Pramoj Kukrit - Syjamka
Szczegóły |
Tytuł |
Pramoj Kukrit - Syjamka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Pramoj Kukrit - Syjamka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Pramoj Kukrit - Syjamka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Pramoj Kukrit - Syjamka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kukrit Pramoj
Syjamka
Kukrit Pramoj, pisarz, a także w latach siedemdziesiątych premier Tajlandii,
urodził się w roku 1911 w Bangkoku. Jest autorem kilku książek, z których
największą popularnością w jego kraju cieszy się "Syjamka", opowieść o życiu na
dworze królewskim w Bangkoku u schyłku XIX wieku. Życie codzienne w pałacu,
oglądane oczyma młodej dziewczyny, imponuje bogactwem egzotycznych zwyczajów i
barwnych obrzędów, tak charakterystycznych dla kolorytu Dalekiego Wschodu.
Przedmowa Przychodzi w życiu człowieka taka chwila, kiedy zaczyna odczuwać
przemożne pragnienie, aby utrwalić na papierze wydarzenia i obyczaje wieku,
który już się kończy, a którego cząstkę, choćby nawet niewielką, sam kiedyś
stanowił. Uległem temu pragnieniu, gdy zasiadłem, lat temu przeszło trzydzieści,
do pisania po tajsku niniejszej książki. Było to tylko takie sobie pragnienie,
nie poparte natchnieniem, bez myśli przewodniej i bez zarysowanej akcji. Ploi,
bohaterka tej opowieści, opuściła właśnie dom, by znaleźć się w Wielkim Pałacu
Królewskim. W owym czasie była to rzecz naturalna dla młodej dziewczyny z
takiego środowiska. Przyczyna tych przenosin także była naturalna: matka
zawiodła się na jej ojcu, nie była szczęśliwa, jej życie ułożyło się inaczej,
niż sobie wyobrażała. Kiedy umieszczono Ploi na dworze królewskim, zacząłem
opisywać wydarzenia i obyczaje panujące w tym miejscu, roztaczającym niegdyś
czarodziejski urok. Rozwijał się ten opis w sposób naturalny, dzień po dniu,
bowiem snułem opowieść codziennie, w dawkach dostatecznie obszernych, by
wypełnić przydzielone mi miejsce w gazecie "Sajam Rat". W powieści pojawiały się
stopniowo coraz to nowe postacie, bo jest oczywiste, że powinny się pojawiać, i
niebawem miałem wrażenie, że to one dyktują mi, co chcą uczynić lub powiedzieć.
Spośród wszystkich książek, które wyszły spod mego pióra, tę pisało mi się
najłatwiej, bo jest to powieść o życiu, które moi przodkowie i ja także
przeżyliśmy, powiedziałbym, w pełni. Jest to powieść tajska, zwykła i prosta -
tajscy czytelnicy rozumieją w niej każde zdanie, każdy ton i wydaje im się, że
przeżywają wraz ze mną to, co bezpowrotnie przeminęło. Wyłonił się problem, jak
przetłumaczyć tę powieść. Jak sprawić, aby cudzoziemski czytelnik zrozumiał ją
równie dobrze jak Taj. Można było przetłumaczyć dosłownie, obciążając ją
przypisami i aneksami - jak to się dzieje z tłumaczeniami w innych językach. Ale
po takim zabiegu książka staje się tekstem, a nie powieścią, i traci całe ciepło
i troskę, jakie w nią tchnięto, gdy wychodziła spod pióra. Tłumaczenie, wykonane
przez Tulaczandrę, wydaje się najlepszym rozwiązaniem wspomnianego wyżej
problemu. Udało jej się oddać tajską myśl w sposób zrozumiały i umożliwiający
właściwą ocenę, dzięki czemu - mam nadzieję - cudzoziemski czytelnik zachowa tę
książkę we wdzięcznej pamięci. Chciałbym tutaj wyrazić mój głęboki podziw i
uznanie dla Tulaczandry za jej pomysłowość i mozolną pracę. Mam szczerą
nadzieję, że ci spośród przyjaciół Tajlandii, którzy nie znają tajskiego, po
przeczytaniu tej książki będą nas rozumieli nieco lepiej. Kukrit Pramoj Bangkok,
w kwietniu 1981 roku. 1 Łódź prowadzona przez przewoźnika brała właśnie zakręt
wpływając na wody rzeki Czao Phraja, gdy matka rzekła do Ploi: - Posłuchaj
uważnie, co mówię, Ploi. Jak przyjdzie twój czas i będziesz miała wyjść za mąż,
to postaraj się, aby on miał jedno serce. Trzymaj się z daleka od takiego, który
ugania się za miłością i musi mieć wiele żon wokół siebie, bo będziesz tak
cierpieć, jak twoja matka. Nastąpiła krótka przerwa, zanim przestroga dobiegła
końca: - I nigdy nie wolno ci zostawać niczyją młodszą żoną. Przenigdy! Czy mnie
słyszysz? Ploi słyszała i zrozumiała. Po wysłuchaniu matki wyjrzała spod płótna
rozpostartego w kształcie daszku i osłaniającego łódź; Czao Phraja kipiała
życiem. Były na niej łodzie i inny pływający sprzęt, domy i ludzie; było też
niebo i płynąca woda, tak jak na ich klongu, czyli kanale Bang Luang, który
przed chwilą opuściły. Ale jakże tu inaczej! Jak dużo wszystkiego - i łodzi, i
domów, i ludzi, i wody. I wszystko jakieś większe, weselsze, przemykające żwawo
to w tę, to w inną stronę, wszystko całkiem odmienne, tak z wyglądu, jak zapachu
i dźwięku. Ploi, urodzona i wychowana nad klongiem, po raz pierwszy płynęła po
otwartej rzece i upajała się wrażeniami, których nie potrafiłaby wyrazić.
Rzucała ukradkowe spojrzenia na matkę, ale nic nie mówiła. Po raz pierwszy w
życiu Ploi wyruszyła w tak długą podróż. Matka powiedziała, że nigdy już nie
powrócą do domu, że stopa ich już nigdy więcej nie postanie na deskach starej
przystani, że opuszczają to miejsce na zawsze, aż do śmierci. Ich dom nad
klongiem Bang Luang miał ogrodzenie z cegieł i żelaznych prętów, biegnące wzdłuż
skraju posesji przylegającej do klongu. Tuż przy przystani znajdowała się
altana, potem był rozległy dziedziniec, przez który szło się do wielkiego domu,
w którym rezydował ojciec Ploi, Jego Ekscelencja Czao K'un. Ta murowana budowla
uważana była za ogromnie stylową przez co zamożniejszych obywateli Bangkoku w
okresie od połowy lat osiemdziesiątych do połowy lat dziewięćdziesiątych
ubiegłego wieku, za czasów długiego panowania Ramy V, Jego Królewskiej Mości
Czulalongkorna Phra Budda Czao Luanga Wielkiego. Z podwórza wchodziło się na
górę jedną lub drugą stroną schodów, które łączyły się na podeście, skąd już
pojedyncze schody biegły ku tarasowi pod dachem, otoczonemu balustradą z
zielonej glazury. Do tarasu, który osłaniał od gorąca i blasku promieni
słonecznych, przylegały apartamenty Jego Ekscelencji: trzy rozległe pokoje i
jeszcze jeden mniejszy, w którym znajdowały się urny zawierające prochy jego
przodków, poustawiane symetrycznie na drewnianych ołtarzykach wykładanych masą
perłową. Ploi bała się tego pokoju i gdyby to od niej zależało, nigdy by się do
niego nie zbliżała. To prawda, że nie musiała tam często bywać: nie mieszkała w
wielkim gmachu, lecz w jednym z kilku drewnianych domów, rozsianych pośród drzew
i ścieżek w głębi posesji. Tym niemniej od czasu do czasu przechodziła koło jego
zamkniętych, milczących drzwi i wtedy zawsze czuła przeszywający ją dreszcz i
przyspieszone bicie serca. W ciągu ostatnich kilku lat zdarzyło się parę razy,
że Czao K'un Ojciec wzywał ją, aby oddała cześć pradziadkowi Czao K'una i innym
jego protoplastom, by zapaliła świeczki i pałeczki kadzidlane i padła na twarz
przed ołtarzami. Takie przeżycie - sam fakt, że znalazła się twarzą w twarz z...
