Reilly Matthew - Stacja lodowa
Szczegóły |
Tytuł |
Reilly Matthew - Stacja lodowa |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Reilly Matthew - Stacja lodowa PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Reilly Matthew - Stacja lodowa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Reilly Matthew - Stacja lodowa - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Matthew Reilly
Strona 3
Stacja Lodowa
Przekład: Piotr Roman
Strona 4
Ice Stadion
Dla Natalie
Podziękowania
Szczególne podziękowania należą się Natalie Freer – najwspanialszej, najwięcej
dającej z siebie osobie, jaką znam. Dziękuję Stephenowi Reilly’emu, mojemu bratu,
przyjacielowi i lojalnemu pomocnikowi – nawet na odległość tysięcy kilometrów.
Dziękuję Mamie za komentarze do tekstu i Tacie za niefortunne propozycje
dotyczące tytułu, a obojgu za miłość i wsparcie. Na koniec dziękuję wszystkim w
wydawnictwie Pan (szczególnie redaktorkom Cate Paterson i Madonnie Duffy – po
pierwsze za „odkrycie” mnie, po drugie – za wyrozumiałość dla wszystkich moich
zwariowanych pomysłów). Chcę wam wszystkim powiedzieć: doceńcie siłę waszych
zachęt.
WSTĘP
Autor: Jonathan Kendrick
Wykłady na Uniwersytecie Cambridge: Antarktyda – żyjący kontynent (wykład
wygłoszony 17 marca 1995 roku w Trinity College)
Jeżeli potraficie, wyobraźcie sobie kontynent, który na jedną czwartą roku
podwaja swoją wielkość. Kontynent w stałym ruchu, który – choć niewidoczny dla
ludzkiego oka – jest jednak niszczycielski.
Wyobraźcie sobie, że patrzycie na wielką, pokrytą śniegiem płaszczyznę. Widać
na niej świadectwa ruchu: pofałdowania na powierzchni lodowców i zakrzywione
linie wokół gór, opadające w dół zboczy niczym zatrzymane w kadrze kaskady
wodospadów.
To właśnie jest „budząca respekt inercja”, o której mówił Eugene Linden.
Strona 5
Gdybyśmy, tak jak Linden, wyobrazili sobie, że obserwujemy to wszystko z
zastosowaniem fotografii poklatkowej, polegającej narobieniu zdjęć w znacznych
odstępach czasu, ujrzelibyśmy ruch.
Trzydzieści centymetrów przesunięcia na rok to niewiele w czasie realnym, ale
rozpatrując dłuższy odcinek czasu, można traktować lodowce jak rzeki płynącego
lodu, poruszającego się ze swobodną gracją i budzącą respekt, potężną siłą.
Już słyszę wasze prychnięcia: „Budząca respekt siła? Trzydzieści centymetrów
na rok? Jakie szkody może to spowodować?”.
No cóż, z pewnością wiele może zaszkodzić waszym podatkowym dolarom. Czy
wiecie, że rząd brytyjski musiał cztery razy budować na nowo stację badawczą
Halley? Podobnie jak wiele innych arktycznych stacji badawczych, Halley
zbudowano pod powierzchnią lodu – a trzydzieści centymetrów ruchu na rok
powoduje pękanie ścian i skrzywienia sufitów.
Ściany tej stacji są nieustannie poddawane ogromnym naciskom – bardzo dużym
ciśnieniom. Poruszający się od bieguna ku krańcom kontynentu lód, dążący
nieprzerwanie ku morzu, bardzo chce się do niego dostać – można powiedzieć, że
najwyraźniej mocno zależy mu na przemianie w górę lodową – i nie zamierza
pozwolić, by zatrzymało go coś tak nieistotnego jak stacja badawcza.
Trzeba jednak powiedzieć, że jeśli chodzi o ruchy lodu, Brytyjczycy nie mieli aż
takiego pecha.
