Potępieńcza gra
Szczegóły |
Tytuł |
Potępieńcza gra |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Potępieńcza gra PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Potępieńcza gra PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Potępieńcza gra - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
CLIVE
BARKER
POTĘPIEŃCZA
GRA
PODZIĘKOWANIA
Moje podziękowania należą się Mary Roscoe, która niestrudzenie
przepisywała rękopis, znajdując przy tym czas na zaoferowanie bardzo
wielu niezwykle precyzyjnych uwag krytycznych; a także Da-vidowi T.
Cunninghamowi, który przepisał sporą ilość późniejszych uzupełnień.
Spośród czytelników książki, których entuzjazm i intuicja okazały się dla
mnie nieocenioną pomocą, podziękować pragnę Julie Blake, Johnowi
Gregsonowi i Vernonowi Conwayowi. Jestem również niezmiernie
wdzięczny Douglasowi Bennettowi za zorganizowanie dla mnie
niezapomnianej wyprawy do zakładu karnego, a także Alasdai-rowi
Cameronowi, który zlecił mi napisanie dwóch sztuk, pozwalając tym
samym przetrwać w czasie, gdy pisałem tę książkę. I wreszcie nie mniej
szczere podziękowania dla Barbary Broote oraz dla Nann du Sautoy z
wydawnictwa Sphere Books.
Jednak niewolny wciąż - choć nimi włada -Od trafu, śmierci, zmienności
P.B. Shelley „Prometeusz wyzwolony" (przełożył Leszek
Elektorowicz)
Część pierwsza
Strona 2
Piekło jest dla tych, którzy się zaparli; Plon zbiorą z tego, co sami zasiali,
Dryfować będą po Jeziorze Pustki
I Las Nicości przewędrują cały, Tęskniąc do materii.
W.B. Yeats, „Klepsydra"
1
Tego dnia, gdy złodziej przemierzał miasto, powietrze było
naelektryzowane. Miał pewność, że dziś w nocy, po wielu tygodniach
niepowodzeń, zlokalizuje wreszcie karciarza. To nie była łatwa wędrówka.
Osiemdziesiąt pięć procent terytorium Warszawy zostało zrównane z
ziemią, już to przez ostrzał z moździerzy, poprzedzający wyzwolenie
miasta przez Rosjan, już to przez planowe wyburzanie, podjęte przez
wycofujących się Niemców. Niektóre dzielnice były nieprzejezdne dla
wszelkich pojazdów. Sterty gruzu - pod którymi wciąż dojrzewały ciała
zmarłych niczym cebulki kwiatów, gotowe wykiełkować, gdy tylko
nastanie cieplejsza wiosenna pogoda - zagradzały ulice. Nawet w bardziej
dostępnych miejscach eleganckie niegdyś fasady domów słaniały się
niebezpiecznie, a ich fundamenty wydawały groźne pomruki.
Wszelako po trzech miesiącach uprawiania swego rzemiosła pośród ruin
złodziej nauczył się bezbłędnie poruszać w tym miejskim pustkowiu. Ba,
zdewastowane piękno miasta stało się dlań źródłem niemałej
przyjemności: horyzont przesłonięty liliową mgiełką pyłu wciąż
opadającego ze stratosfery; place i parkowe aleje, tak nienaturalnie ciche; i
owo poczucie, które zyskał, gdy po raz pierwszy wkroczył na to
terytorium, że tak właśnie będzie wyglądał koniec świata. W ciągu dnia
Strona 3
dawało się jeszcze dostrzec jakieś punkty orientacyjne - zapomniane
drogowskazy, z biegiem czasu systematycznie usuwane - wedle których
wędrowiec mógł wytyczyć swą marszrutę. Opodal
mostu Poniatowskiego wciąż rozpoznawało się bryłę gazowni, podobnie
ogród zoologiczny na drugim brzegi rzeki; widoczna też była kopuła
wieży zegarowej Dworca Głównego, choć zegar zniknął dawno temu; i
jeszcze garść innych naznaczonych bliznami pomników niegdysiejszego
miejskiego piękna Warszawy
- ich chwiejna obecność wzruszała nawet złodzieja.
Nie mieszkał tu. W ogóle nie miał domu, już od dziesięciu lat. Był
nomadą i padlinożercą, a przez krótką chwilę Warszawa oferowała
wystarczająco dużo łupów, by go tu zatrzymać. Gdy już odzyska siły
uszczuplone podczas niedawnej włóczęgi, ruszy w dalszą drogę. Ale teraz,
kiedy pierwsze oznaki wiosny szeleściły w powietrzu, zwlekał z
wyjazdem, sycąc się wolnością, jaką dawało to miasto.
