Port Umarlych Statkow - NORTON ANDRE
Szczegóły |
Tytuł |
Port Umarlych Statkow - NORTON ANDRE |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Port Umarlych Statkow - NORTON ANDRE PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Port Umarlych Statkow - NORTON ANDRE PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Port Umarlych Statkow - NORTON ANDRE - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRE NORTON
Port Umarlych Statkow
PRZELOZYLA: EWA WITECKA
TYTUL ORYGINALU STORMS OF VICTORY
KRONIKARZ
Byl czas, gdy latwiej mi bylo trzymac rekojesc miecza albo kolbe pistoletu strzalkowego niz pioro. Teraz zas oto spisuje czyny innych zgromadziwszy wiele dziwnych opowiesci. To dzieki kaprysowi losu stalem sie kronikarzem.W spokojnym, oddalonym od zgielku swiata Lormcie kazdy musi wykonywac swoja prace. Dopiero niedawno wstapilem na te droge i musze zadowolic sie prowadzeniem kroniki, lecz na szczescie coraz bardziej pociaga mnie zdobywanie wiedzy. Czasami jednak mysle, ze mam jeszcze do odegrania aktywna role w odwiecznej wojnie Swiatla i Ciemnosci.
Nazywam sie Duratan i pochodze z Domu Harrida, co obecnie nic juz nie znaczy. Chociaz w tych dniach na zlecenie wielu rozgalezionych klanow poszukuje zwojow z ich zapiskami rodowymi, nigdy jednak nie znalazlem zadnych moich krewnych. Zdarza sie wiec, ze bolesnie odczuwam samotnosc.
Przybylem do Estcarpu jako male dziecko; urodzilem sie wlasnie wtedy, kiedy karstenski ksiaze Yvian skazal na smierc cala Stara Rase i polalo sie wiele krwi. Moja nianka zdolala uciec wraz ze mna, a potem zmarla na jakas goraczke i obcy wzieli mnie na wychowanie.
Moj los w niczym nie roznil sie od losu innych wygnancow. Odkad moglem wladac stosowna do mojego wieku bronia, zaczalem uczyc sie zolnierskiego rzemiosla. Zolnierka byla naszym najwazniejszym zajeciem, od kiedy Kolderczycy poszczuli na nas wszystkich naszych wrogow.
W odpowiednim czasie zostalem Straznikiem Granicznym i do sztuki wladania bronia dolaczylem znajomosc terenu i umiejetnosc przezycia na pustkowiu. Tylko pod jednym wzgledem roznilem sie od moich towarzyszy - umialem nawiazywac kontakt z dzikimi zwierzetami. Kiedys nawet stawilem czolo snieznemu kotu: patrzylismy sobie w oczy, az wreszcie ten wspanialy lowca z gorskich szczytow poszedl dalej wlasna droga. Przez jakis czas wystrzegalem sie takich kontaktow w obawie, ze jestem zwierzolakiem, zarazem czlowiekiem i zwierzeciem, istota, ktora moze przybrac kazda postac. Nie wyroslo mi jednak ani futro, ani piora, nie pojawily sie tez kly czy szpony. W koncu uznalem te zdolnosci za pomniejszy talent magiczny i bardzo go sobie cenilem.
Podczas sluzby w Strazy Granicznej spotkalem mlodych Tregarthow i z czasem zapragnalem poznac cos wiecej niz zolnierskie rzemioslo i przelew krwi. Z tej dwojki wojownikow blizszy stal mi sie mlodszy brat, Kemoc. Ich ojciec, Simon Tregarth, byl przybyszem z innego swiata, a matka czarownica Jaelithe, ktora nie stracila daru wladania moca, mimo ze wyszla za maz, weszla do loza swego malzonka i miala z nim dzieci. Zdarzylo sie wtedy jeszcze cos rownie niezwyklego: Jaelithe urodzila troje dzieci jednoczesnie - Kemoca, Kyliana i Kaththee. To ja, kiedy podrosla, Strazniczki wziely na nauke wbrew jej woli.
Bracia przybyli za pozno, zeby temu przeszkodzic. Po powrocie z tej nieudanej wyprawy Kemoc stal sie bardzo spokojny, ale kiedy mowil o swojej siostrze, w jego oczach zapalaly sie niebezpieczne blyski. Wypytywal o najrozmaitsze sprawy swoich towarzyszy broni i wszystkich, kogo spotkalismy. Mysle jednak, ze niewiele sie dowiedzial, poniewaz my, uciekinierzy z Karstenu, znalismy Dawna Wiedze znacznie gorzej niz mieszkancy Estcarpu.
Pozniej, podczas jednego z naszych licznych a szybkich wypadow na terytorium wroga, Kemoc odniosl tak powazna rane, ze nasz lekarz nie mogl mu pomoc. Musial wiec opuscic gory, ktorych strzeglismy. Wkrotce potem nastapil okres wzglednego spokoju na granicy, prawie rozejmu. Nasz dowodca postanowil skorzystac z okazji i wyslac kogos po prowiant. Zglosilem sie na ochotnika, gdyz po odjezdzie Kemoca czulem sie bardzo samotny i nie moglem znalezc sobie miejsca.
Zawiozlem rozkazy, ale wykonanie ich musialo troche, potrwac, nie majac zatem nic do roboty, moglem zajac sie poszukiwaniem Kemoca. Nigdy latwo nie zawieralem przyjazni, mlodszego zas Tregartha uwazalem za bratnia dusze. Wiedzialem, ze od uprowadzenia siostry uporczywie czegos szukal, i chcialem mu w tym pomoc. Kiedy rozpytywalem o niego, powiedziano mi, iz jego rana - ktora go zreszta trwale okaleczyla - wygoila sie i udal sie do Lormtu.
Lormt byl wowczas dla nas legenda. Ta starozytna skladnica wiedzy - bezuzytecznej wiedzy, jak twierdzily czarownice - podobno miala byc starsza nawet od Es, ktorego dzieje siegaly niepamietnych czasow. Strazniczki unikaly Lormtu, co wiecej, wydawalo sie nawet, ze zywia do niego odraze. Podobno w Lormcie przebywali tylko uczeni, ktorzy sie tam schronili przed przesladowaniami. Jezeli nawet odkryli cos podczas swoich poszukiwan, z nikim nie dzielili sie swoimi odkryciami.
Pojechalem za Kemokiem do Lormtu. Prawda jest, ze mozna rzucic na czlowieka geas, ktory zmusi go do wykonania jakiegos zadania bez mozliwosci sprzeciwu czy oporu. Ja nie rozgniewalem nikogo, kto moglby szukac na mnie podobnej pomsty, a przynajmniej nic o tym nie wiedzialem. Mimo to cos ciagnelo mnie tam jak magnes.
Na miejscu zobaczylem budowle, a raczej grupe budynkow, jakiej nigdy dotad nie widzialem. Wysokie mury laczyly cztery kamienne wieze, lecz zaden straznik nie przemierzal blankow i nikt nie pilnowal jedynej bramy. Brama ta byla otwarta i to zapewne od dluzszego czasu, gdyz w tej pozycji utrzymywal ja ziemny wal. Kiedy wjechalem do srodka, wewnatrz ujrzalem tylko tulace sie do murow domki, po czesci w ruinie, ktore niewiele roznily sie od wiejskich chat.
Jakas kobieta wlasnie czerpala wode ze studni. Kiedy zapytalem ja, gdzie moge znalezc pana Lormtu, zamrugala ze zdziwienia, po czym usmiechnela sie szeroko i wyjasnila mi, ze nie ma tam kogos takiego, a zyja tam jedynie starcy, ktorzy psuja sobie wzrok wpatrujac sie w rozpadajace sie ze starosci ksiegi. Udalem sie wiec na poszukiwanie Kemoca.
Pozniej dowiedzialem sie, ze sprawami zakwaterowania zajmowal sie Ouen (przewodzil on uczonym, gdyz jako najmlodszy byl najbardziej sprawny i czynny) oraz pani Bethalia. Miala ona nader niepochlebna opinie o domowych umiejetnosciach wiekszosci mezczyzn. Spotkalem tam rowniez Wessela, prawdziwy klejnot wsrod sluzacych. To dzieki tej trojce kwitla starozytna skarbnica wiedzy.