W 1986 roku Lodowiec Szelfowy Filchnera „ocielił się”, wysyłając na Morze
Weddella górę lodową wielkości połowy Luksemburga. Trzynaście tysięcy
kilometrów kwadratowych lodu oderwało się od lodowca, zabierając ze sobą
opuszczoną argentyńską stację Belgrano I, oraz sowiecką stację letnią Drużnaja.
Strona 6
Wszystko wskazywało na to, że Rosjanie zamierzali zamieszkać w lecie tamtego roku
na stacji. Zamiast tego spędzili trzy miesiące na szukaniu zguby na trzech
olbrzymich górach lodowych, w które zamienił się pierwotny masyw. Po jakimś
czasie udało im się znaleźć swoją stację.
Stany Zjednoczone miały mniej szczęścia. W latach sześćdziesiątych pięć ich
stacji o nazwie Little America wypłynęło na morze na górach lodowych.
Panie i panowie, wniosek z tego jest prosty. To, co wydaje się jałowe, wcale takie
być nie musi. To, co wydaje się nieruchome, wcale takie być nie musi. To, co wydaje
się pozbawione życia, wcale takie być nie musi.
Wcale. Patrząc na Antarktydę, nie dajcie się zmylić. Nie patrzycie na pokrytą
lodem skałę. Patrzycie na żywy, oddychający kontynent.
Autor: William Goldridge Watergate (Nowy Jork: Wylie, 1980)
„Rozdział 6: PENTAGON (...) Prasa i inne media milczą o silnym związku, jaki
Richard Nixon stworzył ze swoimi doradcami wojskowymi, przede wszystkim z
pułkownikiem Sił Powietrznych Otto Niemeyerem (...) [str. 80], (...) Nikt nie ma
pewności, co się stało z Niemeyerem po Watergate. Był łącznikiem Nixona z
Połączonym Komitetem Szefów Sztabów, jego »człowiekiem od wewnątrz«.
Awansowany do rangi pułkownika tuż przed rezygnacją Nixona, cieszył się
przywilejem, jaki miało niewielu ludzi: dostępem do ucha Richarda Nixona.
Zaskakujące jest, jak niewiele można znaleźć na temat Otto Niemeyera w
dokumentach dotyczących okresu po rezygnacji Nixona w 1974 roku. Pozostawał
członkiem Połączonego Komitetu Szefów Sztabów za Forda i Cartera jako cichy i
bardzo dyskretny uczestnik prowadzonych gier – i nagle, w 1979 roku, jego
stanowisko okazało się wolne.
Strona 7
Administracja Cartera nie złożyła oświadczenia o usunięciu Niemeyera. Nie był
żonaty (niektórzy sugerowali, że był homoseksualistą), mieszkał sam w Akademii
Wojskowej w Arlington. Miał bardzo niewielu przyjaciół. Często podróżował,
wielokrotnie do miejsc określanych hasłem: »cel nieznany« – i jego koledzy z
Pentagonu niczego złego nie podejrzewali, kiedy w grudniu 1979 roku zniknął na
kilka dni z pracy.
Problem polegał na tym, że Otto Niemeyer nie wrócił...” [str. 86].
Strona 8
PROLOG
Ziemia Wilkesa,
Antarktyda 13 czerwca
Trzy godziny temu stracili kontakt radiowy z obydwoma nurkami.
Podczas ich schodzenia pod wodę nic się nie działo, niezwykła była jedynie
głębokość, na jaką schodzili. Ale Price i Davis byli najbardziej doświadczonymi
nurkami na stacji i przez całą drogę w dół rozmawiali przez interkom.
Po zatrzymaniu się w połowie drogi dla wyrównania ciśnienia kontynuowali
zejście, aż znaleźli się na głębokości tysiąca metrów, gdzie zostawili dzwon, po czym
wpłynęli w tunel i ruszyli skosem w górę, ku niewielkiej grocie o ścianach z lodu.
Temperatura wody była stabilna, utrzymywała się na poziomie 1,9° Celsjusza.
