Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (05) - Siarka
Szczegóły |
Tytuł |
Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (05) - Siarka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (05) - Siarka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (05) - Siarka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (05) - Siarka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
(Brimstone)
Przełożyła: Hanna Szajowska
Cykl: Pendergast tom 5
2004
Strona 3
Douglas Preston dedykuje tę książkę
Barry'emu i Jody Turkusom
Lincoln Child dedykuje tę książkę
swojej córce Veronice
Strona 4
Spis treści
Karta tytułowa
Dedykacja
-1-
-2-
-3-
-4-
-5-
-6-
-7-
-8-
-9-
-10-
-11-
-12-
-13-
-14-
-15-
-16-
-17-
-18-
-19-
-20-
-21-
-22-
-23-
-24-
-25-
-26-
-27-
-28-
-29-
-30-
-31-
-32-
-33-
Strona 5
-34-
-35-
-36-
-37-
-38-
-39-
-40-
-41-
-42-
-43-
-44-
-45-
-46-
-47-
-48-
-49-
-50-
-51-
-52-
-53-
-54-
-55-
-56-
-57-
-58-
-59-
-60-
-61-
-62-
-63-
-64-
-65-
-66-
-67-
-68-
-69-
-70-
-71-
-72-
Strona 6
-73-
-74-
-75-
-76-
-77-
-78-
-79-
-80-
-81-
-82-
-83-
-84-
-85-
-86-
-87-
-88-
- Epilog -
Od autorów
Strona 7
-1-
Agnes Torres zaparkowała swojego białego forda escorta na
małym parkingu przed żywopłotem i wysiadła prosto w chłód
poranka. Żywopłot wznosił się na wysokość dwunastu stóp, równie
nieprzenikniony jak ściana z cegieł; od ulicy widoczny był tylko
pokryty gontem wierzchołek dachu wielkiego domu. Słyszała jednak
huk przetaczającej się fali i czuła słone powietrze znad
niewidocznego stąd oceanu.
Agnes starannie zamknęła samochód - ostrożność popłaca nawet w
tej okolicy - i gmerając w potężnym pęku kluczy, znalazła właściwy i
wepchnęła go do zamka. Ciężka brama obita blachą otworzyła się do
wewnątrz, odsłaniając rozległą przestrzeń zielonego trawnika, który
ciągnął się trzysta jardów w dół, aż do plaży po obu stronach
osłoniętej wydmami. Czerwone światełko na konsoli w samym
środku bramy zaczęło mrugać; Agnes niespokojnymi palcami
wprowadziła kod. Miała trzydzieści sekund do włączenia się syren.
Któregoś razu, kiedy upuściła klucze i nie zdążyła wstukać kodu na
czas, alarm zbudził niemal całe miasto i sprowadził na miejsce trzy
policyjne wozy Pan Jeremy był tak zły, że aż się bała, by nie zaczął
ziać ogniem. Coś okropnego.
Agnes wcisnęła ostatni przycisk i światełko zmieniło się na
zielone. Odetchnęła z ulgą, zamknęła bramę i zatrzymała się, żeby się
przeżegnać. Potem wyciągnęła różaniec, z czcią ujmując w palce
Strona 8
pierwszy paciorek. Teraz, w pełni uzbrojona, odwróciła się i kołysząc
się na krótkich grubych nogach, zaczęła powoli przemierzać trawnik,
dając sobie czas na miarowe wyszeptanie po hiszpańsku Ojcze nasz,
Zdrowaś Mario i Chwała Ojcu. Wchodząc do Grove Estate, zawsze
odmawiała dziesiątkę różańca.
Przepastny szary dom wyłonił się przed nią, pojedyncze okno w
szczycie dachu mrugało jak oko Cyklopa, żółte na tle stalowej
szarości domu i nieba. W górze krążyły krzyczące nieustannie mewy.
Agnes była zaskoczona. Nie pamiętała, żeby to światło było
kiedykolwiek zapalone. Co pan Jeremy robił o siódmej rano na
poddaszu? Zazwyczaj nie wstawał z łóżka przed dwunastą.
