Rusinek Michał - Muszkieter z Itamariki
Szczegóły |
Tytuł |
Rusinek Michał - Muszkieter z Itamariki |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Rusinek Michał - Muszkieter z Itamariki PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Rusinek Michał - Muszkieter z Itamariki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Rusinek Michał - Muszkieter z Itamariki - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Michał Rusinek
Muszkieter z Itamariki
Powieść historyczno_kolonialna
Słowo wstępne
Powieść "Muszkieter z
Itamariki", będąca sama w sobie
odrębną całością fabularną, jest
w istocie drugą częścią mojego
cyklu historycznego o
Krzysztofie Arciszewskim.
W pierwszej części pt. "Wiosna
admirała" starałem się ukazać
warcholską młodość przyszłego
podróżnika i zdobywcy Brazylii,
początki jego rycerskiej służby
w ojczyźnie, jak i nakreślić w
zarysach społeczno_polityczne
tło siedemnastowiecznej Polski
za czasów Zygmunta III.
Natomiast "Muszkieter z
Itamariki" to powieść o tematyce
historyczno_kolonialnej
poświęcona najbardziej
burzliwemu i najpełniejszemu w
chwałę okresowi życia Krzysztofa
Arciszewskiego, porze zwycięstw
i zmagań, jakie były jego
udziałem na ziemi brazylijskiej
i w Holandii. Jest to
jednocześnie i czas jego klęski,
zgotowanej mu podstępnie przez
Holendrów, a głównie przez
wielkorządcę Brazylii, ks.
Maurycego de Nassau.
Obie powieści nie miały być
kroniką żywota wielkiego Polaka.
Nie leżało w moim zamiarze biec
za losami głównego bohatera z
kronikarską, biograficzną
skrzętnością. Byłoby to
zaprzeczeniem beletrystycznego
charakteru książki, tworu
wyobraźni autorskiej, wspartego
na materiale historycznej
prawdy. Pisząc ten cykl
pominąłem świadomie dziesięć lat
z życia bohatera (1623_#1633),
jakie dzielą od siebie akcję
"Wiosny admirała" i "Muszkietera
z Itamariki". Owa luka to czas,
kiedy młody Arciszewski przebywa
w różnych krajach europejskich i
pełni rolę korespondenta ks.
Krzysztofa Radziwiłła, swego
dawnego chlebodawcy. Losy
Arciszewskiego w tym okresie,
niewątpliwie też ciekawe, nie
dorównują bogactwem przygód i
przeżyć brazylijskim jego
dziejom, nie należą do
najchlubniejszych kart żywota
wielkiego Polaka i nie one
zdobyły dlań nieśmiertelną
chwałę. Niemniej jednak warto i
z tymi - też burzliwymi - latami
Arciszewskiego zaznajomić nieco
czytelnika.
Arciszewski po skazaniu go na
banicję za zabicie sąsiada
opuszcza granice Polski. Widzimy
go odtąd w różnych państwach
europejskich i na licznych
ówczesnych dworach, póki za
stałe miejsce swego pobytu nie
obrał Holandii, kraju o wielkiej
wtedy tolerancji religijnej, do
którego napływali wygnańcy z
innych państw prześladowani za
sprzyjanie reformacji.
Arciszewski_arianin natrafia tu
na przyjazną dla siebie
atmosferę, zaciąga się pod
sztandary holenderskie i
zacząwszy od najniższego stopnia
dosługuje się coraz większej
chwały żołnierskiej.
Obowiązki ma wtedy rozliczne.
Jest żołnierzem, kształci się w
sztuce artyleryjskiej i w
inżynierii, a równocześnie
spełnia różne żmudne zlecenia
Radziwiłła, któremu zresztą
zawdzięczał wyjazd do Holandii.
Otrzymuje od magnata zasiłki na
kształcenie się i wysługuje mu
się za to nadsyłaniem częstych
relacji politycznych i
wojskowych, dotyczących wielu
krajów europejskich. Sporo
miejsca w jego listach zajmują
interesujące informacje o
stosunkach panujących wtedy w
Holandii, Anglii, Hiszpanii,
Francji, Niemczech, o
przygotowywanych wojnach czy
planach władców europejskich.
Nie szczędzi w listach
wiadomości o inżynierii, o
wynalazkach zagranicznych z
zakresu nowoczesnego uzbrojenia,
o intrygach dworskich, stanie
nauk, szkół i wychowania w
zagranicznych krajach. Te
wszechstronne informacje
zastępowały Radziwiłłowi
czasopisma w dzisiejszym ich
rozumieniu. Dzięki sumienności
Arciszewskiego Krzysztof
Radziwiłł wiedział niekiedy o
ważnych sprawach polityki
zagranicznej więcej z listów
swojego korespondenta niż król
polski z doniesień własnych
wysłanników.
Niektóre z tych listów są dla
nas niejasne, a często nawet
zupełnie niezrozumiałe. Zdarzają
się w nich miejsca pisane tajnym
pismem, umówionym między
Radziwiłłem a jego dworzaninem.
Czasem bywają to przestawione
litery, używane w odmiennym
układzie niż alfabetyczny,
niekiedy znowu cyfry zastępujące
zgłoski. Np. w liście z Hagi,
noszącym datę 26 czerwca 1624
roku, Arciszewski tak oto pisze:
"A że na te listy responsu
dotąd nie mam, w tej materii
więcej teraz pisać nie mogę
czekając na wiadomości od Waszej
Książęcej Mości, Pana mojego
miłościwego. Tego tylko
dokładam, że ci, których_em był
aż do responsu Waszej Książęcej
Mości zawiesił, bardzo sobie na
późną wiadomość utyskują, jako
mianowicie: 64865, 956089,
697775, 616676788760, także i
malarz, który się na wystawienie
owych konterfektów hactenus
bardzo preparował, a nie wie,
jeśli to continuować czy nie,
siebie wspominając, który jak
kania dżdżu w nędzy swej
upatrując ręki Waszej Książęcej
Mości tak długiej przewłoki
sobie nie obiecowałem."
Z listów takich można
domniemać, że Radziwiłł zlecał
Arciszewskiemu jakieś tajemne
funkcje, których dziś nie sposób
w pełni wyświetlić. Tak jednak
czy inaczej, pewne jest, że
Krzysztof Radziwiłł zamieszał
swojego korespondenta w poważną
intrygę związaną z elekcją króla
polskiego, przewidywaną na
wypadek śmierci podstarzałego
Zygmunta III.
Sprawa następstwa tronu
wywoływała za życia Zygmunta III
spory i podniecała umysły.
Magnateria i zależna od niej
szlachta zarzucała królowi, że
pragnie złamać nieszczęsną, a
tak przez szlachtę cenioną,
elekcję viritim, jedną z
przyczyn późniejszego upadku
Polski i zamyśla ustalić za
swego żywota syna Władysława
następcą tronu. Magnaci, widząc
w ustanowieniu dynastii
wzmocnienie władzy królewskiej i
częściowe uszczuplenie swych
wpływów, atakują króla za te
zamierzenia. Staje więc i
Krzysztof Radziwiłł w obronie
wolnej elekcji, ona bowiem
dawała mu poważną szansę mącenia
w razie śmierci króla. Zarzuca
Zygmuntowi sposobienie syna na
tron królewski, a tymczasem sam
uczestniczy w próbie znalezienia
za granicą następcy po Zygmuncie
III. Jego nadzieje zeszły się z
zamiarami kardynała Richelieu,
który upatrzył tron polski dla
Gastona Orleańskiego, brata
Ludwika XIII.