no, nazwijmy to zawartością pokoju - zupełnie nie zmniejszało jej strachu,
nadawało mu tylko bardziej zdecydowany kształt i posmak. Czao K'un Ojciec, gdy
był w domu, najbardziej lubił przesiadywać na tylnym tarasie, tam znajdował
odprężenie. Sadowił się ze skrzyżowanymi nogami albo w pozycji półleżącej na
dywanie pośród rozmieszczonych w nieładzie tac z herbatą, srebrnych mis,
skrzynek z czirutami i utensyliami do betelu. * Widać go tu było, jak
nieśpiesznie spożywa posiłek, jak poddaje się masażowi służącego lub jak
przyjmuje krewnych i znajomych. Dzisiejszego poranka Ploi poszła tam, na górę -
sama, wysłana przez matkę - aby się z nim pożegnać. Przez wszystkie te lata,
które miały nadejść, ilekroć myślała o ojcu, zawsze stawał jej przed oczami ten
obraz, gdy siedział tam przed nią wtedy, w 1892 roku. Zachowała w pamięci odcień
i wzór płótna jego palai, * a szczególnie żywo zapamiętała jego oczy, które z
uwagą spoczęły na niej, tak jakby starał się nauczyć na pamięć rysów jej twarzy.
Nie odezwał się do niej podczas całego pożegnania - nie padło z jego ust ani
jedno słowo, ani powitania, ani odprawy, ani zakazu odejścia. Nic, tylko te
niezapomniane oczy... i lekkie skinienie otaczanej czcią głowy, mające dać do
zrozumienia, że posłuchanie skończone. Czirut, ang. cheroot (z jęz. tamilskiego
- zwitek) - rodzaj cygara. Betel - nazwa krzewu i palmy, zwanej także arekową.
Pokrojone owoce palmy, zawinięte w liść krzewu, z dodatkiem wapna, tytoniu i
innych składników, tworzą porcję do żucia, dającą uczucie orzeźwienia i lekkiego
podniecenia. Żucie betelu jest rozpowszechnione w Azji międzyzwrotnikowej.
Rodzaj luźnej długiej spódnicy, sarongu noszonego przez mężczyzn. W roku owym,
1892, czy też 2435 roku Ery Buddyjskiej, liczonej od urodzenia Buddy,
dziesięcioletnia Ploi wciąż jeszcze słyszała kierowane do niej pytania, które
mają zwyczaj stawiać dzieciom dorośli: jak się nazywa twój ojciec, a jak twoja
matka? W odpowiedzi biegle recytowała imię i nazwisko ojca oraz jego tytulaturę:
Phraja * Bibidh itd., itd. lub - mniej oficjalnie - Czao K'un Bibidh. Imię jej
matki, Czem, wymieniane natychmiast potem, brzmiało jakoś niepełnie. Matka jej
była żoną Numer Jeden Jego Ekscelencji, ale nie była jego K'unjingą, * czyli
Damą, który to tytuł przysługiwałby jej, gdyby była żoną oficjalnie mu
poślubioną. K'unjinga faktycznie istniała, ale nie należała już do rodziny tu
mieszkającej i Ploi nigdy jej nie widziała. Jeszcze zanim Ploi pojawiła się na
świecie, odjechała z powrotem do rodzinnej posiadłości na prowincji, zostawiając
pod opieką męża troje dzieci - K'un Un, K'un Czit i K'un Czei. Czao, Phraja,
Luang, K'un - niedziedziczne tytuły nadawane przez króla zazwyczaj wyższym
urzędnikom, najczęściej łączące się z piastowaniem wysokich urzędów; k'un znaczy
także pan lub pani. Tytuły nadawane przez króla żonom wysokich urzędników,
najczęściej osób już utytułowanych. Pewnego razu Ploi spytała matkę, dlaczego
trójka ma słowo K'un przed imionami i dlaczego nie mówi się o nich Me Taki czy
Po Taki, czyli tak, jak się ludzie zwracają do niej, Ploi, i do jej brata,
Perma. Matka rzekła na to ze śmiechem: - Bo to są dzieci K'unjingi, zaś wy, cała
reszta, macie matki, które są młodszymi żonami. To właśnie dlatego. I ciesz się,
że do ciebie mówią Me Ploi, a do twego brata Po Perm, a nie używają formy, w
jakiej ty sama zwracasz się do niższych - E Ploi i Ai Perm. - K'un Un,
najstarsza z trojga K'unów, była wtedy dziewiętnastoletnią dziewczyną, ale w
oczach Ploi jawiła się jako napawająca lękiem wielka dama, mieszkająca w wielkim
domu, w stosunku do której trzeba odnosić się ze szczególną ostrożnością i
szacunkiem. Czao K'un powierzył jej nadzorowanie spraw domowych i oddał w jej
ręce klucze do skrzyń i szaf zawierających srebro i złoto. Uważała to za
naturalny porządek rzeczy, iż ma mu służyć jako zastępczyni i powiernica i że
dysponuje większą władzą, niż którakolwiek z jego żon. Bardzo niewiele mogła
jednak zdziałać, jeśli chodzi o utrzymanie w ryzach swego młodszego brata, K'una
Czita, który w wieku lat szesnastu był dandysem z pomadowaną, ulizaną fryzurą,
miał niedobrą plamistą cerę, twarz posypywał pachnącym pudrem i zdobił sobie
frymuśnie obie skronie leczniczym przylepcem, pomyślanym jako środek od bólu
głowy specjalnie dla modnisiów_delikatnisiów owych czasów. W domu K'un Czit
szwendał się z kąta w kąt, przesiadywał na przystani i pożądliwie łypał ku
ładnym dziewczętom siedzącym w przepływających łodziach, ale najczęściej
wypatrywał okazji, jak by tu wymknąć się do miasta z którymś z młodych
rękodajnych, usługujących ojcu. Pewnego razu, kiedy przepadli z domu na kilka
dni, K'un Czit i jego towarzysz zostali przykładnie oćwiczeni przez Czao K'una
na pustym podwórzu ku wielkiej uciesze widowni, ukrytej za pniami drzew i w
kwitnących krzewach. Winowajcy klęczeli, powiązani za nadgarstki, wydając
wrzaski niosące się daleko nad klongiem. Innym razem K'un Czit, po kolejnej
zakazanej wyprawie na drugą stronę rzeki, zapadł ciężko na zdrowiu. Nie został
osmagany, ale na całe tygodnie wsadzono go do łóżka. Był chudy i wybladły jak
widmo. Starzy rękodajni, znający się na tych sprawach, przygotowywali dlań całe
garnki ciemnego wywaru z ziół do picia, a jego młodsza siostra K'un Czei, która
była bliską i serdeczną przyjaciółką Ploi, powiedziała jej uroczystym szeptem z
nutą złośliwego triumfu: - K'un Czit jest chory na damską chorobę. To tajemnica.
