Raqnarok 1940 - MORTKA MARCIN
Szczegóły |
Tytuł |
Raqnarok 1940 - MORTKA MARCIN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Raqnarok 1940 - MORTKA MARCIN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Raqnarok 1940 - MORTKA MARCIN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Raqnarok 1940 - MORTKA MARCIN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MORTKA MARCIN
Raqnarok 1940
MARCIN MORTKA
Tom I
A gdy wsiakla w angielska ziemie krew bohaterow, a na wietrze zwyciesko zalopotaly sztandary z krukami, skrzyknal Odyn braci na ting w sadybie swej zimnej zwanej Hlidskjalf, by wspolnie Midgardem na nowo rozporzadzic. Powital przybylych rogiem z miodem sytym i rzekl:-Jam ci syna naszego Haralda Surowego, konunga Nordveghr, w boju natchnal, przeto mnie sie nalezy piecza nad Nordveghr. On tez, skoro jako ostatni z wikingow mestwem sie okazal, winien przewodzic reszcie konungow.
Zaszumieli w odpowiedzi bogowie, pokrecili glowami, za brody sie szarpali, az powstal Thor i wyrzekl z gniewem:
-Zda mi sie, ze nie po to sie zebralismy, by Midgard podzielic, lecz by woli waszej wysluchac, ojcze. Skoro wam sie Nordveghr spodobal, tedy ja dla siebie Vinlandie wezme. Powiode nowych osadnikow za morze, pomoge im nowy kraj zbudowac i Skraelingow pograzyc. Byle dalej od was i knowan waszych.
Zasepil sie tedy Odyn i juz odrzec mial co niepokornemu synowi, gdy Frey sie odezwal.
-Ja tedy Swionow pod opieke swa wezme - powiedzial predko a zazdrosnie. - Miluja tam mnie, a ja ich rowniez miluje.
-Jeno milosc ci w glowie, Freyu nadobny! - huknal na to Tyr straszliwy. - Jam bogiem wojny, nie gorszym od Thora, tedy rowniez lud powiode, by krolestwo mi wykul. Na wschod pojdziem, ku stepom Gardarike. Tam krolestwo Holmgardu zbuduje. I bacz, Thorze! Niebawem sie okaze, kto mozniejszy!
-Jusci, rad bede obaczyc! - wykrzyknal Heimdal, herold bogow. - Albowiem mnie sie zdaje, ze najmozniejszym nie ten, kto puszcze karczuje, lecz pokropiencow z dymem puszcza! Wezme ci ja Danow jako lud swoj i powiode ich na ziemie Bogaofiary.
I wykrzykiwali mnodzy bogowie, a tingowi konca nie bylo. Aegir wladztwo nad Grenlandia objal. Bragi Islandie otrzymal, Magni Hjaltland, a Modi wyspe Man. Jeno Loki ludu swego nie dostal, ale nie znac bylo po nim zawisci ni rozczarowania. Przygladal mu sie bacznie Odyn niespokojny, az w koncu, spokoj jego widzac niezlomny, zapytal ze zdumieniem:
-A ty, Loki, wladztwa nie pragniesz? Rzadzic nad wlasnym ludem nie chcesz?
-Przecie ja juz mam swoj lud, ojcze nas wszystkich - rzekl na to Loki przebiegle. - Wszyscy sprytni a madrzy sa mym ludem.
Bajka islandzka z XII wieku
1
Hlidskjalf w istocie bylo zimnym miejscem, a ponadto ciemnym i przerazajacym. Dudniace kroki, ktore dobiegaly z mroku, przejmowaly oczekujacych strachem i co rusz ktorys z nich zerkal z niepokojem ku wejsciu tchnacemu niebieskawa lodowa poswiata.I w koncu kroki ucichly.
Na progu stanal wysoki, siwobrody starzec o hardej twarzy i oku przeslonietym opaska. Powoli, zupelnie jakby chcial przedluzyc manifestacje swej pozycji, szedl wsrod zebranych scigany ich przestraszonymi, niepewnymi spojrzeniami, az nagle odwrocil sie z furkotem szat.
-Wreszcie was widze wszystkich, cholerna zgrajo nieudacznikow - warknal, a jego jedyne oko lsnilo niewyslowiona furia. - Zaiste wielka to chwila. Skupcie sie wiec, bo chcialem wam zadac wiele pytan.
-Ciebie tez milo nam ujrzec, ojcze - z kpina w glosie rzekl jeden z zebranych, czarnobrody, barczysty olbrzym o niemalze zrosnietych brwiach.
Jedyna reakcja starca na jawna zaczepke bylo pogardliwe wydecie warg. Pstryknal chudymi palcami i naraz ciemnosci zafalowaly odslaniajac mape Europy.
-Najpierw porozmawiamy sobie o starych dziejach - oznajmil. - Jest bowiem kilka spraw, ktore mnie przygnebiaja, a nawet przerazaja.
Kilku z zebranych spojrzalo po sobie z wahaniem.
-Czy ktos z was, o wielcy, moglby mi przypomniec ostatnia wojne, w ktorej niezwyciezeni Normanowie oglosili swe zwyciestwo? - ciagnal starzec.
Zapadla cisza. Przerwal ja dopiero donosny glos meza stojacego na samym koncu, tuz przy emanujacym blekitem wejsciu.
-W 1812 wojska Danii pokrzyzowaly plany tego wscieklego psa Napoleona - oznajmil z duma. - Najpierw polamal sobie zeby na umocnieniach linii Danevirke, a potem umykal jak skopany pies az do Saksonii.
Oczy wszystkich spoczely na tym jedynym, ktory odwazyl sie tak zuchwale odpowiedziec gospodarzowi. Byl to wysoki maz o szlachetnej twarzy i osobliwie pieknych oczach lsniacych niczym gwiazdy.
-Zaiste oto powod do dumy! - zadrwil starzec. - Czyz nie cieszy nas wszystkich waleczny wyczyn naszych braci Danow, ktorzy przesiedzieli kilka szturmow w cieniu swych wielkich armat, a swoj tryumfalny poscig za wrogiem zakonczyli zajeciem marnego Sonderjyllandu! [(dan.) - Szlezwik] Czesc wam i chwala, bohaterowie ze Skanii i Jutlandii!
-Nikt przed nami nie zadal mu kleski! - obruszyl sie maz z oczyma niczym gwiazdy.
-Wyscie tez tego nie uczynili, marny pyszalku! Napoleona rozbila koalicja angielsko-pruska, ktorej wyscie jeno ulatwili zadanie. Na ognie Ragnaroku, zaiste zmiekly wam karki, skoro szczycicie sie wygrana w potyczce sprzed stu lat. Gdzie ci Danowie, ktorzy ongis rozbijali papieskie krucjaty i hulali bezkarnie po ziemiach Cesarstwa Zachodniorzymskiego! Gdzie ci Danowie, ktorzy przez tyle wiekow zaciskali dlonie na gardlach angielskich krolow! Gdzie sa zwyciezcy spod Wormacji i Exeter?
Cisza, ktora nastapila po slowach starca, byla ciezka, niemalze namacalna.
-Wszystkim wam karki zmiekly - wysyczal siwobrody, mierzac kazdego z zebranych miazdzacym spojrzeniem. - Gdzie sa ci Swioni, ktorzy zdusili zakon rycerzy gotlandzkich i przez wieki ciemiezyli Polske? - zapytal postawnego, urodziwego meza ze zlocistymi lokami. - Gdzie waleczni wojownicy z Holmgardu, ktorzy zniszczyli potege Bizancjum i zwyciesko stawili czola Zlotej Ordzie? - zapytal innego, surowego woja bez jednej reki. - Co sie stalo z zolnierzami Vinlandii, ktorzy starli na pyl potege Anglikow i tylekroc wygrywali wojny z Hiszpanami wsrod Wysp Karaibskich?
Ostatnie pytanie skierowane bylo do czarnobrodego olbrzyma, ktory w odpowiedzi zmarszczyl czolo, az ogromne, krzaczaste brwi niemalze zakryly oczy.