Jeszcze dwa lata wcześniej nurkowanie na Antarktyce było ograniczane przez zimno
do niezwykle krótkich i z naukowego punktu widzenia bardzo niezadowalających
dziesięciominutowych wypadów. Dzięki nowym, zaprojektowanym przez
marynarkę wojenną skafandrom z ogrzewaniem elektrycznym, amator nurkowania
w antarktycznych wodach mógł obecnie oczekiwać, że przez przynajmniej trzy
godziny zachowa w bliskich zamarznięcia wodach wokół kontynentu zapewniającą
komfort temperaturę ciała.
Płynąc w górę stromego, podwodnego lodowego tunelu, nurkowie utrzymywali
stałą komunikację przez interkom:
Mijali spękane, chropowate lodowe ściany, komentowali ich intensywny,
przypominający barwę nieba błękit.
Nagle przestali rozmawiać.
Dostrzegli powierzchnię.
Strona 9
Przez dłuższą chwilę wpatrywali się od dołu w taflę wody.
Otaczała ich ciemność, lustro wody było spokojne. Nienaturalnie spokojne.
Szklistej, gładkiej jak szyba płaszczyzny nie mąciła nawet najmniejsza zmarszczka.
W blasku wojskowych, halogenowych reflektorów otaczające nurków lodowe ściany
migotały jak kryształ. Popłynęli w górę.
W pewnej chwili usłyszeli jakiś dziwny dźwięk.
Zatrzymali się.
Z początku w czystej, lodowatej wodzie odbijał się echem jedynie pojedynczy,
niepokojący gwizd. Uznali, że to śpiew wieloryba.
Prawdopodobnie były to orki. Ostatnio zauważono krążące wokół stacji stado.
Dwa z tych drapieżnych delfinów – młode samce – nabrały nawyku wpływania pod
Stację Lodową Wilkes i wypływania dla nabrania powietrza w „basenie”, czyli
najniższej, zalanej wodą części szybu głównego.
Bardziej prawdopodobne jednak, że był to płynący osiem, może dziesięć
kilometrów od brzegu płetwal błękitny, próbujący przywabić partnera. Z
wielorybimi śpiewami jest problem – woda tak dobrze przewodzi dźwięki, że nie da
się powiedzieć, czy zwierzę jest oddalone o kilometr, czy o piętnaście.
Uspokoiwszy się, nurkowie ruszyli ponownie w górę.
W tym momencie nadeszła odpowiedź na pierwszy gwizd.
Ze wszystkich stron dało się słyszeć kilkanaście podobnych gwizdów, otaczając
nurków ciasnym kokonem. Były znacznie głośniejsze od pierwszego. BLIŻSZE.
Nurkowie zawirowali w czystej, granatowej wodzie, próbując zlokalizować
źródło niepokojących dźwięków. Jeden zdjął z ramienia harpun – kiedy go naciągnął,
wysokie pogwizdywania gwałtownie zmieniły się w urażone zawodzenia i
Strona 10
poszczekiwania.
Nagle rozległo się głośne WUMMM! Nurkowie wyprysnęli nad powierzchnię i
zdążyli ujrzeć, jak coś wielkiego wpada z góry do wody, a szklista tafla pęka z
hukiem.
Potężny dzwon nurkowy przebił powierzchnię z głośnym pluskiem.
Benjamin K. Austin szedł powoli wzdłuż brzegu, wywarkując rozkazy. Jego
szeroką, wysklepioną jak baryłka, potężną klatkę piersiową opinała ciasno czarna
kurtka termoizolowanego skafandra mokrego*.
* Skafander mokry – używane do nurkowania, ściśle opinające ciało ubranie z gumy piankowej,
skonstruowane tak, żeby między skórę a materiał skafandra dostawała się cienka warstewka wody,
która ogrzewa się do temperatury ciała, nie dopuszczając do zbyt dużych strat ciepła.