Jeśli się wygadasz, będę bardzo zła na ciebie. Ale Ploi dobrze strzegła
sekretów. Nigdy nie ujawiniła nazwy choroby, która zmogła K'un Czita. Nie
powiedziała też matce, że brat Perm go odwiedzał. Matka zwykle bijała Perma
giętkim kijem, gdy odkryła, że był jej nieposłuszny i znów pokumał się z K'unem
nicponiem, swoim bratem przyrodnim. Matka nie owijała spraw w bawełnę w
stosunkach z młodszymi dziećmi K'unjingi. Lubiła K'un Czei, pogardzała K'unem
Czitem i nie kryła się z tym przed nimi. Wobec K'un Un jej twarz przybierała
pozbawioną wyrazu maskę, mówiła krótko, ostro akcentowanymi zdaniami, bardzo
pilnie bacząc, aby każde kończyło się uprzejmym "Czao K'a", co mniej więcej
znaczy "Tak jest, łaskawa pani" i jest wypowiadane przez osobę płci żeńskiej,
której pozycja społeczna jest niższa. Czasem jednak, gdy znalazła się sama z
Ploi, opadała z niej ta maska ochronna, z oczu spływały prawdziwe łzy, a
ugrzecznione zwroty wylewały się serdecznym protestem przeciwko całej
niesprawiedliwości. Zaczynało to być nie do wytrzymania - to ciągłe uniżanie się
przed K'un Un i to we wszystkich sprawach. Córka stała się absolutną władczynią
całego domostwa, gdy tymczasem ona, dawna żona, stała się niczym, kimś, komu
przysługiwało jedno tylko prawo: żyć z dnia na dzień; prawo, którego nie
odmawiano byle dziewczynie_biedaczce, która sprzedała się do tego domu. I czyż
to nie ona właśnie, K'un Un, tak chytrze to zaaranżowała, że jedna z jej
zaufanych służących, Ueo, zajęła miejsce młodszej żony Czao K'una? Matka nie
kryła, że nie posiada się z zazdrości, chciała nawet wtedy natychmiast uciekać,
gdzie oczy poniosą, ale Ploi była jeszcze wówczas maleńka, więc nie mogła się
zdobyć na taki krok. Bywały dni, kiedy napięcie w stosunkach między K'un Un i
matką przyprawiało Ploi i lęk, przejmowała ją groza na myśl, iż może się znaleźć
w ich pobliżu. Sam Czao K'un też odczuwał napiętą atmosferę, jaką stwarzały jego
najstarsza córka i żona numer jeden. Kiedy dom pogrążał się w takim nastroju, on
się wtedy zamykał u siebie, na neutralnym gruncie. Bywało, że rezygnował z
przyjemności, jaką sprawiało mu przebywanie w towarzystwie młodszych dzieci na
podwórzu, przypatrywanie się ich zabawom w przyćmionym świetle późnego
popołudnia. Ploi odczuwała jego nieobecność jak przygaszenie radosnego nastroju
zabawy. Bo wtedy właśnie, przy zabawie, Czao K'un Ojciec bywał najweselszy,
głośno nawoływał wszystkie dzieci, by biegały szybciej, by nahałasowały się do
woli, zaś on sam śmiał się przy tym najgłośniej. Ploi zdawało się, że ta jego
wesołość była zarezerwowana specjalnie dla nich, dla jego małych dzieci. W
towarzystwie K'una Czita bywał zazwyczaj chmurny - ostatnio zresztą obaj
nawzajem się unikali. Był miły dla K'un Un, rzecz jasna, ale na sposób poważny,
taki, w jaki odnosi się jedna ważna dorosła osoba do drugiej. Bardzo liczył się
z jej życzeniami i zawsze uważał, by nie narzucać jej swojego punktu widzenia.
Wszystkie te proste imiona - Un, Czit, i całą resztę - nadał dzieciom sam Czao
K'un. Nie zwrócił się o pomoc, jak inni spośród jego znajomych, do żadnej z
wyżej odeń stojących osobistości ani też do wielebnego opata, nie uznał także za
stosowne, aby nadać swym dzieciom długie imiona złożone ze słów zapożyczonych z
języka sanskryckiego czy pali, często przy tym tak długie, że brzmiały jak
krótki wierszyk. Ploi posłyszała kiedyś, jak mówił do matki, że takie imiona
pasują do ludzi królewskiego rodu, a ludzie z gminu, którzy próbowali ich
naśladować, napraszali się przez to tylko tym wszom nieszczęścia, by oblazły ich
głupie głowy. W każdym razie naśladowcy zawsze zdołali się wyróżnić, jeśli idzie
o niedorzeczność tych imion. Potem skandował imiona, jakie wydumał wybitny
sąsiad dla swoich czworga dzieci. Phenphisamai, Saisukontharot, Sodsamranczit,
Sanitsaneha, które można by w przybliżeniu przetłumaczyć jako "Ukochane światło
księżyca", "Pełna blasku i wonności", "Ulatujący w niebo szczęśliwy umysł" i
"Związany uczuciem czułości". Starał się, by brzmiały śmiesznie, matka zaś
śmiała się do łez. Ploi nie śmiała się, bo myśl jej zaprzątnięta była czym
innym: chciała zapytać ojca o te wszy nieszczęścia, o których właśnie wspomniał.
Te wszy były sławne. Ploi słyszała od różnych ludzi, że jeśli się ośmielisz
równać z ludźmi królewskiego rodu albo będziesz się pysznić związkami, jakie
masz z nimi, albo żartować na ich temat - to strzeż się! Głowę zaraz ci oblezą
te wszy. Słyszała uwagi w rodzaju: "Chcesz dorównać królewskim, coo? Ani chybi,
oblezą cię wszy!" Mimo to jednak nie była pewna jeszcze paru spraw i gdy śmiech
z powodu tych zabawnych imion ustał, Ploi z całym szacunkiem wyłożyła swe
pytania: czy te wszy przenoszą się z ludzi królewskiego rodu? Ona sama, Ploi,
kiedyś miała wszy, bo ją oblazły, jak bawiła się z Czab, małą niewolnicą * - czy
to takie same wszy, jak te od królewskich? Tu nastąpił nowy wybuch śmiechu -
pomieszanego ze strony matki z pewnym zaniepokojeniem - ale żadne z rodziców nie
odpowiedziało na jej pytania. Niewolnictwo w Syjamie zniósł edyktem w 1906 r.
