Robinson Kim Stanley - Lata ryżu i soli
Szczegóły |
Tytuł |
Robinson Kim Stanley - Lata ryżu i soli |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Robinson Kim Stanley - Lata ryżu i soli PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Robinson Kim Stanley - Lata ryżu i soli PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Robinson Kim Stanley - Lata ryżu i soli - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Kim Stanley Robinson
Lata
ryżu i soli
Przełożył Łukasz Tabaka
Strona 2
Strona 3
Księga I
Przebudzenie w pustce
Strona 4
1
Kolejna wyprawa na zachód. Bold i Psin znajdują
opustoszałą krainę.
Timur jest niezadowolony. Rozdział kończy się burzliwie
Małpa nigdy nie umiera. Zawsze powraca i pomaga nam w
trudnych czasach, tak jak pomógł Tripitace podczas pierwszej,
niebezpiecznej wyprawy na zachód, w celu zaniesienia buddyzmu
indyjskiego z powrotem do Chin.
Tym razem przyjął formę niskiego Mongoła o imieniu Bold Bar-
dash, jeźdźca w armii Timura Chromego. Będąc synem
tybetańskiego handlarza solą i mongolskiej właścicielki oberży,
kobiety nad wyraz uduchowionej, podróżował od pierwszego dnia
swoich narodzin. Zjechał północ i południe, wschód i zachód,
przeprawiał się przez góry i rzeki, przemierzał pustynie i stepy,
przecinał świat wzdłuż i wszerz, lecz teraz był już starcem o
prostokątnej twarzy, haczykowatym nosie, siwych włosach
zaplecionych w warkocz i czterech pojedynczych kosmykach na
brodzie. Wiedział, że dla Timura będzie to ostatnia kampania, i
zastanawiał się, czy dla niego również.
Jednego dnia grupa zwiadowców oderwała się od głównej
kolumny wojsk i o zmroku wyjeżdżała spośród ciemnych wzgórz.
Panująca cisza wyraźnie zaniepokoiła Bolda. Nie była to jednak
cisza doskonała, jako że lasy były na ogół głośniejsze od stepów.
Przed nimi płynęła poza tym szeroka rzeka, a jej pluskot łączył się z
wiatrem, szemrającym wśród wysokich drzew. Czegoś jednak
Strona 5
brakowało - może śpiewu ptaków albo jakichś innych odgłosów,
których Bold nie potrafił w tej chwili określić. Konie rżały obłędnie,
kiedy mężczyźni spinali kolanami ich boki. Zanosiło się na zmianę
pogody, lecz w ich sytuacji nie miało to znaczenia. Na nieboskłonie
rozciągały się długie, pomarańczowe końskie grzywy, wiatr się
wzmagał, a z zachodu nadchodziła burza. Pod szerokim, stepowym
niebem wszystko byłoby rozświetlone, lecz tu, na porośniętych
lasami wzgórzach, niebo było mniej widoczne, a wiatr zmienny.
Zanosiło się na deszcz.
Przez pola zbożem usłane,
Wśród kłosów ku ziemi ciążących,
Wśród wyschniętych owoców i splątanych gałęzi jabłoni,
Po zakurzonej drodze, bez śladu kolein, kopyt i stóp.
Słońce zachodzi, księżyc na niebo się wtoczył.
Sowa pikuje i wznosi się nad polem. Wiatr wieje.
Jak wielki musi być świat, jeśli jego tchnieniem jest wiatr.
Konie się zlękły, Małpa też.
Dotarli do niestrzeżonego mostu i przeprawili się na drugą stronę
- kopyta zastukotały na kłodach. Dojechali do drewnianych
zabudowań z dachami krytymi strzechą. W żadnym domu nie palił
się ogień, nigdzie też nie wisiały zapalone lampiony. Jechali dalej.
Pośród drzew spostrzegli kolejne zabudowania, lecz nadal żadnych
ludzi. Mroczna kraina zionęła pustką.
