią, kompanię i wsiadłem na okręt z katarem niesłychanym i tak słaby, że przed chorągwią swoją iść nie mogłem." W takim oto zdrowiu wyjechał na podbój Brazylii w dniu 16 listopada 1629 roku. W przytoczonym wyżej wyznaniu Arciszewskiego znajdujemy określenie "West_india" (Indie Zachodnie). Cóż to słowo oznaczało i jakie wiązały się z nim problemy siedemnastowiecznego świata? Spróbujmy bodaj w największym skrócie zaznajomić się z dziejami holenderskiej kolonizacji. Odkrywcami, a często jednocześnie zdobywcami Nowego Świata, czyli w ówczesnym pojęciu Indii Zachodnich, byli przede wszystkim Hiszpanie. Odkrycie nowych lądów przyniosło im wiekopomną chwałę, jednakże splamili się podbojami i barbarzyńskim okrucieństwem, z jakim wytępili ludy amerykańskie i ich starą kulturę. Nieco inaczej rozpoczęli swoją mocarstwową i kolonialną epokę Holendrzy, idący w ślad za Hiszpanami. Ten mały, uzdolniony i skrzętny naród kupców myślał zrazu nie tyle o nawracaniu podbitych plemion, ile raczej o wzmożeniu swojego zamorskiego handlu i rozbudowie przemysłu. Holendrzy, mieszkając na małym skrawku niewdzięcznej i nieurodzajnej ziemi, pełnej wydm i zalewisk, nauczyli się szanować pracę, widząc w niej podstawę rozwoju swojego państwa. Wydzierali morzu coraz nowe skrawki ojczystej ziemi, doprowadzili do wysokiego poziomu uprawę ubogich równin holenderskich. Skupili wiele pracowitego wysiłku na wyrobie sukna, płócien, dywanów i przedmiotów fajansowych, z których między innymi zasłynęło miasto Delft. Jako kraj przymorski rozwinęli sztukę żeglarską do tego stopnia, że na początku XVII wieku posiadali fantastycznie wielką flotę morską, liczącą ponad 20.000 statków. Na początku siedemnastego wieku podejmują na szerszą skalę próbę zdobycia kolonii. W tym celu zakładają między innymi w 1602 roku Niderlandzką Kompanię Indii Wschodnich, mającą objąć w posiadanie Archipelag Malajski. Kompania ta stanowiła w istocie związek najbogatszych miast holenderskich, jak Amsterdam, Middelbourg, Delft, które złożyły olbrzymie kapitały kupieckie przeznaczone na akcję kolonialną, a więc na zorganizowanie floty, zaciąg żołnierza, budowę portów i osiedli, stacji morskich dla okrętów Kompanii. Kapitał zakładowy Kompanii wynosił około siedmiu milionów guldenów holenderskich. Flota wojenna Holendrów zaczyna działać na dalekich morzach. Admirał Houtman zajmuje Archipelag Sundajski i wyspy Molukki. Drugi z wielkich żeglarzy niderlandzkich, admirał Warwick, zdobywa na Portugalczykach "perłę Oceanu Indyjskiego", Wyspę Celebes, i zakłada kolonię holenderską na Jawie. W wyprawach tych Holendrzy walczą głównie z Portugalczykami, a dzięki łagodniejszemu zrazu systemowi rządzenia, pozyskują sympatię plemion miejscowych. Ówczesne Chiny, nienawidzące najeźdźców europejskich, których miały dotąd sposobność poznać głównie na przykładzie Portugalczyków, wchodzą w stosunki handlowe z tolerancyjnymi Holendrami. Niderlandczycy zawierają z Chińczykami układy handlowe i wprowadzają swych ajentów handlowych do portów chińskich, koreańskich, japońskich i na wyspę Formozę. Sprytni kupcy wiedzą, że wyniszczenie ludności kolonialnej doprowadzi w następstwie do zubożenia krajów i utrudnienia produkcji, dbają więc dla swych celów o podnoszenie gospodarcze zdobytych krajów, zakładają porty i warsztaty pracy na ówczesną modłę europejską. Już w roku 1619 przystępują do budowy portu i miasta Batawia na Jawie, które staje się później stolicą Indii Holenderskich. Nie znaczy to jednak, by działalność Holendrów miała wyłącznie na celu rozwój zdobytych krajów. Głównym bodźcem ich polityki był oczywiście zysk płynący z opanowanego przez nich handlu. Osiągnął on fantastyczne rozmiary. Kompania Wschodnioindyjska wypłacała swoim udziałowcom olbrzymie procenty od włożonych kapitałów, sięgające w niektórych latach 63% udziału. Dla utrwalenia tych zysków i ochrony żeglugi