Trzeba wspomnieć, że jest to
okres tzw. wojny
trzydziestoletniej w Niemczech
(1618_#1648), która podzieliła
Europę na wrogie obozy. Kraje
katolickie, m.in. Polska i
Hiszpania, sprzyjały cesarzowi,
po stronie protestantów
niemieckich stają przede
wszystkim Szwedzi pod wodzą
króla Gustawa Adolfa, Holandia,
walcząca wtedy o wyzwolenie spod
jarzma hiszpańskiego, a także i
Francja rządzona przez kardynała
Richelieu. Ów najsprytniejszy w
tych czasach polityk, nie
krępując się żadnymi względami
religijnymi, pragnie osłabić
Hiszpanię i Niemcy i sprzymierza
się z ich wrogami, a więc i z
Holandią. Nie zaniedbuje przy
tym żadnej okazji, by zdobywać
wpływy również w krajach
sprzyjających cesarzowi
niemieckiemu. Godną zabiegów
wydaje mu się myśl obsadzenia
tronu polskiego przez Gastona
Orleańskiego. Tak więc
wszechwładny we Francji
kardynał, arystokraci francuscy
i niektórzy magnaci w Polsce
porozumieli się między sobą i
usiłowali zawczasu przygotować
grunt pod elekcję nowego króla.
Radziwiłł, mając za sobą
bezowocność długich zabiegów o
życzliwość dworu warszawskiego w
okresie panowania Zygmunta III,
nie wierząc w korzystną dla
siebie zmianę w przypadku, gdyby
syn Wazy zasiadł na tronie,
przyłącza się do tych
międzynarodowych knowań na rzecz
Gastona Orleańskiego. Zasłużony
skądinąd dla kraju, choćby przez
osiągnięcia w wojnie
polsko_szwedzkiej,
(1621_#1622), Krzysztof
Radziwiłł wolał popierać
Francuza jako kandydata do
tronu, w nadziei, że będzie miał
później szanse większych wpływów
na dworze. Nie zapominajmy, że
nieustannie mąciła mu spokojny
sen sprawa wielkiej buławy
litewskiej, odmówionej mu przez
Zygmunta III, jak i nie
zaspokojone ambicje poszerzenia
swych włości.
Utrzymuje więc Radziwiłł
konszachty z dworem francuskim,
i to właśnie za pośrednictwem
Arciszewskiego i jego
współtowarzysza, niejakiego
Kochlewskiego, szlachcica
pochodzącego z województwa
sieradzkiego. Kochlewski,
podobnie jak Krzysztof, był
arianinem i dworzaninem
Radziwiłła do specjalnych
zleceń. I on korzystając ze
szkatuły Radziwiłła kształcił
się w Amsterdamie a nawet -
podobnie jak Arciszewski -
próbował poetyckiego pióra,
chociaż z mniejszym powodzeniem.
Nie mamy bliższych informacji,
jakie zlecenia wykonywali za
granicą obaj wysłannicy. Faktem
jest, że zaplątali Radziwiłła w
dziwną kabałę. Oto bowiem
sojusznicy Zygmunta III w
Niderlandach przechwycili
własnoręczne listy
Arciszewskiego i Kochlewskiego
potajemnie wysłane do Polski.
Pisma te nie zachowały się, o
ich treści można jedynie
wnioskować z wielu następstw,
które za sobą pociągnęły.
Zygmunt III miał niewątpliwie
w ręce oryginały lub ich kopie,
nadesłane mu przez infantkę
Izabelę, dzięki której
dowiedział się i o innych
szczegółach, związanych z
zagranicznymi knowaniami
magnata, przeciw kandydaturze
Władysława Wazy na tron polski.
Rozpoczęła się obszerna
korespondencja między
zaprzyjaźnionymi dworami,
Zygmunt III dokładał wielkich
wysiłków, by mieć w ręku
niezbite dowody przeciw
Radziwiłłowi. Wysyłał w tej
sprawie kurierów i prosił
infantkę Izabelę, by mu nie
tylko przesłała pisemne dowody
zdrady popełnionej przez
Krzysztofa Radziwiłła, ale też
postarała się uwięzić
Arciszewskiego i Kochlewskiego.
W archiwum starych akt w
Brukseli dochował się list
Zygmunta III pisany w tej
sprawie do infantki. Brzmi on
następująco:
"Najjaśniejsza księżno,
najmilsza nam krewno!
Uważaliśmy za szczególny dowód
przychylności ku nam Waszej
Książęcej Mości, iż staraniem
Waszej Książęcej Mości wykryte
zostały zdradliwe praktyki
przeciwko nam, prowadzone przez
niektórych naszych poddanych. Za
co powtórnie Waszej Książęcej
Mości najpilniejsze składamy
podzięki, tym bardziej że rzecz
ta naszej osoby się tyczyła.
Przecież jeszcze o znakomitszą
łaskę Waszą Książęcą Mość
upraszamy. Gdy bowiem pismo
przysłane nam od Waszej
Książęcej Mości do przekonania
obwinionego wtedy dostateczne
być może, gdy się jeszcze coś
jaśniejszego wydobędzie od tych
osób, co zdradę przeciw nam
knowały, potrzebne jest, byśmy
mieli w naszym ręku jednego lub
drugiego, Krzysztofa
Arciszewskiego lub Piotra
Kochlewskiego, czego - mamy
nadzieję - z łatwością dopniemy,
bo wymienione osoby zwykły
przejeżdżać kraje Waszej
Książęcej Mości i w nich
zabawiać. Prosimy więc Waszą
Książęcą Mość, byś rozkazała w
tajemnym więzieniu ich zamknąć,
śledztwo wykonać i nas o tym
zawiadomić...
Dan w Warszawie, dnia 7
kwietnia 1628...
Zygmunt król"
Zabiegi króla nie przyniosły
skutku, infantce bowiem nie
udało się uczynić zadość
królewskiemu życzeniu. Tak
jednak czy inaczej, pewne jest,
że Arciszewski spełniał za
granicą sumiennie rolę poufnego
ajenta księcia birżańskiego, nie
bardzo zapewne tymi funkcjami
urzeczony, skoro stale marzyło
mu się o służbie wojskowej,
artylerii i marynarce.
Wysługiwał się magnatowi z
konieczności, odwdzięczając się
w ten sposób za niezbędne środki
utrzymania, na dodatek nędzne,
skoro czytamy w jego listach
pełne goryczy skargi, "że grosza
biednego przy duszy, wszystko
pofantowawszy, nie mam, a przy
tym takem w potrzeby wszystkie
obnażony, że uszanowawszy uszy
Książęcej Mości, i butów całych
nie mam". Ówczesne warunki życia
wygnańców z kraju były widać
dość żałosne, skoro dalej mówił
Krzysztof dosadnie: "Tu tylu
exulantów, że godni ludzie
kucharzami chcieliby zostać,
kiedy by miejsce mieli."
Tyle mając trosk i obowiązków
na głowie młody Arciszewski nie
zapomina o swoich żołnierskich i
inżynierskich upodobaniach.
