ANDRE NORTON Port Umarlych Statkow PRZELOZYLA: EWA WITECKA TYTUL ORYGINALU STORMS OF VICTORY KRONIKARZ Byl czas, gdy latwiej mi bylo trzymac rekojesc miecza albo kolbe pistoletu strzalkowego niz pioro. Teraz zas oto spisuje czyny innych zgromadziwszy wiele dziwnych opowiesci. To dzieki kaprysowi losu stalem sie kronikarzem.W spokojnym, oddalonym od zgielku swiata Lormcie kazdy musi wykonywac swoja prace. Dopiero niedawno wstapilem na te droge i musze zadowolic sie prowadzeniem kroniki, lecz na szczescie coraz bardziej pociaga mnie zdobywanie wiedzy. Czasami jednak mysle, ze mam jeszcze do odegrania aktywna role w odwiecznej wojnie Swiatla i Ciemnosci. Nazywam sie Duratan i pochodze z Domu Harrida, co obecnie nic juz nie znaczy. Chociaz w tych dniach na zlecenie wielu rozgalezionych klanow poszukuje zwojow z ich zapiskami rodowymi, nigdy jednak nie znalazlem zadnych moich krewnych. Zdarza sie wiec, ze bolesnie odczuwam samotnosc. Przybylem do Estcarpu jako male dziecko; urodzilem sie wlasnie wtedy, kiedy karstenski ksiaze Yvian skazal na smierc cala Stara Rase i polalo sie wiele krwi. Moja nianka zdolala uciec wraz ze mna, a potem zmarla na jakas goraczke i obcy wzieli mnie na wychowanie. Moj los w niczym nie roznil sie od losu innych wygnancow. Odkad moglem wladac stosowna do mojego wieku bronia, zaczalem uczyc sie zolnierskiego rzemiosla. Zolnierka byla naszym najwazniejszym zajeciem, od kiedy Kolderczycy poszczuli na nas wszystkich naszych wrogow. W odpowiednim czasie zostalem Straznikiem Granicznym i do sztuki wladania bronia dolaczylem znajomosc terenu i umiejetnosc przezycia na pustkowiu. Tylko pod jednym wzgledem roznilem sie od moich towarzyszy - umialem nawiazywac kontakt z dzikimi zwierzetami. Kiedys nawet stawilem czolo snieznemu kotu: patrzylismy sobie w oczy, az wreszcie ten wspanialy lowca z gorskich szczytow poszedl dalej wlasna droga. Przez jakis czas wystrzegalem sie takich kontaktow w obawie, ze jestem zwierzolakiem, zarazem czlowiekiem i zwierzeciem, istota, ktora moze przybrac kazda postac. Nie wyroslo mi jednak ani futro, ani piora, nie pojawily sie tez kly czy szpony. W koncu uznalem te zdolnosci za pomniejszy talent magiczny i bardzo go sobie cenilem. Podczas sluzby w Strazy Granicznej spotkalem mlodych Tregarthow i z czasem zapragnalem poznac cos wiecej niz zolnierskie rzemioslo i przelew krwi. Z tej dwojki wojownikow blizszy stal mi sie mlodszy brat, Kemoc. Ich ojciec, Simon Tregarth, byl przybyszem z innego swiata, a matka czarownica Jaelithe, ktora nie stracila daru wladania moca, mimo ze wyszla za maz, weszla do loza swego malzonka i miala z nim dzieci. Zdarzylo sie wtedy jeszcze cos rownie niezwyklego: Jaelithe urodzila troje dzieci jednoczesnie - Kemoca, Kyliana i Kaththee. To ja, kiedy podrosla, Strazniczki wziely na nauke wbrew jej woli. Bracia przybyli za pozno, zeby temu przeszkodzic. Po powrocie z tej nieudanej wyprawy Kemoc stal sie bardzo spokojny, ale kiedy mowil o swojej siostrze, w jego oczach zapalaly sie niebezpieczne blyski. Wypytywal o najrozmaitsze sprawy swoich towarzyszy broni i wszystkich, kogo spotkalismy. Mysle jednak, ze niewiele sie dowiedzial, poniewaz my, uciekinierzy z Karstenu, znalismy Dawna Wiedze znacznie gorzej niz mieszkancy Estcarpu. Pozniej, podczas jednego z naszych licznych a szybkich wypadow na terytorium wroga, Kemoc odniosl tak powazna rane, ze nasz lekarz nie mogl mu pomoc. Musial wiec opuscic gory, ktorych strzeglismy. Wkrotce potem nastapil okres wzglednego spokoju na granicy, prawie rozejmu. Nasz dowodca postanowil skorzystac z okazji i wyslac kogos po prowiant. Zglosilem sie na ochotnika, gdyz po odjezdzie Kemoca czulem sie bardzo samotny i nie moglem znalezc sobie miejsca. Zawiozlem rozkazy, ale wykonanie ich musialo troche, potrwac, nie majac zatem nic do roboty, moglem zajac sie poszukiwaniem Kemoca. Nigdy latwo nie zawieralem przyjazni, mlodszego zas Tregartha uwazalem za bratnia dusze. Wiedzialem, ze od uprowadzenia siostry uporczywie czegos szukal, i chcialem mu w tym pomoc. Kiedy rozpytywalem o niego, powiedziano mi, iz jego rana - ktora go zreszta trwale okaleczyla - wygoila sie i udal sie do Lormtu. Lormt byl wowczas dla nas legenda. Ta starozytna skladnica wiedzy - bezuzytecznej wiedzy, jak twierdzily czarownice - podobno miala byc starsza nawet od Es, ktorego dzieje siegaly niepamietnych czasow. Strazniczki unikaly Lormtu, co wiecej, wydawalo sie nawet, ze zywia do niego odraze. Podobno w Lormcie przebywali tylko uczeni, ktorzy sie tam schronili przed przesladowaniami. Jezeli nawet odkryli cos podczas swoich poszukiwan, z