W grupie uczonych byly rowniez kobiety. Slyszalem o niejakiej pani Nareth, ktora trzymala sie na uboczu, i o znakomitej uzdrowicielce imieniem Pyra. Nikt nie wiedzial, z jakiego klanu i kraju pochodzila ta ostatnia, ale Kemoc bardzo ja cenil za jej wiedze i pomoc, jakiej mu udzielila.
Pozostalem z mlodym Tregarthem piec dni, z rosnacym podnieceniem sluchajac opowiesci Kemoca o jego odkryciach. W wiekszosci uczeni byli w podeszlym wieku, zajmowali sie wlasnymi sprawami i dociekaniami i nie mieli dla nas czasu.
W nocy przed moim odjazdem z Lormtu Kemoc siedzial naprzeciw mnie przy zniszczonym stole, odsunawszy na bok stos ksiazek oprawionych w zzarte przez korniki deski. Z malej sakiewki wysypal na stol kilka krysztalowych paciorkow, ktore polyskiwaly w blasku lampy.
Bezwiednie popchnalem je to tu, to tam, az przed moimi oczami pojawil sie jakis niezrozumialy wzor.
Kemoc pokiwal glowa.
-Wiec to prawda, Duratanie. Ty rowniez znajdziesz tu wiedze. I wierz mi albo nie, masz talent magiczny - powiedzial.
Wpatrzylem sie w niego ze zdumieniem.
-Nie jestem dziewczyna... - zaprotestowalem.
-Istotnie, nie jestes dziewczyna, Duratanie- odpowiedzial z usmiechem. - Dlatego powiem ci cos. W Lormcie tajemnice moga sie kryc we wnetrzu tajemnic. Czarownice, pomimo calej swojej wiedzy i mocy, sa tylko ludzmi. W swiecie jest nieskonczenie wiele tajnych spraw, o ktorych nie maja pojecia. Poznalem wiele z nich i wkrotce bede mogl kroczyc wlasna droga. Wez je. - Zebral paciorki i na powrot wsypal do sakiewki. - Na pewno ci sie przydadza.
Kiedy wyruszylem nastepnego dnia o swicie, pozegnal mnie przy bramie.
-Jezeli pokoj zapanuje kiedys w naszym kraju, towarzyszu broni, przyjedz znow do Lormtu, gdyz kryja sie tu prawdziwe skarby, o jakich nie snilo sie najzuchwalszym rozbojnikom ze wschodniego wybrzeza. Niech ci sie szczesci i oby los strzegl twojej tarczy.
Lecz jego zyczenie sie nie spelnilo. Miesiac po moim powrocie do gor granicznych, gdy samotnie wyruszylem na zwiady, glaz obruszyl sie pod kopytami mojego wierzchowca i obaj wpadlismy do waskiego wawozu. Mialem jedna szanse na sto, ze ktos mnie tam odnajdzie. Zemdlalem z bolu.
A jednak nie przeszedlem przez Ostatnia Brame. Znalazl mnie gluchoniemy mezczyzna, ktory mnie wyciagnal ze szczeliny. Obszedl sie przy tym ze mna bardzo niezgrabnie, przysparzajac mi przerazliwego bolu. Odzyskalem przytomnosc w domu Madrej Kobiety, ktorej sluzyl. Wykorzystujac wszystkie swoje umiejetnosci, usilowala uratowac moja zmiazdzona noge. Wprawdzie rana sie zagoila, ale zdawalem sobie sprawe, ze juz nigdy nie bede chodzil tak jak przedtem i ze Straznicy Graniczni stana na strazy granic Estcarpu beze mnie.
Staralem sie codziennie chodzic podparty koslawym kosturem. Ktoregos razu az osunalem sie po takim wysilku na zydel i wtedy podeszla do mnie Madra Kobieta z sakiewka Kemoca w reku. Wyciagnela ja ku mnie, i sarn nie wiedzac dlaczego, po omacku wyjalem z niej kilka paciorkow i rzucilem je na podloge. Przypadkiem wszystkie byly tego samego koloru - niebieskie - i ulozyly sie w wyrazny wzor, grot strzaly wskazujacej na drzwi. Mialem wrazenie, jakby ktos wydal mi ostry rozkaz. Nadszedl bowiem czas, zebym zajal sie sprawami, o ktorych nic nie wiedzialem.
-Masz talent magiczny - powiedziala moja opiekunka. - To niespotykane - pilnuj sie, zolnierzu, gdyz niewielu powita cie przyjaznie. - Rzucila mi sakiewke, jakby chciala sie jej pozbyc jak najpredzej.
Doszedlem do wniosku, ze powinienem powtornie odwiedzic Kemoca w Lormcie, ale przedtem pomoglem gluchemu niezgrabiaszowi otoczyc murkiem herbarium Madrej Kobiety. Kiedy w koncu odjechalem, zywilem nawet nikla nadzieje, ze znajde w Lormcie cos, co pozwoli mi chodzic rownie dobrze jak dawniej.
Lecz gdy znowu wjechalem w wiecznie otwarta brame, dowiedzialem sie, iz Kemoc opuscil estcarpianska skarbnice wiedzy. Ouen powiedzial mi, ze mlody Tregarth byl bardzo podniecony odjezdzajac przed dziesiecioma dniami i nie wspomnial nawet, dokad sie udaje.
Nie znalem celu jego podrozy. Bylem zreszta przekonany, ze ze swoim kalectwem stalbym sie dla niego zawada, zamieszkalem wiec w pokoju, ktory przedtem zajmowal, i oddalem do wspolnej kiesy uczonych moje ostatnie oszczednosci. Opanowala mnie slabosc ducha i zlorzeczylem losowi.
Niebawem wszakze zaczalem walczyc z rozpacza, od czasu do czasu rzucajac krysztalowe paciorki, ktore podarowal mi Kemoc. Przekonalem sie, iz moge wplywac na ksztalt wzorow, w jakie sie ukladaly, a nawet poruszac nimi za pomoca wzroku.
To odkrycie sprawilo, ze spedzalem cale dnie w lektorium, nie majac najmniejszego pojecia, czego wlasciwie szukam. Przeczytalem znalezione w pokoju Kemoca notatki, w ktorych zawarl rezultaty swoich poszukiwan. Niewiele mi one daly, gdyz czulem, ze stanalem u wejscia do labiryntu, w ktorym latwo mozna sie zgubic, zwlaszcza bladzac bez konkretnego celu.
Probowalem rozmawiac z jednym z uczonych imieniem Morew, ktory wydal mi sie bardziej przystepny od innych i uznal mnie za swojego ucznia.
Gdy odczuwalem potrzebe dzialania, bo nielatwo jest zamieszkac w niszy pelnej ksiag i zwojow, pracowalem na polach, ktore zywily starozytna uczelnie. Cwiczylem zarazem chora noge, zmuszajac sie do chodzenia bez laski. Kiedys odwiedzila mnie Pyra, mimo ze nie szukalem jej towarzystwa, i zaofiarowala mi srodki przeciwbolowe. Uslyszalem od niej slowa pochwaly za wszystko, co zrobilem. Ta kobieta miala niezwykla moc charakteru i tylko przypadkiem dowiedzialem sie, kim byla naprawde.
Pewnego dnia, gdy potknalem sie w polu i noga znow zaczela mnie bolec, odnalazla mnie w lektorium. W dloni trzymalem krysztaly Kemoca.
Rzucilem je niedbale. Dwa jasnozolte paciorki oddzielily sie od reszty; przede mna lezala para oczu podobnych do ptasich. Wydawalo sie, jakby ozyly na chwile i spojrzaly na Pyre, ktora szybko odetchnela. To wystarczylo. Ujawnila mi sie jej tajemnica, jakby ktos wykrzyczal mi ja na glos. Przenioslem spojrzenie z krysztalowych oczu na oczy uzdrowicielki i powiedzialem do siebie: - Sokolniczka! A przeciez zaden z naszych mezczyzn nigdy nie widzial kobiet tej rasy.