Holendrzy dbali i o militarną kontrolę podbitych ziem. Utrzymywali na Pacyfiku silną armadę wojenną, liczącą około dwustu statków wojennych, których pokłady roiły się od kilkunastu tysięcy uzbrojonych żeglarzy. Nie ograniczając się do zaciągu własnego żołnierza zbroili tubylców i ćwiczyli ich pod dowództwem holenderskich oficerów. Dzięki szybkiemu rozwojowi Kompanii Ostindyjskiej, Holandia rosła w potęgę morską i stawała się w tym czasie jednym z najbogatszych krajów świata. Jest rzeczą dla nas prawie nie do wiary, że w tak odległych wiekach suma obrotów rocznych małego na dodatek narodu dochodziła do jednego miliarda guldenów. Powodzenie Kompanii Wschodnioindyjskiej, bogactwa, jakie w koloniach zdobywały miasta holenderskie, zachęciły chciwych i obrotnych kupców znad Amsteli do nowej akcji. Postanowili założyć drugą kompanię dla zdobywania ziem i zysków na zachodniej półkuli świata, na lądzie Ameryki, głównie Południowej, opanowanej już przez Hiszpanów i Portugalczyków. Dalekowzrocznym Holendrom chodziło w tym wypadku o dwa cele. Jeden - to chęć poszerzenia swych posiadłości, drugi - niszczenie Hiszpanów, z którymi byli od szeregu lat w wojnie. Wprawdzie już w roku 1587 wysłali statki handlowe do brzegów Brazylii w nadziei, że uda się im zdobyć pokojowo bazy dla przyszłej akcji kolonizacyjnej, ale ówczesny król Hiszpanii i Portugalii, Filip II wydał zakaz wpuszczania ich na ziemię brazylijską. Dopiero w trzydzieści kilka lat później, w roku 1621, założono drugą kompanię, tzw. Westindyjską. I tym razem napłynęły do kasy zakładanej spółki kapitały wielkich miast niderlandzkich: Amsterdamu, Rotterdamu, Hornu, Groningen, Utrechtu i innych. Kompania Zachodnioindyjska, podobnie jak jej rywalka, Kompania Wschodnioindyjska, zaczęła swą działalność z kwotą siedmiu milionów guldenów, która już po kilku latach wzrosła do trzydziestu pięciu milionów. Na czele owej organizacji polityczno_handlowej stanął zarząd, tak zwana Rada Dziewiętnastu, która wzięła swą nazwę od liczby zasiadających w niej dyrektorów. Kompania zbudowała nową flotę, zaciągnęła żołnierzy i żeglarzy różnorodnych narodowości i naznaczyła początek akcji kolonialnej na rok 1624. Od brzegów Amsterdamu odpłynęła ku dalekiemu światu silna armada, posiadająca pod swymi pokładami 500 armat i ponad trzy tysiące żołnierzy. Wyprawę prowadzili doświadczeni admirałowie Willeken i Piotr Heyn. Jednakże nie osiągnięto głównego celu. Holendrzy opanowali na krótki czas miasto Sao Salvador (Bahia), ale wkrótce musieli z niego ustąpić pod naciskiem Portugalczyków. Admirałowie obłowili się wprawdzie na morzu, łupiąc statki hiszpańskie i portugalskie, nie zdobyli jednak ani kawałka lądu. Nie po to jednak kupcy holenderscy umieścili olbrzymie sumy w kasie Kompanii, by później zrezygnować ze swoich apetytów. Zwiększono wysiłek organizacyjny i przygotowano flotę trzy razy potężniejszą niż poprzednie, bo liczącą 70 okrętów wojennych, i zwerbowano 7000 żołnierza. Dowództwo na morzu objął admirał Adrianszon, a na lądzie pułkownik Weerderbruch. Flota ta w sześć lat po poprzedniej wyprawie dobiła do wybrzeży Brazylii i rozpoczęła atak na stolicę kapitanii Pernambuco. Teraz rozpoczynają się wieloletnie boje o Brazylię, w których uczestniczy Krzysztof Arciszewski. W chwili gdy rozpoczyna się akcja "Muszkietera z Itamariki", Arciszewski jest już po raz drugi w Brazylii. Niedawne jego zwycięstwa na Ziemi Prawdziwego Krzyża, bo i tak nazywano Brazylię, ustaliły o nim opinię znakomitego wodza. Zarząd Westindyjskiej Kompanii mianuje go pułkownikiem wojsk holenderskich i powierza mu dowództwo nad wszystkimi siłami wojskowymi w Brazylii. Po przybyciu na ląd Nowego Świata, Arciszewski oddaje z własnej woli ten zaszczyt staremu towarzyszowi wypraw brazylijskich, pułkownikowi Schkoppemu, w praktyce jednak jest duszą wszystkich działań i planów wojennych. Wygrawszy