Istniało oczywiście ryzyko, ale gdzież go nie ma dla człowieka jego
profesji; nadto wojna zdołała wyszlifować w nim umiejętność przetrwania
do takiej perfekcji, że niewiele było w stanie go zastraszyć. Czuł się tu
bezpieczniej niż większość autentycznych mieszkańców Warszawy, tych
nielicznych ocalałych z zagłady, którzy zdezorientowani, przenikali powoli
z powrotem do miasta w poszukiwaniu utraconych domów, zaginionych
twarzy. Grzebali w ruinach albo wystawali na rogach ulic, słuchając pieśni
żałobnych, śpiewanych przez rzekę, i czekając, aż zrobią na nich obławę w
imię Karola Marksa. Co dzień budowano nowe barykady. Wojskowi
powoli, ale systematycznie przywracali ład i porządek, dzieląc miasto na
sektory, sektory na mniejsze dzielnice - to samo w swoim czasie uczynią z
Strona 4
całym krajem. Jednakowoż godzina policyjna i punkty kontrolne w
niewielkim tylko stopniu krępowały ruchy złodzieja. Pod podszewką
świetnie skrojonego płaszcza miał ukryte wszelakiego rodzaju dowody
tożsamości - niektóre podrobione, większość skradziona; na każdą
sytuację znalazł się odpowiedni. Jeśli zdarzyło się, że ktoś zakwestionował
ich wiarygodność, wówczas złodziej radził sobie za pomocą błyskotliwych
ripost i papierosów - jednych i drugich miał zresztą pod dostatkiem. Cięty
język i papierosy
- to było wszystko, czego człowiek potrzebował - owego roku,
w tamtym mieście - by czuć się panem świata.
12
A cóż to był za świat! Przeróżne pragnienia i wszelka ciekawość
znajdowały tu zaspokojenie. Najskrytsze sekrety ciała i duszy odsłaniały
się przed każdym, kogo korciło, by je zgłębiać. Czyniono z nich zabawy.
Zaledwie w zeszłym tygodniu złodziej posłyszał historię o młodym
człowieku, grającym w prastarą grę w trzy kubki („teraz widzimy
piłeczkę, a teraz jej nie widzimy"), z tym że zamieniono, dla obłąkańczego
żartu, kubki i piłeczkę na trzy wiaderka i główkę niemowlęcia.
To była błahostka; niemowlę było martwe, a zmarli wszak nie cierpią.
Istniały wszelako inne rozrywki dostępne w mieście, rozkosze, gdzie
surowiec stanowili żyjący. Dla spragnionych tego typu uciech - dla tych,
których na nie było stać - zaczął się handel ludzkim ciałem. Okupująca
kraj armia, nieniepokojona już bitwami, odkrywała na nowo seks, a z tego
dało się czerpać zyski. Za pół bochenka chleba można było kupić
dziewczynę z grona uchodźców - nierzadko tak młodą, że ledwie miała
piersi nadające się do ugniatania - i używać jej po wielekroć pod osłoną
Strona 5
mroku; skarg nikt nie słuchał albo - gdy dziewczyna traciła wdzięk -
uciszano je pchnięciem bagnetu. Takiego banalnego zabójstwa nie
zauważano w mieście, w którym zginęły dziesiątki tysięcy. Przez kilka
tygodni - pomiędzy końcem panowania jednego reżimu a początkiem
władzy następnego -wszystko było możliwe: żaden czyn nie wydawał się
karygodny, żadna nieprawość nie stanowiła już tabu.
Na Żoliborzu otwarto burdel z chłopcami. Tutaj, w podziemnym salonie
o ścianach obwieszonych ocalałymi z wojennej pożogi obrazami, można
było przebierać w pisklakach od sześciu, siedmiu lat w górę, apetycznie
wychudzonych z niedożywienia i odpowiednio ciasnych, słowem, takich,
jakimi nie pogardziłby żaden koneser. Burdel cieszył się ogromną
popularnością wśród kadry oficerskiej, ale dla szarż podoficerskich, jak
szemrana wieść niosła, pozostawał zbyt drogi. Leninowska zasada rów-
ności najwidoczniej nie dotyczyła pederastii.
Sport, swoistego rodzaju, był dostępny już za niewielkie pieniądze.
Walki psów cieszyły się w tym sezonie wyjątkowym wzięciem. Na
bezpańskie kundle, powracające do mia-
13
sta, by skubnąć trochę mięsa z ciał swoich niegdysiejszych panów,
zastawiano pułapki, schwytane karmiono, by nabrały sił, a następnie
wystawiano do walki na śmierć i życie. Było to przerażające widowisko,
ale miłość do hazardu przyciągała na nie złodzieja raz za razem. Pewnej
nocy sporo zarobił, obstawiając cherlawego, acz sprytnego teriera, który
pokonał trzy razy większego brytana, odgryzając mu jądra.
A jeśli z czasem zbrzydły ci psy, chłopcy i kobiety, miasto oferowało
bardziej wyrafinowane rozrywki.