-Owi zolnierze pilnuja dzis pokoju, ojcze - oznajmil hardo. - Bo czasy sie zmienily.
-Zaiste zmienily sie! - wybuchnal smiechem jednooki starzec, lecz nie bylo w tym ani krzty wesolosci, tylko przerazliwy ziab. - Od trzystu lat zaden z was nie powiodl swego narodu na wojne! Od trzystu lat chuchacie na swych poddanych i pilnujecie, by zyli w zgodzie i szybko sie bogacili.
-To zle? - zapytal pieknooki mezczyzna.
-Zle? - zatrzasl sie ze zlosci starzec. - W dzielnicach portowych Birki, Haithebu, Truso i Hammarhafnu wzniesiono piekne koscioly, ponoc dla marynarzy z Europy chrystusowej. Ile golonych lbow wyje po jarmarkach w Danii, nikt juz zliczyc nie potrafi, podobnie jak nikt juz nie ogarnie ilosci band wyznawcow Bogaofiary w Vinlandii!
-Czasy sie zmieniaja - powtorzyl z naciskiem czarnobrody oficer, ignorujac jawna grozbe w slowach jednookiego. - Trzeba zezwolic na pewna tolerancje...
-Durnys! - starzec ryknal z tak niewyobrazalna wsciekloscia, az olbrzym pobladl i odwrocil wzrok. W sali naraz stalo sie ciemniej, mroczniej. - Durniscie wy wszyscy! Po co wielcy bohaterowie naszych ludow przelewali krew swa i swych wojow? Po co Ketil Pijacy Krew, Thorfinn Zlamany Miecz i Ulfgrim Zdeptany Kwiat wraz z innymi, ktorych wymienic nie sposob, rozbijali wrogie armie, obalali krolow i cesarzy oraz pladrowali kraje? Byscie wy teraz zaprzepascili ich dorobek swoja gnusnoscia? Swoja pozalowania godna tolerancja! Czyscie zapomnieli, capy obmierzle, kim jestesmy? Pamietacie jeszcze, czemu zawdzieczamy swoj byt?
Chwila ciszy, ktora nastapila po slowach starca, byla jeszcze straszniejsza od jego tyrady, gdyz kazdy z zebranych spodziewal sie kolejnego wybuchu. Jednooki starzec opuscil jednak glowe i powiedzial cicho:
-Nasza przeszlosc jest krwawa, a terazniejszosc wygodna, ale przyszlosc niepewna, grozna. Po coz zjechali sie krolowie waszych panstw na Alltingu? [(dan.) - najwazniejsze zgromadzenie parlamentarne w Braterstwie Normanskim, jedyny organ wladny rozstrzygac spory miedzy wladcami krolestw normanskich] Po coz przywlekli ze soba bandy nadetych krewniakow, ktorzy z przekonaniem twierdza, iz ich rody wladaly kiedys Irlandia, Orkadami czy Szkocja? Do wojny beda judzic, sojusze zawierac? Nie, skadze. Beda sie nadymac w strojnych szatach, napawac swa wielkoscia, wznosic toasty za swych przodkow i wyglaszac harde mowy przed tlumami podpitych, zachwyconych gowniarzy. A wasi poddani, bracia? Kim stali sie wasi poddani? Jak wielu sposrod nich prawdziwie otwiera swe serce podczas blotu [Blot (dan.) - uczta ku czci bogow lub elfow] czy szczerze sklada ofiare na horgru? [Horgr (dan.) - kamienny stozek o znaczeniu kultowym] Kto z nich potrafi wymienic czyny bojowe swych przodkow czy ulozyc zgrabny kenning [Kenning (dan.) - metafora] na czesc ich badz wlasna? Tracimy nasza sile, bracia. Krew naszych poddanych zaczyna stygnac, ich mysli odwracaja sie od nas, a golone lby nieustepliwie na to czekaja. Nasz swiat moze wkrotce sie skonczyc.
Znow zapadla cisza, jeszcze mrozniejsza niz przed momentem. Po scianach wolno pelzal szron.
-Nie mozemy pozwolic, by dobiegl konca - szeptal starzec. Wokol jego ust rozkwitaly obloczki pary, a kilka kosmykow brody skul juz lod. - Nie mozemy. Powiem wam zatem, co nalezy uczynic...
Jeden po drugim zgromadzeni w sali przybysze opuszczali glowy na znak zgody, a ostatni z ociaganiem uczynil to czarnobrody olbrzym. Dopiero wtedy na wykrzywionych, sinych ustach starca pojawil sie usmiech tryumfu. Podobny usmiech przemknal przez oblicze rudowlosego mlodzienca, ktory stal w rogu i przez caly czas nie wyrzekl ani slowa. Ich spojrzenia spotkaly sie na chwile krotka jak mysl, a potem siwobrody gospodarz powtorzyl:
-Powiem wam, co nalezy zrobic. A wy wypelnicie moja wole.
* * *
Hjarni zaczynal nabierac nadziei.Latem roku 1915, gdy na polach bitew odleglej, zatopionej za horyzontem chrzescijanskiej Europy grzmialy dziala i terkotaly karabiny maszynowe, uwage wszystkich Islandczykow jak zwykle przyciagaly rowniny parlamentarne Tingvellir, gdzie jak co roku odbywal sie Allting - ciagnace sie przez dwa tygodnie obrady godich [Godi (dan.) - wodz-kaplan; tu: przedstawiciel okregu w parlamencie] oraz towarzyszace im rozliczne procesy sadowe. Jednakze dla mniej zainteresowanych polityka czy nieuwiklanych w procesy wydarzenie to stanowilo przede wszystkim okazje, by spotkac przyjaciol, wspolnie napic sie miodu, ubic interes, uzgodnic malzenstwo, a nawet wygrac troche pieniedzy na walkach koni. Jesli zas wierzyc zapewnieniom gazet, tego roku po raz pierwszy od pietnastu lat obrady miala uswietnic wizyta wladcow wszystkich krolestw Braterstwa Normanskiego, co oznaczalo niezapomniany spektakl dumy i splendoru. Plotki glosily, ze stawi sie tam nawet prezydent Vinlandii, co byloby pierwszym jego oficjalnym spotkaniem od czasu zmiany ustroju z krolestwa na republike.
Nic dziwnego, ze Islandczycy oczekiwali Alltingu z wielka niecierpliwoscia, jednakze Hjarni mial swoj wlasny powod. Przed dwoma tygodniami na swiat przyszla jego coreczka Dageir i niczego tak nie pragnal, jak pochwalic sie wspaniala wiescia przed paczka przyjaciol, ktorzy wraz z nim studiowali na Uniwersytecie Republikanskim. W skrytosci ducha wyobrazal sobie ich radosne gratulacje i glosne toasty wznoszone w intencji tego, ktory jako pierwszy z rocznika dorobil sie potomka. Tak wiec gdy pan Josteinn, szef Hjarniego i dyrektor niewielkiego luksusowego hotelu "Dimmu Borgir", kategorycznie oswiadczyl, ze nie chce slyszec o zadnym urlopie, rozpacz mlodzienca nie miala granic. Natychmiast spochmurnial, zamknal sie w sobie i zaczal unikac przyjaciol, ktorzy z entuzjazmem szykowali sie do drogi, a gdyby nie przygana jego irlandzkiej zony, powoli dochodzacej do siebie po porodzie, gotow bylby zapomniec nawet o corce.
Zacisnal wiec zeby i wrocil do pracy, przy kazdej okazji wbijajac nienawistne spojrzenia w plecy Josteinna i zyczac mu z calego serca, by opuscily go fylgje. [Fylgja (dan.) - duch opiekunczy; rowniez: tajny agent policji] Tymczasem dyrektor, najwyrazniej obojetny na klatwy podwladnego, zapedzil cala swa sluzbe, zarowno wolnych, jak i thrallow, [Thrall (dan.) - niewolnik] do generalnych porzadkow w hotelu. Hjarni zmuszony byl harowac po kilkanascie godzin na dobe, co znow wywolalo niezadowolenie ze strony zaniedbywanej zony. Niepocieszony i sfrustrowany z coraz mniejsza ochota wracal do swoich zajec, przez caly czas zadajac sobie w duchu pytanie, po co gruntownie szykowac pokoje w hotelu na kompletnym zadupiu, w chwili, gdy uwaga calego normanskiego swiata skupia sie na Alltingu.