szereg bitew z wojskami hiszpańsko_portugalskimi, zdobywa coraz nowe punkty oparcia i gdy czytelnik otworzy karty powieści, znajdzie go pod murami twierdzy Arrayal. Nie będę odkrywał dalszych losów Arciszewskiego, bo odtąd wchodzą one w akcję powieściową, wprowadzone do niej z największą ścisłością historyczną, na jaką stać było moje pióro. Odtwarzając beletrystycznie losy tej niezwykłej postaci pragnąłem ukazać na przykładzie Brazylii rozwój akcji kolonialnej Holendrów, jej zrazu odrębny charakter w porównaniu do działalności dawniejszych konkwistadorów (zdobywców) hiszpańskich i ich następców, jak i nakreślić szybkie degenerowanie się systemu kolonizacyjnego. Zrazu wyrozumiali dla podbitych ludów Holendrzy zaczynają już za czasów Arciszewskiego wprowadzać rządy coraz większego ucisku i ekonomicznego wyzysku ludności. Panoszy się rabunkowa gospodarka, mnożą się akty przymusu, defraudacje i grabieże mienia państwowego. Nasz rodak, wierny swojemu ariańskiemu światopoglądowi, popada w spory z zarządem kolonii i z gubernatorem, księciem Maurycym de Nassau, gdyż staje w obronie zasad praworządności na zdobytych terenach i nawołuje publicznie, by kolonialni władcy dbali raczej o rozkwit Brazylii niż o swoją kupiecką Kompanię. Koniec końców przegrywa tę walkę i musi opuścić Brazylię, niemniej jednak i ta klęska nie pomniejsza jego chwały. Dla nas pozostała po nim pamięć wielkich czynów, jak i jasno z jego losów wynikająca nauka, że chleb zdobywany na obcym żołdzie jest czarny i gorzki, choćby był okupiony najwyższą chwałą. A teraz otwórzmy pierwszą kartkę książki. Niech w miejsce kronikarskich informacji przemówią do czytelnika żywe postacie. Autor Część pierwsza Ziemia Czerwonego Drzewa Rozdział I Pod płótnami namiotu było parno. Mimo że tarcza słońca stała wysoko nad rzeką Afogadas i miało się ku południowi, dławiąca wilgoć płynęła z ziemi i powietrza. Mokre płaty pełzały nawet po wewnętrznych ścianach namiotu. Siedzący blisko wejścia szpakowaty major Hinderson odchylał raz po raz dłonią kołnierz pod szyją, próbując wpuścić za kark rzeźwiejszą strugę. Ale zamiast chłodu odczuł tylko żar własnego potu, buchający spod koszuli. Kapitan Christians, choć dwadzieścia lat młodszy od Hindersona, miał krew o wiele zimniejszą. Stał w zapiętym kaftanie, nie zdradzając żadnego zmęczenia uciążliwą aurą. Patrzył poprzez uchylone płótna namiotu na zewnątrz i słuchał rzadkich, dalekich strzałów muszkietowych i zawziętego stuku młotów. Widział stąd jak na dłoni grupę półnagich żołnierzy uwijających się przy budowie tęgiej, na półtorej piki wysokiej palisady. "Dobry żołnierz, do muszkietu i do siekiery" - myślał z dumą o swych rodakach. W głębi namiotu majaczył wielki cień kapitana Poena. Choć żeglarz miał ziemię twardą, a nie okręt pod stopami, stał swym zwyczajem rozkraczony, jak na pokładzie statku "Zeerobbe". Obojętny na stuk młotów i na dalekie odgłosy strzałów, wachlował się pierzastym kapeluszem, by wywołać wokół twarzy złudzenie morskiego wiatru. Od czasu do czasu patrzył wymownie w stronę siedzącego na ławie towarzysza dalekich wypraw morskich, kapitana Westfalingera. Obaj przecież woleliby znajdować się w tej chwili na głównym grachcie Amsterdamu lub choćby nawet na kanale pełnej życia Batawii niż na tym okrutnie dzikim pustkowiu Ziemi Czerwonego Drzewa. Cóż więc dziwnego, że Poen, żeglarz z krwi i kości, którego zawsze nękał widok lasu, a ożywiał blask oceanu, był piekielnie znudzony. Mówił wzrokiem do siedzącego naprzeciw druha morskiego: "Piekielny kraj. Czas już najwyższy, byśmy poszli stąd i ściągnęli ku pełnemu morzu nasze statki." Stał nieruchomo, pełen zniecierpliwienia. Zbyt przecież długo czekali na chwilę, kiedy podniesie głowę znad stołu ten ponury brodacz, pułkownik obcego pochodzenia. Czyżby, u licha, rysownik map geograficznych, z którym dowódca tak długo gawędzi nad