MORTKA MARCIN Raqnarok 1940 MARCIN MORTKA Tom I A gdy wsiakla w angielska ziemie krew bohaterow, a na wietrze zwyciesko zalopotaly sztandary z krukami, skrzyknal Odyn braci na ting w sadybie swej zimnej zwanej Hlidskjalf, by wspolnie Midgardem na nowo rozporzadzic. Powital przybylych rogiem z miodem sytym i rzekl:-Jam ci syna naszego Haralda Surowego, konunga Nordveghr, w boju natchnal, przeto mnie sie nalezy piecza nad Nordveghr. On tez, skoro jako ostatni z wikingow mestwem sie okazal, winien przewodzic reszcie konungow. Zaszumieli w odpowiedzi bogowie, pokrecili glowami, za brody sie szarpali, az powstal Thor i wyrzekl z gniewem: -Zda mi sie, ze nie po to sie zebralismy, by Midgard podzielic, lecz by woli waszej wysluchac, ojcze. Skoro wam sie Nordveghr spodobal, tedy ja dla siebie Vinlandie wezme. Powiode nowych osadnikow za morze, pomoge im nowy kraj zbudowac i Skraelingow pograzyc. Byle dalej od was i knowan waszych. Zasepil sie tedy Odyn i juz odrzec mial co niepokornemu synowi, gdy Frey sie odezwal. -Ja tedy Swionow pod opieke swa wezme - powiedzial predko a zazdrosnie. - Miluja tam mnie, a ja ich rowniez miluje. -Jeno milosc ci w glowie, Freyu nadobny! - huknal na to Tyr straszliwy. - Jam bogiem wojny, nie gorszym od Thora, tedy rowniez lud powiode, by krolestwo mi wykul. Na wschod pojdziem, ku stepom Gardarike. Tam krolestwo Holmgardu zbuduje. I bacz, Thorze! Niebawem sie okaze, kto mozniejszy! -Jusci, rad bede obaczyc! - wykrzyknal Heimdal, herold bogow. - Albowiem mnie sie zdaje, ze najmozniejszym nie ten, kto puszcze karczuje, lecz pokropiencow z dymem puszcza! Wezme ci ja Danow jako lud swoj i powiode ich na ziemie Bogaofiary. I wykrzykiwali mnodzy bogowie, a tingowi konca nie bylo. Aegir wladztwo nad Grenlandia objal. Bragi Islandie otrzymal, Magni Hjaltland, a Modi wyspe Man. Jeno Loki ludu swego nie dostal, ale nie znac bylo po nim zawisci ni rozczarowania. Przygladal mu sie bacznie Odyn niespokojny, az w koncu, spokoj jego widzac niezlomny, zapytal ze zdumieniem: -A ty, Loki, wladztwa nie pragniesz? Rzadzic nad wlasnym ludem nie chcesz? -Przecie ja juz mam swoj lud, ojcze nas wszystkich - rzekl na to Loki przebiegle. - Wszyscy sprytni a madrzy sa mym ludem. Bajka islandzka z XII wieku 1 Hlidskjalf w istocie bylo zimnym miejscem, a ponadto ciemnym i przerazajacym. Dudniace kroki, ktore dobiegaly z mroku, przejmowaly oczekujacych strachem i co rusz ktorys z nich zerkal z niepokojem ku wejsciu tchnacemu niebieskawa lodowa poswiata.I w koncu kroki ucichly. Na progu stanal wysoki, siwobrody starzec o hardej twarzy i oku przeslonietym opaska. Powoli, zupelnie jakby chcial przedluzyc manifestacje swej pozycji, szedl wsrod zebranych scigany ich przestraszonymi, niepewnymi spojrzeniami, az nagle odwrocil sie z furkotem szat. -Wreszcie was widze wszystkich, cholerna zgrajo nieudacznikow - warknal, a jego jedyne oko lsnilo niewyslowiona furia. - Zaiste wielka to chwila. Skupcie sie wiec, bo chcialem wam zadac wiele pytan. -Ciebie tez milo nam ujrzec, ojcze - z kpina w glosie rzekl jeden z zebranych, czarnobrody, barczysty olbrzym o niemalze zrosnietych brwiach. Jedyna reakcja starca na jawna zaczepke bylo pogardliwe wydecie warg. Pstryknal chudymi palcami i naraz ciemnosci zafalowaly odslaniajac mape Europy. -Najpierw porozmawiamy sobie o starych dziejach - oznajmil. - Jest bowiem kilka spraw, ktore mnie przygnebiaja, a nawet przerazaja. Kilku z zebranych spojrzalo po sobie z wahaniem. -Czy ktos z was, o wielcy, moglby mi przypomniec ostatnia wojne, w ktorej niezwyciezeni Normanowie oglosili swe zwyciestwo? - ciagnal starzec. Zapadla cisza. Przerwal ja dopiero donosny glos meza stojacego na samym koncu, tuz przy emanujacym blekitem wejsciu. -W 1812 wojska Danii pokrzyzowaly plany tego wscieklego psa Napoleona - oznajmil z duma. - Najpierw polamal sobie zeby na umocnieniach linii Danevirke, a potem umykal jak skopany pies az do Saksonii. Oczy wszystkich spoczely na tym jedynym, ktory odwazyl sie tak zuchwale odpowiedziec gospodarzowi. Byl to wysoki maz o szlachetnej twarzy i osobliwie pieknych oczach lsniacych niczym gwiazdy. -Zaiste oto powod do dumy! - zadrwil starzec. - Czyz nie cieszy nas wszystkich waleczny wyczyn naszych braci Danow, ktorzy przesiedzieli kilka szturmow w cieniu swych wielkich armat, a swoj tryumfalny poscig za wrogiem zakonczyli zajeciem marnego Sonderjyllandu! [(dan.) - Szlezwik] Czesc wam i chwala, bohaterowie ze Skanii i Jutlandii! -Nikt przed nami nie zadal mu kleski! - obruszyl sie maz z oczyma niczym gwiazdy. -Wyscie tez tego nie uczynili, marny pyszalku! Napoleona rozbila koalicja angielsko-pruska, ktorej wyscie jeno ulatwili zadanie. Na ognie Ragnaroku, zaiste zmiekly wam karki, skoro szczycicie sie wygrana w potyczce sprzed stu lat. Gdzie ci Danowie, ktorzy ongis rozbijali papieskie krucjaty i hulali bezkarnie po ziemiach Cesarstwa Zachodniorzymskiego! Gdzie ci Danowie, ktorzy przez tyle wiekow zaciskali dlonie na gardlach angielskich krolow! Gdzie sa zwyciezcy spod Wormacji i Exeter? Cisza, ktora nastapila po slowach starca, byla ciezka, niemalze namacalna. -Wszystkim wam karki zmiekly - wysyczal siwobrody, mierzac kazdego z zebranych miazdzacym spojrzeniem. - Gdzie sa ci Swioni, ktorzy zdusili zakon rycerzy gotlandzkich i przez wieki ciemiezyli Polske? - zapytal postawnego, urodziwego meza ze zlocistymi lokami. - Gdzie waleczni wojownicy z Holmgardu, ktorzy zniszczyli potege Bizancjum i zwyciesko stawili czola Zlotej Ordzie? - zapytal innego, surowego woja bez jednej reki. - Co sie stalo z zolnierzami Vinlandii, ktorzy starli na pyl potege Anglikow i tylekroc wygrywali wojny z Hiszpanami wsrod Wysp Karaibskich? Ostatnie pytanie skierowane bylo do czarnobrodego olbrzyma, ktory w odpowiedzi zmarszczyl czolo, az ogromne, krzaczaste brwi niemalze zakryly oczy. -Owi zolnierze pilnuja dzis pokoju, ojcze - oznajmil hardo. - Bo czasy sie zmienily. -Zaiste zmienily sie! - wybuchnal smiechem jednooki starzec, lecz nie bylo w tym ani krzty wesolosci, tylko przerazliwy ziab. - Od trzystu lat zaden z was nie powiodl swego narodu na wojne! Od trzystu lat chuchacie na swych poddanych i pilnujecie, by zyli w zgodzie i szybko sie bogacili. -To zle? - zapytal pieknooki mezczyzna. -Zle? - zatrzasl sie ze zlosci starzec. - W dzielnicach portowych Birki, Haithebu, Truso i Hammarhafnu wzniesiono piekne koscioly, ponoc dla marynarzy z Europy chrystusowej. Ile golonych lbow wyje po jarmarkach w Danii, nikt juz zliczyc nie potrafi, podobnie jak nikt juz nie ogarnie ilosci band wyznawcow Bogaofiary w Vinlandii! -Czasy sie zmieniaja - powtorzyl z naciskiem czarnobrody oficer, ignorujac jawna grozbe w slowach jednookiego. - Trzeba zezwolic na pewna tolerancje... -Durnys! - starzec ryknal z tak niewyobrazalna wsciekloscia, az olbrzym pobladl i odwrocil wzrok. W sali naraz stalo sie ciemniej, mroczniej. - Durniscie wy wszyscy! Po co wielcy bohaterowie naszych ludow przelewali krew swa i swych wojow? Po co Ketil Pijacy Krew, Thorfinn Zlamany Miecz i Ulfgrim Zdeptany Kwiat wraz z innymi, ktorych wymienic nie sposob, rozbijali wrogie armie, obalali krolow i cesarzy oraz pladrowali kraje? Byscie wy teraz zaprzepascili ich dorobek swoja gnusnoscia? Swoja pozalowania godna tolerancja! Czyscie zapomnieli, capy obmierzle, kim jestesmy? Pamietacie jeszcze, czemu zawdzieczamy swoj byt? Chwila ciszy, ktora nastapila po slowach starca, byla jeszcze straszniejsza od jego tyrady, gdyz kazdy z zebranych spodziewal sie kolejnego wybuchu. Jednooki starzec opuscil jednak glowe i powiedzial cicho: -Nasza przeszlosc jest krwawa, a terazniejszosc wygodna, ale przyszlosc niepewna, grozna. Po coz zjechali sie krolowie waszych panstw na Alltingu? [(dan.) - najwazniejsze zgromadzenie parlamentarne w Braterstwie Normanskim, jedyny organ wladny rozstrzygac spory miedzy wladcami krolestw normanskich] Po coz przywlekli ze soba bandy nadetych krewniakow, ktorzy z przekonaniem twierdza, iz ich rody wladaly kiedys Irlandia, Orkadami czy Szkocja? Do wojny beda judzic, sojusze zawierac? Nie, skadze. Beda sie nadymac w strojnych szatach, napawac swa wielkoscia, wznosic toasty za swych przodkow i wyglaszac harde mowy przed tlumami podpitych, zachwyconych gowniarzy. A wasi poddani, bracia? Kim stali sie wasi poddani? Jak wielu sposrod nich prawdziwie otwiera swe serce podczas blotu [Blot (dan.) - uczta ku czci bogow lub elfow] czy szczerze sklada ofiare na horgru? [Horgr (dan.) - kamienny stozek o znaczeniu kultowym] Kto z nich potrafi wymienic czyny bojowe swych przodkow czy ulozyc zgrabny kenning [Kenning (dan.) - metafora] na czesc ich badz wlasna? Tracimy nasza sile, bracia. Krew naszych poddanych zaczyna stygnac, ich mysli odwracaja sie od nas, a golone lby nieustepliwie na to czekaja. Nasz swiat moze wkrotce sie skonczyc. Znow zapadla cisza, jeszcze mrozniejsza niz przed momentem. Po scianach wolno pelzal szron. -Nie mozemy pozwolic, by dobiegl konca - szeptal starzec. Wokol jego ust rozkwitaly obloczki pary, a kilka kosmykow brody skul juz lod. - Nie mozemy. Powiem wam zatem, co nalezy uczynic... Jeden po drugim zgromadzeni w sali przybysze opuszczali glowy na znak zgody, a ostatni z ociaganiem uczynil to czarnobrody olbrzym. Dopiero wtedy na wykrzywionych, sinych ustach starca pojawil sie usmiech tryumfu. Podobny usmiech przemknal przez oblicze rudowlosego mlodzienca, ktory stal w rogu i przez caly czas nie wyrzekl ani slowa. Ich spojrzenia spotkaly sie na chwile krotka jak mysl, a potem siwobrody gospodarz powtorzyl: -Powiem wam, co nalezy zrobic. A wy wypelnicie moja wole. * * * Hjarni zaczynal nabierac nadziei.Latem roku 1915, gdy na polach bitew odleglej, zatopionej za horyzontem chrzescijanskiej Europy grzmialy dziala i terkotaly karabiny maszynowe, uwage wszystkich Islandczykow jak zwykle przyciagaly rowniny parlamentarne Tingvellir, gdzie jak co roku odbywal sie Allting - ciagnace sie przez dwa tygodnie obrady godich [Godi (dan.) - wodz-kaplan; tu: przedstawiciel okregu w parlamencie] oraz towarzyszace im rozliczne procesy sadowe. Jednakze dla mniej zainteresowanych polityka czy nieuwiklanych w procesy wydarzenie to stanowilo przede wszystkim okazje, by spotkac przyjaciol, wspolnie napic sie miodu, ubic interes, uzgodnic malzenstwo, a nawet wygrac troche pieniedzy na walkach koni. Jesli zas wierzyc zapewnieniom gazet, tego roku po raz pierwszy od pietnastu lat obrady miala uswietnic wizyta wladcow wszystkich krolestw Braterstwa Normanskiego, co oznaczalo niezapomniany spektakl dumy i splendoru. Plotki glosily, ze stawi sie tam nawet prezydent Vinlandii, co byloby pierwszym jego oficjalnym spotkaniem od czasu zmiany ustroju z krolestwa na republike. Nic dziwnego, ze Islandczycy oczekiwali Alltingu z wielka niecierpliwoscia, jednakze Hjarni mial swoj wlasny powod. Przed dwoma tygodniami na swiat przyszla jego coreczka Dageir i niczego tak nie pragnal, jak pochwalic sie wspaniala wiescia przed paczka przyjaciol, ktorzy wraz z nim studiowali na Uniwersytecie Republikanskim. W skrytosci ducha wyobrazal sobie ich radosne gratulacje i glosne toasty wznoszone w intencji tego, ktory jako pierwszy z rocznika dorobil sie potomka. Tak wiec gdy pan Josteinn, szef Hjarniego i dyrektor niewielkiego luksusowego hotelu "Dimmu Borgir", kategorycznie oswiadczyl, ze nie chce slyszec o zadnym urlopie, rozpacz mlodzienca nie miala granic. Natychmiast spochmurnial, zamknal sie w sobie i zaczal unikac przyjaciol, ktorzy z entuzjazmem szykowali sie do drogi, a gdyby nie przygana jego irlandzkiej zony, powoli dochodzacej do siebie po porodzie, gotow bylby zapomniec nawet o corce. Zacisnal wiec zeby i wrocil do pracy, przy kazdej okazji wbijajac nienawistne spojrzenia w plecy Josteinna i zyczac mu z calego serca, by opuscily go fylgje. [Fylgja (dan.) - duch opiekunczy; rowniez: tajny agent policji] Tymczasem dyrektor, najwyrazniej obojetny na klatwy podwladnego, zapedzil cala swa sluzbe, zarowno wolnych, jak i thrallow, [Thrall (dan.) - niewolnik] do generalnych porzadkow w hotelu. Hjarni zmuszony byl harowac po kilkanascie godzin na dobe, co znow wywolalo niezadowolenie ze strony zaniedbywanej zony. Niepocieszony i sfrustrowany z coraz mniejsza ochota wracal do swoich zajec, przez caly czas zadajac sobie w duchu pytanie, po co gruntownie szykowac pokoje w hotelu na kompletnym zadupiu, w chwili, gdy uwaga calego normanskiego swiata skupia sie na Alltingu. Porzucil swe rozwazania kilka dni pozniej, gdy przed hotelem wyhamowala pomalowana na szaro ciezarowka, a ze srodka wyskoczylo kilkunastu zolnierzy Vikingasveitin uzbrojonych w nowiutkie karabiny. Popedzani rozkazami roslego hersira, [hersir (dan.) - oficer] ktory mowil z akcentem z Wysp Owczych, skrupulatnie przetrzasneli budynek hotelu oraz jego okolice, nastepnie otoczyli go zasiekami, a droge dojazdowa zagrodzili szlabanem. Z posterunku zlozonego z workow wypelnionych piaskiem wyjrzaly lufy karabinow maszynowych Gungnir. Widzac uleglosc, z jaka dyrektor Josteinn powital przybyszow, oraz metodyczna dokladnosc zolnierzy, Hjarni szybko doszedl do wniosku, ze najwieksza przygoda tego lata niekoniecznie przydarzylaby sie na rowninach Tingvellir. Zlosc wnet ustapila miejsca ciekawosci i Hjarni spedzil pol nocy na snuciu domyslow, ku wscieklosci zony ignorujac placz niemowlecia. O swicie nastepnego dnia jak zwykle stawil sie przy recepcji, by otrzymac pierwsza porcje polecen od pana Josteinna. Ku jego zaskoczeniu miast dyrektora hotelu na spotkanie wyszedl hersir Vikingasveitin, ktory szorstkim tonem nakazal mu ustawic stoly w restauracji w podkowe, a potem zagonic thralli do przygotowywania trunkow i lekkich przekasek. Oficer nie uznal za stosowne udzielic mu zadnych dodatkowych wyjasnien, a Hjarni nie zdobyl sie na odwage, by zaczac pytac. Potulnie przystapil do pracy, a wtedy dostrzegl, ze oprocz pana Josteinna znikla rowniez wiekszosc personelu. Hotel "Dimmu Borgir" byl niemal calkowicie pusty. Do pomocy pozostalo tylko dwoje przestraszonych starszych Irlandczykow, ktorzy rowniez swiadomi byli nieoczekiwanych zmian i przez pol dnia przyciszonymi szeptami snuli coraz gorsze wizje ich przyszlosci. W koncu ciekawosc Hjarniego wyparowala, ustepujac miejsca niepokojowi. Sam bowiem dostrzegl, ze zolnierze w istocie wydaja sie nieco spieci, a ci, ktorzy pelnili sluzbe na zewnatrz hotelu, nie przestaja zerkac na droge prowadzaca z przystani promowej Seyisfjorur. Co wiecej, na podjezdzie parkowala niewielka polciezarowka z laweczkami dla pasazerow, a jeden z Irlandczykow zaklinal sie na wszystkie swietosci, ze widzial identyczna, jak rusza spod hotelu z grupka ludzi na pace i jedzie ku gorom. Krzatajacy sie w kuchni mlodzieniec nie mial zamiaru dzielic losu poprzednikow. Korzystajac z nieuwagi zolnierza stojacego na korytarzu, wymknal sie z hotelu tylnym wejsciem. Wtedy serce zabilo mu mocniej po raz pierwszy. Z tylu "Dimmu Borgir" stalo dwoch innych wojskowych z karabinami szturmowymi Kria w dloniach, lecz obaj patrzyli ku czerwonej limuzynie nadjezdzajacej w tumanach kurzu. Hjarni odmowil w myslach krotka modlitwe do Bragiego, patrona Islandii, i najciszej jak umial podbiegl do zwojow drutu kolczastego, znalazl miedzy nimi luke, po czym puscil sie biegiem ku najblizszemu wzgorzu, niezatrzymywany przez nikogo. Gdy byl juz na szczycie i znieruchomial miedzy dwoma omszalymi glazami, skad mial dobry widok na "Dimmu Borgir", droge i cala okolice az po blekitne wody jeziora Myvatn, limuzyna wjezdzala wlasnie do hotelowego garazu, a od Seyisfjorur jechala juz kolejna, tym razem czarna. Naraz uswiadomil sobie, ze byc moze za moment uda mu sie rozwiklac wielka tajemnice, i serce zabilo mu znowu. Postanowil sobie w duchu, iz nie spusci samochodu z oczu. W istocie sledzil go przez cala droge, wylaczywszy chwile, gdy woz niknal za fantastycznymi ksztaltami skal wulkanicznych, licznych wokol Myvatn. Wkrotce Hjarni rozpoznal marke auta - byl to luksusowy magnus, co jeszcze zwiekszylo jego ciekawosc. W koncu samochod zatrzymal sie przed wejsciem do hotelu, a wysiadl z niego wysoki czlowiek w ciemnym plaszczu, ktory natychmiast wszedl do srodka. Mlodzieniec nie widzial jego twarzy, zdazyl tylko zarejestrowac, ze mial ognistorude wlosy splecione w gruby warkocz, a zolnierze przy drzwiach wyprezyli sie przed nim na bacznosc. "Ktoz to jest? - pomyslal zdumiony. - Ktoz by to musial byc, by dla niego oprozniono caly hotel. Mowia, ze krol Holmgardu Eirik ma wlosy czerwiensze od krwi. Czyzby to on? Na Bragiego i Idunn, nikt mi w to nie uwierzy..." Pol godziny pozniej przed hotelem zatrzymal sie kolejny samochod, tym razem ciemnozolty citroen. Kolejnym nowo przybylym okazal sie niski, przygarbiony lekko mezczyzna z siwiejacymi wlosami i rownie siwa broda. -Na kopyta kozlow Thora, toz to krol Danow Gorm... - wyszeptal Hjarni. - Tak go opisywano, nie moze byc pomylki... Nastepnego przybysza juz nie zobaczyl. -A, tus sie schowal! - powiedzial ktos pozornie wesolym glosem tuz za jego plecami. Mlodzieniec odwrocil sie blyskawicznie. Przerazony ujrzal dwoch zolnierzy Vikingasveitin, ktorzy stali w nonszalanckich pozach, mierzac w niego z gungnirow. -Ale ja... Ja tylko... - wyjakal, lecz blizszy z zolnierzy pokrecil z dezaprobata glowa, podszedl blizej i brutalnie wykrecil mu ramie. -Ja tylko co? - zapytal z drwina. - Ptasich jaj przyszedles tu szukac? -Na co ci to bylo, chlopcze? - burknal drugi, znacznie powazniejszy. - Wiesz, co teraz bedziemy musieli z toba zrobic? W jego reku blysnely kajdanki. Podszedl blizej. -Ale dlaczego... - wyjakal Hjarni. Trzasl sie ze strachu jak osika. - Przeciez ja nie zrobilem nic zlego... -Stocznie Nordveghr i kopalnie Swionii sa pelne takich, co to nic zlego nie zrobili - syknal zolnierz. - Najbardziej lamentuja zas ci, ktorych na szpiegostwie ujeto. Nie ruszaj sie, psiajucho, bo ci morde obije. Szczeknely obie zelazne obrecze, mlodzieniec syknal z bolu i odwrocil sie, by raz jeszcze blagac o litosc. I wtedy zamarl, bo oto po raz pierwszy mial okazje spojrzec w oczy zolnierzy. Zrenice ich obu, zarowno tego, ktory go skuwal, jak i stojacego za nim towarzysza, jarzyly sie osobliwym niebieskawym blaskiem. Przerazony, ale zarazem zafascynowany Hjarni mial przez chwile wrazenie, ze w ich zrenicach zatopiono migotliwe krysztalki lodu, ktore obracaly sie i plasaly, siejac naokolo tajemniczymi refleksami. Chwila ta wszakze trwala krotko, bo naraz jeden z zolnierzy uniosl karabin i opuscil kolbe prosto na glowe mlodzienca. I nastala ciemnosc. Czec I Scigajacy W dniu naszego rozstania general Dawes byl juz strzepem czlowieka. Trawila go bezlitosna goraczka malaryczna i doskwieral jatrzacy sie juz postrzal w noge, nad ktorym doktor Hughes, ostatni lekarz tego, co pozostalo z 14. Brygady Piechoty, bezradnie rozkladal rece, lecz ja mialem wrazenie, ze najbardziej boli go swiadomosc rychlej kleski.-Baldwin, niech pan stad spieprza - powiedzial cichym, ledwie slyszalnym szeptem. - Spieprzaj pan, poki jeszcze mozna, i opisz pan to wszystko. Bez ogrodek, dokladnie pan to opisz. Niech ludzie wiedza. Jego twarz wydala mi sie wtedy bezkresna mapa ludzkiego cierpienia. Naraz jednakze ow bol rozswietlil usmiech, slaby, lecz szczery, zwyczajny ludzki usmiech. Pulkownik scisnal moja dlon i powiedzial po prostu: -Napisz pan tez, ze cholernie sie staralismy. Prosze. Wychodzac z jego namiotu, wiedzialem, ze zegnam bohatera. Jeremy Baldwin "Sudanskie uludy". 2 Wasaty konduktor zagwizdal przerazliwie i kola wielkiej lokomotywy drgnely. Gesty tlum wrzeszczacych nubijskich sprzedawcow, dobijajacych ostatnich targow z pasazerami wychylonymi z okien, zafalowal i rozproszyl sie po jedynym peronie stacji. Promienie zachodzacego slonca zamigotaly na opuszczanej lufie karabinu - kilkunastu mezczyzn z walizkami, glownie Egipcjan w czerwonych fezach, ktorzy jeszcze przed chwila z desperacja probowali sie wepchnac do wagonu, odskoczylo naraz od wejscia. Trzymajacy bron zolnierz w mundurze armii brytyjskiej, obojetny na sypiace sie w jego strone wsciekle przeklenstwa po arabsku, poslal im pogardliwy usmiech. Ktorys z mezczyzn padl na kolana i skryl twarz w dloniach, a ludzie stojacy przy oknach wagonow odwracali glowy, jakby sceny na peronie zupelnie ich nie dotyczyly.Kleczacy Egipcjanin nie poddal sie jednak. Niespodziewanie pochwycil walizeczke i z twarza wykrzywiona w gniewnym grymasie skoczyl ku wejsciu do wagonu. Poslizgnal sie na rozsypanych daktylach, ale mimo to zdolal wrzucic do srodka walizeczke i chwycic za porecz przy schodkach. Stojacy tam zolnierz zareagowal blyskawicznie - bez litosci kopnal go w brzuch i skulonego z bolu wypchnal na peron. Nastepnie wyrzucil walizeczke, ktora otworzyla sie, a ze srodka wystrzelily ubrania i ksiazki. Inny z zolnierzy wypalil w powietrze. Huk wystrzalu sparalizowal kotlujacy sie tlum. Ruszajacy z wolna pociag zegnany byl niemymi nienawistnymi spojrzeniami. -Stac! Stac, do ciezkiej cholery! Kilku Egipcjan spojrzalo za siebie, a wtedy roztracil ich spieszacy sie, spotnialy czlowiek objuczony ciezkim plecakiem i nieporecznym futeralem na aparat fotograficzny. Dzwigany na plecach statyw zeslizgnal sie i wypadl, lecz biegnacy nawet tego nie zauwazyl. -Wpusccie mnie! - krzyknal raz jeszcze glosem ochryplym i lamiacym sie z wysilku. - Mam pieniadze! Mam... pieniadze na bilet! -Oni tez mieli! - zasmial sie zolnierz, wskazujac grupke Egipcjan z walizkami. - Tu nie o pieniadze chodzi, stary, a o miejsce! -Poczekaj na nastepny pociag, o ile jeszcze bedzie! - rzucil jego kolega i zapalil papierosa. -Wpusccie mnie! - wychrypial spozniony i dopadl poreczy. Pociag jechal juz z szybkoscia czlowieka idacego spiesznym krokiem i wyczerpany przybysz nadazal z najwyzszym trudem. - Wpusccie! Nazywam sie Jeremy Baldwin, jestem korespondentem wojennym, pracuje dla "The Times"! -Wracasz pan od generala Dawesa i jego chlopakow z Czternastej Brygady? - z wnetrza wagonu dobiegl inny glos, meski i tubalny. -Tak! - wykrztusi! przybysz. -Do srodka z nim! - rozkazal glos. - Natychmiast! Obaj zolnierze pochwycili ciezki plecak Baldwina oraz jego aparat z wielka skwapliwoscia, jakby chcieli tym samym pokryc zazenowanie. Gdy jednak stojacy blizej wyciagnal dlon, by pomoc biegnacemu dziennikarzowi wskoczyc do jadacego pociagu, dostrzegl ze zdziwieniem, ze ten zawraca i podbiega do kopnietego w brzuch Egipcjanina. Zalany lzami tubylec zdazyl juz wstac i szukal swego fezu, ale Baldwin, bezlitosnie szarpiac go za brudna marynarke, pomogl mu wskoczyc na stopnie kolejnego wagonu. Sam wskoczyl do wagonu kilka sekund po nim, tuz przed koncem peronu. -Czemu zes pan go tu wciagnal? - zapytal zdumiony zolnierz, wskazujac Egipcjanina, ktory skulil sie pod sciana wagonu, obrzuciwszy wczesniej swego wybawce wzrokiem pelnym wdziecznosci. -Zebys mial o czym myslec - warknal zdyszany Jeremy i dopiero wtedy pozwolil sobie na westchnienie ulgi. Nieswiadom dziesiatek wbitych w siebie spojrzen, przymknawszy oczy, opadl na podloge tuz obok nieznajomego Egipcjanina. Baldwin byl mezczyzna w srednim wieku, silnym i barczystym, a szramy na brudnych, drzacych z wysilku dloniach zdradzaly, iz ongis nie uchylal sie od ciezkiej pracy. Juz na pierwszy rzut oka znac bylo, ze przez ostatnie dni przeszedl gehenne, ktora zlamalaby niejednego silniejszego czlowieka. Rzadkie, przydlugie juz wlosy byly skudlone i poszarzale od pylu, a skora ogorzala, wysmagana pustynnym wiatrem i torturowana prazacym sloncem. Podobne swiadectwo wystawialo mu rowniez ubranie - brudna, przepocona koszula khaki oraz rozdarte w kilku miejscach, poplamione spodnie. Na twarzy wypisane mial skrajne znuzenie, lecz cos w jej wyrazie mowilo, iz jest to jedynie stan przejsciowy. Gdy otworzyl oczy - jasnoniebieskie, choc przybladle ze zmeczenia - wpatrujacy sie wen podrozni ujrzeli w nich blysk charakterystyczny dla ludzi zlosliwych i ironicznych. -Napije sie pan wody, panie Baldwin? - spytal jeden z zolnierzy. Jeremy kiwnal glowa, przyjal manierke i wypil kilka lykow niesmacznej, cieplawej cieczy, po czym otarl usta i spojrzal przed siebie. Stwierdzenie, ze w wagonie brakowalo miejsca, rozmijalo