Psin popędzał wszystkich. Jechali teraz po łuku, spośród wzgórz
Strona 6
na równinę. Przed nimi wyrosło czarne, ciche miasto. Żadnych
świateł ani głosów, tylko wiatr poruszał gałęziami, które ocierały się
o siebie i szeleściły nad szeroką taflą wolno płynącej, czarnej rzeki.
Miasto było puste.
To oczywiste, że wielokrotnie się odradzamy. Wypełniamy swoje
ciała, jak powietrze wypełnia bańki mydlane, a kiedy bańki pękają,
ulatujemy do bardo, po którym błądzimy, aż się nas z powrotem
wtłoczy w nowe życie, gdzieś tam, na świecie. Wiedza ta często
dawała Boldowi pocieszenie, zwłaszcza po bitwach, kiedy słaniał
się z wycieńczenia po polach usłanych martwymi ciałami,
zalegającymi jak porzucone płaszcze.
Teraz było inaczej. Przybyli do miasta, w którym nikt nie walczył,
a jednak wszyscy byli martwi - już od dawna nie żyli, ciała wyschły.
Obnażone kości, rozwleczone po okolicy przez wilki i wrony,
jaśniały w świetle księżyca. Bold recytował Sutrę Serca:
- Forma jest pustką, pustka jest formą. Forma nie jest różna od
pustki, pustka nie jest różna od formy. Om gate gate para gate para
sam gate bodhi svaha.
Konie wzdragały się przed dalszym pochodem już na rogatkach.
Z oddali dobiegał szum rzeki, lecz poza tym okolica sprawiała
wrażenie, jakby zastygła w bezruchu. Zezowate oko księżyca
błysnęło na obrabianych kamieniach. Pośród drewnianych
zabudowań stał wielki kamienny budynek, a obok kilka mniejszych,
również z kamienia.
Psin rozkazał żołnierzom owinąć twarze chustami, niczego nie
dotykać, pozostać w siodłach i pilnować, żeby konie stykały się z
Strona 7
ziemią tylko kopytami. Jechali powoli wąskimi uliczkami, okolonymi
po obu stronach ścianami drewnianych domów, dwu- lub
trzypiętrowych, wspierających się jeden o drugi - dokładnie tak jak
w chińskich miastach. Konie były bardzo niespokojne, lecz nie
odmawiały posłuszeństwa.
Wjechali na wybrukowany plac centralny, nieopodal rzeki, i stanęli
przed ogromną kamienną budowlą. Wielu okolicznych
mieszkańców przyszło tam po śmierć. Bez wątpienia był to klasztor,
siedziba tutejszych łamów. Konstrukcja nie miała dachu, otwierała
się na niebo - widocznie nieukończona inwestycja. Wyglądało to
tak, jakby ludzie ci zwrócili się do swego boga w ostatnich dniach
ich życia, kiedy było już za późno. Cały klasztor zamienił się w
zbiorowy grób, pełny wysuszonych kości. Gate gate para gate para
sam gate bodhi svaha. Całkowity bezruch. Bold przekonał się, że
przeprawa przez wzgórza, którą właśnie odbyli, była złym
pomysłem, wybrali zachód - krainę umarłych. Coś sobie
przypomniał i na ułamek sekundy stanął mu w pamięci obraz z in-
nego życia. Zobaczył miasto, dużo mniejsze od tego, wioskę,
wytrzebioną przez brutalną gorączkę, która odbierała ludziom
zmysły i posyłała wszystkich do bardo. Spędził wówczas długie
godziny w pokoju, oczekując na śmierć - to dlatego tak często miał
wrażenie, że rozpoznaje ludzi, których na co dzień spotyka na
swojej drodze, że dzieli z nimi los.
- Zaraza - powiedział Psin - wynośmy się stąd.
Twarz miał zaciętą, a jego oczy błysnęły, kiedy spojrzał na Bolda.
Wyglądał jak jeden z tych kamiennych urzędników, stojących w
Strona 8
królewskich grobowcach. Boldem wstrząsnął dreszcz.
- Ciekawe, dlaczego nie uciekali.
- Może nie mieli dokąd.