papierami, był ważniejszy niż kapitanowie holenderskich statków? Ale niedługo już czekali. Pułkownik Arciszewski podniósł głowę i spojrzał przenikliwie w zaczerwienioną twarz pochylonego nad mapą geografa. - Berke Peters, do diabła z taką robotą. Twój szkic nie jest dokładny. Rzeka Afogadas podchodzi tęgim łukiem pod twierdzę Arrayal i znów oddala się na południe. W twoich niechlujnych gryzmołach to jakby zaraz za redutą majora Hindersona uciekała wprost ku oceanowi. Nie chciało ci się jeszcze raz wsiąść w łódź i przemierzyć tego kawałka drogi? - Byłem tam, wasza dostojność, przysięgam! Nie inaczej biegnie ta ohydna rzeka. - Rysownik podniósł nabrzmiałą twarz i próbował patrzyć szparkami oczu w dowódcę. - Mylisz się, a przy tym wino, jak zwykle, wieje od ciebie na pięć kroków. Wsiądź mi zaraz w łódź i sprawdź brzegi. Nie bój się, strzały z Arrayalu nie dochodzą do nurtu rzeki. Jeśli mi dzisiaj wpuścisz do pyska bodaj jedną kroplę, popamiętasz! Arrayal też trzeba dokładniej obrysować. Na północy pominąłeś domy plantatorów... - Spalone są, wasza dostojność. - Wiem, że spalone, bo oczy mam, ale mury, u licha, nadal stoją. Mur też służy za obronę. Dziś wieczorem przyjdź mi ponownie z papierami. Berke Peters zwinął szybko rulony, chwycił je pod pachę małpimi ruchami długich rąk i opuścił skwapliwie namiot. - Ledwie się trzyma na nogach - mruknął Arciszewski do oficerów. - Nie wiem, dlaczego pułkownik Schkoppe wychwalał tego pijanicę jako dobrego rysownika i geografa. - Pułkownik Schkoppe, sterany wiekiem człowiek, nie zawsze godny wiary - powiedział Hinderson mozoląc się z lepiącym się do karku kołnierzem. Christians uśmiechnął się filuternie. Poen stał jak przedtem ponury, z bujającym się w ręce kapeluszem. Westfalinger sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej rude pasemko suszonych liści. - Darujcie - zaczął Krzysztof - że dłużej zabawiłem nad mapami, ale sprawa to ważna i pilna. W tej chwili szturmem nie będziemy brać Arrayalu, bo nie na wiele by się to zdało. Wódz Hiszpanów Albuquerque ma liczniejsze wojska, prochów sporo i może tańczyć wokół twierdzy, jak chce, z każdej strony. Dopóki jego watah nie odpędzimy od Arrayalu, a twierdzy nie otoczymy szańcami, będziemy tylko liczyć zwłoki ubywających nam żołnierzy. Twierdzę trzeba obłożyć fortami, a potem wydławić w niej załogę. - Od rzeki już odcięci naszymi dwiema redutami - napomknął Hinderson. - Mojej nawet nie atakują. - Ale fort kapitana Ernsta co dzień w opałach - wtrącił Christians. - Właśnie, Ernst! - zasępił się Krzysztof. - Nawet nie wezwałem go na naradę, bo musi pilnować fortu. W ciągłym on zagrożeniu, dzień w dzień opędza się przed podjazdami Albuquerque'a i nasyłanymi przez niego oddziałami indiańskimi. - Z tymi też niełatwa sprawa - dorzucił Hinderson. - Camaron chwilami groźniejszy niż sam Albuquerque. Ten Indianin jeszcze nie wierzy, że z nami jego prawdziwa wolność, nie z Hiszpanami. Tak czy inaczej, jeśli z drugiej strony Arrayalu nowego fortu nie wystawimy, kapitan Ernst niedługo w swych szańcach wytrzyma. - No tak - mruknął porucznik Foultons, żylasty żołnierz, ponury i małomówny. Przytaknął także Hinderson i Christians. Natomiast obaj żeglarze słuchali słów pułkownika z wyraźną obojętnością. Arciszewski wstał, rozpostarł ramiona i piersi oblepione białą koszulą. Półrozebranemu, bez kaftana, ciążyło w dzisiejszym skwarze nawet to płótno na barkach. - O tobie myślałem - zwrócił się do Christiansa - patrząc przed chwilą na rysunki Petersa. Zbudujesz w ciągu trzech dni nową redutę po wschodniej stronie twierdzy, na strzał pistoletu od rzeki. Wzgórze tam jakie takie. - Dziękuję, wasza dostojność! - uradowany Christians pokazał w uśmiechu białe zęby. Była w błysku tych kłów duma i radość. Wiedział przecież, jak trudne dostaje zadanie. Miał budować fort pod ostrzałem dział z Arrayalu, w nieustannej walce z