Kształci się w artylerii,
inżynierii lądowej i w marynarce
i robi znaczne postępy w swych
studiach, skoro szczyci się w
jednym z listów, że "nie będzie
się wstydził tej sztuki nie
tylko w Polsce, ale i między
tutejszymi mistrzami".
W latach tych zaciąga się do
wojska holenderskiego i walczy
dzielnie pod Bredą i
Herzogenbusch, bijąc się pod
sztandarami niderlandzkimi
przeciw Hiszpanom. O bitwach
tych, o oblężeniu Bredy przez
Hiszpanów, o uzbrojeniu wojsk
nieprzyjacielskich, o wyglądzie
i oblężeniu obozów pisze
obszernie w listach do swojego
birżańskiego opiekuna. Opisy te
nacechowane są wielką
spostrzegawczością, barwnym
piórem i wszechstronnością
obserwacji.
Walczy w imię sprawy
holenderskiej, ale czasami
denerwują go jego
współtowarzysze broni, bo
chciałby widzieć w nich więcej
dzielności i stanowczości w
działaniach wojennych, na które
- jego zdaniem - łożą wiele
kosztów, a za mało odwagi.
Pod Bredą i Herzogenbusch dał
się poznać jako doskonały
żołnierz, toteż w roku 1627 i
1628 uczestniczył już jako znany
z odwagi oficer holenderski w
bitwach pod twierdzą hugenotów
Roszelą, obleganą wtedy przez
kardynała Richelieu wespół z
Holendrami. Zasłużył się w tej
kampanii wojennej głównie jako
artylerzysta dowodzący częścią
oblężniczej floty
niderlandzkiej. Blokada Roszeli,
odcięcie twierdzy od posiłków
księcia Buckingham, zjednało mu
sławę znakomitego stratega.
Od tej chwili dostaje szereg
propozycji od różnych władców
ówczesnej Europy. Ciągnie go do
siebie Wallenstein, hr.
Aldringen, to znowu zabiegają o
niego Francuzi, książęta
niemieccy itd.
Arciszewski waha się. Dość ma
już nędzy i niedawnych trosk
związanych z łaską księcia
Radziwiłła, chciałby uwolnić się
od tej zależności i stać się
panem swojej woli. Nie skusił go
jednak ani Richelieu, ani
Wallenstein, czy awanturniczy
książęta niemieccy. Wierny jest
nadal Holandii, którą uważa za
swą drugą ojczyznę. Daje się
więc pozyskać na wyjazd do
Nowego Świata, choć zrazu
niezbyt go uwodzi ta egzotyczna
wyprawa, o której oczywiście
wtedy nie wiedział, że ona
właśnie uwieńczy mu czoło
najwyższą chwałą.
"W tej rozterce - czytamy w
jego zwierzeniach - wpadłem na
parszywą decyzję, żem wziął u
Holendrów do Ameryki, którą oni
West_indią zowią, kompanię i
wsiadłem na okręt z katarem
niesłychanym i tak słaby, że
przed chorągwią swoją iść nie
mogłem."
W takim oto zdrowiu wyjechał
na podbój Brazylii w dniu 16
listopada 1629 roku.
W przytoczonym wyżej wyznaniu
Arciszewskiego znajdujemy
określenie "West_india" (Indie
Zachodnie). Cóż to słowo
oznaczało i jakie wiązały się z
nim problemy
siedemnastowiecznego świata?
Spróbujmy bodaj w największym
skrócie zaznajomić się z
dziejami holenderskiej
kolonizacji.
Odkrywcami, a często
jednocześnie zdobywcami Nowego
Świata, czyli w ówczesnym
pojęciu Indii Zachodnich, byli
przede wszystkim Hiszpanie.
Odkrycie nowych lądów przyniosło
im wiekopomną chwałę, jednakże
splamili się podbojami i
barbarzyńskim okrucieństwem, z
jakim wytępili ludy amerykańskie
i ich starą kulturę. Nieco
inaczej rozpoczęli swoją
mocarstwową i kolonialną epokę
Holendrzy, idący w ślad za
Hiszpanami. Ten mały, uzdolniony
i skrzętny naród kupców myślał
zrazu nie tyle o nawracaniu
podbitych plemion, ile raczej o
wzmożeniu swojego zamorskiego
handlu i rozbudowie przemysłu.
Holendrzy, mieszkając na małym
skrawku niewdzięcznej i
nieurodzajnej ziemi, pełnej wydm
i zalewisk, nauczyli się
szanować pracę, widząc w niej
podstawę rozwoju swojego
państwa. Wydzierali morzu coraz
nowe skrawki ojczystej ziemi,
doprowadzili do wysokiego
poziomu uprawę ubogich równin
holenderskich. Skupili wiele
pracowitego wysiłku na wyrobie
sukna, płócien, dywanów i
przedmiotów fajansowych, z
których między innymi zasłynęło
miasto Delft. Jako kraj
przymorski rozwinęli sztukę
żeglarską do tego stopnia, że na
początku XVII wieku posiadali
fantastycznie wielką flotę
morską, liczącą ponad 20.000
statków.
Na początku siedemnastego
wieku podejmują na szerszą skalę
próbę zdobycia kolonii. W tym
celu zakładają między innymi w
1602 roku Niderlandzką Kompanię
Indii Wschodnich, mającą objąć w
posiadanie Archipelag Malajski.
Kompania ta stanowiła w istocie
związek najbogatszych miast
holenderskich, jak Amsterdam,
Middelbourg, Delft, które
złożyły olbrzymie kapitały
kupieckie przeznaczone na akcję
kolonialną, a więc na
zorganizowanie floty, zaciąg
żołnierza, budowę portów i
osiedli, stacji morskich dla
okrętów Kompanii. Kapitał
zakładowy Kompanii wynosił około
siedmiu milionów guldenów
holenderskich.
Flota wojenna Holendrów
zaczyna działać na dalekich
morzach. Admirał Houtman zajmuje
Archipelag Sundajski i wyspy
Molukki. Drugi z wielkich
żeglarzy niderlandzkich, admirał
Warwick, zdobywa na
Portugalczykach "perłę Oceanu
Indyjskiego", Wyspę Celebes, i
zakłada kolonię holenderską na
Jawie. W wyprawach tych
Holendrzy walczą głównie z
Portugalczykami, a dzięki
łagodniejszemu zrazu systemowi
rządzenia, pozyskują sympatię
plemion miejscowych. Ówczesne
Chiny, nienawidzące najeźdźców
europejskich, których miały
dotąd sposobność poznać głównie
na przykładzie Portugalczyków,
wchodzą w stosunki handlowe z
tolerancyjnymi Holendrami.
Niderlandczycy zawierają z
Chińczykami układy handlowe i
wprowadzają swych ajentów
handlowych do portów chińskich,
koreańskich, japońskich i na
wyspę Formozę. Sprytni kupcy
wiedzą, że wyniszczenie ludności
kolonialnej doprowadzi w
następstwie do zubożenia krajów
i utrudnienia produkcji, dbają
więc dla swych celów o
podnoszenie gospodarcze
zdobytych krajów, zakładają
porty i warsztaty pracy na
ówczesną modłę europejską. Już w
roku 1619 przystępują do budowy
portu i miasta Batawia na Jawie,
które staje się później stolicą
Indii Holenderskich.