nikim nie dzielili sie swoimi odkryciami. Pojechalem za Kemokiem do Lormtu. Prawda jest, ze mozna rzucic na czlowieka geas, ktory zmusi go do wykonania jakiegos zadania bez mozliwosci sprzeciwu czy oporu. Ja nie rozgniewalem nikogo, kto moglby szukac na mnie podobnej pomsty, a przynajmniej nic o tym nie wiedzialem. Mimo to cos ciagnelo mnie tam jak magnes. Na miejscu zobaczylem budowle, a raczej grupe budynkow, jakiej nigdy dotad nie widzialem. Wysokie mury laczyly cztery kamienne wieze, lecz zaden straznik nie przemierzal blankow i nikt nie pilnowal jedynej bramy. Brama ta byla otwarta i to zapewne od dluzszego czasu, gdyz w tej pozycji utrzymywal ja ziemny wal. Kiedy wjechalem do srodka, wewnatrz ujrzalem tylko tulace sie do murow domki, po czesci w ruinie, ktore niewiele roznily sie od wiejskich chat. Jakas kobieta wlasnie czerpala wode ze studni. Kiedy zapytalem ja, gdzie moge znalezc pana Lormtu, zamrugala ze zdziwienia, po czym usmiechnela sie szeroko i wyjasnila mi, ze nie ma tam kogos takiego, a zyja tam jedynie starcy, ktorzy psuja sobie wzrok wpatrujac sie w rozpadajace sie ze starosci ksiegi. Udalem sie wiec na poszukiwanie Kemoca. Pozniej dowiedzialem sie, ze sprawami zakwaterowania zajmowal sie Ouen (przewodzil on uczonym, gdyz jako najmlodszy byl najbardziej sprawny i czynny) oraz pani Bethalia. Miala ona nader niepochlebna opinie o domowych umiejetnosciach wiekszosci mezczyzn. Spotkalem tam rowniez Wessela, prawdziwy klejnot wsrod sluzacych. To dzieki tej trojce kwitla starozytna skarbnica wiedzy. W grupie uczonych byly rowniez kobiety. Slyszalem o niejakiej pani Nareth, ktora trzymala sie na uboczu, i o znakomitej uzdrowicielce imieniem Pyra. Nikt nie wiedzial, z jakiego klanu i kraju pochodzila ta ostatnia, ale Kemoc bardzo ja cenil za jej wiedze i pomoc, jakiej mu udzielila. Pozostalem z mlodym Tregarthem piec dni, z rosnacym podnieceniem sluchajac opowiesci Kemoca o jego odkryciach. W wiekszosci uczeni byli w podeszlym wieku, zajmowali sie wlasnymi sprawami i dociekaniami i nie mieli dla nas czasu. W nocy przed moim odjazdem z Lormtu Kemoc siedzial naprzeciw mnie przy zniszczonym stole, odsunawszy na bok stos ksiazek oprawionych w zzarte przez korniki deski. Z malej sakiewki wysypal na stol kilka krysztalowych paciorkow, ktore polyskiwaly w blasku lampy. Bezwiednie popchnalem je to tu, to tam, az przed moimi oczami pojawil sie jakis niezrozumialy wzor. Kemoc pokiwal glowa. -Wiec to prawda, Duratanie. Ty rowniez znajdziesz tu wiedze. I wierz mi albo nie, masz talent magiczny - powiedzial. Wpatrzylem sie w niego ze zdumieniem. -Nie jestem dziewczyna... - zaprotestowalem. -Istotnie, nie jestes dziewczyna, Duratanie- odpowiedzial z usmiechem. - Dlatego powiem ci cos. W Lormcie tajemnice moga sie kryc we wnetrzu tajemnic. Czarownice, pomimo calej swojej wiedzy i mocy, sa tylko ludzmi. W swiecie jest nieskonczenie wiele tajnych spraw, o ktorych nie maja pojecia. Poznalem wiele z nich i wkrotce bede mogl kroczyc wlasna droga. Wez je. - Zebral paciorki i na powrot wsypal do sakiewki. - Na pewno ci sie przydadza. Kiedy wyruszylem nastepnego dnia o swicie, pozegnal mnie przy bramie. -Jezeli pokoj zapanuje kiedys w naszym kraju, towarzyszu broni, przyjedz znow do Lormtu, gdyz kryja sie tu prawdziwe skarby, o jakich nie snilo sie najzuchwalszym rozbojnikom ze wschodniego wybrzeza. Niech ci sie szczesci i oby los strzegl twojej tarczy. Lecz jego zyczenie sie nie spelnilo. Miesiac po moim powrocie do gor granicznych, gdy samotnie wyruszylem na zwiady, glaz obruszyl sie pod kopytami mojego wierzchowca i obaj wpadlismy do waskiego wawozu. Mialem jedna szanse na sto, ze ktos mnie tam odnajdzie. Zemdlalem z bolu. A jednak nie przeszedlem przez Ostatnia Brame. Znalazl mnie gluchoniemy mezczyzna, ktory mnie wyciagnal ze szczeliny. Obszedl sie przy tym ze mna bardzo niezgrabnie, przysparzajac mi przerazliwego bolu. Odzyskalem przytomnosc w domu Madrej Kobiety, ktorej sluzyl. Wykorzystujac wszystkie swoje umiejetnosci, usilowala uratowac moja zmiazdzona noge. Wprawdzie rana sie zagoila, ale zdawalem sobie sprawe, ze juz nigdy nie bede chodzil tak jak przedtem i ze Straznicy Graniczni stana na strazy granic Estcarpu beze mnie. Staralem sie codziennie chodzic podparty koslawym kosturem. Ktoregos razu az osunalem sie po takim wysilku na zydel i wtedy podeszla do mnie Madra Kobieta z sakiewka Kemoca w reku. Wyciagnela ja ku mnie, i sarn nie wiedzac dlaczego, po omacku wyjalem z niej kilka paciorkow i rzucilem je na podloge. Przypadkiem wszystkie byly tego samego koloru - niebieskie - i ulozyly sie w