Strona 6
W prowizorycznym teatrze, wykopanym pośród gruzów Bastionu
Najświętszej Marii Panny, złodziej oglądał raz „Fausta" Goethego, część
pierwszą i drugą, w wykonaniu nieznanego mu z nazwiska jednorękiego
aktora. Choć niemiecki złodzieja daleki był od doskonałości,
przedstawienie wywarło na nim niezatarte wrażenie. Znał tę historię na
tyle dobrze, by śledzić akcję: pakt z Mefistofelesem, debaty,
czarodziejskie sztuczki, a potem, gdy zbliżało się zapowiedziane
potępienie - rozpacz i trwogę. Większość użytych w sporze argumentów
pozostała niezrozumiała, ale przejmująca gra aktora w obu bliźniaczych
rolach - w jednej chwili jako kusiciela i w następnej jako kuszonego -
robiła wrażenie i złodziej opuścił teatr prawdziwie poruszony.
Dwa dni później powrócił, by obejrzeć sztukę po raz drugi, albo
przynajmniej pomówić z aktorem. Ale bisów nie przewidziano. Entuzjazm
aktora dla Goethego poczytano za pronazistowską propagandę; złodziej
znalazł go - radość sczezła - powieszonego na telegraficznym słupie.
Wisiał nagi. Bose stopy zostały zjedzone przez zwierzęta, a oczy
wydłubane przez ptaki; tors miał podziurawiony kulami jak sito. Widok
ten uspokoił podniecenie złodzieja. To, co się stało, można było bowiem
uznać za dowód, że pomieszane uczucia, jakie wywołał aktor, były
niegodziwe; jeśli do tego stanu przywiodła go jego sztuka, z pewnością
był łajdakiem i blagierem. Rozdziawił usta, ale ptaki wydziobały mu język
podobnie jak oczy. Niewielka strata.
Istniały rozrywki o wiele bardziej satysfakcjonujące. Kobiety, które
można było wziąć lub porzucić, albo chłopcy - ale
14
to nie było w jego guście. Złodziej uwielbiał za to hazard, od zawsze.
Strona 7
Więc z powrotem na walkę psów, by spróbować szczęścia na jakimś
kundlu. A jeśli nie tam, to na grę w kości w jednym z baraków albo - w
desperacji - szybki zakład ze znudzonym wartownikiem o prędkość, z jaką
przemknie po niebie jakiś obłoczek. Metoda i okoliczności niewiele
złodzieja obchodziły; liczyła się tylko gra. Od czasu dojrzewania była to
jego jedyna prawdziwa słabostka; właśnie by móc sobie na nią pozwolić,
został złodziejem. Przed wojną grywał w kasynach całej Europy; ulubioną
grą była chemin de fer, ale nie miał też nic przeciwko ruletce. Teraz
spoglądał wstecz na tamte lata przez woal, którym przesłoniła je wojna, i
przypominał sobie tamte gry, jak wspomina się sny po przebudzeniu: jako
coś bezpowrotnie utraconego i oddalającego się z każdym oddechem.
To poczucie straty zgasło, gdy dowiedział się o karciarzu -ponoć
nazywał się Mamoulian - który, powiadano, nigdy nie przegrał i który
pojawiał się i znikał w tym podstępnym mieście jak postać nie całkiem
rzeczywista.
Po Mamoulianie nic już nie miało być takie samo.
2
I yle głosiła plotka; a wiele z tej plotki nie miało nawet korzeni w
prawdzie. Zwyczajne kłamstwa opowiadane z nudów przez żołnierzy.
Wojskowe umysły, jak zauważył złodziej, były zdolne do inwencji
znacznie bogatszej niż wyobraźnia poety i bardziej zabójczej.
Kiedy więc usłyszał opowieść o szulerze-mistrzu, który przybywa
znikąd, wyzywa każdego, kto chce zostać hazardzistą, i niezmiennie
wygrywa, podejrzewał, że ta historyjka jest... historyjką właśnie, niczym
Strona 8
więcej. Ale było coś w uporczywym powracaniu owej apokryficznej
opowieści, co przeczyło utartym schematom. Nie zblakła bowiem, by
ustąpić miejsca kolejnej, jeszcze bardziej niedorzecznej bujdzie. Wciąż
powracała w rozmowach mężczyzn przy walkach psów, w plotkarskich
pogaduszkach, w napisach na murach. Co więcej, choć w kolejnych
relacjach zmieniały się imiona postaci, najistotniejsze fakty pozostawały
niezmienne. Złodziej zaczął podejrzewać, że mimo wszystko w tej historii
tkwi ziarno prawdy. Zapewne rzeczywiście działał gdzieś w mieście jakiś
wspaniały gracz. Oczywiście nie mógł być absolutnie nie do pokonania;
nikt nie jest. Ale ten człowiek, jeśli istniał, był na pewno kimś wyjątko-
wym. Mówiono o nim zawsze z atencją, niemal nabożną czcią; żołnierze,
którzy, jak sami twierdzili, widzieli go podczas gry, wspominali o jego
elegancji i hipnotycznym niemal opanowaniu. Przywołując postać
Mamouliana, byli niczym chłopi prawiący o szlachcicu, i złodziej - nigdy
nieskłonny do przyznania wyż-
16
szóści jednemu człowiekowi nad drugim - do innych powodów, jakie miał,
by odszukać karciarza, dodał jeszcze palącą chęć zdetronizowania tego
króla.