sie z prawda - istotnie zajeto wszystkie miejsca siedzace, ale w przejsciu miedzy nimi, a takze miedzy samymi siedzeniami, zwroconymi ku sobie celem ulatwienia podroznym konwersacji, zmiesciloby sie jeszcze wielu ludzi. "Oczywiscie nie chodzilo im o to, ze miejsca brakuje, lecz by pozostalo go jeszcze nalezycie duzo - pomyslal z ironia, przygladajac sie wpatrzonym wen uciekinierom z Asuanu. - Moi rodacy nawet uciekac musza z wygodami". Upil jeszcze lyk, zakorkowal manierke i rzucil ja Egipcjaninowi, po czym wstal, spogladajac na oddalajace sie zabudowania miasta rozedrgane w goracym powietrzu. Znad lezacej posrodku nurtu Nilu wyspy Elefantyna wzlecialo stado rozkrzyczanych czapli, ktore przemknely nad trojkatnymi zaglami ostatnich feluk uwozacych uciekinierow ku wciaz bezpiecznej polnocy. Przez oblicze korespondenta raz jeszcze przemknela ulga, lecz zacisnal zeby i wolno ruszyl miedzy rzedami siedzen, lapiac sie oparc, gdy tylko wagon zachybotal na wadliwie ulozonej szynie. Wsrod pasazerow widzial glownie kobiety, od sedziwych matron po kilkunastoletnie dziewczeta, lecz dostrzegl rowniez kilku mezczyzn, bez watpienia miejscowych przedsiebiorcow. Wszyscy oni, bez wzgledu na plec, sledzili kazdy jego krok, a w ich spojrzeniach ciekawosc mieszala sie z niepokojem, a takze lekkim niesmakiem. "No tak, przeciez ja cuchne - pomyslal. - Coz za nietakt". Idac miedzy fotelami, dostrzegl majora z prawa reka na temblaku - zapewne tego, ktory kazal wpuscic go do wagonu. Wojskowy siedzial dumnie wyprostowany, z nieruchoma twarza, w ciemnych okularach na nosie i patrzyl przed siebie. Po jego lewej stronie korespondent zauwazyl zaskakujaco urodziwa, odziana w biala sukienke dame, ktora wsunela dlon pod zdrowe ramie oficera. Usmiechnela sie do Jeremy'ego niesmialo, a ten sklonil lekko glowa obojgu. Kobieta odpowiedziala dystyngowanym uklonem, ale oficer nawet nie drgnal. -I jak sytuacja na pograniczu? - zapytal niespodziewanie, wciaz nie odwracajac glowy. Nim do Baldwina dotarlo, ze major nie widzi, odruchowo pokiwal glowa. Przystanal i oblizal suche wargi. -Zle - powiedzial krotko. - Dawes zlozony malaria, jego ludziom konczy sie amunicja. Dobrze robicie, uciekajac z Asuanu. Nagle dostrzegl skrawek wolnego siedzenia tuz obok postawnej damy, ktorej wspaniala fryzura zupelnie nie pasowala do kwadratowej szczeki i warg wydetych w nieladnym usmiechu. -Wybaczy pani - mruknal i nie zwazajac na jej protesty, ciezko opadl na siedzenie. Ledwie zamknal oczy, a natychmiast osaczyly go skrawki trujacych wspomnien obudzonych pytaniem kalekiego zolnierza. Znow uslyszal oszczedny grzechot ostatnich karabinow maszynowych Bren, znow czul palace slonce wysysajace resztki wilgoci z cial slaniajacych sie zolnierzy, znow widzial drobne sylwetki wrzeszczacych derwiszy na zboczach wydm i trupio blada twarz wstrzasanego dreszczami Dawesa. Szczesciem wnet pochlonely je ciemnosci zbawczego snu. Gdy ponownie otworzyl oczy, nabrzmiale czerwienia slonce chylilo sie juz ku zachodowi, a palmy skupione w rzadkich zagajnikach po obu stronach torow rzucaly dlugie, rozciagniete cienie. W wagonie trwala wlasnie ozywiona dyskusja, zupelnie jakby zwiekszajaca sie odleglosc od granicy sudanskiej dodawala uciekinierom coraz wiecej odwagi. Prym w rozmowie wiodl mowiacy z arystokratycznym akcentem mezczyzna siedzacy przy oknie po lewej stronie. -A wszystko to przez owa niefrasobliwa poblazliwosc naszego rzadu! - grzmial. - Od zawsze mowilem, ze oddanie wladzy tym Egipcjanom niczym dobrym sie nie skonczy! Gardlowalem za zbrojna interwencja, za ogloszeniem statusu kolonii i wprowadzeniem wiekszej ilosci wojska, ale gdziez tam! Zarowno Chamberlain, jak i jego znakomici poprzednicy byli glusi na logiczne argumenty. Boze milosierny, jestem ostatnim czlowiekiem, ktory by naklanial do brania przykladu z tych Francuzow, ale zwroccie panstwo uwage, ze zarowno w Luizjanie, jak i koloniach w poludniowym Lyonesse maja wzorowy porzadek. Zreszta gdzie tu daleko szukac! Nawet ci przekleci, zaprzedani diablu Normanowie trzymaja czarnych krotko przy pysku, a gdy ci zaczynaja wierzgac, bez wahania wala po mordach. I maja spokoj, moi panstwo, moga podrozowac po kraju bez obaw o swe zdrowie czy zycie. A co u nas? Pilnujemy tego Sudanu do spolki z Egipcjanami, bacznie uwazamy, by przypadkiem sie przy tym nie pobrudzic czy nie naruszyc umow miedzynarodowych, a w miedzyczasie ci cholerni tubylcy ostrza sobie noze na swych bialych panow! No i doczekalismy sie kolejnej rebelii, moi panstwo! Trzeba bylo ich albo zawczasu wyplenic, albo wybic im z glow te buntowniczosc. Jeremy otworzyl oczy i zerknal w bok. Mowiacy byl opaslym, lysiejacym czlowiekiem w mundurze pulkownika. Co rusz przygladzal bujne bokobrody schodzace az do tlustego podwojnego podbrodka, przecieral tez nerwowo zwilgotniala od potu lysine. Gdy zakonczyl swa tyrade, westchnal ciezko i zwrocil sie ku oknu oraz mijanym zagajnikom palmowym. -A jakze by pan chcial ich nauczyc moresu, pulkowniku Donahue? - zapytala uprzejmie ktoras z dam, lecz Baldwin mial wrazenie, ze doslyszal w jej glosie nutke sarkazmu. -Co? - sapnal otyly wojskowy. - Jak to "jak", droga pani? Przede wszystkim to trzeba bylo zadnych umow nie podpisywac! Zadnej niezaleznosci dla Egiptu, zadnego kondominium sudanskiego, nic z tych rzeczy! Trzeba bylo ustanowic rzady gubernatorskie, a potem rozsiac po kraju silne garnizony, odebrac tubylcom wszelka bron i wylapac tych co sprytniejszych, by dla przykladu paru z nich obwiesic. A potem sprowadzic misjonarzy. Tak, droga pani, wytrwalych misjonarzy z darem przekonywania. -Ich dar przekonywania mialby byc oczywiscie wspierany przez zbrojne eskorty? - ciagnela dama. Jeremy katem oka zauwazyl, ze byla to towarzyszka niewidomego majora. -Slowa do tych dzikusow trafiaja z opoznieniem lub zgola wcale. - Donahue zmarszczyl krzaczaste brwi. - Droga pani, my nie jedziemy na wycieczke do Kairu, ale uciekamy przed rebelia w Sudanie! Juz pani zapomniala? Od czasu stlumienia powstania Mahdiego probujemy Sudanczykom wytlumaczyc, na czym polegaja dobrodziejstwa cywilizacji, i gdy juz mamy wrazenie, ze udalo sie ich przekonac, ci ponownie chwytaja za bron. Tak, droga pani, przydalbym misjonarzom zbrojne eskorty. Dla dobra cholernej sprawy. -Nie przeklinaj, Donahue - odezwal sie surowo major o nieruchomej twarzy. - Damy sluchaja. -Prawo do samostanowienia... - zaczela jego towarzyszka, ale pulkownik niepomny ostrzezenia wybuchnal belkotliwym smiechem bez cienia wesolosci. -Toz to wierutna bzdura! - zawolal. - Doprawdy prawo do samostanowienia to chyba najwieksza, a przy tym najbardziej niebezpieczna bzdura, jaka mozna bylo wymyslic w Imperium Brytyjskim. Zupelnie jakbym sluchal przemow jasnie oswieconego Jego Katolickiej Mosci krola Jerzego albo czytal nedzne wypociny tych wszystkich pismakow, przed ktorymi ostatecznie ugial sie rzad w sprawie ustanowienia kondominium sudanskiego. Slowom Donahue towarzyszylo pogardliwe machniecie dlonia w kierunku korespondenta, ktory naraz poczul, ze nie moze dluzej milczec. -Nikt nie jest w stanie ujarzmic tych plemion - powiedzial cicho, lecz dobitnie. Gwar rozmow w wagonie naraz ucichl. - Nawet pan, pulkowniku. -Bredzisz pan - glos starego zolnierza ociekal pogarda. - Moj ojciec sluzyl w 21. Pulku Lansjerow i szarzowal na tych drani pod Omdurmanem... -Na pana miejscu nie chwalilbym sie tym tak bardzo - przerwal mu niespodziewanie niewidomy major. - O ile dobrze pomne, sporo naszych zginelo podczas tej szarzy, a straty mahdystow okazaly sie niewspolmiernie nikle. Cala bitwe wygralismy zas tylko dzieki karabinom maszynowym Maxima, artylerii i wsparciu ogniowemu kanonierek na Nilu, na co mahdysci, tradycyjnie chcacy rozstrzygnac starcie w walce wrecz, remedium nie znali. -O co wam wszystkim chodzi, na litosc boska! - uniosl wysoko brwi Donahue. - Mahdysci to, mahdysci tamto, niezwyciezeni, uciskani, gnebieni... Czyzbyscie juz zapomnieli, ze wlasnie przed nimi uciekamy? Nie pamietacie juz, ze byc moze wlasnie teraz te nieszczesne lajdaki dobijaja resztki brygady dzielnego generala Dawesa, a jutro byc moze dotra na brzeg Kanalu Sueskiego? A wszystko tylko dlatego, ze naraz objawil sie wsrod nich kolejny cholerny prorok, ktorego nie bylo stac nawet na wymyslenie sobie nowego imienia! -Mahdi to nie imie - zauwazyl ktos inny, siedzacy po tej samej stronie wagonu co Jeremy. Dziennikarz wyciagnal szyje i ujrzal mlodego mezczyzne w podniszczonym mundurze RAF-u. Lotnik siedzial wygodnie ze wzrokiem utkwionym w ksiazce i co rusz poprawial wlosy opadajace mu na czolo. Zarowno rysy twarzy, jak i maniery wskazywaly na szlachetne urodzenie, co nie bylo niczym dziwnym, gdyz w silach powietrznych Wielkiej Brytanii, uwazanych za najbardziej elitarna z formacji, starannie wystrzegano sie parweniuszy. -Co znowu? - warknal Donahue. -To nie imie - powtorzyl mlody oficer i zamknal ksiazke. Promienie zachodzacego slonca odbily sie w zloconych literach na okladce: "Christabel by Samuel Taylor Coleridge", jak przeczytal Jeremy. Lotnik dokonczyl: - Mahdi to tytul proroka islamu, a oznacza "prowadzony przez Boga". -I to dlatego nie ma na tym swiecie sily, ktora moglaby ujarzmic plemiona sudanskie - odezwal sie dziennikarz. - Ich bronia nie sa bowiem noze czy karabiny, ale wiara, niewzruszona, zelazna wiara w to, ze prowadzacy ich prorok mowi glosem Allacha. I dla pana informacji, Donahue, bardzo sie niepokoje powstaniem derwiszow. Tym bardziej ze widzialem ich w boju. -Czy to prawda, ze pozeraja chrzescijan? - spytala ktoras z dam. Dziennikarz zagryzl warge. -Nie, droga pani. To Papuasi, ale od tych dzieli nas spory szmat drogi - odparl uprzejmie. Mlodziutka dziewczynka siedzaca tuz za nim parsknela glosnym smiechem, lecz ucichla zganiona przez piastunke. -W BBC mowiono, ze general Wavell organizuje posilki dla oddzialow Dawesa - powiedzial niewidomy on cer. - Przesunal na poludnie pozostale brygady 8. Dywizji Piechoty, a z Anglii plyna juz konwoje z posilkami i zaopatrzeniem. -Tak, i to jest odpowiedz na te panskie grozby o ich proroku, panie... panie... -Baldwin - podpowiedzial Jeremy. -Wlasnie, panie Baldwin - zasmial sie tryumfalnie Donahue. - Tak powinna wygladac nasza odpowiedz! Bron maszynowa! Czolgi! Samoloty! Dzieki nowoczesnym technologiom rozgnieciemy tych dzikusow na miazge! -Zapewniam pana, ze te dzikusy maja bron maszynowa, i to calkiem sporo - zgasil jego entuzjazm mlody oficer RAF-u. Mowil spokojnym, wywazonym glosem, lecz Jeremy odniosl wrazenie, iz z trudem panuje nad emocjami. -W tych madrych ksiazkach zes pan to wyczytal? - parsknal otyly pulkownik. -Wykonywalem loty rozpoznawcze dla Dawesa na rozklekotanym lysanderze. - Pilot spojrzal mu prosto w oczy. - Przedwczoraj przelecialem zbyt blisko bandy pladrujacej nasz garnizon na pograniczu sudanskim. To cud, ze w ogole posadzilem samolot. -Moj Boze! - westchnela siedzaca naprzeciwko niego matrona i obrzucila go spojrzeniem pelnym niedowierzania, lecz mlody czlowiek zdazyl juz powrocic do lektury. -Mahdysci postepuja blyskawicznie - dorzucil Jeremy, wpatrujac sie w mijane palmy. - Wielu wojskowych, w tym sam general, twierdzi, ze dzialaja oni wedle jakiegos odgornego planu, nie tak jak szescdziesiat lat temu. Zanim konwoje z Anglii dotra do Aleksandrii, zajma juz pewnie polowe Egiptu i wybrzeze Kanalu Sueskiego. Czeka nas dluga, uciazliwa i niezwykle krwawa wojna. Ostatnie slowa zabrzmialy niezwykle zlowieszczo i w wagonie zapadla calkowita cisza przerywana jedynie stukotem kol pociagu. Z zamyslenia wyrwal dziennikarza gwizd lokomotywy, ktory zagluszyl wsciekle przeklenstwo Donahue. -Dosc tego! - burknal lysy pulkownik, wstajac ociezale z zajmowanego przez siebie miejsca i ocierajac spotniale znow czolo. - Poszukam sobie innego wagonu, gdzie miast bajek o zelaznym wilku bede mogl posluchac czegos konstruktywnego. Do widze... Niespodziewanie szyba, przy ktorej stal, rozprysla sie w drobny mak, obsypujac go deszczem odlamkow. W ulamek sekundy pozniej pociag zaczal gwaltownie hamowac. Nawet przerazliwy zgrzyt hamulcow nie byl w stanie zagluszyc wrzawy, ktora wybuchla w wagonie. Donahue stracil rownowage i z okrzykiem przerazenia przygniotl siedzaca obok niego dame. Kilka osob spadlo na podloge lub runelo na sasiadow siedzacych naprzeciwko, wokol walily sie z polek walizki i kufry, ktos z przerazeniem ogladal swe zakrwawione dlonie. Wrzaski paniki oraz bolu przeplataly sie z przeklenstwami, a takze coraz glosniejszymi wolaniami o pomoc. Naraz pociag stanal i Jeremy mogl wreszcie uwolnic sie od krzyczacej piskliwie starszej pani, na ktora rzucila go sila ciezkosci. Zgrzyt hamulcow ucichl, a przerazeni, oszolomieni ludzie jeli wstawac na nogi i rozgladac sie niepewnie wokol siebie. -Na wszystkie swietosci, dlaczego my stoimy?! - wykrzyknal jakis starzec, probujac zrzucic przygniatajaca go walizke. -Na litosc boska, czyzby to koniec swiata? - wolala ktoras z podroznych, niemloda kobieta w sukni przybrudzonej od upadku, toczac wokol polprzytomnym spojrzeniem. Wtedy szyba rozprysla sie calkowicie, a dama z okrzykiem bolu upadla na podloge i znieruchomiala. Na materiale jej sukni szybko rosla plama krwi. -O Boze... - wyszeptal Baldwin. - Lekarz! - wykrzyknal, zrywajac sie na rowne nogi. - Czy jest tu jakis lekarz? Rzut oka przez roztrzaskane okno uswiadomil mu, ze za chwile lekarz nie przyda sie ani rannej kobiecie, ani nikomu z podroznych. Najpierw dostrzegl dlugie cienie splywajace w dol zboczy wydm, a potem wciaz drobne sylwetki jezdzcow na wielbladach, wyraznie odcinajace sie od ciemniejacego szybko nieba. Przez odglosy zamieszania przebily sie ich tryumfalne okrzyki i niemrawa jeszcze palba karabinowa. -Zasadzka! - Ktos w zdemolowanym wagonie dostrzegl to samo co on. - Mahdysci! Nastepne wydarzenia potoczyly sie z predkoscia lawiny. Ktorys z derwiszy wystrzelil czerwona race i runal w dol zbocza, a za nim cala banda rozmazana w promieniach zachodzacego slonca. Jeden z zolnierzy stanowiacych eskorte pociagu przypadl do okna, lecz potracil go purpurowy na twarzy pulkownik Donahue, z wysilkiem wlekacy swoj kufer w strone drzwi. -Derwisze! - ryczal. - Uciekajcie! Jego krzyki zaalarmowaly reszte pasazerow, ktorzy natychmiast rzucili sie ku wyjsciu. Niektorzy nie chcieli zostawic bagazy, przez co powstal tym wiekszy scisk. Nikt nie zwracal uwagi na kobiety, dzieci czy starcow, ludzie z poczerwienialymi z wysilku twarzami parli naprzod, torujac droge lokciami i kolanami. Ktos roztrzaskal kolejne okno i wyskoczyl na zewnatrz, rozcinajac sobie przy tym noge o tkwiacy w ramie kawalek szyby. Jeremy tkniety zlym przeczuciem spojrzal przez okno po przeciwnej stronie wagonu. -Czys pan rozum postradal, Donahue?! - wrzasnal, probujac przekrzyczec przerazony tlum walczacy o droge na zewnatrz. - Przeciez oni wystrzelili race! To na pewno znak dla innych! Po drugiej stronie czeka kolejna horda! -Daj mu pan spokoj, Baldwin - rzucil mlody pilot, ktory wsunal ksiazke w kieszen spodni i przykleknal przy oknie z pistoletem Webley w garsci. Byl blady jak sciana, jego glos lekko drzal, ale wydawal sie panowac nad soba. - Jak chce pieszo uciekac przed jezdzcami pustyni, droga wolna. Galopujacy mahdysci byli coraz blizej, niektorzy probowali juz strzelac z rozkolysanych grzbietow wielbladow. Zolnierze eskorty, zdenerwowani, z blyszczacymi oczyma, odpowiedzieli ogniem - kilku mahdystow spadlo z siodel, lopoczac dziko szatami. Zbity tlum przy drzwiach nagle zafalowal, przerazeni pasazerowie odskoczyli do tylu, tratujac siebie nawzajem. Ktorys z nich padl na kolana i zaczal glosno spiewac psalm trzesacym sie glosem. Dziennikarz raz jeszcze spojrzal za siebie i zrozumial, ze sie nie pomylil. W kierunku Donahue, ktory zdolal juz odbiec kilkadziesiat metrow od wagonu, galopowal jezdziec na wielbladzie. Stary zolnierz upuscil kufer i jal gmerac przy kaburze pistoletu, nie przestajac ciskac obelg, jednakze derwisz byl szybszy Szeroki sudanski miecz odbil rdzawe promienie slonca i rozlupal czaszke pulkownika, a gdy poderwal sie ponownie w gore, siejac gradem krwawych kropel, Donahue opadl miekko na piasek. Mahdysta wrzasnal tryumfalnie, a okrzyk powtorzylo kilkunastu jezdzcow pedzacych w slad za nim. Ich ciemne, postrzepione szaty falowaly niczym skrzydla pustynnych sepow. -Po drugiej stronie! - wrzasnal Jeremy. Jeden z zolnierzy zdezorientowany uniosl glowe, lecz w tej samej chwili padl trafiony przypadkowa kula. Jego krew chlusnela prosto na twarz czolgajacej sie starszej damy, ktora rozpaczliwie probujac ja zetrzec, zaczela histerycznie krzyczec. Pilot wychylil sie za okno i oproznil caly magazynek pistoletu w najblizszych derwiszy. Blask wystrzalu opromienil jego twarz - blada, spotniala, z mocno zacisnietymi ustami. Nie odstraszylo to jednak nacierajacych, ktorzy niemal jednoczesnie przypadli do obu scian pociagu. Zatrzymywali ryczace chrapliwie wielblady tuz przy wybitych szybach i strzelali bez litosci do szukajacych schronienia pasazerow, a inni zeskakiwali juz z grzbietow wierzchowcow, by wedrzec sie do wnetrza wagonow z nozami i mieczami. Dzikie wrzaski po arabsku oraz wystrzaly z karabinow calkiem zagluszyly okrzyki przerazenia czy wolania o pomoc. Jeremy pochwycil porzucony karabin, wycelowal niewprawnie i nacisnal spust. Napastnik w zakrwawionym burnusie, ktory wlasnie przetrzasal otwarta walizke, zatoczyl sie i zlapal za ramie zaskoczony naglym bolem. Dostrzeglszy dziennikarza, wyszarpnal zza pasa noz, szczerzac dziko zeby. Baldwin przez sekunde, dwie zmagal sie z opornym zamkiem, probujac przeladowac, lecz w koncu w ostatniej chwili upuscil bron i odtoczyl sie w bok. W tym momencie tuz za plecami uslyszal glosny huk. Derwisz charknal, rzygnal krwia i padl jak dlugi. Korespondent nie pozwolil sobie ani na chwile ulgi. Chcial sie poderwac i znow chwycic za porzucony przed momentem karabin, lecz niespodziewanie droge zagrodzil mu uratowany w Asuanie Egipcjanin. Nieznajomy przykucnal przy nim, podrzucil do ramienia stara, przykurzona strzelbe, ani chybi wyszarpnieta ktoremus z napastnikow, i znow wypalil. Kolejny mahdysta spadl z wielblada, lecz inni ani mysleli ustapic. Kule z ich broni rwaly tapicerke siedzen, masakrowaly boazerie i szarpaly ludzkie ciala, w wiekszosci nieruchome. Niewidomy major zacisnal dlonie na szyi ktoregos z napastnikow, broniac mu dostepu do swej towarzyszki, smiertelnie bladej, lecz nadal wprawnie przeladowujacej pistolet, gdy inny doskoczyl don od boku i cial szerokim kindzalem. Kule kobiety oraz pilota RAF-u przeszyly go o ulamek sekundy za pozno - oficer walil sie juz na podloge, broczac obficie krwia z rozdartego ramienia. -Oliver! - krzyknela histerycznie kobieta i skoczyla, by oslonic go wlasnym cialem. Do wagonu wdarlo sie kilku kolejnych derwiszy, dobijajac rannych i przetrzasajac bagaze w poszukiwaniu kosztownosci. Dwoch zginelo powalonych celnymi strzalami Egipcjanina oraz mlodego pilota. Wstrzasniety dantejskimi scenami Jeremy rowniez uniosl bron, lecz rece mu drzaly, tak ze nim zdolal zgrac szczerbinke z rozkolysana muszka, bandyci zdazyli porwac kilka toreb i zniknac. I wtedy gestniejacy z wolna mrok rozpedzil rozblysk strzelajacego seria pistoletu maszynowego. Seria byla cicha, przytlumiona, a wystrzaly bardziej przypominaly dudnienie anizeli trzaski, lecz plomien wylotowy byl jasny i wrecz oslepiajacy. Rozswietlani co ulamek sekundy derwisze wydawali sie uczestniczyc w szalenczym tancu ognia, kolejnym, ktory mial uwolnic ich od ulomnosci ludzkich cial, a dusze przyblizyc do Allacha. Czas nagle wydawal sie plynac niezwykle wolno i minely trzy, moze nawet cztery rozblyski, nim Baldwin odwrocil glowe, by dostrzec strzelajacego. -Jalla, jalla! [szybciej] - wrzeszczal derwisz w czarnym turbanie, ktory usilowal opanowac swego wielblada kilkanascie metrow za linia walczacych. Bron trzymal wzniesiona ku ciemniejacemu gwaltownie niebu i co rusz puszczal serie ku coraz smielszym gwiazdom. Rozblyski plomienia wylotowego odbijaly sie na stali lufy. Oniemialy Jeremy nie mogl spuscic z niej oczu. "Pistolet maszynowy - pomyslal. - Taki jak wtedy..." Niespodziewanie odglosy wystrzalow ucichly, a nadal wrzeszczacy mahdysci poczeli wdrapywac sie na grzbiety wielbladow, w wiekszosci objuczeni lupami. Wkrotce ciemnosci spowijajace wydmy pochlonely ostatnich jezdzcow, a w zdemolowanych wagonach pociagu nastala grobowa cisza przerywana z rzadka jekami rannych lub szlochem nielicznych ocalalych. Mlody pilot upuscil pistolet i wymiotowal w kacie odwrocony plecami. Gdzies huczaly coraz smielsze plomienie. -Jest pan caly? Egipcjanin musial powtorzyc to pytanie jeszcze trzy razy, nim dziennikarz wreszcie sie ocknal i spojrzal na niego przytomniej. -Co? - wyjakal. - Tak, chyba tak. Boze, dzieki za ten strzal. Chyba jestem panskim dluznikiem. Wokol zapadaly juz ciemnosci, ale w blasku nieodleglych plomieni dostrzegl, ze drobna, pomarszczona twarz Egipcjanina rozciaga szeroki usmiech. -W Asuanie zrobil pan dla mnie o wiele wiecej - powiedzial nieznajomy. Mowil po angielsku z twardym arabskim akcentem. - Mam na imie Selim, efendi.[panie] -A ja Jeremy. - Korespondent potrzasnal glowa, probujac odzyskac przytomnosc myslenia, po czym rozejrzal sie w poszukiwaniu swego plecaka. - Jeremy Baldwin. Coz, Selim, to byla krotka znajomosc, ale i tak nigdy jej nie zapomne. Pamietasz, gdzie zlozylem swoje rzeczy? -Tam, przy wejsciu, efe... Jeremy znaczy sie. Dziennikarz ruszyl we wskazanym kierunku. Potykal sie o porozrzucane kufry i strzaskane fragmenty siedzen, a czasem rowniez o zakrwawione, zesztywniale juz ciala wpatrzone wen szklistymi, niewidzacymi oczami. Niespodziewanie ogarnal go zimny, calkowicie irracjonalny lek przed nadepnieciem na ktores z nich i gdy dotarl na sam koniec wagonu, az drzal z napiecia. Jego plecak, przygnieciony cialem trafionego kilkunastoma kulami zolnierza, wydawal sie nienaruszony, natomiast aparat fotograficzny zniknal bez sladu. -Niech to licho! - zaklal bezradnie Jeremy, po czym wyszarpnal plecak spod trupa, zarzucil go sobie na plecy i zeskoczyl na piasek pustyni. -Wybiera sie pan gdzies, Baldwin? - uslyszal za soba. Odwrocil glowe. W wejsciu do wagonu stal mlody pilot z pistoletem w dloni. Byl wciaz blady, lecz juz przezwyciezyl wczesniejsza slabosc. Calkiem zwyczajnym, nieprzystajacym do sytuacji gestem odgarnal niesforny kosmyk wlosow z czola i usmiechnal sie lekko. -Tak - mruknal dziennikarz. - Ale nie powinno to pana specjalnie interesowac, panie... -Oswald. Terrence Oswald. - Pilot zeskoczyl na piasek i stanal tuz obok niego. - Dlaczego nie powinno mnie to interesowac? Czyzbysmy nie jechali na tym samym wozku? -Owszem. - Jeremy przygryzl warge i spojrzal na podziurawiony kulami, nieruchomy pociag i martwa lokomotywe, z ktorej komina saczyl sie rzedniejacy jasny dym. Z okien jednego z wagonow buchaly coraz zywsze plomienie, ogarniajac juz dach. Dwoje ludzi, pomagajac sobie nawzajem, ostroznie zstepowalo po schodkach na piasek, ktos inny kleczal i modlil sie ku niebu, na ktorym migotaly juz pierwsze gwiazdy. Jeki rannych i wolanie o pomoc byly coraz glosniejsze. -Owszem - powtorzyl, szczekajac lekko zebami. Wraz z nadejsciem zmierzchu temperatura spadala rownie szybko jak napiecie po starciu. - Dobrze, powiem panu, Oswald. Ruszam w slad za tymi derwiszami. -Dlaczego? - zdumial sie pilot. - Powinnismy chyba... -Tak - odparl zniecierpliwiony Baldwin. - Powinnismy pomoc tym nieszczesnikom, wiem. Przykro mi, ale ja sie do tego nie nadaje. Ci ludzie potrzebuja lekarza albo ksiedza, ja natomiast nie jestem ani jednym, ani drugim. Jestem natomiast korespondentem wojennym I powiem panu to: zostalismy zaatakowani przez liczna, dobrze uzbrojona bande mahdystow jakies dwiescie mil od Asuanu i prawie dwiescie piecdziesiat mil od pozycji oddzialow Dawesa. Czyli w miejscu, gdzie przynajmniej nominalnie kontrole sprawuje rzad Egiptu oraz wojska Wielkiej Brytanii. Nie dziwi to pana? -Dziwi. I to bardzo - rzekl Oswald. - Chcialby pan udac sie w slad za nimi? -Tak - zacisnal zeby dziennikarz i odwrocil wzrok. -Odwazny z pana korespondent, Baldwin. Ale to zadanie raczej dla wyszkolonego zwiadowcy. Mam nadzieje, ze starczy panu odwagi rowniez na to, by choc troche pomoc tym ludziom? -Mowilem juz, ze... -Wiem. Ale oprocz ksiedza i lekarza ci ludzie potrzebuja rowniez kilku silnych mezczyzn do sciagniecia pni, ktorymi mahdysci zatarasowali torowisko - zauwazyl lotnik. - Jak juz to zalatwimy, chetnie wybiore sie z panem. -Pan, Oswald? -Juz mowilem. To zadanie dla zwiadowcy. Myli sie ten, kto twierdzi, ze przyszlosc Europy rozstrzygnie sie na europejskich polach bitew. Kazde panstwo naszego kontynentu, zarowno chrzescijanskie, jak i poganskie, jest dzis nierozerwalnie zwiazane ze swym zamorskim skarbcem, obojetnie, czy lezy on w Afryce, Azji czy Lyonesse, a zabrac mu ow skarbiec to jakby stracic je z zajmowanego dotad szczebla na drabinie hierarchii, uczynic pariasem wsrod bogatych sasiadow. Dlatego apeluje, szanowni panowie, nie zapominajmy o Egipcie! Nie zapominajmy o Kenii, Sudanie czy Kraju Przyladkowym! Nie stac nas na to, by okradano nasze skarbce, strzezmy ich rownie uwaznie, jak strzeglibysmy Midlands czy Kornwalii! Dlatego apeluje - wyslijmy dodatkowe dywizje do Sudanu, nim bedzie za pozno! Slowa konczace ostatnie publiczne przemowienie Winstona Churchilla wygloszone 5 pazdziernika 1939 roku 3 Martin Stockton, zastepca redaktora naczelnego "The Times", mial irytujacy zwyczaj pieczolowitego gaszenia papierosow. Krecenie petem w czubatej popielniczce pochlanialo go calkowicie i sprawialo, ze zupelnie zapominal o swym rozmowcy. Jeremy Baldwin zwykle reagowal wowczas pelnym zniecierpliwienia westchnieniem, ale teraz nawet nie drgnal skuty lodowatym, obcym strachem. Z udawanym zainteresowaniem omiotl wzrokiem rzedy dyplomow i oprawionych wycinkow prasowych na scianie.