Nie znaczy to jednak, by
działalność Holendrów miała
wyłącznie na celu rozwój
zdobytych krajów. Głównym
bodźcem ich polityki był
oczywiście zysk płynący z
opanowanego przez nich handlu.
Osiągnął on fantastyczne
rozmiary. Kompania
Wschodnioindyjska wypłacała
swoim udziałowcom olbrzymie
procenty od włożonych kapitałów,
sięgające w niektórych latach
63% udziału. Dla utrwalenia tych
zysków i ochrony żeglugi
Holendrzy dbali i o militarną
kontrolę podbitych ziem.
Utrzymywali na Pacyfiku silną
armadę wojenną, liczącą około
dwustu statków wojennych,
których pokłady roiły się od
kilkunastu tysięcy uzbrojonych
żeglarzy. Nie ograniczając się
do zaciągu własnego żołnierza
zbroili tubylców i ćwiczyli ich
pod dowództwem holenderskich
oficerów.
Dzięki szybkiemu rozwojowi
Kompanii Ostindyjskiej, Holandia
rosła w potęgę morską i stawała
się w tym czasie jednym z
najbogatszych krajów świata.
Jest rzeczą dla nas prawie nie
do wiary, że w tak odległych
wiekach suma obrotów rocznych
małego na dodatek narodu
dochodziła do jednego miliarda
guldenów.
Powodzenie Kompanii
Wschodnioindyjskiej, bogactwa,
jakie w koloniach zdobywały
miasta holenderskie, zachęciły
chciwych i obrotnych kupców znad
Amsteli do nowej akcji.
Postanowili założyć drugą
kompanię dla zdobywania ziem i
zysków na zachodniej półkuli
świata, na lądzie Ameryki,
głównie Południowej, opanowanej
już przez Hiszpanów i
Portugalczyków. Dalekowzrocznym
Holendrom chodziło w tym wypadku
o dwa cele. Jeden - to chęć
poszerzenia swych posiadłości,
drugi - niszczenie Hiszpanów, z
którymi byli od szeregu lat w
wojnie. Wprawdzie już w roku
1587 wysłali statki handlowe do
brzegów Brazylii w nadziei, że
uda się im zdobyć pokojowo bazy
dla przyszłej akcji
kolonizacyjnej, ale ówczesny
król Hiszpanii i Portugalii,
Filip II wydał zakaz wpuszczania
ich na ziemię brazylijską.
Dopiero w trzydzieści kilka
lat później, w roku 1621,
założono drugą kompanię, tzw.
Westindyjską. I tym razem
napłynęły do kasy zakładanej
spółki kapitały wielkich miast
niderlandzkich: Amsterdamu,
Rotterdamu, Hornu, Groningen,
Utrechtu i innych. Kompania
Zachodnioindyjska, podobnie jak
jej rywalka, Kompania
Wschodnioindyjska, zaczęła swą
działalność z kwotą siedmiu
milionów guldenów, która już po
kilku latach wzrosła do
trzydziestu pięciu milionów. Na
czele owej organizacji
polityczno_handlowej stanął
zarząd, tak zwana Rada
Dziewiętnastu, która wzięła swą
nazwę od liczby zasiadających w
niej dyrektorów.
Kompania zbudowała nową flotę,
zaciągnęła żołnierzy i żeglarzy
różnorodnych narodowości i
naznaczyła początek akcji
kolonialnej na rok 1624. Od
brzegów Amsterdamu odpłynęła ku
dalekiemu światu silna armada,
posiadająca pod swymi pokładami
500 armat i ponad trzy tysiące
żołnierzy. Wyprawę prowadzili
doświadczeni admirałowie
Willeken i Piotr Heyn. Jednakże
nie osiągnięto głównego celu.
Holendrzy opanowali na krótki
czas miasto Sao Salvador
(Bahia), ale wkrótce musieli z
niego ustąpić pod naciskiem
Portugalczyków. Admirałowie
obłowili się wprawdzie na morzu,
łupiąc statki hiszpańskie i
portugalskie, nie zdobyli jednak
ani kawałka lądu.
Nie po to jednak kupcy
holenderscy umieścili olbrzymie
sumy w kasie Kompanii, by
później zrezygnować ze swoich
apetytów. Zwiększono wysiłek
organizacyjny i przygotowano
flotę trzy razy potężniejszą niż
poprzednie, bo liczącą 70
okrętów wojennych, i zwerbowano
7000 żołnierza. Dowództwo na
morzu objął admirał Adrianszon,
a na lądzie pułkownik
Weerderbruch.
Flota ta w sześć lat po
poprzedniej wyprawie dobiła do
wybrzeży Brazylii i rozpoczęła
atak na stolicę kapitanii
Pernambuco. Teraz rozpoczynają
się wieloletnie boje o Brazylię,
w których uczestniczy Krzysztof
Arciszewski.
W chwili gdy rozpoczyna się
akcja "Muszkietera z Itamariki",
Arciszewski jest już po raz
drugi w Brazylii. Niedawne jego
zwycięstwa na Ziemi Prawdziwego
Krzyża, bo i tak nazywano
Brazylię, ustaliły o nim opinię
znakomitego wodza. Zarząd
Westindyjskiej Kompanii mianuje
go pułkownikiem wojsk
holenderskich i powierza mu
dowództwo nad wszystkimi siłami
wojskowymi w Brazylii. Po
przybyciu na ląd Nowego Świata,
Arciszewski oddaje z własnej
woli ten zaszczyt staremu
towarzyszowi wypraw
brazylijskich, pułkownikowi
Schkoppemu, w praktyce jednak
jest duszą wszystkich działań i
planów wojennych. Wygrawszy
szereg bitew z wojskami
hiszpańsko_portugalskimi,
zdobywa coraz nowe punkty
oparcia i gdy czytelnik otworzy
karty powieści, znajdzie go pod
murami twierdzy Arrayal. Nie
będę odkrywał dalszych losów
Arciszewskiego, bo odtąd wchodzą
one w akcję powieściową,
wprowadzone do niej z największą
ścisłością historyczną, na jaką
stać było moje pióro.
Odtwarzając beletrystycznie
losy tej niezwykłej postaci
pragnąłem ukazać na przykładzie
Brazylii rozwój akcji
kolonialnej Holendrów, jej zrazu
odrębny charakter w porównaniu
do działalności dawniejszych
konkwistadorów (zdobywców)
hiszpańskich i ich następców,
jak i nakreślić szybkie
degenerowanie się systemu
kolonizacyjnego. Zrazu
wyrozumiali dla podbitych ludów
Holendrzy zaczynają już za
czasów Arciszewskiego wprowadzać
rządy coraz większego ucisku i
ekonomicznego wyzysku ludności.
Panoszy się rabunkowa
gospodarka, mnożą się akty
przymusu, defraudacje i grabieże
mienia państwowego. Nasz rodak,
wierny swojemu ariańskiemu
światopoglądowi, popada w spory
z zarządem kolonii i z
gubernatorem, księciem Maurycym
de Nassau, gdyż staje w obronie
zasad praworządności na
zdobytych terenach i nawołuje
publicznie, by kolonialni władcy
dbali raczej o rozkwit Brazylii
niż o swoją kupiecką Kompanię.
Koniec końców przegrywa tę walkę
i musi opuścić Brazylię,
niemniej jednak i ta klęska nie
pomniejsza jego chwały.