Skończywszy modlitwy, schowała różaniec i ponownie się
przeżegnała; pospieszny, automatyczny gest wykonany ręką
stwardniałą od dziesiątek lat prac domowych. Miała nadzieję, że pan
Jeremy jeszcze się nie obudził. Lubiła pracować w pustym domu, bo
kiedy pan wstawał, wszystko robiło się takie nieprzyjemne: popiół z
papierosów, który rozsiewał tuż za jej mopem, talerze, które
gromadził w zlewie, gdy tylko skończyła zmywanie, komentarze i
niekończące się przekleństwa pod nosem, przez telefon albo nad
gazetami, zawsze kwitowane chrapliwym śmiechem. Miał głos jak
zardzewiały nóż - zjadliwie ciął powietrze. Był chudy, niemiły,
cuchnął papierosami, a po lunchu ciemną brandy i gościł sodomitów
o wszystkich porach dnia i nocy. Raz próbował porozmawiać z nią po
hiszpańsku, ale szybko to ucięła. Nikt poza rodziną i przyjaciółmi nie
będzie rozmawiał z nią po hiszpańsku; Agnes Torres mówiła po
angielsku wystarczająco dobrze.
Z drugiej strony pan Jeremy, a Agnes pracowała w życiu dla wielu
Strona 9
ludzi, był bardzo w porządku, jeśli idzie o jej zatrudnienie. Dobrze
płacił, zawsze na czas, nigdy nie prosił, żeby zostawała do późna,
nigdy nie zmieniał planu jej pracy i nigdy nie oskarżył jej o kradzież.
Raz jeden, dawno temu, bluźnił w jej obecności Panu, ale z nim o
tym porozmawiała. Całkiem grzecznie przeprosił i nigdy więcej tego
nie zrobił.
Ścieżką wybrukowaną otoczakami przeszła do tylnych drzwi,
włożyła do zamka kolejny klucz i znów nerwowo postukała w
konsolę, wyłączając alarm wewnętrzny.
Dom był ponury i szary, wielodzielne okna od frontu wychodziły
na długą, pokrytą wodorostami plażę i wściekły ocean. Odgłosy fal
dobiegały tu stłumione. W domu było gorąco. Wyjątkowo gorąco.
Pociągnęła nosem. W powietrzu unosił się dziwny zapach, jakby
tłustej pieczeni zbyt długo pozostawionej w piekarniku. Kolebiąc się
na boki, weszła do kuchni, ale tu było pusto. Stosy talerzy, jak
zwykle bałagan, wszędzie zeschnięte jedzenie, a jednak zapach nie
pochodził stąd. Wyglądało na to, że pan Jeremy przyrządził wczoraj
wieczorem rybę. Zwykle nie sprzątała we wtorki, ale poprzedniego
wieczoru pan urządził jedno ze swoich niezliczonych przyjęć.
Wrześniowe święto pracy przyszło i przeszło już miesiąc temu, lecz
weekendowe przyjęcia pana Jeremy'ego nie skończą się aż do
listopada.
Weszła do salonu i ponownie pociągnęła nosem. Zdecydowanie
coś się gdzieś przypiekało. A do tego jeszcze ten zapach, jakby ktoś
bawił się zapałkami.
Agnes Torres doświadczyła przelotnego uczucia niepokoju.
Wszystko wyglądało mniej więcej tak samo jak wczoraj, kiedy
Strona 10
wychodziła o drugiej po południu, tyle że teraz z popielniczek
wysypywały się niedopałki, na kredensie jak zwykle stały puste
butelki po winie, w zlewie piętrzyły się talerze i ktoś upuścił, a
potem rozdeptał na dywanie miękki ser.
Uniosła pulchną twarz i znów pociągnęła nosem. Zapach
dochodził z góry.
Wspięła się na idące łukiem w górę schody, cicho stawiając stopy,
i zatrzymała się na podeście, żeby powąchać. Na palcach minęła
gabinet Grove'a, drzwi jego sypialni, poszła dalej korytarzem,
skręciła przy końcu balustrady i podeszła do drzwi na drugie piętro.
Zapach był tu silniejszy, a powietrze cięższe, cieplejsze. Spróbowała
otworzyć drzwi, ale okazało się, że są zamknięte.