król Rama V. Monarchia absolutna trwała do 1932 r. Śmiech rzadko było słychać w
ciągu ostatnich kilku tygodni. Ojciec trzymał się z daleka, na twarzy matki
malowała się zawziętość, K'un Un zaś była z siebie bardziej zadowolona niż
kiedykolwiek. Całe domostwo wiedziało, że Jego Ekscelencji wkrótce zaprezentują
kolejną młodszą żonę, a tego szczęścia dostąpi nie kto inny, tylko Juen,
najładniejsza z całej gromady służących K'un Un, i że sama K'un Un dokona tej
prezentacji. Patrząc na starszych Ploi pomyślała sobie, że tym razem może
zdarzyć się coś strasznego. No i stało się - ubiegłej nocy. Matka zdecydowanym
krokiem udała się wieczorem do wielkiego domu, by pomówić z Czao K'unem Ojcem, a
Ploi usnęła po wielu godzinach czekania na jej powrót. Kiedy się zbudziła,
zobaczyła, że matka zapala lampę, a rozespany Perm stoi z niemądrą miną. -
Zabieram cię z sobą, Ploi - rzekła matka. - Teraz już jest jasne, że on nie chce
mieć mnie pod swą opieką i że muszę odejść. Niech więc karma * uczyni ze mną
tak, jak musi być. Lepiej niech już będzie tak, niżbym miała tu zostać i by mną
pomiatano jak jakąś niewolnicą... Ale ty, Perm, nie możesz odejść. Jego
Ekscelencja nie zgadza się, bym cię zabrała ze sobą. Perm jest synem - powiada -
i musi zostać z ojcem. Będziesz odtąd musiał sam sobie dawać radę, a więc uważaj
na swoje zachowanie. Bądź mu dobrym synem, okazuj szacunek i wdzięczność i nie
wyobrażaj sobie ani przez chwilę, że możesz robić, co ci się tylko spodoba, boś
jest synem Jego Ekscelencji. I nie zapominaj, że jego najstarsza córka będzie
się zawsze starała traktować cię jak chłopca na posyłki. Ale ciebie, Ploi, nie
zostawię, by się tu nad tobą znęcali. Nasza rodzina ma swoje korzenie, mamy się
u kogo schronić. Zabieram cię do pałacu. Poproszę Sadet, * by cię przyjęła do
swego orszaku. W buddyzmie szkoły Theravada oznacza siłę wynikającą z działań
człowieka i uważana jest za siłę motoryczną kolejnych wcieleń; także: suma
etycznych konsekwencji złych i dobrych uczynków, myśli itd. człowieka, która
decyduje o jego obecnym życiu i następnym wcieleniu. Księżna, książę (osoba krwi
królewskiej). Matka rozpoczęła swą przemowę tonem ostrym i zawziętym, ale pod
koniec wybuchnęła bezbronnym płaczem, Perm zaś, teraz już całkiem rozbudzony,
szlochał i błagał, by go nie zostawiała. Ploi była zbyt oszołomiona, aby płakać.
Wpadło jej w ucho słowo "Sadet" i przez chwilę uczepiła się go jak deski
ratunku. Rozumiała jego znaczenie. Sadet to była księżniczka w pałacu,
spokrewniona z matką - co prawda dalekie to było pokrewieństwo, ale i tak nie
wolno o tym mówić, bo przecież te tajemnicze wszy... Matka była u niej na
służbie przez długie lata i na taką służbę od pewnego czasu planowała oddać
Ploi. Czao K'un Ojciec zaś wyraził swą aprobatę. - Dziewczęta przechodzą dobrą
szkołę w pałacu - powiedział kiedyś, nie zapominając dodać: - Ale potrzymamy ją
przy sobie jeszcze przez parę lat. Lubię mieć te małe w pobliżu. Tak szybko
rosną, za szybko... A więc pojedziemy do Sadet, do pałacu - myślała Ploi. Ale
ten przebłysk przyszłości szybko utonął w zamieszaniu chwili obecnej. Chciała
jeszcze coś powiedzieć matce i Permowi, pocieszyć ich, aby nie płakali tak
gorzko, ale myśli jej się poplątały i tylko patrzyła na nich bez słowa. Wreszcie
wziąwszy Perma na ręce, kołysząc go i uspokajając, matka zdołała w końcu sama
się opanować i utulić syna. Posłano po służącą imieniem Pit. Rozpoczęło się
pakowanie. Ploi znów usnęła. Zbudzono ją przed świtem, wykąpano, ubrano,
rozpuszczono jej węzeł, * rozczesano, zawiązano ponownie. Potem powiedziano jej,
by wyszła na balkon i cicho tam czekała. W krajach, gdzie sięgały wpływy
cywilizacji indyjskiej, wiązano dzieciom płci obojga włosy w węzeł, nie
obcinając ich aż do czasu postrzyżyn. Wkrótce usłyszała, jak z dołu nawołuje ją
szeptem K'un Czei. - Zejdź po cichu na dół, Me Ploi! Zerknąwszy w stronę pokoju,
Ploi na palcach zeszła po stopniach ku swej przyrodniej siostrze i przyjaciółce.
K'un Czei schwyciła ją mocno za przegub dłoni. - A więc to prawda, że
odjeżdżacie! K'un Un mówiła, ale nie mogłam uwierzyć. Ploi przełknęła łzy,
potakując głową. Po policzkach K'un Czei także płynęły łzy. - A ja z kim się
będę bawić, jak ciebie nie będzie? - zapytała ostro. - Nie zapomnisz o mnie?
Przyrzeknij, że nie zapomnisz! Ploi ni to potaknęła, ni to zaprzeczyła ruchem
głowy. K'un Czei podała jej mały pakuneczek. - Trochę słodyczy dla ciebie, Me
Ploi. Trochę czan_apów, * które ukradłam K'un Un. Rodzaj kruchego ciasteczka,
przysmak pochodzenia chińskiego. Ploi przyjęła podarunek, jeszcze raz kiwnęła
głową. Gardło ją paliło, oczy miała tak załzawione, że z trudem rozróżniała
twarz K'un Czei. Po chwili usłyszała głos matki i pytanie, gdzie też Ploi się
podziewa. Ploi wciąż jeszcze spoczywała w uścisku K'un Czei, zdołała się jednak
wyzwolić i pomknęła na górę, przyciskając pakuneczek do serca. Trzy drewniane
skrzynie, ustawione w pokoju przy drzwiach, rozdziawiały ku niej wnętrza
oczekując, że je ktoś zniesie na dół. Dwie z nich - czarne ze złotym wzorem w
kształcie łabędzi i smoków - należały do matki. Ta trzecia, pomalowana na
czerwono, należała do niej. W głębi pokoju znajdowało się wiele różnych rzeczy,
które miały pozostać z Permem - miseczki, kubki i inne przedmioty. Podłoga
wyglądała ogołocona, bo maty i materace zostały zwinięte i upchnięte pod ścianę.