Pyra chwycila mnie za reke, odwrocila ja dlonia do gory i uwaznie zbadala wzrokiem, jakby ogladala ktorys ze starozytnych zwojow lezacych na stole. Spochmurniala i puscila ja nagle, mowiac tylko:
-Jestes z nimi zwiazany, Duratanie, choc nie wiem, jak i dlaczego. - Potem odeszla szybko.
I rzeczywiscie laczyly mnie z tymi tajemniczymi wojownikami jakies niewidzialne wiezy. Ich istoty dlugo jeszcze nie potrafilem odkryc. Czas plynal, a ja nie liczylem dni.
Moja moc rosla. To, co obudzilo sie we mnie podczas spotkania ze snieznym kotem, wzmocnilo sie dzieki nieustannym cwiczeniom, podobnie jak wzmocnila sie moja okaleczona noga. Zaczalem poswiecac temu wiecej uwagi, rzucajac krysztalkami, szukajac kontaktu z ptakami i malymi dzikimi zwierzatkami. Przy okazji zyskalem osobistego wasala.
Pewnego dnia rozszalala sie burza. Kiedy ucichla, pojechalem na skraj lasu zywym murem otaczajacego Lormt ze wszystkich stron z wyjatkiem drogi i rzeki Es. Dobieglo mnie skomlenie i dopiero po kilku chwilach zorientowalem sie, ze odebralem je umyslem. Kierujac sie nim dotarlem do miejsca, gdzie tkwil zaplatany w gestych kolczastych zaroslach wychudzony pies o kedzierzawej siersci. Bylo to piekne, rasowe zwierze, chociaz teraz pozostala z niego tylko skora i kosci, a jego dluga siersc byla skoltuniona i pelna blota. Nie nosil obrozy. Gdy przedarlem sie przez chaszcze i przy nim uklaklem, wyszczerzyl zeby. Na jego pysku dostrzeglem blizne, byc moze slad po uderzeniu bata. Spojrzalem w te przestraszone oczy i poslalem ku niemu uspokajajace mysli. Obwachal i polizal moje palce.
Na szczescie nie podzielil do konca mojego losu. Wprawdzie tez zostal uwieziony jak ja niegdys w gorach, ale poza tym mial tylko jedno czy dwa niegrozne skaleczenia. Odsunalem ciernisty ped jezyny. Pies wstal, otrzasnal sie i zrobil pare krokow. Pozniej obejrzal sie i wrocil do mnie. Jego mysli przepelniala wdziecznosc, ktora bez trudu "uslyszalem".
W taki oto sposob spotkalem Rawit, ktora nie byla zwyklym psem. Jej wlasciciel zle sie z nia obchodzil, uwazala wiec ludzi za wrogow, istoty zadajace jej tylko bol. Ale od chwili, gdy do mnie podeszla, nie dzielila nas zadna zapora. Jej mysli plynely bez przeszkod do mojego umyslu, nawet jesli czasami niezupelnie je rozumialem. Ustanowilismy trwala wiez, ktora zdumiewala mnie tak samo jak ja.
Od czasu do czasu miewalismy w Lormcie gosci - kilku kupcow przywozacych towary, ktorych nie moglismy wytworzyc na miejscu: sol oraz kesy zelaza dla Jantona, naszego doswiadczonego kowala. Zbaczali tez do Lormtu przejezdzajacy mimo Straznicy Graniczni z wiesciami o przebiegu wojny. Pytalem ich wszystkich o Kemoca i tylko raz spotkalem kogos, kto mial z nim do czynienia - handlarza koni, ktory sprzedal mu torgianczyka. Niczego wiecej sie jednak nie dowiedzialem.
Po jakims czasie poczal dreczyc mnie dziwny niepokoj. Nie mogac znalezc sobie miejsca, jalem objezdzac granice lasu okalajacego Lormt; Rawit zawsze biegla obok konia. Wprawdzie Lormt znajdowal sie z dala od gor i nie docieraly tutaj zwiadowcze oddzialy wroga, ale uwazalem, ze takie patrole sa potrzebne.
Morew powiedzial mi kiedys, ze nasi przodkowie, ktorzy zbudowali Lormt, otoczyli go strazami Mocy i ze jego mieszkancy nie musza sie niczego obawiac. Mimo to pozyczylem lopate i zniwelowalem ziemny wal, ktory uniemozliwial zamkniecie wielkiej bramy uczelni.
W miare jak w mojej duszy wzrastal niepokoj, nabralem zwyczaju rzucania krysztalowych paciorkow kazdego ranka zaraz po przebudzeniu. O dziwo, Rawit zawsze opuszczala wtedy swoje poslanie, stawala w nogach mojego lozka i obserwowala to. I dzien w dzien do mojej reki trafialy tylko te, ktore mialy barwe krwi i dymu gasnacych ognisk. Kiedy jednak sprobowalem opowiedziec Morewowi o moich przeczuciach, starzec potrzasnal tylko glowa i oswiadczyl, ze starozytni dobrze zabezpieczyli nasza siedzibe.
Uwierzono mi dopiero wtedy, gdy do Lormtu przybyli Straznicy Graniczni. Nie byli to zwiadowcy ani wyslany z odsiecza oddzial. Ci zolnierze wiezli na koniach caly swoj dobytek. Z ich mysli, a takze z mysli ich kosmatych kucykow wyczulem, ze grozi nam jakies dziwne niebezpieczenstwo.
Dowodca Straznikow zgromadzil uczonych, ktorzy zechcieli go wysluchac, oraz miejscowych zagrodnikow i przekazal ostrzezenie, ktore zmusilo zolnierzy do opuszczenia posterunkow. Pagar z Karstenu wyslal przeciw Estcarpowi najwieksza armie, jaka kiedykolwiek widziano w tej czesci swiata. Jej przednie zagony wtargnely juz w gory graniczne na takiej szerokosci, ze w zaden sposob nie mozna bylo powstrzymac najezdzcow.
-Ale to juz nie jest nasza wojna - oswiadczyl dowodca. - Albowiem Rada Strazniczek rozeslala wszedzie Wielkie Wezwanie i wszyscy wycofujemy sie do Es. Jezeli chcecie zapewnic sobie bezpieczenstwo, jedzcie z nami. Niech sie wam wszakze nie wydaje, ze bedziemy dlugo na was czekac.
Ouen wymienil spojrzenia z innym uczonym i odpowiedzial:
-Lormt jest dobrze strzezony, kapitanie. - Wskazal na mury i wieze. - Nie sadze, ze gdzie indziej znajdziemy bezpieczniejsze schronienie niz tutaj. Powinnismy zaufac strazom, ktore tu ustanowiono, gdy umieszczono na swoim miejscu ostatni kamien. Poza tym jest z nami Madra Kobieta, pani Bethalia, ktora wlada moca, choc nie jest czarownica.
Kapitan skrzywil sie i zwrocil sie do Jantona.
-W takim razie wasi ludzie... - zaczal z wahaniem.
Kowal powiodl dookola spojrzeniem. Jeden z wiesniakow potrzasnal przeczaco glowa, za nim drugi. Janton wzruszyl wiec ramionami i rzekl:
-Dziekujemy ci, kapitanie. Mieszkalismy tutaj tak dlugo, od tak wielu pokolen, ze gdzie indziej zmarnielibysmy jak sciete przed czasem zboze.
-Wszyscyscie oszaleli! - stwierdzil ostro Straznik. Zatrzymal wzrok na mnie i znow zmarszczyl brwi. Tego ranka dwukrotnie wyrzucilem tylko czerwone i szare paciorki. Przygnebilo mnie to tak bardzo, ze wlozylem moja kolczuge i pas.
-A ty? - Odczytalem jego mysl i targajacy nim gniew, a potem zdalem sobie sprawe, ze mial prawo czuc uraze do zolnierza, ktory w wojennej potrzebie nie znajduje sie obok towarzyszy.
Odpowiedzialem na jego nie wypowiedziane na glos pytanie, gdy kulejac podszedlem do niego.