Porzucil swe rozwazania kilka dni pozniej, gdy przed hotelem wyhamowala pomalowana na szaro ciezarowka, a ze srodka wyskoczylo kilkunastu zolnierzy Vikingasveitin uzbrojonych w nowiutkie karabiny. Popedzani rozkazami roslego hersira, [hersir (dan.) - oficer] ktory mowil z akcentem z Wysp Owczych, skrupulatnie przetrzasneli budynek hotelu oraz jego okolice, nastepnie otoczyli go zasiekami, a droge dojazdowa zagrodzili szlabanem. Z posterunku zlozonego z workow wypelnionych piaskiem wyjrzaly lufy karabinow maszynowych Gungnir. Widzac uleglosc, z jaka dyrektor Josteinn powital przybyszow, oraz metodyczna dokladnosc zolnierzy, Hjarni szybko doszedl do wniosku, ze najwieksza przygoda tego lata niekoniecznie przydarzylaby sie na rowninach Tingvellir. Zlosc wnet ustapila miejsca ciekawosci i Hjarni spedzil pol nocy na snuciu domyslow, ku wscieklosci zony ignorujac placz niemowlecia.
O swicie nastepnego dnia jak zwykle stawil sie przy recepcji, by otrzymac pierwsza porcje polecen od pana Josteinna. Ku jego zaskoczeniu miast dyrektora hotelu na spotkanie wyszedl hersir Vikingasveitin, ktory szorstkim tonem nakazal mu ustawic stoly w restauracji w podkowe, a potem zagonic thralli do przygotowywania trunkow i lekkich przekasek. Oficer nie uznal za stosowne udzielic mu zadnych dodatkowych wyjasnien, a Hjarni nie zdobyl sie na odwage, by zaczac pytac. Potulnie przystapil do pracy, a wtedy dostrzegl, ze oprocz pana Josteinna znikla rowniez wiekszosc personelu. Hotel "Dimmu Borgir" byl niemal calkowicie pusty.
Do pomocy pozostalo tylko dwoje przestraszonych starszych Irlandczykow, ktorzy rowniez swiadomi byli nieoczekiwanych zmian i przez pol dnia przyciszonymi szeptami snuli coraz gorsze wizje ich przyszlosci. W koncu ciekawosc Hjarniego wyparowala, ustepujac miejsca niepokojowi. Sam bowiem dostrzegl, ze zolnierze w istocie wydaja sie nieco spieci, a ci, ktorzy pelnili sluzbe na zewnatrz hotelu, nie przestaja zerkac na droge prowadzaca z przystani promowej Seyisfjorur. Co wiecej, na podjezdzie parkowala niewielka polciezarowka z laweczkami dla pasazerow, a jeden z Irlandczykow zaklinal sie na wszystkie swietosci, ze widzial identyczna, jak rusza spod hotelu z grupka ludzi na pace i jedzie ku gorom. Krzatajacy sie w kuchni mlodzieniec nie mial zamiaru dzielic losu poprzednikow. Korzystajac z nieuwagi zolnierza stojacego na korytarzu, wymknal sie z hotelu tylnym wejsciem.
Wtedy serce zabilo mu mocniej po raz pierwszy. Z tylu "Dimmu Borgir" stalo dwoch innych wojskowych z karabinami szturmowymi Kria w dloniach, lecz obaj patrzyli ku czerwonej limuzynie nadjezdzajacej w tumanach kurzu. Hjarni odmowil w myslach krotka modlitwe do Bragiego, patrona Islandii, i najciszej jak umial podbiegl do zwojow drutu kolczastego, znalazl miedzy nimi luke, po czym puscil sie biegiem ku najblizszemu wzgorzu, niezatrzymywany przez nikogo.
Gdy byl juz na szczycie i znieruchomial miedzy dwoma omszalymi glazami, skad mial dobry widok na "Dimmu Borgir", droge i cala okolice az po blekitne wody jeziora Myvatn, limuzyna wjezdzala wlasnie do hotelowego garazu, a od Seyisfjorur jechala juz kolejna, tym razem czarna. Naraz uswiadomil sobie, ze byc moze za moment uda mu sie rozwiklac wielka tajemnice, i serce zabilo mu znowu. Postanowil sobie w duchu, iz nie spusci samochodu z oczu.
W istocie sledzil go przez cala droge, wylaczywszy chwile, gdy woz niknal za fantastycznymi ksztaltami skal wulkanicznych, licznych wokol Myvatn. Wkrotce Hjarni rozpoznal marke auta - byl to luksusowy magnus, co jeszcze zwiekszylo jego ciekawosc. W koncu samochod zatrzymal sie przed wejsciem do hotelu, a wysiadl z niego wysoki czlowiek w ciemnym plaszczu, ktory natychmiast wszedl do srodka. Mlodzieniec nie widzial jego twarzy, zdazyl tylko zarejestrowac, ze mial ognistorude wlosy splecione w gruby warkocz, a zolnierze przy drzwiach wyprezyli sie przed nim na bacznosc.
"Ktoz to jest? - pomyslal zdumiony. - Ktoz by to musial byc, by dla niego oprozniono caly hotel. Mowia, ze krol Holmgardu Eirik ma wlosy czerwiensze od krwi. Czyzby to on? Na Bragiego i Idunn, nikt mi w to nie uwierzy..."
Pol godziny pozniej przed hotelem zatrzymal sie kolejny samochod, tym razem ciemnozolty citroen. Kolejnym nowo przybylym okazal sie niski, przygarbiony lekko mezczyzna z siwiejacymi wlosami i rownie siwa broda.
-Na kopyta kozlow Thora, toz to krol Danow Gorm... - wyszeptal Hjarni. - Tak go opisywano, nie moze byc pomylki...
Nastepnego przybysza juz nie zobaczyl.
-A, tus sie schowal! - powiedzial ktos pozornie wesolym glosem tuz za jego plecami.
Mlodzieniec odwrocil sie blyskawicznie. Przerazony ujrzal dwoch zolnierzy Vikingasveitin, ktorzy stali w nonszalanckich pozach, mierzac w niego z gungnirow.
-Ale ja... Ja tylko... - wyjakal, lecz blizszy z zolnierzy pokrecil z dezaprobata glowa, podszedl blizej i brutalnie wykrecil mu ramie.
-Ja tylko co? - zapytal z drwina. - Ptasich jaj przyszedles tu szukac?
-Na co ci to bylo, chlopcze? - burknal drugi, znacznie powazniejszy. - Wiesz, co teraz bedziemy musieli z toba zrobic?
W jego reku blysnely kajdanki. Podszedl blizej.
-Ale dlaczego... - wyjakal Hjarni. Trzasl sie ze strachu jak osika. - Przeciez ja nie zrobilem nic zlego...
-Stocznie Nordveghr i kopalnie Swionii sa pelne takich, co to nic zlego nie zrobili - syknal zolnierz. - Najbardziej lamentuja zas ci, ktorych na szpiegostwie ujeto. Nie ruszaj sie, psiajucho, bo ci morde obije.
Szczeknely obie zelazne obrecze, mlodzieniec syknal z bolu i odwrocil sie, by raz jeszcze blagac o litosc. I wtedy zamarl, bo oto po raz pierwszy mial okazje spojrzec w oczy zolnierzy. Zrenice ich obu, zarowno tego, ktory go skuwal, jak i stojacego za nim towarzysza, jarzyly sie osobliwym niebieskawym blaskiem. Przerazony, ale zarazem zafascynowany Hjarni mial przez chwile wrazenie, ze w ich zrenicach zatopiono migotliwe krysztalki lodu, ktore obracaly sie i plasaly, siejac naokolo tajemniczymi refleksami.
Chwila ta wszakze trwala krotko, bo naraz jeden z zolnierzy uniosl karabin i opuscil kolbe prosto na glowe mlodzienca. I nastala ciemnosc.