myszkującą po lasach piechotą hiszpańsko_portugalską. - Christians! - Krzysztof trzymał rękę na jego ramieniu - wiem, żeś łatwy do szaleńczego boju, ale ludzi na stracenie ja nie mam. Bez pomocy dział okrętowych szańców tam nie usypiesz, chyba, że chcesz krwią rydle polewać. Potrzeba wielka - zwrócił się w stronę obu żeglarzy - by wasze statki stały jeszcze trzy dni na rzece i prażyły z tej strony w chaszcze, poza budujący się fort. Poen przestał się wachlować kapeluszem. - Galeony nasze na morzu, a tu tylko dwa statki pomniejsze. Działa na nich nietęgie... Z rzeki nie dosięgną murów twierdzy. Arciszewski ściągnął brwi. Cóż za nowiny mówi mu Poen? Każdy tu wie, nawet ten prosty muszkieter, co stoi na warcie przed namiotem, że falkonet z brzegu rzeki do twierdzy nie doniesie. - Nie o bicie w twierdzę mi chodzi, tylko o osłonę, o wstrzymywanie piechoty hiszpańskiej w czasie sypania fortu. Westfalinger upchnął językiem kulką tytoniu między dziąsła a policzek i spojrzał pytająco na Poena. Coś, widać, wyczytał w jego twarzy, bo rozłożył ręce gestem niepewności. - Trzy dni? - pokiwał głową. - Mamy rozkaz admirała Lichthardta tylko dostawy do działań lądowych podwozić i ku morzu wracać. Statki już wyładowane i gotowe pod żagiel. Niestety, wasza dostojność, nasze miejsce nie tutaj, flota u brzegów morskich potrzebna. - Trzy dni czas to przecie niewielki. Zważcie, że zdobycie Arrayalu to sprawa najważniejsza - major Hinderson popatrzył trochę nieufnie na żeglarzy. - Flota nasza nie odpowiada za działania na lądzie - ciągnął Westfalinger - choć, oczywiście, każde zwycięstwo wasze nas cieszy. Jeśli o Arrayal chodzi, nie nasza to sprawa, powiem jednak, że zdobycie tej twierdzy wydaje się ponad siły, zbyt ona daleka od morza, dostawy trudne. Czyż nie lepiej brzegi zdobywać i spychać wrogów w głąb lądu? Takie jest zdanie naszego admirała. Krzysztof przygryzł wargi. Brała go chęć, by im teraz ostrzej odpowiedzieć, ale trzeba się było hamować. Kapitanowie floty nie byli pod jego rozkazami, dowodził nimi admirał Lichthardt. - Każda rada jego dostojności admirała dla nas bardzo cenna - zaczął z udanym spokojem - choć on na wodach, a ja na lądzie dowodzę. Działania wszakże nasze powinny być wspólne. Pamiętajcie, że pod wyspę Itamarikę podpłynęliśmy na waszych dzielnych galeonach, ale któż ziemię wziął szturmem? Mój koń i mój żołnierz. A bez zdobycia fortów na wyspie stalibyśmy tam dotąd w polu lub trzeba by nam było wracać na wasze galeony. By ziemią władać - trzeba ją fortyfikować. Tym razem ani Poen, ani Westfalinger nie śpieszył się z odpowiedzią. Ów Polak, nie bardzo przez nich obu lubiany, pochwalił tu przed chwilą holenderską flotę, choć i swoje zasługi wspomniał godnie. Nikt mu zresztą nie odbierze sławy zdobycia Itamariki i zatknięcia na niej zwycięskiego holenderskiego sztandaru. Jego chwałą, że tu, na brazylijskim lądzie, ginęli dzień w dzień Hiszpanie i Portugalczycy, wrogowie Stanów Holenderskich i Kompanii. Na krótki moment nastało milczenie w namiocie. Dały się donośniej słyszeć dalekie odgłosy strzałów. W tejże też chwili zadrgały mokre płótna i głuchy wybuch wepchnął strugę powietrza pod płachty. Christians pierwszy z obecnych złowił uchem te odgłosy. - To kapitan Ernst odpowiada. Znów, widać, podchodzą. - No tak - mruknął Foultons. - Niestety, za mało ma ludzi, choć wytrzymał dotąd wszystkie ataki - zasępił się Hinderson. Krzysztof chwilę nasłuchiwał. Wystrzał działa nie powtórzył się. - Wiem, że załoga fortu dzielna, ale Ernst ma nie tylko zbyt mało żołnierza, ale brak mu i silnego armatniego ognia. Najwyższy czas, by go odciążyć i z drugiej strony twierdzy usypać nowy szaniec. No więc jakże, kawalerowie? - Krzysztof zwrócił się znów do żeglarzy. - Christians musi dziś w nocy zacząć budowę swej twierdzy. Chwila ostatnia. Poen nachylił się do Westfalingera, mówił coś z cicha do