Austin był oceanobiologiem z Uniwersytetu Stanforda, a także kierownikiem
Stacji Lodowej Wilkes.
– W porządku! Zatrzymaj! – zawołał do młodego technika, obsługującego
wyciągarkę na poziomie C. – Do roboty, panie i panowie, nie marnujmy czasu! Do
środka!
Sześć ubranych w skafandry mokre postaci, zgromadzonych na brzegu basenu,
zanurkowało jedna po drugiej do lodowatej wody. Kilka sekund później wypłynęli
wewnątrz wielkiego kopulastego dzwonu, zanurzonego do połowy pośrodku
okrągłej płaszczyzny wody.
Austin stał na skraju basenu – najniższego miejsca Stacji Lodowej Wilkes.
Pięciopoziomowa stacja badawcza była po prostu gigantycznym podziemnym
cylindrem, wykutym pionowo w mieszczącym się na końcu świata lodowcu
szelfowym, tuż przy brzegu polarnego morza. Przez całą jego wysokość biegł szeroki
szyb, opleciony od wewnątrz siecią wąskich podwieszonych pomostów i drabin.
Strona 11
Z pomostów wchodziło się – prosto w głąb lodu – do pomieszczeń, tworzących
pięć poziomów stacji. Tak jak wielu przed nimi, budowniczowie stacji Wilkes
odkryli, że najlepszym sposobem na przetrwanie w surowym polarnym klimacie jest
mieszkanie pod powierzchnią lodu.
Austin zarzucił na ramię sprzęt do nurkowania i po raz setny wykonał w
pamięci to samo obliczenie.
Trzy godziny od chwili, gdy połączenie radiowe z nurkami zostało przerwane.
Przedtem przez godzinę płynęli w górę lodowym tunelem. Przez następną godzinę
schodzili na dół w dzwonie...
W dzwonie najprawdopodobniej oddychali „wolnym” powietrzem – mieszanką
helowo-tlenową więc czas przebywania w nim się nie liczył. Zegar ruszył dopiero
wtedy, gdy wypłynęli z dzwonu i zaczęli oddychać powietrzem z butli.
Cztery godziny.
Obaj nurkowie od czterech godzin korzystali ze swoich butli.
Problem polegał na tym, że było w nich powietrza tylko na trzy godziny
oddychania – a to oznaczało balansowanie na krawędzi.
Ostatnimi słowami, jakie Austin usłyszał wraz z innymi mieszkańcami stacji -
zanim sygnał radiowy nurków gwałtownie zmienił się w szum i trzaski – były
przepełnione lękiem uwagi o dziwnych, gwiżdżących odgłosach.
Pogwizdywać mogło wszystko: płetwale błękitne, minkwale, każdy gatunek z
podrzędu niegroźnych waleni fiszbinowych. Przerwanie kontaktu radiowego mogła
spowodować dzieląca ich prawie pięćsetmetrowa warstwa lodu i wody. Zdaniem
Austina nurkowie natychmiast zawrócili i rozpoczęli godzinny powrót do dzwonu
nurkowego. Przedwczesne wyciągnięcie go oznaczałoby więc pozostawienie ich na
Strona 12
dnie – bez powietrza i jakichkolwiek szans.
Ale z drugiej strony, jeśli wpadli w tarapaty – jeśli natknęli się na orki albo lwy
morskie – powinno się jak najszybciej wyciągnąć dzwon i posłać na dół ludzi do
pomocy.
Koniec końców Austin uznał, że wszelka pomoc, jaką mógłby posłać na dół – po
wyciągnięciu dzwonu i ponownym opuszczeniu go – i tak byłaby spóźniona. Jeżeli
Price i Davis mieli przeżyć, największe szanse dawało im pozostawienie dzwonu
nurkowego na dole.
Od chwili podjęcia tej decyzji minęły jednak trzy godziny i kierownik stacji nie
zamierzał dłużej czekać. Kazał podnieść dzwon i przygotować się do zejścia na dół
grupie ratunkowej.