Wyjęła swój pęk kluczy, przerzuciła je z brzękiem i odemknęła
drzwi. Madre de Dios - zapach był znacznie gorszy. Weszła po
stromych, niemalowanych stopniach, jeden, dwa, trzy, po każdym
kroku dając chwilę odpocząć zartretyzowanym nogom. Na szczycie
ponownie odpoczęła, ciężko oddychając.
Poddasze, ogromne, składało się z jednego długiego korytarza, od
którego odchodziło kilka nieużywanych dziecięcych sypialni, pokój
do zabawy, kilka łazienek, i z niewykończonej przestrzeni zapchanej
meblami, pudłami i okropnymi nowoczesnymi malunkami.
W dalekim końcu korytarza zobaczyła prostokąt żółtego światła
pod drzwiami ostatniej sypialni.
Zrobiła kilka niepewnych kroków naprzód, zawahała się i jeszcze
raz przeżegnała. Serce jej waliło, ale wiedziała, że ściskając w dłoni
różaniec, jest bezpieczna. W miarę jak zbliżała się do drzwi, zapach
robił się coraz gorszy.
Strona 11
Delikatnie zapukała, tak na wypadek, gdyby spał tam jakiś gość
pana Jeremy'ego, skacowany albo chory. Nie było odpowiedzi.
Chwyciła za gałkę i z zaskoczeniem poczuła, że jest lekko ciepła.
Pożar? Czy ktoś zasnął z papierosem w ręce? Na pewno czuła słabą
woń dymu, chociaż to nie był tylko dym - coś pachniało mocniej. Coś
zgniłego.
Spróbowała poruszyć gałką i przekonała się, że drzwi były
zamknięte. Przypomniały się jej czasy, kiedy jako dziewczynka
chodziła do klasztornej szkoły i zmarła wtedy zwariowana stara
siostra Ana i trzeba było wyważyć drzwi jej pokoju.
Ktoś po tamtej stronie mógł potrzebować jej pomocy; może chory
albo unieruchomiony. Jeszcze raz przerzuciła klucze. Nie miała
pojęcia, który pasował, więc znalazła taki, który się obrócił przy
jakiejś dziesiątej próbie. Wstrzymując oddech, otworzyła drzwi, ale
poruszyły się najwyżej o cal, zanim stanęły przez coś zablokowane.
Pchnęła, pchnęła mocniej, usłyszała huk po drugiej stronie.
Santa Maria, to obudzi pana Jeremy'ego. Czekała, ale nie
doczekała się odgłosu jego kroków, żadnych trzaskających drzwi do
łazienki ani spuszczania wody, żadnego z dźwięków, które
sygnalizowały, że wstał rozzłoszczony.
Popchnęła drzwi i zdołała wsadzić do środka głowę, wstrzymując
oddech z powodu zapachu. W pokoju unosiła się leciutka mgiełka i
było gorąco jak w piecu. Stał zamknięty przez całe lata - pan Jeremy
nie znosił dzieci - ze ścian obitych obłażącą boazerią zwisały brudne
pajęczyny. Huk wywołała przewracająca się stara szafa, która została
dopchnięta do drzwi. Właściwie chyba wszystkie meble zostały
spiętrzone pod drzwiami, oprócz łóżka. Łóżko, jak zdołała zobaczyć,
Strona 12
stało w odległym końcu pokoju. Pan Jeremy leżał na nim kompletnie
ubrany.
- Proszę pana?
Ale Agnes Torres wiedziała, że nie będzie odpowiedzi. Pan Jeremy
nie spał, nie z wypalonymi oczami, które na zawsze zostały otwarte,
spopielałym stożkiem ust zamarłych w krzyku i poczerniałym
językiem - nabrzmiałym do wielkości kiełbaski chorizo - sterczącym
prosto w górę jak maszt. Śpiący człowiek nie leżałby z łokciami
uniesionymi nad łóżkiem, pięściami zaciśniętymi tak mocno, że
między palcami przesączyła się krew. Śpiący człowiek nie miałby
piersi spalonej i zapadniętej do środka jak wypalona kłoda drewna.
W dzieciństwie, w Kolumbii, widziała wielu martwych ludzi, a pan
Jeremy wydawał się bardziej nieżywy niż każdy z nich. Był martwy
jak głaz.