Kilka lat wcześniej w Indiach też wybuchła zaraza, lecz jeśli nie li-
czyć dzieci, Mongołowie rzadko padali jej ofiarą. Turcy i Hindusi byli
na nią o wiele bardziej podatni. Timur miał w swojej armii
wszystkich: Persów, Turków, Mongołów, Tybetańczyków, Hindusów,
Tadżyków, Arabów i Gruzinów. Zaraza mogła zabić któregokolwiek
z nich lub nawet wszystkich, ale oczywiście nie tylko to mogło być
powodem ich śmierci. Nikt przecież nie potrafił przewidzieć swojego
końca.
- Zawróćmy i powiadommy innych - rzekł Psin.
Pozostali kiwali głowami, ciesząc się, że to Psin podjął decyzję.
Timur rozkazał swoim zwiadowcom wybadać równiny madziarskie,
leżące cztery dni jazdy stąd na zachód. Nie lubił, kiedy wracali, nie
wypełniwszy rozkazów, nawet jeśli na zwiad wyruszali najstarsi
qa'uchin. Psin nie obawiał się jednak spojrzeć władcy w twarz.
Jechali z powrotem przy blasku księżyca, robiąc krótkie postoje,
by konie odpoczęły. O świcie podążali już szeroką doliną między
wzgórzami, którą poprzedni zwiadowcy nazwali Bramą Morawską.
Z kominów wiejskich chat i lepianek, które mijali po drodze, nie
unosił się dym. Poganiali konie w szybki, miarowy kłus i pędzili bez
wytchnienia cały dzień.
Kiedy zjeżdżali po długim, wschodnim zboczu łańcucha
górskiego, wprost na rozciągający się w dole step, dostrzegli
ogromne kłębowisko chmur zbierających się po zachodniej stronie
Strona 9
nieboskłonu.
Jak czarne włosy Kali ponad ich głowami,
Bogini Śmierci przepędza ich ze swej ziemi,
Jej gęsta czerń, marszczy się od spodu i faluje,
Poniżej wirują świńskie ogony i haczykowate strzępy,
To znak zbyt posępny, aż konie łby pospuszczaiy,
Aż ludzie przestali na siebie spoglądać.
Zbliżali się do obozu Timura. Do tego czasu wielka burzowa
chmura zasłoniła cale niebo. Zapadła gęsta ciemność, jak w nocy.
Włosy zjeżyły się Boldowi na karku. Spadło kilka grubych kropli
deszczu, a od zachodu dobiegł ciężki grzmot, który przetoczył się
nad nimi jak gigantyczny rydwan na spiżowych kołach. Pochyleni w
siodłach, poganiali konie do galopu, wszyscy bali się wracać z
takimi wieściami i to w taką burzę. Timur z pewnością odczyta to za
zły omen, tak samo zresztą jak i oni. Często powtarzał, że cale
swoje powodzenie zawdzięcza jednemu asurowi, który odwiedził go
i udzielił mu porady. Bold był świadkiem tych odwiedzin - widział
kiedyś Timura pochłoniętego rozmową z niewidzialną istotą. Po
takim spotkaniu władca potrafił odgadywać ludzkie myśli i
przepowiadać przyszłość. Tak nieprzeniknienie ciemna chmura
musiała zwiastować zło, czające się na zachodzie. Zdarzyło się tam
coś okropnego, może nawet coś gorszego od zarazy. Kto wie?
Może Timur będzie musiał porzucić plany podboju Madziarów i
Franków. Ubiegła go sama bogini czaszek. Nie sposób sobie
Strona 10
wyobrazić, aby mógł ze spokojem przyjąć fakt, iż cały jego wysiłek
został udaremniony. Przybyli na miejsce, niosąc ze sobą burzę,
jakiej jeszcze żaden z nich nie widział - wszyscy Madziarowie nie
żyli.
Z ognisk, nad którymi gotowano strawy, unosił się dym. Z oddali
obóz wyglądał jak płonący stos ofiarny, rozsiewający dokoła
znajome wonie. Coś jakby zapach domu, który opuścili na zawsze
dawno temu. Psin spojrzał na swoich ludzi.
- Tutaj rozbijecie obóz! - rozkazał. Wszystko wcześniej obmyślił.