wyrazny wzor, grot strzaly wskazujacej na drzwi. Mialem wrazenie, jakby ktos wydal mi ostry rozkaz. Nadszedl bowiem czas, zebym zajal sie sprawami, o ktorych nic nie wiedzialem. -Masz talent magiczny - powiedziala moja opiekunka. - To niespotykane - pilnuj sie, zolnierzu, gdyz niewielu powita cie przyjaznie. - Rzucila mi sakiewke, jakby chciala sie jej pozbyc jak najpredzej. Doszedlem do wniosku, ze powinienem powtornie odwiedzic Kemoca w Lormcie, ale przedtem pomoglem gluchemu niezgrabiaszowi otoczyc murkiem herbarium Madrej Kobiety. Kiedy w koncu odjechalem, zywilem nawet nikla nadzieje, ze znajde w Lormcie cos, co pozwoli mi chodzic rownie dobrze jak dawniej. Lecz gdy znowu wjechalem w wiecznie otwarta brame, dowiedzialem sie, iz Kemoc opuscil estcarpianska skarbnice wiedzy. Ouen powiedzial mi, ze mlody Tregarth byl bardzo podniecony odjezdzajac przed dziesiecioma dniami i nie wspomnial nawet, dokad sie udaje. Nie znalem celu jego podrozy. Bylem zreszta przekonany, ze ze swoim kalectwem stalbym sie dla niego zawada, zamieszkalem wiec w pokoju, ktory przedtem zajmowal, i oddalem do wspolnej kiesy uczonych moje ostatnie oszczednosci. Opanowala mnie slabosc ducha i zlorzeczylem losowi. Niebawem wszakze zaczalem walczyc z rozpacza, od czasu do czasu rzucajac krysztalowe paciorki, ktore podarowal mi Kemoc. Przekonalem sie, iz moge wplywac na ksztalt wzorow, w jakie sie ukladaly, a nawet poruszac nimi za pomoca wzroku. To odkrycie sprawilo, ze spedzalem cale dnie w lektorium, nie majac najmniejszego pojecia, czego wlasciwie szukam. Przeczytalem znalezione w pokoju Kemoca notatki, w ktorych zawarl rezultaty swoich poszukiwan. Niewiele mi one daly, gdyz czulem, ze stanalem u wejscia do labiryntu, w ktorym latwo mozna sie zgubic, zwlaszcza bladzac bez konkretnego celu. Probowalem rozmawiac z jednym z uczonych imieniem Morew, ktory wydal mi sie bardziej przystepny od innych i uznal mnie za swojego ucznia. Gdy odczuwalem potrzebe dzialania, bo nielatwo jest zamieszkac w niszy pelnej ksiag i zwojow, pracowalem na polach, ktore zywily starozytna uczelnie. Cwiczylem zarazem chora noge, zmuszajac sie do chodzenia bez laski. Kiedys odwiedzila mnie Pyra, mimo ze nie szukalem jej towarzystwa, i zaofiarowala mi srodki przeciwbolowe. Uslyszalem od niej slowa pochwaly za wszystko, co zrobilem. Ta kobieta miala niezwykla moc charakteru i tylko przypadkiem dowiedzialem sie, kim byla naprawde. Pewnego dnia, gdy potknalem sie w polu i noga znow zaczela mnie bolec, odnalazla mnie w lektorium. W dloni trzymalem krysztaly Kemoca. Rzucilem je niedbale. Dwa jasnozolte paciorki oddzielily sie od reszty; przede mna lezala para oczu podobnych do ptasich. Wydawalo sie, jakby ozyly na chwile i spojrzaly na Pyre, ktora szybko odetchnela. To wystarczylo. Ujawnila mi sie jej tajemnica, jakby ktos wykrzyczal mi ja na glos. Przenioslem spojrzenie z krysztalowych oczu na oczy uzdrowicielki i powiedzialem do siebie: - Sokolniczka! A przeciez zaden z naszych mezczyzn nigdy nie widzial kobiet tej rasy. Pyra chwycila mnie za reke, odwrocila ja dlonia do gory i uwaznie zbadala wzrokiem, jakby ogladala ktorys ze starozytnych zwojow lezacych na stole. Spochmurniala i puscila ja nagle, mowiac tylko: -Jestes z nimi zwiazany, Duratanie, choc nie wiem, jak i dlaczego. - Potem odeszla szybko. I rzeczywiscie laczyly mnie z tymi tajemniczymi wojownikami jakies niewidzialne wiezy. Ich istoty dlugo jeszcze nie potrafilem odkryc. Czas plynal, a ja nie liczylem dni. Moja moc rosla. To, co obudzilo sie we mnie podczas spotkania ze snieznym kotem, wzmocnilo sie dzieki nieustannym cwiczeniom, podobnie jak wzmocnila sie moja okaleczona noga. Zaczalem poswiecac temu wiecej uwagi, rzucajac krysztalkami, szukajac kontaktu z ptakami i malymi dzikimi zwierzatkami. Przy okazji zyskalem osobistego wasala. Pewnego dnia rozszalala sie burza. Kiedy ucichla, pojechalem na skraj lasu zywym murem otaczajacego Lormt ze wszystkich stron z wyjatkiem drogi i rzeki Es. Dobieglo mnie skomlenie i dopiero po kilku chwilach zorientowalem sie, ze odebralem je umyslem. Kierujac sie nim dotarlem do miejsca, gdzie tkwil zaplatany w gestych kolczastych zaroslach wychudzony pies o kedzierzawej siersci. Bylo to piekne, rasowe zwierze, chociaz teraz pozostala z niego tylko skora i kosci, a jego dluga siersc byla skoltuniona i pelna blota. Nie nosil obrozy. Gdy przedarlem sie przez chaszcze i przy nim uklaklem, wyszczerzyl zeby. Na jego pysku dostrzeglem blizne, byc moze slad po uderzeniu bata. Spojrzalem w te przestraszone oczy i poslalem ku niemu uspokajajace mysli. Obwachal i polizal moje