Zdjęto także moskitierę. Jasne było, że Ploi nigdy już nie będzie spać w tym
pokoju. Nagle łzy, jeszcze nie wypłakane, trysnęły strumieniem, nie potrafiła
nad nimi zapanować. Poczuła, że matka głaszcze ją po głowie i po plecach, mówi,
jak bardzo ją kocha, pyta o ten pakuneczek, skąd się wziął, obiecuje, że wesoło
jej będzie, gdy zamieszka w pałacu. A Ploi płakała i płakała, aż w końcu łzy
przestały płynąć - tak jakoś same z siebie. Po chwili matka odezwała się: - Pora
na nas. Idź do wielkiego domu, Ploi, uderz czołem u stóp twego ojca i pożegnaj
się z nim. Poczekam na przystani. Z suchymi już oczyma, z brzemieniem nowego
doświadczenia, jakim było rozstanie, Ploi powoli opuszczała swój dom na palach,
z podłogą z desek, ścianami i schodami pełnymi dziur i szczelin, wiecznie
skrzypiącymi, które były nieodłącznie związane z jej codziennym życiem. Tak na
przykład można było wyrzucać pestki owoców flaszowca między deski w podłodze -
co sprawiało większą przyjemność niż wkładanie ich do spluwaczki czy wyrzucanie
przez poręcz balkonu. Dalej, po drodze do wielkiego domu, rosły na polanie stare
drzewa, które starały się ją zatrzymać. Oto stare drzewo korkowe. Jeszcze
wczoraj z K'un Czei bawiła się w kuchnię w jego cieniu. To było wymarzone
miejsce na taką zabawę. Gdy drzewo kwitło, zawsze zbierały kwiaty z ziemi,
niosły je matce, a ona dołączała je do mikstury, którą dodawała do czirutów dla
ojca... Ploi z pewnym niepokojem zadała sobie pytanie, kto je będzie ojcu
skręcał pod nieobecność matki? Kto będzie gotował miód i sok ananasowy - nawet
najlepszy tytoń Muangsong nie może się bez tego obejść, jak zawsze mawiała
matka. A co będzie ze składaniem i cięciem liści bananowca, no i oczywiście z
samym ich zwijaniem... Niechętnie pozostawiła niepokój o los czirutów ojca przy
drzewie korkowym i poszła dalej. Minęła krzew jaśminu kwitnący nocą - jego
kwiaty o czerwonych łodyżkach dawały barwnik dla przepasek z płótna, w które
matka spowijała pierś. Zostawiła za sobą keo_kratae - jego drobniutkie białe
kwiatki matka często nawlekała na nitkę i owijała taką girlandką węzeł na czubku
głowy Ploi. Przeszła obok drzewa mangowego, rodzącego najsmaczniejsze owoce w
całej okolicy klongu Bang Luang. Ci wszyscy starzy znajomi żegnali się z nią,
gdy szła ku tylnemu tarasowi na tę niezapomnianą audiencję bez słów u Czao K'una
Ojca. Najpierw patrzyli na siebie. Ale trzeba było mieć dużo odwagi, aby nie
uciec przed jego badawczym spojrzeniem. Ploi spuściła oczy i wpatrywała się w
końce własnych palców, które pracowicie przesuwały się śladem drobnych linii i
kółeczek na brzegu dywanu. Nie padło ani jedno słowo. Ale - Ploi przypominała
sobie o tym wiele razy - ojciec kilkakrotnie odchrząknął. Potem - a nie było
nikogo, kto by podpowiedział - sama musiała wybrać odpowiedni moment i wykonać
ukłon. Złożyła dłonie i pochyliła się do przodu, dotykając rękoma i głową
dywanu. Następnie wyprostowała się i zauważywszy ledwie dostrzegalne skinięcie
głową, zamierzała wycofać się na kolanach. Panującą ciszę przerwał nie ojciec,
lecz głos K'un Un, niosący się ostro i przeraźliwie z jej pokoju: - Ploi, do
mnie! To tak jakby ktoś napadł na nią od tyłu - było to bolesne, mimo że w danej
chwili nie musiała jeszcze stawiać czoła właścicielce tego głosu. Spojrzała
pytająco i z nadzieją na ojca, ale odpowiedź, jaką wyczytała w jego oczach, nie
pozostawiała wyboru. Weszła więc na czworakach do pokoju K'un Un, pokoju zwanego
przez osoby zorientowane "komnatą, w której trzyma się srebro i złoto", starając
się robić jak najmniej hałasu i dokładając wszelkich starań, aby nie uczynić
nic, co by w najmniejszym stopniu mogło sprowokować gniew właścicielki pokoju.
K'un Un siedziała na podłodze, przy niej rozłożony był serwis do herbaty,
utensylia do betelu i klucze. Ploi podpełzła i usadowiła się naprzeciwko.
Świeciło już wczesne poranne słońce, ale pokój był mroczny jak zwykle. K'un Un
umyślnie uczyniła go takim, bo była dumna z tego, że ma jasną cerę, i bardzo
starała się ją chronić przed promieniami słońca. Mroczność tę sowicie
wynagradzały przybyszowi ogarniające go piękne zapachy, które niosły się głównie
od K'un Un i jej strojów. Była środa, więc miała na sobie zielony panung * z
ciemnopomarańczową przepaską na piersiach - nienaganne połączenie kolorów stroju
na trzeci dzień tygodnia, * zgodnie ze zwyczajem i modą. Fryzurę miała bez
zarzutu, włosy tak zaczesane, aby zaakcentowana została linia czoła. Poprawność,
schludność, nienaganność biły od K'un Un. Długa, obcisła, drapowana spódnica,
noszona przez kobiety. Kolory na dni tygodnia - na dalszych stronach obszernie
wyjaśni to matka, szczegółowo instruując Ploi. Utkwiła spojrzenie w Ploi,
starannie smarując usta woskiem, który nabierała z małego pudełeczka z kości
słoniowej. Odsunąwszy pudełeczko zaczęła mówić przeszywającym, złośliwym tonem,
tak dobrze znanym wszysktim jej ofiarom. Krótki monolog - bo Ploi ani razu nie
otworzyła ust - brzmiał tak: - A więc opuszczasz ten dom, co? Odchodzisz razem z
tą swoją matką? Żeby ci tylko nie przyszło do głowy wrócić! Zrozumiano? Nie
pozwolimy, by sobie tacy odchodzili i wracali, a szczególnie ci, co tak
zadzierają nosa. Nie wyglądałoby zbyt godnie wracać tu znowu na czworakach, co?