Dla nas pozostała po nim
pamięć wielkich czynów, jak i
jasno z jego losów wynikająca
nauka, że chleb zdobywany na
obcym żołdzie jest czarny i
gorzki, choćby był okupiony
najwyższą chwałą.
A teraz otwórzmy pierwszą
kartkę książki. Niech w miejsce
kronikarskich informacji
przemówią do czytelnika żywe
postacie.
Autor
Część pierwsza
Ziemia Czerwonego Drzewa
Rozdział I
Pod płótnami namiotu było
parno. Mimo że tarcza słońca
stała wysoko nad rzeką Afogadas
i miało się ku południowi,
dławiąca wilgoć płynęła z ziemi
i powietrza. Mokre płaty pełzały
nawet po wewnętrznych ścianach
namiotu.
Siedzący blisko wejścia
szpakowaty major Hinderson
odchylał raz po raz dłonią
kołnierz pod szyją, próbując
wpuścić za kark rzeźwiejszą
strugę. Ale zamiast chłodu
odczuł tylko żar własnego potu,
buchający spod koszuli.
Kapitan Christians, choć
dwadzieścia lat młodszy od
Hindersona, miał krew o wiele
zimniejszą. Stał w zapiętym
kaftanie, nie zdradzając żadnego
zmęczenia uciążliwą aurą.
Patrzył poprzez uchylone płótna
namiotu na zewnątrz i słuchał
rzadkich, dalekich strzałów
muszkietowych i zawziętego stuku
młotów. Widział stąd jak na
dłoni grupę półnagich żołnierzy
uwijających się przy budowie
tęgiej, na półtorej piki
wysokiej palisady.
"Dobry żołnierz, do muszkietu
i do siekiery" - myślał z dumą o
swych rodakach.
W głębi namiotu majaczył
wielki cień kapitana Poena. Choć
żeglarz miał ziemię twardą, a
nie okręt pod stopami, stał swym
zwyczajem rozkraczony, jak na
pokładzie statku "Zeerobbe".
Obojętny na stuk młotów i na
dalekie odgłosy strzałów,
wachlował się pierzastym
kapeluszem, by wywołać wokół
twarzy złudzenie morskiego
wiatru. Od czasu do czasu
patrzył wymownie w stronę
siedzącego na ławie towarzysza
dalekich wypraw morskich,
kapitana Westfalingera. Obaj
przecież woleliby znajdować się
w tej chwili na głównym grachcie
Amsterdamu lub choćby nawet na
kanale pełnej życia Batawii niż
na tym okrutnie dzikim pustkowiu
Ziemi Czerwonego Drzewa.
Cóż więc dziwnego, że Poen,
żeglarz z krwi i kości, którego
zawsze nękał widok lasu, a
ożywiał blask oceanu, był
piekielnie znudzony. Mówił
wzrokiem do siedzącego naprzeciw
druha morskiego: "Piekielny
kraj. Czas już najwyższy, byśmy
poszli stąd i ściągnęli ku
pełnemu morzu nasze statki."
Stał nieruchomo, pełen
zniecierpliwienia. Zbyt przecież
długo czekali na chwilę, kiedy
podniesie głowę znad stołu ten
ponury brodacz, pułkownik obcego
pochodzenia. Czyżby, u licha,
rysownik map geograficznych, z
którym dowódca tak długo gawędzi
nad papierami, był ważniejszy
niż kapitanowie holenderskich
statków?
Ale niedługo już czekali.
Pułkownik Arciszewski podniósł
głowę i spojrzał przenikliwie w
zaczerwienioną twarz pochylonego
nad mapą geografa.
- Berke Peters, do diabła z
taką robotą. Twój szkic nie jest
dokładny. Rzeka Afogadas
podchodzi tęgim łukiem pod
twierdzę Arrayal i znów oddala
się na południe. W twoich
niechlujnych gryzmołach to jakby
zaraz za redutą majora
Hindersona uciekała wprost ku
oceanowi. Nie chciało ci się
jeszcze raz wsiąść w łódź i
przemierzyć tego kawałka drogi?
- Byłem tam, wasza dostojność,
przysięgam! Nie inaczej biegnie
ta ohydna rzeka. - Rysownik
podniósł nabrzmiałą twarz i
próbował patrzyć szparkami oczu
w dowódcę.
- Mylisz się, a przy tym wino,
jak zwykle, wieje od ciebie na
pięć kroków. Wsiądź mi zaraz w
łódź i sprawdź brzegi. Nie bój
się, strzały z Arrayalu nie
dochodzą do nurtu rzeki. Jeśli
mi dzisiaj wpuścisz do pyska
bodaj jedną kroplę, popamiętasz!
Arrayal też trzeba dokładniej
obrysować. Na północy pominąłeś
domy plantatorów...
- Spalone są, wasza
dostojność.
- Wiem, że spalone, bo oczy
mam, ale mury, u licha, nadal
stoją. Mur też służy za obronę.
Dziś wieczorem przyjdź mi
ponownie z papierami.
Berke Peters zwinął szybko
rulony, chwycił je pod pachę
małpimi ruchami długich rąk i
opuścił skwapliwie namiot.
- Ledwie się trzyma na nogach
- mruknął Arciszewski do
oficerów. - Nie wiem, dlaczego
pułkownik Schkoppe wychwalał
tego pijanicę jako dobrego
rysownika i geografa.
- Pułkownik Schkoppe, sterany
wiekiem człowiek, nie zawsze
godny wiary - powiedział
Hinderson mozoląc się z lepiącym
się do karku kołnierzem.
Christians uśmiechnął się
filuternie. Poen stał jak
przedtem ponury, z bujającym się
w ręce kapeluszem. Westfalinger
sięgnął do kieszeni i wyciągnął
z niej rude pasemko suszonych
liści.
- Darujcie - zaczął Krzysztof
- że dłużej zabawiłem nad
mapami, ale sprawa to ważna i
pilna. W tej chwili szturmem nie
będziemy brać Arrayalu, bo nie
na wiele by się to zdało. Wódz
Hiszpanów Albuquerque ma
liczniejsze wojska, prochów
sporo i może tańczyć wokół
twierdzy, jak chce, z każdej
strony. Dopóki jego watah nie
odpędzimy od Arrayalu, a
twierdzy nie otoczymy szańcami,
będziemy tylko liczyć zwłoki
ubywających nam żołnierzy.
Twierdzę trzeba obłożyć fortami,
a potem wydławić w niej załogę.
- Od rzeki już odcięci naszymi
dwiema redutami - napomknął
Hinderson. - Mojej nawet nie
atakują.
- Ale fort kapitana Ernsta co
dzień w opałach - wtrącił
Christians.
- Właśnie, Ernst! - zasępił
się Krzysztof. - Nawet nie
wezwałem go na naradę, bo musi
pilnować fortu. W ciągłym on
zagrożeniu, dzień w dzień opędza
się przed podjazdami
Albuquerque'a i nasyłanymi przez
niego oddziałami indiańskimi.
- Z tymi też niełatwa sprawa -
dorzucił Hinderson. - Camaron
chwilami groźniejszy niż sam
Albuquerque. Ten Indianin
jeszcze nie wierzy, że z nami
jego prawdziwa wolność, nie z
Hiszpanami. Tak czy inaczej,
jeśli z drugiej strony Arrayalu
nowego fortu nie wystawimy,
kapitan Ernst niedługo w swych
szańcach wytrzyma.