-Kapitanie, w jaki sposob dotarlo do was to Wielkie Wezwanie? - zapytalem.
-Odebrala je czarownica i ptaki Sokolnikow - odparl. - Rada zamierza walczyc, ale Strazniczki nie powiedzialy nam, w jaki sposob. Slyszelismy, ze w porcie sa sulkarskie statki. Mozliwe, ze czekaja na tych, dla ktorych nie ma innej drogi jak tylko ucieczka. Czy pojedziesz z nami?
Pokrecilem glowa.
-Kapitanie, znalazlem tutaj schronienie, gdy nikt inny nie chcial mi go ofiarowac. Zaryzykuje i pozostane w Lormcie.
Odjechali w strone rzeki. Uslyszalem jeszcze, jak mowili o tratwach. Dotknalem bramy, ktora teraz swobodnie sie zamykala, i zadalem sobie pytanie, czy bedzie dobrze nas chronic, kiedy rozwscieczeni Karstenczycy dotra do tego niemal zapomnianego przez wszystkich zakatka.
Nastepujacy dzien byl przerazajacy. Przed switem obudzil mnie przenikliwy skowyt Rawit. Wszystko, cala przestrzen wokol nas tchnela, pulsowala Moca, przebudzona, skupiona w sobie Moca, szykujaca sie do ataku.
Wyczuli to nawet najbardziej roztargnieni sposrod uczonych, podobnie jak okoliczni wiesniacy, ktorzy przybyli calymi rodzinami, aby schronic sie w murach Lormtu.
Ouen i ja zaprosilismy wszystkich do srodka. Stary zielarz Pruett zatroszczyl sie o obfitosc darow natury, ktore najbardziej przydawaly sie w niespokojnych czasach. Tymczasem pani Bethalia i Pyra staly obok siebie, a na ich twarzach malowal sie wyraz dziwnego napiecia, jakby staraly sie dostrzec nasza przyszlosc.
Najpierw pojawilo sie silne przyciaganie. Zgromadzeni na dziedzincu mezczyzni i kobiety zachwiali sie na nogach i przypadli do ziemi. Ja rowniez to odczulem. Przerazone kuce zarzaly przenikliwie i nigdy przedtem nie slyszalem takiego rzenia, prawie krzyku. Rawit zas zawyla i dolaczyly do niej chlopskie psy. A potem...
Przezylem tamten dzien tak jak wszyscy. Nigdy jednak nie znalazlem odpowiednich slow, zeby opisac to, co sie wowczas wydarzylo. Wydawalo sie, ze sama ziemia starala sie pozbyc zarowno nas, jak i wytworow naszych rak. Zapadl gesty mrok, przez ktory nie mogly sie przedrzec promienie slonca. Niebo zaslonila nawalnica chmur czarniejszych od najciemniejszej nocy, rozdzierana przez wielkie, oslepiajace blyskawice.
Ktos chwycil mnie za ramie i w blasku blyskawicy zobaczylem Morewa.
-One znow to robia - ruszaja gory z posad! - Przywarl do mnie tak mocno, ze wsrod nieustajacego huku zdolalem uslyszec jego slowa.
Slyszalem wiele opowiesci o czarownicach i o ich mocy, lecz wtedy dokonaly chyba najwiekszego swojego wyczynu. Doslownie ruszyly z posad poludniowe gory, unicestwiajac Pagara wraz z cala jego armia. Ale na tym sie nie skonczylo.
Lasy runely na ziemie, ktora je pochlonela, zginelo mnostwo ptakow i zwierzat, a rzeki porzucily dawne koryta i zaczely szukac nowych. Przezylismy prawdziwy koniec swiata.
Straszliwa blyskawica trafila w jedna z wiez Lormtu. Towarzyszyl jej grzmot tak glosny, jak oslepiajacy byl jej blask. Skulilem sie na ziemi i wytezylem wzrok w obawie, ze osleplem. I kiedy zdolalem jednak dojrzec niewyrazne cienie, dziwne niebieskie swiatlo koncentrowalo sie wlasnie na dwoch wiezach. A pozniej kamienne mury, ktore przetrwaly tyle wiekow, zaczely sie rozpadac. Wszyscy, ktorzy znalezli w sobie sily, zeby powstac, rzucili sie ku pozostalym, usilujac odciagnac ich jak najdalej od murow.
Wydawalo sie, ze ta orgia zniszczenia trwa cala wiecznosc. Az w koncu nadszedl czas, gdy odnieslismy wrazenie, ze olbrzymia bestia, ktora swymi pazurami zniszczyla nasz swiat, zmeczyla sie wreszcie. Szare swiatlo dnia oswietlalo ziemie, kiedy ponownie spojrzelismy na Lormt.
Okazalo sie, ze los nam sprzyjal, chociaz dwie wieze runely, a laczacy je mur przemienil sie w kupe gruzu. Albowiem nikt z nas nie zginal, a tylko nieliczni odniesli lekkie rany; nawet zwierzetom, ktore zgromadzilismy na dziedzincu, nic sie nie stalo.
Odczulismy jeszcze cos - tak jak na poczatku przyciagala nas ku ziemi jakas sila, ktorej nie rozumielismy, tak teraz wszystkich napadla taka slabosc, ze stalismy sie jako nowo narodzone dzieci. Ocaleli z katastrofy ludzie mogli poruszac sie tylko bardzo powoli. Dopiero przed zapadnieciem nocy dokonalismy wiec pierwszego odkrycia.
Starozytne mury runely, odslaniajac najrozniejsze skrytki, ukryte pomieszczenia i kryjowki, pochodzace moze nawet jeszcze z czasow budowy. Nasi uczeni wpadli w podniecenie. Zapominajac o sincach, zadrapaniach, a nawet ranach, przy ktorych tacy starcy jak oni powinni polozyc sie do lozek, usilowali wdrapywac sie na osuwajace sie wciaz stosy gruzu, zeby wydobyc skrzynie, kufry i zamkniete dzbany siegajace do pasa roslemu mezczyznie.
Nadeszly bardzo dziwne dni. Ze szczytu jednej z ocalalych wiez zobaczylismy, ze rzeka Es opuscila dawne koryto. Powalone drzewa w okalajacym Lormt lesie tworzyly bezladne sterty. Okazalo sie wtedy, ze domy zbudowane na otwartej przestrzeni nie doznaly wielkiego uszczerbku.
Wieza, w ktora uderzyl pierwszy piorun, byla rozszczepiona az do fundamentow. Staralem sie nie dopuscic do niej uczonych, gdyz z grzechotem nadal spadaly z gory kamienie. Otaczalo ja slabe, migotliwe swiatlo, ktore powoli gaslo. Ocenialem wlasnie rodzaj zniszczen, kiedy Morew przylaczyl sie do mnie.
-Wiec legenda mowila prawde - powiedzial, spogladajac w dol. - Czy czujesz ten zapach?
Kurz wisial w powietrzu przesyconym silna wonia stechlizny, ktora zawsze wypelniala biblioteke Lormtu. Wyczulem wszakze inny, ostry i gryzacy zapach, od ktorego zanieslismy sie kaszlem.
-Quanstal - wyjasnil. - To jedna ze starozytnych tajemnic. Jesienia znalazlem notatke mowiaca, ze w fundamentach kazdej wiezy umieszczono wielkie kule z tego niezwyklego metalu. Mialy uchronic Lormt przed niebezpieczenstwami.
I chyba uchronily, skoro przezylismy tamten straszny dzien. Trzymalismy sie jednak z daleka od tych chwiejnych kup kamieni. Wielu chlopow, stwierdziwszy, ze ich domostwa ocalaly, przybylo nam z pomoca. Uczeni byli starzy i slabi, lecz rwali sie do dzialan i trzeba bylo az ich powstrzymywac przed pracami wymagajacymi wiekszych wysilkow. Ja zas, mimo okaleczonej nogi, odkrylem w sobie spore zapasy sil, jakby przepoila mnie nieznana energia.
Przez wiele dni wynosilem zawartosc ukrytych dotad pomieszczen i ukladalem w stosy w glownej sali. Doszlo do tego, ze moglismy sie tam poruszac tylko pozostawionymi tam waskimi sciezkami.