Usłyszała, że ktoś coś mówi, i zdała sobie sprawę, że to ona sama
mruczy En el nombre del Padre, y del Hijo, y del Espiritu Santo...
Jeszcze raz się przeżegnała, przebierając w paciorkach różańca,
niezdolna poruszyć nogami ani oderwać wzroku od sceny w pokoju.
Na podłodze wypalony był znak, dokładnie u stóp łóżka: znak, który
Agnes rozpoznała.
W tym momencie jasno zrozumiała, co się przydarzyło panu
Jeremy'emu Grove'owi.
Z gardła wyrwał się jej zduszony krzyk i nagle odnalazła energię,
żeby wycofać się z pokoju i zatrzasnąć drzwi. Poszukała wśród kluczy
i przekręciła zamek, cały czas mamrocząc Creo en Dios, Padre
todopoderoso, creador del cielo y de la tierra. Przeżegnała się ponownie
i jeszcze raz, i jeszcze, zaciskając w dłoni różaniec i przyciskając go
Strona 13
do piersi. Gdy cofała się korytarzem, krok za krokiem, jej szloch
mieszał się z mamrotanymi modlitwami.
Wypalony na podłodze ślad kopyta powiedział jej wszystko, co
potrzebowała wiedzieć. Po Jeremy'ego Grove'a w końcu przyszedł
diabeł.
Strona 14
Strona 15
-2-
Sierżant przerwał rozciąganie żółtej policyjnej taśmy, żeby objąć
scenę pełnym złości spojrzeniem. Zamieszanie, które zaraz miało stać
się pieprzonym zamieszaniem. Blokady zostały ustawione za późno i
gapie sforsowali plażę oraz wydmy, kompletnie niszcząc wszelkie
ślady, jakie mogły zachować się na piasku. W dodatku blokady
zostały ustawione w niewłaściwych miejscach i trzeba je było
przesuwać, odcinając parę bliźniaczych range roverów, przy których
stali teraz właściciele, on i ona, wykrzykiwali o ważnych spotkaniach
(fryzjerka, tenis) i wymachiwali telefonami komórkowymi, grożąc
wezwaniem swoich prawników.
Plaśnięcie, które usłyszał za plecami, oznaczało, że gówno zdążyło
już trafić w wentylator. W Southampton na Long Island był szesnasty
października, a najbardziej niesławny mieszkaniec miasta został
właśnie znaleziony zamordowany we własnym łóżku.
Usłyszał głos porucznika Braskiego. - Ominęliście te żywopłoty,
sierżancie! Chyba powiedziałem, że chcę mieć ogrodzone całe
miejsce zbrodni?
Nie zawracając sobie głowy udzielaniem odpowiedzi, sierżant
zaczął wieszać żółtą taśmę wzdłuż żywopłotu, który otaczał
posiadłość Grove'a. Jakby żółta taśma mogła powstrzymać
reporterów skuteczniej niż wysoki na dwanaście stóp żywopłot z
ukrytymi wewnątrz zwojami drutu kolczastego. Sierżant widział, że
Strona 16
pojawiają się już wozy telewizyjne, vany z satelitarnymi łączami, i
słyszał też odległe, monotonne dudnienie helikoptera. Lokalna prasa
gromadziła się przy blokadzie na Dune Road, kłócąc się z
gliniarzami. Jednocześnie z Sag Harbor i East Hampton zjeżdżały się
radiowozy stanowiące wsparcie, a z South Fork brygada do spraw
zabójstw. Porucznik rozstawiał nowo przybyłych na pozycjach
wzdłuż plaży i wydm w daremnym wysiłku utrzymania wszystkich w
ryzach. Pojawili się chłopcy z wydziału specjalnego i sierżant
przyglądał się, jak wchodzą do domu, taszcząc swoje metalowe
walizki z zestawami laboratoryjnymi. Kiedyś wszedłby tam z nimi,
nawet dowodził - ale dawno temu, w innym miejscu.
Wrócił do wieszania taśmy na żywopłotach i wreszcie dotarł do
wydm ciągnących się wzdłuż plaży Było tam już kilku gliniarzy
powstrzymujących ciekawskich. Ci stanowili tłum dość potulny, jak
nieme zwierzęta gapili się w kierunku krytej gontem rezydencji z
ostrymi szczytami, wieżyczkami i oknami o zabawnym wyglądzie.