-Rzecz w tym... - podjal Stockton cichym, chrapliwym glosem nalogowego palacza. - Rzecz w tym, Baldwin, ze nie mamy nikogo innego. -Chcesz, bym ci wspolczul, Stockton? - parsknal Jeremy. Doprawdy nie wiedzial, skad bierze sie w nim odwaga, by tak bezczelnie odpowiadac. Obserwowana katem oka rozmyta postac zastepcy redaktora wydawala mu sie tchnac groza niczym jadowity pajak gotowy do skoku. - Sluchaj, przyszedlem tutaj osobiscie tylko dlatego, ze jestes upartym, namolnym sukinsynem, ktoremu nie wystarczy odmowa przeslana poczta i bedzie dreczyl do upadlego. -Dziekuje, ze dales mi taka szanse - rzekl zastepca naczelnego bez cienia ironii. Jego glos huczal niczym dzwon. - Boja tez cie szanuje. Bardziej, niz myslisz. Zrozum, malo kto z mlodego pokolenia naszych korespondentow nadaje sie do misji tego typu, a pech chcial, ze nawet najlepsi nie mowia ani slowa po arabsku. -To, ze znam arabski, jest akurat wasza watpliwa zasluga, Stockton - przerwal mu Baldwin. - Nie wykorzystuj tego faktu jako argumentu, bardzo cie prosze. I daj mi spokoj. Zasiedzialem sie w miescie, nie nadaje sie juz do szalenczych wypraw, a poza tym naprawde wkurzaja mnie Arabowie. Nawet bardziej niz ty sam, a o to trudno. -Wiem, ze czujesz do nas uraze. - Zastepca naczelnego zdjal okulary w grubej rogowej oprawce i zaczal wycierac szkielka o mankiet niezbyt czystej koszuli. Jeremy znow odwrocil glowe, nie chcial spojrzec mu w oczy. Bal sie coraz bardziej, choc nadal nie wiedzial czego. -Pamietaj jednak, ze poruszylismy niebo i ziemie, by cie stamtad wydostac - zauwazyl grobowym glosem Stockton. -Rok, osiem miesiecy i dwanascie dni - wycedzil Baldwin. "Boze, przeciez bezczelnosc mnie przed niczym nie uchroni - myslal z panika - przeciez i tak jestem skazany". - Siegnij no, Stockton, do slownika idiomow i poszukaj jakiejs bardziej adekwatnej frazy. Moze "ruszac sie jak mucha w smole"? -To wszystko wina rzadu, a scislej mowiac, naszego ambasadora w... - zaczal zastepca naczelnego, lecz machnal reka, wcisnal kolejnego papierosa w fifke i zapalil. Jego twarz na moment zatonela w niebieskawych pasmach dymu. - Niewazne. Masz prawo nas nienawidzic. W kazdym razie w Sudanie pojawil sie kolejny Mahdi, ktory wszczal powstanie przeciwko Egiptowi i Wielkiej Brytanii, a ja potrzebuje doswiadczonego korespondenta wojennego, ktory uda sie w tamten rejon i przedstawi naszym czytelnikom pelny, obiektywny obraz rozwoju wydarzen. Ile wynosi twoja cena, Baldwin? -Rok, osiem miesiecy i dwanascie dni - powtorzyl Jeremy. - Tyle zycia jest mi winien "The Times". -Jerry, musisz rozwazyc moja propozycje. Zapytam cie jeszcze raz: ile chcesz? -Na litosc boska, Stockton! - Baldwin podniosl sie gwaltownie i jednym szarpnieciem zdjal palto z wieszaka. "Uciekaj!" - krzyczala w nim jakas mysl. - Nie pracuje juz dla "The Times"! Jestem malarzem, a wycieczki do ogarnietych wojna krajow arabskich pozostaw tym, ktorzy maja jeszcze zludzenia co do opiekunczej polityki naszego rzadu. -Tysiac piecset funtow - powiedzial zastepca redaktora naczelnego cicho niczym diabel szepczacy do ucha mordercy. Dlon Jeremy'ego szarpala za klamke drzwi gabinetu, lecz ta nie ustepowala. -No dobra, niech ci bedzie - syknal rozpromieniony Stockton. - Dwa tysiace. I honoraria, rzecz jasna. Niech cie kule bija, Baldwin, zawsze umiales sie targowac! * * * Przebudzony Jeremy usiadl gwaltownie i skryl twarz w dloniach, nie otwierajac oczu. Drzal na calym ciele, a kropelki zimnego potu stygly szybko na jego czole i szyi. Ze wszystkich koszmarow, ktore opadly go po ostatniej wyprawie dziennikarskiej, ten wlasnie zawsze wywolywal w nim najwieksze przerazenie - tym bardziej teraz, gdy byli tak blisko miejsca, gdzie zaczela sie jego gehenna.W koncu przetarl czolo i ostroznie rozchylil powieki, po czym znow je zamknal oslepiony jasnoscia bijaca od wejscia. Mrugnal kilkakrotnie, potrzasajac przy tym glowa, i dopiero po chwili zaczal wyodrebniac szczegoly ciemnego wnetrza. Dostrzegl tez sylwetke Oswalda siedzacego wygodnie przy framudze i czytajacego swa ksiazke. Mlody pilot skinal przyjaznie w jego strone i wrocil do lektury. Wiatr na zewnatrz pogwizdywal cicho, drobinki piasku szelescily, toczac sie po ubitej podlodze. Jeremy otarl czolo z potu i siegnal po lezaca w kacie manierke. Strzasnal z niej piach i pociagnal lyk cieplej, zelazistej wody. -Zly sen? - spytal pilot, nie unoszac wzroku znad ksiazki. -Bardzo zly. Ktora godzina? -Okolo czwartej po poludniu. Niebawem trzeba bedzie ruszac. -Tak - mruknal Baldwin i ziewnal przeciagle. - Czas na nas. W jego glosie brakowalo juz zdecydowania i entuzjazmu, ktory towarzyszyl mu przez pierwsze kilkanascie godzin wedrowki. Blask ksiezyca w pelni ulatwial podazanie za sladami jezdzcow pustyni, ktorzy nawet nie starali sie ich ukryc. Baldwin i Oswald szli wiec szybkim krokiem przez cala noc, pierwsza przerwe robiac dopiero przed switem. Nie natkneli sie na zadne slady obozowiska ani innej ludzkiej bytnosci i po wschodzie slonca Jeremy'ego ogarnely pierwsze watpliwosci. Uswiadomil sobie, ze ich wedrowka najprawdopodobniej szybko sie nie skonczy, poniewaz dystans, ktory jezdzcy na wielbladach pokonuja w ciagu paru godzin, pieszemu moze zabrac nawet kilka dni. Wkrotce ogarnelo ich ogromne znuzenie i zdecydowali sie na postoj wsrod wyschnietych, przysypanych piaskiem skal. W poludnie dawaly niewiele cienia, ale obu wedrowcom udalo sie znalezc miejsce do przespania najgoretszych godzin dnia. Po przebudzeniu zjedli po sucharze i garsci daktyli, zapili kilkoma lykami wody i wyruszyli w dalsza droge. Pod wieczor zerwal sie lekki wiatr, ktory poczatkowo powitali z ogromna ulga, lecz niebawem ich radosc przeszla w zgroze, gdy zrozumieli, ze wiatr zaczyna przysypywac slady wielbladow. Wkrotce trop stal sie calkowicie nieczytelny i jedynie lajno dromaderow oraz odkryte przypadkiem kosztownosci, najprawdopodobniej nieswiadomie upuszczone przez mahdystow, wskazywaly, ze dziennikarz i lotnik nadal podazaja wlasciwa droga. Pomimo zbawczego chlodu egipskiej nocy obaj szli coraz wolniej i coraz czesciej robili przerwy, a gdy nastal dzien, mysleli juz tylko o znalezieniu schronienia. Widok ruin fortu niedaleko plytkiego koryta wyschnietej dawno rzeki potraktowali niczym cud zeslany przez Boga. Niemalze biegiem wpadli do najwiekszej izby i natychmiast ulozyli sie do snu, nie dbajac o to, by sprawdzic inne pomieszczenia. "Chyba spalem o wiele dluzej od Oswalda - pomyslal ponuro Jeremy. - Tak, niewiele przesadzilem w rozmowie ze Stocktonem. Ja sie naprawde juz do tego nie nadaje". -Cos sie dzialo? - spytal krotko. -Niewiele poza tym, ze lisy pustynne upodobaly sobie to miejsce na zaloty. Poza nimi mieszkaja tu jedynie wspomnienia. -Mieszkaja tu jedynie wspomnienia? - Baldwin uniosl brwi. - Powinienes ograniczyc czytanie poezji. Jak wszystko, poezja rowniez szkodzi w nadmiarze. Nie pamietal, w ktorym momencie zaczeli sobie mowic po imieniu, ale ku swemu zdumieniu odkryl, ze bardzo mu to odpowiada. -Wrecz przeciwnie - usmiechnal sie nerwowo Terrence. - W przeciwienstwie do wiekszosci ludzi rozkochanych w poezji czytam ja po to, by nabrac dystansu do swiata, nader skomplikowanego jak na mnie. -Skomplikowanego, powiadasz. Wydajesz sie tymczasem doskonale sobie z nim radzic. Na przyklad wtedy w pociagu. -Sa sytuacje, kiedy czlowiek po prostu nie ma wyboru i musi choc na chwile byc odwazny - wzruszyl ramionami pilot i odwrocil sie. - Jesli mam byc szczery, nie sprawia mi to przyjemnosci. -A ten poscig, Terrence? Mogles przeciez zostac przy pociagu. -Tu zadzialal inny zywiol. - Mlody oficer zatrzasnal ksiazke. - Ten sam co u ciebie. -Czyli co? - skrzywil sie Jeremy. -Coz, pomyslmy... - Pilot przyjrzal sie swoim dloniom, a potem przeniosl wzrok na towarzysza. - Spedziles jakis czas wsrod oddzialow generala Dawesa, co z pewnoscia wiele cie kosztowalo. Jeszcze trudniejsza zapewne okazala sie ucieczka oraz dotarcie do Asuanu, nie mowiac o tym zalosnym incydencie na stacji kolejowej. W drodze ku wolnosci - i calkiem sutemu honorarium, jak sadze - musisz jeszcze walczyc z mahdystami, ktorzy masakruja wiekszosc pasazerow, Panie, swiec nad ich duszami. Ty jednakze, miast skorzystac z byc moze ostatniej szansy danej ci przez los i uciekac ku Luksorowi, decydujesz sie scigac owych nieszczesnych mahdystow pieszo przez pustynie. Coz, mysle, ze powoduje toba ciekawosc, zwykla dziennikarska ciekawosc, szalencza i niepoczytalna, ale szlachetna. -Nie - warknal Baldwin. - Nie ciekawosc. Zgaduj dalej. -Nie? Intrygujace. Ze wszystkich znanych mi motywacji jedynie pieniadze, milosc, zemsta i ciekawosc moga pchnac czlowieka w paszcze lwa. Pieniadze odpuscmy, bo... -Cicho! - zawolal niespodziewanie Jeremy i przypadl do futryny, wygladajac ostroznie na zewnatrz. Wokol ruin fortu panowala odwieczna pustynna cisza przerywana jedynie poswistywaniem wiatru, ktory co jakis czas ciskal garsciami piachu o sciany pomieszczenia. Obcy, wciaz slaby odglos, ktory wzbudzil niepokoj Jeremy'ego, wydawal sie nadchodzic z gory, tak wiec dziennikarz w pierwszej kolejnosci zlustrowal niebo sycace sie z wolna czerwienia zachodu slonca. -Co sie dzieje? - zapytal szeptem pilot, przykucajac tuz za plecami dziennikarzami tez wyjrzal zza framugi. -Nie slyszysz? - Baldwin zagryzl dolna warge, nie przestajac sie rozgladac. Potrafil juz nazwac ow dzwiek - bylo to monotonne, narastajace buczenie, raz na kilka sekund przerywane glosnym kaszlnieciem. Kojarzylo mu sie to jedynie z odglosem wadliwie pracujacego silnika samolotu. -Samoloty - stwierdzil zdumiony Oswald. - Skad to poruszenie? O ile dobrze pamietam, podazamy tropem jezdzcow. I to na wielbladach. -W rzeczy samej - parsknal Jeremy. - Interesuja nas tylko i wylacznie wielblady. Samoloty powinnismy zdecydowanie ignorowac, nawet jesli nadlatuja z poludnia, gdzie zadnych lotnisk brytyjskich nie ma. Czarny, rozciagniety cien dwusilnikowej maszyny przeslizgnal sie po zalanym sloncem placu przed zabudowaniami fortu. Strumienie odsmiglowe uniosly z dziedzinca tumany gryzacego pylu, ale mezczyzni zdolali dostrzec podwojne usterzenie i tepy przeszklony dziob ze stanowiskiem karabinu maszynowego. Oba; cofneli sie w glab izby i z napieciem patrzyli, jak samolot, ledwie widoczny wsrod szarych klebow kurzu, wykonuje zwrot i niezgrabnie, podskakujac, siada w wyschnietym korycie rzeki. Jeden z silnikow kaszlnal raz jeszcze i zatrzymal sie spowity bialym dymem, drugi ucichl chwile pozniej. Na kadlubie widnial trojkolorowy emblemat Regia Aeronautica - wloskiego lotnictwa bojowego. Jeremy i Terrence spojrzeli po sobie ze zdumieniem. Tymczasem ryk silnikow wcale nie cichl. Po ruinach fortu przeslizgnely sie cienie dwoch kolejnych dwusilnikowych maszyn lecacych na niskim pulapie. Na dziedzincu szalala juz nie kurzawa, tylko istna burza piaskowa, lecz mimo to obaj towarzysze dostrzegli, jak ze znieruchomialego samolotu wyskakuja lotnicy i machaja w kierunku odlatujacych kolegow. -Niech mnie kule bija, to bocian! - zawolal zaskoczony pilot. -Co? -Fiat BR. 20 Cicogna, po naszemu "Bocian"! Makaroniarski bombowiec sredniego zasiegu, starsza wersja, bo te nowsze... -Ciszej! - warknal Baldwin. - Zbieraj swoj dobytek i uciekamy stad. -Uciekamy? Czy ty aby nie przesadzasz? Dziennikarz, nie zwlekajac, zarzucil na ramie plecak, chwycil zabrany z pociagu karabin i pospiesznie przytroczyl sobie manierke. -Nazwijmy to poki co paranoja, Terrence - syknal, przecierajac czerwone, podraznione od pylu oczy. - Jesli chcesz omowic ze ma szczegoly owej przypadlosci, nie widze problemow, ale uczynimy to tam, na wydmach. Zbieraj sie, zanim ta kurzawa opadnie. Pilot uniosl brwi ze zdziwieniem, ale posluchal. Zgarbieni wyslizgneli sie z izby i natychmiast znikli za zalomem budynku. Geste tumany pylu, unoszone teraz podmuchami wiatru, calkiem przeslonily wloski bombowiec, zamieniajac go w groteskowa, monstrualna wazke, lecz Jeremy mial wrazenie, ze jego zaloga rozglada sie bacznie dookola, a kilku lotnikow ruszylo biegiem w kierunku zabudowan fortu. Ponaglil Oswalda i po chwili obaj lezeli na szczycie wydmy skryci za kepa rachitycznych chwastow. -Cholerny wloski bombowiec - mruknal Terrence, ukladajac sie w piachu. Patrzyl teraz na samolot z nie dowierzaniem, zupelnie jakby kilkaset przebiegnietych metrow calkowicie odmienilo jego punkt widzenia. - I to bez numerow taktycznych. A wiec to o to ci chodzilo, tak? -O co? - spytal zdyszany dziennikarz, probujac oczyscic szkla lornety i dostrzec cokolwiek wsrod tumanow piasku. -Pamietam, o czym mowiles w pociagu tuz przed napadem. Stwierdziles, ze w przeciwienstwie do poprzedniego powstania tym razem mahdysci dzialaja wedle jakiejs strategii. Tobie nie zalezy na dramatycznej relacji z napadu na pociag i opisie wedrowki za banda rabusiow, prawda? Ty chcesz odkryc, kto nimi steruje. -Powiedzmy - mruknal Jeremy, regulujac ostrosc lornetki i probujac wypatrzyc jakies szczegoly wsrod rzedniejacych tumanow pylu. Po chwili zrozumial, ze sie pomylil. Lotnicy, przypominajacy ciemne cienie wsrod klebow kurzu, nadal otaczali samolot i rozprawiali o czyms, gestykulujac gwaltownie. -Ataki derwiszy, wloskie bombowce... Wiesz co? Nie chce chyba omawiac tej twojej paranoi. Wyglada na to, ze dopiales swego. Wloscy faszysci to dosc dobry kandydat na czarny charakter. -Zbyt pochopnie wyciagasz wnioski. - Baldwin odlozyl lornetke i przyjrzal sie bacznie towarzyszowi. - Przede wszystkim zadaj sobie pytanie, dlaczego Wlosi mieliby to robic? Dlaczego Mussolini mialby wysylac swe bombowce nad terytorium Egiptu i rzucac tym samym wyzwanie az dwom krajom naraz? -Nie wiem - wzruszyl ramionami pilot i nagle schowal dlonie w kieszeniach, jakby chcial ukryc ich dygota nie. - Starczy mi to, ze faszyzm z zalozenia jest zarlocznym ustrojem. -Troche to za malo. - Dziennikarz znow przetarl oczy i podal lornetke towarzyszowi. - Przyjrzyj sie lepiej temu zamieszaniu i sprobuj przetlumaczyc mi to na jezyk ludzki. Terrence przez dluzsza chwile przygladal sie znieruchomialej maszynie. -Jest jeszcze cos w tej Cicognie, co mi sie nie podoba - szepnal. -Co takiego? Zauwazyles jakies bomby? -W bombowcach tego typu uklada sie je we wnetrzu kadluba, Jeremy. Nie, to nie to... -A co? -Daj mi pomyslec... Pyl opadl calkowicie i samolot byl widoczny jak na dloni. Jeden z lotnikow wslizgnal sie do srodka i wyszedl po chwili ze sluchawkami na uszach, by zawolac cos do swych towarzyszy. Jego zdanie wywolalo krotka dyskusje, lecz choc Jeremy wytezyl sluch, nie wychwycil ani slowa. W chwile pozniej dwoch czlonkow zalogi rozlozylo na ziemi skrzynke z narzedziami, zdjelo pokrywe lewego silnika, z ktorego wciaz saczyl sie jasny dym, i w skupieniu zaczelo ogladac mechanizm. Pozo; stala trojka usiadla wygodnie na piasku, rozpiela kombinezony i zaczela cicha rozmowe. -Ze wszystkich rzeczy na swiecie najbardziej chcialbym miec teraz swoj aparat fotograficzny - mruknal wsciekle Jeremy. -A ja spitfire'a - oznajmil Terrence. - Slyszales o spitfire'ach, Jeremy? To ci dopiero maszyna, cud techniki! Ponoc juz weszly do produkcji masowej! Sluchaj, masz jakis pomysl, co ci przekleci Wlosi tu robia? Na mahdystow chyba nie leca, co? -Z tego, co wiem, we wloskiej Erytrei na razie panuje spokoj. Nie mieliby interesu w zadraznianiu stosunkow z Sudanem - rzucil z roztargnieniem dziennikarz i przewrocil sie na plecy. - Odpowiedz mi lepiej na inne pytanie, Terrence. Co procedury bezpieczenstwa przewiduja dla zalogi bombowca zmuszonego do ladowania na terenie panstwa neutralnego? -Coz, prawo miedzynarodowe... - zaczal mlody oficer, lecz nagle przerwal i szeroko otworzyl oczy. - Nie, to niemozliwe... - wyszeptal. - Juz wiem, co mi nie pasuje w tym bombowcu... Jeremy, ile twoim zdaniem dzieli poludniowa granice Egiptu od wloskich posiadlosci na wybrzezu Morza Czerwonego? -Nie wiem dokladnie. Jakies dziewiecset kilometrow, moze nawet wiecej. Do czego zmierzasz? -A zatem dziewiecset kilometrow z Erytrei do Egiptu, oczywiscie przy zalozeniu, ze lotnisko bylo przy samej granicy, potem Bog jeden raczy wiedziec ile nad Egiptem, no i dziewiecset z powrotem - liczyl goraczkowo pilot. - Dodatkowo sporo benzyny schodzi na walke z bocznym wiatrem czy manewry nad celem. Wielki Boze, Jeremy! Przeciez Fiat BR. 20 Cicogna ma nieco ponad dwa i pol tysiaca kilometrow zasiegu! -Terrence, ja naprawde nie nadazam. -Spojrz no tylko na nich. Jeden z dwojki mechanikow, najwyrazniej znudzony probami naprawienia silnika, oparl sie o kadlub i zapalil papierosa, machajac przy tym beztrosko noga. Jego to warzysz podniosl nagle glowe znad motoru i stracil jakies narzedzie, ktore spadlo na piasek, budzac wesolosc pozostalych trzech czlonkow zalogi zajetych jakas gra. Mechanik pogrozil im piescia, po czym na nowo pochylil sie nad silnikiem. -Coz, wygladaja na zadowolonych z zycia - stwierdzil Jeremy. - Dziwne, skoro na pewno zdaja sobie sprawe, ze wyladowali uzbrojonym bombowcem na terytorium obcego panstwa. -Gdzie na dodatek trwa w najlepsze calkiem udany dzihad - uzupelnil pilot. Glos mu drzal ze zdenerwowania. - Jeremy, tak zachowuja sie ludzie, ktorzy sa pewni rychlego ratunku. Te sucze syny musza miec w poblizu prowizoryczna baze, gdzie zatankowali i zapewne rowniez uzbroili te bombowce. -Hmmm... - mruknal Baldwin i znow chwycil za lornetke. Krawedz nabrzmialego czerwienia slonca z wolna zblizala sie do horyzontu i zarowno samolot, jak i obaj mechanicy rzucali dlugie, groteskowe cienie. Jednoczesnie podniosl sie wiatr pedzacy przed soba niewielkie tumany pylu. Gra dobiegla konca - jeden z Wlochow wstal, otrzepal kombinezon i wskazal pozostalym dwom zrujnowane zabudowania fortu. Ci z ociaganiem wyciagneli rewolwery i ruszyli we wskazanym kierunku, krecac glowami z dezaprobata. -Lada chwila zajedzie tu ciezarowka pelna uzbrojonych Wlochow! - goraczkowal sie Oswald. - Jeremy, chyba czas na nas, co? -Nie wydaje mi sie, by Wlosi byli choc odrobine grozniejsi od bandy krwiozerczych mahdystow, za ktorymi tak ochoczo pognales - ciagnal dziennikarz. - Wybacz, Terrence, ale owa moja dziennikarska ciekawosc, zaiste szlachetna, ale naprawde szalencza, nie pozwoli mi odejsc stad bez jakiegos dowodu na to, co wlasnie widzimy. -Jak ty chcesz zdobyc dowod?! - parsknal pilot. - Zejdziesz na dol i poprosisz makaroniarzy o zeznania na pismie? Jeden z lotnikow zatrzymal sie kilkanascie krokow od glownego pomieszczenia fortu, przy zasypanej studni, i zawolal cos w jej glab, spodziewajac sie uslyszec echo. Jeremy az zesztywnial. -Cos bede musial wymyslic - powiedzial cicho, zmienionym glosem. - Bo to nie Wlosi, Terrence. I uniosl lornetke raz jeszcze. W chwile pozniej rozlegl sie glosny ostrzegawczy krzyk. Baldwin blyskawicznie spojrzal w tamtym kierunku i naraz poczul, jak po plecach splywa mu lodowaty dreszcz. Drugi lotnik stal z rewolwerem w garsci przy wyjsciu z glownej izby fortu i przygladal sie sladom butow prowadzacym ku wydmie. Spojrzal w strone ukrytych na niej Anglikow i znow cos krzyknal, tym razem glosniej. -O kurwa... - szepnal dziennikarz. - Masz racje, Terry, czas na nas... Krzyk zaalarmowal reszte zalogi. Jeden z mechanikow blyskawicznie wyszarpnal rewolwer i kucnal za usterzeniem, inny wslizgnal sie do wnetrza samolotu. W sekunde pozniej drgnela lufa karabinu maszynowego tylnego strzelca. -Hej, oni nie zartuja! - zawolal pobladly Oswald. - W nogi! Lufa karabinu bluzgnela ogniem w ulamek sekundy pozniej, gdy Terrence i Jeremy zbiegali juz w dol piaszczystego zbocza otoczeni chmura gryzacego pylu, potykajac sie i przewracajac. Pociski przeoraly grzbiety wydmy, rozrzucajac watle krzaki i obsypujac plecy obu uciekinierow grudkami piachu. -Ile masz naboi?! - wrzasnal Jeremy, probujac w biegu przeladowac karabin. -Piec albo szesc! - krzyknal Terrence, zanoszac sie kaszlem. - Chyba szesc! -Stac! - dobieglo ich wolanie ze szczytu wydmy. Piach byl sypki i nogi grzezly w nim az po kostki. Zdyszany dziennikarz z trudem utrzymywal rownowage, ale zaryzykowal pospieszne spojrzenie przez ramie. Dwoch wrogich lotnikow znalazlo sie juz na szczycie wydmy - jeden wciaz krzyczal, oslaniajac usta dlonmi, lecz drugi kleczal i przycelowywal z rewolweru. Jeremy odruchowo schylil glowe. -Terrence, uwazaj! - ryknal. Mlody pilot, zgiety wpol atakiem dlawiacego kaszlu, wciaz biegl, ale pozostal juz w tyle. Slyszac wolanie Baldwina, uniosl glowe, by spojrzec polprzytomnie najpierw na niego, a potem za siebie. Zatoczyl sie przy tym w bok, zawadzil noga o wyschnieta, zagrzebana w piasku galaz i nagle stracil rownowage. Lotnik wystrzelil dwukrotnie. Kule poderwaly zlowieszcze fontanny piachu niecaly metr od glowy Oswalda. Przerazony, wciaz kaszlacy Terrence przetoczyl sie odruchowo, probujac wyszarpnac pistolet z kabury, gdy do ostrzalu dolaczyl drugi z lotnikow. -Strzelaj, Terry! - wrzasnal ochryple Jeremy, po czym padl na piasek, odwrocil sie i wypalil, nie celujac. Kula zaryla w piasek daleko od wrogich lotnikow. Pilot wreszcie wyswobodzil bron, lecz otumaniony i oslepiony pylem nie potrafil skupic sie na celowaniu. Dwie pierwsze kule poszly wysoko, dopiero trzecia wzbila nieco piasku niedaleko nogi jednego z wrogow, a czwarta strzaskala mu kolano. Ponad piaskami pustyni poniosl sie dziki ryk bolu. Terrence nacisnal spust jeszcze raz i uslyszal metaliczny trzask iglicy. -Jednak cztery - jeknal. - Zawsze bylem kiepski z rachunkow. Nagle zza wydmy dobiegl wystrzal glosniejszy od pistoletowych. Potem drugi, wreszcie odpowiedzial karabin maszynowy bombowca. Krotka serie ucial krotko jeszcze jeden glosny wystrzal. -Czyzby kawaleria? - szepnal Jeremy, szamoczac sie z zapiaszczonym zamkiem karabinu. Lotnik na szczycie wydmy odwrocil sie i krzyknal z przerazeniem. Zbiegl w dol, lecz ledwie zniknal z pola widzenia, rozlegl sie kolejny wystrzal. Przerazony dziennikarz ujrzal fontanne krwi, ktora buchnela wysoko ponad krawedz wydmy. Przelknal sline, usilujac pokonac mdlosci, po czym wymierzyl w kierunku rannego, ktory rozpaczliwie szukal wokol siebie pistoletu. Muszka i szczerbinka znow zatanczyly, nie potrafiac sie ze soba zgodzic, lecz w koncu Jeremy wybral odpowiedni moment i nacisnal spust. Nagly podmuch wiatru otoczyl go chmura pylu. Gdy zamrugal kilkakrotnie i przetarl oczy, zamiast usilujace go wstac lotnika ujrzal jedynie nieruchome cialo w zakrwawionym kombinezonie. Struzka ciemnoczerwonej, niemalze czarnej krwi splywala wolno w kierunku