niego. Westfalinger żuł tytoń, ruszał nieco wolniej szczękami. Arciszewski patrzył w obu zimnymi oczyma i czekał na odpowiedź. Nie od dzisiaj miał podobne kłopoty na głowie. Ileż to już razy dokuczała mu owa dwoistość dowództwa, z którą nie mógł się pogodzić. Inne rozkazy na lądzie, inne na morzu, a przy tym brak między wodzami porozumienia. W istocie żadnemu z tych żeglarzy nie miał prawa wydać rozkazu, a przecież tylko wtedy dopiąłby sprawnie swego i zacisnął pierścień wokół Arrayalu. Od chwili, gdy zdobył Itamarikę, gdy wespół z pułkownikiem Schkoppem, stojącym w tej chwili pod drugą twierdzą hiszpańską, Nazareth, dowodził lądowymi wojskami, zawsze mu doskwierał ów brak wydatnej pomocy ze strony armady. Ileż to już razy bywało, że fluty i galeony wysadzały jego żołnierzy na ląd, zwalały na brzeg broń, żywność i proch i cofały się na morze. Gdy szła w puszczę i biła się ofiarnie sterana piechota i nieliczna konnica, załogi okrętów pozostawały bezczynne na swych pokładach. Jakże więc mógł iść w głąb kraju odbierać Hiszpanom Brazylię, skoro żołnierz przy największym trudzie zdolny był oddalić się od brzegu morza na cztery dni marszu, bo na dłuższy nie mógł udźwignąć żywności na plecach. Toteż Krzysztof zdobywał dotąd tylko nadmorskie porty i miasta, ale w głębi ziemi brazylijskiej panoszyła się nadal krwawa władza hiszpańsko_portugalska. Albuquerque i hrabia Bagnuolo, dowódcy Hiszpanów i Portugalczyków, po staremu trzymali ludność w lęku, głosząc, że chwilowe to tylko zwycięstwo holenderskiego pułkownika. Teraz stał od dwóch tygodni pod największą twierdzą portugalsko_hiszpańską, Arrayalem, bo na szczęście można było spławną rzeką zaopatrywać żołnierza. Ale dopiero zdobycie twierdzy, osadzenie się głębiej w lądzie, mogło, jego zdaniem, utrwalić zwycięstwo i uniezależnić nieco wojsko lądowe od floty. Patrzył więc na obu żeglarzy z pewnym rozgoryczeniem. Wiedział aż nadto dobrze, skąd się bierze ich niechęć do zatrzymania statków na kotwicy. Niedawne to bowiem czasy, kiedy na tych właśnie żeglarzy i na ich admirała spływała niepodzielna sława zdobywania nowych ziem dla Kompanii Zachodnioindyjskiej. Teraz im nie w smak, że muszą dzielić chwałę z pułkownikiem obcego pochodzenia, który chciał władać lądem, zdobywał miasto po mieście, fort za fortem, osiedle po osiedlu. Co więcej, chyba dobrze tkwiło im w pamięci, że nie miał za sobą żadnej klęski, a z flotą różnie bywało. Który żeglarz holenderski nie wiedział, jak to ich poprzedni admirał, Adrian Pater, straciwszy w bitwie z Hiszpanami całą flotę, owinął się w żagiel i skoczył w ocean, by nie patrzyć na klęskę ostatniego galeonu. Wreszcie Westfalinger pokręcił się na ławie i powiedział: - Jakże nam, mości pułkowniku, zostać bez zgody admirała? Oficerowie Arciszewskiego spojrzeli porozumiewawczo po sobie. Przejrzysty był wykręt żeglarza. Wiedziano przecież, że w znacznie ważniejszych sprawach działali bez zgody admirała. Nowa chmura spłynęła na niebieskie źrenice pułkownika. Nie patrząc na żeglarzy zwrócił się Do Christiansa: - Skoro statki nie mogą pozostać na rzece, musimy na sobie polegać. Kapitanie Christians, twoja dzielna kompania z muszkietem w jednej, a oskardem w drugiej ręce usypie nowy szaniec. - Tak jest, wasza dostojność! - W głosie oficera była duma i radość. Zdawał się być szczęśliwy, że bez pomocy statków ma wykonać zadanie. W tej chwili poza płótnami, tuż przy budującej się palisadzie, zerwał się jeden i drugi okrzyk. Ustał na chwilę stuk siekier i młotów. Przed wejściem do namiotu zaryły się kopyta wstrzymanego konia. Żołnierz z twarzą upapraną w glinie, pokryty czerwonym kurzem, meldował w pośpiechu wprost z siodła: - Wasza dostojność, kapitan Ernst wzywa pomocy. Hiszpanie w pierwszym szańcu naszej reduty. Chyba ze dwie setki tych psów wyszło z lasu. Kapitan Ernst ranny. Nie możemy wytrzymać. Zakotłowało się pod