Czec I
Scigajacy
W dniu naszego rozstania general Dawes byl juz strzepem czlowieka. Trawila go bezlitosna goraczka malaryczna i doskwieral jatrzacy sie juz postrzal w noge, nad ktorym doktor Hughes, ostatni lekarz tego, co pozostalo z 14. Brygady Piechoty, bezradnie rozkladal rece, lecz ja mialem wrazenie, ze najbardziej boli go swiadomosc rychlej kleski.-Baldwin, niech pan stad spieprza - powiedzial cichym, ledwie slyszalnym szeptem. - Spieprzaj pan, poki jeszcze mozna, i opisz pan to wszystko. Bez ogrodek, dokladnie pan to opisz. Niech ludzie wiedza.
Jego twarz wydala mi sie wtedy bezkresna mapa ludzkiego cierpienia. Naraz jednakze ow bol rozswietlil usmiech, slaby, lecz szczery, zwyczajny ludzki usmiech. Pulkownik scisnal moja dlon i powiedzial po prostu:
-Napisz pan tez, ze cholernie sie staralismy. Prosze.
Wychodzac z jego namiotu, wiedzialem, ze zegnam bohatera.
Jeremy Baldwin "Sudanskie uludy".
2
Wasaty konduktor zagwizdal przerazliwie i kola wielkiej lokomotywy drgnely. Gesty tlum wrzeszczacych nubijskich sprzedawcow, dobijajacych ostatnich targow z pasazerami wychylonymi z okien, zafalowal i rozproszyl sie po jedynym peronie stacji. Promienie zachodzacego slonca zamigotaly na opuszczanej lufie karabinu - kilkunastu mezczyzn z walizkami, glownie Egipcjan w czerwonych fezach, ktorzy jeszcze przed chwila z desperacja probowali sie wepchnac do wagonu, odskoczylo naraz od wejscia. Trzymajacy bron zolnierz w mundurze armii brytyjskiej, obojetny na sypiace sie w jego strone wsciekle przeklenstwa po arabsku, poslal im pogardliwy usmiech. Ktorys z mezczyzn padl na kolana i skryl twarz w dloniach, a ludzie stojacy przy oknach wagonow odwracali glowy, jakby sceny na peronie zupelnie ich nie dotyczyly.Kleczacy Egipcjanin nie poddal sie jednak. Niespodziewanie pochwycil walizeczke i z twarza wykrzywiona w gniewnym grymasie skoczyl ku wejsciu do wagonu. Poslizgnal sie na rozsypanych daktylach, ale mimo to zdolal wrzucic do srodka walizeczke i chwycic za porecz przy schodkach. Stojacy tam zolnierz zareagowal blyskawicznie - bez litosci kopnal go w brzuch i skulonego z bolu wypchnal na peron. Nastepnie wyrzucil walizeczke, ktora otworzyla sie, a ze srodka wystrzelily ubrania i ksiazki. Inny z zolnierzy wypalil w powietrze. Huk wystrzalu sparalizowal kotlujacy sie tlum. Ruszajacy z wolna pociag zegnany byl niemymi nienawistnymi spojrzeniami.
-Stac! Stac, do ciezkiej cholery!
Kilku Egipcjan spojrzalo za siebie, a wtedy roztracil ich spieszacy sie, spotnialy czlowiek objuczony ciezkim plecakiem i nieporecznym futeralem na aparat fotograficzny. Dzwigany na plecach statyw zeslizgnal sie i wypadl, lecz biegnacy nawet tego nie zauwazyl.
-Wpusccie mnie! - krzyknal raz jeszcze glosem ochryplym i lamiacym sie z wysilku. - Mam pieniadze! Mam... pieniadze na bilet!
-Oni tez mieli! - zasmial sie zolnierz, wskazujac grupke Egipcjan z walizkami. - Tu nie o pieniadze chodzi, stary, a o miejsce!
-Poczekaj na nastepny pociag, o ile jeszcze bedzie! - rzucil jego kolega i zapalil papierosa.
-Wpusccie mnie! - wychrypial spozniony i dopadl poreczy. Pociag jechal juz z szybkoscia czlowieka idacego spiesznym krokiem i wyczerpany przybysz nadazal z najwyzszym trudem. - Wpusccie! Nazywam sie Jeremy Baldwin, jestem korespondentem wojennym, pracuje dla "The Times"!
-Wracasz pan od generala Dawesa i jego chlopakow z Czternastej Brygady? - z wnetrza wagonu dobiegl inny glos, meski i tubalny.
-Tak! - wykrztusi! przybysz.
-Do srodka z nim! - rozkazal glos. - Natychmiast!
Obaj zolnierze pochwycili ciezki plecak Baldwina oraz jego aparat z wielka skwapliwoscia, jakby chcieli tym samym pokryc zazenowanie. Gdy jednak stojacy blizej wyciagnal dlon, by pomoc biegnacemu dziennikarzowi wskoczyc do jadacego pociagu, dostrzegl ze zdziwieniem, ze ten zawraca i podbiega do kopnietego w brzuch Egipcjanina. Zalany lzami tubylec zdazyl juz wstac i szukal swego fezu, ale Baldwin, bezlitosnie szarpiac go za brudna marynarke, pomogl mu wskoczyc na stopnie kolejnego wagonu. Sam wskoczyl do wagonu kilka sekund po nim, tuz przed koncem peronu.
-Czemu zes pan go tu wciagnal? - zapytal zdumiony zolnierz, wskazujac Egipcjanina, ktory skulil sie pod sciana wagonu, obrzuciwszy wczesniej swego wybawce wzrokiem pelnym wdziecznosci.
-Zebys mial o czym myslec - warknal zdyszany Jeremy i dopiero wtedy pozwolil sobie na westchnienie ulgi. Nieswiadom dziesiatek wbitych w siebie spojrzen, przymknawszy oczy, opadl na podloge tuz obok nieznajomego Egipcjanina.
Baldwin byl mezczyzna w srednim wieku, silnym i barczystym, a szramy na brudnych, drzacych z wysilku dloniach zdradzaly, iz ongis nie uchylal sie od ciezkiej pracy. Juz na pierwszy rzut oka znac bylo, ze przez ostatnie dni przeszedl gehenne, ktora zlamalaby niejednego silniejszego czlowieka. Rzadkie, przydlugie juz wlosy byly skudlone i poszarzale od pylu, a skora ogorzala, wysmagana pustynnym wiatrem i torturowana prazacym sloncem. Podobne swiadectwo wystawialo mu rowniez ubranie - brudna, przepocona koszula khaki oraz rozdarte w kilku miejscach, poplamione spodnie. Na twarzy wypisane mial skrajne znuzenie, lecz cos w jej wyrazie mowilo, iz jest to jedynie stan przejsciowy. Gdy otworzyl oczy - jasnoniebieskie, choc przybladle ze zmeczenia - wpatrujacy sie wen podrozni ujrzeli w nich blysk charakterystyczny dla ludzi zlosliwych i ironicznych.
-Napije sie pan wody, panie Baldwin? - spytal jeden z zolnierzy.
Jeremy kiwnal glowa, przyjal manierke i wypil kilka lykow niesmacznej, cieplawej cieczy, po czym otarl usta i spojrzal przed siebie. Stwierdzenie, ze w wagonie brakowalo miejsca, rozmijalo sie z prawda - istotnie zajeto wszystkie miejsca siedzace, ale w przejsciu miedzy nimi, a takze miedzy samymi siedzeniami, zwroconymi ku sobie celem ulatwienia podroznym konwersacji, zmiesciloby sie jeszcze wielu ludzi.
"Oczywiscie nie chodzilo im o to, ze miejsca brakuje, lecz by pozostalo go jeszcze nalezycie duzo - pomyslal z ironia, przygladajac sie wpatrzonym wen uciekinierom z Asuanu. - Moi rodacy nawet uciekac musza z wygodami".