gramolacego sie na nogi Terrence'a. Baldwin raz jeszcze przelknal sline, lecz targany torsjami zwymiotowal wszystko, co zjadl od chwili opuszczenia pociagu. -Znowu sie spotykamy, efendi. Znajomy glos wydawal sie dochodzic z wielkiej odleglosci. Jeremy splunal siarczyscie, z niesmakiem i uniosl glowe. -Zdaje sie, ze prosilem, bys mi mowil po imieniu, Selim - wykrztusil. - Zdaje sie tez, ze po raz drugi ratujesz mi zycie. Stawia mnie to w doprawdy niezrecznej sytuacji. -Jesli ktos jest tutaj w naprawde niezrecznej sytuacji, to jestem to ja - powiedzial Egipcjanin i wyciagnal w kierunku dziennikarza dlon, ktora ten przyjal z wdziecznoscia. Wstal z gluchym steknieciem i spojrzal na Selima, a wtedy usmiech ulgi szybko zniknal z twarzy Jeremy'ego. -Na litosc boska, co sie stalo? - wykrzyknal cicho. Nos i czolo Egipcjanina byly podrapane w wielu miejscach az do krwi, a prawy policzek przecinalo swieze, dopiero zaczynajace sie goic przeciecie. Na skutek wysilku swiezy strup pekl i wyciekla zen wielka kropla krwi. Selim dotknal rany i usmiechnal sie krzywo, choc widac bylo, ze sprawia mu ona bol. -Jeden z dzentelmenow w pociagu nie znalazl lepszego sposobu na wyladowanie swego strachu - powiedzial. - Gdy zauwazyl, ze zatrzymalem karabin po jednym z derwiszow, smagnal mnie szpicruta i wypchnal z pociagu, wyzywajac od mordercow i amatorow psiego miesa. Naklonil mnie tym samym do podjecia najtrudniejszej decyzji w moim zyciu. -Postanowiles sam przylaczyc sie do mahdystow - pokiwal glowa Jeremy. - I wywrzec wlasna zemste na angielskich swiniach. -Niestety, musialem odlozyc ja na nieco pozniej - stwierdzil Egipcjanin. - Zaintrygowal mnie ten ladujacy samolot, a potem zobaczylem, jak uciekacie, i zrozumialem, ze Allach poki co ma dla mnie inne zadanie. Kim byli ci ludzie i czemu probowali was zabic? -Nie wiem - westchnal Jeremy. - Ale mam swa teorie. W miedzyczasie podbiegl Terrence, witajac sie z Selimem radosnie i obsypujac go tysiacem pytan. Baldwin podszedl wolnym krokiem do zastrzelonego przez siebie lotnika. Drzaca reka opuscil mu powieki, po czym niepewnie obszukal kombinezon. Poza chustka i pokruszonym cygarem nie znalazl niczego, co wskazywaloby na tozsamosc zabitego. Podniosl z piasku rewolwer, lecz bron rowniez nie zdradzila mu zadnych szczegolow - byl to zwykly wloski Bodeo M1889, ktory widzial juz kilkakrotnie wczesniej. Jeremy zagryzl wargi, usiadl na piasku obok trupa i pograzyl sie w zadumie, z ktorej wyrwal go dopiero glos Terrence'a: -Mam nadzieje, ze nie zapomniales o moim wielkim odkryciu? - Mlody pilot wspinal sie po zboczu wydmy wraz z towarzyszacym mu Selimem. - Wiele wskazuje na to, ze pedzi ku nam ciezarowka pelna wloskich mechanikow, tak wiec... -Pamietam o twoim odkryciu - przerwal mu nadal zamyslony dziennikarz. - Selim, gdzie ty sie nauczyles tak strzelac? -W mlodosci polowalem na slonie i lwy w Hornlandzie - rzekl Egipcjanin, usmiechajac sie. - Pracowalem jako przewodnik dla Normanow, Wlochow i waszych rodakow. Musialem sie nauczyc zabijac slonie tylko jednym strzalem, prosto w... -Czyli Afryka nie ma dla ciebie tajemnic? -Afryka jest jedna wielka tajemnica, Jeremy. Ale mozemy przyjac, ze znam kilka z nich. Nawet wiecej niz kilka. -Selim, a chcesz dobrze zarobic? -Co? - Egipcjanin otworzyl szeroko oczy. -Jestem korespondentem wojennym "The Times" i moj szef upowaznil mnie do obfitego wynagradzania ludzi, ktorzy moga mi udzielic pomocy. A potrzebuje pomocy. -Co moge dla ciebie zrobic, Jeremy? -Chce znalezc baze tych drani. - Dziennikarz wskazal martwego lotnika. -Ty chyba zwariowales! - Terrence uniosl brwi. -Nazwij to ciekawoscia. * * * Bazy nie znalezli.Dwie Cicogny nadlecialy poznym wieczorem z polnocnego wschodu i skrecily ku poludniowi, ku granicom wloskiej Erytrei. Znajdowaly sie na wysokim pulapie i nic nie wskazywalo na to, ze beda chcialy wkrotce ladowac, lecz Jeremy ani myslal rezygnowac. Jego determinacji nie oslabila rowniez pogoda - wiatr bowiem nie slabl ani na chwile i choc daleko mu bylo do mocy prawdziwej burzy piaskowej, pustynia nierzadko nikla wsrod rozpedzonych oblokow piaszczystego kurzu. Trojka wedrowcow szla wiec wolno, ale uparcie w tym samym kierunku, choc wkrotce Terrence i Selim zaczeli przeklinac tajemniczy upor swego towarzysza. Pomimo ze wspinali sie na kazde wzniesienie i dokladnie przygladali kazdemu podejrzanemu szczegolowi krajobrazu przez lornetke korespondenta, nie zobaczyli juz ani jednego Wlocha, nie bylo tez ani sladu ciezarowki zmierzajacej na ratunek zmuszonemu do ladowania bombowcowi. Pierwszej nocy wysoko nad ich glowami przemknal jakis samolot, lecz nie zdolali go dostrzec, a Oswald przysiegal, ze nigdy dotad nie slyszal takiego silnika. Nie mieli jednak pojecia, czy nalezy to laczyc ze sprawa zagadkowych wloskich lotow. Przelom nastapil dopiero trzeciego dnia wloczegi, gdy Selim dostrzegl kolujace stado sepow. Egipcjanin ruszyl w kierunku miejsca, nad ktorym krazyly, i niebawem odnalazl przysypane piaskiem, nadjedzone przez ptaki cialo w burnusie i czarnym turbanie. Powoli, ze skupieniem odwrocil je na plecy, a wtedy cala trojka ujrzala, ze piers martwego rozerwalo kilka pociskow. -To tylko truposz, Jerry! - wychrypial Terrence. - Ruszajmy, mam juz dosc tego... -Powoli. Podobnie wygladal przywodca mahdystow, ktorzy zaatakowali pociag - szepnal Baldwin. Po tych kilku dniach wedrowki po pustyni nawet Selim stracil glos i porozumiewali sie ze soba ochryplymi szeptami. -Bo mial czarna szmate na glowie? Dajze spokoj! Egipcjanin przykucnal przy trupie i wsunal czubek sztyletu w jedna z zaschnietych ran. Pogmeral chwile, az wydobyl niewielka, znieksztalcona grudke metalu. Sepy nad ich glowami krzyczaly z niepokojem. Selim obejrzal pocisk i wykonal gest, jakby chcial go wyrzucic, lecz zatrzymal go Jeremy. Dziennikarz ujal kule, pokiwal powoli glowa i wsunal ja do kieszeni koszuli. -Terry ma racje - szepnal. - Dosc tego, zreszta i tak wiem wiecej, niz chcialem. Koniec tej wloczegi. Ile nas dzieli od wybrzezy Morza Czerwonego, Selim? Egipcjanin schowal noz i podrapal sczernialy strup na policzku. -Znam pewien stary szlak handlarzy niewolnikow - wyszeptal. - Z kilkoma studniami. Pojutrze powinnismy ujrzec pierwsza zielen. JEZYK DANSKI - potoczna nazwa grupy jezykow polnocnogermanskich, ktorymi posluguje sie 48 mln ludzi, w zdecydowanej wiekszosci obywateli panstw Braterstwa Normanskiego oraz ich kolonii w Afryce oraz Lyonesse. W okresie miedzy 400 p. n. e. a 100 p. n. e. doszlo do rozroznienia dwoch galezi: poludniowonormanskiej (pozniej -? danski wlasciwy, holmgardzki oraz swionski) i polnocno-normanskiej (pozniej -? nordvehrski, farerski i islandzki). Znaczace zroznicowanie w ramach dialektow skandynawskich nastapilo w IX w., a w XI w. w wyniku rekolonizacji polnocnego Lyonesse i utworzenia krolestwa -? Vinlandii wyodrebnila sie trzecia galaz: zachodnionormanska. Dzieki bliskim kontaktom panstw Braterstwa Normanskiego roznice miedzy poszczegolnymi jezykami pozostaja niewielkie, co we wczesnym sredniowieczu doprowadzilo do przekonania, iz Normanowie mowia wspolnym jezykiem (-? danska tunga). Encyklopedia Britannica, wyd. 14 4 Znow lezal na niewygodnym, skrzypiacym cicho lozku i wpatrywal sie szeroko otwartymi oczyma w ciemnosc. Sen nadchodzil z oporami, jak zwykle gdy za bardzo pochlonelo go pisanie reportazu lub malowanie obrazu. Mysli zamienialy sie wowczas w roztanczony krag unoszacy skrawki krzykliwych zdan badz jaskrawych barw, a marzenia senne czekaly wowczas gdzies z dala, nie ryzykujac konfrontacji z rozhukanymi przemysleniami jawy."Musze sie zdrzemnac, choc na chwile - napomnial sam siebie. - Nie moge sie spoznic na statek.>>Soul of Cornwalk nie bedzie na mnie czekac". Fale snu odplywaly jednak nadal sploszone gwaltownymi myslami. Probowal wsluchac sie w monotonne murzynskie spiewy za oknem, to znow sledzil gekony smyrgajace po scianach w pogoni za cmami, lecz jego mysli nieodmiennie uciekaly ku starej, zdezelowanej maszynie do pisania oraz teczce lezacej pod jego poduszka. "Oby do kraju" - pomyslal, leniwie poruszajac moskitiera. Ku ledwie widocznemu sufitowi pomknela chmara owadow, co wprawilo gekony w szalenczy plas. Wtedy pojawil sie on, ciemny niczym jadro nocy. -Kim pan jest? - znow zapytal z zaskoczeniem Baldwin, jak w kazdym innym koszmarze. - Jestem obywatelem brytyjskim i... Lecz nieznajomy blyskawicznie zerwal moskitiere i grzmotnal go piescia w twarz, twardo, bez litosci. Glowa Jeremy'ego tupnela o sciane. Obcy uderzyl jeszcze raz i jeszcze, po czym wysuplal mocna linke. I walnal znowu. Reka napastnika byla reka bialego czlowieka. I znow dziennikarz jechal na pace ciezarowki, wdychajac zapach smierci unoszacy sie w zimnym nocnym powietrzu. Samochod co rusz podskakiwal na wybojach, a Jeremy ocieral sie ramionami o barki siedzacych obok niego Murzynow Bantu. -Hej! - szepnal z nadzieja w kierunku najblizszego. - Jak cie zwa? W oczach Murzyna znow dojrzal tylko bezbrzezna pustke podobna tej, ktora widzial na twarzach pozostalych. Nikt dookola niego nie szlochal, nie przeklinal, nie rozgladal sie w poszukiwaniu drogi ucieczki. Baldwin pochylil glowe i ulozyl sobie ciezkie kajdany na kolanach, by choc odrobine ulzyc otartym nadgarstkom. Jadacy za nimi samochod podskoczyl na wybojach. Swiatla jego reflektorow omiotly pake ciezarowki i Jeremy raz jeszcze zobaczyl martwe czarne twarze, niektore spotniale mimo chlodu nocy, oraz ciala, smukle, muskularne i nieruchome niczym posagi. Dookola jak okiem siegnac rozposcieraly sie plantacje drzew kokosowych, a wysoko nad nimi mrugaly zimne, obojetne gwiazdy wraz z krolujacym wsrod nich Krzyzem Poludnia. Zapach smierci, ktory otaczal ciezarowke szczelnie niczym kokon, nagle zafalowal pod wplywem wilgotne go tchnienia morza. Dziennikarz wiedzial, ze sa blisko portu. I znow jeden z Murzynow nagle poderwal sie i rozejrzal dookola z dzikim blyskiem w oku. Nadzorca krzyknal cos po arabsku, siegajac po bicz, lecz gwaltowny ruch stracil rozzarzony koniec cygara prosto na jego dlon. Mezczyzna wrzasnal przerazliwie i upuscil zarowno cygaro, jak i bicz, a Murzyn jednym susem zeskoczyl z paki ciezarowki. Jadacy za nimi samochod zatrzymal sie gwaltownie, wiezac oszolomionego uciekiniera oslepiajacym blaskiem reflektorow. Murzyn zrobil krok do tylu i rozejrzal sie dookola w panice. Z okna samochodu wysunal sie czlowiek z pistoletem maszynowym. -Zostawcie go! - wrzasnal, tak jak zawsze. - Zostawcie! Uciekinier spial sie do szalenczego skoku w kierunku zbawczych ciemnosci miedzy palmami kokosowymi. Lufa pistoletu blysnela ogniem, oslepiajaco jasnym nawet pomimo swiatel reflektorow. * * * -Spokojnie juz, spokojnie!Dopiero po dluzszej chwili Jeremy zrozumial, ze slyszy glos Terrence'a. Sapnal ciezko i usiadl, przecierajac spotniale czolo. -Boze milosierny... - wychrypial. -Ja tez sie ciesze na twoj widok - mruknal pilot i wcisnal mu w dlon poobijana manierke. Baldwin potrzasnal glowa, upil kilka lykow, ktore zalagodzily nieco palacy bol gardla, i dopiero wtedy zdecydowal sie otworzyc oczy. Siedzieli obaj pod sciana niewielkiej lepianki na skraju wioski, ktora swego czasu musiala byc waznym punktem na szlaku lowcow niewolnikow. Swiadczyl o tym ogromny plac i ruiny kilku studni, z ktorych tylko jedna wciaz nadawala sie do uzytku. Obecnie jednak na wyschnietym, opustoszalym placu nie bylo zywego ducha z wyjatkiem starego, wylinialego wielblada, ktory cierpliwie obgryzal galazki mizernej akacji. Po drugiej stronie placu siedzial w kucki Selim w towarzystwie jakiegos Beduina - obaj mezczyzni toczyli wsciekla, halasliwa klotnie, gwaltownie przy tym gestykulujac. -O co chodzi? - mruknal Jeremy, oddajac manierke pilotowi. -Selim twierdzi, ze ten facet ma samochod - oznajmil Terrence. Z uwaga ogladal krwawe odciski na stopach i niecierpliwymi machnieciami odganial roje much. - I to na chodzie. Utrzymuje tez, ze nie narodzil sie jeszcze taki czlowiek, ktory nie sprzedalby mu tego, czego Selim sobie zyczy. I na co ma pieniadze. -A ma? -W pewnym sensie tak. Twoje. Sluchaj, oni dlugo tak jeszcze beda? Beduin unosil rece ku niebu, potrzasajac rekawami niczym roztanczony derwisz, a Selim ujal sie pod boki i z harda mina krecil glowa. -Targowanie sie to element ich kultury - mruknal dziennikarz. - Najlepsi w tym fachu sa jak starzy pijacy, nie przepuszcza zadnej okazji, by sobie pofolgowac. Naprawde ten czlowiek ma samochod? -Jakies zdezelowane wloskie gowno. Ale cztery kola ma. Silnik tez. Sluchaj, Jeremy, kogo oni mieli zostawic? I kim byli ci oni? Baldwin obrzucil towarzysza nieprzychylnym spojrzeniem i wbil wzrok w wysuszona gliniana polepe. Palcem pomogl granatowemu zuczkowi wspiac sie na grudke piasku, po czym z westchnieniem zerknal na czerwieniejace slonce, ktore coraz bardziej rozciagalo cienie targujacych sie mezczyzn. -Przepraszam - powiedzial po chwili pilot. - Wybacz, zagalopowalem sie. Nie powinienem wydlubywac z ciebie sekretow. -Tu jednak nie chodzi o ciekawosc - glos Jeremy'ego byl ledwie slyszalny. - Nazwij to zemsta. -Co? -Gdy po raz ostatni probowales poznac moja motywacje, uznales, ze tylko pieniadze, milosc, zemsta i ciekawosc moga zmusic czlowieka do tak idiotycznej wyprawy. Nie pomyliles sie. Wyruszyc w slad za mahdystami - tak, to byl odruch, ktory dopiero niedawno przetlumaczylem sobie jako chec zemsty. -Na kim, na chory anielskie? Na mahdystach? Na Wlochach? -Na Normanach. Przez moment znow panowala cisza. Wielblad zaryczal i szarpnal za postronek, ktorym przywiazano go do akacji, lecz watle drzewko jedynie sie zatrzeslo. Selim wrzeszczal z pasja na Beduina, ktory milczal wzgardliwie ze skrzyzowanymi ramionami. -Pare lat temu prowadzilem w ich koloniach afrykanskich pewne sledztwo, Terrence - zaczal Jeremy. - Pojawily sie glosy, ze Normanowie wcale nie zarzucili handlu niewolnikami, do czego przymusilo ich Pojednanie Narodow, a ja bylem czlowiekiem na tyle glupim i naiwnym, by sprobowac to udowodnic. Na swoje nieszczescie odkrylem sporo, chyba nawet az za duzo. Na dzien przed odplynieciem do Anglii kilku lajdakow uprowadzilo mnie noca z pokoju hotelowego, zapakowalo na ciezarowke wraz z banda nieszczesnych czarnych i zawiozlo do portu, gdzie stalem sie wlasnoscia pewnego jemenskiego plantatora tytoniu. Ironia losu, no nie? Stalem sie niewolnikiem. Najprawdziwszym w swiecie niewolnikiem. Tyralem u niego dwa lata, dwa cholerne, niekonczace sie lata, az w koncu komus w "The Times" przypomnialo sie, ze warto by mnie wyciagnac. Dwa lata... Kilkaset identycznych bolesnych dni, ale zaklinam sie, Terrence, pamietam kazdy z nich co do minuty. -Skad wiesz, ze to oni, co? - zapytal pilot, z trudem artykulujac slowa. - Ze to Normanowie? -A ktozby inny? Kto inny mialby interes w napadaniu i sprzedawaniu w niewole wyslannika jednej z najwiekszych gazet Wielkiej Brytanii? Poza tym ludzie, ktorzy mnie uprowadzili, byli biali. -Mowie o chwili obecnej, Jeremy - w glosie Terrence'a po raz pierwszy pojawilo sie niedowierzanie. - Wybacz, ale nie nadazam. Jakos nie widze zwiazku miedzy napadem tych cholernych mahdystow a niedola, jaka zgotowali ci cholerni Normanowie. Dziennikarz milczal przez chwile, caly czas wspomagajac zuczka, ktory nieustepliwie wspinal sie na grudke. -Nie chce, bys mnie wzial za wariata... - zaczal. -Za pozno to mowisz. -... ale nabralem podejrzen, gdy zobaczylem pistolet maszynowy w rekach mahdysty. Z identycznego strzelano w chwili mojego porwania. -I to ci wystarczylo, by rzucic sie za tymi czubkami na przelaj przez pustynie? - Pilot rozwarl szeroko oczy. - Jakas pukawka? Wybacz, Jeremy, ale pomylilem sie. Slowo "wariat" to dla ciebie komplement. A skad pewnosc, ze chodzilo o te sama bron, co? -Skad pewnosc? - Baldwin usmiechnal sie niezrazony tonem towarzysza. - Nie da sie zapomniec tego, co przez bite dwa lata stanowilo tresc twoich mysli i twoich snow. Po prostu sie nie da. Terrence, ja sie nigdy tak naprawde nie wyzwolilem z tej niewoli. Ja wciaz w niej tkwie, jesli nie cialem, to przynajmniej duchem. W dzien napastuja mnie wspomnienia, co noc szarpia koszmary, a w co drugim pojawia sie plujacy ogniem pistolet maszynowy normanskiego zbira. Nie dziw sie wiec, ze bez wahania pognalem w pustynie na jego widok. Nie dziw sie tez, ze zbywalem twoje pytania. Do czasu spotkania z owymi rzekomymi Wlochami nie mialem bowiem pojecia, jak ci na nie logicznie odpowiedziec. -A co dalo owo spotkanie? -Dalo mi pewnosc, ze nie wariuje. Ci Wlosi rozmawiali po dansku. -Co? -Tacy z nich Wlosi jak z nas Belgowie, Terrence. Nie kaz mi tego poki co tlumaczyc, ale mam dziwne wrazenie, ze intuicja mnie nie zawodzi. Najpierw to powstanie mahdystow, teraz te niby-wloskie bombowce... Tak, te poganskie sucze syny cos knuja, a ja to rozgryze, zaklinam sie na wszystkie swietosci. Juz ja im odplace za dwa lata gosciny u jemenskiego sodomity. -Opiszesz to wszystko w "The Times"? - usmiechnal sie krzywo pilot. - To ci dopiero bedzie cios! Za jednym zamachem pograzysz swoich wrogow i zostaniesz slawny w calej Anglii. -Nie mam najmniejszego zamiaru byc slawny, Terrence. Nie mam tez ochoty pomnazac zyskow tych wysuszonych starych sepow z rady nadzorczej glownie przez to, ze zaden z nich nie raczyl zauwazyc mego znikniecia przez ponad poltora roku. Nie, zalatwie to innymi kanalami. Dobra, dosc juz tej szopki. Selim! Rozgoraczkowany Egipcjanin odwrocil sie i obrzucil Jeremy'ego spojrzeniem pelnym oburzenia. -Nie zgodz sie po raz ostatni, a potem dorzuc mu rewolwer i koncz transakcje - warknal dziennikarz, wstajac i otrzepujac spodnie. -Jaki rewolwer, efe... Znaczy sie Jeremy? -Ten wloski bodeo, ktory schowales za pazuche na wydmach. Nie martw sie, na pewno znajdziesz cos innego, z czego bedzie mozna zabic kilka angielskich swin. * * * Dziennikarz otarl spotniale czolo po raz trzeci w ciagu kwadransa. Slonce wisialo juz wysoko nad roziskrzona tafla Morza Czerwonego i wnetrze starego fiata zaczynalo wypelniac bezlitosne goraco. Przez przykurzone, pekniete okienko dostrzegl dlugi sznur obladowanych wielbladow popedzanych przez beduinskich poganiaczy.-Daleko mamy jeszcze do Port Sudan? - spytal. -Bynajmniej nie, sadzac po zageszczeniu ruchu - oznajmil siedzacy za kierownica Terrence i przelozyl ze zgrzytnieciem bieg. Samochod wyminal wyladowany po brzegi wozek zaprzezony w niewielkiego osla i grupe murzynskich kobiet dzwigajacych wielkie pakunki na glowach, po czym wyhamowal przed kolumna egipskiej piechoty w charakterystycznych czerwonych fezach. Na twarzach zolnierzy znac bylo skrajne znuzenie. -Hej! - wrzasnal prowadzacy oddzial oficer. - Rekwiruje ten pojazd... Terrence zacisnal usta w waska linie. Bez slowa wyprzedzil kolumne i dopiero wowczas dodal gazu. Oddzial zniknal za niebieskawa chmurka spalin. -Wygladal na zdrowego - oznajmil. - Na pewno dojdzie do miasta o wlasnych silach. W przeciwienstwie do nas. Jeremy pokiwal glowa i upil jeszcze lyk z manierki, po czym podal ja Selimowi. Wytargowany przez Egipcjanina Fiat 508 znajdowal sie doprawdy w fatalnym stanie. Oba reflektory byly zbite, brakowalo zderzaka i kola zapasowego, a uruchomienie silnika wymagalo kilkunastu minut zmagan. Na tylnym siedzeniu poprzedni wlasciciel najprawdopodobniej przewozil owce, o czym swiadczyly walajace sie wszedzie klebki runa, w srodku panowal smrod, ktorego nie zmogla nawet jazda z otwartymi oknami, a jedynym nalezycie dzialajacym elementem mechanicznym byl klakson. Lecz trojka wedrowcow i tak z humorem powitala odmiane losu - wreszcie mogli zapomniec o niekonczacych sie zakretach kamienistego traktu, o uciazliwym poszukiwaniu kolejnych studni i o przeklenstwach nienawyklego do dlugich pieszych wedrowek Terrence'a Oswalda, ktorego stoicyzm zniknal wraz z pojawieniem sie pierwszych bolesnych pecherzy. Wizja dotarcia do Port Sudan, najwiekszego miasta kolonialnego na sudanskim wybrzezu Morza Czerwonego, wreszcie zaczynala wygladac realnie. A wtedy pojawily sie pierwsze wiesci. Kilku handlarzy wielbladow, ktorzy zmierzali ku Wadi al-Allaki, zdradzilo im, ze Port Sudan nadal znajduje sie pod kontrola brytyjska i wciaz cieszy wzglednym spokojem. Glowne sily mahdystow po zajeciu Chartumu i Omdurmanu poszly bowiem dalej na polnoc, omijajac gory na wybrzezu Morza Czerwonego. Arabowie twierdzili jednak zgodnie, ze na pewno juz obiegly, a byc moze nawet zdobyly Asuan, zas plomien powstania niesie sie szeroko po pustyniach Afryki Wschodniej. Przygnebiajace plotki o postepach wojsk Mahdiego oraz odkryty sekret normanskiej maskarady gleboko zmartwily obu Anglikow. Jeremy popadl w ponure przygnebienie i milczal jak grob, odzywajac sie tylko wtedy, gdy bylo to absolutnie konieczne. Bez przerwy obracal w palcach znieksztalcony pocisk pistoletowy wydlubany z ciala martwego Araba, a chowal go do kieszeni koszuli tylko wtedy, kiedy przychodzila jego kolej na kierowanie samochodem. Po dwoch dniach uciazliwej jazdy dotarli nad brzeg Morza Czerwonego i skrecili na poludnie, ku Port Sudan. Chlodniejsze wiatry znad morza oraz zielen nielicznych jeszcze palm na moment poprawily nastroje podroznych, lecz optymizm znikl po rozmowie z kilkoma zolnierzami pierwszego napotkanego garnizonu brytyjskiego. Wloskie bombowce przeprowadzily ataki na stacje kolejowe w Egipcie i Sudanie, odcinajac Port Sudan i Luksor od reszty kraju. Premier Mussolini odzegnal sie co prawda od jakichkolwiek prob zburzenia pokoju, lecz rzad Chamberlaina zdazyl juz pchnac silne eskadry z Gibraltaru i Aleksandrii do blokady portow wloskich. Decyzja ta sprawila, ze Mussolini, dotychczas probujacy zalagodzic kryzys, przybral ostrzejszy ton i zaczal krytykowac agresywna polityke Wielkiej Brytanii. W miedzyczasie wojska Mahdiego zajely juz Luksor i znajdowaly sie w drodze na Asjut, gdzie pospiesznie gromadzil sily general Wavell, dowodca sil brytyjskich na Bliskim Wschodzie. W pospiechu spozyli jalowe placki ziemniaczane podarowane im przez zolnierzy, zapili je kilkoma kubkami wody i na powrot wsiedli do cuchnacego samochodu. Pomimo braku reflektorow Jeremy zdecydowal sie prowadzic przez cala noc. Pelnia juz minela, ale rozgwiezdzone niebo nadal bylo jasne i uparty dziennikarz kontynuowal podroz, cudem unikajac kilku kolizji z porzuconymi na poboczu wozami czy owcami wbiegajacymi na droge. Nad ranem zmienil go Terrence. Wraz z nastaniem switu droga do Port Sudan stawala sie coraz bardziej zatloczona i pilot szybko zaczal tracic cierpliwosc. Przeklinal z kazda chwila czesciej i glosniej, wykonujac nieskoordynowane manewry, a pracujacy glosno silnik zaczal pokaslywac. Gdy za zakretem drogi pojawily sie pierwsze zabudowania, dziennikarz poczul ulge. -Terry - odezwal sie chrapliwym glosem - jak tylko dotrzemy do miasta, kieruj sie od razu pod budynek konsulatu. Tam mnie wysadz, a sam jedz do portu. Na pewno znajdziesz jakis statek czy okret idacy do kraju. Mlody oficer skinal glowa i niecierpliwie odgarnal kosmyk wlosow klejacy mu sie do czola. -Do konsulatu - powtorzyl. - Rozumiem. A co dalej? -To juz moja sprawa. -Jeremy, mozemy przeciez uciec stad obaj. Zaczekam przed konsulatem i... -Ja nie wracam. Nie zakonczylem jeszcze swoich spraw w Afryce. -A mnie zostawcie przy targowisku handlarzy drewnem - odezwal sie cicho Selim. - Mam tam kuzyna. Dawno sie nie widzielismy, ale to dobry czlowiek, wezmie mnie pod swoj dach, jak i ja wzialbym jego. Baldwin przygryzl wargi i westchnal. -Sluchaj, Selim - zaczal. - Wyswiadczyles nam obu ogromna przysluge i glupio tak jakos... Wiesz, Terry bedzie wracal do kraju, ja niebawem rowniez wyjade z Sudanu, a ty... Cholera, sam nie wiem... Moze... -Jesli jest jakas rzecz na swiecie, ktorej wy, Anglicy, zupelnie nie opanowaliscie, bez watpienia jest to wyrazanie skruchy - rozesmial sie Egipcjanin. - Na Boga milosiernego, Jeremy! Wspolnie z wami dotarlem do jedynego w miare bezpiecznego miasta w Sudanie i jestem wam gleboko wdzieczny za wspolna podroz, ale tu sie pozegnamy. Nie chce uchodzic do Anglii, nie chce pieniedzy ani listow pochwalnych. Nie mam powodow, by kochac Anglikow, ale was dwoch chce zachowac w pamieci jako swych przyjaciol. Jak na dobrego muzulmanina przystalo. -Boze w