Idźcie więc, wynoście się! Jak to dobrze, że się was pozbędziemy! Tygrysów i
krokodyli nie da się chodować w domu. Idźcie sobie, dobrze, że już was tu nie
będzie! I Ploi odeszła. Zrobiła to chętnie i wcale jej nie było smutno, że
opuszcza ten dom. W altanie na przystani Perm oburącz przytulał się do słupa i
cicho płakał. Matka - blada i zmęczona, ale zdecydowana - wyszeptała mu na ucho
ostatnie słowa, zanim wsiadła wraz z Ploi do łodzi, w której służąca Pit już się
rozlokowała z ich dobytkiem i rozmawiała z przewoźnikiem, tak jakby nie działo
się nic nadzwyczajnego, choć zaleciła mu - gdy odbijali od przystani - by
pamiętał, jaka to ważna podróż, i by posługiwał się wiosłem jak najostrożniej. O
tej porze był odpływ, tak że Ploi, patrząc z łódki na swój rodzinny dom, widzieć
mogła początkowo tylko dolny skraj przystani, jej stopnie i omszałe słupy wbite
w dno. Dopiero gdy łódź wypłynęła poza granice posesji, odsłonił się cały widok:
altana, na której Perm wciąż jeszcze stał płacząc, ogrodzenie, drzewa i wreszcie
żółty dach z glazurowanych falistych dachówek, pokrywający wielki dom ojca,
iskrzący się pośród wierzchołków drzew. Ploi patrzyła, dopóki ten widok nie
zniknął jej sprzed oczu i nie pojawiły się domy, przystanie, ogrody i sklepy
innych ludzi. Na klongu i jego brzegach robiło się coraz ciaśniej, a im bliżej
podpływali ku jego ujściu, tym większe panowało ożywienie, tym większy rozlegał
się hałas. Z przepływającej łodzi ktoś zawołał: - Płyniesz do Bangkoku, * Me
Czem? Bangkok - dziś nazwa całego miasta będącego stolicą Tajlandii. Tradycyjnie
- jego lewobrzeżna część. Panie płynęły z części prawobrzeżnej, miasta starszego
od Bangkoku, a zwanego Tonburi. Z innej znowu doniosło się pytanie: - Dokąd to
tak wcześnie? Łódź płynęła bez przerwy i matce oszczędzono dalszych pytań, w
rodzaju: "Czy masz jakąś sprawę w Bangkoku?" albo "Może to przejażdżka dla
przyjemności?" Wtem, w momencie gdy wpłynęły na rzekę, klong zniknął, zlał się w
jedną całość, ze słonecznym horyzontem. Ploi zorientowała się, że oto odkrywa
całkiem nowy, wspaniały świat na rzece Czao Phraja. Matka coś mówiła przez cały
czas - o młodszych żonach i innych poważnych sprawach. Do uszu Ploi dochodził
jej głos, ale nie docierały do niej poszczególne słowa ani ich sens. Kręciło się
jej w głowie. W swoim krótkim życiu nie przeżyła jeszcze takiego poranka - tak
nieszczęśliwego, chaotycznego, przejmującego dreszczem nowości; wszystko to
zmieszało się razem i stało się czymś dziwniejszym niż senne marzenie. Milczała
przez cały czas, z szacunku dla smutnych przeżyć matki, ale teraz, gdy łódź
podpływała do drugiego brzegu, nie mogła powstrzymać się, by nie podzielić się
choćby częścią niezwykłych wrażeń. - Spójrz, mamo, spójrz na te iglice. Co to
jest, mamo? Matka uśmiechnęła się po raz pierwszy od chwili, gdy opuściły dom. -
Tam właśnie zmierzamy. To Wielki Pałac Królewski. - Ojej! - Ploi zawsze
wyobrażała sobie, że miejsce, w którym mieszka Sadet, jest nieco większe od
wielkiego domu ojcowskiego, ale nie przyszło jej do głowy, że może to być coś aż
takiego: jakby całe niebo wypełniło się wspaniałymi dachami i iglicami. - Czy
Wielki Pałac należy do Sadet? - pragnęła usłyszeć potwierdzenie. Tym razem matka
wybuchnęła głośnym śmiechem. - A to dopiero Sadet się ubawi, jak jej opowiem!
Nie, moja maleńka, należy do Jego Królewskiej Mości. Nasza Sadet mieszka w
jednym z pałaców w obrębie Wielkiego Pałacu, w części oddzielonej od komnat
królewskich wewnętrznym murem. Mieszka na Wewnętrznych Podwórcach, tam gdzie nie
wpuszcza się żadnych mężczyzn. Nie wychylaj się tak mocno, Ploi! Chcesz wpaść do
wody? - Patrz, jaka łódź mieszkalna, widzisz ją, Pit? Czy to nie królewska łódź
mieszkalna, mamo? - Tak, ale siedź spokojnie, Ploi. - Czy już wkrótce będziemy w
pałacu? - Tak. Z przystani Tha Phra pójdziemy do Wrót Sri Suda Wong. - Czy
zostaniesz ze mną w pałacu, mamo? - Tak. Ale potem muszę znaleźć jakieś zajęcie,
by zarabiać na życie. Nie mówmy jednak teraz o tym. Zobaczymy, córeczko. I zanim
Floi zdążyła zastanowić się nad tą odpowiedzią, matka zwróciła się do służącej:
- Gdy wylądujemy w Tha Phra, wynajmiesz kogoś, by nam nieco później przyniósł
bagaże. Nie bierz zbyt dużo ze sobą, byś nie wyglądała na wieśniaczkę. - No
pewnie, że nie - odparła Pit, znająca się na rzeczy. - Byłam z panią w pałacu
przez tyle lat. Nie zapomniałam, jak tam wybałuszają oczy na nowo przybyłych do
Wewnętrznych Podwórców. Już ja im pokażę, żeśmy wcale nie nowo przybyłe. Kiedy
przypłynęły do przystani Tha Phra, od razu zajęła się wszystkimi sprawami ze
znajomością rzeczy i typową dla niej pewnością siebie. W mgnieniu oka
wyprowadziła swe panie z przystani na drogę, potem na trawnik biegnący wzdłóż
murów pałacu. Wkrótce znalazły się u wysoko sklepionych wrót, przez które
przelewał się tłum wchodzących i wychodzących ludzi. - Podążaj za mną i uważaj,
by cię ktoś nie nadepnął - rzuciła matka, gdy przechodziły przez bramę.
Znalazłszy się na dziedzińcu dodała: - Jesteś już wewnątrz murów Wielkiego
Pałacu, Ploi. Podwórzec, wyłożony wielkimi kamiennymi płytami, wydał się Ploi
tak ogromny, że przerastał jej wyobrażenie. Pewnie K'un Czei nie uwierzy jej, że
jest tak ogromny. Chyba jest ze sto razy większy niż u nich w domu. Gapiła się
na przepiękne wysokie budynki i postanowiła zapytać o nie matkę, gdy nadarzy się
sposobność; postara się także dowiedzieć, dlaczego tu tyle ludzi i skąd się
biorą. Wszyscy w ruchu - jedni spacerują, inni gdzieś się spieszą, a jeszcze
inni, rozgadani, rozsiadają się w gromadach. Wśród nich niezliczeni przekupnie,
z przenośnymi koszami_kramikami, otoczeni przez targujących się klientów. Dokoła
słychać było rozmowy i śmiech. I Ploi przypomniały się słowa, które powtarzała
matka: "Cóż to za uciecha mieszkać w pałacu!" Wzrok jej zatrzymał się na czymś,
co było murem wewnętrznym. Biegł na prawo i lewo od ogromnej bramy stojącej
otworem, która wydawała się najbardziej zatłoczona ze wszystkich. Zdążały ku tym
wrotom - matka prowadziła. Ploi spostrzegła, że tłum kłębiący się w ich pobliżu
składał się wyłącznie z kobiet, gdy tymczasem bliżej muru zewnętrznego widać
było także grupki mężczyzn i chłopców. Musiały się zatrzymywać co chwila, bo
matka spotykała znajome z dawnych czasów. Pozdrawiały ją przyjaźnie, niektóre z
oznakami wielkiego szacunku, składając niskie pokłony w kornym geście uai. * Ale
trafiały się i takie, z którymi matka wymieniała przeciągłe spojrzenia, nie
zawierające ani krzty przyjaznych uczuć. Łokcie przy sobie, dłonie razem, skłon
głowy, kciuki przy mostku, brodzie, nosie lub czole - w zależności od pozycji
osoby pozdrawianej tym gestem. Towarzyszy temu ugięcie kolan lub wręcz
przykucnięcie. - Niektóre gatunki są odporne, nie wymierają, nieprawdaż? -
zauważyła po jednej takiej wymianie spojrzeń. - O tak! - ochoczo zgodziła się
Pit i wypluła, dla podkreślenia słów, porcję śliny zabarwionej betelem. Szły
dalej, włączone w nurt strumienia płynącego ku wnętrzom pałacu. Oczy Ploi
pobiegły za ustrojoną wstążkami bluzką, która mignęła obok, gdy matka odwróciła
się i przestrzegła córkę: - Uważaj, żebyś nie nadepnęła na próg we wrotach. To
zabronione. Musisz go przekroczyć, nigdzie nie dotykając. Pamiętaj! To rzekłszy
znów poszła przodem, żwawo torując sobie drogę poprzez tłum; Ploi, usłyszawszy
to ostrzeżenie, zwolniła kroku. Przestroga rzucona była lekko, ale w uszach Ploi
zabrzmiała groźnie: "Pamiętaj... To zabronione...", co mogło znaczyć tylko:
Uwaga! Niebezpieczeństwo blisko! Wyczuwała je, przeszywał ją dreszcz lęku. A co
będzie, jeśli się potknie? Albo jeśli złapie ją kurcz w nogach, które już i tak
słabną? A jeśli jej się to przydarzy, to czy zamkną ją w więzieniu królewskim?