Upil jeszcze lyk, zakorkowal manierke i rzucil ja Egipcjaninowi, po czym wstal, spogladajac na oddalajace sie zabudowania miasta rozedrgane w goracym powietrzu. Znad lezacej posrodku nurtu Nilu wyspy Elefantyna wzlecialo stado rozkrzyczanych czapli, ktore przemknely nad trojkatnymi zaglami ostatnich feluk uwozacych uciekinierow ku wciaz bezpiecznej polnocy. Przez oblicze korespondenta raz jeszcze przemknela ulga, lecz zacisnal zeby i wolno ruszyl miedzy rzedami siedzen, lapiac sie oparc, gdy tylko wagon zachybotal na wadliwie ulozonej szynie. Wsrod pasazerow widzial glownie kobiety, od sedziwych matron po kilkunastoletnie dziewczeta, lecz dostrzegl rowniez kilku mezczyzn, bez watpienia miejscowych przedsiebiorcow. Wszyscy oni, bez wzgledu na plec, sledzili kazdy jego krok, a w ich spojrzeniach ciekawosc mieszala sie z niepokojem, a takze lekkim niesmakiem.
"No tak, przeciez ja cuchne - pomyslal. - Coz za nietakt".
Idac miedzy fotelami, dostrzegl majora z prawa reka na temblaku - zapewne tego, ktory kazal wpuscic go do wagonu. Wojskowy siedzial dumnie wyprostowany, z nieruchoma twarza, w ciemnych okularach na nosie i patrzyl przed siebie. Po jego lewej stronie korespondent zauwazyl zaskakujaco urodziwa, odziana w biala sukienke dame, ktora wsunela dlon pod zdrowe ramie oficera. Usmiechnela sie do Jeremy'ego niesmialo, a ten sklonil lekko glowa obojgu. Kobieta odpowiedziala dystyngowanym uklonem, ale oficer nawet nie drgnal.
-I jak sytuacja na pograniczu? - zapytal niespodziewanie, wciaz nie odwracajac glowy.
Nim do Baldwina dotarlo, ze major nie widzi, odruchowo pokiwal glowa. Przystanal i oblizal suche wargi.
-Zle - powiedzial krotko. - Dawes zlozony malaria, jego ludziom konczy sie amunicja. Dobrze robicie, uciekajac z Asuanu.
Nagle dostrzegl skrawek wolnego siedzenia tuz obok postawnej damy, ktorej wspaniala fryzura zupelnie nie pasowala do kwadratowej szczeki i warg wydetych w nieladnym usmiechu.
-Wybaczy pani - mruknal i nie zwazajac na jej protesty, ciezko opadl na siedzenie.
Ledwie zamknal oczy, a natychmiast osaczyly go skrawki trujacych wspomnien obudzonych pytaniem kalekiego zolnierza. Znow uslyszal oszczedny grzechot ostatnich karabinow maszynowych Bren, znow czul palace slonce wysysajace resztki wilgoci z cial slaniajacych sie zolnierzy, znow widzial drobne sylwetki wrzeszczacych derwiszy na zboczach wydm i trupio blada twarz wstrzasanego dreszczami Dawesa. Szczesciem wnet pochlonely je ciemnosci zbawczego snu.
Gdy ponownie otworzyl oczy, nabrzmiale czerwienia slonce chylilo sie juz ku zachodowi, a palmy skupione w rzadkich zagajnikach po obu stronach torow rzucaly dlugie, rozciagniete cienie. W wagonie trwala wlasnie ozywiona dyskusja, zupelnie jakby zwiekszajaca sie odleglosc od granicy sudanskiej dodawala uciekinierom coraz wiecej odwagi. Prym w rozmowie wiodl mowiacy z arystokratycznym akcentem mezczyzna siedzacy przy oknie po lewej stronie.
-A wszystko to przez owa niefrasobliwa poblazliwosc naszego rzadu! - grzmial. - Od zawsze mowilem, ze oddanie wladzy tym Egipcjanom niczym dobrym sie nie skonczy! Gardlowalem za zbrojna interwencja, za ogloszeniem statusu kolonii i wprowadzeniem wiekszej ilosci wojska, ale gdziez tam! Zarowno Chamberlain, jak i jego znakomici poprzednicy byli glusi na logiczne argumenty. Boze milosierny, jestem ostatnim czlowiekiem, ktory by naklanial do brania przykladu z tych Francuzow, ale zwroccie panstwo uwage, ze zarowno w Luizjanie, jak i koloniach w poludniowym Lyonesse maja wzorowy porzadek. Zreszta gdzie tu daleko szukac! Nawet ci przekleci, zaprzedani diablu Normanowie trzymaja czarnych krotko przy pysku, a gdy ci zaczynaja wierzgac, bez wahania wala po mordach. I maja spokoj, moi panstwo, moga podrozowac po kraju bez obaw o swe zdrowie czy zycie. A co u nas? Pilnujemy tego Sudanu do spolki z Egipcjanami, bacznie uwazamy, by przypadkiem sie przy tym nie pobrudzic czy nie naruszyc umow miedzynarodowych, a w miedzyczasie ci cholerni tubylcy ostrza sobie noze na swych bialych panow! No i doczekalismy sie kolejnej rebelii, moi panstwo! Trzeba bylo ich albo zawczasu wyplenic, albo wybic im z glow te buntowniczosc.
Jeremy otworzyl oczy i zerknal w bok. Mowiacy byl opaslym, lysiejacym czlowiekiem w mundurze pulkownika. Co rusz przygladzal bujne bokobrody schodzace az do tlustego podwojnego podbrodka, przecieral tez nerwowo zwilgotniala od potu lysine. Gdy zakonczyl swa tyrade, westchnal ciezko i zwrocil sie ku oknu oraz mijanym zagajnikom palmowym.
-A jakze by pan chcial ich nauczyc moresu, pulkowniku Donahue? - zapytala uprzejmie ktoras z dam, lecz Baldwin mial wrazenie, ze doslyszal w jej glosie nutke sarkazmu.
-Co? - sapnal otyly wojskowy. - Jak to "jak", droga pani? Przede wszystkim to trzeba bylo zadnych umow nie podpisywac! Zadnej niezaleznosci dla Egiptu, zadnego kondominium sudanskiego, nic z tych rzeczy! Trzeba bylo ustanowic rzady gubernatorskie, a potem rozsiac po kraju silne garnizony, odebrac tubylcom wszelka bron i wylapac tych co sprytniejszych, by dla przykladu paru z nich obwiesic. A potem sprowadzic misjonarzy. Tak, droga pani, wytrwalych misjonarzy z darem przekonywania.
-Ich dar przekonywania mialby byc oczywiscie wspierany przez zbrojne eskorty? - ciagnela dama. Jeremy katem oka zauwazyl, ze byla to towarzyszka niewidomego majora.
-Slowa do tych dzikusow trafiaja z opoznieniem lub zgola wcale. - Donahue zmarszczyl krzaczaste brwi. - Droga pani, my nie jedziemy na wycieczke do Kairu, ale uciekamy przed rebelia w Sudanie! Juz pani zapomniala? Od czasu stlumienia powstania Mahdiego probujemy Sudanczykom wytlumaczyc, na czym polegaja dobrodziejstwa cywilizacji, i gdy juz mamy wrazenie, ze udalo sie ich przekonac, ci ponownie chwytaja za bron. Tak, droga pani, przydalbym misjonarzom zbrojne eskorty. Dla dobra cholernej sprawy.
-Nie przeklinaj, Donahue - odezwal sie surowo major o nieruchomej twarzy. - Damy sluchaja.
-Prawo do samostanowienia... - zaczela jego towarzyszka, ale pulkownik niepomny ostrzezenia wybuchnal belkotliwym smiechem bez cienia wesolosci.
-Toz to wierutna bzdura! - zawolal. - Doprawdy prawo do samostanowienia to chyba najwieksza, a przy tym najbardziej niebezpieczna bzdura, jaka mozna bylo wymyslic w Imperium Brytyjskim. Zupelnie jakbym sluchal przemow jasnie oswieconego Jego Katolickiej Mosci krola Jerzego albo czytal nedzne wypociny tych wszystkich pismakow, przed ktorymi ostatecznie ugial sie rzad w sprawie ustanowienia kondominium sudanskiego.