- Bold! - Bolda przeszył strach. - Pójdziesz ze mną!
Bold przełknął ślinę i skinął głową. Nie był nadto odważny,
posiadał za to stoickie usposobienie qa'uchin - najstarszych
wojowników Timu-ra. Psin i Bold przejrzeli swoje myśli. Byli
świadomi, że właśnie wchodzą na inny plan istnienia, na którym
wszystkie przyszłe wydarzenia, nawet te najdziwniejsze, są z góry
ustalone, lecz konfrontacja z nimi nieunikniona - to karma, od której
nigdy nie ma ucieczki.
Psin miał w pamięci żywe wspomnienie pewnego wydarzenia z
młodości, kiedy to obaj zostali porwani przez plemię myśliwych z
tajgi, gdzieś na północ od rzeki Kama. Udało im się wtedy
zorganizować spektakularną ucieczkę. Zasztyletowali przywódcę
myśliwych i uciekli na koniach, przez ognisko, w noc.
Teraz też jechali we dwójkę, minęli zewnętrzną straż i przez
środek obozu dotarli do namiotu chana. Ciemne powietrze na
zachodzie i północy rozrywały ogniste pioruny. Żaden z mężczyzn
nie widział dotąd takich błyskawic. Rzadkie włosy na
Strona 11
przedramionach Bolda stroszyły się niczym szczecina prosięcia.
Wyczuwał, jak powietrze iskrzyło się od zgłodniałych duchów -
pretów, zbierających się tłumnie, aby uczestniczyć w chwili, gdy z
namiotu wyłoni się wspaniały Timur.
Mężczyźni zsiedli z koni. Z namiotu wyszli strażnicy, którzy odgar-
nęli grube poły wejścia i stanęli po obu stronach, w pełnej
gotowości i z napiętymi łukami. Boldowi całkowicie zaschło w
gardle. Wydawało mu się, że z wnętrza ogromnej jurty chana bije
niebieskie światło.
Timur ukazał się wysoko w powietrzu, usadowiony w palankinie
spoczywającym na ramionach sług. Miał bladą twarz i pocił się,
białka jego oczu były widoczne dookoła tęczówek. Spojrzał z góry
na Psina.
- Dlaczego wróciliście?
- Chanie, u Madziarów panuje zaraza. Wszyscy nie żyją. Chan
przyjrzał się uważnie generałowi. Niezbyt go lubił.
- Dlaczego wróciliście?
- Aby ci o tym powiedzieć, chanie.
Głos Psina był równy i miarowy. Potrafił bez lęku spojrzeć
chanowi prosto w oczy. Timur nie był zadowolony. Bold przełknął
ślinę. Teraz nic nie przypominało tamtej sytuacji, kiedy wyrwali się z
niewoli myśliwych. Teraz nawet część tamtego planu nie mogła być
powtórzona. Mimo to gdzieś w głębi duszy pozostawała myśl: A
może jednak...
Bold zauważył, że w Timurze coś pękło. Teraz przemawiał
przezeń jego asura i wyglądało na to, że czynił w nim ogromne
Strona 12
spustoszenie. To nie był asura, może raczej nafs, zwierzęcy duch,
który w nim mieszkał.
- Nie wymkną mi się tak łatwo - zachrypiał chan. - Spotka ich za
to bolesna kara, nie znajdą bezpiecznej kryjówki.
Po czym skinął leniwie dłonią i rzekł:
- Wracajcie do obozu.
Po chwili zwrócił się do swoich strażników:
- Zabijcie tych dwóch, ich ludzi oraz konie. Rozniećcie ogień i
wszystko spalcie. Następnie przenieście nasze obozowisko o dwa
dni jazdy na wschód.
Uniósł dłoń.
Przestrzeń rozdarła się na strzępy.
Między nich uderzył piorun. Bold ogłuchł i usiadł. Kiedy
oszołomiony rozglądał się dokoła, spostrzegł, że wszystkich innych
również powaliło na ziemię. Namiot chana płonął, palankin Timura
przewrócił się, jego słudzy z trudem podnosili się, a chan klęczał na
jednym kolanie i trzymał się za pierś. Część straży podbiegła do
niego i wtedy uderzył drugi piorun.