Trzeciego dnia, gdy szedlem do pracy, Rawit zaskowyczala i odebralem jej mysl.
-Rana... pomoc... - Wskazala nosem na obszarpany szczyt drugiej zrujnowanej wiezy. Dostrzeglem tam jakis ruch. Cos zatrzepotalo gwaltownie i dojrzalem ptaka, ktorego noga uwiezla wsrod kamieni. Jedno jego skrzydlo zwisalo bezwladnie, drugim zas bil jak szalony.
Ostroznie wspialem sie na wieze. Ptak przestal sie szamotac i znieruchomial. Zyl wszakze, bo zdolalem dotknac mysla jego umyslu i wyczulem w nim przerazenie i rezygnacje. Znioslem sokola na dol, a byla to przedstawicielka tego samego gatunku, ktorego samce przed wiekami staly sie partnerami Sokolnikow. Wprawdzie bez trudu uwolnilem sokolice, lecz jedynie Pyra mogla wyleczyc uszkodzone skrzydlo, niestety, udalo sie jej tylko po czesci.
Corka Burzy - dosc wczesnie poznalem jej imie - juz nigdy nie miala latac jak dawniej, stala sie wiec moja nieodlaczna towarzyszka na rowni z Rawit. Pozwalala mi sie dotykac, machala zas ostrzegawczo skrzydlami na widok kazdego innego czlowieka. Traba powietrzna porwala ja z gniazda i sokolica nie wiedziala, skad, z jakiej oddali przyniosl ja straszliwy wiatr.
W koncu rozpoczelismy nowe zycie. Do Lormtu wciaz docierali kolejni uciekinierzy, ale gdy tylko odzyskiwali sily, opuszczali te starozytna uczelnie. Nasi uczeni calymi dniami tkwili w bibliotece, tak zaabsorbowani nowo zdobyta wiedza, ze trzeba bylo ich stamtad wyprowadzac na posilki lub na odpoczynek. Byli tak nia pochlonieci, jakby rzucono na nich czary.
Pozniej dotarly do nas wazne wiesci. Po wielkim wyczynie, jakim bylo ruszenie z posad poludniowych gor, wiele czarownic - prawie cala Rada - umarlo albo stracilo moc, stajac sie cieniami samych siebie. Jedna z nich sprowadzila do Lormtu pewna mloda kobieta, blagajac o pomoc. Nikt z nas nie umial jej jednak uzdrowic.
Dowodca zwiadowcow, ktorzy mieli ocenic zniszczenia bedace rezultatem Wielkiego Poruszenia, powiedzial nam, ze czarownice stracily wladze i ze rzady objal Koris z Gormu. Od niego tez dowiedzialem sie, ze Kemoc z bratem uwolnili siostre z Przybytku Madrosci i ze cala trojka zniknela bez sladu. Jezeli uciekli w strone granicy z Karstenem - czy zgineli, czy znalezli sie w centrum kataklizmu? Czesto zastanawialem sie nad tym wtedy, gdy mialem czas na myslenie o czyms innym niz to, co dzialo sie w Lormcie. Przypadkiem stalem sie strozem strzepow wiedzy o terazniejszosci, a nie o przeszlosci. Przybywajacy starozytnym traktem wedrowcy wciaz pytali mnie o jakis klan, wlosc i tym podobne. Zaczalem wiec gromadzic rodowe kroniki i wkrotce rozeszly sie wiesci o mojej wiedzy dotyczacej klanow i Domow Starej Rasy. Ludzie przybywali z daleka, zeby zobaczyc sie ze mna i zapytac o swoich krewnych.
Jeden z nich pojawil sie w moim snie. Kemoc stanal przede mna, reka odsuwajac mgle jak zaslone. Na moj widok na jego twarzy odmalowalo sie zaskoczenie, ktore zaraz ustapilo miejsca usmiechowi.
-Duratanie! - zawolal. Czy j ego glos dotarl do moj ego umyslu, czy do moich uszu? Naprawde nie wiedzialem. Powiedzial mi jednak tak wiele, ze znacznie wzbogacil moja wiedze, moglem wiec okazac bardziej skuteczna pomoc tym, ktorzy mnie szukali.
Albowiem Kemoc i jego rodzenstwo odwazyli sie wyruszyc na wschod i znalezli tam to, czego szukali - nasza dawna ojczyzne. Wybuchla w niej wojna, gdyz ich przybycie naruszylo rownowage sil. Walczyli teraz z wielkim zlem i ze slugami Ciemnosci. Potrzebowali pomocy kazdego, kto zechcialby z nia pospieszyc - wystarczy wyruszyc na wschod a znajda sie przewodnicy.
Kiedy skonczyl mowic, przesunal reka w dol po zaslonie z mgly za soba i rzekl:
-Spojrz tu, bracie, a przekonasz sie, ze powiedzialem prawde i ze to nie byl sen.
Potem zniknal i jego miejsce zajela ciemnosc. Obudzilem sie natychmiast.
Rawit stala na tylnych lapach, opierajac przednie o sciane i poszczekiwala ostro. Nie potrzebowalem jej wskazowek. Sam juz dostrzeglem niebieska smuge na kamieniach, jakby ktos przeciagnal po nich palcem.
Kemoc odwiedzal mnie tak niejeden raz, ja zas zapisalem wiernie to, co mial mi do powiedzenia. Dzieki temu dwukrotnie moglem powiadomic przybyszow, ze poszukiwane przez nich osoby wyruszyly przez gory na wschod. Okazalo sie bowiem, iz pekl jakis starozytny czar, ktory uniemozliwial ludziom naszej rasy nawet myslenie o tej stronie swiata. Doszly nas sluchy o calych domach - a nawet rodach - ktore zabieraly swoj dobytek i kierowaly sie do naszej dawnej ojczyzny. Skrzetnie to wszystko notowalem.
Teraz toczyla sie tam wojna, chociaz inna niz te, ktore znalismy, Kemoc wyjasnil mi, ze moce Ciemnosci, dotad uspione lub uwiezione, obudzily sie nie tylko w Escore, ale wszedzie. A oto jedna z historii, ktora sam mi opowiedzial po powrocie z podrozy w nieznane. Dotyczy ona rowniez innych osob i Kemoc uzupelnil ja, zanim przekazal w moje rece. Dowiedzialem sie z niej o morzu - dotychczas mialem o nim niewielkie pojecie - i o niebezpieczenstwach, jakie moga tam zagrazac.
Bylo to w miesiacu Peryton i w powietrzu czulo sie juz ostry powiew nadchodzacej zimy. Zakonczylismy zbiory i znow moglem powrocic do tego, co stalo sie trescia mojego zycia, czyli do pracy nad Kronikami Lormtu. Wtedy wlasnie przybyla do nas grupa podroznych, ktorej przewodzil Kemoc Tregarth, moj dawny towarzysz broni z czasow, gdy sluzylem w Strazy Granicznej. Opowiedzial mi historie o polowaniu na slugi Ciemnosci na dalekim poludniu, ktorego wcale nie znamy, tak jak kiedys nie znalismy Escore na wschodzie. Dlatego pospiesznie dolaczylem ja do rosnacego zbioru opowiesci o naszych losach po Wielkim Poruszeniu. W ten sposob bowiem zmniejszamy nasza ignorancje i poglebiamy wiedze.
ROZDZIAL PIERWSZY
Ciemne niby olow niebo ciezko zawislo nad grubymi, zniszczonymi przez czas murami zachodniej wiezy zamku. Przez cala noc padal deszcz i ponury, szary swit przyniosl ze soba niewiele swiatla. Blask dwoch lamp palacych sie w komnacie na wiezy ledwie rozjasnial mrok. Mlodzieniec siedzacy na szerokiej lawie pod oknem wpatrywal sie w zachmurzone niebo. Odezwal sie nie odwracajac glowy:-Cztery statki w przeciagu czterech miesiecy... - Zdawalo sie, ze glosno mysli. Potem zapytal: - A jak bylo przedtem? Co o tym mowia wasze kroniki?