Slowom Donahue towarzyszylo pogardliwe machniecie dlonia w kierunku korespondenta, ktory naraz poczul, ze nie moze dluzej milczec.
-Nikt nie jest w stanie ujarzmic tych plemion - powiedzial cicho, lecz dobitnie. Gwar rozmow w wagonie naraz ucichl. - Nawet pan, pulkowniku.
-Bredzisz pan - glos starego zolnierza ociekal pogarda. - Moj ojciec sluzyl w 21. Pulku Lansjerow i szarzowal na tych drani pod Omdurmanem...
-Na pana miejscu nie chwalilbym sie tym tak bardzo - przerwal mu niespodziewanie niewidomy major. - O ile dobrze pomne, sporo naszych zginelo podczas tej szarzy, a straty mahdystow okazaly sie niewspolmiernie nikle. Cala bitwe wygralismy zas tylko dzieki karabinom maszynowym Maxima, artylerii i wsparciu ogniowemu kanonierek na Nilu, na co mahdysci, tradycyjnie chcacy rozstrzygnac starcie w walce wrecz, remedium nie znali.
-O co wam wszystkim chodzi, na litosc boska! - uniosl wysoko brwi Donahue. - Mahdysci to, mahdysci tamto, niezwyciezeni, uciskani, gnebieni... Czyzbyscie juz zapomnieli, ze wlasnie przed nimi uciekamy? Nie pamietacie juz, ze byc moze wlasnie teraz te nieszczesne lajdaki dobijaja resztki brygady dzielnego generala Dawesa, a jutro byc moze dotra na brzeg Kanalu Sueskiego? A wszystko tylko dlatego, ze naraz objawil sie wsrod nich kolejny cholerny prorok, ktorego nie bylo stac nawet na wymyslenie sobie nowego imienia!
-Mahdi to nie imie - zauwazyl ktos inny, siedzacy po tej samej stronie wagonu co Jeremy. Dziennikarz wyciagnal szyje i ujrzal mlodego mezczyzne w podniszczonym mundurze RAF-u. Lotnik siedzial wygodnie ze wzrokiem utkwionym w ksiazce i co rusz poprawial wlosy opadajace mu na czolo. Zarowno rysy twarzy, jak i maniery wskazywaly na szlachetne urodzenie, co nie bylo niczym dziwnym, gdyz w silach powietrznych Wielkiej Brytanii, uwazanych za najbardziej elitarna z formacji, starannie wystrzegano sie parweniuszy.
-Co znowu? - warknal Donahue.
-To nie imie - powtorzyl mlody oficer i zamknal ksiazke. Promienie zachodzacego slonca odbily sie w zloconych literach na okladce: "Christabel by Samuel Taylor Coleridge", jak przeczytal Jeremy. Lotnik dokonczyl: - Mahdi to tytul proroka islamu, a oznacza "prowadzony przez Boga".
-I to dlatego nie ma na tym swiecie sily, ktora moglaby ujarzmic plemiona sudanskie - odezwal sie dziennikarz. - Ich bronia nie sa bowiem noze czy karabiny, ale wiara, niewzruszona, zelazna wiara w to, ze prowadzacy ich prorok mowi glosem Allacha. I dla pana informacji, Donahue, bardzo sie niepokoje powstaniem derwiszow. Tym bardziej ze widzialem ich w boju.
-Czy to prawda, ze pozeraja chrzescijan? - spytala ktoras z dam.
Dziennikarz zagryzl warge.
-Nie, droga pani. To Papuasi, ale od tych dzieli nas spory szmat drogi - odparl uprzejmie. Mlodziutka dziewczynka siedzaca tuz za nim parsknela glosnym smiechem, lecz ucichla zganiona przez piastunke.
-W BBC mowiono, ze general Wavell organizuje posilki dla oddzialow Dawesa - powiedzial niewidomy on cer. - Przesunal na poludnie pozostale brygady 8. Dywizji Piechoty, a z Anglii plyna juz konwoje z posilkami i zaopatrzeniem.
-Tak, i to jest odpowiedz na te panskie grozby o ich proroku, panie... panie...
-Baldwin - podpowiedzial Jeremy.
-Wlasnie, panie Baldwin - zasmial sie tryumfalnie Donahue. - Tak powinna wygladac nasza odpowiedz! Bron maszynowa! Czolgi! Samoloty! Dzieki nowoczesnym technologiom rozgnieciemy tych dzikusow na miazge!
-Zapewniam pana, ze te dzikusy maja bron maszynowa, i to calkiem sporo - zgasil jego entuzjazm mlody oficer RAF-u. Mowil spokojnym, wywazonym glosem, lecz Jeremy odniosl wrazenie, iz z trudem panuje nad emocjami.
-W tych madrych ksiazkach zes pan to wyczytal? - parsknal otyly pulkownik.
-Wykonywalem loty rozpoznawcze dla Dawesa na rozklekotanym lysanderze. - Pilot spojrzal mu prosto w oczy. - Przedwczoraj przelecialem zbyt blisko bandy pladrujacej nasz garnizon na pograniczu sudanskim. To cud, ze w ogole posadzilem samolot.
-Moj Boze! - westchnela siedzaca naprzeciwko niego matrona i obrzucila go spojrzeniem pelnym niedowierzania, lecz mlody czlowiek zdazyl juz powrocic do lektury.
-Mahdysci postepuja blyskawicznie - dorzucil Jeremy, wpatrujac sie w mijane palmy. - Wielu wojskowych, w tym sam general, twierdzi, ze dzialaja oni wedle jakiegos odgornego planu, nie tak jak szescdziesiat lat temu. Zanim konwoje z Anglii dotra do Aleksandrii, zajma juz pewnie polowe Egiptu i wybrzeze Kanalu Sueskiego. Czeka nas dluga, uciazliwa i niezwykle krwawa wojna.
Ostatnie slowa zabrzmialy niezwykle zlowieszczo i w wagonie zapadla calkowita cisza przerywana jedynie stukotem kol pociagu. Z zamyslenia wyrwal dziennikarza gwizd lokomotywy, ktory zagluszyl wsciekle przeklenstwo Donahue.
-Dosc tego! - burknal lysy pulkownik, wstajac ociezale z zajmowanego przez siebie miejsca i ocierajac spotniale znow czolo. - Poszukam sobie innego wagonu, gdzie miast bajek o zelaznym wilku bede mogl posluchac czegos konstruktywnego. Do widze...
Niespodziewanie szyba, przy ktorej stal, rozprysla sie w drobny mak, obsypujac go deszczem odlamkow. W ulamek sekundy pozniej pociag zaczal gwaltownie hamowac.
Nawet przerazliwy zgrzyt hamulcow nie byl w stanie zagluszyc wrzawy, ktora wybuchla w wagonie. Donahue stracil rownowage i z okrzykiem przerazenia przygniotl siedzaca obok niego dame. Kilka osob spadlo na podloge lub runelo na sasiadow siedzacych naprzeciwko, wokol walily sie z polek walizki i kufry, ktos z przerazeniem ogladal swe zakrwawione dlonie. Wrzaski paniki oraz bolu przeplataly sie z przeklenstwami, a takze coraz glosniejszymi wolaniami o pomoc.
Naraz pociag stanal i Jeremy mogl wreszcie uwolnic sie od krzyczacej piskliwie starszej pani, na ktora rzucila go sila ciezkosci. Zgrzyt hamulcow ucichl, a przerazeni, oszolomieni ludzie jeli wstawac na nogi i rozgladac sie niepewnie wokol siebie.
-Na wszystkie swietosci, dlaczego my stoimy?! - wykrzyknal jakis starzec, probujac zrzucic przygniatajaca go walizke.
-Na litosc boska, czyzby to koniec swiata? - wolala ktoras z podroznych, niemloda kobieta w sukni przybrudzonej od upadku, toczac wokol polprzytomnym spojrzeniem.