Ale powoli zaczynało się to zmieniać w imprezę. Ktoś włączył sprzęt
grający, a jacyś napakowani faceci otwierali puszki z piwem. Babie
lato było tego roku niezwykle ciepłe i wszyscy mieli na sobie szorty
albo kąpielówki, jakby chcieli zaprzeczyć, że to koniec sezonu.
Sierżant ze złośliwym uśmiechem wyobraził sobie, jak będą
wyglądały te zgrabne ciała po dwudziestu latach piwa i frytek.
Pewnie tak jak on.
Ponownie zerknął w stronę domu i zobaczył chłopaków z
wydziału specjalnego pełzających po trawniku na czworakach.
Porucznik szedł obok wielkimi krokami. Facet nie miał pojęcia, czego
się chwycić. Sierżant poczuł kolejne bolesne ukłucie. On kontroluje
Strona 17
tłum, marnując umiejętności i talent, a prawdziwa policyjna robota
odbywa się gdzie indziej.
Nie ma sensu teraz o tym myśleć.
Telewizyjne ciężarówki już się rozpakowały i kamery zostały
ustawione w grupie, z dobrym widokiem na dom, a wymuskani
korespondenci trajkotali do mikrofonów. Porucznik Braskie, jasna
sprawa, porzucił chłopaków ze specjalnego i podążał w stronę kamer
jak mucha do świeżego gówna.
Sierżant pokręcił głową. Aż trudno uwierzyć.
Zobaczył człowieka, który nisko pochylony, zygzakiem biegł przez
wydmy, i ruszył za nim, odcinając mu drogę przy skraju trawnika.
Fotograf. Zanim sierżant do niego dotarł, zdążył już przyklęknąć i
robił zdjęcie za zdjęciem, kierując długi jak fiut słonia teleobiektyw
w stronę jednego z detektywów z wydziału zabójstw z East Hampton,
który na werandzie przesłuchiwał służącą.
Sierżant zakrył obiektyw ręką, delikatnie odsuwając go na bok.
- Wynocha.
- Panie władzo, proszę...
- Nie chcesz, żebym ci skonfiskował film, prawda? - odezwał się
uprzejmie. Zawsze miał słabość do ludzi, którzy starali się po prostu
wykonywać swoją pracę, nawet jeśli należeli do prasy.
Facet wstał, odszedł kilka kroków, odwrócił się, żeby zrobić
ostatnie szybkie zdjęcie, a potem oddalił się niedbałym krokiem.
Sierżant zawrócił w kierunku domu. Szedł w stronę tego starego,
pełnego zakamarków budynku od nawietrznej, ale i tak czuł w
powietrzu dziwny zapach, fajerwerki czy coś. Zauważył, że porucznik
stał teraz w pół-okręgu telewizyjnych kamer, przeżywając najlepsze
Strona 18
chwile życia. Braskie planował startować w następnych wyborach na
stanowisko szefa policji i - skoro obecny komendant był na
wakacjach - nie mógł trafić na lepszy moment, nawet gdyby sam
popełnił to morderstwo.
Sierżant zrobił rundkę wokół trawnika i skrócił sobie drogę za
stawkiem z kaczkami i fontanną, nie wchodząc w paradę zespołowi
do zadań specjalnych. Gdy minął żywopłot, zobaczył w oddali
stojącego przy stawie człowieka, który rzucał kaczkom kawałki
chleba. Był ubrany w najbardziej krzykliwy strój wycieczkowy, jaki
tylko można sobie wyobrazić, łącznie z hawajską koszulą, ciemnymi
okularami Oakley Eye Jacket i gigantycznymi, workowatymi
szortami. Mimo że lato skończyło się dobry miesiąc temu, facet
wyglądał, jakby to był jego pierwszy dzień na słońcu po długiej,
mroźnej zimie. Może nawet po paru zimach. Podczas gdy sierżant
miał nieco zrozumienia dla fotografa czy reportera usiłującego
wykonywać swoją pracę, nie przejawiał śladu tolerancji dla turystów.