Wysoki mezczyzna poruszyl sie w rzezbionym krzesle ustawionym w nogach stolu.
-Od czasow kolderskiej wojny nie bylo takich przypadkow. O tak, tracilismy statki, ale zawsze w roznych rejonach morza, nigdy w tym samym. Nie mielismy tez niezbitych dowodow, ze zrobily to zle moce. Stracilismy w ten sposob szesc korabiow. Piec z nich odnalezlismy w roku Skrzydlatego Byka - za czasow mojego ojca. Osberic zamierzal wyslac ekspedycje na poszukiwania, lecz niedlugo potem Kolderczycy zdobyli Gorm i mielismy co innego na glowie. Ja jednak Poslalem gonca do Lormtu z prosba, by przewertowano przechowywane tam kroniki. Twoj kronikarz, panie Kemocu, obiecal nas przyjac, kiedy tylko zbierze zawarte w nich informacje...
-Kronikarze Lormtu mogli niewiele wiedziec o tym, co dzialo sie na morzu. Jednak zgadzam sie z toba, ze jesli cos zanotowali, to Duratan na pewno to odnajdzie. Czy przetrwaly wsrod was legendy o podobnych wydarzeniach, ktore mialy miejsce przed wojna z Kolderem?
Jasnowlosy mezczyzna wzruszyl ramionami, rozkladajac bezradnym gestem rece.
-Nasze kroniki znajdowaly sie w Sulkarze. Kiedy Osberic zniszczyl port i zarazem armie kolderskich zywych trupow, one takze ulegly zniszczeniu.
-Czy wasi ludzie uwazaja, ze zawsze ten sam rejon morza sprawia wrazenie przekletego? - Kobieta w dlugiej, skromnej, szaroniebieskiej sukni pochylila sie nieco do przodu i brosza spinajaca jej szate oraz sciskajacy szczupla talie pas zaiskrzyly sie w blasku lampy.
-Tak. Statki zawsze gina na poludniu - odparl jasnowlosy. - Nawiazalismy stosunki handlowe z Varnem i to bardzo korzystne. Spojrzcie na to. - Obrocil lekko stojacy przed nim kielich i naczynie zalsnilo teczowym blaskiem. Jego czasza byla doskonale owalna, nozka zas miala forme ukwieconej galezi. Galazki i platki kwiatow pokrywaly szronem malenkie zlote kuleczki.
-To varnenski wyrob - ciagnal. - Wystarczy przywiezc w calosci dwanascie takich kielichow, sprzedac je temu, kto da wiecej, a statek moze wyplywac tylko dwa razy w roku. Widzieliscie fontanne w Ogrodzie Jednorozca. To Bretwald ja przywiozl. W powrotnej drodze napadli go kolderscy piraci. Wszystkie jego mapy i wiedza... - Znow wzruszyl ramionami - ... przepadly. Dopiero po zdobyciu i ostatecznym unicestwieniu Kolderu niektorzy z nas odwazyli sie ponownie wyruszyc na poludnie. A przeciez Varn nie musi byc jedynym portem, ktory kupcowi oplaca sie odwiedzic. Moga byc jeszcze inne. W rezultacie mamy opustoszale, nie uszkodzone statki i nie wiemy, co sie stalo z ich zalogami. Ja twierdze, a wielu zgadza sie ze mna, ze to sprawka mocy - i to zlej mocy. Albo Kolderczykow...
Slyszac to ostatnie slowo zgromadzeni przy stole ludzie poruszyli sie lekko. Kemoc wreszcie odwrocil glowe i spojrzal na nich. Jasnowlosy mezczyzna, ktory z nim rozmawial, to Sulkarczyk Sigmun, kapitan znany wsrod zeglarskiej braci ze szczesliwych wypraw. Przed dwoma laty odznaczyl sie odwaga w walce z piratami i zwabiajacymi statki na skaly rozbojnikami, ktorych glowna kwatera miescila sie na wyspach w poblizu poludniowej granicy Karstenu. Na prawo od niego usadowila sie pani Jaelithe i to imie przywolywalo wiele wspomnien: ta dawna czarownica wyrzekla sie mocy, zeby poslubic cudzoziemca, Simona Tregartha, tego samego, ktory odchylil sie teraz w krzesle i mruzac oczy spogladal na Sigmuna. Tego dnia nie wlozyl kolczugi, ale i tak zawsze robil wrazenie, iz chwyci za bron, gdy tylko trabka zagra do ataku.
Mezczyznie, ktory zasiadl w glowie stolu, polozono na rzezbionym krzesle poduszke, przez co jego oczy znalazly sie prawie na tym samym poziomie co oczy reszty obecnych. Koris z Gormu byl faktycznym, jesli nie nominalnym wladca Estcarpu. Obok niego ulokowala sie pani Loyse, ktora swego czasu rowniez zaslynela w boju.
Wreszcie kobieta, siedzaca obok pustego krzesla, ktore przedtem zajmowal Kemoc... Mlody Tregarth obserwowal ja teraz uwaznie: jakby staral sie osadzic, czy nie zbliza sie pora, by odeszla i zanurzyla sie w sadzawce na srodku otoczonego murem ogrodu dla odswiezenia sie w wodzie, jak tego wymaga jej kroganska krew. Zauwazyla niespokojne spojrzenie swojego malzonka i usmiechnela sie lekko, chcac go uspokoic.
-Rada Strazniczek nic nie zrobi - stwierdzil bez oslonek Koris. - Staraja sie tylko odzyskac to, co stracily, czyli zwiekszyc swoja liczebnosc i odzyskac moc, ktora postradaly ruszajac gory z posad.
Sigmun rozesmial sie chrapliwie.
__ O, tak, powiedziano mi to od razu, gdy tylko poprosilem o audiencje. Ale oswiadczam wam - cos zlego dzieje sie na poludniu. A nieznane zlo zawsze rosnie w sile. Jezeli Kolderczycy - moze garstka tych, ktorzy byli w polu, gdy zniszczono ich gniazdo - znowu szykuja sie do ataku... - Zacisnal w piesc reke, ktora przed chwila tak delikatnie dotykal zlotego kielicha.
Koris wygladzil reka cienka pergaminowa mape, ktora zakrywala trzecia czesc stolu. Przejechal palcem wzdluz granicy Karstenu (wrogiej od wiekow krainy, w ktorej teraz panowal chaos) az do gor wschodnich, muskajac palcem wybrzuszenia i zaglebienia oraz zarys delty rzeki o licznych doplywach.
-Tylko tyle znamy. - Sigmun wzrokiem sledzil palec seneszala. - I niewiele ponad to... - Wyciagnal noz z pochwy i zakreslil nim obszar polozony jeszcze dalej na poludniu. - To dzikie, zdradzieckie wybrzeze, ktore sprawia wrazenie niezamieszkanego. Nie zauwazylismy tam ani lodzi rybackich, ani domow w glebi ladu. Poza Varnem, o tutaj - uderzyl nozem w brzeg morza tam, gdzie linia ciagla przeszla w skupisko kropek - sa niebezpieczne plycizny i rafy, ktore ktos mogl umiescic celowo, aby wabic nieostroznych podroznikow. Po dotarciu do tego miejsca wyplywamy na otwarte morze. Nikt dotad nie nakreslil map tego wybrzeza. Wszystko wskazuje na to, ze Varn to bardzo stary kraj. Jego mieszkancy nie sa Karstenczykarni, nie naleza tez do zadnej znanej Sulkarczykom rasy. Nie lubia morza - a raczej sie go obawiaja - chociaz nie wiemy, dlaczego.
-Oni boja sie morza - rzekl w zamysleniu Kemoc. - Lecz jednak to na drodze do Varnu lub w jego poblizu znikaja wasze statki. Zdaje sie, ze mieszkancy tej krainy obawiaja sie morza nie bez powodu. Czy znacie jakies ich opowiesci dotyczace tych spraw, historie, ktore opowiada sie w karczmach, gdy trunek rozwiazuje pijacym jezyki? Sigmun usmiechnal sie krzywo.