– Cześć!
Austin odwrócił się. Była to Sarah Hensleigh, jedna z paleontolożek.
Lubił ją. Była inteligentna i równocześnie praktyczna i twarda, nie stroniła także
od ciężkiej, brudnej roboty. Nie był zaskoczony, kiedy się dowiedział, że ma dziecko.
Kirsty, jej dwunastoletnia córka, przyjechała tydzień temu i mieszkała od tej pory w
stacji.
– Co jest? – spytał.
– Zewnętrzna antena dostaje lanie. Sygnał nie może się przebić – odparła
Hensleigh. – Wygląda też na to, że szykują się rozbłyski na Słońcu.
– A niech to cholera...
– Choć nie wiem, czy to się na cokolwiek przyda, namówiłam Abby, by
skanowała wszystkie częstotliwości wojskowe. Nie traciłabym jednak nadziei...
– Jak sytuacja na zewnątrz?
Strona 13
– Dość niewesoła. W klify walą fale wysokie na dwadzieścia pięć metrów, a wiatr
osiąga szybkość stu osiemdziesięciu kilometrów. Jeśli będą ofiary, nie damy rady ich
stąd wywieźć.
Austin odwrócił się i popatrzył na dzwon nurkowy.
– Co z Renshawem?
– Ciągle siedzi zamknięty w swoim pokoju. – Hensleigh nerwowo popatrzyła w
kierunku poziomu C.
– Nie możemy dłużej czekać. Musimy zejść na dół. Paleontolożka obserwowała
go przez chwilę w milczeniu.
– Ben... – zaczęła.
– Nawet o tym nie myśl, Sarah – mruknął Austin i ruszył w kierunku krawędzi. -
Potrzebuję cię na górze. Tak samo twój dzieciak. Dopilnuj nadania sygnału, a my
zajmiemy się ich wyciągnięciem.
– Dochodzimy do tysiąca metrów – zaskrzeczał z zamontowanych na ścianie
głośników głos Austina.
Sarah Hensleigh siedziała w zaciemnionym pomieszczeniu radiowym Stacji
Lodowej Wilkes.
– Zrozumiałam, Mawson – powiedziała do stojącego przed nią mikrofonu.
– Centrala, na zewnątrz nie widać żadnego ruchu. Brzeg czysty. W porządku,
panie i panowie, zatrzymujemy wyciągarkę. Przygotować się do opuszczenia
dzwonu.
Kilometr pod powierzchnią morza dzwon ratunkowy zatrzymał się z
szarpnięciem. Siedzący w środku Austin wcisnął klawisz interkomu.
– Centrala, potwierdź czas. Dwudziesta pierwsza trzydzieści dwa. Siedmiu
Strona 14
nurków, tłoczących się w ciasnej przestrzeni „Douglasa Mawsona”, patrzyło na
siebie w napięciu. Z głośnika rozległ się glos Hensleigh:
– Zapisuję, Mawson. Potwierdzam czas: dwudziesta pierwsza trzydzieści dwa.
– Centrala, zapisz, że od dwudziestej pierwszej trzydzieści dwa przechodzimy
na powietrze własne.
– Zapisałam.
Siedmiu nurków sięgnęło po ciężkie maski, pozdejmowało je z haczyków i
przymocowało do zatrzasków przy obojczykach.
– Centrala, wychodzimy z dzwonu.
Austin ruszył do przodu i zatrzymał się na moment, by popatrzeć na krąg
czarnej wody, chlapiącej o wewnętrzne ścianki dzwonu. Potem zszedł z podestu i z
pluskiem zniknął w ciemności.
– Nurkowie, godzina dwudziesta druga dwadzieścia, czas zanurzenia
czterdzieści osiem minut. Proszę o raport – rzuciła Hensleigh do mikrofonu.
W pomieszczeniu radiowym za jej plecami siedziała Abby Sinclair, etatowa
meteorolog stacji. Od dwóch godzin obsługiwała konsoletę radia satelitarnego,
bezskutecznie próbując złapać jakąś częstotliwość.