Wtedy szyba rozprysla sie calkowicie, a dama z okrzykiem bolu upadla na podloge i znieruchomiala. Na materiale jej sukni szybko rosla plama krwi.
-O Boze... - wyszeptal Baldwin. - Lekarz! - wykrzyknal, zrywajac sie na rowne nogi. - Czy jest tu jakis lekarz?
Rzut oka przez roztrzaskane okno uswiadomil mu, ze za chwile lekarz nie przyda sie ani rannej kobiecie, ani nikomu z podroznych. Najpierw dostrzegl dlugie cienie splywajace w dol zboczy wydm, a potem wciaz drobne sylwetki jezdzcow na wielbladach, wyraznie odcinajace sie od ciemniejacego szybko nieba. Przez odglosy zamieszania przebily sie ich tryumfalne okrzyki i niemrawa jeszcze palba karabinowa.
-Zasadzka! - Ktos w zdemolowanym wagonie dostrzegl to samo co on. - Mahdysci!
Nastepne wydarzenia potoczyly sie z predkoscia lawiny. Ktorys z derwiszy wystrzelil czerwona race i runal w dol zbocza, a za nim cala banda rozmazana w promieniach zachodzacego slonca. Jeden z zolnierzy stanowiacych eskorte pociagu przypadl do okna, lecz potracil go purpurowy na twarzy pulkownik Donahue, z wysilkiem wlekacy swoj kufer w strone drzwi.
-Derwisze! - ryczal. - Uciekajcie!
Jego krzyki zaalarmowaly reszte pasazerow, ktorzy natychmiast rzucili sie ku wyjsciu. Niektorzy nie chcieli zostawic bagazy, przez co powstal tym wiekszy scisk. Nikt nie zwracal uwagi na kobiety, dzieci czy starcow, ludzie z poczerwienialymi z wysilku twarzami parli naprzod, torujac droge lokciami i kolanami. Ktos roztrzaskal kolejne okno i wyskoczyl na zewnatrz, rozcinajac sobie przy tym noge o tkwiacy w ramie kawalek szyby.
Jeremy tkniety zlym przeczuciem spojrzal przez okno po przeciwnej stronie wagonu.
-Czys pan rozum postradal, Donahue?! - wrzasnal, probujac przekrzyczec przerazony tlum walczacy o droge na zewnatrz. - Przeciez oni wystrzelili race! To na pewno znak dla innych! Po drugiej stronie czeka kolejna horda!
-Daj mu pan spokoj, Baldwin - rzucil mlody pilot, ktory wsunal ksiazke w kieszen spodni i przykleknal przy oknie z pistoletem Webley w garsci. Byl blady jak sciana, jego glos lekko drzal, ale wydawal sie panowac nad soba. - Jak chce pieszo uciekac przed jezdzcami pustyni, droga wolna.
Galopujacy mahdysci byli coraz blizej, niektorzy probowali juz strzelac z rozkolysanych grzbietow wielbladow. Zolnierze eskorty, zdenerwowani, z blyszczacymi oczyma, odpowiedzieli ogniem - kilku mahdystow spadlo z siodel, lopoczac dziko szatami. Zbity tlum przy drzwiach nagle zafalowal, przerazeni pasazerowie odskoczyli do tylu, tratujac siebie nawzajem. Ktorys z nich padl na kolana i zaczal glosno spiewac psalm trzesacym sie glosem.
Dziennikarz raz jeszcze spojrzal za siebie i zrozumial, ze sie nie pomylil.
W kierunku Donahue, ktory zdolal juz odbiec kilkadziesiat metrow od wagonu, galopowal jezdziec na wielbladzie. Stary zolnierz upuscil kufer i jal gmerac przy kaburze pistoletu, nie przestajac ciskac obelg, jednakze derwisz byl szybszy Szeroki sudanski miecz odbil rdzawe promienie slonca i rozlupal czaszke pulkownika, a gdy poderwal sie ponownie w gore, siejac gradem krwawych kropel, Donahue opadl miekko na piasek. Mahdysta wrzasnal tryumfalnie, a okrzyk powtorzylo kilkunastu jezdzcow pedzacych w slad za nim. Ich ciemne, postrzepione szaty falowaly niczym skrzydla pustynnych sepow.
-Po drugiej stronie! - wrzasnal Jeremy. Jeden z zolnierzy zdezorientowany uniosl glowe, lecz w tej samej chwili padl trafiony przypadkowa kula. Jego krew chlusnela prosto na twarz czolgajacej sie starszej damy, ktora rozpaczliwie probujac ja zetrzec, zaczela histerycznie krzyczec. Pilot wychylil sie za okno i oproznil caly magazynek pistoletu w najblizszych derwiszy. Blask wystrzalu opromienil jego twarz - blada, spotniala, z mocno zacisnietymi ustami.
Nie odstraszylo to jednak nacierajacych, ktorzy niemal jednoczesnie przypadli do obu scian pociagu. Zatrzymywali ryczace chrapliwie wielblady tuz przy wybitych szybach i strzelali bez litosci do szukajacych schronienia pasazerow, a inni zeskakiwali juz z grzbietow wierzchowcow, by wedrzec sie do wnetrza wagonow z nozami i mieczami. Dzikie wrzaski po arabsku oraz wystrzaly z karabinow calkiem zagluszyly okrzyki przerazenia czy wolania o pomoc.
Jeremy pochwycil porzucony karabin, wycelowal niewprawnie i nacisnal spust. Napastnik w zakrwawionym burnusie, ktory wlasnie przetrzasal otwarta walizke, zatoczyl sie i zlapal za ramie zaskoczony naglym bolem. Dostrzeglszy dziennikarza, wyszarpnal zza pasa noz, szczerzac dziko zeby. Baldwin przez sekunde, dwie zmagal sie z opornym zamkiem, probujac przeladowac, lecz w koncu w ostatniej chwili upuscil bron i odtoczyl sie w bok. W tym momencie tuz za plecami uslyszal glosny huk. Derwisz charknal, rzygnal krwia i padl jak dlugi.
Korespondent nie pozwolil sobie ani na chwile ulgi. Chcial sie poderwac i znow chwycic za porzucony przed momentem karabin, lecz niespodziewanie droge zagrodzil mu uratowany w Asuanie Egipcjanin. Nieznajomy przykucnal przy nim, podrzucil do ramienia stara, przykurzona strzelbe, ani chybi wyszarpnieta ktoremus z napastnikow, i znow wypalil.
Kolejny mahdysta spadl z wielblada, lecz inni ani mysleli ustapic. Kule z ich broni rwaly tapicerke siedzen, masakrowaly boazerie i szarpaly ludzkie ciala, w wiekszosci nieruchome. Niewidomy major zacisnal dlonie na szyi ktoregos z napastnikow, broniac mu dostepu do swej towarzyszki, smiertelnie bladej, lecz nadal wprawnie przeladowujacej pistolet, gdy inny doskoczyl don od boku i cial szerokim kindzalem. Kule kobiety oraz pilota RAF-u przeszyly go o ulamek sekundy za pozno - oficer walil sie juz na podloge, broczac obficie krwia z rozdartego ramienia.
-Oliver! - krzyknela histerycznie kobieta i skoczyla, by oslonic go wlasnym cialem.
Do wagonu wdarlo sie kilku kolejnych derwiszy, dobijajac rannych i przetrzasajac bagaze w poszukiwaniu kosztownosci. Dwoch zginelo powalonych celnymi strzalami Egipcjanina oraz mlodego pilota. Wstrzasniety dantejskimi scenami Jeremy rowniez uniosl bron, lecz rece mu drzaly, tak ze nim zdolal zgrac szczerbinke z rozkolysana muszka, bandyci zdazyli porwac kilka toreb i zniknac.
I wtedy gestniejacy z wolna mrok rozpedzil rozblysk strzelajacego seria pistoletu maszynowego.