-Och, my takze o tym pomyslelismy, panie Kemocu. Zawsze uwazalismy, ze my, Sulkarczycy, mamy mocne glowy i wytrzymale zoladki, a jeszcze zaden z nas nie widzial pijanego Varnenczyka. Zreszta trzymaja sie z dala od wszystkich i nie zadaja z cudzoziemcami. Wprawdzie grzecznie ich witaja i handluja z nimi, ale nie mowia wiecej niz to konieczne.
-Kolderczycy... - jakby bezwiednie szepnal Simon Tregarth. - Niedawno dotarly do nas pogloski, ze nadal przebywaja w Alizonie, wsrod swoich dawnych zamorskich sojusznikow. Lecz to, o czym mowisz, nie przypomina ich dzialan.
-Czyz nie powiedziales, kapitanie, ze traciliscie statki jeszcze przed wojna z Kolderem? Nie, mysle, ze w tym kryje sie cos innego. - Pani Jaelithe z zastanowieniem krecila glowa.
-Ale to nie zmienia istoty sprawy - przemowil teraz Koris. - W jaki sposob moglibysmy wam pomoc, kapitanie? Nasze oddzialy moga walczyc glownie na ladzie. Poza tym nadal musimy patrolowac granice z Alizonem. Jedynie Sokolnicy umieja bic sie tak samo dobrze na ladzie jak i na morzu. Moglibysmy jednak zwerbowac tylko kompanie Sokolnikow, poniewaz maja swoje wlasne problemy. Pragna zalozyc nowe Gniazdo - mowia, ze zrobia to za morzem. To ich sprawa i nie sadze, zeby szybko odpowiedzieli na wezwanie do walki z nieznanym wrogiem, ktorego jeszcze nikt nie widzial, aby ratowac waszych zaginionych zeglarzy. Nie moge tez ogolocic z wojska naszych granic na podstawie tak niklych dowodow. Okrety, ktorymi dowodzicie, naleza do was, Estcarp ma jedynie lodzie rybackie i kilka statkow handlowych. Coz wiec moglibysmy wam zaproponowac?
-Tak, to prawda, to wszystko prawda - odpowiedzial pospiesznie Sulkarczyk. - Ale ja szukam u was wiedzy. Uwazam bowiem, a takze czlonkowie naszej Rady Morskiej, ze niektore z tych tajemniczych zaginiec - a moze wszystkie - maja jakis zwiazek z Moca. Jezeli mieszkancy Estcarpu nam w tym nie pomoga, bedziemy zmuszeni gdzie indziej szukac pomocy. Slyszalem, w jaki sposob walczyliscie w Escore - czy nie jest mozliwe, ze daleko na poludniu, dokad jeszcze nikt z nas nie dotarl, gdzie lad wybrzusza sie do morza, nie mogli schronic sie poplecznicy i sludzy Ciemnosci? Co o tym powiesz, pani? - Postukal znow czubkiem noza w mape. Ten rejon byl pusty, widac bylo tylko wijaca sie linie, ktora mogla stanowic czesc jakiejs wyspy, i kropki oznaczajace nieznana polac kontynentu.
Ta, do ktorej sie zwrocil, oparla glowe o wysokie oparcie swojego krzesla i zamknela oczy. Wszyscy wiedzieli, ze chociaz czarownice nie chcialy zwrocic jej klejnotu, Jaelithe nie utracila mocy, ktora wladala przed zamazpojsciem.
Kiedy ponownie otworzyla oczy, przeniosla spojrzenie poza stol i wszyscy utkwili wzrok w ciemnym kacie, skad obserwowalam te narade jak krotka sztuke odgrywana podczas swieta plonow. Kazdy moglby zapytac, czy w ogole mialam prawo tu przebywac.
-Destree mRegnant... - Nazwala mnie po imieniu i moze dawne opowiesci mowily prawde, ze jesli wladca mocy zna czyjes imie, moze go sobie podporzadkowac. Albowiem zdalam sobie sprawe, ze podchodze do stolu, czujac na sobie wzrok wszystkich siedzacych.
Oczy Sigmuna plonely; zacisnal wargi, jakby z wielkim trudem powstrzymywal slowa cisnace mu sie na usta. W tym towarzystwie to wlasnie on mogl byc moim nieprzyjacielem. Sulkarczycy rowniez posluguja sie moca na swoj wlasny uzytek, lecz tylko w sprawach dotyczacych morza i w pewnym stopniu - pogody. W dodatku ich nieliczne Madre Kobiety sa bardzo dumne ze swego talentu i odnosza sie do obcych rownie niezyczliwie jak estcarpianskie czarownice. Reszty obecnych nie umialabym osadzic. Wiedzialam jedynie, ze kazde na swoj sposob zlamalo obyczaje swego ludu i dlatego nie mialo uprzedzen wobec rzeczy nowych i dziwnych.
-Pani - pozdrowilam ja w tradycyjny sposob, zgodny z jej dawnym statusem, pochylajac glowe i skladajac rece na wysokosci piersi.
Ku mojemu zaskoczeniu odwzajemnila to pozdrowienie, jakbym byla jej rowna. Wzbudzilo to moj niepokoj, poniewaz nie chcialam, zeby ktokolwiek uwazal mnie za kogos znaczniejszego, niz naprawde bylam.
Orsya z wodnego ludu Kroganow odsunela nieco krzeslo, pozwalajac mi w ten sposob podejsc blizej do stolu. Koris jeszcze raz wygladzil lezaca na nim mape.
-Co widzisz? - zapytala ostro pani Jaelithe.
Moje rece byly rownie zimne jak dreszcz, ktory przebiegl mi po plecach. A jesli teraz zawiode? Wprawdzie poddala mnie probie, kiedy bylysmy same, i wtedy poszlo mi latwo, ale nigdy nie kontrolowalam i nie bede w pelni kontrolowac tego wrodzonego daru. Odetchnelam gleboko i pochylilam sie, kladac dlonie na prawie pustej czesci mapy. Staralam sie myslec o morzu, oczami wyobrazni zobaczyc jego wiecznie wzburzone wody, znizajace lot i szybujace w gorze ptaki, istoty zyjace w glebinach.
Nagle poczulam dotyk morskiej piany na policzku, wciagnelam do pluc slone powietrze i uslyszalam odwieczny szum fal. Mialam wrazenie, ze znalazlam sie wysoko nad morzem. Nie szybowalam jak ptak, lecz kroczylam po jakims niewidzialnym powietrznym szlaku.
Spojrzalam w dol. Zauwazylam wyspy - bylo ich tak wiele, jakby jakis gigant zebral garsc kamykow roznej wielkosci i cisnal je do morza, nie dbajac o to, gdzie upadna. To byly tylko skaly; niektore ledwie widoczne nad powierzchnia wody, inne znacznie wieksze, sterczaly wysoko spomiedzy fal. Lecz na zadnej nic nie roslo - lezaly tam tylko martwe, rozkladajace sie morskie stworzenia, jakby samo morze wyplulo te wyspy ze swych glebin.
Podnioslam wyzej wzrok. Troche dalej dostrzeglam na niebie jaskrawe plomienie. Wytezylam wole i zblizylam sie do nich. Ujrzalam lawe splywajaca po zboczach stozkowatej gory i prosto do morza. Woda wokol wrzala i zamieniala sie w pare.
Oprocz tego dostrzeglam jeszcze cos - cos nienaturalnego i niebezpiecznego, rozdzieranego i rozszarpywanego przez stwarzajace je sily. To, co ledwie musnelam, bylo bezksztaltne, ale nie mialo nic wspolnego z wyspami i morzem. Wyczuwalam, ze sie rodzi, ze dopiero powstaje. Po co, w jakim celu? Te; narodziny byly nienaturalne, a cel tak obcy, ze nawet nie umialabym okreslic go slowami. Wiedzialam wszakze, ze to cos zagraza wszystkiemu, na co spogladalam z gory - nawet niespokojnemu, rozgrzanemu morzu.
Znalazlam sie znow w komnacie na szczycie wiezy i spojrzalam tylko na pania Jaelithe.
-Czy zobaczylas to, pani? Skinela glowa.
-Czy poczulas?
-Poczulam - odparla.