Lecz w obrazie, jaki udało mu się poskładać z informacji z trudem
zebranych pocztą pantoflową, mało było szczegółów. Wiedział, że aby
móc zacząć oddzielać prawdę od domysłu, musi wpierw odnaleźć i
przepytać kogoś, kto istotnie przy karcianym stoliku zmierzył się z owym
ideałem.
Znalezienie takiego człowieka zajęło mu dwa tygodnie. Nazywał się
Konstantin Wasiliew, był podporucznikiem i, jak powiadano, stracił
Strona 9
wszystko, co posiadał, grając przeciwko Mamoulianowi. Rosjanin był
byczej postury; złodziej poczuł się przy nim jak karzeł. Lecz w
przeciwieństwie do tych wielkich mężczyzn, którzy posiadają ducha dość
ekspansywnego, by wypełnił ich rozbuchaną anatomię, Wasiliew wydawał
się wewnętrznie niemal pusty. Jeśli nawet kiedyś posiadał męski
temperament, teraz nie został po nim choćby ślad. W środku olbrzymiej
cielesnej skorupy tkwiło kruche i niespokojne dziecko.
Dopiero po godzinie przymilnych próśb, po wypiciu przez Wa-siliewa
prawie całej butelki czarnorynkowej wódki i wypaleniu połowy paczki
papierosów, udało się go nakłonić do udzielania odpowiedzi dłuższych niż
monosylaby, ale kiedy już puściły tamy, wyznania lały się z niego z siłą
rwącego strumienia, niczym spowiedź człowieka stojącego na krawędzi
całkowitego załamania. W jego słowach było sporo użalania się nad sobą,
był i gniew; ale przede wszystkim wyczuwało się cuchnącą woń strachu.
Wasiliewa porażała śmiertelna trwoga. Na złodzieju wywarło to wielkie
wrażenie: nie łzy rozpaczy, ale fakt, że Mamoulian potrafił złamać
siedzącego teraz przed nim giganta. Niby pocieszając go, niby udzielając
przyjacielskich rad, złodziej przystąpił do metodycznego wydobywania z
Rosjanina każdego strzępu informacji, do wyszukiwania znaczących
szczegółów, dzięki którym chimera, jaką ścigał, stałaby się istotą z krwi i
kości.
•Więc mówisz, że wygrywa za każdym razem?
•Zawsze.
17
- Jaka zatem jest jego metoda? W jaki sposób oszukuje?
Wasiliew oderwał się od kontemplowania nagich desek pod
Strona 10
łogi i podniósł wzrok.
•Oszukuje? - powtórzył z niedowierzaniem. - On nie oszukuje. Całe
życie grałem w karty, z najlepszymi i z najgorszymi. Widziałem każdą
karcianą sztuczkę, jaką wymyślono na tym świecie. I powiadam ci, on
gra czysto.
•Nawet największym szczęśliwcom zdarza się od czasu do czasu
przegrana. Rachunek prawdopodobieństwa...
Wyraz niewinnego rozbawienia przemknął po twarzy Wasi-liewa i na
moment złodziej ujrzał przed sobą człowieka, który niegdyś zamieszkiwał
tę fortecę z ciała, zanim jeszcze popadł w obłęd.
•Rachunek prawdopodobieństwa nie stosuje się do niego. Nie
rozumiesz? To nie jest człowiek jak ty czy ja. Jakim cudem istota
ludzka mogłaby stale wygrywać, nie mając władzy nad kartami?
•Wierzysz w to?
Wasiliew wzruszył ramionami i ponownie zapadł się w sobie.
- Dla niego - powiedział, niemal zatopiony w zadumie nad
własnym bezgranicznym przerażeniem - wygrana jest rodza
jem piękna. Jak samo życie.
Pusty wzrok żołnierza powrócił do śledzenia słojów w surowych
deskach podłogi, podczas gdy w umyśle złodzieja wciąż rozbrzmiewały
słowa: „Wygrana jest rodzajem piękna. Jak samo życie". To były dziwne
zdania i zasiały w nim niepokój. Nim jednak zdążył dokopać się do ich
znaczenia, Wasiliew pochylił się ku niemu z pełnym lęku westchnieniem i
chwyciwszy wielką dłonią za jego rękaw, przemówił ponownie:
•Poprosiłem o przeniesienie, mówiłem ci już o tym? Za kilka dni będę
daleko stąd i nikt niczego się nie dowie. W swoim kraju dostanę
Strona 11
medale. To dlatego mnie przenoszą - ponieważ jestem bohaterem, a
bohaterowie dostają to, o co proszą. Zniknę i on mnie nigdy nie
odnajdzie.