Zaskrzeczał interkom. Rozległ się głos Austina:
– Centrala, posuwamy się ciągle w górę tunelu. Jak na razie nic nie ma.
– Zrozumiałam, nurkowie – odpowiedziała Hensleigh. – Informujcie na bieżąco.
Za jej plecami Abby ponownie wcisnęła klawisz nadawania.
– Wzywam wszystkie częstotliwości, tu stacja cztery-zero-dziewięć, powtarzam:
tu stacja cztery-zero-dziewięć, potrzebujemy natychmiastowej pomocy. Mamy dwie
ofiary, prawdopodobnie śmiertelne, i potrzebujemy wsparcia. Proszę potwierdzić
Strona 15
przyjęcie komunikatu. – Puściła klawisz i mruknęła pod nosem: – Niech ktoś... byle
kto...
Lodowy tunel zaczął się poszerzać.
Płynąc powoli w górę, Austin i reszta zauważyli dziwne otwory znajdujące się w
regularnych odstępach w ścianach podwodnego tunelu.
Każdy był idealnie okrągły, miał przynajmniej trzy metry średnicy i dochodził
do ścian lodowego tunelu, opadając z góry. Jeden z nurków skierował w któryś z
nich snop światła z latarki, ale zobaczyli tylko nieprzeniknioną, atramentową
ciemność.
Nagle w słuchawkach interkomów wszystkich nurków rozległ się głos Austina:
– W porządku, zatrzymajcie się. Chyba widzę powierzchnię.
Słysząc głos kierownika stacji, Sarah Hensleigh pochyliła się do przodu w fotelu
radiooperatora.
– Powierzchnia wygląda na spokojną. Nie ma śladu Price’a ani Davisa.
Hensleigh i Abby wymieniły się spojrzeniami. Paleontolożka wcisnęła klawisz
nadawania.
– Nurkowie, tutaj Centrala. Co z odgłosami, o których wspominali? Słyszycie
coś? Jakieś wielorybie pieśni?
– Centrala, jak na razie nic nie ma. Zostańcie na miejscu, wychodzę na
powierzchnię.
Hełm Austina przebił szklistą taflę.
Lodowata woda zaczęła spływać z maski na twarzy oceanobiologa. Uniósł nad
powierzchnię latarkę podwodną marki Princeton-Tec. Halogenowa żarówka ukazała
szeroką taflę i oświetliła ją po najdalsze krańce.
Strona 16
Austin powoli zaczął uświadamiać sobie, gdzie się znajduje. Wynurzył się na
środku dużego jeziora, wypełniającego dno gigantycznej groty, skrytej głęboko we
wnętrzu lodowca szelfowego.
Zatoczył latarką krąg, spoglądając na pionowe ściany.
Kiedy jego wzrok padł w głąb jaskini, znieruchomiał.
– Centrala, nie uwierzysz – usłyszała Hensleigh zaskoczony głos Austina.
– Co się stało, Ben? – zapytała przez interkom.
– Jestem w tej chwili w czymś w rodzaju groty lub jaskini. Jej ściany są wyłącznie
z lodu, jest to prawdopodobnie formacja powstała wskutek działalności tektonicznej.
Nie umiem dokładnie określić wielkości tej groty, ale przypuszczam, że ma średnicę
rzędu kilkuset metrów.
– Ho, ho!
– Jest tu... jeszcze coś, Sarah.
Hensleigh spojrzała na Abby i zmarszczyła czoło. Wcisnęła klawisz nadawania.
– Co, Ben?
– Sarah... – Przez chwilę panowała cisza. – Wydaje mi się, że patrzę na statek
kosmiczny.
Był do połowy wbity w lodową ścianę.
Austin wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany.