niebiesiech! - westchnal Terrence. - Rowny z ciebie chlop, Selim. Oczywiscie jak na muzulmanina. Bo jak rozumiem, zemsty na angielskich swiniach nie masz zamiaru odkladac? -Nie wiem. - Egipcjanin przygryzl warge. -Nie wiesz? - spytal zdumiony pilot. Zerknal na Selima, w jego oczach pojawilo sie niedowierzanie. - Czy to oznacza, ze mowiles to wszystko na powaznie? -Gdy powstanie cale miasto, nie bede mial wyboru, moj przyjacielu. Nie chcialbym zostac rozstrzelany jako zdrajca przez braci w wierze. A teraz zwolnij noge z gazu, przed nami posterunek. Niepowtarzalna okazja, by wydac przyszlego zabojce angielskich swin w rece wladzy. Pilot bez slowa zredukowal bieg i przycisnal hamulec. Zdezelowany fiat stanal w tumanach pylu przed opuszczonym, kolyszacym sie lekko szlabanem. Tuz obok niego znajdowalo sie stanowisko karabinu maszynowego, a dalej biegly zasieki z drutu kolczastego. Poirytowani zolnierze o twarzach spalonych sloncem ciskali wlasnie obelgami w slad za kroczacym majestatycznie wielbladem, na ktorego garbie siedzial wyprostowany, dumny jak szejk mezczyzna w bialej galabii. Ich koledzy siedzieli pod rozciagnietym nieopodal daszkiem i zasmiewali sie do rozpuku. -Ty cholerny swiniozerco! - wrzeszczal rudowlosy chlopak z akcentem z Manchesteru. - Kazda z twoich zon ma syfa, a ty sam... -Zamknij juz szuflade, Charlie - napomnial go kolega, odwracajac sie w kierunku poobijanego fiata. - Te Arabusy nie maja poczucia humoru. Zobaczysz, jak tylko zjawia sie tu chlopaki od Mahdiego, zaraz kogos poprosi, by mu przetlumaczyl twoje wymysly. Niewykluczone, ze sam wowczas trafisz do jego haremu. -Pieprz sie, Don! - parsknal rudzielec. - Czego, do ciezkiej cholery?! - ryknal, gdy zniecierpliwiony Terrence nacisnal klakson. - Pali sie? -Alez skad! - zawolal pilot. - Wspaniale nam sie tu siedzi w milym skwarze oraz smrodzie owczego lajna i chcielibysmy zapytac, czy ktos z was nie mialby ochoty dolaczyc? -Na zarty ci sie zebralo, co? - warknal chlopak z Manchesteru, przechodzac pod szlabanem. Karabin Lee-Enfield, jeszcze przed momentem wiszacy mu na ramieniu, blyskawicznie znalazl sie w jego dloniach. - Mamusia nagadala ci, ze jestes zabawny, i w to uwierzyles, tak? -Sam do tego doszedlem - glos Terrence'a ochlodl w jednej chwili i zaczal lekko drzec, jak zawsze gdy ogarnialo go zdenerwowanie. - A teraz, szeregowy, poprosze o kolejny komentarz na temat mojej matki. Tak bym mial pewnosc, ze sie nie przeslyszalem i moge obic ci morde. To rozkaz. Zolnierz podszedl juz do drzwi fiata i dopiero teraz dostrzegl pagony na wyplowialej, brudnej bluzie mundurowej kierowcy. Nagle wyprostowal sie jak struna, a jego twarz pobladla pod warstwa brudu. -Przepraszam, sir - wyjakal. - Nie spodziewalem sie... Nie pomyslalem, ze... -Jestem porucznik Terrence Oswald z Royal Air Force, a ci panowie to Jeremy Baldwin, korespondent wojenny "The Times", oraz Selim ibn Jusuf, nasz przewodnik. Musimy natychmiast spotkac sie z konsulem - warknal pilot, mierzac zolnierza wscieklym wzrokiem. - Otwieraj ten cholerny szlaban! -Tak jest, sir... Ja po prostu... -Masz racje, Selim - mruknal Terrence. - Nasi rodacy rzeczywiscie sa beznadziejni w przepraszaniu. * * * Kilkadziesiat lat temu Port Sudan byl zaledwie niewielka wioseczka na brzegu Morza Czerwonego, odwiedzana glownie przez pomniejszych handlarzy kosci sloniowej i lowcow niewolnikow. Doprowadzenie linii kolejowej, ktora polaczyla miasto z Chartumem, Faszoda, Asuanem oraz Kairem, zapoczatkowalo jego przyspieszony rozwoj. Wnet z zyznych dolin Nilu zaczely przybywac tu pociagi wyladowane welna, sezamem i sorgo, by zapelnic swiezo wzniesione magazyny, a potem trafic do ladowni statkow Kompanii Wschodnioafrykanskiej kluczacych wsrod raf koralowych Morza Czerwonego. Niedlugo trzeba bylo czekac, aby w porcie pojawily sie nowe pirsy, a w samym miescie hotele, kamieniczki i szpital. Wnet wyrosl tam rowniez fort, w ktorego podziemiach umieszczono arsenal. Budowle te powstawaly szybko, ale w sposob uporzadkowany zaiste z europejskim chlodem. W przeciwienstwie do nich peryferia Port Sudan rozrastaly sie z arabska zywiolowoscia i afrykanskim nieladem. Wokol kilku bazarow, stanowiacych pomniejsze, bezustannie tetniace zyciem serca miasta, staly rozrzucone chaotycznie niewielkie lepianki sklecone z byle czego przez masowo naplywajacych ludzi. Na szerokich, zalanych zarem ulicach pojawily sie tlumy czarnoskorych przybyszow z glebi kontynentu: Somalijczykow, Bantu, Etiopczykow, Beja i Masajow. Wielu trafilo tu w poszukiwaniu pracy badz lepszej doli, inni przybywali w milczacych, pobrzekujacych zelazem kolumnach, przyprowadzani przez uzbrojonych, butnych handlarzy niewolnikow. Wokol muezinow nawolujacych z minaretow gromadzili sie rosnacy w sile Arabowie, choc trudno bylo nie zauwazyc rowniez grupek gadatliwych Hindusow i wszedobylskich Koptow. Statki lub spowite w kleby pary pociagi przywozily zas gustownie odzianych przybyszow z Anglii, Francji, Wloch badz krajow normanskich.Wnet Port Sudan, na podobienstwo innych miast kolonialnej Afryki, podzielil sie na dwa swiaty W jednym z nich interesow dokonywano posrod wielojezycznych wrzaskow, na ubitej polepie zatechlej lepianki albo przy ledwie skleconej lawie na targowisku. W drugim transakcje rozpoczynano od odwiedzin w magazynach wypelnionych koscia sloniowa, a konczono w chlodnych kantorach z oknami przeslonietymi zaluzjami, popijajac herbate z drogich filizanek z porcelany. Oba swiaty spajala jedynie instytucja posrednikow skupujacych towary dla znaczniejszych przedsiebiorcow. Tego dnia, gdy Jeremy, Terrence i Selim przybyli do Port Sudan, jeden z owych swiatow juz tu nie istnial. Pilot wolno prowadzil rzezacego fiata wsrod szeregow niskich lepianek. Co rusz naciskal klakson, by przepedzic blokujaca przejazd grupe ludzi, lecz glosne trabienie nie dawalo spodziewanych rezultatow. Rozgoraczkowani, halasliwi Murzyni, niektorzy uzbrojeni w maczety albo kije, milkli wowczas i sledzili przejezdzajacy wolno samochod mrocznymi, nieprzychylnymi spojrzeniami. Jedynie stojacy najblizej niechetnie robili krok w tyl. Zdarzalo sie, ze czekali dlugie minuty, az handlarz bydla czy wielbladow przeprowadzi swe zwierzeta przez ulice, a ze spojrzen, jakie rzucal przybyszom, domyslali sie, ze opoznia ich przejazd z czystej zlosliwosci. Niepilnowane targowiska rozrastaly sie, zajmujac przylegle ulice, zas ich wielojezyczny gwar mial w sobie cos zlowieszczego. Patrolujacy ulice angielscy zolnierze wydawali sie rownie zagubieni i niepewni co trojka przybyszy. -To miasto jest na krawedzi rebelii - mruknal Jeremy, oblizujac wyschniete wargi. - Selim, czy ty naprawde chcesz tu zostac? -A czy jest jakies miasto w Egipcie badz Sudanie, ktore dzisiaj wyglada inaczej, Jeremy, moj przyjacielu? Rozstali sie z Selimem przy bazarze handlarzy drewnem, jedynym praktycznie opustoszalym. Wszyscy trzej wysiedli z pracujacego na jalowym biegu samochodu, wysciskali sie serdecznie, a Baldwin mimo protestow Selima wcisnal mu w kieszen plik egipskich funtow. -Zegnac tez sie nie potrafimy - stwierdzil Oswald, gdy na nowo zasiedli w rozgrzanym, cuchnacym samochodzie. -Mozliwe - przyznal Jeremy. - Jedz do portu. I nie oszczedzaj tego rzecha. -Ty tez masz wrazenie, ze jestesmy w tym miescie ostatnimi bialymi? - spytal pilot, dodajac gazu. -Tak, ale mam nadzieje, ze mylne. Bo koniecznie musze zamienic pare slow z konsulem, a on tez jest bialy. * * * Konsul Port Sudan byl czlowiekiem w blizej nieokreslonym wieku, lecz z pewnoscia u kresu sil. Juz dawno prze stal dbac o swoj wyglad, o czym swiadczyly nieogolone policzki i brudny kolnierzyk przepoconej, ongis bialej koszuli. Co rusz przygladzal dlonia rzedniejace, wilgotne wlosy i przecieral oczy, rozciagajac sine, niemalze czarne worki pod powiekami."Ty tez fatalnie sypiasz, co?" - pomyslal Jeremy i ujal szklanke wody postawiona przed nim przez usluznego hinduskiego lokaja. Podziekowal z wdziecznoscia - streszczenie calej historii zabralo mu jedynie kilka minut, lecz w ustach czul okropna suchosc. -Nie rozumiem, na czym maja polegac te panskie rewelacje - odezwal sie konsul zachrypnietym glosem. Dziennikarz dopil wode do konca - byla oszalamiajaco czysta i chlodna, istny rarytas w porownaniu do brei, ktora pili na pustyni - po czym otarl usta i spojrzal na rozmowce z niedowierzaniem. -Skoro pan nie rozumie, jest to, jak sadze, moja wina - oznajmil. - Ostatnie kilka tygodni mialem doprawdy uciazliwe, przez co moja historia zapewne jest nieco nieskladna. Pozwole wiec sobie, panowie... -Nie w tym rzecz, Baldwin - odezwal sie oficer w stopniu majora siedzacy po drugiej stronie stolu. W przeciwienstwie do konsula nie budzil zadnych zastrzezen swoim wygladem. Jego wlosy byly starannie uczesane, policzki dokladnie wygolone, a mundur czysty i odprasowany. Jedynie krople potu perlace sie na wysokim czole wskazywaly na to, ze i jemu dokucza okrutny upal. -Nie w tym rzecz - powtorzyl major. - Prosze wiec darowac sobie cynizm, bo wyrazil sie pan precyzyjnie i zapewniam pana, ze zrozumienie owej historii nie przeroslo ani mnie, ani pana Higginsa. Nie rozumiemy tylko, dlaczego panskim zdaniem ma ona jakikolwiek zwiazek z nami oraz Port Sudan. -Wiemy o wloskich bombardowaniach lepiej od pana, Baldwin - wtracil konsul. - Ci cholerni makaroniarze przeprowadzili kilka atakow z terenow Erytrei i zbombardowali tory kolejowe w paru miejscach. Od tygodnia nie dochodza tu pociagi i musielismy ewakuowac miasto morzem. Wyobrazasz pan to sobie? -Wyobrazam. Problem tkwi w tym, ze ci makaroniarze... -Gowno pan sobie wyobrazasz! - zacietrzewil sie Higgins. - Przez kilka dni i nocy trzeba bylo obstawiac rownoczesnie caly port, arsenal, bazary i wszystkie drogi dojazdowe do miasta. Nielatwa robota, zwazywszy, ze kazdy bialy w miescie dusze by sprzedal za miejsce na statku, a kazdy czarny sciska tylko maczete i czeka na znak od Allacha, by zaczac nia dziabac. Sprobuj pan dokonac tego co my, majac ledwie trzy kompanie wojska, z czego jedna madrale z Whitehall od razu kazaly odeslac na granice z Erytrea. -Gleboko wspolczuje, panie Higgins. Czyzby wiec doszlo do jakichs incydentow z Wlochami? -Nic powaznego. - Konsul przygladzil znowu wlosy. - Na razie Mussolini i Chamberlain obrzucaja sie notami dyplomatycznymi, ale nie dalej jak wczoraj "Penelope" ostrzelal jakis ichni niszczyciel, ktory usilowal sie wymknac z Tarentu. Poki co twardo trzymamy wszystkich makaroniarzy pod kluczem. Nie maja wesolych wakacji w Port Sudan, o nie... -Aresztowal pan wloskich obywateli? - spytal poruszony Jeremy. -A co pan sobie myslisz, Baldwin? Przyszlo polecenie z Londynu, to zrobilem co trzeba. Ich ambasada darla sie wnieboglosy, ale wczoraj i ja ewakuowano. Wiesz pan, co to za nieuzyty narod ci Wlosi? Klocili sie, probowali uciekac, jeden postrzelil nawet egipskiego zandarma... -Moje wspolczucie doprawdy nie ma granic. Czuje gleboki zal na mysl o tym, ze przegapilem panskie chwile tryumfu, wloczac sie po pustyniach Sudanu. Czy moge prosic jeszcze szklanke wody? W gabinecie konsula, umieszczonym na pierwszym pietrze hotelu "Royal Port Sudan", zapanowalo milczenie. Higgins sapnal i wyprostowal sie na krzesle, lecz skinal na lokaja, ktory sprawnie napelnil szklanke dziennikarza chlodna woda. Major wstal i uchylil szerzej okno, lecz nie na wiele sie to zdalo. Ozywcza bryza tracila swa swiezosc nad ulicami prazonego sloncem miasta i docierala do pokoju jako goracy, lepki powiew. Oficer odwrocil sie od okna, przysiadl na parapecie i pomimo duszacego skwaru zapalil papierosa. -Marnuje pan swoj czas - powiedzial cicho. - Historia o walce z piecioma lotnikami z pewnoscia poruszy serca czytelnikow "The Times", ale poki co jest dla nas calkowicie nieprzydatna. Panska teoria o tajemniczej wrogiej bazie lotniczej gdzies posrod pustyn Sudanu rowniez. Wlosi... -Na litosc boska, majorze Fading! Przeciez kilkakrotnie juz powtorzylem, ze Wlosi najprawdopodobniej nie maja z tym wszystkim nic wspolnego! -A co ma pan na dowod? Pistolet maszynowy w rekach mahdysty atakujacego pociag? Pociski pasujace do tej samej broni w piersi trupa, ktory mogl byc owym mahdysta, lecz wskazuje na to jedynie kolor turbanu? Wrzaski po dansku posrod ruin fortu? Niechze pan logiczne pomysli, Baldwin! -Alez ja mysle logicznie, majorze. -Gdzie pan, na litosc boska, zyl przez ostatnie dwadziescia lat, Baldwin? Od czasow stlumienia rewolucji komunistycznej w Rosji stosunki miedzy Wielka Brytania a panstwami Braterstwa nigdy sie lepiej nie ukladaly! Nie dalej niz piec lat temu podpisalismy z nimi kilka waznych umow gospodarczych, a ostatnio czytalem, ze Nordveghr nawiazal stosunki dyplomatyczne z Watykanem i wyrazil wole oddania niektorych relikwii zrabowanych podczas Wieku Mlota i Ognia! Czasy, kiedy nianie straszyly nas Normanami, juz dawno minely i dla panskiego dobra lepiej bedzie, jak zapomnisz pan o tych swoich mrzonkach. Dla panskiego dobra. -Wszystko to prawda, majorze. Swieta prawda - mruknal Jeremy, wstajac. - Dlatego wlasnie trzeba to zbadac. Pozwoli pan, ze nadam kilka depesz do redakcji, panie Higgins, a potem rozejrze sie za miejscem na statku. -Juz sie pan spoznil. Wszelkie koje na statkach idacych do Anglii zostaly dawno zajete. -A na tych, ktore plyna do Hornlandu, rowniez? HORNLAND - kolonia Nordveghr o powierzchni 550 000 km2 usytuowana na brzegach Oceanu Indyjskiego oraz Zatoki Adenskiej, zalozona w XVIII w. po zajeciu faktorii portugalskich przez wyprawe Karlsefniego Thorfinnsona (-? druga wojna iberyjska; czarna rzez, Arka Przymierza). Na polnocy graniczy z wloskim terytorium zaleznym Erytrea, na wschodzie z Kondominium Sudanskim oraz Etiopia, a na poludniu z Kenia (granica uregulowana -? traktatem stavangerskim w 1905 r. po serii potyczek zwanych -? wojna osadnicza). Druga co do wielkosci kolonia normanska w Afryce. Struktura ludnosci: 12% Normanowie, 23% Arabowie, 7% Beja, 58% Murzyni. Glowne zrodla dochodow: kawa, kosc sloniowa, owoce, sorgo, skory. Istnieje podejrzenie o lamanie zakazu handlu niewolnikami ustanowionego przez Pojednanie Narodow w 1926 r. (-? thralldom, niewolnictwo normanskie). Encyklopedia Britannica, wyd. 14 5 Tym razem koszmar senny byl wyjatkowo niewyrazny. Otwierajac oczy, Jeremy uswiadomil sobie, ze lezy na ziemi zaplatany we wlasna moskitiere. Rozluznil miesnie i na chwile znieruchomial, usilujac pozbierac mysli i oswoic sie z ostrym swiatlem wpadajacym do pokoju. W koncu usiadl, ostroznie zdjal z siebie faldy delikatnej siateczki - tu i owdzie podartej w wyniku gwaltownej szamotaniny - po czym wstal i podszedl do zawieszonego na scianie lustra. Serce nadal bilo mu jak szalone.-I na co ci to wszystko, Jerry? - skierowal pytanie do swego odbicia, zarosnietego i bladego pomimo mocnej opalenizny. - Mogles przeciez byc w drodze do Anglii, durniu. Co ty wlasciwie chcesz osiagnac? Nie wiedzial, ale mial nadzieje, ze najblizsze dni przyniosa odpowiedz. Byl jedynym Anglikiem w Port Sudan, ktory nie chcial plynac do Wielkiej Brytanii, tylko do Hornlandu, dlatego tez bez wiekszych trudow znalazl czlowieka, ktory zdecydowal sie go zabrac. Owym czlowiekiem byl Hasim, stary arabski zeglarz o ogorzalej, gleboko przeoranej zmarszczkami twarzy. Handel mirra, ktorym trudnil sie od wielu lat, calkiem zamarl na skutek ostatnich wydarzen, tak wiec dobrotliwie usmiechniety Arab skwapliwie zaprosil Jeremy'ego na poklad swojej dhow. Dziennikarz zastanawial sie co prawda, czyjego usmiech nie ma czegos wspolnego z opium, ktore Hasim popalal przez caly czas trwania rejsu, ale podroz przebiegla szczesliwie. Przed wieczorem nastepnego dnia zeglarz przycumowal do kamiennego nabrzeza w Berberze, glownym porcie na polnocy Hornlandu, a Baldwin wreczyl mu plik egipskich funtow powiekszony o suty bakszysz i z wahaniem zszedl na lad. "Gdyby jeszcze rok temu ktos mi powiedzial, ze z wlasnej woli powroce do normanskiej kolonii w Afryce, rozesmialbym mu sie w twarz - pomyslal. - Lecz oto jestem". Byla to jednakze ostatnia przytomna mysl tego dnia. Wciaz nie odzyskal pelni sil po przeprawie przez pustynie, dlatego tez szybko zalatwil formalnosci w miejscowym punkcie granicznym i ruszyl na poszukiwanie taniego hotelu. Nieumyty z miejsca rzucil sie na lozko, zaciagnal moskitiere i zapadl w gleboki sen, ktory przerwal mu dopiero koszmar. Gdy zajadal sniadanie podane przez rudobrodego starca o zaskakujaco bladych oczach, w jego glowie zaczal krystalizowac sie niewyrazny jeszcze plan. Zaplacil godziwie - w wiekszosci normanskich kolonii w Afryce funty brytyjskie byly cenione na rowni z hringurami, oficjalna waluta Nordveghr i Danii - po czym nalozyl korkowy kapelusz zakupiony w ostatniej chwili w Port Sudan i wyszedl na tetniaca zyciem ulice. Berbera, jedyne miasto w Hornlandzie, ktore nie wiedziec czemu zachowalo swa pierwotna arabska nazwe, oszolomilo go swym pieknem juz podczas poprzedniej wizyty, przed laty. Zachowal w pamieci ow zachwyt nawet pomimo traumatycznych przejsc, ktore zakonczyly jego pobyt, lecz teraz uroda miasta wydala mu sie jeszcze bardziej olsniewajaca. W przeciwienstwie do pozostalych narodow europejskich, ktore w swych koloniach dbaly o zapewnienie wygody jedynie garstce swych kupcow i wojskowych, Normanowie budowali z wiekszym rozmachem. Na pierwszy rzut oka widac bylo, ze nie przepadaja za sciskiem, a lubuja sie w przestrzeni - ich kamienice, wysokie i strzeliste, o spadzistych dachach zwienczonych tradycyjnymi gontami w postaci wezy, staly rozdzielone ogrodami, zas okalajace je zywoploty dawaly wypoczywajacym wsrod zieleni ludziom nieco intymnosci. Brakowalo tez przytulonych do frontu werand czy gankow, tak popularnych w koloniach angielskich. Miast nich do drzwi kazdej kamienicy, nieodmiennie szerokich i zapraszajacych, prowadzila wylozona kamieniami sciezka, przy ktorej stal glaz runiczny, zgodnie z odwiecznym zwyczajem przywieziony z rodzinnych stron. Runy futharku, [Futhark (dan.) - runiczny alfabet normanski] ulozone w pasma wijace sie na podobienstwo smoczych cielsk, oznajmialy przybyszowi znajacemu to pismo, kto zamieszkuje dane domostwo i czym sie para na co dzien. Nierzadko znaki otoczone byly misternie kutymi wyobrazeniami bogow, potworow czy symboli religijnych wplecionymi w niezwykle bogactwo ornamentow i wzorow. Podobne ryty biegly wzdluz futryn drzwi, oplataly okna, stopnie schodow, a nawet rozlewaly sie po bielonych scianach domostw, przez co nierzadko przypominaly one twarze wojownikow sciagniete gniewnym grymasem. Gladzone cieniami palm kolyszacych sie leniwie na wietrze znad morza oznajmialy przybyszowi, ze lud, ktory opanowal te tereny, zwykl na kazdym kroku podkreslac swa odrebnosc i niezaleznosc. "W Hornlandzie nie ma dwoch takich samych domow" - pomyslal Jeremy, zatrzymujac sie przed dwupietrowym budynkiem z jasnobrazowym dachem i okiennicami w podobnej tonacji. Kamienna sciezka otoczona byla klombami jaskrawych forsycji, a z ogrodu dobiegaly smiechy dzieci grajacych w pilke. Gdzies pluskala cicho woda. Okiennice na parterze rozwarly sie nagle. Dziennikarz ujrzal wysoka, jasnowlosa kobiete w blekitnej sukni z waskim, ostrym dekoltem zgodnym z ostatnimi kanonami miejscowej mody. Oparla dlonie o parapet i zmierzyla Baldwina nieprzychylnym spojrzeniem. Mlot Thora na jej szyi blysnal w blasku slonca. Jeremy odwrocil spojrzenie i ruszyl wolno przed siebie, przygryzajac warge. "No tak - pomyslal, przypominajac sobie celnika celowo kaleczacego angielskie slowa i milczacego wzgardliwie wlasciciela hotelu. - Ten raj nalezy przeciez do nich i skorzystaja z kazdej okazji, by o tym przypomniec. Zwlaszcza Anglikowi". Tym razem jego uwage przyciagnela ulica, oczywiscie szeroka i wygodna. Zauwazyl kilka obrazkow typowych dla Afryki, jak chocby ubogi handlarz na obwieszonym sakwami osiolku czy postawny Arab w galabii prowadzacy kilka dromaderow, lecz pieszy nie zalewali tu calej ulicy, ale chodzili po chodnikach. Nie bylo sie czemu dziwic - samochody, wciaz stosunkowo rzadkie nawet w najbogatszych koloniach angielskich, tutaj mijaly dziennikarza co chwila, wzniecajac chmury pylu. Widzial przede wszystkim ciezarowki, jak pekate thursy oraz masywne szesciokolowe jotuny przystosowane do podrozy przez pustynie, ale mignelo mu rowniez kilka luksusowych magnusow. Wysoko nad zabudowaniami miasta wzbijal sie samolot, inny kolowal, znaczac bladoniebieskie niebo smugami kondensacyjnymi. Baldwin znow zacisnal wargi. Jego zachwyt powoli ustepowal miejsca powracajacej niecheci. Poprawil plecak i skrecil w strone dzielnicy targowisk, gdzie mial nadzieje pochwycic pierwszy trop. * * * Jak glosil napis na wysokim glazie ulozonym przy drzwiach, knajpa nazywala sie "Bilskirnir" na czesc mitycznego palacu Thora. Wymyslajac ja, Ulvgrim zapewne liczyl na to, ze przyciagnie ona przede wszystkim jego rodakow, Vinlandczykow, ktorzy uznawali boga piorunow Thora za swego patrona. Tymczasem w cieniu jego rzezby wykonanej z czarnego hebanu zarowno rozwazali kolejna transakcje lub dogadywali szczegoly nastepnej wyprawy przedsiebiorczy kupcy, jak i wznosili toasty marynarze, dziekujac bogom za udany rejs. Tam tez weselili sie zolnierze oraz najemnicy ze wszystkich krajow Braterstwa, tam swe opowiesci snuli mysliwi i odkrywcy Tam tez Jeremy Baldwin poznal kiedys Vinlandczyka Ulvgrima Narfisona, najbardziej tajemniczego czlowieka na ziemi.Knajpa nie zmienila sie wcale. W powietrzu wisiala ta sama przebogata mieszanina zapachow mocnej kawy, rozmaitych rodzajow tytoniu oraz ciemnego piwa, pod sufitem nadal powoli obracal sie wiatrak, ktorego lopaty wydawaly sie grzeznac w dusznym powietrzu, a u stop wielkiej rzezby Thora zarzyly sie wegliki. Kilku gosci, nielicznych ze wzgledu na wczesna pore, odwrocilo sie ku wchodzacemu dziennikarzowi, az zaskrzypialy wiklinowe fotele. Pomimo panujacego we wnetrzu polmroku natychmiast rozpoznal jedna z twarzy. -Na rogi capow Thora! - wykrzyknal Ulvgrim po dansku, podrywajac sie z fotela i natychmiast zapominajac o swoich towarzyszach, z ktorymi gral w karty. - Jeremy! Jeremy Arthurson Baldwin! Czy to naprawde ty? -Tak, to ja - usmiechnal sie korespondent i wyciagnal reke. Gospodarz pochwycil go za nadgarstek i uscisnal mocno, Anglik odpowiedzial tym samym posluszny lokalnemu zwyczajowi. - To ja, choc sam w to nie wierze. -Zaiste pomieszalo ci sie we lbie. -Nie ty pierwszy to mowisz. Bedziemy tak stac, czy moze uraczysz swego goscia z zaswiatow filizanka tureckiej kawy? -Alez oczywiscie, bez dwoch zdan! - zawolal Ulvgrim. - Tippu! Tippu! Sznury z koralami zagradzajace wejscie na zaplecze zakolysaly sie nagle i wyjrzala spomiedzy nich kedzierzawa glowa mlodego Murzyna, ktory z zainteresowaniem spojrzal na gospodarza. -Dwie filizanki najlepszej kawy dla mojego przyjaciela z Anglii! - zawolal. - Naszykuj tez fajke wodna, a potem zastap mnie przy barze. Usiadziemy w moim gabinecie. Murzyn kiwnal glowa i zniknal, a Ulvgrim wskazal gosciowi droge na zaplecze. -Thrall? - spytal z przekasem Jeremy. -Nie ma juz thralldomu, [niewolnictwa] Jeremy synu Arthura. Od konferencji Pojednania Narodow w Amsterdamie, czyli od jakichs pietnastu lat, o ile sie nie myle - mruknal Ulvgrim. - Kto jak kto, ale ty powinienes o tym wiedziec najlepiej. -Moja ostatnia wizyta w Hornlandzie udowodnila, ze jest zupelnie inaczej. Nawiasem mowiac, Ulvgrim, czy mozemy na razie rozmawiac po angielsku? Odwyklem od twojego jezyka. * * * Ponad wszelka watpliwosc Ulvgrim do wszystkiego, co posiadal, doszedl ciezka praca wlasnych rak. Wszelkie pozostale kwestie na jego temat pozostawaly w sferze domyslow. Podobno walczyl jako najemnik w szeregach storhirdow [[(dan.) - wielki hird; tu: dywizja] swionskich podczas tlumienia rewolucji rosyjskiej i przeciwko wojskom Wolnego Panstwa Kongo na poludniowych rubiezach Hornlandu. Wedle niepotwierdzonych plotek paral sie rowniez prowadzeniem wypraw mysliwskich, a byli tacy, ktorzy twierdzili, ze odnalazl legendarne cmentarzysko sloni. Roznie tez tlumaczono glebokie blizny na jego piersi i przedramieniu - najciekawsza legenda glosila, ze wlasnymi rekami udusil lwice, ktora zaatakowala syna konunga [krola] Nordveghr podczas jego