Bold tracił wzrok. Podniósł się i zaczął uciekać. Spojrzał jeszcze
raz za siebie i poprzez pulsującą, zielonkawą poświatę ujrzał, jak
czarny nafs Timura ulatuje zeń przez usta. Zarówno nafs, jak i
asurowie opuścili Żelaznego Timura-i-Lang Chromego. Puste ciało
zwaliło się na ziemię i spadła na nie rzęsista ulewa. Bold pobiegł w
noc, prosto na zachód.
Strona 13
2
Po królestwie zgłodniałych duchów przechadza się Małpa,
samotna niczym chmura
Przez całą noc Bold to biegi, to szedł na zachód, przedzierał się
w strugach deszczu przez las i wspinał na najbardziej strome
zbocza, jakie tylko mógł znaleźć, aby uniknąć konnego pościgu,
który najprawdopodobniej już za nim wyruszył. Wiadomo, że nikt
nie usiłowałby za wszelką cenę schwytać potencjalnego nosiciela
śmiertelnej choroby, zawsze jednak mógł zostać zestrzelony z
większego dystansu. Pragnął zniknąć z tego świata, jakby nigdy na
nim nie istniał. Gdyby nie ta przedziwna burza, już by z pewnością
był martwy i rozpoczynał kolejny żywot Nadal jednak żył. Gate gate
para gałę para sam gate bodhi svaha.
Świt następnego dnia zastał go przy Bramie Morawskiej. Czuł, że
nikt nie ośmieliłby się podążać za nim tą drogą. Dotarłszy na
Równinę
Madziarską, skierował się na południe, w las. W wilgotnym
świetle poranka odnalazł powalone drzewo, wsunął się pod jego
wystające korzenie i przespał jeden dzień w suchej kryjówce.
W nocy przestało padać, a trzeciego dnia Bold obudził się głodny
jak wilk. Bardzo szybko udało mu się znaleźć, narwać i zjeść trochę
polnej cebuli - później upoluje coś konkretnego. Może w
spichlerzach opustoszałych wsi zostało trochę suszonego mięsa lub
ziarna zbóż, może nawet znajdzie się łuk i kilka strzał? Nie chciał
podchodzić zbyt blisko wymarłych osad, ale niestety był to jedyny
sposób na znalezienie pożywienia. Postanowił więc to zrobić przy
Strona 14
pierwszej nadarzającej się okazji.
Tej nocy nie spal dobrze i miał wzdęcia po cebuli. Nad ranem
ruszył na południe, wzdłuż wielkiej rzeki. Mijał opustoszałe wioski i
osady. Wszyscy ludzie, których spotykał, byli martwi i leżeli
porozciągani na ziemi. Niepokoiło go to, lecz nic nie mógł zrobić.
Sam prowadził teraz niejako pośmiertny żywot zgłodniałego ducha.
Żyjąc od jednego znalezionego kęsa pożywienia do drugiego,
bezimienny, opuszczony przez towarzyszy, zaczął zamykać się w
sobie jak podczas najcięższych kampanii stepowych. Powoli stawał
się zwierzęciem, a jego umysł kurczył się jak rogi ślimaka pod
wpływem dotyku. Podczas długich wart nie myślał o niczym innym,
jak tylko o Sutrze Serca. Forma jest pustką, pustka jest formą. Nie
bez powodu w poprzednim wcieleniu nazywał się Sun Wu-kong,
Przebudzenie w Pustce. Małpa w próżni.
W końcu doszedł do wioski, która wyglądała na nietkniętą. Ob-
szedł ją dookoła. W pustej stajni znalazł luk pozbawiony cięciwy i
kilka strzał w kołczanie, wszystko bardzo prymitywne i
niewykończone. Coś poruszyło się na zewnątrz. Wyszedł ze stajni i
zobaczył wychudłą, czarną oślicę, którą zwabił główką cebuli, a
następnie wskoczył na jej kościsty grzbiet.