palce. Na szczescie nie podzielil do konca mojego losu. Wprawdzie tez zostal uwieziony jak ja niegdys w gorach, ale poza tym mial tylko jedno czy dwa niegrozne skaleczenia. Odsunalem ciernisty ped jezyny. Pies wstal, otrzasnal sie i zrobil pare krokow. Pozniej obejrzal sie i wrocil do mnie. Jego mysli przepelniala wdziecznosc, ktora bez trudu "uslyszalem". W taki oto sposob spotkalem Rawit, ktora nie byla zwyklym psem. Jej wlasciciel zle sie z nia obchodzil, uwazala wiec ludzi za wrogow, istoty zadajace jej tylko bol. Ale od chwili, gdy do mnie podeszla, nie dzielila nas zadna zapora. Jej mysli plynely bez przeszkod do mojego umyslu, nawet jesli czasami niezupelnie je rozumialem. Ustanowilismy trwala wiez, ktora zdumiewala mnie tak samo jak ja. Od czasu do czasu miewalismy w Lormcie gosci - kilku kupcow przywozacych towary, ktorych nie moglismy wytworzyc na miejscu: sol oraz kesy zelaza dla Jantona, naszego doswiadczonego kowala. Zbaczali tez do Lormtu przejezdzajacy mimo Straznicy Graniczni z wiesciami o przebiegu wojny. Pytalem ich wszystkich o Kemoca i tylko raz spotkalem kogos, kto mial z nim do czynienia - handlarza koni, ktory sprzedal mu torgianczyka. Niczego wiecej sie jednak nie dowiedzialem. Po jakims czasie poczal dreczyc mnie dziwny niepokoj. Nie mogac znalezc sobie miejsca, jalem objezdzac granice lasu okalajacego Lormt; Rawit zawsze biegla obok konia. Wprawdzie Lormt znajdowal sie z dala od gor i nie docieraly tutaj zwiadowcze oddzialy wroga, ale uwazalem, ze takie patrole sa potrzebne. Morew powiedzial mi kiedys, ze nasi przodkowie, ktorzy zbudowali Lormt, otoczyli go strazami Mocy i ze jego mieszkancy nie musza sie niczego obawiac. Mimo to pozyczylem lopate i zniwelowalem ziemny wal, ktory uniemozliwial zamkniecie wielkiej bramy uczelni. W miare jak w mojej duszy wzrastal niepokoj, nabralem zwyczaju rzucania krysztalowych paciorkow kazdego ranka zaraz po przebudzeniu. O dziwo, Rawit zawsze opuszczala wtedy swoje poslanie, stawala w nogach mojego lozka i obserwowala to. I dzien w dzien do mojej reki trafialy tylko te, ktore mialy barwe krwi i dymu gasnacych ognisk. Kiedy jednak sprobowalem opowiedziec Morewowi o moich przeczuciach, starzec potrzasnal tylko glowa i oswiadczyl, ze starozytni dobrze zabezpieczyli nasza siedzibe. Uwierzono mi dopiero wtedy, gdy do Lormtu przybyli Straznicy Graniczni. Nie byli to zwiadowcy ani wyslany z odsiecza oddzial. Ci zolnierze wiezli na koniach caly swoj dobytek. Z ich mysli, a takze z mysli ich kosmatych kucykow wyczulem, ze grozi nam jakies dziwne niebezpieczenstwo. Dowodca Straznikow zgromadzil uczonych, ktorzy zechcieli go wysluchac, oraz miejscowych zagrodnikow i przekazal ostrzezenie, ktore zmusilo zolnierzy do opuszczenia posterunkow. Pagar z Karstenu wyslal przeciw Estcarpowi najwieksza armie, jaka kiedykolwiek widziano w tej czesci swiata. Jej przednie zagony wtargnely juz w gory graniczne na takiej szerokosci, ze w zaden sposob nie mozna bylo powstrzymac najezdzcow. -Ale to juz nie jest nasza wojna - oswiadczyl dowodca. - Albowiem Rada Strazniczek rozeslala wszedzie Wielkie Wezwanie i wszyscy wycofujemy sie do Es. Jezeli chcecie zapewnic sobie bezpieczenstwo, jedzcie z nami. Niech sie wam wszakze nie wydaje, ze bedziemy dlugo na was czekac. Ouen wymienil spojrzenia z innym uczonym i odpowiedzial: -Lormt jest dobrze strzezony, kapitanie. - Wskazal na mury i wieze. - Nie sadze, ze gdzie indziej znajdziemy bezpieczniejsze schronienie niz tutaj. Powinnismy zaufac strazom, ktore tu ustanowiono, gdy umieszczono na swoim miejscu ostatni kamien. Poza tym jest z nami Madra Kobieta, pani Bethalia, ktora wlada moca, choc nie jest czarownica. Kapitan skrzywil sie i zwrocil sie do Jantona. -W takim razie wasi ludzie... - zaczal z wahaniem. Kowal powiodl dookola spojrzeniem. Jeden z wiesniakow potrzasnal przeczaco glowa, za nim drugi. Janton wzruszyl wiec ramionami i rzekl: -Dziekujemy ci, kapitanie. Mieszkalismy tutaj tak dlugo, od tak wielu pokolen, ze gdzie indziej zmarnielibysmy jak sciete przed czasem zboze. -Wszyscyscie oszaleli! - stwierdzil ostro Straznik. Zatrzymal wzrok na mnie i znow zmarszczyl brwi. Tego ranka dwukrotnie wyrzucilem tylko czerwone i szare paciorki. Przygnebilo mnie to tak bardzo, ze wlozylem moja kolczuge i pas. -A ty? - Odczytalem jego mysl i targajacy nim gniew, a potem zdalem sobie sprawe, ze mial prawo czuc uraze do zolnierza, ktory w wojennej potrzebie nie znajduje sie obok towarzyszy. Odpowiedzialem na jego nie wypowiedziane na glos pytanie, gdy kulejac podszedlem do niego. -Kapitanie, w jaki sposob dotarlo do was to