•Dlaczego miałby cię szukać?
18
Dłoń trzymająca rękaw zacisnęła się w pięść; Wasiliew przyciągnął
złodzieja ku sobie.
•Jestem mu winien nawet tę koszulę, którą mam na grzbiecie -
oznajmił. - Jeśli zostanę, zabije mnie. Zabijał już innych, on i jego
kamraci.
•Nie jest więc sam? - spytał złodziej. Wyobrażał sobie karciarza jako
kogoś nieposiadającego wspólników; po prawdzie, na swoje
podobieństwo takim go w wyobraźni stworzył.
Wasiliew wysmarkał się w garść i rozparł w krześle. Oparcie
zatrzeszczało pod jego ciężarem.
- Ech! Któż to wie, co jest prawdą, a co kłamstwem w tej
historii? - rzekł, a oczy mu zwilgotniały. - Czy gdybym ci po
wiedział, że towarzyszą mu zmarli, uwierzyłbyś? - spytał i za
raz sam sobie odpowiedział na to pytanie: - Nie. Uznałbyś,
że jestem szalony...
Niegdyś, pomyślał złodziej, ten człowiek był zdolny do głoszenia
stanowczych sądów, do działania, może nawet do heroizmu. Teraz cała ta
szlachetność gdzieś uleciała - bohater został zredukowany do
rozczulającego się nad sobą strzępu człowieka, wygadującego
niedorzeczności. W duchu złodziej przyklaskiwał błyskotliwemu
zwycięstwu Mamouliana. Zawsze nienawidził bohaterów.
Strona 12
- Ostatnie pytanie... - zaczął.
- Chcesz wiedzieć, gdzie go można znaleźć?
-Tak.
Rosjanin przyglądał się nasadzie swego kciuka, wzdychając głęboko. To
wszystko było takie nużące.
- Co zyskasz, jeśli uda ci się z nim zagrać? - spytał i po
nownie sam udzielił sobie odpowiedzi: - Wyłącznie poniżenie.
Może śmierć.
Złodziej wstał z krzesła.
•Zatem nie wiesz, gdzie go szukać? - powiedział, udając, że chce
włożyć do kieszeni do połowy pełną paczkę papierosów, leżącą na
stole pomiędzy nimi.
•Czekaj. - Wasiliew sięgnął po paczkę, nim zniknęła mu z oczu. -
Poczekaj.
19
Złodziej położył papierosy z powrotem na stole, a Wasi-liew nakrył je
dłonią w geście przejęcia na własność. Spojrzał na swego rozmówcę i
powiedział:
- Ostatnim razem, gdy o nim słyszałem, był podobno na północ
od nas. W okolicach placu Muranowskiego. Znasz to miejsce?
Złodziej skinął głową. Nie był to teren, który odwiedzał z radością, ale
znał go.
- I jak go tam znajdę? - zapytał.
Rosjanin wyglądał na zaskoczonego tym pytaniem.
•Nawet nie wiem, jak on wygląda - próbował złodziej pomóc
Wasiliewowi zrozumieć, o co chodzi.
Strona 13
•Nie potrzebujesz go szukać - odparł Wasiliew, rozumiejąc wszystko aż
nazbyt dobrze. - Jeśli będzie chciał z tobą zagrać, sam cię znajdzie.
3
Następnej nocy, pierwszej w długim szeregu podobnych, złodziej
wyruszył na poszukiwanie karciarza. Choć nastał już kwiecień, pogoda
była tej wiosny wyjątkowo dokuczliwa, wraca więc do swojego pokoju,
wynajętego w na poły zrujnowanym hotelu, zdrętwiały z zimna, frustracji i
- do czego z trudem przyznawał się nawet przed samym sobą - lęku. Obszar
wokół placu Muranowskiego był piekłem w piekle. Leje po bombach
sięgały w wielu miejscach głęboko, aż do kanalizacji miejskiej, i
dobywający się z nich fetor był z daleka rozpoznawalny. W innych
kraterach, używanych jako doły do spalania zwłok rozstrzelanych
mieszkańców miasta, wciąż od czasu do czasu wybuchały jasnym blaskiem
płomienie, gdy tylko ogień natrafił na wzdęty gazami brzuch czy większą
masę ludzkiego tłuszczu. Każdy krok na tym nowo odkrytym lądzie był
przygodą, nawet dla złodzieja. Śmierć w swych niezliczonych postaciach
czaiła się wszędzie. Siedziała na brzegu krateru, grzejąc nad płomieniami
stopy; krążyła obłąkana pośród zgliszcz i rumowisk; radośnie igrała w
ogrodach z kości i szrapneli.