- No tak - mruknął porucznik
Foultons, żylasty żołnierz,
ponury i małomówny.
Przytaknął także Hinderson i
Christians. Natomiast obaj
żeglarze słuchali słów
pułkownika z wyraźną
obojętnością.
Arciszewski wstał, rozpostarł
ramiona i piersi oblepione białą
koszulą. Półrozebranemu, bez
kaftana, ciążyło w dzisiejszym
skwarze nawet to płótno na
barkach.
- O tobie myślałem - zwrócił
się do Christiansa - patrząc
przed chwilą na rysunki Petersa.
Zbudujesz w ciągu trzech dni
nową redutę po wschodniej
stronie twierdzy, na strzał
pistoletu od rzeki. Wzgórze tam
jakie takie.
- Dziękuję, wasza dostojność!
- uradowany Christians pokazał w
uśmiechu białe zęby. Była w
błysku tych kłów duma i radość.
Wiedział przecież, jak trudne
dostaje zadanie. Miał budować
fort pod ostrzałem dział z
Arrayalu, w nieustannej walce z
myszkującą po lasach piechotą
hiszpańsko_portugalską.
- Christians! - Krzysztof
trzymał rękę na jego ramieniu -
wiem, żeś łatwy do szaleńczego
boju, ale ludzi na stracenie ja
nie mam. Bez pomocy dział
okrętowych szańców tam nie
usypiesz, chyba, że chcesz krwią
rydle polewać. Potrzeba wielka -
zwrócił się w stronę obu
żeglarzy - by wasze statki stały
jeszcze trzy dni na rzece i
prażyły z tej strony w chaszcze,
poza budujący się fort.
Poen przestał się wachlować
kapeluszem.
- Galeony nasze na morzu, a tu
tylko dwa statki pomniejsze.
Działa na nich nietęgie... Z
rzeki nie dosięgną murów
twierdzy.
Arciszewski ściągnął brwi. Cóż
za nowiny mówi mu Poen? Każdy tu
wie, nawet ten prosty
muszkieter, co stoi na warcie
przed namiotem, że falkonet z
brzegu rzeki do twierdzy nie
doniesie.
- Nie o bicie w twierdzę mi
chodzi, tylko o osłonę, o
wstrzymywanie piechoty
hiszpańskiej w czasie sypania
fortu.
Westfalinger upchnął językiem
kulką tytoniu między dziąsła a
policzek i spojrzał pytająco na
Poena. Coś, widać, wyczytał w
jego twarzy, bo rozłożył ręce
gestem niepewności.
- Trzy dni? - pokiwał głową. -
Mamy rozkaz admirała Lichthardta
tylko dostawy do działań
lądowych podwozić i ku morzu
wracać. Statki już wyładowane i
gotowe pod żagiel. Niestety,
wasza dostojność, nasze miejsce
nie tutaj, flota u brzegów
morskich potrzebna.
- Trzy dni czas to przecie
niewielki. Zważcie, że zdobycie
Arrayalu to sprawa najważniejsza
- major Hinderson popatrzył
trochę nieufnie na żeglarzy.
- Flota nasza nie odpowiada za
działania na lądzie - ciągnął
Westfalinger - choć, oczywiście,
każde zwycięstwo wasze nas
cieszy. Jeśli o Arrayal chodzi,
nie nasza to sprawa, powiem
jednak, że zdobycie tej twierdzy
wydaje się ponad siły, zbyt ona
daleka od morza, dostawy trudne.
Czyż nie lepiej brzegi zdobywać
i spychać wrogów w głąb lądu?
Takie jest zdanie naszego
admirała.
Krzysztof przygryzł wargi.
Brała go chęć, by im teraz
ostrzej odpowiedzieć, ale trzeba
się było hamować. Kapitanowie
floty nie byli pod jego
rozkazami, dowodził nimi admirał
Lichthardt.
- Każda rada jego dostojności
admirała dla nas bardzo cenna -
zaczął z udanym spokojem - choć
on na wodach, a ja na lądzie
dowodzę. Działania wszakże nasze
powinny być wspólne.
Pamiętajcie, że pod wyspę
Itamarikę podpłynęliśmy na
waszych dzielnych galeonach, ale
któż ziemię wziął szturmem? Mój
koń i mój żołnierz. A bez
zdobycia fortów na wyspie
stalibyśmy tam dotąd w polu lub
trzeba by nam było wracać na
wasze galeony. By ziemią władać
- trzeba ją fortyfikować.
Tym razem ani Poen, ani
Westfalinger nie śpieszył się z
odpowiedzią. Ów Polak, nie
bardzo przez nich obu lubiany,
pochwalił tu przed chwilą
holenderską flotę, choć i swoje
zasługi wspomniał godnie. Nikt
mu zresztą nie odbierze sławy
zdobycia Itamariki i zatknięcia
na niej zwycięskiego
holenderskiego sztandaru. Jego
chwałą, że tu, na brazylijskim
lądzie, ginęli dzień w dzień
Hiszpanie i Portugalczycy,
wrogowie Stanów Holenderskich i
Kompanii.
Na krótki moment nastało
milczenie w namiocie. Dały się
donośniej słyszeć dalekie
odgłosy strzałów. W tejże też
chwili zadrgały mokre płótna i
głuchy wybuch wepchnął strugę
powietrza pod płachty.
Christians pierwszy z obecnych
złowił uchem te odgłosy.
- To kapitan Ernst odpowiada.
Znów, widać, podchodzą.
- No tak - mruknął Foultons.
- Niestety, za mało ma ludzi,
choć wytrzymał dotąd wszystkie
ataki - zasępił się Hinderson.
Krzysztof chwilę nasłuchiwał.
Wystrzał działa nie powtórzył
się.
- Wiem, że załoga fortu
dzielna, ale Ernst ma nie tylko
zbyt mało żołnierza, ale brak mu
i silnego armatniego ognia.
Najwyższy czas, by go odciążyć i
z drugiej strony twierdzy usypać
nowy szaniec. No więc jakże,
kawalerowie? - Krzysztof zwrócił
się znów do żeglarzy. -
Christians musi dziś w nocy
zacząć budowę swej twierdzy.
Chwila ostatnia.
Poen nachylił się do
Westfalingera, mówił coś z cicha
do niego. Westfalinger żuł
tytoń, ruszał nieco wolniej
szczękami.
Arciszewski patrzył w obu
zimnymi oczyma i czekał na
odpowiedź. Nie od dzisiaj miał
podobne kłopoty na głowie. Ileż
to już razy dokuczała mu owa
dwoistość dowództwa, z którą nie
mógł się pogodzić. Inne rozkazy
na lądzie, inne na morzu, a przy
tym brak między wodzami
porozumienia. W istocie żadnemu
z tych żeglarzy nie miał prawa
wydać rozkazu, a przecież tylko
wtedy dopiąłby sprawnie swego i
zacisnął pierścień wokół
Arrayalu.