inicjacji mysliwskiej. Dla Jeremy'ego najwazniejsze jednak bylo to, ze serca Ulvgrima nie zatruly tradycyjne uprzedzenia jego ludu i znalazlo sie w nim wiele ciepla dla przybysza ze znienawidzonej Anglii.Co wiecej, Baldwin zawdzieczal mu zycie. -Okazales sporo tupetu, przybywajac tu ponownie, i to zapewne pod prawdziwym nazwiskiem - powiedzial Vinlandczyk, wydmuchujac klab wonnego dymu i podajac ustnik fajki gosciowi. -To byl impuls - skrzywil sie Jeremy. - Nie planowalem przyjazdu do Hornlandu, wierz mi. -Wierze. Nie po tym, co cie tu spotkalo ostatnim razem. Mam nadzieje, ze dobrze to pamietasz. -Az za dobrze. Skad to stwierdzenie? Nie zabrzmialo ono zyczliwie. -Nie mialo. Na trzonek Mjolnirra, Jeremy, obaj wiemy, ze przyjechales tu, zeby weszyc. Nie mam powodu, by zywic szacunek dla naszych wladz, ale jest wiele powodow, dla ktorych nalezy sie ich obawiac. Twoj przyjazd do Hornlandu zostal juz pewnie odnotowany, a to oznacza, ze przydzielono ci fylgje, a szef Vorr [(dan.) - straz; tu: nazwa policji Nordveghr] wlasnie sie dowiaduje, ze spiskujesz z gospodarzem "Bilskirnir". -Wiem. Bedziemy musieli znowu odegrac scenke. -Jeremy, ja sie nie boje o siebie, ale o ciebie. Jesli uczynisz choc jeden falszywy krok, twoj los bedzie nie do pozazdroszczenia. -Ale pewnie uczynie, Ulvgrim - westchnal dziennikarz. - Musze. Tobie, Normanowi, nie musze chyba tlumaczyc, czym jest zemsta? -Nie zartuj. Opowiedz lepiej, co tak naprawde sprowadza cie do Hornlandu. I Jeremy pograzyl sie w opowiesci. Szczegolowo opowiedzial o ataku na pociag, nie pomijajac derwisza z pistoletem maszynowym, opisal takze przymusowe ladowanie wloskiego bombowca i znalezienie trupa mahdysty. Ulvgrim sluchal w ciszy, przygladzajac krzaczaste siwe brwi, a zar w zapomnianej fajce dopalal sie z wolna. Gdy przybysz skonczyl, gospodarz przeciagnal sie na fotelu, wyjal ustnik z dloni Baldwina i pociagnal mocno. Zabulgotala woda. -Naciagane to wszystko - stwierdzil. - Na pozolkle zebiska Fenrisa, nic dziwnego, ze twoj szef wywiadu uznal te slowa za stek bzdur. -Czyzby? - zacietrzewil sie Jeremy. - Skad wasz pistolet maszynowy w lapskach derwisza? -Jestes pewien, ze to surtr? -Prawie. - Dziennikarz odwrocil wzrok. - Nie widzialem z bliska samej broni, ale ten plomien wylotowy... -Dlugi czy krotki? Wiesz, wczesniejsze modele byly jeszcze niedoskonale i zolnierze skarzyli sie na to, ze plomien wylotowy calkiem ich oslepia. A kaliber? Ilosc wystrzalow? Starsze typy, sprzed reorganizacji... -Do ciezkiej cholery, Ulvgrim! Wiem, ze ludziom twojego pokroju wystarczy obwachac spluwe, by wiedziec, jak dlugo matka karmila swym mlekiem jej wlasciciela, ale ja jestem jedynie poslednim pismakiem i nie znam sie na broni! Jednej rzeczy jestem pewien na sto procent, Ulvgrim. To byl pistolet maszynowy i byl nim surtr. -Hmmm, wielkiego wyboru w sumie nie masz. Poza nami i kowbojami z Lyonesse nikt jeszcze porzadnych pistoletow maszynowych nie wyrabia - mruknal Vinlandczyk i raz jeszcze pociagnal z fajki. - Ale bardzo mnie to zastanawia. Nasze rzady nie handluja ani technologiami wojennymi, ani sama bronia, zwlaszcza tak cenna jak surtry. Ow mahdysta moglby ten pistolet jedynie zdobyc albo ukrasc. -Ewentualnie otrzymac w prezencie - zamyslil sie Jeremy. - Posluchaj, atak na pociag nastapil ponad sto mil za linia frontu, tam gdzie nie powinno byc jeszcze zadnych zbrojnych band. A co, jesli nie byla to zwykla horda powstancow, a eskorta owej bazy, ktorej istnienie wydedukowal moj towarzysz? Co, jesli nagle zapragneli pojsc w slady swych pobratymcow walczacych w imieniu proroka i samowolnie napadli na pociag? -To brzmi przekonujaco. - Ulvgrim wydmuchnal dym i rozparl sie na fotelu. - Tym bardziej ze pozniej zostal zastrzelony. Niewykluczone, ze za kare. -O ile to byl on - zastrzegl Baldwin. - Cos mi jednak mowi, ze sie nie myle. -Uff, wszystko to jednak grubymi nicmi szyte. Przede wszystkim chcialbym wiedziec, po co nasze wladze mialyby pozorowac wloskie ataki na angielskie strefy wplywow. -Ja tez, Ulvgrim. Obawiam sie jednak najgorszego, dlatego tez musze, po prostu musze poweszyc. -Hmmm... - zadumal sie gospodarz. - A ja chyba wiem, od czego moglbys zaczac. Gdzie sie zatrzymales? -W "Bifrost". To taki maly, zawszony hotelik niedaleko glownego pirsu. -Znam go. Wieczorem przysle tam Tippu z informacjami. Uff, pyszny ten tyton. Nie chcesz nawet sprobowac? Z tymi slowami podsunal Jeremy emu ustnik, lecz ten pokrecil glowa. -Ulvgrim, ja przez dwa lata harowalem na cholernej plantacji tego scierwa - warknal. - Nienawidze tytoniu i dobrze o tym wiesz. O tym, ze smieszy mnie widok potomka wikingow z arabska fajka wodna, tez ci juz mowilem. -Coz, jestesmy narodem zlodziei, Jeremy - usmiechnal sie Ulvgrim. - Tyle ze nie kradniemy juz zlota ani thrallow, ale wynalazki. Ten jest szczegolnie dobry. -A co skradliscie nam, Anglikom? -Niewiele macie wynalazkow godnych przywlaszczenia. Moze z wyjatkiem sarkazmu. -Zobaczymy wiec, czego zdolales sie nauczyc. Odegrajmy scenke. -Jasne. Bedzie bolec. -Wiem. Znam cie nie od dzis. * * * Murzyn Tippu odskoczyl z wrzaskiem, gdy sznury koralikow strzelily na boki, a na kontuar wpadlo czyjes cialo. Ledwie nieznajomy zdolal odepchnac sie i stanac na nogi, z zaplecza wyjrzal rozjuszony Ulvgrim z twarza wykrzywiona wsciekloscia.-Powiedz to jeszcze raz! - wycharczal, odwrociwszy swa ofiare i zacisnawszy dlonie na polach koszuli. - No, powiedz! -Nie mam ci nic do powiedzenia, tchorzliwy oszuscie! - wymamrotal przyparty do baru czlowiek i otarl zakrwawiona warge. W jego danskim pobrzmiewal wyrazny brytyjski akcent. -Nie masz mi nic do powiedzenia?! - ryknal gospodarz. - A zatem wracasz tu po latach, nazywasz mnie lotrem i zlodziejem, a potem nie chcesz mi sie z tego wytlumaczyc? Ty cholerny angielski swiniopasie! Ty zaprzedana lajzo! Nagle Ulvgrim napial muskuly, szarpnal cialem przybysza, by z calej sily pchnac go na wolny stolik z lewej strony baru. Anglik roztracil wiklinowe fotele i padl na stol, ktory z trzaskiem zalamal sie pod jego ciezarem. Jeknal, lecz szybko wstal na rowne nogi. W jego reku znalazla sie ciezka mosiezna popielniczka. -Ulvgrim! Uwazaj, chlopie! - zawolal ktorys z bywalcow knajpy. Wszyscy poderwali sie juz z foteli, w rekach jednego z gosci blysnal osmiostrzalowy pistolet Krummi, inny wyszarpnal tradycyjny vinlandzki skrammasax.[dlugi noz] Popielniczka swisnela tuz obok glowy Ulvgrima i strzaskala butelki z islandzkim brennevin [bimber] oraz miejscowym piwem z prosa, wywolujac kolejny pisk przerazenia Tippu. Gospodarz jednakze nawet sie nie uchylil. -Ani sie waz go ruszyc, jeden z drugim! - ryknal i skoczyl na Anglika z rozcapierzonymi palcami. - Wyrwe ci serce, kacza mordo! Na twarzy przybysza pojawilo sie przerazenie, jakby nagle zrozumial, ze wscieklosc gospodarza "Bilskirnir" jest rownoznaczna z wyrokiem smierci. Otarl usta z krwi i spojrzal na boki w panice, po czym puscil sie biegiem w kierunku drzwi. Nie dosc szybko - Ulvgrim pochwycil go za ramie i poteznie pchnal na futryne. Anglik jeknal glucho i osunal sie na kolana, lecz wtedy Vinlandczyk szarpnal go za koszule, podniosl i silnym kopniakiem poslal na ulice, tuz pod nogi zaskoczonego arabskiego sprzedawcy kawy. -I nie wracaj tu wiecej, zajacu! - wykrzyknal stojacy w progu Ulvgrim, biorac sie dumnie pod boki. Bywalcy knajpy wiwatowali za jego plecami. Jeremy Baldwin jeknal cicho, podnoszac sie ociezale, lecz na jego okrwawione usta wyplynal lekki usmieszek. Wyjscia wszystkie, zanim sie wejdzie, Trzeba obejrzec, Trzeba zbadac, Bo nie wiadomo, gdzie wrogowie Siedza w swietlicy. HAVAMAL (Plesn Najwyzszego), Edda poetycka 6 Ogromny szczur podszedl i starannie, skrupulatnie obwachal nedzne skrawki, ktore kiedys byly porzadnymi, mocnymi butami ze skory. Jeremy patrzyl na niego beznamietnie, bez obrzydzenia. Wiedzial, ze nie gryzie, ten nigdy nie gryzl.Odwrocil glowe i jak zwykle poczul, ze ostre pazurki delikatnie nakluwaja mu skore lewej stopy. Zwierze znowu probowalo sie wspiac na jego kolano. Baldwin poruszyl leniwie noga, ale gryzon spojrzal na niego bezczelnie i cofnal lapki, lecz uczynil to z ociaganiem, jakby chcac pokazac czlowiekowi, ze ma go za nic. Ostry blask wstajacego slonca przenikajacy przez szczeliny w drzwiach baraku nagle przeslonilo kilka ciemnych ksztaltow. Rozlegly sie smiechy i rozmowy po arabsku, ktos ze zgrzytem przekrecil klucz w zamku. Niektorzy ze wspolwiezniow dziennikarza uniesli glowy i wbili tepe, wyblakle spojrzenia w drzwi, inni nawet nie drgneli zobojetniali. Jeremy spojrzal, jak zwykle. Drzwi stanely otworem, a na progu pojawil sie Muhammad, jedyny z nadzorcow, ktory wzbudzal strach u nawet najbardziej otepialych niewolnikow, niski, barczysty Arab o wiecznie skupionej twarzy i czarnych brwiach sciagnietych nad zlamanym nosem. Wiezniowie natychmiast zaczeli sie podnosic i chylkiem przemykac ku drzwiom, gdzie pozostali Arabowie kopniakami kierowali ich ku korycie z woda oraz misom nadgnilych owocow. Muhammad jednakze patrzyl tylko na Jeremy'ego, a jego oczy stawaly sie coraz wieksze i wieksze. -Bismillah! - zaczal od poboznej inwokacji, a jego glos odbil sie echem w baraku, nagle wielkim i ciemnym. - Ta'all! [Chodz!] Ciemne, okrutne oczy nadzorcy wypelnily caly swiat. -Ta'all! - powtorzyl Muhammad i pogrozil Baldwinowi biczem wijacym sie niczym zywy gad. -Ma tilmisni [Zostaw mnie w spokoju] - warknal Jeremy, lecz wtedy swiat zafalowal. Z rykiem dzikiego lwa nadzorca skoczyl do wieznia i jednym szarpnieciem postawil go na nogi, a nastepnie wypchnal na zewnatrz, na zalany sloncem plac. Jego towarzysze z baraku, w pospiechu sycacy glod zepsutymi owocami, odprowadzili Anglika beznamietnymi spojrzeniami, kilku pozostalych nadzorcow o glowach sepow i szakali wybuchlo glosnym, szyderczym smiechem. -Wein akhedni? [Dokad mnie zabierasz] - zaprotestowal Baldwin. Nadzorcy nigdy nie dotykali swoich wiezniow, zawsze pedzili ich uderzeniami bicza na sniadanie, a potem prosto na plantacje. Tymczasem Muhammad wydawal sie prowadzic go za baraki, ku dawno juz zapomnianej bramie obozu, ktora trafil tu przed wieloma, wieloma dniami. Jak w kazdym koszmarze... -Wein akhedni? - zapytal raz jeszcze, ale wtedy nadzorca pchnal go z calej sily na ziemie. Trzasnal wznoszony bicz, a potem plecy Jeremy'ego rozdarlo ogniste smagniecie. We snie nie powinien czuc bolu, to przeciez byloby nielogiczne, lecz w tym akurat snie, w tym krolu wszystkich koszmarow, straszliwe cierpienie zamienilo go w jeczacy, pelzajacy po ziemi ludzki strzep. Na szczescie Arab ograniczyl sie do zaledwie kilku uderzen. -Ila al-Liqa' [do nastepnego spotkania] - wyszeptal tuz nad uchem wieznia, a potem nastapila cisza. Drzacy, sparalizowany bolem Jeremy odwrocil z trudem glowe i dojrzal powiewajaca na wietrze galabije i zakurzone sandaly swego odchodzacego dreczyciela. Przez chwile sledzil go wzrokiem, nie dowierzajac temu, co sie dzieje, a potem spojrzal ku bramie. W jego kierunku bieglo dwoch mezczyzn w europejskich strojach tropikalnych. -Baldwin? Jeremy Baldwin? - krzyczal jeden z nich w najczystszej angielszczyznie. - To pan, Baldwin? Na litosc boska, to niewiarygodne! I obaj wybuchli glosnym, szyderczym smiechem. * * * Pukanie bylo coraz bardziej natarczywe, wrecz uciazliwe. Jeremy wyprostowal sie nagle, w ostatniej chwili powstrzymujac krzyk. Spojrzal polprzytomnie wokol, potrzasajac glowa, lecz kolejne szczegoly - poplamiony blat stolu, drewniana miska z resztkami gotowanego ryzu z warzywami, rozbebeszona walizka na lozku i blade swiatlo latarni wlewajace sie do pokoju hotelowego - szybko pomogly mu odbudowac rzeczywistosc."Ja chyba do reszty zwariuje przez te sny - pomyslal, upijajac lyk wody z manierki, i jeszcze raz potrzasnal glowa. - Nie daje juz sobie z tym rady..." Pukanie rozleglo sie ponownie. -Juz ide - wychrypial gniewnie i wstal, z glosnym szurnieciem odstawiajac krzeslo. Doczlapal do drzwi, rozwarl je na osciez. Polujace na scianach gekony pouciekaly, gdy pokoj zalal blask palacej sie na korytarzu lampy. -Dobry wieczor - powiedzial Tippu i wszedl do - srodka, zanim na poly oslepiony Baldwin, zaslaniajacy oczy ramieniem, zdolal rozpoznac rysy twarzy swego goscia. - Pan Ulvgrim nierzadko mawial, ze u was, Anglikow, duma i bezczelnosc zastepuja zdrowy rozsadek, ale zeby nie zaryglowac drzwi? Zeby nie spytac "kto tam", slyszac pukanie w srodku nocy? Murzyn mowil po angielsku z lekkim danskim akcentem, ale sprawnie i zrozumiale. Przytomniejacy z wolna Jeremy uswiadomil sobie, ze nie przypomina on juz usluznego, potulnego sluzacego z Ulvgrimowej knajpy - stal prosto, patrzyl smialo, a w kaciku ust czail sie ironiczny usmieszek. Dziennikarz uniosl lekko brwi ze zdziwienia, po czym bez slowa wskazal gosciowi drugie krzeslo. -Pan Ulvgrim kazal pana przeprosic za to pchniecie na futryne - oznajmil Murzyn. Bialka jego oczu blyskaly dziko, jakby cieszylo go kazde wypowiedziane slowo. - Ma szczera nadzieje, ze nie przysporzyl panu zbyt wiele cierpienia. -Nie, niezbyt - mruknal dziennikarz, pocierajac wielki, ciemniejacy guz na czole. - Ty natomiast przekaz mu, ze przepraszam za zbite butelki. Naprawde mi przykro. Celowalem w ten jego pusty leb. -Alez oczywiscie, ze przekaze. Przejdzmy do konkretow. Pan Ulvgrim kazal mi najpierw zapytac pana, czy ustalil juz pan swa droge ucieczki. -Co? -Czy wie pan, ktoredy bedzie spieprzal z Hornlandu, gdy sytuacja przybierze niebezpieczny obrot - wyjasnil cierpliwie Murzyn. -Tak, jasne - sklamal Jeremy zapatrzony w latarnie uliczna otoczona rojem nocnych owadow. Gdzies w oddali odezwaly sie bebny tubylcze i wzdluz plecow dziennikarza splynal zimny, nieprzyjemny dreszcz. -Ulga pana Ulvgrima bedzie wiec niezmierzona. Jedynym czlowiekiem, ktory moze wiedziec cokolwiek na temat owych wloskich bombowcow, jest niejaki Dagan Arneson, Holmgardczyk, mieszkajacy przy Grasgata 16 albo 18. -Bedzie chcial rozmawiac z Anglikiem? -Bedzie chcial rozmawiac z kazdym, byle podsunac mu zwitek banknotow. To dosc skomplikowany czlowiek, jesli wierzyc slowom pana Ulvgrima. -Wspaniale. Naprawde wspaniale. Ciesze sie, ze... -Powoli, panie Baldwin. Na razie to panski jedyny powod do radosci. Panska fylgja to mezczyzna w srednim wieku, Norman z jasnymi, rzedniejacymi wlosami, niezbyt dobrze zbudowany, lecz wysoki i zylasty. Siedzi na dole, w knajpie hotelowej. Nawiasem mowiac, dlaczego wynajal pan pokoj na pietrze? Gdyby przyszlo panu uciekac... -Do licha, dlaczego wsrod Normanow rozmawia sie tylko o ucieczkach, zdradach, zemscie i bijatykach? - warknal Jeremy. -Nie wiem. Moze ze wzgledu na pragmatyzm? W kazdym razie wyglada na zawodowca. Nic dziwnego, okazal pan przeciez swoj prawdziwy paszport, a tutejsze wladze raczej nie zapomnialy panskiej ostatniej wizyty. Korespondent zagryzl warge i jeszcze raz pociagnal z manierki. Naraz zapragnal, by gadatliwy Murzyn wreszcie wyszedl z pokoju i przestal draznic go cynicznymi uwagami. W glebi duszy czul jednak, ze zarowno on, jak i Ulvgrim maja racje. Zupelnie nie przygotowal swej wizyty i jakiekolwiek dalsze dochodzenie, nie mowiac juz I probie ucieczki, moglo sie dla niego tragicznie zakonczyc. O tym, ze wladze normanskie dzialaja skutecznie i na ogol bez skrupulow, mial juz okazje sie przekonac. Fylgja... O ile dobrze pamietal, nazwa pochodzila z przebogatego folkloru islandzkiego, a oznaczala ducha opiekunczego, ktory nigdy nie opuszcza wybranego przez siebie czlowieka. Terminem tym przyjelo sie rowniez okreslac tajnych agentow policji sledzacych przybyszow z krajow uwazanych za potencjalnie niebezpieczne. Pomimo ocieplenia stosunkow miedzy Wielka Brytania a panstwami Braterstwa, ktore trwalo od zakonczenia pierwszej wojny swiatowej, Anglicy nadal byli traktowani jako personae non gratae. Liczyl sie z tym, ze miejscowa Vorr przydzieli mu tajniaka, niemniej rewelacje przyniesione przez Tippu zachwialy jego zdecydowaniem. -Pan Ulvgrim chcial tez prosic, by przez jakis czas unikal pan "Bilskirnir" - ciagnal Murzyn. - Kontakt z nim moze pan nawiazac przez niejakiego Valdimara, Holmgardczyka, ktory skupuje olej palmowy na Riverbazaar. -A mozecie mi zalatwic jakas bron? - zapytal z roztargnieniem Jeremy. -Bron? - zdumial sie Tippu, wstajac. - Pokropiencom nie wolno nosic broni na ziemiach Braterstwa, nie pamieta pan? Dziennikarz pokiwal glowa. Nigdy nie zglebil motywacji, ktora powodowala dzialaniami Ulvgrima, lecz niejednokrotnie dostrzegl juz pieczolowitosc, z jaka Vinlandczyk przestrzegal prawa. Juz w XIII wieku za przykladem islandzkiego Alltingu uznano, ze noszenie broni przez chrzescijanina na ziemiach Braterstwa jest przestepstwem, i karano za nie banicja. Winny otrzymywal szanse na ucieczke za granice, lecz pozbawiony wszelkich praw stawal sie celem poscigu dla kazdego, kto mialby chec taki poscig urzadzic. Tych, ktorym powiodla sie ucieczka przez ziemie rozmilowanych w walce Normanow, mozna bylo zliczyc na palcach jednej reki. Pograzony w niewesolych rozmyslaniach nie zauwazyl dyskretnego wyjscia Tippu. Przez nocne niebo majestatycznie plynal ksiezyc i rozpieta w futrynie siateczka lsnila srebrnymi kropelkami rosy. Do pokoju naplywal nocny chlod. Jeremy drgnal i zerknal ku pledowi kupionemu w pospiechu w Port Sudan. Baldwin znow uslyszal pukanie, tym razem delikatne i ciche. Drgnal wystraszony i odwrocil sie w strone drzwi. W rozswietlonej szparze pod nimi widzial zarys czyichs stop, moze butow. Pukanie sie powtorzylo. Nadal bylo dyskretne, lecz dziennikarz odniosl wrazenie, ze kryje sie w nim jakas ledwie wyczuwalna zlowieszcza nuta. Przypomnial sobie wszelkie ostrzezenia, ktore uslyszal zarowno od Ulvgrima, jak i od Tippu, a na jego krtani zacisnela sie lodowata lapa strachu. "To nie moze byc fylgja - pomyslal, desperacko probujac zachowac resztki zdrowego rozsadku. - Ich zadaniem jest przeciez sledzenie, a ja nie zrobilem niczego podejrzanego... Niczego, na litosc boska..." Paniczny strach, od wielu dni podsycany koszmarami sennymi, opanowal go jednak bez reszty. Jeremy niemal bezszelestnie wstal z krzesla, porwal plecak, przypadl do okna i szarpnal za skraj siatki przybitej do framugi zardzewialymi gwozdziami. Material ustapil z cichym trzaskiem. Dlonie Baldwina drzaly, a wzrok co rusz uciekal ku drzwiom. Gdy pukanie rozleglo sie po raz trzeci, glosniejsze niz dotychczas, siedzial juz na parapecie. Serce bijace i tak w szalenczym tempie przyspieszylo jeszcze bardziej. Pchany przerazliwym strachem dziennikarz zerknal raz jeszcze na drzwi i zeskoczyl. Ziemia byla o wiele nizej, niz sadzil, okazala sie tez o wiele twardsza. W kostce Baldwina eksplodowal zywy plomien bolu, ktory w ulamku sekundy opanowal cale cialo. Jeremy zatoczyl sie, probujac zlapac rownowage, lecz grunt uciekl mu spod nog. Dziennikarz padl na kolana z gluchym jekiem, lecz strach natychmiast nakazal mu poderwac sie i rzucic do ucieczki. Biegl przed siebie oslepiony bolem wybuchajacym na nowo z kazdym krokiem. Nie zwazal na piekace dlonie pokaleczone podczas upadku ostrymi krawedziami zdzbel trawy, nie zauwazyl bolu policzka przecietego ostra galezia mimozy, liczylo sie tylko to, ze jest coraz dalej od hotelu i pokoju. Oprzytomnial dopiero przy ulicy, w kierunku ktorej toczyl sie wlasnie powoli olbrzymi szesciokolowy thurs. Pomimo stojacej przy hotelu latarni ulica skapana byla w ciemnosciach, przez co tepy czworokat kabiny, wyrastajacy nad nia komin oraz okragle reflektory nadawaly ciezarowce wyglad mitycznego potwora. Dziennikarz ciezko dyszal, lecz hausty chlodnego, aromatycznego powietrza stopniowo przywrocily mu zdolnosc logicznego myslenia. Odwrocil sie i ujrzal rowny rzad okien pokoi hotelowych. Niespodziewanie sciany jednego z nich - jedynego, ktorego okno mialo zerwana siatke - zalal strumien swiatla wpadajacy przez otwarte drzwi. Ktos wtargnal do pokoju Baldwina. Jego serce scisnela kolejna fala strachu. Jeremy rozejrzal sie szybko dookola siebie i naraz dostrzegl coraz blizsza ciezarowke. Decyzje podjal w ulamku sekundy. Pokustykal do skraju chodnika, zebral wszystkie sily, odbil sie na zdrowej nodze i skoczyl. Jego rece kurczowo chwycily drewniana burte pojazdu. Pociete dlonie zapiekly straszliwie, lecz nie puscil. Syczac z bolu, z trudem przerzucil cialo przez burte i wcisnal sie miedzy worki z orzeszkami ziemnymi. Dopiero wtedy podniosl glowe i spojrzal ku hotelowi. W oknie jego pokoju zamajaczyla jakas postac. W dwa uderzenia serca pozniej nieznajomy stal juz na parapecie, a potem zeskoczyl, miekko i sprezyscie niczym dziki kot. Dziennikarz znow zanurkowal wsrod workow. "To nie fylgja - pomyslal ze strachem. - To prawdziwy zabojca... Boze drogi, daj, by nie byl to Skraeling..." Niewiele wiedzial o zwyczajach tego tajemniczego ludu zyjacego wsrod jezior i borow Vinlandii, lecz znal ich reputacje jako znakomitych mysliwych, zwiadowcow i wojownikow. Pierwsi kolonizatorzy poniesli z ich rak wielkie straty i przez wiele wiekow toczyli z nimi zaciete boje zakonczone eksterminacja wielu plemion. Dopiero w poznym sredniowieczu vinlandzcy jarkowie docenili talenty wojenne tubylcow, przemogli swa nienawisc i zaczeli tworzyc z nich zaciezne hirdy, ktore wykorzystano miedzy innymi w wojnach kubanskich. Plotki glosily, ze armia vinlandzka utworzyla ze Skraelingow storhird powietrznodesantowy i kilka hirdow rozpoznawczych, wedle innych krolowie normandzcy chetnie wyslugiwali sie nimi jako zamachowcami. Ulvgrim zdradzil kiedys Baldwinowi po wypiciu garnca piwa prasowego, ze sposrod wszystkich ludzi w Midgardzie [Midgard (dan.) - swiat] nie chcialby sie potykac na noze jedynie ze Skraelingiem. Kierowca ciezarowki dodal gazu, ku rozgwiezdzonemu niebu strzelila kolejna chmura czarnego dymu. Przerazony Jeremy wychylil sie po raz kolejny, lecz tajemniczy wlamywacz zdazyl juz zniknac wsrod cieni otaczajacych hotel. Dziennikarz zeskoczyl z platformy thursa kilka minut pozniej, gdy wolno toczace sie monstrum minelo zagajnik akacji i skrecilo w kierunku magazynow portowych. Bol nieomal rozsadzil mu czaszke, lecz Jeremy'emu starczylo swiadomosci, by odtoczyc sie na bok i znieruchomiec pod jednym z drzew. Dluzsza chwile siedzial skulony, drzacy ze strachu i zimna, zapatrzony w mrok ulicy. Serce wciaz wybijalo szalenczy rytm, pompujac panike do kazdej komorki jego ciala. Wiedzial, ze nie przebiegnie nawet kilkunastu metrow i widok wysokiej postaci idacej pewnym krokiem ku niemu bedzie ostatnim w jego zyciu, lecz czas mijal, a zamachowca nie bylo. Z ciemnej ulicy wyjechalo jeszcze kilka samochodow, ktore smagnely zagajnik blaskiem reflektorow, a w przeciwnym kierunku przeszlo kilku czarnoskorych, ktorzy to ziewajac, to rozmawiajac cicho, prowadzili stado bydla. Dostrzegl rowniez kilku jezdzcow na wielbladach, snujacy sie wolno patrol Vorr oraz grupki objuczonych ciezko murzynskich kobiet w barwnych szatach. Nikt nawet na niego nie spojrzal. Ostry bol skreconej kostki stopniowo tepial i Baldwin znow zaczynal myslec logicznie. "Za dlugo tu siedze - zmitygowal sie. - Musze wstac, isc do ludzi, zaszyc sie w tlumie. Przeciez nawet Normanowie nie zafunduja sobie publicznej egzekucji obywatela Wielkiej Brytanii..." Nieopodal lezala poskrecana, ale stosunkowo dluga galaz mogaca posluzyc mu za laske. Siegnal po nia i z trudem wstal, po czym nie przestajac ogladac sie za siebie, ruszyl w kierunku zabudowan dzielnicy portowej. Jego przewodnikiem byla wibrujaca, coraz glosniejsza piesn murzynskich bebnow. Po chwili slyszal juz coraz wyrazniej dzikie wrzaski tlumow oraz czul niesione lekkimi podmuchami wiatru zapachy pieczonych jamsow, ostro przyprawianego ryzu i plackow z kassawy. "W Berberze kazda noc jest swietem - przypomnial sobie, usmiechajac sie po raz pierwszy od spotkania z Tippu. - Kazda noc jest niezwyklym, niepowtarzalnym misterium, w ktorym afrykanski zar oraz arabska dzikosc splataja sie z normanskim chlodem, a ludzie bez wzgledu na nacje i kolor skory pija, spiewaja i tancza na ulicach, poki promienie wstajacego slonca nie osusza potu na ich skorze". Usmiechnal sie raz jeszcze i ruszyl naprzod zywszym krokiem. Potezny cios w twarz zaskoczyl go za rogiem nastepnego domu. Zamroczony zatoczyl