Pomimo strachu powracał do tej dzielnicy kilkakrotnie. Ale karciarz się
nie pojawiał. I z każdą nieudaną próbą, z każdą zakończoną
niepowodzeniem wyprawą złodziej zdawał się coraz bardziej
zaabsorbowany tymi poszukiwaniami. W jego umyśle pozbawiony twarzy
hazardzista zaczął nabierać mocy legendy. Zobaczyć tego człowieka w
Strona 14
ciele, potwierdzić jego fizyczną egzystencję w tym samym świecie, który
on, złodziej,
21
zamieszkiwał, stało się dlań nakazem wiary. Sposobem na potwierdzenie,
z bożą pomocą, własnego istnienia.
Po dziesięciu dniach bezowocnych poszukiwań wrócił, by ponownie
odnaleźć Wasiliewa. Rosjanin nie żył. Jego ciało, z gardłem poderżniętym
od ucha do ucha, znaleziono dzień wcześniej na Woli, płynące twarzą w
dół jednym z udrażnianych przez armię kanałów ściekowych. Nie był
sam. Towarzyszyły mu trupy trzech innych osób, zgładzonych w podobny
sposób; zwłoki podpalono i płonęły teraz niczym brandery dryfujące
wypełniającą tunel rzeką ekskrementów. Jeden z żołnierzy, ten, który
znajdował się w kanale, w chwili gdy pojawiła się ta flotylla, opowiedział
złodziejowi, że ciała zdawały się żeglować w ciemności. Przez jedno
wstrzymanie oddechu wyglądało to jak powolne zbliżanie się aniołów.
Później, oczywiście, nastąpił koszmar. Gaszenie płomieni na płonących
zwłokach, ich włosach, plecach; odwracanie ich i twarz Wasiliewa,
uchwycona w świetle latarki, z wyrazem zdziwienia, jak u dziecka
przepełnionego mieszaniną zachwytu i przerażenia na widok jakiegoś
zabójczego magika.
Papiery potwierdzające przeniesienie bohatera przybyły tego samego
popołudnia.
To właśnie owe papiery, jak się wydaje, tak naprawdę spowodowały
biurokratyczną pomyłkę, która zamknęła tragedię Wasiliewa komiczną
nutą. Ciała - po identyfikacji - zostały pogrzebane w Warszawie.
Wyjątkiem był podporucznik Wasiliew - ten bowiem swymi wojennymi
Strona 15
dokonaniami zasłużył sobie na mniej zdawkowe potraktowanie.
Planowano przetransportowanie zwłok do ojczystej Rosji, gdzie zmarły
zostałby pochowany z państwowymi honorami w swym rodzinnym
mieście. Ale ktoś, komu wpadły w ręce papiery dotyczące przeniesienia,
uprzytomnił sobie, że dotyczą one martwego już, a nie żywego Wasiliewa.
Ciało zniknęło zatem w tajemniczy sposób. Nikt nie poczuwał się do
odpowiedzialności; zwłoki zostały po prostu oddelegowane na nową
placówkę.
Śmierć Wasiliewa powiększyła tylko ciekawość złodzieja. Fascynowała
go buta Mamouliana. Oto padlinożerca żerujący
22
na słabości innych, którego powodzenie uczyniło na tyle zuchwałym, by
odważyć się mordować - lub zlecać zabójstwa - tych, którzy mu się
narazili. Złodziej był roztrzęsiony przez to wyczekiwanie. Nawet w snach
-jeśli zdołał zasnąć - błąkał się po placu Muranowskim. Miejsce
wypełniała mgła jak coś żywego, obiecującego w dowolnej chwili
rozewrzeć się i ukazać karciarza. Złodziej był niczym zakochany.
4
Tego popołudnia pękło nad Europą sklepienie brudnych chmur: nad
głową złodzieja otwierał się blady, lecz coraz szerszy pas błękitu. Teraz,
pod wieczór, niebo było doskonale czyste. Tylko na południowym
zachodzie wielkie cumulusy o kalafiorowatych głowach, zabarwionych
ochrą i złotem, nabrzmiewały burzą, ale myśl o ich gniewie jedynie
Strona 16
podniecała złodzieja. Powietrze było naelektryzowane, a on czuł absolutną
pewność, że tego wieczoru odnajdzie karciarza. Ta pewność naszła go, gdy
się zbudził o świcie, i nie opuściła aż do tej chwili.