Wielkie Wezwanie? - zapytalem. -Odebrala je czarownica i ptaki Sokolnikow - odparl. - Rada zamierza walczyc, ale Strazniczki nie powiedzialy nam, w jaki sposob. Slyszelismy, ze w porcie sa sulkarskie statki. Mozliwe, ze czekaja na tych, dla ktorych nie ma innej drogi jak tylko ucieczka. Czy pojedziesz z nami? Pokrecilem glowa. -Kapitanie, znalazlem tutaj schronienie, gdy nikt inny nie chcial mi go ofiarowac. Zaryzykuje i pozostane w Lormcie. Odjechali w strone rzeki. Uslyszalem jeszcze, jak mowili o tratwach. Dotknalem bramy, ktora teraz swobodnie sie zamykala, i zadalem sobie pytanie, czy bedzie dobrze nas chronic, kiedy rozwscieczeni Karstenczycy dotra do tego niemal zapomnianego przez wszystkich zakatka. Nastepujacy dzien byl przerazajacy. Przed switem obudzil mnie przenikliwy skowyt Rawit. Wszystko, cala przestrzen wokol nas tchnela, pulsowala Moca, przebudzona, skupiona w sobie Moca, szykujaca sie do ataku. Wyczuli to nawet najbardziej roztargnieni sposrod uczonych, podobnie jak okoliczni wiesniacy, ktorzy przybyli calymi rodzinami, aby schronic sie w murach Lormtu. Ouen i ja zaprosilismy wszystkich do srodka. Stary zielarz Pruett zatroszczyl sie o obfitosc darow natury, ktore najbardziej przydawaly sie w niespokojnych czasach. Tymczasem pani Bethalia i Pyra staly obok siebie, a na ich twarzach malowal sie wyraz dziwnego napiecia, jakby staraly sie dostrzec nasza przyszlosc. Najpierw pojawilo sie silne przyciaganie. Zgromadzeni na dziedzincu mezczyzni i kobiety zachwiali sie na nogach i przypadli do ziemi. Ja rowniez to odczulem. Przerazone kuce zarzaly przenikliwie i nigdy przedtem nie slyszalem takiego rzenia, prawie krzyku. Rawit zas zawyla i dolaczyly do niej chlopskie psy. A potem... Przezylem tamten dzien tak jak wszyscy. Nigdy jednak nie znalazlem odpowiednich slow, zeby opisac to, co sie wowczas wydarzylo. Wydawalo sie, ze sama ziemia starala sie pozbyc zarowno nas, jak i wytworow naszych rak. Zapadl gesty mrok, przez ktory nie mogly sie przedrzec promienie slonca. Niebo zaslonila nawalnica chmur czarniejszych od najciemniejszej nocy, rozdzierana przez wielkie, oslepiajace blyskawice. Ktos chwycil mnie za ramie i w blasku blyskawicy zobaczylem Morewa. -One znow to robia - ruszaja gory z posad! - Przywarl do mnie tak mocno, ze wsrod nieustajacego huku zdolalem uslyszec jego slowa. Slyszalem wiele opowiesci o czarownicach i o ich mocy, lecz wtedy dokonaly chyba najwiekszego swojego wyczynu. Doslownie ruszyly z posad poludniowe gory, unicestwiajac Pagara wraz z cala jego armia. Ale na tym sie nie skonczylo. Lasy runely na ziemie, ktora je pochlonela, zginelo mnostwo ptakow i zwierzat, a rzeki porzucily dawne koryta i zaczely szukac nowych. Przezylismy prawdziwy koniec swiata. Straszliwa blyskawica trafila w jedna z wiez Lormtu. Towarzyszyl jej grzmot tak glosny, jak oslepiajacy byl jej blask. Skulilem sie na ziemi i wytezylem wzrok w obawie, ze osleplem. I kiedy zdolalem jednak dojrzec niewyrazne cienie, dziwne niebieskie swiatlo koncentrowalo sie wlasnie na dwoch wiezach. A pozniej kamienne mury, ktore przetrwaly tyle wiekow, zaczely sie rozpadac. Wszyscy, ktorzy znalezli w sobie sily, zeby powstac, rzucili sie ku pozostalym, usilujac odciagnac ich jak najdalej od murow. Wydawalo sie, ze ta orgia zniszczenia trwa cala wiecznosc. Az w koncu nadszedl czas, gdy odnieslismy wrazenie, ze olbrzymia bestia, ktora swymi pazurami zniszczyla nasz swiat, zmeczyla sie wreszcie. Szare swiatlo dnia oswietlalo ziemie, kiedy ponownie spojrzelismy na Lormt. Okazalo sie, ze los nam sprzyjal, chociaz dwie wieze runely, a laczacy je mur przemienil sie w kupe gruzu. Albowiem nikt z nas nie zginal, a tylko nieliczni odniesli lekkie rany; nawet zwierzetom, ktore zgromadzilismy na dziedzincu, nic sie nie stalo. Odczulismy jeszcze cos - tak jak na poczatku przyciagala nas ku ziemi jakas sila, ktorej nie rozumielismy, tak teraz wszystkich napadla taka slabosc, ze stalismy sie jako nowo narodzone dzieci. Ocaleli z katastrofy ludzie mogli poruszac sie tylko bardzo powoli. Dopiero przed zapadnieciem nocy dokonalismy wiec pierwszego odkrycia. Starozytne mury runely, odslaniajac najrozniejsze skrytki, ukryte pomieszczenia i kryjowki, pochodzace moze nawet jeszcze z czasow budowy. Nasi uczeni wpadli w podniecenie. Zapominajac o sincach, zadrapaniach, a nawet ranach, przy ktorych tacy starcy jak oni powinni polozyc sie do lozek, usilowali wdrapywac sie na osuwajace sie wciaz stosy gruzu, zeby wydobyc skrzynie, kufry i zamkniete dzbany siegajace do pasa roslemu mezczyznie. Nadeszly bardzo dziwne dni. Ze szczytu jednej z