Przejechał na niej przez kamienny most, rozpięty nad szeroką
rzeką, i powoli przemierzał wyschniętą ziemię, kierując się na
południe. W górę i w dół, w dół i w górę. Wszystkie następne wsie
również były opustoszałe, a pozostawione w nich zapasy zgniłe lub
rozszarpane przez zwierzęta. Teraz jednak miał oślicę - jej mleko i
krew pozwolą mu przetrwać jakiś czas, więc na razie głód mu nie
Strona 15
groził.
Była jesień, zaczął żyć jak niedźwiedź, żywiąc się jagodami,
miodem i zającami, które udało mu się upolować swoim marnym
łukiem, zrobionym najpewniej ręką dziecka. Nie wierzył, aby
mężczyzna mógł skonstruować coś takiego - pojedyncza, wygięta
gałąź, chyba z jesionu, częściowo rzeźbiona, lecz i tak bardzo
nieudolnie. Nie było odpowiedniego wycięcia na strzałę, a na
cięciwie brakowało siodełka, naciąg przypominał zwykły sznurek,
na którym buddyści rozwieszali modlitewne tanki. Jego stary łuk był
laminatem z rogu i klonu, za spoiwo służył klej ze ścięgien, a korpus
obciągnięty był niebieską skórą. Napinał się łatwo i strzelał z taką
mocą, że potrafił przebić napierśnik z odległości ponad Ii, gate gate
para gatepara sam gate bodhi svaha... przepadł z całą resztą jego
dobytku. Kiedy tak strzelał gałązkami, przypominającymi strzały, z
łuku, który nie był prawdziwym łukiem i chybiał, zastanawiał się, czy
w ogóle warto celować. Nie dziwota, że ci ludzie wymarli.
W małej wsi nad brzegiem strumienia stało pięć przylegających
do siebie budynków. W największym znajdowała się zamknięta na
klucz spiżarnia, w której zostało sporo suszonych ciastek rybnych,
przyprawionych w nieznany Boldowi sposób. Dostał od nich
mdłości. Mając żołądek wypełniony obcym pożywieniem, poczuł, że
mimo wszystko odzyskuje siły i dobry nastrój. W stajni znalazł
skórzane sakwy, które wypchał suszonym jadłem i przytroczył do
boków oślicy. Ruszył dalej i odtąd baczniej przyglądał się mijanym
miejscom.
Pobielone drzewa o czarnych konarach. Sosny i cyprysy
Strona 16
soczyście zielone, Czerwony i niebieski ptak siedzą obok siebie Na
tym samym drzewie. Może już się zdarzyć wszystko.
Wszystko, tylko nie powrót do przeszłego życia. Bold nie chował
urazy do Timura, sam przecież zrobiłby to samo. Zaraza to zaraza -
nie wolno jej lekceważyć. Jednak ta zaraza była o wiele gorsza od
innych, zabiła wszystkich mieszkańców okolicy. Wśród Mongołów
zmarło jedynie kilkoro dzieci i pochorowało się kilku dorosłych.
Myszy i szczury zabijano od razu, a kiedy dzieci dostawały gorączki
i na ich skórze pojawiały się krosty, matki zabierały je nad rzekę i
pozostawiały samym sobie. Miasta hinduskie miały jeszcze gorsze
przejścia z chorobami. Padały tam cale tłumy ludzi, lecz nic z tego
nie przypominało obecnej sytuacji. Może tych ludzi zabiło coś
innego?
Przez pustą krainę. Przez mgły.
Pod oszronionym niebem, W zimnym świetle księżyca,
Które mrozi swym blaskiem
Przeszywa wiatr, przeszywa strach.
Tysiące drzew huczy w rzadkim lesie,
Samotna Małpa plącze na spalonym wzgórzu.
Wezbrało w nim przerażenie, które po chwili opadło miękką falą,
pozostawiając jego umysł pusty jak ziemia dokoła. Panowała cisza.