Kiedy zaczęło zmierzchać, skierował swe kroki na północ, w stronę
placu, prawie się nie zastanawiając, dokąd zmierza, tak doskonale znana
mu już była ta trasa. Minął dwa punkty kontrolne, gdzie nikt go nie
niepokoił - zdecydowany krok wystarczył za hasło-przepustkę. Tego
wieczoru pewność siebie złodzieja była niezachwiana. Jego prawa do
przebywania w tym miejscu, do oddychania wonnym, liliowym
powietrzem, do oglądania gwiazd migoczących w zenicie były niepodwa-
żalne. Poczuł elektryczność podnoszącą włoski na grzbiecie dłoni i
uśmiechnął się. Zobaczył mężczyznę, który trzymał coś
nierozpoznawalnego w swych ramionach i krzyczał w kierunku jednego z
okien; złodziej znów się uśmiechnął. Gdzieś niedaleko Wisła, wzdęta od
deszczu i topniejących lodów, z rykiem pędziła w stronę morza. Był
równie niepowstrzymany jak ona.
Złoto spłynęło z cumulusów; świetlisty błękit, ciemniejąc, zmierzał ku
nocy.
24
Już niemal wchodził na plac Muranowski, gdy coś zamigotało przed
jego oczami, a wiatr zawirował wokół niego i nagle powietrze wypełniło
się białym konfetti. To chyba niemożliwe, żeby odbywało się tu jakieś
wesele? Jeden z wirujących skrawków osiadł mu na powiece, więc zdjął
go palcami. To nie było konfetti, lecz płatek kwiatu. Mężczyzna ścisnął go
między opuszkami palców. Zapachniało olejkiem wytłoczonym ze
zgniecionej tkanki.
Strona 17
Szukając źródła tego deszczu płatków, zrobił jeszcze kilka kroków, a
gdy wynurzył się zza rogu i wszedł na plac, ujrzał drzewo-ducha:
cudownie obsypaną kwieciem, zawieszoną w powietrzu bryłę. Ze swą
koroną, śnieżnobiałą w świetle gwiazd, i pniem skrytym w cieniu, drzewo
wydawało się nie mieć korzeni. Złodziej wstrzymał oddech, wstrząśnięty
tym pięknem, i zbliżył się do drzewa, tak jakby podchodził do dzikiego
zwierzęcia: ostrożnie, by go nie spłoszyć. Coś przewróciło mu się w
żołądku. To nie był trwożliwy respekt wobec kwitnącego drzewa ani
resztka radości, z jaką szedł w to miejsce. Ta powoli zamierała. Inne
doznania dopadły go na placu.
Był już tak przywykłym do potworności człowiekiem, że od dawna sam
siebie zaliczał do nieustraszonych. Dlaczegóż więc stał teraz kilka stóp
przed drzewem, z trwogą wbijając w dłonie pedantycznie utrzymane
paznokcie, byleby tylko kwietny parasol nie odsłonił najgorszego?
Przecież nie było się czego lękać. Zwyczajne płatki kwiatów w powietrzu,
cień na ziemi. A jednak oddech złodzieja stał się płytki, przyśpieszony, a
on usiłował przekonać samego siebie, że jego lęk jest bezpodstawny.
Dobrze już, pomyślał. Jeśli masz mi coś do pokazania, czekam.
W odpowiedzi na tę bezgłośną zachętę wydarzyły się dwie rzeczy.
Gardłowy głos za jego plecami spytał po polsku: „Kim jesteś?". Na jedno
uderzenie serca zaskoczenie rozproszyło jego uwagę, wzrok wymierzony
w drzewo stracił głębię ostrości - i w tym samym momencie jakaś postać
ruszyła do przodu i wyłoniwszy się spod obciążonych kwieciem konarów,
przez
25
kilka chwil stała przygarbiona w świetle gwiazd. W łudzącym mroku
Strona 18
złodziej nie miał pewności, co widzi: zmasakrowaną twarz, patrzącą tępo,
prawdopodobnie w jego kierunku; doszczętnie spalone włosy; pokryte
strupami cielsko, potężne jak u byka; wielkie dłonie Wasiliewa.
Widział to wszystko albo nie widział zgoła nic; postać już zaczęła się
wycofywać do swej kryjówki za pniem drzewa, poraniona głowa ocierała
się o gałęzie. Deszcz płatków spłynął na zwęglone barki.
- Słyszałeś, co mówię? - spytał głos.
Złodziej nie odwrócił się. Wciąż wpatrywał się w drzewo, mrużąc oczy,
próbując oddzielić to, co rzeczywiste, od złudzenia. Ale mężczyzna,
kimkolwiek był, odszedł. To oczywiście nie mógł być tamten Rosjanin,
rozsądek się temu sprzeciwiał. Wasiliew nie żyje, znaleziono go w kanale
ściekowym, z twarzą zanurzoną w nieczystościach. Jego ciało było już
najprawdopodobniej w drodze do jakiegoś odległego zakątka rosyjskiego
imperium. Tu go nie było; nie mogło go być. A jednak złodziej poczuł
palącą potrzebę podążenia za nieznajomym, po to tylko, by położyć mu
dłoń na ramieniu, skłonić, by się odwrócił, spojrzeć w jego twarz i
przekonać się, że to nie Konstantin. Za późno; osoba stojąca za nim
chwyciła go gwałtownie za ramię, domagając się odpowiedzi. Gałęzie
drzewa przestały drżeć, płatki przestały spadać, mężczyzna zniknął.