ocalalych wiez zobaczylismy, ze rzeka Es opuscila dawne koryto. Powalone drzewa w okalajacym Lormt lesie tworzyly bezladne sterty. Okazalo sie wtedy, ze domy zbudowane na otwartej przestrzeni nie doznaly wielkiego uszczerbku. Wieza, w ktora uderzyl pierwszy piorun, byla rozszczepiona az do fundamentow. Staralem sie nie dopuscic do niej uczonych, gdyz z grzechotem nadal spadaly z gory kamienie. Otaczalo ja slabe, migotliwe swiatlo, ktore powoli gaslo. Ocenialem wlasnie rodzaj zniszczen, kiedy Morew przylaczyl sie do mnie. -Wiec legenda mowila prawde - powiedzial, spogladajac w dol. - Czy czujesz ten zapach? Kurz wisial w powietrzu przesyconym silna wonia stechlizny, ktora zawsze wypelniala biblioteke Lormtu. Wyczulem wszakze inny, ostry i gryzacy zapach, od ktorego zanieslismy sie kaszlem. -Quanstal - wyjasnil. - To jedna ze starozytnych tajemnic. Jesienia znalazlem notatke mowiaca, ze w fundamentach kazdej wiezy umieszczono wielkie kule z tego niezwyklego metalu. Mialy uchronic Lormt przed niebezpieczenstwami. I chyba uchronily, skoro przezylismy tamten straszny dzien. Trzymalismy sie jednak z daleka od tych chwiejnych kup kamieni. Wielu chlopow, stwierdziwszy, ze ich domostwa ocalaly, przybylo nam z pomoca. Uczeni byli starzy i slabi, lecz rwali sie do dzialan i trzeba bylo az ich powstrzymywac przed pracami wymagajacymi wiekszych wysilkow. Ja zas, mimo okaleczonej nogi, odkrylem w sobie spore zapasy sil, jakby przepoila mnie nieznana energia. Przez wiele dni wynosilem zawartosc ukrytych dotad pomieszczen i ukladalem w stosy w glownej sali. Doszlo do tego, ze moglismy sie tam poruszac tylko pozostawionymi tam waskimi sciezkami. Trzeciego dnia, gdy szedlem do pracy, Rawit zaskowyczala i odebralem jej mysl. -Rana... pomoc... - Wskazala nosem na obszarpany szczyt drugiej zrujnowanej wiezy. Dostrzeglem tam jakis ruch. Cos zatrzepotalo gwaltownie i dojrzalem ptaka, ktorego noga uwiezla wsrod kamieni. Jedno jego skrzydlo zwisalo bezwladnie, drugim zas bil jak szalony. Ostroznie wspialem sie na wieze. Ptak przestal sie szamotac i znieruchomial. Zyl wszakze, bo zdolalem dotknac mysla jego umyslu i wyczulem w nim przerazenie i rezygnacje. Znioslem sokola na dol, a byla to przedstawicielka tego samego gatunku, ktorego samce przed wiekami staly sie partnerami Sokolnikow. Wprawdzie bez trudu uwolnilem sokolice, lecz jedynie Pyra mogla wyleczyc uszkodzone skrzydlo, niestety, udalo sie jej tylko po czesci. Corka Burzy - dosc wczesnie poznalem jej imie - juz nigdy nie miala latac jak dawniej, stala sie wiec moja nieodlaczna towarzyszka na rowni z Rawit. Pozwalala mi sie dotykac, machala zas ostrzegawczo skrzydlami na widok kazdego innego czlowieka. Traba powietrzna porwala ja z gniazda i sokolica nie wiedziala, skad, z jakiej oddali przyniosl ja straszliwy wiatr. W koncu rozpoczelismy nowe zycie. Do Lormtu wciaz docierali kolejni uciekinierzy, ale gdy tylko odzyskiwali sily, opuszczali te starozytna uczelnie. Nasi uczeni calymi dniami tkwili w bibliotece, tak zaabsorbowani nowo zdobyta wiedza, ze trzeba bylo ich stamtad wyprowadzac na posilki lub na odpoczynek. Byli tak nia pochlonieci, jakby rzucono na nich czary. Pozniej dotarly do nas wazne wiesci. Po wielkim wyczynie, jakim bylo ruszenie z posad poludniowych gor, wiele czarownic - prawie cala Rada - umarlo albo stracilo moc, stajac sie cieniami samych siebie. Jedna z nich sprowadzila do Lormtu pewna mloda kobieta, blagajac o pomoc. Nikt z nas nie umial jej jednak uzdrowic. Dowodca zwiadowcow, ktorzy mieli ocenic zniszczenia bedace rezultatem Wielkiego Poruszenia, powiedzial nam, ze czarownice stracily wladze i ze rzady objal Koris z Gormu. Od niego tez dowiedzialem sie, ze Kemoc z bratem uwolnili siostre z Przybytku Madrosci i ze cala trojka zniknela bez sladu. Jezeli uciekli w strone granicy z Karstenem - czy zgineli, czy znalezli sie w centrum kataklizmu? Czesto zastanawialem sie nad tym wtedy, gdy mialem czas na myslenie o czyms innym niz to, co dzialo sie w Lormcie. Przypadkiem stalem sie strozem strzepow wiedzy o terazniejszosci, a nie o przeszlosci. Przybywajacy starozytnym traktem wedrowcy wciaz pytali mnie o jakis klan, wlosc i tym podobne. Zaczalem wiec gromadzic rodowe kroniki i wkrotce rozeszly sie wiesci o mojej wiedzy dotyczacej klanow i Domow Starej Rasy. Ludzie przybywali z daleka, zeby zobaczyc sie ze mna i zapytac o swoich krewnych. Jeden z nich pojawil sie w moim snie. Kemoc stanal przede mna, reka odsuwajac mgle jak zaslone. Na moj widok na jego twarzy odmalowalo sie zaskoczenie, ktore zaraz ustapilo miejsca usmiechowi. -Duratanie! - zawolal. Czy