Oderwalam rece od pergaminowej mapy. Nagle poczula wielkie oslabienie i zmeczenie, chyba nawet zachwialam sie na nogach, bo Orsya wziela mnie za ramie i podprowadzila dc pustego krzesla pana Kemoca.
Ale to pani Jaelithe przyciagnela do siebie varnenski kielich, nalala don wina ze stojacego obok dzbanka i popchnela ku mnie. Balam sie podniesc ten cenny przedmiot, ktory latwo moglam zgniesc w rozdygotanych rekach. Wreszcie kto inny przytknal mi go do ust, tak ze moglam sie napic. Wind zaspokoilo silne pragnienie, ktorego nagle doznalam, i rozgrzalo moje zdretwiale z zimna cialo. Jak zawsze, kiedy poslugiwalam sie moim darem, ogarnal mnie bowiem chlod.
-Sa tam nowo narodzone wyspy - Pani Jaelithe odpowiedziala na nie wypowiedziane glosno pytania zgromadzonych. - Jest tam rowniez wulkan, ktory wynurzyl sie z glebi morza...
-Znamy takie zjawisko, widywalismy je od czasu do czasu - wtracil Sigmun, gdy urwala.
-Ale tam jest jeszcze cos. Cos groznego i nieznanego! Na chwile zapadla cisza. Przerwal ja Sigmun, ja zas nie bylam az tak wyczerpana, bym nie zauwazyla jego gniewnego spojrzenia. Sprowadzono mnie tutaj pomimo jego protestow i wykorzystanie mojego talentu dotknelo go do zywego.
-Pani, czy mozna zaufac biegowi blednej gwiazdy?
-Destree... - wyciagnela ku mnie reke poprzez stol. Zrobilam to samo i jej cieple palce zacisnely sie na moich. - ... zobaczyla, a ja dzielilam z nia jej wizje. Czyzbys zgadzal sie z moimi dawnymi towarzyszkami, ze nie wladam juz moca?
Zaczerwienil sie, ale zdawalam sobie sprawe, iz nie zmienil swojego stosunku do mnie i nigdy nie zmieni. Bylam juz zmeczona tym strachem i podejrzliwoscia, z jaka zawsze mnie traktowano.
Sigmun otworzyl usta, jakby chcial powiedziec cos jeszcze nieprzyjemniejszego, lecz powstrzymal sie po namysle. Pan Simon zas pominal milczeniem slowa Sulkarczyka, wracajac do sedna.
-Co to takiego? Kto moze kontrolowac tak wielka moc i stworzyc wulkan?
-A kto ruszyl gory z posad? - odpowiedzial pytaniem zasepiony Koris. - Widzielismy to juz za naszych czasow w naszym kraju.
-Czarownice? Tak daleko na poludniu? - Kapitan Sigmun podchwycil jego slowa z takim grymasem, jakby ugryzl kwasne jablko.
Kemoc stanal za krzeslem swojej malzonki i polozyl jej rece na ramionach.
-W Escore spotkalismy Adepta, przy ktorym nasze czarownice sa jak niedouczone czeladniczki. A nie byl on jedynym w owych zamierzchlych dniach, kiedy toczyla sie walka o wladze. Nie wiemy, kto ani co znajduje sie na poludniowych krancach kontynentu. Twierdze jednak, iz musimy sie tego dowiedziec i to jak najszybciej. Juz sam fakt, ze znikaja tam ludzie i znajdujemy opustoszale nie tkniete statki, nakazuje to wyjasnic. Jednak pan Koris slusznie zauwazyl, ze nie mamy dosc ludzi, aby wyslac ich w nieznane. Poniewaz to cos jest na wyspach, wiec nalezaloby udac sie tam morzem. A najpierw przeprowadzic zwiad.
-Wlasnie tak trzeba zrobic. - Kapitan Sigmun pokiwal energicznie glowa. - Ale wsrod zwiadowcow powinien byc i ktos obdarzony talentem magicznym. Znamy wulkany i nowo powstale wyspy, lecz jesli dala im poczatek czyjas wola - dla pewnosci musimy miec do pomocy jakiegos wladce mocy.
Wtedy wszyscy spojrzelismy na pania Jaelithe, gdyz najlepiej z nas wszystkich poslugiwala sie moca.
-Trzeba sie nad tym zastanowic - odparla. Seneszal Koris zaczal cos mowic, gdy nagle pan Kemoc porwal swoja zone na rece. Orsya bardzo zbladla, a jej oddech stal sie slaby i nierowny. Kemoc bez slowa pospieszyl do wyjscia. Wiedzielismy, ze jak najszybciej musiala znalezc sie w wodzie. Lud Kroganow powstal wskutek ingerencji ktoregos z Wielkich Adeptow w prawa natury. Juz sama obecnosc Kroganki wsrod nas mogla byc dowodem, ze moc jest w stanie przywolac z morza ogien i lawe.
Kapitan Sigmun wstal i oswiadczyl, iz musi sie spotkaj z trzema innymi sulkarskimi dowodcami. Uznano wiec narady za zakonczona. Tylko pani Jaelithe nie podniosla sie z krzesla i nadal trzymala mnie za reke, chociaz jej malzonek i pan Koris opuscili komnate.
-Opowiedz mi dzieje swojego zycia - poprosila cicho, moze nie chcac, by uslyszeli ja inni.
Odwrocilam oczy i dluga chwile wpatrywalam sie w kielich z Varnu, zanim odpowiedzialam:
-Nazwalas mnie moim pelnym imieniem, pani. Czy nie slyszalas tez, w czym kryje sie moja hanba? Tylko w polowie naleze do Domu Regnant. Nawet moja matka, zanim umarla w pologu, nie umialaby wiecej powiedziec. Rozbojnicy zwabili na skaly statek, na ktorym plywal jej klan...
Na poly zapomnialam o pani Loyse, ktora teraz poruszyla sie i zapytala ostro:
-Bandyci z Verlaine?
-Nie - odparlam krecac przeczaco glowa. - Bylo to za morzami. Znajdowalo sie tam gniazdo piratow, ktorzy napadali na statki albo powodowali katastrofy. Mezczyzni, ktorzy dotarli na brzeg, zostali scieci, kobiety zas... - Milczalam wymownie jakis czas; wyczulam, ze dobrze mnie zrozumiano. Podjelam:- Sulkarczycy wyslali przeciw piratom trzy okrety. Mieli ze soba prawdziwa czarodziejke i oddzial Sokolnikow. Odnalezli moja matke w miejscu ciemnych mocy... prawdziwej Ciemnosci. Piraci zlozyli ja w ofierze... Pani, ona nawet nie mogla powiedziec, co ja spotkalo w tym strasznym miejscu poza tym, ze stala sie igraszka czegos, co herszt bandy chcial sobie pozyskac, i ze stanowila zaplate za te przyjazn, zreszta jej poprzedniczki spotkal taki sam los.
-Moja matka... stracila rozum. Sulkarczycy wyswiadczyliby jej przysluge, gdyby zabili ja od razu. Ale wyprawa sulkarska dowodzil jej narzeczony, Wodan sFayre, ktory zabral ja z powrotem w nadziei, ze uda sie ja wyleczyc.
-W Quyath zyla wowczas pewna uzdrowicielka, w ktorej zylach plynela krew dawnych mieszkancow Arvonu. Wodan zawiozl do niej moja matke. Lecz owa kobieta nie chciala jej pomoc. Oswiadczyla, ze dusza nieszczesnej zawladnely zle moce i ze z narzeczonej Wodana sFayre pozostal tylko zywy trup. On jednak w to nie uwierzyl i umiescil ja na pewnej wyspie pod opieka swojej siostry i mojej niezameznej ciotki. Opiekowaly sie nia az do moich narodzin. Wtedy ta, ktora nosila cialo mojej matki jak plaszcz, umarla, ja zas przezylam. Ale Sulkarczycy nigdy mi nie ufali. Moj talent - umiem jasnowidziec i dalekowidziec - rozkwitl, gdy ledwie nauczylam sie mowic. Juz wtedy przekonalam sie, ze nie jest to dar,