Stanowili zakałę świata.
- Hej, ty.
Mężczyzna podniósł wzrok.
- Co ty sobie wyobrażasz? Nie wiesz, że to miejsce zbrodni?
- Tak, panie oficerze, i bardzo przepraszam...
- Wynocha stąd w cholerę.
- Ale sierżancie, to ważne, żeby kaczki zostały nakarmione. Są
głodne. Wyobrażam sobie, że ktoś karmił je co rano, ale tego ranka,
jak pan wie... - uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
Sierżant ledwie mógł uwierzyć własnym uszom. Ktoś morduje
człowieka, a ten idiota martwi się o kaczki?
Strona 19
- Proszę mi pokazać jakiś dowód tożsamości.
- Oczywiście, oczywiście. - Mężczyzna pogrzebał w jednej kieszeni,
potem w drugiej, wreszcie z zakłopotaniem spojrzał na rozmówcę. -
Przykro mi, panie oficerze. Wciągnąłem te szorty, kiedy tylko
usłyszałem te okropne wieści, i najwyraźniej portfel wciąż tkwi w
kieszeni marynarki, którą miałem wczoraj wieczorem. - Jego
nowojorski akcent działał sierżantowi na nerwy.
Sierżant przyjrzał się facetowi. Normalnie tylko przepędziłby
gapia za blokadę, ale w tym gościu coś nie grało. Po pierwsze,
ubranie, które miał na sobie, było tak nowe, że wciąż pachniało
sklepem z męską odzieżą. Po drugie, stanowiło tak paskudną
mieszankę kolorów i wzorów, że sprawiało wrażenie chwyconego na
chybił trafił z wieszaka w wiejskim butiku. To było coś więcej niż zły
gust - to było przebranie.
- Będę już leciał...
- Nie. - Sierżant wyjął notatnik, przerzucił plik stron, polizał
ołówek. - Mieszka pan w pobliżu?
- Wynająłem dom w Amagansett na tydzień.
- Adres?
- Brickman House, Windmill Lane. Kolejny bogaty dupek. - A stały
adres?
- To będzie Dakota House, Central Park West.
Sierżant się zawahał. „A to zbieg okoliczności". Głośno zapytał: -
Nazwisko?
- Proszę posłuchać, sierżancie, naprawdę, jeżeli to problem, po
prostu sobie pójdę...
- Pana imię? - zapytał ostrzej.
Strona 20
- Czy to naprawdę konieczne? Trudno je zapisać i jeszcze trudniej
wymówić. Często się zastanawiam, co sobie myślała moja matka.
Sierżant rzucił spojrzenie, które błyskawicznie zamknęło facetowi
usta. Jeszcze jeden żarcik i ten dupek znajdzie się w kajdankach.
- Spróbujmy jeszcze raz. Imię?
- Aloysius.
- Proszę przeliterować. Mężczyzna przeliterował.
- Nazwisko?
- Pendergast.
Ołówek w ręku sierżanta poruszył się, zaczął zapisywać. Nagle
zamarł. Powoli podniósł głowę. Tamtem zdjął okulary i sierżant
zorientował się, że patrzy w tak dobrze znaną twarz o delikatnie
rzeźbionych rysach i bladej skórze, przejrzystej jak marmur z
Carrary, otoczoną szaroblond włosami, z szarymi oczyma.
- Pendergast?
- We własnej osobie, mój drogi Vincencie. - Nowojorski akcent
zniknął zastąpiony starannie pielęgnowanym południowym
przeciąganiem głosek, które tak żywo pamiętał.
- Co tu robisz?
- Mógłbym zapytać cię o to samo.
Vincent D'Agosta poczuł, że się rumieni. Kiedy ostatnio widział
Pendergasta, był dumnym porucznikiem nowojorskiej policji. A teraz
tkwił w Srałhampton jako nędzny sierżant ozdabiający żywopłoty
policyjną taśmą.
- Byłem w Amagansett, kiedy dotarły do mnie wieści o tym, że
Jeremy'ego Grovea spotkał przedwczesny koniec. Jak mógłbym się
oprzeć? Wybacz mi strój, ale musiałem dotrzeć tu jak najszybciej.