j ego glos dotarl do moj ego umyslu, czy do moich uszu? Naprawde nie wiedzialem. Powiedzial mi jednak tak wiele, ze znacznie wzbogacil moja wiedze, moglem wiec okazac bardziej skuteczna pomoc tym, ktorzy mnie szukali. Albowiem Kemoc i jego rodzenstwo odwazyli sie wyruszyc na wschod i znalezli tam to, czego szukali - nasza dawna ojczyzne. Wybuchla w niej wojna, gdyz ich przybycie naruszylo rownowage sil. Walczyli teraz z wielkim zlem i ze slugami Ciemnosci. Potrzebowali pomocy kazdego, kto zechcialby z nia pospieszyc - wystarczy wyruszyc na wschod a znajda sie przewodnicy. Kiedy skonczyl mowic, przesunal reka w dol po zaslonie z mgly za soba i rzekl: -Spojrz tu, bracie, a przekonasz sie, ze powiedzialem prawde i ze to nie byl sen. Potem zniknal i jego miejsce zajela ciemnosc. Obudzilem sie natychmiast. Rawit stala na tylnych lapach, opierajac przednie o sciane i poszczekiwala ostro. Nie potrzebowalem jej wskazowek. Sam juz dostrzeglem niebieska smuge na kamieniach, jakby ktos przeciagnal po nich palcem. Kemoc odwiedzal mnie tak niejeden raz, ja zas zapisalem wiernie to, co mial mi do powiedzenia. Dzieki temu dwukrotnie moglem powiadomic przybyszow, ze poszukiwane przez nich osoby wyruszyly przez gory na wschod. Okazalo sie bowiem, iz pekl jakis starozytny czar, ktory uniemozliwial ludziom naszej rasy nawet myslenie o tej stronie swiata. Doszly nas sluchy o calych domach - a nawet rodach - ktore zabieraly swoj dobytek i kierowaly sie do naszej dawnej ojczyzny. Skrzetnie to wszystko notowalem. Teraz toczyla sie tam wojna, chociaz inna niz te, ktore znalismy, Kemoc wyjasnil mi, ze moce Ciemnosci, dotad uspione lub uwiezione, obudzily sie nie tylko w Escore, ale wszedzie. A oto jedna z historii, ktora sam mi opowiedzial po powrocie z podrozy w nieznane. Dotyczy ona rowniez innych osob i Kemoc uzupelnil ja, zanim przekazal w moje rece. Dowiedzialem sie z niej o morzu - dotychczas mialem o nim niewielkie pojecie - i o niebezpieczenstwach, jakie moga tam zagrazac. Bylo to w miesiacu Peryton i w powietrzu czulo sie juz ostry powiew nadchodzacej zimy. Zakonczylismy zbiory i znow moglem powrocic do tego, co stalo sie trescia mojego zycia, czyli do pracy nad Kronikami Lormtu. Wtedy wlasnie przybyla do nas grupa podroznych, ktorej przewodzil Kemoc Tregarth, moj dawny towarzysz broni z czasow, gdy sluzylem w Strazy Granicznej. Opowiedzial mi historie o polowaniu na slugi Ciemnosci na dalekim poludniu, ktorego wcale nie znamy, tak jak kiedys nie znalismy Escore na wschodzie. Dlatego pospiesznie dolaczylem ja do rosnacego zbioru opowiesci o naszych losach po Wielkim Poruszeniu. W ten sposob bowiem zmniejszamy nasza ignorancje i poglebiamy wiedze. ROZDZIAL PIERWSZY Ciemne niby olow niebo ciezko zawislo nad grubymi, zniszczonymi przez czas murami zachodniej wiezy zamku. Przez cala noc padal deszcz i ponury, szary swit przyniosl ze soba niewiele swiatla. Blask dwoch lamp palacych sie w komnacie na wiezy ledwie rozjasnial mrok. Mlodzieniec siedzacy na szerokiej lawie pod oknem wpatrywal sie w zachmurzone niebo. Odezwal sie nie odwracajac glowy:-Cztery statki w przeciagu czterech miesiecy... - Zdawalo sie, ze glosno mysli. Potem zapytal: - A jak bylo przedtem? Co o tym mowia wasze kroniki? Wysoki mezczyzna poruszyl sie w rzezbionym krzesle ustawionym w nogach stolu. -Od czasow kolderskiej wojny nie bylo takich przypadkow. O tak, tracilismy statki, ale zawsze w roznych rejonach morza, nigdy w tym samym. Nie mielismy tez niezbitych dowodow, ze zrobily to zle moce. Stracilismy w ten sposob szesc korabiow. Piec z nich odnalezlismy w roku Skrzydlatego Byka - za czasow mojego ojca. Osberic zamierzal wyslac ekspedycje na poszukiwania, lecz niedlugo potem Kolderczycy zdobyli Gorm i mielismy co innego na glowie. Ja jednak Poslalem gonca do Lormtu z prosba, by przewertowano przechowywane tam kroniki. Twoj kronikarz, panie Kemocu, obiecal nas przyjac, kiedy tylko zbierze zawarte w nich informacje... -Kronikarze Lormtu mogli niewiele wiedziec o tym, co dzialo sie na morzu. Jednak zgadzam sie z toba, ze jesli cos zanotowali, to Duratan na pewno to odnajdzie. Czy przetrwaly wsrod was legendy o podobnych wydarzeniach, ktore mialy miejsce przed wojna z Kolderem? Jasnowlosy mezczyzna wzruszyl ramionami, rozkladajac bezradnym gestem rece. -Nasze kroniki znajdowaly sie w Sulkarze. Kiedy Osberic zniszczyl port i zarazem armie kolderskich zywych trupow, one takze ulegly zniszczeniu. -Czy wasi ludzie uwazaja, ze zawsze ten sam rejon morza sprawia wrazenie przekletego? - Kobieta w dlugiej, skromnej, szaroniebieskiej sukni pochylila sie nieco