Całkowicie czarny obiekt miał skrzydła o rozpiętości mniej więcej trzydziestu
metrów. Dwa smukłe pionowe stateczniki wznosiły się wysoko ponad tylną część
pojazdu, ale nie było ich wyraźnie widać, były bowiem zagłębione w lodzie i
tworzyły jedynie dwa rozmazane cienie, złapane w pułapkę przejrzystej,
zamarzniętej ściany. Pojazd stał na trzech masywnie wyglądających podporach i
Strona 17
wyglądał wspaniale: był smukły, aerodynamiczny i promieniował potężną siłą.
Za plecami Austina rozległ się głośny plusk i naukowiec odwrócił się
gwałtownie.
Pozostali członkowie ekipy kopali energicznie wodę i wpatrywali się w statek
kosmiczny. Woda za nimi marszczyła się, jakby przed chwilą coś do niej wpadło.
– Co to było, Hanson? – spytał oceanolog jednego z nurków.
– Nie wiem, co... przed chwilą coś przeleciało obok... – zaczął tamten.
Austin czekał na koniec zdania, nagle jednak, bez najmniejszego ostrzeżenia,
nurek został wciągnięty pod powierzchnię.
– Hanson!
Ktoś jeszcze krzyknął. Harry Cox.
Kierownik stacji odwrócił się i ujrzał wznoszący się nad wodą gładki grzbiet.
Jakieś wielkie zwierzę z niesamowitą prędkością staranowało Coxa uderzeniem w
klatkę piersiową i wepchnęło go w głębinę.
Austin rzucił się ku brzegowi i zaczął płynąć, gwałtownie machając ramionami.
Kiedy zanurzył głowę pod wodę, jego uszy natychmiast wypełniła dzika kakofonia
dźwięków – głośnych, piskliwych gwizdów i chrapliwych, zdesperowanych
szczęknięć.
Gdy ponownie wynurzył głowę, dostrzegł przed sobą lodową ścianę. Tuż nad
powierzchnią wody znajdowały się w niej duże otwory. Wyglądały tak samo jak te,
które widzieli w lodowym tunelu...
Z jednego z nich coś się wysuwało.
– Jasna cholera... – wydyszał Austin.
Z interkomu buchnęły straszliwe wrzaski.
Strona 18
W pomieszczeniu radiowym Hensleigh spoglądała w milczeniu na migające na
konsolecie światełka. Stojąca obok Abby zasłoniła usta dłonią. Z głośników na
ścianach dolatywały przerażone krzyki.
– Raymonds!
– Zniknął!
– A niech to cholera...
– Boże, ściany! Wychodzą z pieprzonych ścian! Nagle do tych krzyków dołączył
głos Austina:
– Wyłazić z wody! Natychmiast z wody! Rozległ się kolejny wrzask. Potem
jeszcze jeden. Sarah Hensleigh złapała za mikrofon.
– Ben! Ben! Zgłoś się!
W głośnikach zaskrzeczał głos Austina. Mówił szybko, wyrzucając z siebie słowa
pomiędzy krótkimi, płytkimi oddechami:
– Sarah... cholera, nie... nie widzę – nikogo. Nie wi... nie widzę nikogo...
Wszyscy... zniknęli. – Na chwilę zapadła cisza, po czym Austin znów się odezwał: -
Dobry Boże... Sarah! Wezwij pomoc! Wezwij kogokolwiek ci się...
W głośniku zazgrzytało – zabrzmiało to jak miażdżenie szkła – i głos Benjamina
Austina zanikł.
Abby siedziała przy radiu i wrzeszczała histerycznie do mikrofonu:
– Na Boga, niech ktoś odpowie! Tu stacja czterysta dziewięć, powtarzam, stacja
cztery-zero-dziewięć. Właśnie ponieśliśmy poważne straty w ludziach w podziemnej
grocie i wzywamy natychmiastowej pomocy! Czy ktoś mnie słyszy? Niech ktoś
odpowie! Nasi nurkowie... Jezus, Maria... nasi nurkowie przekazali, że widzieli w
grocie coś przypominającego statek kosmiczny, i zaraz potem straciliśmy z nimi
Strona 19
kontakt! Zdążyli tylko powiedzieć jeszcze, że są atakowani, atakowani w wodzie...