sie w tyl, desperacko probujac zlapac rownowage, lecz wtedy oparl sie na skreconej kostce. Bol byl tak straszliwy, ze nawet nie poczul uderzenia potylica o krawedz chodnika. -Jestem obywatelem Wielkiej Brytanii... - wyjakal polprzytomnie po dansku. -Coraz gorzej znosze sluchanie tej psiej mowy - uslyszal nad soba gardlowy szkocki akcent. - No po prostu rzygac mi sie od niej chce. Nie bierz mi tego za zle, kolego, ale po prostu musze ci jeszcze raz przypieprzyc. Tak dla przyzwoitosci... Jeremy naraz poczul, jak czyjes wielkie dlonie zaciskaja sie na polach jego koszuli i odrywaja go od kraweznika. Owional go zapach nieprzetrawionego rumu. -Pusc mnie, cholera - steknal. - Jestem Anglikiem, kurwa twoja mac... -Co? - Tamten szarpnal mocniej, przysuwajac twarz Baldwina blizej swojej. Przytomniejacy dziennikarz ujrzal puculowata, zarozowiona gebe ze sterczacymi tu i owdzie kepkami zarostu, lecz zaraz zamknal oczy, bo smrod alkoholu bijacy z ust napastnika stal sie trudny do wytrzymania. - Anglik, tak? Odkad to Anglik po ichniemu szczeka, jak w morde zbierze? -Poczekaj, Fergie, przepytamy takiego syna - odezwal sie inny, podchodzac. Mowil typowym cockneyem. - Kto zdobyl mistrzostwo Premiership w zeszlym roku, co? -Everton - szepnal Jeremy. Londynczykowi smierdzialo z ust jeszcze bardziej niz Szkotowi i dziennikarz z trudem powstrzymywal mdlosci. -Ha, ha, dobre sobie. Przeciez kazde dziecko wie, ze Everton. A w jakim skladzie, cwaniaczku? -Ferguson, Tosh, o czym wy tam pieprzycie? - rozlegl sie jeszcze inny glos, chrapliwy, rozkazujacy. -Mamy tu takiego jednego, co sie za Anglika podaje, panie poruczniku, ale nie zna nawet podstawowego... - zaczal londynczyk, lecz nowy glos przerwal mu natychmiast, tym razem szepczac ze zloscia: -Tosh, twoja durnota przerasta ludzkie pojecie. Jesli jeszcze raz zwrocisz sie do mnie stopniem, barani lbie, osobiscie dopilnuje, bys wplaw wrocil do East Endu, gdzie jedyna droga awansu bylo, jest i bedzie sprzedanie zadka jakiemus zboczencowi z City. Dawaj no tutaj tego... Szkot ujal Jeremy'ego pod pachy i dzwignal go na nogi, a Tosh, ktoremu ostra reprymenda przywrocila najwyrazniej zdolnosc logicznego myslenia, usluznie podal korespondentowi zaimprowizowana laske. Nowy glos nalezal do niewysokiego, krepego czlowieka z rudymi wlosami, ktory siedzial na lezacym, wijacym sie slabo mezczyznie i skrupulatnie obijal mu gebe. W koncu uznal, ze jego ofiara stracila ochote do dalszych zmagan, i podniosl sie, by spojrzec na dziennikarza, przekrzywiajac lekko glowe. -Kim pan jestes, do ciezkiej cholery? - warknal, chuchajac na klykcie. -Jeremy Baldwin, "The Times". -O zez kurwa... Baldwin, ten Baldwin, od "Zapomnianego brylantu" i "Slonej piesni Baltyku"? -"Slonych piesni Baltyku". Tak, to ja. We wlasnej, cokolwiek sponiewieranej osobie. -Slodki Jezu, czytalem pana reportaze po tysiace razy - oznajmil z zachwytem rudzielec, potrzasajac jego dlonia. - Kto wie czy to nie pod ich wplywem wstapilem do marynarki... Ups. -Jestescie panowie z Royal Navy? -Nieoficjalnie, ze sie tak wyraze. Sprawdzamy wlasnie, khm, miejscowych tajniakow pod katem doboru argumentow w dysputach na tle narodowym. Porucznik Reginald Gilford, HMS "Narwhal". Mamy czasowe pozwolenie wladz normanskich na dokonanie napraw w ich stoczni, ale prace praktycznie zakonczone, tak wiec stary nie zalowal przepustek. Oszolomiony Jeremy potoczyl wzrokiem dookola. Czlowiek, znad ktorego wstal Gilford, jeknal cicho i przewrocil sie na bok. Opuchlizna na jego twarzy rosla niemalze w oczach i praktycznie zakryla juz jedno oko. Kawalek dalej w osobliwych pozycjach zastyglo dwoch innych, a trzeci kleczal na czworakach, usilujac sie podniesc. Na ten widok Ferguson az pisnal z zachwytu, do skoczyl do pobitego z wdziekiem zaskakujacym jak na czlowieka o tak wielkiej tuszy i z calej sily kopnal go w bok. Ofiara znieruchomiala z gluchym jekiem. -Prosze wybaczyc ow cios drogiego Fergiego, ale jak wiekszosc Szkotow urodzil sie z ogromnym sercem, wielkim zoladkiem, malutkim fiutem i jeszcze mniejszym rozumkiem - ciagnal porucznik. - Jesli wyraza pan chec trzasniecia go w morde, prosze sie nie krepowac. Kaze mu jeszcze panu podziekowac. -Obejdzie sie. Jestem bity po gebie od chwili zejscia na lad, zdazylem przywyknac. Zechcialby mi pan tylko wytlumaczyc, o co tutaj poszlo? -O nic. To te ichnie fylgje, panie Baldwin. Wie pan, jestem normalnym facetem i po prostu nienawidze, jak ktos za mna lazi. Zaraz mi sie wydaje, ze to zboczeniec jakis. Za panem tez pewnie jakis sie szwenda. -Zgubilem go. -Pan porucznik ma taka dziwna przypadlosc, wie pan - zaczal Tosh. Zapalil papierosa i zaciagnal sie gleboko. - Jak siedzi za dlugo na okrecie, to go kurwica istna bierze i po prostu musi komus po gebie nastrzelac. A my od trzech tygodni makaroniarzy blokujemy wokol Massawy. Africa Orientatolo Italiana, wie pan. -Orientale. [Africa Orientale Italiana (wl.) - Wloska Afryka Wschodnia] A przypadlosc jest dla mnie zrozumiala - powiedzial Jeremy i spojrzal w oczy porucznika. Kryla sie w nich tak ogromna dawka bezczelnosci, zawadiactwa i nieugietosci, ze dziennikarz poczul, jak na jego usta, obolale po ciosie Fergusona, wyplywa lekki usmiech. - Calkowicie zrozumiala. A tak nawiasem mowiac, panowie, wybieram sie do dzielnicy portowej. Czy moglibyscie mi pomoc znalezc tutaj taksowke? * * * Ulvgrim na ogol nie przepadal za powiesciami podrozniczymi, ale nowa ksiazka uppsalskiego pisarza Lifsteinna Mortensona, rzucajaca nowe swiatlo na historie odkrycia zrodel Nilu przez Hjalliego Karsona, calkowicie go pochlonela. Zaczytany zapomnial o nieoczekiwanym spotkaniu z Jeremym i intensywnych poszukiwaniach, ktore wszczal na jego prosbe, nie pamietal nawet o swej knajpie trzesacej sie jak co wieczor od smiechow rozbawionych, podpitych gosci. Obojetny na caly swiat siedzial wygodnie w swym fotelu i obracal kartki, od czasu do czasu pociagajac z fajki wodnej.Pukanie do drzwi calkiem go rozdraznilo. -Czego tam? - warknal. - To ty, Tippu? Drzwi rozwarly sie powoli. Wsrod wypelniajacych pokoj klebow dymu Ulvgrim dostrzegl mlodego, wysokiego Normana o przycietych krotko rudych wlosach, ktory z wahaniem przestapil prog. -Czego? - powtorzyl knajpiarz, zamykajac ksiazke. Na bladej twarzy przybysza wyczytal niepokoj. - No, co sie dzieje, Slagvi? Tippu wrocil? -Nie, herra min [panie moj] - powiedzial cicho rudowlosy Norman. - Znaleziono go na jednym z korytarzy "Bifrostu". Mial rozciete gardlo. -Walkirie, porwijcie jego zacna dusze i zaniescie przed oblicze Jednookiego - wyszeptal Ulvgrim, kreslac znak mlota Thora w powietrzu. - Slady walki? -Nieopodal lezal jego noz, takze zbroczony krwia, herra min. Ktokolwiek go zabil, posmakowal wprzody jego ostrza. Jestem pewien, ze to ow Anglik, herra min. Kazdy Anglik to... -Zawrzyj gebe, Slagvi. Temu Anglikowi nie brakuje odwagi, ale to zwykly pismak. Nie skrzywdzilby muchy, bo nie wiedzialby jak. Poza tym po co mialby zabijac czlowieka, ktory wskazal mu droge do dziennikarskiego skarbu Fafnira? Nie, tu chodzi o cos innego. O cos znacznie powazniejszego. Ulvgrim zamilkl pograzony w myslach, po czym nagle przygryzl warge, odlozyl ksiazke oraz ustnik fajki i siegnal po srebrny aparat telefoniczny stojacy tuz przy fotelu, na ktorym zasiadal. Bez wahania wybral numer. -Vorr? - powiedzial drzacym glosem, nasladujac wzburzenie. - Mowi Ulvgrim syn Narfiego, wlasciciel knajpy "Bilskirnir". Zostalem dzisiaj okradziony przez pewnego Anglika, Jeremy'ego Arthursona Baldwina, i wlasnie przez przypadek dowiedzialem sie, gdzie mozna suczego syna znalezc. Podaje adres... * * * Nadgorliwosc trojki pijanych marynarzy przerosla oczekiwania Jeremy'ego, a potem zaczela go przerazac. Gdy tylko uswiadomili sobie, ze dziennikarz z trudem stapa na zraniona noge, zabrali kilku protestujacym Arabom dwukolke z pojedynczym dyszlem, rzucajac im na odczepne kilka hringur z pieniedzy zabranych fylgjom. Bez wahania zrzucili na ziemie drogocenny ladunek - a bylo to szesc koszy wyladowanych kokosami - usadzili w ich miejsce Baldwina i pognali ku dzielnicy portowej, zmieniajac sie przy dyszlu.Warkot bebnow, ktory przeszywal rytmicznym drganiem chlodne powietrze nocy i wprawial w amok roztanczone tlumy, wyzwolil w trojce zeglarzy jeszcze wieksze szalenstwo. Parli naprzod, roztracajac oszolomionych tancerzy i ryczac glosno piesni Royal Navy, lecz zgodnie z oczekiwaniami Jeremy'ego nikt, absolutnie nikt nie zwracal na nich uwagi. Porwani hipnotycznym rytmem z glebi Czarnego Ladu, pograzeni w atawistycznym transie ludzie kontynuowaliby ow plas, nawet gdyby Berbera targnelo trzesienie ziemi. Prymitywna melodia roztarla wszelkie podzialy miedzyludzkie, wsrod tanczacych widac bylo zarowno Normanow, jak i Murzynow czy Arabow, zarowno kobiety, jak i mezczyzn. Wszedzie dookola dziennikarz widzial twarze z polprzymknietymi oczyma i usmiechami ekstazy, lsnilo szklo unoszonych butelek, migotaly ognie pochodni, blyskaly biale galabije i jaskrawe suknie murzynskich kobiet. Polnadzy, spotniali Afrykanie wybijali swa melodie na podluznych, wysokich bebnach, a wiatr znad morza kolysal koronami palm i rozlozystymi galeziami mangowcow, je tez czyniac uczestnikami szalenczego conocnego festiwalu. Marynarze w koncu przebili sie przez tlum tanczacych i przypadli do stojacej na poboczu taksowki, budzac spiacego kierowce waleniem w maske. Podczas gdy Gilford pomagal Jeremy emu wejsc do samochodu, nieustannie zapewniajac go o swym uwielbieniu dla jego stylu pisarskiego, Ferguson i Tosh na zmiane lzyli kierowce, zapowiadali mu smierc w torturach, jesli nie dowiezie Baldwina bezpiecznie na miejsce. Nastepnie zasypali go reszta banknotow zrabowanych pobitym fylgjom. -Zwierzaki - mruknal kierowca, zapuszczajac silnik. Stary magnus rocznik 1928 zadrzal cicho i wolno ruszyl z miejsca. -Zdaje sie, ze te zwierzaki zaplacily panu jak za kurs do Kvama - stwierdzil chlodno Jeremy. -Pan mowi po dansku? - zdumial sie kierowca, zerkajac w lusterko. - Co czlowiek mowiacy po naszemu robi w towarzystwie bandy angielskich... Swiatlo mijanej latarni ulicznej przez moment oswietlilo twarz dziennikarza i taksowkarz nagle spowaznial - wzburzony zachowaniem trojki pijanych marynarzy nie mial jak dotad czasu ani sposobnosci przyjrzec sie swemu pasazerowi i widok jego zakrwawionego oblicza mocno wstrzasnal szoferem. -Na jedyne oko Odyna, co sie panu stalo?! - wykrzyknal. -Dluga historia. I uprzedzajac panskie pytanie: tak, ma to zwiazek z owymi zwierzakami. Hmmm... Ma pan jakas chusteczke albo cos? -Tak, prosze. Dokad jedziemy? -Grasgata 16. Albo 18. Kierowca otworzyl usta, jakby chcial cos jeszcze powiedziec, ale nie wyrzekl juz ani slowa, zas Jeremy zaczal ocierac twarz z krwi, modlac sie w duchu, by jego zabiegi przyniosly jakis skutek. Cichy warkot silnika zagluszyl juz wibrujacy, szalenczy rytm bebnow, dzieki czemu wreszcie mogl sie skupic na rozmyslaniach. "Bogu niech beda dzieki za te trojke pijanych wariatow - pomyslal. - Kto wie, moze sploszyli scigajacego mnie przesladowce? Moze nie mial odwagi zaatakowac wiekszej grupki ludzi? A moze zgubilismy go w tlumie tanczacych? Tego juz sie pewnie nie dowiem". Nagle znikly swiatla nielicznych latarni, a ich miejsce zajely ogniska migoczace wsrod gromad niziutkich lepianek po obu stronach drogi. Kierowca zwolnil zauwazalnie, a potem siegnal do kieszeni i wydobyl jakis polyskliwy czarny przedmiot. Polozyl go na siedzeniu pasazera. -To dzielnice biedoty zamieszkale glownie przez nidingr [(dan.) - ludzie podli, nikczemni; tu: czarnoskorzy] - objasnil. - Boja sie bialych, rzecz jasna, ale nigdy nie wiadomo, co i kiedy takim do glowy strzeli. A, niech cie Hel pochlonie! - zaklal, wciskajac gwaltownie hamulec. Jeremy oburacz objal siedzenie pasazera. Blask reflektorow wydobyl z ciemnosci dwoje oczu plonacych niczym rozzarzone wegielki, a potem dziennikarz uslyszal glosne ujadanie. Wychudly pies z podkulonym ogonem wystrzelil spod zderzaka, by zaraz zniknac wsrod chatynek. Kierowca zaklal jeszcze raz i ruszyl przed siebie. "To byl blad - uswiadomil sobie nagle Baldwin. - Cala ta eskapada to wielkie szalenstwo. Kaze temu taksowkarzowi zaczekac na zewnatrz, obgadam co trzeba z owym Daganem i poprosze o kurs do portu. Wracam do Anglii, do moich obrazow". Pokrzepiony ta mysla zapatrzyl sie na mijany krajobraz. Rzedy niskich, przygarbionych lepianek, milczace placyki, ktore za dnia stawaly sie pelnymi gwaru targowiskami, oraz niewielkie zagrodki z wychudzonym bydlem zlewaly sie w mozaike afrykanskiej biedoty, wspolna dla wszystkich kolonii Czarnego Ladu. Niespodziewanie skupiska chatynek zaczely rzednac, a nad nimi wyrosly rozlozyste korony pierwszych baobabow, szerokie niczym ciemne obloki ponadziewane na masywne pnie. W chwile pozniej taksowka zatrzymala sie na poboczu drogi, oswietlajac reflektorami otoczony zeriba parterowy bungalow z weranda, o dziwo, w stylu europejskim. Swiatla samochodu wywabily z budy psa, ktory wyskoczyl na dlugosc lancucha i zaczal zaciekle ujadac. -To tutaj - oznajmil krotko kierowca. -Dziekuje. Prosze na mnie zaczekac, to potrwa jedynie chwile - powiedzial Jeremy, ujmujac zaimprowizowana laske i chwytajac za klamke. -No nie wiem - zawahal sie taksowkarz. - Ostatnio podchodza pod miasto stada hien, sam pan rozumie. -Moze wiec zabierze sie pan za zbieranie tych porozrzucanych z tylu banknotow? - zapytal Baldwin, wysiadajac. - To pozwoli panu zapomniec o strachu. A jak pan skonczy, niech pan zacznie myslec o zawartosci moich kieszeni. Sporo dam za kurs do portu. Z tymi slowami zatrzasnal drzwi samochodu i wciagnal w pluca powietrze nocy, ozywcze, chlodne i niosace posmak tajemnic Czarnego Ladu. Naokolo glosno graly cykady, a szczekanie psa przeszlo w wycie, ktoremu odpowiedziala odlegla, niemalze nieslyszalna piesn likaonow. Normanski taksowkarz wylaczyl silnik oraz swiatla. Noc byla jednak stosunkowo jasna - na niebie migotaly rozliczne konstelacje, a ksiezyc wedrowal tuz nad konarami wielkich baobabow, zamieniajac swym blaskiem piach drogi w srebrny pyl - i kustykajacy wolno dziennikarz co krok dostrzegal nowe szczegoly ciemnej budowli. Gdy patrzyl na nia z samochodu, wydala mu sie skromnym, lecz dobrze utrzymanym domostwem, teraz jednak dostrzegl popekane schody prowadzace na werande, brakujace badz wiszace na pojedynczych zawiasach okiennice oraz dziury w dachu. Z pewnoscia czlowiek, ktory tu mieszkal, nie przepadal za towarzystwem. Jeremy stanal przed zeriba i oblizal wyschniete nagle wargi. Pies warczal glucho przyczajony. -Dagan! - zawolal Baldwin. - Dagan Arneson! Odpowiedziala mu cisza, nawet symfonia cykad wydawala sie przycichac. -Dagan! Tym razem mial wrazenie, ze z wnetrza rudery dobiegl jakis cichy stukot. -Daganie synu Arnego! Otworzysz drzwi przed rozrzutnym czlowiekiem, ktory zwykl przeplacac kazdego, kto tylko zdecyduje sie mu pomoc? -Kim jestes, na pozarta dlon Tyra? - dobiegl go ze srodka chrapliwy glos. -A ma to dla ciebie jakies znaczenie? - zasmial sie dziennikarz. - Spytalbys lepiej, czego od ciebie chce. -Czego chcesz? -Chce dobrze zaplacic za kilka informacji. We wnetrzu chaty rozlegl sie stlumiony rumor, ktoremu towarzyszyla seria wyszukanych przeklenstw, po czym zazgrzytal klucz w zamku i zaskrzypialy zawiasy. Na progu stanela jakas ciemna, przygarbiona postac. Pies zaskomlal i wpelzl z powrotem do budy. -Na pewno nie jestes z Vorr? - zapytal Dagan z wahaniem. -A spotkales kiedys urzednika policji, ktory mowilby z angielskim akcentem, Dagan? Dalej, pomoz mi wejsc. * * * Gdy niosacy kaganek Dagan wprowadzil Jeremy'ego do glownego pokoju, dziennikarz zauwazyl, ze rudera na zewnatrz przedstawiala sie i tak o wiele lepiej niz od srodka. Skaczacy promyk wydobyl z mroku spekane deski podlogi, nadplesnialy dywan i na poly spalona kanape zarzucona brudnymi pledami. Odbil sie rowniez w zakurzonej szybie dawno zapomnianej biblioteczki i w szkle porozrzucanych po katach butelek. Wszystkie okna byly zabite deskami, przez co w srodku panowal gesty smrod moczu i plesni. Dziennikarz zakaslal cicho.-Wietrzysz tu kiedys? - mruknal. -Nie - odpowiedzial kasliwie Norman. - Ale kiedys sie za to wezme. Siadaj. Podsunal gosciowi rozchybotany taboret, a sam zapadl w gleboki, wyscielany szmatami fotel, az sprezyny zachrzescily pod jego ciezarem. Baldwin obrzucil mebel wzrokiem, probujac ustalic jego pochodzenie, lecz szybko porzucil ten zamysl. Nie bylo sensu dociekac pochodzenia ciemnych plam, ktore pokrywaly tapicerke. -No? - zapytal Dagan. - Za co chcesz mi zaplacic? Jego oczy, przekrwione i niemalze ginace w cieniu wielkich, krzaczastych brwi, zalsnily dziko w blasku kaganka i dziennikarz naraz odniosl wrazenie, ze rozmawia ze zlosliwym gnomem z dawnych mitow, a nie z zywym czlowiekiem. Uczucie to poglebilo sie, gdy jego gospodarz siegnal do kieszeni przetluszczonej, brudnej kamizelki i wyciagnal wielka fajke. -Chce, zebys mi opowiedzial o wloskich bombowcach - powiedzial Jeremy. Dagan drgnal i odwrocil spojrzenie. Jego reka zastygla z zapalka przy cybuchu fajki. Po chwili ognik zgasl i zapadla cisza przerywana jedynie odleglym, ledwie slyszalnym chichotaniem hien. -W sumie moglem sie tego spodziewac - mruknal Arneson na poly do siebie, na poly do Anglika. - Coz innego ktos moglby chciec ode mnie, od czlowieka, ktorego opuscilo szczescie? Nagle uniosl wzrok i spojrzal na Jeremy'ego zlowrogo. -To dluga historia - warknal. - Pelna szczegolow. -Jestem gotow zaplacic za kazdy z nich - rzekl dziennikarz w miare spokojnym glosem, choc atmosfera zrujnowanego domu i nerwowosc gospodarza sprawialy, ze siedzial jak na szpilkach i z trudem powstrzymywal sie od wycierania spotnialych dloni. -I do tego bardzo bolesna - dodal gospodarz, zapalajac fajke. -Za to nagrody sie nie spodziewaj. - Baldwin poslal Daganowi krzywy usmiech. - Prawdziwego cierpienia nie zalagodzi nawet najwiekszy pieniadz. -Przynajmniej jestes szczery. To rzadkie u Anglikow. -Mow. -Najpierw chce zobaczyc pieniadze. Jeremy pokrecil glowa z udawana dezaprobata, po czym wyjal zmiety plik hringurow, wyciagnal z niego kilka banknotow i nonszalancko podal Holmgardczykowi. Ten wyszarpnal mu je drapieznie i dokladnie obejrzal w swietle kaganka. Z przejeciem pyknal kilka razy z fajeczki, az rozzarzony tyton oswietlil jego twarz, blada i pobruzdzona. Przez moment przygladal sie swemu gosciowi, a potem spojrzal ku pajeczynom zwisajacym z sufitu i powiedzial cichym glosem: -Nie wiem, dlaczego interesuje cie historia tych nieszczesnych samolotow, Angliku, i chyba nie chce wiedziec, bo dla mnie staly sie one przeklenstwem. To wlasnie przez nie jestem tym, kim jestem, i mieszkam tu, gdzie mieszkam. Ba, bogowie ostrzegali mnie przed nowym wyzwaniem, no ale ja oslepiony ambicja zignorowalem ich znaki. Tak, Angliku. Ja bylem wsrod tych, ktorzy je konstruowali. -Co? - zdumial sie dziennikarz. - Przyznaje, malo wiem o samolotach, ale czy nie sa to aby wloskie konstrukcje? -Alez tak, jak najbardziej. Fiat BR. 20 Cicogna zostal skonstruowany przez Wlochow i udal im sie jak malo co. Zaraz po oblataniu w Turynie w 1936 przyciagnal zainteresowanie Japonczykow, ktorzy kupili kilkadziesiat sztuk i probowali wykorzystac je w wojnie z Chinczykami. Z jakichs powodow japonscy piloci woleli jednak wlasne mitsubishi i BR. 20 szybko wycofano z linii, ale zanim to nastapilo, jeden z nich znalazl sie w posiadaniu dowodztwa wojsk lotniczych Holmgardu. -Co takiego? - Jeremy na chwile az zaniemowil. - Jak to sie stalo? -Nie mam pojecia. Wiem tylko tyle, ze licencji na niego nie wykupiono. W chwili gdy go ujrzalem po raz pierwszy, statecznik, kadlub i prawe skrzydlo byly podziurawione jak rzeszoto. -Kto go tak urzadzil? - zapytal dziennikarz. -Trudno powiedziec, ale nie zdziwilbym sie, gdyby byla to robota naszego lotnictwa. Holmgard nie bral udzialu w tej wojnie, niemniej wlasnie testowano nowy model Valkyrii i obilo mi sie o uszy, ze holmgardzcy piloci startujacy z lotniskowcow niejednokrotnie naruszali chinska przestrzen powietrzna. Mniejsza jednak o to. Najwazniejsze, ze w chwili ujrzenia wloskiego samolotu szczescie odwrocilo sie ode mnie ostatecznie, choc wowczas jeszcze tego nie wiedzialem. Bylem wszakze zdolnym i ambitnym inzynierem ze wspanialymi widokami na przyszlosc, a moje rozwiazania techniczne zostaly wykorzystane w konstrukcji bombowca nurkujacego Valkyria. Raport o moim talencie dotarl az do dowodztwa, lecz chwila chwaly nie potrwala dlugo. Zauwazyl mnie wywiad. -Wywiad... - mruknal Jeremy. Zapomnial juz o przytlaczajacej atmosferze tego domu, siedzial teraz wychylony do przodu i wsluchiwal sie w przepelniony gorycza glos Dagana. Dziennikarski instynkt szeptal mu, ze wyprawa do Hornlandu chyba nie okaze sie niepotrzebnym szalenstwem. -Zdradze ci, Angliku, ze w naszym kraju pracownicy wywiadu to temat wielu dowcipow - ciagnal Arneson, krecac glowa. - Mamy ich generalnie za tepakow i obibokow ciagnacych panstwowe pieniadze na jakies bezsensowne przebieranki. Ale ta sekcja, ktora mnie zwerbowala, juz na pierwszy rzut oka wygladala na bande bezlitosnych profesjonalistow. Kilka razy obila mi sie o uszy nazwa Kringlan, zawsze wymowiona niepewnym szeptem. Mam wrazenie, ze tak wlasnie zwano te sekcje. -Pierwszy raz o czyms takim slysze - powiedzial Jeremy. Bynajmniej nie klamal, nie mial pojecia o strukturze czy reputacji normanskiego wywiadu. -Zupelnie mnie to nie dziwi. Coz, Kringlan zwerbowala mnie oraz kilkunastu innych inzynierow roznych specjalizacji, glownie Holmgardczykow, ale takze kilku Swionow i jednego Dana. Zostalismy skoszarowani w pustej bazie lotnictwa morskiego na Gotlandii, gdzie dano nam do dyspozycji hale montazowa, dowolna ilosc materialow i narzedzi oraz obietnice wykonania wielkiej misji dla Braterstwa. Nastepnego dnia po naszym przylocie do portu przybil stary weglowiec pod bandera grenlandzka. W jego ladowniach spoczywal rozmontowany, postrzelany Fiat BR. 20 Cicogna. -Zaczynam sie domyslac reszty - wszedl mu w slowo dziennikarz. - Kazano wam wykonac jego dokladna replike. Holmgardczyk kiwnal glowa zapatrzony w ciemnosc. Wiatr targnal starym domostwem, wciskajac sie ze swistem w kazda szczeline. Poruszone jego tchnieniem drobinki kurzu pomknely z szelestem po dziurawej podlodze. -Oficer dowodzacy cala operacja - ambitny skurwysyn o imieniu Vigdi, podobno z jakiegos rodu krolewskiego - dal nam piec miesiecy. Roztoczyl przed nami wizje chwaly, jaka otoczy nas po pomyslnym zakonczeniu zadania, obiecal wszelka mozliwa pomoc i zagrozil straszliwymi konsekwencjami na wypadek zdrady badz niepowodzenia. Co tu ukrywac, jego slowa mocno nas poruszyly i wzielismy sie szybko do roboty Zabroniono nam wszelkich kontaktow ze swiatem, rychlo tez odkrylismy, ze baza zostala otoczona wojskiem. Poczulismy sie tam jak wiezniowie, mozesz mi wierzyc, Angliku. Pracowalismy dzien i noc gnani strachem przed konsekwencjami niepowodzenia i dreczeni tesknota za naszymi rodzinami, od ktorych nie mielismy znaku zycia. -Ale udalo sie? -A jakze! Ba, w wielu miejscach nawet poprawilismy Wlochow. Z braku oryginalnych czesci wstawilismy nasze silniki Haraldsona, nasza pompe paliwowa, podnosniki hydrauliczne i wiele innych. Skonczylismy trzy tygodnie przed wyznaczonym czasem, lecz wtedy okazalo sie, ze dla niektorych z nas to dopiero poczatek zadania. Wrak bombowca, na ktorym sie wzorowalismy, zostal zniszczony, a jego replike z zachowaniem najwiekszej tajemnicy zaladowano na kolejny statek. I wlasnie ja znalazlem sie w grupie inzynierow, ktora poplynela wraz z samolotem. Holmgardczyk znow zamilkl. W mrocznych katach domu cos popiskiwalo, cos chrobotalo. Wiatr nadal nucil swa piesn w szczelinach, a pies na zewnatrz wiercil sie niespokojnie i podzwanial lancuchem. -Nie powiedziano nam, dokad plyniemy, ale wnet domyslilismy sie, ze do jednej z kolonii afrykanskich - ciagnal. - Przez caly czas towarzyszyl nam oficer wywiadu, ktorego nazywalismy miedzy soba Losiem, bo mial dlugie, wystajace przednie zeby. Kilkakrotnie udalo nam sie przemoc lek i zapytac go o czekajacy nas los, ale ten nie mogl lub nie chcial niczego zdradzac. Uslyszelismy tylko garsc frazesow