namiotem. Jak kto stał, wyskakiwał przed płótna. Nie było czasu dopinać pasów czy porywać z ław kapeluszy. Christians był pierwszy na siodle. Równocześnie dobiegali koni Arciszewski i Hinderson. Nawet Poen i Westfalinger chwytali za uzdy uwiązane przy palisadzie konie i wskakiwali na kulbaki. Arciszewski, bez kaftana, w białej koszuli, tyle że z pasem i rapierem, siedział już w siodle i krzyczał w bok, w stronę palisady: - Foultons! Uformuj piechotę i najszybszym marszem pod fort. Wszyscy konni za mną! Niewiele było tych konnych, kilkadziesiąt jazdy. Ale żołnierz był stary i wyborny, na tej ziemi już w boju wprawny, bo pod buławą Arciszewskiego brał Olindę i Recif, bił się w lasach palmowych Itamariki. Zadudniło wzdłuż palisady. Jeden za drugim jeździec wypadał w las przylegający do kwatery, by za chwilę pędzić wyrąbaną w puszczy uciążliwą pikadą. Wąska to była ścieżka, zaledwie na jednego konia, niemal co kilka dni zarastająca na nowo. W tej gęstwinie niełatwo było pośpieszyć, choć koń już wprawny w przebieganiu gąszczy umiał sobie radzić z gmatwaniną korzeni, sznurami zwisających lian i wszelkimi zasadzkami tropikalnej flory. Reduta kapitana Ernsta oddalona była od głównej kwatery nie więcej niż na dwa strzały pistoletu. Jej tylne fortyfikacje podchodziły blisko lasu, czoło zaś, najeżone szańcami, stało na wprost dalekiego Arrayalu. Od twierdzy oddzielały fort czerwone wydmy i rudozielone wyspy gęstego chwastu. Za chwilę konie wypadły z wąskiej ścieżki i skupiły się w gromadę na wolniejszej przestrzeni przed lasem. Widać stąd było leżący niżej czworobok szańca i dymy od strzałów nad nim się unoszące. Od wschodniej strony nacierała hiszpańsko_portugalska piechota. Chyba pół kompanii przeszło już fosę, wdarło się na wał i spychało Holendrów w głąb fortu. Najzaciętsza walka toczyła się na narożnym szańcu, u stóp palisady. Było tam jedno kłębowisko, dym, huk i wrzawa. Może groźniejszy niż strzały muszkietów, dobiegał stamtąd nieustanny i coraz tęższy stuk siekier i rydli. Spory oddział Murzynów, Mulatów i Indian, nawoływany przez krępego, wrzaskliwego sierżanta, ciął toporami i wyważał do fosy bele ostrokołu. - Rozbili palisadę! - krzyknął pędzący obok Krzysztofa Christians. Zaraz po tych słowach zdziwił się, że pułkownik, zamiast pędzić wprost do bramy fortu, wykopanej w potężnym jego wale, zwalnia biegu konia. Zdumiał się nie tylko rwący do przodu młody Christians, ale i szpakowaty Hinderson, a nawet obaj kapitanowie poruszyli się niecierpliwie na siodłach, wstrzymując konie. Arciszewski przez krótką chwilę się wahał. Miał dwie drogi do wyboru. Jedna od tyłu fortu wprost do jego bramy. Ale wtedy trzeba by zsiąść z koni i stawać ręka w rękę przeciw napierającej piechocie stojącej już na szańcu. Drugi szlak był o wiele bardziej ryzykowny: obiec z zewnątrz pół fortu i wpaść na atakujących Hiszpanów. Było tam z półtorasta piechoty, a jeszcze w dali majaczył wychodzący z lasu oddział indiański. Ale właśnie ich widok wpłynął na decyzję Krzysztofa. "Jeśli to Camaron - myślał w tej chwili błyskawicznie - piechota Foultonsa, nawet gdy w porę nadejdzie, będzie miała z nim wiele kłopotu." Trzeba było działać ryzykownie i szybko. Pochylił się na siodle. - W prawo, co koń wyskoczy! Zatoczył rapierem i prowadził swój oddział wokół fortu tuż przy fosie. Szlak tu był ubity i gładszy, bo zryta przed tygodniem ziemia zaschła na skorupę i przywaliła wszystkie krzewy i chwasty. Gdy dragoni okrążyli fort, piechota hiszpańska zobaczyła nadbiegające konie. Pierwszy dostrzegł konnicę sierżant z orzechową twarzą, stojący na wyniosłości wału przy rozłupywanej palisadzie. Zaczął wydawać nagłe rozkazy, wrzeszczał na swych Murzynów i próbował odwrócić front oddziału, ale we wrzawie niewiele go słyszano. Już zresztą razem z kurzawą i końmi leciał ochrypły okrzyk Holendrów: - Śmierć Hiszpanom! - Śmierć