Gate gate para gate para sam gate bodhi svaha. Przez jakiś czas
wydawało mu się, że minął już tereny dotknięte zarazą i że w końcu
spotka jakichś żywych ludzi. Zamiast tego dotarł do łańcucha
Strona 17
postrzępionych wzgórz, a u ich podnóża dostrzegł rozległe miasto,
o wiele większe od tych, które widział wcześniej. Całe dno doliny
przykryte było połacią dachów. Miasto opuszczono. Żadnych
dymów, żadnych głosów, żadnego poruszenia. Pośrodku stała
gigantyczna, kamienna świątynia, otwierająca się ku niebu. Kiedy ją
zobaczył, znów przepełnił go strach. Wjechał z powrotem w las, aby
uciec od widoku martwych ludzi.
Oczywiście wiedział, gdzie mniej więcej się znajdował. Podążając
z tego miejsca na południe, dotarłby do osmańskich ziem na
Bałkanach. Potrafiłby się tam porozumieć, miałby szansę wrócić do
świata leżącego poza granicami imperium Timura. Na pewno
znalazłby tam coś dla siebie, jakiś nowy sposób na życie.
Jechał więc nieustannie na południe, mijając wyschnięte szkielety
wieśniaków. Robił się coraz bardziej głodny. Bezlitośnie poganiał
oślicę, posilając się co jakiś czas jej krwią.
Pewnej nocy w czasie nowiu usłyszał wilki - wyły i ujadały w po-
goni za nim. Zdążył tylko odciąć uzdę oślicy i wspiąć się na drzewo.
Większość watahy pobiegła za oślicą, reszta, dysząc, przysiadła
pod drzewem. Bold usadowił się wygodnie na gałęzi i postanowił
zaczekać, aż bestie odejdą. Kiedy zaczęło padać, wilki leniwie
oddaliły się. Nad ranem obudził się dziesiąty raz z rzędu, ale tym
razem zszedł na ziemię. Powędrował w dół rzeki i natknął się na
ciało oślicy - została tylko skóra, kości i rozwleczone dokoła
chrząstki. Ani śladu po skórzanych sakwach.
Ruszył dalej.
Pewnego dnia, zbyt wycieńczony, by iść, zaczaił się przy
Strona 18
strumieniu i koślawą strzałą zdołał upolować jelenia. Rozpalił
ognisko i jadł do syta, wrzucając w siebie upieczone kawałki udźca.
Postanowił spędzić noc z dala od tuszy i dopiero nad ranem do niej
wrócić - wilki nie wspinały się po drzewach, lecz niedźwiedzie
owszem. Zobaczył lisa, a ponieważ nafs jego żony był lisicą, poczuł
się lepiej. Nad ranem ogrzało go słońce. Jelenia już nie było,
najwyraźniej zabrał go niedźwiedź. Jednak Bold, zjadłszy wcześniej
mięso, poczuł przypływ sił i ruszył dalej.
Przez kilka kolejnych dni szedł na południe i, o ile było to
możliwe, trzymał się górskich grzbietów, wędrował przez
wyludnione i wykarczowane wzgórza, po wypłukanej ziemi,
wysuszonej do białości przez słońce. W dolinach rozglądał się za
lisicą, o poranku pił wodę ze źródeł, a z wymarłych wiosek
szabrował ochłapy jedzenia. Znalezienie jakiegokolwiek pożywienia
stawało się coraz trudniejsze. Przez jakiś czas musiał zadowolić się
kawałkiem skórzanego paska od uzdy - stara mongolska sztuczka,
której nauczył się na jednej z cięższych stepowych kampanii.
Wydawało mu się jednak, że sztuczka ta o wiele lepiej działała na
bezkresnych stepach niż teraz, na zwietrzałych i spieczonych słoń-
cem wzgórzach.
Pod koniec jednego z kolejnych dni, po tym jak już na dobre przy-
wykł do samotnej egzystencji, do wyszukiwania resztek jedzenia,
wszedł w zagajnik, aby nazbierać drzewa. Jakże był wstrząśnięty,
widząc płonące tam ognisko, podsycane przez żywego człowieka.