Wzdychając ciężko, złodziej odwrócił się ku natrętowi.
Postać naprzeciwko niego uśmiechała się zachęcająco. Okazała się
kobietą, czego bynajmniej nie zapowiadał chrapliwy głos, ubraną w za
duże spodnie, przewiązane sznurem, a poza tym nagą. Miała ogoloną
głowę; ale polakierowane paznokcie u nóg. Ogarnął cały ten obraz
zmysłami wyostrzonymi przez szok wywołany widokiem drzewa i
wyczulonymi na przyjemność oglądania kobiecej nagości. Lśniące półkule
Strona 19
piersi były doskonałe; rozwarł zaciśnięte dotąd pięści i poczuł mrowienie
wewnątrz dłoni, pragnienie dotknięcia kuszących krągłości. Lecz może ten
zachwyt nad jej ciałem był zbyt szczery? Spojrzał ponownie w twarz
dziewczyny i zauważył, że ta nadal się
26
uśmiecha. Rzeczywiście; ale tym razem zawiesił na niej wzrok na dłużej
niż w pierwszej chwili i wówczas zdał sobie sprawę, że to, co brał za
uśmiech, było stałym wyrazem tego oblicza. Kobiecie obcięto bowiem
wargi, odsłaniając zęby i dziąsła. Na policzkach miała upiorne blizny,
pozostałości ran, które naruszyły ścięgna i wywołały sztuczny grymas,
utrzymując usta w ciągłym rozwarciu. Jej wygląd przerażał.
- Chcesz... - zaczęła.
Czy chcę? - pomyślał, a jego wzrok przesunął się z powrotem na jej
piersi. Nieskrępowana nagość podnieciła go pomimo oszpeconej twarzy
dziewczyny. Myśl, że mógłby ją posiąść, napełniała go obrzydzeniem -
całowania bezwargich ust nie zrekompensowałby orgazm - a jednak,
gdyby zaproponowała, przystałby na to, i do diabła z obrzydzeniem.
- Chcesz... -powtórzyła tą swoją niewyraźną mową, niebę-
dącą ani głosem męskim, ani żeńskim. Trudno jej było formu
łować i wypowiadać słowa bez pomocy warg, jednak wyrzuciła
z siebie dalszy ciąg pytania: - Chcesz grać w karty?
W ogóle mu to nie przyszło do głowy. Nie interesowała się nim -jak się
okazuje - ze względu na seks czy cokolwiek innego. Była po prostu
posłańcem. Gdzieś tam czaił się Mamoulian. Prawdopodobnie nie dalej
niż na splunięcie. I niechybnie przez cały czas go obserwował.
Przez to pomieszanie uczuć przygasło uniesienie, jakie złodziej
Strona 20
powinien w tym momencie przeżywać. Miast radować się triumfem,
zmagał się z wypełniającymi mu głowę, wzajemnie przeciwstawnymi
obrazami: ukwiecone drzewo, biust kobiety, ciemność; twarz spalonego
mężczyzny, zbyt krótko zwrócona ku niemu; żądza, lęk; pojedyncza
gwiazda, pojawiająca się na krawędzi chmury. Niewiele się zastanawiając
nad tym, co mówi, odpowiedział:
- Tak, chcę zagrać w karty.
Kobieta skinęła głową, odwróciła się i ruszyła przed siebie, mijając
ukwiecone drzewo z gałęziami wciąż rozkołysanymi od dotknięcia
mężczyzny, który nie był Wasiliewem, po czym przeszła na drugą stronę
placu. Ruszył w ślad za nią. Z łatwoś-
27
cią można było zapomnieć o twarzy wysłanniczki, gdy widziało się, z jaką
gracją stawia bose stopy - zdawała się nie zwracać uwagi na to, po czym
stąpa. Ani razu się nie zachwiała pomimo odłamków szkła, cegieł i
szrapneli pod nogami.
Poprowadziła go do ruiny po okazałym gmachu po przeciwnej stronie
placu. Jego zniszczona, niegdyś imponująca, fasada wciąż tkwiła na
swoim miejscu; zachował się nawet otwór drzwiowy, choć samych drzwi
nie było. Gdy zajrzało się przez ten otwór, widać było migotanie ogniska.
Gruz wysypywał się ze środka i blokował do połowy wejście, zmuszając
wchodzących do schylenia się i pięcia w górę po osuwisku. W ciemności
złodziej zahaczył o coś rękawem płaszcza i rozerwał sukno. Jego
przewodniczka nie obejrzała się, by sprawdzić, czy się nie zranił, mimo iż
głośno zaklął. Po prostu prowadziła go dalej przez zwały cegieł i
zerwanych desek z dachu, a on kuśtykał za nią, czując się żałośnie