Od chwili, gdy zdobył
Itamarikę, gdy wespół z
pułkownikiem Schkoppem, stojącym
w tej chwili pod drugą twierdzą
hiszpańską, Nazareth, dowodził
lądowymi wojskami, zawsze mu
doskwierał ów brak wydatnej
pomocy ze strony armady. Ileż to
już razy bywało, że fluty i
galeony wysadzały jego żołnierzy
na ląd, zwalały na brzeg broń,
żywność i proch i cofały się na
morze. Gdy szła w puszczę i biła
się ofiarnie sterana piechota i
nieliczna konnica, załogi
okrętów pozostawały bezczynne na
swych pokładach. Jakże więc mógł
iść w głąb kraju odbierać
Hiszpanom Brazylię, skoro
żołnierz przy największym
trudzie zdolny był oddalić się
od brzegu morza na cztery dni
marszu, bo na dłuższy nie mógł
udźwignąć żywności na plecach.
Toteż Krzysztof zdobywał dotąd
tylko nadmorskie porty i miasta,
ale w głębi ziemi brazylijskiej
panoszyła się nadal krwawa
władza hiszpańsko_portugalska.
Albuquerque i hrabia Bagnuolo,
dowódcy Hiszpanów i
Portugalczyków, po staremu
trzymali ludność w lęku,
głosząc, że chwilowe to tylko
zwycięstwo holenderskiego
pułkownika.
Teraz stał od dwóch tygodni
pod największą twierdzą
portugalsko_hiszpańską,
Arrayalem, bo na szczęście można
było spławną rzeką zaopatrywać
żołnierza. Ale dopiero zdobycie
twierdzy, osadzenie się głębiej
w lądzie, mogło, jego zdaniem,
utrwalić zwycięstwo i
uniezależnić nieco wojsko lądowe
od floty.
Patrzył więc na obu żeglarzy z
pewnym rozgoryczeniem. Wiedział
aż nadto dobrze, skąd się bierze
ich niechęć do zatrzymania
statków na kotwicy. Niedawne to
bowiem czasy, kiedy na tych
właśnie żeglarzy i na ich
admirała spływała niepodzielna
sława zdobywania nowych ziem dla
Kompanii Zachodnioindyjskiej.
Teraz im nie w smak, że muszą
dzielić chwałę z pułkownikiem
obcego pochodzenia, który chciał
władać lądem, zdobywał miasto po
mieście, fort za fortem, osiedle
po osiedlu. Co więcej, chyba
dobrze tkwiło im w pamięci, że
nie miał za sobą żadnej klęski,
a z flotą różnie bywało. Który
żeglarz holenderski nie
wiedział, jak to ich poprzedni
admirał, Adrian Pater,
straciwszy w bitwie z Hiszpanami
całą flotę, owinął się w żagiel
i skoczył w ocean, by nie
patrzyć na klęskę ostatniego
galeonu.
Wreszcie Westfalinger pokręcił
się na ławie i powiedział:
- Jakże nam, mości pułkowniku,
zostać bez zgody admirała?
Oficerowie Arciszewskiego
spojrzeli porozumiewawczo po
sobie. Przejrzysty był wykręt
żeglarza. Wiedziano przecież, że
w znacznie ważniejszych sprawach
działali bez zgody admirała.
Nowa chmura spłynęła na
niebieskie źrenice pułkownika.
Nie patrząc na żeglarzy zwrócił
się Do Christiansa:
- Skoro statki nie mogą
pozostać na rzece, musimy na
sobie polegać. Kapitanie
Christians, twoja dzielna
kompania z muszkietem w jednej,
a oskardem w drugiej ręce usypie
nowy szaniec.
- Tak jest, wasza dostojność!
- W głosie oficera była duma i
radość. Zdawał się być
szczęśliwy, że bez pomocy
statków ma wykonać zadanie.
W tej chwili poza płótnami,
tuż przy budującej się
palisadzie, zerwał się jeden i
drugi okrzyk. Ustał na chwilę
stuk siekier i młotów. Przed
wejściem do namiotu zaryły się
kopyta wstrzymanego konia.
Żołnierz z twarzą upapraną w
glinie, pokryty czerwonym
kurzem, meldował w pośpiechu
wprost z siodła:
- Wasza dostojność, kapitan
Ernst wzywa pomocy. Hiszpanie w
pierwszym szańcu naszej reduty.
Chyba ze dwie setki tych psów
wyszło z lasu. Kapitan Ernst
ranny. Nie możemy wytrzymać.
Zakotłowało się pod namiotem.
Jak kto stał, wyskakiwał przed
płótna. Nie było czasu dopinać
pasów czy porywać z ław
kapeluszy. Christians był
pierwszy na siodle. Równocześnie
dobiegali koni Arciszewski i
Hinderson. Nawet Poen i
Westfalinger chwytali za uzdy
uwiązane przy palisadzie konie i
wskakiwali na kulbaki.
Arciszewski, bez kaftana, w
białej koszuli, tyle że z pasem
i rapierem, siedział już w
siodle i krzyczał w bok, w
stronę palisady:
- Foultons! Uformuj piechotę i
najszybszym marszem pod fort.
Wszyscy konni za mną!
Niewiele było tych konnych,
kilkadziesiąt jazdy. Ale
żołnierz był stary i wyborny, na
tej ziemi już w boju wprawny, bo
pod buławą Arciszewskiego brał
Olindę i Recif, bił się w lasach
palmowych Itamariki.
Zadudniło wzdłuż palisady.
Jeden za drugim jeździec wypadał
w las przylegający do kwatery,
by za chwilę pędzić wyrąbaną w
puszczy uciążliwą pikadą. Wąska
to była ścieżka, zaledwie na
jednego konia, niemal co kilka
dni zarastająca na nowo. W tej
gęstwinie niełatwo było
pośpieszyć, choć koń już wprawny
w przebieganiu gąszczy umiał
sobie radzić z gmatwaniną
korzeni, sznurami zwisających
lian i wszelkimi zasadzkami
tropikalnej flory.
Reduta kapitana Ernsta
oddalona była od głównej kwatery
nie więcej niż na dwa strzały
pistoletu. Jej tylne
fortyfikacje podchodziły blisko
lasu, czoło zaś, najeżone
szańcami, stało na wprost
dalekiego Arrayalu. Od twierdzy
oddzielały fort czerwone wydmy i
rudozielone wyspy gęstego
chwastu.
Za chwilę konie wypadły z
wąskiej ścieżki i skupiły się w
gromadę na wolniejszej
przestrzeni przed lasem. Widać
stąd było leżący niżej czworobok
szańca i dymy od strzałów nad
nim się unoszące.
Od wschodniej strony nacierała
hiszpańsko_portugalska piechota.
Chyba pół kompanii przeszło już
fosę, wdarło się na wał i
spychało Holendrów w głąb fortu.
Najzaciętsza walka toczyła się
na narożnym szańcu, u stóp
palisady. Było tam jedno
kłębowisko, dym, huk i wrzawa.
Może groźniejszy niż strzały
muszkietów, dobiegał stamtąd
nieustanny i coraz tęższy stuk
siekier i rydli. Spory oddział
Murzynów, Mulatów i Indian,
nawoływany przez krępego,
wrzaskliwego sierżanta, ciął
toporami i wyważał do fosy bele
ostrokołu.
- Rozbili palisadę! - krzyknął
pędzący obok Krzysztofa
Christians. Zaraz po tych
słowach zdziwił się, że
pułkownik, zamiast pędzić wprost
do bramy fortu, wykopanej w
potężnym jego wale, zwalnia
biegu konia.