Mężczyzna był niski, tak jak Bold. Jego włosy i gęsta broda były
rude jak liście klonu na jesień, miał bladą, cętkowaną jak pies
Strona 19
skórę. Z początku Bold myślał, że mężczyzna jest chory, więc
trzymał się od niego z daleka. Jednak jego niebieskie oczy były
bystre i podobnie jak Bold, był wystraszony, spięty i gotowy na
wszystko. Patrzyli na siebie w milczeniu, stojąc po przeciwnych
stronach polany pośrodku zagajnika.
Mężczyzna wskazał na ognisko. Bold skinął głową i zbliżył się,
zachowując czujność. Na ogniu piekły się dwie ryby. Bold wyjął
spod płaszcza upolowanego nad ranem zająca, którego oskórował i
oczyścił własnym nożem. Rudzielec kiwał głową i głodnym
wzrokiem śledził każdy znajomy ruch. Odwrócił ryby na drugą
stronę i rozgrzebał żar, aby zrobić miejsce na zająca. Bold nabił
mięso na patyk i położył je na węglach.
Kiedy się upiekło, jedli w milczeniu, siedząc na kłodach po
przeciwnych stronach paleniska. Obaj wpatrywali się w ogień i tylko
od czasu do czasu wymieniali ukradkowe spojrzenia - byli speszeni,
zbyt długo żyli w samotności. Poza tym nie do końca wiedzieli, o
czym tak na prawdę można porozmawiać z drugim człowiekiem.
W końcu odezwał się rudobrody. Najpierw drżącym głosem, a już
Po chwili rozgadał się na dobre. Czasem używał słów, które w uchu
Bolda brzmiały znajomo. Oczywiście nie aż tak znajomo, jak jego
wprawne ruchy nożem. Niestety, mimo że Bold naprawdę się starał,
nie rozumiał mężczyzny. Po chwili sam postanowił wypróbować
kilka prostych fraz. Od razu poczuł obcość słów w swoich ustach,
niczym grzechot kamieni w skórzanej sakiewce. Mężczyzna
przysłuchiwał się uważnie, a w jego bladej i brudnej twarzy jaśniały
żarzące się oczy. Wyglądało na to, że nie znał mongolskiego,
Strona 20
tybetańskiego, tureckiego, chińskiego, arabskiego i chagatai ani nie
kojarzył pozdrowień w innych narzeczach, jakich Bold nauczył się
przez te wszystkie lata wędrówek po stepach.
Kiedy Bold skończył recytować pozdrowienia, mężczyzna
skurczył się i zaczął szlochać. Po chwili wytarł oczy, zostawiając
sobie brudne smugi na twarzy, stanął przed Boldem i powiedział
coś, intensywnie gestykulując. Wskazał palcem na Bolda, jakby w
porywie gniewu, następnie cofnął się o krok, usiadł na pniaku i
zaczął udawać, że wiosłuje - tak się Boldowi przynajmniej
wydawało. Wiosłował, siedząc tyłem do dzioba, jak kaspijscy
rybacy. Udawał, że łowi ryby, pokazał ile ich złowił, jak je czyścił i
gotował. Pokazał ludzi, których karmił: swoje dzieci, żonę,
wszystkie osoby, z którymi mieszkał. Potem spojrzał w niebo, ponad
rozświetlone gałęzie drzew, zwisające nad ich głowami, i znów za-
wołał. Podciągnął szorstką połę ubrania i wskazał na swoje ciało
oraz na pachę, pod którą podstawił pięść. Bold skinął ze
zrozumieniem, żołądek mu się ścisnął, kiedy mężczyzna odegrał
chorobę i śmierć swoich bliskich, kładąc się na ziemi i skowycząc
jak pies. Umarli wszyscy oprócz tego mężczyzny, który zaczął
obchodzić ognisko i wskazywać na opadłe liście. Intonował jakieś
słowa, a może były to imiona. Bold rozumiał wszystko aż nazbyt
wyraźnie.
Następnie mężczyzna pogrzebał całą swoją wioskę - każdy jego
gest był czytelny - usiadł na kłodzie i odpłynął. Udawał, że wiosłuje,
wiosłował bardzo długo, tak długo, aż Bold pomyślał, że rudzielec
zapomniał, o czym opowiadał. Po chwili jednak dobił do brzegu i