Stacja Lodowa Wilkes nie otrzymała odpowiedzi na wezwanie ratunku.
Nie odpowiedziano, choć prośbę o pomoc odebrały przynajmniej trzy stacje.
PIERWSZE WTARGNIĘCIE
16 CZERWCA, GODZINA 6.30
Poduszkowiec mknął po lodowej płaszczyźnie.
Był biały – nietypowy. Większość poruszających się po Antarktydzie pojazdów
maluje się na jaskrawo-pomarańczowo, by ułatwić ich dostrzeżenie. Poza tym gnał
nad ogromną połacią śniegu z zaskakującym pośpiechem. Na Antarktydzie nikt
nigdy się nie spieszy.
Przez jego wzmacniane fiberglasowe okna wyglądał porucznik Shane Schofield.
Patrzył na drugi poduszkowiec – także biały – pędzący po płaskim, zaśnieżonym
pustkowiu jakieś trzydzieści metrów po prawej, na wysokości ich rufy.
Trzydziestodwuletni porucznik był młody jak na dowódcę oddziału
rozpoznania, miał jednak większe doświadczenie niż wielu starszych oficerów.
Mając metr siedemdziesiąt osiem wzrostu był szczupły, ale dobrze umięśniony, miał
przystojną, choć pociętą zmarszczkami twarz i przystrzyżone tuż przy skórze
kruczoczarne włosy. Jego głowę chronił kevlarowy hełm kamuflażowej barwy, barki
opancerzone naramienniki, a szyję szary golf. Między warstwami materiału
kołnierza również miał lekką płytkę z kevlaru – dla ochrony przed snajperami.
Krążyła plotka, że Shane Schofield ma ciemnobłękitne oczy, nie została ona
jednak nigdy potwierdzona. Na wyspie Parris – siedzibie legendarnego obozu
treningowego Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych – nikt poniżej
generała nie widział oczu porucznika. Zawsze ukrywał je za srebrnymi, lustrzanymi
Strona 20
okularami.
Intrygujący był też jego pseudonim operacyjny. Wszyscy wiedzieli, że nadał mu
go osobiście generał brygady Norman W.
McLean, i wielu uważało, że ma on związek z ukrywanymi za lustrzanymi
okularami oczami młodego porucznika.
– Świstak Jeden, słyszysz mnie? Schofield wziął do ręki radio.
– Świstak Dwa, tu Świstak Jeden. Co jest?
– Sir... – Basowy głos plutonowego Bucka „Booka” Rileya został nagle
zagłuszony falą szumów. W ciągu minionej doby gwałtownie pogorszyły się
warunki w jonosferze nad Antarktydą i w dodatku na poziomie ziemi nastąpił zbieg
niekorzystnych zjawisk, spowodowanych rozbłyskami na Słońcu – ich efektem było
między innymi zakłócenie całego pasma elektromagnetycznego, co ograniczało
komunikację radiową do fal ultrakrótkich. Nawet kontakt między oddalonymi od
siebie zaledwie o trzydzieści metrów poduszkowcami był utrudniony. Przebicie się
do Stacji Lodowej Wilkes – celu ich podróży – było niemożliwe.
Szumy zakłóceń ucichły i z głośnika ponownie doleciał głos Rileya:
– Sir, pamięta pan kontakt z poruszającym się celem, jaki nawiązaliśmy godzinę
temu?
– Tak... – odparł Schofield. – Co z nim?
Przez minioną godzinę Świstak Dwa odbierał sygnały elektroniczne emitowane
z pokładu pojazdu, poruszającego się w przeciwnym kierunku – w dół wybrzeża, ku
francuskiej stacji badawczej Dumont d’Urville.
– Przestałem go namierzać. Porucznik spojrzał na radio.
– Jesteś pewien?