o wielkiej misji dla naszych ojczyzn badz tajemnicze grozby pod adresem tych, ktorzy nie przyloza sie do swych zadan. Wkrotce nasz statek zawinal do Kvama, gdzie pod eskorta przetransportowano nas do miejscowej bazy lotniczej. Tam dowiedzielismy sie, ze czeka nas wyprodukowanie dalszych czterech bombowcow. Znow zamilkl, a gdy podjal opowiesc, jego glos drzal. -Bylem pierwszym i chyba jedynym, ktory sie zbuntowal - wyszeptal. - Do dzis nie wiem, czym sciagnalem na siebie nielaske bogow, starczy rzec, ze trzeciego dnia po dotarciu do Kvama moja fylgja mnie opuscila. Podczas porannej odprawy wstalem, nazwalem Losia niegodziwym lajdakiem i zagrozilem, ze nie kiwne palcem przy budowie samolotow, jesli najpierw nie pozwoli mi sie skontaktowac z rodzicami. Po prawdzie nie zalezalo mi na tym zbytnio, bo z ojcem zylem w niezgodzie, ale czulem, ze musze w czyms postawic na swoim. Los najpierw mnie wysmial, a potem zaczal mi grozic. Nie ustepowalem, dalej domagalem sie swego, a przy okazji nie szczedzilem mu wyzwisk. Zrozumialem swoj blad, gdy przestal mi odpowiadac, a zaczal wpatrywac sie we mnie wzrokiem lwicy patrzacej na strzep padliny. Potem wyzwal mnie na holmgang. Wiesz, co to takiego, Angliku? Jeremy kiwnal glowa, marszczac lekko brwi. -To ten wasz starozytny zwyczaj rozstrzygania sporow, tak? - powiedzial. - Dwoch mezow udawalo sie na bezludna wyspe, by stoczyc tam walke, a wracal tylko jeden, nieprawdaz? Czyzbyscie nadal to praktykowali? -Dzis holmgang to zabawa glownie starej arystokracji rodowej - westchnal Dagan. - Czlonkowie najpotezniejszych rodow musza raz na jakis czas porabac jakiegos nieszczesnika na kawalki, by podkreslic tym swa wielkosc. Z poczatku sadzilem, ze Los sie naprawde na mnie wsciekl. Dzis juz wiem, ze byla to tylko zagrywka psychologiczna. On chcial z tego urzadzic widowisko, zabic mnie dla przykladu, by nikt inny nie odwazyl sie juz przeciwstawic jego woli. -Chcial? A zatem stanales do walki? -Nie. - Arneson pyknal z wygaslej juz fajeczki. - Widzisz, Angliku, ow Los cale swe zycie spedzil na doskonaleniu sztuki walki, a ja jestem jedynie projektantem po polrocznej sluzbie w obsludze naziemnej lotnictwa morskiego. Nie mialbym z nim szans. -Uciekles? -Tak, ucieklem. Nawialem z obstawionej wojskiem bazy lotniczej, zmylilem poscig Vorr i pieszo dotarlem tutaj, do Berbery. Niezly wyczyn, nieprawdaz? Na niewiele mi sie to jednak zdalo, sam widzisz. Zyje jak szczur w tej norze, siedze calymi dniami w tym nadplesnialym fotelu, rozpamietuje swa przeszlosc i boje sie myslec o przyszlosci. -Boisz sie, ze ten oficer kiedys cie znajdzie? -Ba, jestem pewien, ze to zrobi. Mozliwe, ze poki co nie ma czasu, ale kiedys zapewne przypomni sobie o bezczelnym inzynierze z Holmgardu, wymoze na lokalnym sysselmanie [szeryfie] nakaz banicji i przybedzie tutaj uzbrojony w pistolet maszynowy. Chcialbym moc stad wyjechac, Angliku, chcialbym znalezc sie na Grenlandii badz w Vinlandii, gdzie nikt nie pyta o pochodzenie, ale potrzebne mi sa pieniadze, duzo pieniedzy. -Nie wiem, ile potrzebujesz - powiedzial Jeremy, wstajac. - Ale mam nadzieje, ze to odda ci choc czesc twego dobrego szczescia. Ja musze juz cie pozegnac. Rzucil gospodarzowi na kolana zwitek banknotow, ktory Dagan pochwycil ze skwapliwoscia. W tej samej chwili pies na zewnatrz zaszczekal ostro, a cisze rozdarl warkot silnika ruszajacego samochodu. Obaj, Anglik i Holmgardczyk, zamarli w bezruchu. -Taksowka, szlag by ja trafil! - krzyknal Jeremy i utykajac, puscil sie biegiem w kierunku drzwi. Pchnal je i wypadl na zewnatrz, gdzie uderzylo wen chlodne powietrze nocy. Podskakujac na zdrowej nodze, zbiegl po schodach werandy i wybiegl az na droge. Dopiero tam sie zatrzymal i z niedowierzaniem patrzyl na oddalajaca sie szybko taksowke. Pies szczekal jak oszalaly. -Sukinsyn - wyjakal. Dagan, ktory wyszedl na droge za nim, juz mial pocieszajacym gestem polozyc dlon na ramieniu dziennikarza, gdy jego oczy nagle sie zwezily. Uniosl drzaca nieco dlon i wskazal reflektory innego samochodu, ktory wolno nadjezdzal droga w strone starej willi. -Hej, a to co?... - spytal cichym glosem. - Ten thurs ma oble reflektory, a takimi jezdzi tylko Vorr lub wojsko... Co tu sie dzieje, na ognie Ragnaroku? -Nie mam pojecia - mruknal Baldwin, krecac glowa. - Na pewno nie ma to zwiazku ze mna, ty paranoiku. Nagle uderzenie wybilo mu dech z piersi. Ziemia zatanczyla, a potem znow eksplodowal bol, gdy jego plecy uderzyly o kamienisty grunt. -Tak? Nie ma to z toba nic wspolnego, tak?! - syczal rozwscieczony Dagan, wbijajac kolano w jego brzuch. - Zdradziles mnie, ty angielski sukinsynu! Jeremy probowal sie poderwac, lecz wtedy Norman zacisnal dlonie na jego gardle i ponownie przygniotl go do ziemi. Przerazony Anglik walczyl desperacko - szarpal za nadgarstki przeciwnika, walil piesciami w jego zebra, wierzgal, ale wszystko na nic. Zelazny uscisk nie zelzal ani odrobine i dziennikarzowi zaczelo brakowac tchu. Jego usta otwieraly sie i zamykaly, lecz nie mogl ani zaczerpnac oddechu, ani wyszeptac chocby slowa. Wykrzywiona nienawiscia czerwona twarz Arnesona i jego wytrzeszczone, nabiegle krwia oczy zaczynaly ciemniec i rozplywac sie, gdy nagle zalal je strumien jasnego swiatla. "Reflektory samochodu" - uswiadomil sobie Baldwin. Uscisk Dagana zelzal na moment i Jeremy zdolal odwrocic glowe. Dwie jasnozolte plamy obramowujace ciemny ksztalt thursa powiekszaly sie coraz szybciej. -Pomocy... - wychrypial. Nagle swiatla przecial na ulamek sekundy jakis ciemny, rozciagniety cien. W chwile pozniej dziennikarz uslyszal gluche warkniecie, potem loskot uderzenia i Dagan nagle zniknal jakby zdmuchniety przez niewidzialna moc. Dziennikarz poderwal sie, z trudem lapiac oddech, i zamarl w bezruchu. Inzynier lezal w pyle drogi i dygotal, a tuz nad jego twarza zawisl pysk ogromnej lwicy. Drapieznik opieral swe wielkie lapy na jego piersi i przeciagal sie, jakby okazywal tym swoj tryumf. Nie przestawal jednak glucho ryczec, a w pewnym momencie rozwarl paszcze i oblizal dlugie, ostre kly. Struzka sliny, srebrzysta w swietle nadjezdzajacego samochodu, sciekla w dol i splynela po bladym policzku Dagana. Jeremy podciagnal nogi, chcac wstac. W tej samej chwili zwierze obrocilo leb plynnym, zlowieszczym ruchem i wbilo w dziennikarza spojrzenie zoltych, hipnotycznych slepi. Zaszelescily opony hamujacej ciezarowki, zawyl gasnacy motor. Tylna klapa opadla z hukiem. Lwica mruknela glosno i przemknela obok wciaz lezacego Baldwina, by znieruchomiec przy kolanach oficera Vorr, ktory bez slowa wskazal Anglika swoim ludziom, czterem poteznie zbudowanym Masajom. Czarni policjanci o calkowicie nieruchomych, kamiennych twarzach przypadli do dziennikarza, uchwycili go mocno, lecz bez zbytniej brutalnosci, i sprawnie zalozyli mu kajdanki. Nastepnie popchneli aresztanta w kierunku oficera. Wtedy ponownie odezwal sie bol w zwichnietej kostce. Jeremy syknal i osunal sie na kolana. -W moich stronach zwyklo sie mowic, ze szczescie zlodzieja jest jak morska burza - popycha naprzod tylko po to, by w koncu pograzyc - oznajmil oficer w plynnej, choc zle akcentowanej angielszczyznie. Baldwin ciezko dyszal, wbijajac wzrok w wysokie, podkute buty ze sztylpami, lecz slowa policjanta sprawily, ze uniosl wzrok. -Co? - wykrztusil z trudem. -Dziwie sie, co ci w ogole do glowy strzelilo, Angliku - ciagnal oficer. Byl postawnym czlowiekiem z jasna, krotko przystrzyzona broda. Jego jasne spodnie, jasna koszula z dlugimi rekawami oraz kapelusz o szerokim rondzie, otoczony skora lamparta wygladaly jak dopiero co wydane z magazynu. Rogowe rekojesci pistoletu Krummi oraz zatknietego za plecami skrammasaksu wciaz lsnily w swietle ksiezyca, pomimo ze wokol wciaz unosily sie rzedniejace kleby pylu. - Nie ucza was w szkolach, zajacu, ze w krajach normanskich nie wolno krasc? Nie wbijaja wam do glowy, ze wasi starsi kuzyni karza zlodziei tak ciezko, ze kradziez juz dawno przestala poplacac? -Niczego nie ukradlem - wycharczal Jeremy. - Jestem obywatelem Wielkiej Brytanii i chce sie natychmiast skontaktowac z konsulem mojego kraju, by wyjasnic te... -Konsul to zajety czlowiek, Angliku - rozesmial sie policjant i pogladzil stojaca przy jego nodze lwice, z ktorej gardla wciaz plynal zlowieszczy, gluchy ryk. - Dolozymy wszelkich staran, by cie szybko odwiedzil, ale do tego czasu bedziesz musial posiedziec w naszej goscinie. Nie mozemy dopuscic, by taki zaklamany lajdak wolno chodzil po tym pieknym kraju. Brac go na ciezarowke, chlopaki. Ostatnie slowa wypowiedzial juz po dansku, a potem odwrocil sie i machnal dlonia w kierunku szoferki. Dziennikarz dostrzegl, ze znow ma przed soba thursa, jednak tym razem z powiekszona, czterodrzwiowa kabina, czesto uzywanego przez normanskie policje, wojska i straz pozarna. Siedzacy za kierownica, niewidoczny do tej pory Masaj wyszczerzyl w usmiechu zeby i zapuscil silnik, a jego pobratymcy bezceremonialnie posadzili Baldwina na pace. Wkrotce samochod zawrocil i ruszyl z powrotem ku Berberze, zatapiajac rudere z weranda i zapomnianego, wolno gramolacego sie na nogi Dagana w gestych tumanach kurzu. * * * "A zatem historia zaczyna sie powtarzac" - pomyslal z gorycza Jeremy.Podniosl lekko glowe. Masajscy policjanci siedzieli nieruchomo i milczeli, zaden z nich nawet nie zerknal na wieznia. Ten ukradkiem omiotl ich wzrokiem, szukajac szansy na ucieczke, lecz po chwili pokrecil lekko glowa ze zrezygnowaniem i zacisnal usta. Bez watpienia miejscowe wladze starannie dobieraly ludzi do pracy w sluzbach porzadkowych - wszyscy czterej Masajowie byli smuklymi, wysokimi ludzmi, a tradycyjnie czerwone tuniki policji kolonialnej odslanialy dlugie, muskularne ramiona. Pieniedzy na bron rowniez nie poskapiono - kazdy z nich nosil u pasa dluga palke oraz szesciostrzalowy rewolwer Kria. Gdyby nawet dziennikarz zdolal jakims cudem wyzwolic sie z kajdanek, ktore przed wyruszeniem w droge zamocowano do stalowych uchwytow na platformie, zmylic czujnosc eskorty i zeskoczyc z jadacej ciezarowki, zwichnieta kostka nie pozwolilaby mu uciec nawet przed trzyletnim dzieckiem. A tymczasem w szoferce u stop zadowolonego z siebie normanskiego oficera lezala wielka lwica... "W co ja sie wpakowalem? - myslal goraczkowo. - Repliki wloskich bombowcow, zamachowiec w hotelu, teraz aresztowanie i oskarzenie o kradziez. Boze, oddalbym prawa dlon za jakakolwiek, najmniejsza nawet szanse ucieczki. Przysiegam na wszystko, co swiete, ze nigdy juz nie wyjade jako korespondent wojenny. Zamkne sie w moim mieszkaniu, zarygluje drzwi, bede pisal i malowal..." Bardziej wyczul, niz zobaczyl, ze jeden z masajskich konwojentow drgnal i przesunal sie w jego kierunku. Baldwin zerknal na niego przestraszony. -Nie bac, herra min, nie bac - szepnal szeroko usmiechniety Masaj. Pozostalych trzech nadal siedzialo na swoich miejscach i kolysalo sie wraz z podskokami ciezarowki. - Ja niegrozny. Ja biedny. -Czego chcesz? - spytal cicho Jeremy. "Najwidoczniej selekcja Normanow nie jest tak dokladna, jak sadzilem" - przeszlo mu przez glowe. -Ja biedny. Ty zlodziej. Ja bardzo biedny. - Masaj wywrocil bialkami oczu i cmoknal. - Bardzo, bardzo biedny. Dziennikarz przygryzl gorna warge. "Sporo rzucilem Daganowi - myslal goraczkowo. - Resztka funduszy>>The Times<>naprawde lebskiego<>Villieldr<<, [dziki ogien] drogi szwagrze. Bo czasu zostalo coraz mniej". Kaplan z namaszczeniem polal glowke malenstwa woda zaczerpnieta ze strumienia. Wystraszone niemowle zaplakalo jeszcze glosniej i Ingrid przytulila je mocno. Na twarzy dziewczyny znac bylo, ze wolalaby byc teraz jak najdalej od miejsca, w ktorym zgromadzilo sie tylu zacnych, dostojnych ludzi. "A zatem nie jestem tutaj sam, siostrzyczko - snul rozwazania Valgrimson. - Ja tez mam ochote stad uciec". Zebrani goscie ciagneli kolejna piesn o blogoslawienstwie Odyna, placz niemowlecia przeszedl w cichutkie kwilenie, jakby gromki spiew go uspokajal. Olav raz jeszcze dyskretnie rozejrzal sie wokol siebie. Bez watpienia w calym Midgardzie nie bylo znaczacego rodu, ktory nie przyslalby swego przedstawiciela na tak wazny rytual. Dookola mienily sie zlotem mundury wszystkich rodzajow wojsk Braterstwa, rozpoznal tez wielu wybitnych godich, glosicieli prawa i finansistow. Brakowalo jedynie samych konungow, co jednak nie moglo dziwic. Wiedzial, co przyniosa najblizsze dni, i byl pewien, ze kazdy z wladcow Braterstwa ma teraz pelne rece roboty Chwila ostatniego tingu na Islandii, a wraz z nimi rozpoczecia operacji "Villieldr", "Isshagal" [lodowa gran] i "Kvistr"[galazka] zblizala sie coraz bardziej. Wsrod zgromadzonych dostrzegl rowniez kilku wysoko postawionych przemyslowcow zydowskich - z powaga przygladali sie rytualowi i gladzili dlugie brody. Ci potomkowie uciekinierow z Hiszpanii oraz Francji, ktorzy znalezli schronienie w panstwach Braterstwa, uczestnictwo w ceremoniach religijnych od wiekow traktowali jako swoj przywilej polityczny i sposobnosc do okazania wdziecznosci, choc Olav dobrze wiedzial, ze we wlasnym gronie wypowiadali sie na ich temat w najlepszym razie z poblazliwoscia. Nie widzial natomiast zadnego pokropienca - najwidoczniej ktos zdolal wybic Halbjornowi z glowy pomysl zaproszenia ambasadora Wielkiej Brytanii. "I slusznie - pomyslal Olav, drapiac swedzaca go blizne. - Co za duzo, to niezdrowo". Nie podobalo mu sie zuchwalstwo szwagra ani pycha, z jaka obnosil sie ze swoim rodowodem. Jego pokrewienstwo ze slynnym hjaltlandzkim jarlem Sigtryggem, ktorego hird wzial udzial w przegranej bitwie pod Clontarf w 1014 roku, bylo co najmniej watpliwe, a juz w ogole nie dawalo mu prawa do ubiegania sie o tron Irlandii, choc plotl o tym przy kazdej mozliwej okazji. Najwyrazniej zachecal go do tego sam konung Valgrim, ktory kilkakrotnie uczynil aluzje o zblizonej tresci w towarzystwie, a ponadto osobiscie postaral sie o rodowod w Instytucie Genealogicznym. Halbjorn pecznial od tego z dumy. "Gdybys tylko wiedzial, drogi szwagrze, ile pieniedzy kosztowalo przekupienie islandzkich historykow, by sklecili ci sensowna genealogie - dumal Valgrimson, odpedzajac kenningi. - Tak, zona z krolewskiego rodu, nowy rodowod, kolejny awans i odrobina uwagi wystarczyly, bys zaczal zrec konungowi z dloni. Omotal cie podrecznikowo, drogi Halbjornie". Konung Nordveghr, postawny maz o dlugich siwych lokach i iscie krolewskim, dumnym spojrzeniu, wystapil wlasnie naprzod, by poblogoslawic dziecko. W jego bladoniebieskich oczach poblyskiwalo cos, co kazdy nieznajacy go czlowiek wzialby za radosc zaprawiona odrobina poblazania, lecz Olav znal go zbyt dobrze, by ulec temu zludzeniu. W spojrzeniu Valgrima wyczytal z trudem tlumiona satysfakcje z kolejnej skutecznej intrygi. "Wdales sie w Odyna, nie ma co - pomyslal ze skrajna niechecia Valgrimson. - Pewnie patrzy teraz na ciebie i puchnie z dumy". -Nos imie Halgrim, ktore wybrali ci rodzice, lecz bacz, bys nigdy nie skalal go hanba! - oznajmil donosnie konung, a nastepnie wreczyl ojcu dziecka runiczny miecz z pozlacana rekojescia, tradycyjny dar rodu krolewskiego. W slad za nim pospieszyli nastepni goscie, wszyscy z zamiarem obdarowania najmlodszego czlonka rodu. Wtedy ktos szarpnal Olava za rekaw. Odwrocil sie, marszczac gniewnie brwi, lecz ku swemu zaskoczeniu ujrzal kapitana Bergharda Orolfsona. Stary zolnierz mial powazna twarz. -Sa wiesci z Lunduniru - powiedzial bez ogrodek. - Baldwin wciaz przy zyciu. Wywiad zignorowal jego rewelacje, co do tego nie ma watpliwosci, ale Puszczyk zawiodl. Dwukrotnie, herra min. Valgrimson zacisnal mocno zeby - przeklinanie podczas rytualu inicjacji przynosilo pecha, a nie chcial zle zyczyc swemu siostrzencowi. -Czy mam kazac go usunac? - spytal cicho Berghard i przymknal na moment oczy, jakby spodziewal sie wybuchu wscieklosci. -Usunac? Nie wiem, jak dotad dobrze nam sluzyl - stwierdzil Olav. - Moze odwrocili sie od niego bogowie? Trudno orzec. Poslij za Baldwinem kolejnych ludzi, a z Puszczykiem musze zobaczyc sie osobiscie. I to jak najszybciej. Do roboty, Berghard. -Posluszny waszej woli, herra min. Olav Valgrimson nie zwlekal ani chwili. Gniewny, z zacieta twarza, jal przeciskac sie przez tlum rozmawiajacych cicho gosci, pracych z darami w kierunku coraz bardziej oszolomionych Halbjorna i Ingrid, az znalazl sie przy stojacym na uboczu konungu Nordveghr. Zmruzeniem oczu przeploszyl czuwajacego przy nim komandosa z elitarnego oddzialu Huskarlar, po czym nachylil sie ku jego uchu. -Ojcze, jade z toba do Lunduniru - wyszeptal. Smrod targowiska rybnego z Billingsgate wlokl sie za mna przez caly dzien, a przestawalem go czuc tylko wtedy, gdy znienacka otoczyl mnie niebieskawy klab spalin ruszajacego autobusu. W glowie huczal mi ryk samochodow i pokrzykiwania sprzedawcow, przed oczyma mialem zatloczone chodniki, ciasne podworka i rachityczne drzewa na skwerach szumnie nazywanych parkami. Po tym wszystkim miejsca takie jak Tower of London czy Buckingham Palace mogly obudzic we mnie najwyzej obojetnosc. Doprawdy nie wiem, dlaczego my Normanowie nie lubimy Lunduniru. Moim zdaniem powinnismy go nienawidzic. Steinni Boggson (1883-1938), "Zdeptane perly" 10 Nie pamietal drogi do miejsca, w ktorym zostal uwieziony Byl nazbyt przestraszony i oszolomiony, by zwrocic uwage na jakiekolwiek znaki szczegolne swoich porywaczy, poza tym ich twarze kryly kominiarki. Odczul tylko tyle, ze nie byli brutalni. Zawiazali mu co prawda oczy i przydusili do podlogi, lecz starali sie nie zadawac Jeremy emu bolu, kilkakrotnie przytrzymali go nawet, aby nie uderzyl w sciane podczas ostrego zakretu. Jedyna szkoda na zdrowiu, jaka wyniosl z zajscia, byla ponownie pulsujaca bolem kostka oraz poranione dlonie, niedawno pociete ostrymi zdzblami trawy, a teraz podrapane od zwiru.Podczas wysiadania z samochodu rowniez nie wyrzadzili mu zadnej krzywdy, choc mogli. Ledwie drzwi z tylu polciezarowki rozwarly sie z gluchym zgrzytem, a wnetrze zalalo metne swiatlo mglistego dnia, dziennikarz napial wszystkie miesnie. Chcial zerwac opaske z oczu i wyskoczyc z samochodu, jednak ledwie zdolal o tym pomyslec, jego ramie zostalo uwiezione w zelaznym uscisku najblizszego porywacza. -Tylko spokojnie - odezwal sie ten, powoli rozwierajac palce. Mowil cockneyem, lecz masujacy obolale ramie Jeremy mial wrazenie, ze wyczuwa w jego glosie slady obcego akcentu. - Zakazano nam robic ci krzywde, chyba ze bedziesz sie o to prosil. -Nie jestescie z MI-5, prawda? - zapytal Baldwin, silac sie na twardy, cyniczny ton. Porywacz nie powiedzial ani slowa, lecz pomogl mu wyjsc z polciezarowki i poprowadzil przed soba. Jeremy slyszal, jak jego buty ciamkaja w blocie, a wysoko nad glowa krzycza morskie ptaki. Potem rozlegl sie zgrzyt przekrecanego klucza w zamku oraz pisk starych zawiasow i dziennikarz zostal wepchniety do jakiegos pomieszczenia. W chwile pozniej klucz w zamku zazgrzytal raz jeszcze, a potem zakaszlal silnik odjezdzajacej furgonetki. Baldwin zerwal opaske z oczu i z rezygnacja rozejrzal sie wokol siebie. Metne swiatlo wpadajace przez pojedyncze, niewielkie okienko, zbyt male, by sie przez nie przecisnac, ukazalo mu przypominajace cele wnetrze, ktorego centralnym elementem byl niewielki stol wraz z jednym krzeslem oraz prosta zelazna prycza. W rogu stalo poobtlukiwane wiadro. Z pewna ulga zauwazyl, ze pomieszczenie bylo utrzymane we wzglednej czystosci - po podejsciu do stolika odkryl, ze pokrywa go cienka warstwa kurzu, w katach dostrzegl puszyste pajeczyny, lecz nigdzie nie zauwazyl sladow wilgoci, grzyba czy szczurow. Koc przykrywajacy lozko byl cieply i mily w dotyku. Jeremy pokrecil glowa i usiadl przy stole, kryjac twarz w ramionach. -Szlag by was trafil, obojetnie, kim jestescie - wyszeptal. Zawsze cenil sobie wolnosc i niezaleznosc, a dwa dlugie lata niewoli i harowki na jemenskiej plantacji tytoniu sprawily, ze panicznie, obsesyjnie wrecz nienawidzil bezsilnosci. Z tego wlasnie wzgledu chcial zerwac swe kontakty z "The Times" oraz z zawodem korespondenta wojennego - choc dziennikarz na linii frontu teoretycznie jest czlowiekiem zaleznym tylko od siebie, kazdym jego krokiem kieruje lojalnosc wobec gazety. To dla niej byl zmuszony pchac sie w sam srodek bitwy, dla niej narazal swe zycie i zdrowie, do niej wysylal depesze i kreslil reportaze. I stracil prawie dwa lata zycia. Przez moment sadzil, ze zdolal sie uwolnic z niewidzialnej, lecz mocnej, trudnej do zerwania smyczy redaktora Stocktona. Gdy dzieki opieszalym staraniom dyplomatycznym, niemniej zainicjowanym przez redakcje "The Times", odzyskal wreszcie wolnosc, przez kilkanascie miesiecy po powrocie do ojczyzny zyl tak, jak chcial. Pisal, malowal i wloczyl sie po East Endzie nieprzymuszany przez nikogo do niczego. Czul wowczas, iz upragniona wolnosc otacza go gestym, nieprzeniknionym kokonem, a jego zycie nabiera ksztaltu, ktory sobie wymarzyl. Wtedy znow zadzwonil przeklety Stockton. "Niepotrzebnie obwiniam Martina - pomyslal ponuro Baldwin. - Wszystko jest moja wina. Pozwolilem mu sie zmanipulowac i tyle". Wspomnienie bladej, pobruzdzonej twarzy zastepcy redaktora naczelnego i jego wiecznie przymruzonych oczu rozciagnietych w grubym szkle okularow nie wiedziec czemu obudzilo w Jeremym agresje. Zacisnal mocno piesci. -Moze i niepotrzebnie - warknal. - Ale gdyby nie ta zmija, nie znalazlbym sie w tej cholernej dziurze! Z glosnym krzykiem natarl na drzwi, lecz te niewzruszenie zniosly jego kopniaki i szarpanine. Rozjuszony, zdyszany Baldwin cofnal sie i naraz dojrzal okienko. Porwal za krzeslo i uderzyl z calej sily. Trafiona noga szyba rozprysla sie w drobny mak, a dziennikarz przysunal mebel do sciany i wspial sie, by wyjrzec na zewnatrz. Zobaczyl skrawek podworza, dwa kubly na smieci, sterte drewna oraz masywna brame zagradzajaca wyjazd na ulice. "Nikt tedy nie chodzi" - uswiadomil sobie, lecz mimo to nabral tchu w pluca i krzyknal: -Pomocy! Zostalem uwieziony! Pomocy! Wolal az do ochrypniecia, ale nikt mu nie odpowiedzial, nikt nie pojawil sie przy zelaznych pretach bramy. Co chwile powracal tez do szarpania za drzwi, lecz jego ruchom zaczynalo brakowac sily i zdecydowania. Jeremy osunal sie wzdluz sciany i z rezygnacja usiadl na podlodze. Nie mial pojecia, gdzie sie znalazl. Piwniczny zapach w powietrzu, ostre krzyki krazacych wysoko mew oraz stlumione, gluche buczenie rogow sygnalowych barek podpowiedzialy Jeremy emu, ze uwieziono go niedaleko brzegow Tamizy. Nie potrafil tez odgadnac, w czyje wpadl rece, ale sam fakt, ze jego porywacze odpedzili innego zamachowca, a ponadto jak do tej pory nie wyrzadzili mu zadnej krzywdy, mimo wszystko podzialal na niego uspokajajaco. "Nie chca mnie zabic, boby juz to zrobili - pomyslal. - Wiec czego chca?" Po tym, co przeszedl, nie wierzyl juz, by Marcela postrzelil jakis maniak z organizacji Synowie Cromwella. Utwierdzil sie tylko w przekonaniu, ze ow list mial na celu jedynie skierowac policje na falszywy trop. Wliczajac tajemniczego Skraelinga z Berbery oraz rzekomego ksiedza w Szpitalu Swietego Lukasza, udalo mu sie przezyc trzy zamachy na wlasne zycie - najwyrazniej stal sie pionkiem w bardzo niebezpiecznej grze. Co prawda nie mial na to bezposrednich dowodow, jednak byl przekonany, ze na jego zycie czyhaja Normanowie. "Na litosc boska, przeciez oni chcieli mnie dopasc juz w dniu przybycia do Anglii! - myslal z rosnacym przestrachem. - Znali moj adres, moj rysopis oraz kazdy szczegol moich kontaktow towarzyskich. Czy w przeciwnym razie zastawiliby nastepna pulapke w szpitalu, do ktorego doslownie przed chwila przeniesiono Marcela? Na litosc boska, ci szalency nie cofna sie przed niczym, by uniemozliwic mi przekazanie relacji kontrwywiadowi. Gdyby tylko wiedzieli, ze juz to zrobilem i..." Az zatrzasl sie ze zlosci na wspomnienie obojetnosci oficerow wywiadu. Szybko skierowal swe mysli na inne tory, probujac uspokoic bijace szybko serce. "Trudno sie dziwic, ze chca mnie wyeliminowac - dumal. - Widzialem te ichnie bombowce, a dzieki Daganowi wiem, skad sie wziely w Sudanie. Gdyby moje rewelacje w istocie wyplynely na wierzch, doszloby do powaznej rozroby politycznej. Moze jednak warto oddac te historie>>The Times<>mily panie<>Kresu<