Jaka będzie kara? Pewnie nie odrąbią jej jednak głowy... Próg rysował się coraz
bliżej - drewniany wielki kształt, swą ciężką bryłą przegradzający wrota od
skraju do skraju. Poprzylepiane były doń płatki złotej folii, a pałeczki
kadzidła dymiły po bokach. Wokół roiły się niezliczone twarze, które śledziły
każdy jej ruch. Wydawało jej się teraz, że to już nie próg, lecz wielogłowy
potwór, który tylko czyha, by pożreć zabłąkane dzieci. Szczerzy kły i syczy
groźnie: "Ani się waż mnie nadepnąć!" - Prędzej, prędzej - popychała ją do
przodu Pit. - Popatrz, matka już w środku. Matka bezpiecznie przeszła przez próg
i przystanęła w pewnej odległości od bramy, zajęta rozmową ze starymi znajomymi.
Ploi musi teraz powziąć decyzję - śmierć albo życie - bo inaczej na zawsze
utraci matkę. A więc długim rozpaczliwym krokiem doszła do wrót i podniosła
nogę. Stopa znalazła się na progu i natychmiast dołączyła następna. Przez
sekundę, jak piorunem rażona, patrzyła na nie, po czym zeskoczyła z progu i
rzuciła się pędem naprzód. Krzyki i wrzaski pomknęły jej śladem, jak złe duchy:
- Stój, stój! Natychmiast! Przerażenie gnało ją naprzód. Jakaś ręka zatrzymała
ją nagle i przerwała ucieczkę. Zaczęła się wyrywać, ale na próżno. - Co się
stało? - usłyszała głos matki. To przecież ręka matki ją trzyma. O, co za ulga!
- Co się stało? - powtórzyła matka. - Przed czym uciekasz? Nagle zrozumiała -
krzyki i poczucie winy, tak jasno malujące się na twarzy Ploi, były
wystarczającą informacją. Zrozumiała i z miłością przytuliła Ploi, śmiejąc się
cały czas. Śmiała się aż do łez, a także jej znajome. Ploi nie bardzo miała
ochotę dzielić tę wesołość, ale uznała ją za dobry znak, który świadczył o tym,
że jej przestępstwo nie jest tak bardzo ciężkie. - No dobrze - rzekła matka. -
Wróćmy do pani sierżant... to ona nas wzywała... widzisz ją? Ona i wszystkie
panie wokół niej zgromadzone to klony, strażniczki Wewnętrznych Podwórców.
Wystarczy, abyś teraz złożyła pokłon temu progowi i poprosiła o przebaczenie.
Nie ma się czego bać. A jednak znów musiała dać jej kolejną przestrogę, zniżając
głos do dyskretnego szeptu: - Jak tu zamieszkasz, o jednym musisz pamiętać:
staraj się nie narazić klonom. Mogą ci sprawić tęgie lanie, i nie tylko swymi
jęzorami. Wziąwszy Ploi za rękę poprowadziła ją z powrotem ku grupce kobiet
siedzących w pobliżu wrót. - A więc, Me Czem - odezwała się najstarsza spośród
nich - to jest twoja córka. Pierwszy raz w pałacu, co? Matka skinęła głową, cała
w uśmiechach i uprzejmościach. - Oddaję ją pod opiekę Sadet, proszę pani
sierżant. I panią także proszę o pomoc w roztoczeniu nad nią opieki. W bardziej
sprzyjających okolicznościach Ploi na pewno byłaby zafascynowana widokiem tej
kobiety w średnim wieku, z pasiastymi odznakami na rękawach bluzki, zawzięcie
żującej betel i pocierającej zęby kulką brunatnego tytoniu, czym najbardziej
wyróżniała się na tle swych podkomendnych, również odzianych w mundury. Ale w
tej sytuacji Ploi po prostu pragnęła zniknąć z powierzchni ziemi i skryć się
przed nimi wszystkimi, nie tylko przed klonami, ale i przed wszystkimi
przechodzącymi kobietami, które zatrzymywały się, by spytać, co to za
zamieszanie, i przyglądały się właśnie jej, śmiejąc się i czekając, jak to się
skończy. - No, Ploi, szybko! - odezwała się matka rzeczowo. Znowu te śmiechy z
tłumu. Czując, że jest jej na przemian zimno i gorąco, cała spocona, Ploi powoli
wysunęła się naprzód i uklękła, dotknąwszy złożonymi dłońmi i głową progu w
pełnym uszanowania geście zwanym "kaap" (już to dziś raz robiła, rankiem, u stóp
ojca). Damska publiczność podniosła pełną uznania wrzawę. No, więc już po
wszystkim... i jakoś nie umarła ze wstydu. Po chwili już była przy matce i za
moment szła oto cała i zdrowa między matką i Pit, oddalając się od Wewnętrznych
Podwórców. Po drodze matka i Pit snuły wspomnienia. Tłumaczyły Ploi, jak się
nazywa ten pałac, a jak tamten, padały nazwy ogrodów, altan, ludzi - aż się Ploi
przeraziła, że nigdy tego wszystkiego nie zdoła spamiętać. - Ten budynek to
teatr... A to staw zwany Orathai... A tu są kwatery klonów. Na dźwięk tej nazwy
Ploi omal nie rzuciła się znowu do ucieczki. Ale nie stało się nic strasznego.
Klony tutaj nie były na służbie, a także - i to ją uspokoiło - jeszcze nic nie
wiedziały o jej przygodzie u Wrót. Jedne wykonywały zwykłe domowe prace, takie
jak pranie, a inne właściwie nic nie robiły, tylko rozkoszowały się swoim
nieróbstwem. Te, które znały matkę, witały ją zasypując jednocześnie pytaniami -
i rade były słyszeć, jaki jest cel ich wizyty. Jedna obiecała, że będzie miała
oko na Ploi i że dobrze jej przypilnuje. Inna dodała, że to nie będzie możliwe,
jeśli córka wdała się w matkę. Wszystkie się na to roześmiały, a Ploi starała
się wyobrazić sobie matkę w roli małej dziewczynki, uganiającej się po pałacu.