Zdumiał się nie tylko rwący do
przodu młody Christians, ale i
szpakowaty Hinderson, a nawet
obaj kapitanowie poruszyli się
niecierpliwie na siodłach,
wstrzymując konie. Arciszewski
przez krótką chwilę się wahał.
Miał dwie drogi do wyboru. Jedna
od tyłu fortu wprost do jego
bramy. Ale wtedy trzeba by
zsiąść z koni i stawać ręka w
rękę przeciw napierającej
piechocie stojącej już na
szańcu. Drugi szlak był o wiele
bardziej ryzykowny: obiec z
zewnątrz pół fortu i wpaść na
atakujących Hiszpanów. Było tam
z półtorasta piechoty, a jeszcze
w dali majaczył wychodzący z
lasu oddział indiański. Ale
właśnie ich widok wpłynął na
decyzję Krzysztofa.
"Jeśli to Camaron - myślał w
tej chwili błyskawicznie -
piechota Foultonsa, nawet gdy w
porę nadejdzie, będzie miała z
nim wiele kłopotu."
Trzeba było działać ryzykownie
i szybko. Pochylił się na
siodle.
- W prawo, co koń wyskoczy!
Zatoczył rapierem i prowadził
swój oddział wokół fortu tuż
przy fosie. Szlak tu był ubity i
gładszy, bo zryta przed
tygodniem ziemia zaschła na
skorupę i przywaliła wszystkie
krzewy i chwasty.
Gdy dragoni okrążyli fort,
piechota hiszpańska zobaczyła
nadbiegające konie. Pierwszy
dostrzegł konnicę sierżant z
orzechową twarzą, stojący na
wyniosłości wału przy
rozłupywanej palisadzie. Zaczął
wydawać nagłe rozkazy,
wrzeszczał na swych Murzynów i
próbował odwrócić front
oddziału, ale we wrzawie
niewiele go słyszano. Już
zresztą razem z kurzawą i końmi
leciał ochrypły okrzyk
Holendrów:
- Śmierć Hiszpanom!
- Śmierć Hiszpanom! - zawołał
Krzysztof, Christians, Poen i
Westfalinger, i każdy pędzący
jeździec. Zaraz za tym bojowym
wezwaniem Hinderson, cwałujący
obok Arciszewskiego, posłyszał
drugi okrzyk pułkownika w innym,
nie holenderskim języku:
- Bij! Zabij!
Ile to już razy słyszał
Hinderson te złowrogie słowa w
ustach dowódcy, a przecież
zawsze na ich dźwięk dostawał
gęsiej skórki na karku i twarzy.
W takich chwilach jakby nie
poznawał wodza. Zdawało mu się,
że spod holenderskiego hełmu
pułkownika, znad białej kryzy
wyrasta twarz nie tak sama,
półdzika, oczy zapalają się
ruchliwymi iskrami, równie
szybkimi jak błyskawiczne ruchy
śmiercionośnego rapiera.
Słyszał ten okrzyk i widywał
tę twarz i płonące oczy w wielu
już bojach na Itamarice, pod
Olindą, u stóp fortu San
Francisco.
- Bij! Zabij!
- Śmierć Hiszpanom!
Jedni z Hiszpanów wpadali na
oślep w fosę, drugich, jak
cięciem kosy, kładziono równo w
wielkie trawy. Potykały się na
trupach konie, podrywały łby i
szły ku niedalekiemu narożnikowi
fortu, gdzie wokół wywalonej
palisady wrzała najzaciętsza
bitwa. Po leżących w fosie
belkach piął się nieustannie
sierżant_mulat ze swym
oddziałem. Wspomagająca go grupa
Hiszpanów, nie strwożona atakiem
jazdy, siekła dalej zawzięcie
szamotającą się w wyłomie załogę
fortu.
Przez szczerbatą szczękę
palisady widać było rudy kurz,
rudy dym i stłoczony oddział
załogi fortecznej. Jasnowłosy
kapitan Ernst stał okrakiem przy
dziale i machał nieustannie
szpadą. Jego poszarpany czarny
kaftan to ginął wśród mundurów,
to znów wyrywał się nad głowy.
Wrzawa i dym kotłowały się,
kłębiły się ręce i nogi,
uderzenia siekierą i rapierem.
Ani dojrzeć było, co się dzieje
za wałem.
Naraz któryś z Holendrów na
szańcu, by ciąć wygodniej z góry
w hełmy i w szyje, wskoczył na
działo. Stanąwszy okrakiem na
osiach, zamiast machać piką,
krzyknął na całe gardło:
- Pułkownik Artischau na
szańcach. Hura!
- Hura! - odpowiedzieli
ochrypłą wrzawą muszkieterzy.
Ten okrzyk przebiegł nad
głowami hiszpańskich piechurów,
skoczył poza palisadę. Rąbiącym
ostrokół Mulatom zaczęły opadać
siekiery. Jedni jeszcze machali
ostrzami, drudzy szukali w
nadbiegającej jeździe znanego im
buraczkowego kaftana i czarnej,
rozwianej nad kołnierzem brody.
Nie dojrzeli wprawdzie kaftana,
ale białą, wzdętą jak żagiel
koszulę i błyskawiczne ruchy
rapiera.
- Cristoforo Polaco! -
krzyknął któryś z żołnierzy i
opuścił siekierę.
Stojący obok niego na wale
sierżant_Mulat rąbnął go na
odlew w kark.
- Stul pysk, tchórzu! Stać,
stać, do pioruna! Oni na koniach
fosy nie przeskoczą. Naprzód,
bij w palisadę!
Któż by go jednak słuchał.
Mulaci rzucali muszkiety i
siekiery, wpadali do fosy.
Próbowali uciekać rowem na tyły
fortu, ale przeszkadzały im
niedawno zrąbane belki.
Zakotłowało się w dole i na
wale. Wiatr odwrócił tuman kurzu
i teraz na samym brzegu fosy
pokazał się gniady koń i
rozwiana, pękata koszula. Śniada
twarz ze zwichrzonymi wąsami
czerniała nad tą bielą.
- Cristoforo Polaco! Santa
Maria!
Już ten okrzyk rósł, dudnił w
mokrej fosie, uciekał po
wypalonym jak glina szańcu.
Nawet przedarł się dalej w
wysokie trawy, na przedpola
fortu.
Major Hinderson i Christians,
obaj żeglarze admirała
Lichthardta i każdy jeździec
jechał coraz gładziej po
padających ciałach. Piechota
umykała w las. Na przedpolu,
między fortem a twierdzą
Arrayal, uciekająca kompania
wpadła na idący z pomocą oddział
indiański. Nie zdążono rozwinąć
nowego ataku, bo skłębiły się
obie piechoty.
- Cofaj się, Camaron! Za
późno! Tam Cristoforo Polaco! -
wołali uciekający Portugalczycy.
Już nie było składu i ładu,
rozbite oddziały uchodziły w
las, inne biegły ku bramom
Arrayalu. W tej chwili z
niedalekich chaszczy po prawej
stronie lasu zaczęła wybiegać
piechota holenderska pod
dowództwem Foultonsa.
Rozsypywała się błyskawicznie w
półkole, zataczała żelazną,
ruchomą obręcz. Bijąc
nieregularnie z muszkietów,
zaczęła oczy