Seria byla cicha, przytlumiona, a wystrzaly bardziej przypominaly dudnienie anizeli trzaski, lecz plomien wylotowy byl jasny i wrecz oslepiajacy. Rozswietlani co ulamek sekundy derwisze wydawali sie uczestniczyc w szalenczym tancu ognia, kolejnym, ktory mial uwolnic ich od ulomnosci ludzkich cial, a dusze przyblizyc do Allacha. Czas nagle wydawal sie plynac niezwykle wolno i minely trzy, moze nawet cztery rozblyski, nim Baldwin odwrocil glowe, by dostrzec strzelajacego.
-Jalla, jalla! [szybciej] - wrzeszczal derwisz w czarnym turbanie, ktory usilowal opanowac swego wielblada kilkanascie metrow za linia walczacych.
Bron trzymal wzniesiona ku ciemniejacemu gwaltownie niebu i co rusz puszczal serie ku coraz smielszym gwiazdom. Rozblyski plomienia wylotowego odbijaly sie na stali lufy. Oniemialy Jeremy nie mogl spuscic z niej oczu.
"Pistolet maszynowy - pomyslal. - Taki jak wtedy..."
Niespodziewanie odglosy wystrzalow ucichly, a nadal wrzeszczacy mahdysci poczeli wdrapywac sie na grzbiety wielbladow, w wiekszosci objuczeni lupami. Wkrotce ciemnosci spowijajace wydmy pochlonely ostatnich jezdzcow, a w zdemolowanych wagonach pociagu nastala grobowa cisza przerywana z rzadka jekami rannych lub szlochem nielicznych ocalalych. Mlody pilot upuscil pistolet i wymiotowal w kacie odwrocony plecami. Gdzies huczaly coraz smielsze plomienie.
-Jest pan caly?
Egipcjanin musial powtorzyc to pytanie jeszcze trzy razy, nim dziennikarz wreszcie sie ocknal i spojrzal na niego przytomniej.
-Co? - wyjakal. - Tak, chyba tak. Boze, dzieki za ten strzal. Chyba jestem panskim dluznikiem.
Wokol zapadaly juz ciemnosci, ale w blasku nieodleglych plomieni dostrzegl, ze drobna, pomarszczona twarz Egipcjanina rozciaga szeroki usmiech.
-W Asuanie zrobil pan dla mnie o wiele wiecej - powiedzial nieznajomy. Mowil po angielsku z twardym arabskim akcentem. - Mam na imie Selim, efendi.[panie]
-A ja Jeremy. - Korespondent potrzasnal glowa, probujac odzyskac przytomnosc myslenia, po czym rozejrzal sie w poszukiwaniu swego plecaka. - Jeremy Baldwin. Coz, Selim, to byla krotka znajomosc, ale i tak nigdy jej nie zapomne. Pamietasz, gdzie zlozylem swoje rzeczy?
-Tam, przy wejsciu, efe... Jeremy znaczy sie.
Dziennikarz ruszyl we wskazanym kierunku. Potykal sie o porozrzucane kufry i strzaskane fragmenty siedzen, a czasem rowniez o zakrwawione, zesztywniale juz ciala wpatrzone wen szklistymi, niewidzacymi oczami. Niespodziewanie ogarnal go zimny, calkowicie irracjonalny lek przed nadepnieciem na ktores z nich i gdy dotarl na sam koniec wagonu, az drzal z napiecia. Jego plecak, przygnieciony cialem trafionego kilkunastoma kulami zolnierza, wydawal sie nienaruszony, natomiast aparat fotograficzny zniknal bez sladu.
-Niech to licho! - zaklal bezradnie Jeremy, po czym wyszarpnal plecak spod trupa, zarzucil go sobie na plecy i zeskoczyl na piasek pustyni.
-Wybiera sie pan gdzies, Baldwin? - uslyszal za soba.
Odwrocil glowe. W wejsciu do wagonu stal mlody pilot z pistoletem w dloni. Byl wciaz blady, lecz juz przezwyciezyl wczesniejsza slabosc. Calkiem zwyczajnym, nieprzystajacym do sytuacji gestem odgarnal niesforny kosmyk wlosow z czola i usmiechnal sie lekko.
-Tak - mruknal dziennikarz. - Ale nie powinno to pana specjalnie interesowac, panie...
-Oswald. Terrence Oswald. - Pilot zeskoczyl na piasek i stanal tuz obok niego. - Dlaczego nie powinno mnie to interesowac? Czyzbysmy nie jechali na tym samym wozku?
-Owszem. - Jeremy przygryzl warge i spojrzal na podziurawiony kulami, nieruchomy pociag i martwa lokomotywe, z ktorej komina saczyl sie rzedniejacy jasny dym. Z okien jednego z wagonow buchaly coraz zywsze plomienie, ogarniajac juz dach. Dwoje ludzi, pomagajac sobie nawzajem, ostroznie zstepowalo po schodkach na piasek, ktos inny kleczal i modlil sie ku niebu, na ktorym migotaly juz pierwsze gwiazdy. Jeki rannych i wolanie o pomoc byly coraz glosniejsze.
-Owszem - powtorzyl, szczekajac lekko zebami. Wraz z nadejsciem zmierzchu temperatura spadala rownie szybko jak napiecie po starciu. - Dobrze, powiem panu, Oswald. Ruszam w slad za tymi derwiszami.
-Dlaczego? - zdumial sie pilot. - Powinnismy chyba...
-Tak - odparl zniecierpliwiony Baldwin. - Powinnismy pomoc tym nieszczesnikom, wiem. Przykro mi, ale ja sie do tego nie nadaje. Ci ludzie potrzebuja lekarza albo ksiedza, ja natomiast nie jestem ani jednym, ani drugim. Jestem natomiast korespondentem wojennym I powiem panu to: zostalismy zaatakowani przez liczna, dobrze uzbrojona bande mahdystow jakies dwiescie mil od Asuanu i prawie dwiescie piecdziesiat mil od pozycji oddzialow Dawesa. Czyli w miejscu, gdzie przynajmniej nominalnie kontrole sprawuje rzad Egiptu oraz wojska Wielkiej Brytanii. Nie dziwi to pana?
-Dziwi. I to bardzo - rzekl Oswald. - Chcialby pan udac sie w slad za nimi?
-Tak - zacisnal zeby dziennikarz i odwrocil wzrok.
-Odwazny z pana korespondent, Baldwin. Ale to zadanie raczej dla wyszkolonego zwiadowcy. Mam nadzieje, ze starczy panu odwagi rowniez na to, by choc troche pomoc tym ludziom?
-Mowilem juz, ze...
-Wiem. Ale oprocz ksiedza i lekarza ci ludzie potrzebuja rowniez kilku silnych mezczyzn do sciagniecia pni, ktorymi mahdysci zatarasowali torowisko - zauwazyl lotnik. - Jak juz to zalatwimy, chetnie wybiore sie z panem.
-Pan, Oswald?
-Juz mowilem. To zadanie dla zwiadowcy.
Myli sie ten, kto twierdzi, ze przyszlosc Europy rozstrzygnie sie na europejskich polach bitew. Kazde panstwo naszego kontynentu, zarowno chrzescijanskie, jak i poganskie, jest dzis nierozerwalnie zwiazane ze swym zamorskim skarbcem, obojetnie, czy lezy on w Afryce, Azji czy Lyonesse, a zabrac mu ow skarbiec to jakby stracic je z zajmowanego dotad szczebla na drabinie hierarchii, uczynic pariasem wsrod bogatych sasiadow. Dlatego apeluje, szanowni panowie, nie zapominajmy o Egipcie! Nie zapominajmy o Kenii, Sudanie czy Kraju Przyladkowym! Nie stac nas na to, by okradano nasze skarbce, strzezmy ich rownie uwaznie, jak strzeglibysmy Midlands czy Kornwalii! Dlatego apeluje - wyslijmy dodatkowe dywizje do Sudanu, nim bedzie za pozno!
Slowa konczace ostatnie publiczne
przemowienie Winstona Churchilla
wygloszone 5 pazdziernika 1939 roku
3
Martin Stockton, zastepca redaktora naczelnego "The Times", mial irytujacy zwyczaj pieczolowitego gaszenia papierosow. Krecenie petem w czubatej popielniczce pochlanialo go calkowicie i sprawialo, ze zupe