Choć klony miały liczebną przewagę, jakoś nigdy nie mogły sobie z nią poradzić.
- A gdzie jesteśmy teraz? Co to za miejsce? Jak się nazywa? Ploi nie dawała
matce spokoju, pytając bez przerwy i jednocześnie rozglądając się na wszystkie
strony. Znalazły się na placu, z którego rozchodziły się wąskie uliczki w kilku
kierunkach. Wybrały jedną z nich, przy której stał długi piętrowy budynek
podzielony na pokoje jednakowej wielkości. Budynek był bardzo długi i aż roiło
się tam od mieszkanek - w środku, jak i na zewnątrz. W jednym pokoju kilka
dziewcząt haftowało. W drugim drzemała jakaś kobieta. W trzecim kilka kobiet
obierało jarzyny, a kilka owoce. Na ulicy były stragany i ławki, a na nich
wystawione na sprzedaż różne rzeczy - użyteczne, smakowite i piękne. Jedne
kobiety kupowały, inne sprzedawały. Jedne wchodziły do budynku, inne wychodziły.
Ploi odniosła wrażenie, że każda z nich wydaje jakiś dźwięk. Rozmawiały, śmiały
się, krzyczały, szeptały. Bzz, bzz, bzz. Znajome jej matki co chwila wymieniały
z nią słowa pozdrowień i dopiero gdy skręciły w inną uliczkę, za rogiem, Ploi
usłyszała odpowiedź na swoje pytanie: - To jest Zaułek Teng. - A kto mieszka w
tym Zaułku? - Kto? A więc zaraz... panie rękodajne, panie nadzorczynie, panie
strażniczki kuchni, panny wyższe rezydentki. Tu mieszka bardzo wiele osób. - Ten
Wielki Pałac jest naprawdę ogromny, mamo - powiedziała Ploi, dumna z tego prawie
samodzielnego odkrycia. - To jest takie wielkie miasto, mamo - dodała. I choć
nigdy nie widziała wielkiego miasta, była pewna, że nie mogłoby być większe,
mieć więcej strażniczek, ulic i budynków niż właśnie to miejsce. Zabłądziłaby
tu, gdyby została sama. Była to myśl niepokojąca, ale natychmiast poczuła się
bezpieczna, bo oto ma przy sobie matkę, a z tyłu idzie Pit, by nią pokierować w
razie potrzeby. Jeszcze kilka zakrętów wśród wąskich uliczek, wyłożonych
kamiennymi płytami, wśród budynków mniejszych i większych w różnych stylach, i
podróżniczki z klongu Bang Luang dotarły do celu swej wędrówki. Oto wreszcie
pałac Sadet. Nie było tu widać żywej duszy - odwrotnie niż w Zaułku Teng. Przed
nimi wznosił się pałac zdobny sztukaterią, duży i przysadzisty, a mimo to
stwarzał przyjemne wrażenie lekkości. Nad drzewami i oknami tynk uformowany
został w girlandy i Ploi mogła się im z upodobaniem przyglądać, a marmurowe
schody wydawały się tak chłodne i zachęcające, że aż dziw, iż nikt się na nich
nie rozkładał. A może tu nie wolno się rozkładać? Udały się na górę, lecz nie do
salonu, w którym stały zgrabne, eleganckie krzesła i stoły oraz oszklone
kredensy, tylko do sali przyległej, potem minęły wiodące na górę połyskujące
schody i skierowały się dalej, ku pomieszczeniom, gdzie władała K'un Sai. K'un
Sai zarządzała gospodarstwem Sadet, była jej pierwszą rękodajną. - Największy
dług wdzięczności zaciągnęłam u Sadet - nieraz słyszała Ploi od swej matki. - A
także u K'un Sai. Ploi, słuchając tęsknych opowieści matki o czasach spędzonych
w pałacu, poznała rozliczne przymioty K'un Sai - jej oddanie dla Sadet,
życzliwość dla przyjaciół i podwładnych, wyjątkowe umiejętności we wszelkich
pracach ręcznych i wreszcie - choć rzecz to bynajmniej nie najmniejszej wagi -
jej upodobanie do rozrywki, bo sama była wesoła i dobrotliwego usposobienia. I
oto teraz Ploi wkrótce pozna ją osobiście, choć zdawało jej się, że raczej idzie
do cioci, którą zna całe życie. Bo też matka nauczyła Ploi, że ma zwracać się
per "K'un Ciociu Sai" - takie zalecenie zawsze słyszała, jak mogła sięgnąć
pamięcią. Uklękły w otwartych drzwiach i na klęczkach wsunęły się do środka. Jak
można było oczekiwać, niezapowiedziana wizyta matki, pierwsza od wielu lat,
wywołała u poczciwej kobiety okrzyki niedowierzania, zdumienia i wielkiej
radości. Odsunąwszy tace i koszyki, które ją otaczały - właśnie była zajęta
porannym przygotowaniem betelu - K'un Sai zrobiła miejsce na połyskującej
podłodze z tekowego drzewa, przyciągnęła matkę i Ploi ku sobie, czule poklepując
je po głowach i plecach i zasypując pytaniami. Promienna uśmiechem od ucha do
ucha Pit złożyła swoje uszanowanie i pomknęła do przyjaciółek gdzieś w rejonach
kuchennych. K'un Sai miała pulchną figurę, młodzieńczą twarz bez jednej
zmarszczki i troszkę siwizny we włosach. Każdy człowiek czuł się w jej
towarzystwie tak dobrze, jak tego podświadomie spodziewała się Ploi. Potrafiła
także z zainteresowaniem i cierpliwością słuchać, co mówią inne osoby.
Pocieszała teraz matkę, jak małe dziecko, stając oczywiście po jej stronie w
sporze przeciwko innym. Zauważywszy niemy podziw, z jakim Ploi wpatruje się w
słoje ze słodyczami i innymi smakołykami poustawiane na pobliskich półkach,
zadała z nagła pytanie, czy jadły już poranny ryż. Na odpowiedź, jaką usłyszała
od matki, wykrzyknęła: - Co? Nic nie jadłyście? Oj, Me Czem, myślałam, że jesteś
mądrzejsza. Czy trzeba głodzić dziecko, gdy się kłócisz z mężem? Masz, Ploi,
zjedz trochę, a ja tymczasem pójdę i każę ci przynieść odpowiedni posiłek. Ploi,
choć była głodna, zawahała się jednak na widok krewetek, które postawiła przed
nią K'un Sai. - Krewetki w cukrze - objaśniła matka - to przysmak dworski. Ploi
wzięła jedną do ust, ale natychmiast tego pożałowała. Była to bardzo ostra
słodycz, przeszywająca jak nóż. Ze zdumieniem patrzyła, jak matka żuje
spokojnie, jak gdyby nigdy nic. - O nie, dziękuję, dla mnie już wystarczy -
odezwała się Ploi krzywiąc się i potrząsając głową. Wróciła K'un Sai. Za nią
dwie służące niosły ryż i wiele towarzyszących dań, które - Ploi odnotowała to z
ulgą - wydawały się znajome i podnosi