Hiszpanom! - zawołał Krzysztof, Christians, Poen i Westfalinger, i każdy pędzący jeździec. Zaraz za tym bojowym wezwaniem Hinderson, cwałujący obok Arciszewskiego, posłyszał drugi okrzyk pułkownika w innym, nie holenderskim języku: - Bij! Zabij! Ile to już razy słyszał Hinderson te złowrogie słowa w ustach dowódcy, a przecież zawsze na ich dźwięk dostawał gęsiej skórki na karku i twarzy. W takich chwilach jakby nie poznawał wodza. Zdawało mu się, że spod holenderskiego hełmu pułkownika, znad białej kryzy wyrasta twarz nie tak sama, półdzika, oczy zapalają się ruchliwymi iskrami, równie szybkimi jak błyskawiczne ruchy śmiercionośnego rapiera. Słyszał ten okrzyk i widywał tę twarz i płonące oczy w wielu już bojach na Itamarice, pod Olindą, u stóp fortu San Francisco. - Bij! Zabij! - Śmierć Hiszpanom! Jedni z Hiszpanów wpadali na oślep w fosę, drugich, jak cięciem kosy, kładziono równo w wielkie trawy. Potykały się na trupach konie, podrywały łby i szły ku niedalekiemu narożnikowi fortu, gdzie wokół wywalonej palisady wrzała najzaciętsza bitwa. Po leżących w fosie belkach piął się nieustannie sierżant_mulat ze swym oddziałem. Wspomagająca go grupa Hiszpanów, nie strwożona atakiem jazdy, siekła dalej zawzięcie szamotającą się w wyłomie załogę fortu. Przez szczerbatą szczękę palisady widać było rudy kurz, rudy dym i stłoczony oddział załogi fortecznej. Jasnowłosy kapitan Ernst stał okrakiem przy dziale i machał nieustannie szpadą. Jego poszarpany czarny kaftan to ginął wśród mundurów, to znów wyrywał się nad głowy. Wrzawa i dym kotłowały się, kłębiły się ręce i nogi, uderzenia siekierą i rapierem. Ani dojrzeć było, co się dzieje za wałem. Naraz któryś z Holendrów na szańcu, by ciąć wygodniej z góry w hełmy i w szyje, wskoczył na działo. Stanąwszy okrakiem na osiach, zamiast machać piką, krzyknął na całe gardło: - Pułkownik Artischau na szańcach. Hura! - Hura! - odpowiedzieli ochrypłą wrzawą muszkieterzy. Ten okrzyk przebiegł nad głowami hiszpańskich piechurów, skoczył poza palisadę. Rąbiącym ostrokół Mulatom zaczęły opadać siekiery. Jedni jeszcze machali ostrzami, drudzy szukali w nadbiegającej jeździe znanego im buraczkowego kaftana i czarnej, rozwianej nad kołnierzem brody. Nie dojrzeli wprawdzie kaftana, ale białą, wzdętą jak żagiel koszulę i błyskawiczne ruchy rapiera. - Cristoforo Polaco! - krzyknął któryś z żołnierzy i opuścił siekierę. Stojący obok niego na wale sierżant_Mulat rąbnął go na odlew w kark. - Stul pysk, tchórzu! Stać, stać, do pioruna! Oni na koniach fosy nie przeskoczą. Naprzód, bij w palisadę! Któż by go jednak słuchał. Mulaci rzucali muszkiety i siekiery, wpadali do fosy. Próbowali uciekać rowem na tyły fortu, ale przeszkadzały im niedawno zrąbane belki. Zakotłowało się w dole i na wale. Wiatr odwrócił tuman kurzu i teraz na samym brzegu fosy pokazał się gniady koń i rozwiana, pękata koszula. Śniada twarz ze zwichrzonymi wąsami czerniała nad tą bielą. - Cristoforo Polaco! Santa Maria! Już ten okrzyk rósł, dudnił w mokrej fosie, uciekał po wypalonym jak glina szańcu. Nawet przedarł się dalej w wysokie trawy, na przedpola fortu. Major Hinderson i Christians, obaj żeglarze admirała Lichthardta i każdy jeździec jechał coraz gładziej po padających ciałach. Piechota umykała w las. Na przedpolu, między fortem a twierdzą Arrayal, uciekająca kompania wpadła na idący z pomocą oddział indiański. Nie zdążono rozwinąć nowego ataku, bo skłębiły się obie piechoty. - Cofaj się, Camaron! Za późno! Tam Cristoforo Polaco! - wołali uciekający Portugalczycy. Już nie było składu i ładu, rozbite oddziały uchodziły w las, inne biegły ku bramom Arrayalu. W tej chwili z niedalekich chaszczy po prawej stronie lasu zaczęła wybiegać piechota holenderska pod dowództwem Foultonsa. Rozsypywała się błyskawicznie w półkole, zataczała żelazną, ruchomą obręcz. Bijąc nieregularnie z muszkietów, zaczęła oczy