do przodu i brosza spinajaca jej szate oraz sciskajacy szczupla talie pas zaiskrzyly sie w blasku lampy. -Tak. Statki zawsze gina na poludniu - odparl jasnowlosy. - Nawiazalismy stosunki handlowe z Varnem i to bardzo korzystne. Spojrzcie na to. - Obrocil lekko stojacy przed nim kielich i naczynie zalsnilo teczowym blaskiem. Jego czasza byla doskonale owalna, nozka zas miala forme ukwieconej galezi. Galazki i platki kwiatow pokrywaly szronem malenkie zlote kuleczki. -To varnenski wyrob - ciagnal. - Wystarczy przywiezc w calosci dwanascie takich kielichow, sprzedac je temu, kto da wiecej, a statek moze wyplywac tylko dwa razy w roku. Widzieliscie fontanne w Ogrodzie Jednorozca. To Bretwald ja przywiozl. W powrotnej drodze napadli go kolderscy piraci. Wszystkie jego mapy i wiedza... - Znow wzruszyl ramionami - ... przepadly. Dopiero po zdobyciu i ostatecznym unicestwieniu Kolderu niektorzy z nas odwazyli sie ponownie wyruszyc na poludnie. A przeciez Varn nie musi byc jedynym portem, ktory kupcowi oplaca sie odwiedzic. Moga byc jeszcze inne. W rezultacie mamy opustoszale, nie uszkodzone statki i nie wiemy, co sie stalo z ich zalogami. Ja twierdze, a wielu zgadza sie ze mna, ze to sprawka mocy - i to zlej mocy. Albo Kolderczykow... Slyszac to ostatnie slowo zgromadzeni przy stole ludzie poruszyli sie lekko. Kemoc wreszcie odwrocil glowe i spojrzal na nich. Jasnowlosy mezczyzna, ktory z nim rozmawial, to Sulkarczyk Sigmun, kapitan znany wsrod zeglarskiej braci ze szczesliwych wypraw. Przed dwoma laty odznaczyl sie odwaga w walce z piratami i zwabiajacymi statki na skaly rozbojnikami, ktorych glowna kwatera miescila sie na wyspach w poblizu poludniowej granicy Karstenu. Na prawo od niego usadowila sie pani Jaelithe i to imie przywolywalo wiele wspomnien: ta dawna czarownica wyrzekla sie mocy, zeby poslubic cudzoziemca, Simona Tregartha, tego samego, ktory odchylil sie teraz w krzesle i mruzac oczy spogladal na Sigmuna. Tego dnia nie wlozyl kolczugi, ale i tak zawsze robil wrazenie, iz chwyci za bron, gdy tylko trabka zagra do ataku. Mezczyznie, ktory zasiadl w glowie stolu, polozono na rzezbionym krzesle poduszke, przez co jego oczy znalazly sie prawie na tym samym poziomie co oczy reszty obecnych. Koris z Gormu byl faktycznym, jesli nie nominalnym wladca Estcarpu. Obok niego ulokowala sie pani Loyse, ktora swego czasu rowniez zaslynela w boju. Wreszcie kobieta, siedzaca obok pustego krzesla, ktore przedtem zajmowal Kemoc... Mlody Tregarth obserwowal ja teraz uwaznie: jakby staral sie osadzic, czy nie zbliza sie pora, by odeszla i zanurzyla sie w sadzawce na srodku otoczonego murem ogrodu dla odswiezenia sie w wodzie, jak tego wymaga jej kroganska krew. Zauwazyla niespokojne spojrzenie swojego malzonka i usmiechnela sie lekko, chcac go uspokoic. -Rada Strazniczek nic nie zrobi - stwierdzil bez oslonek Koris. - Staraja sie tylko odzyskac to, co stracily, czyli zwiekszyc swoja liczebnosc i odzyskac moc, ktora postradaly ruszajac gory z posad. Sigmun rozesmial sie chrapliwie. __ O, tak, powiedziano mi to od razu, gdy tylko poprosilem o audiencje. Ale oswiadczam wam - cos zlego dzieje sie na poludniu. A nieznane zlo zawsze rosnie w sile. Jezeli Kolderczycy - moze garstka tych, ktorzy byli w polu, gdy zniszczono ich gniazdo - znowu szykuja sie do ataku... - Zacisnal w piesc reke, ktora przed chwila tak delikatnie dotykal zlotego kielicha. Koris wygladzil reka cienka pergaminowa mape, ktora zakrywala trzecia czesc stolu. Przejechal palcem wzdluz granicy Karstenu (wrogiej od wiekow krainy, w ktorej teraz panowal chaos) az do gor wschodnich, muskajac palcem wybrzuszenia i zaglebienia oraz zarys delty rzeki o licznych doplywach. -Tylko tyle znamy. - Sigmun wzrokiem sledzil palec seneszala. - I niewiele ponad to... - Wyciagnal noz z pochwy i zakreslil nim obszar polozony jeszcze dalej na poludniu. - To dzikie, zdradzieckie wybrzeze, ktore sprawia wrazenie niezamieszkanego. Nie zauwazylismy tam ani lodzi rybackich, ani domow w glebi ladu. Poza Varnem, o tutaj - uderzyl nozem w brzeg morza tam, gdzie linia ciagla przeszla w skupisko kropek - sa niebezpieczne plycizny i rafy, ktore ktos mogl umiescic celowo, aby wabic nieostroznych podroznikow. Po dotarciu do tego miejsca wyplywamy na otwarte morze. Nikt dotad nie nakreslil map tego wybrzeza. Wszystko wskazuje na to, ze Varn to bardzo stary kraj. Jego mieszkancy nie sa Karstenczykarni, nie naleza tez do zadnej znanej Sulkarczykom rasy. Nie lubia morza - a raczej sie go obawiaja - chociaz nie wiemy, dlaczego. -Oni boja sie morza - rzekl w zamysleniu Kemoc. - Lecz jednak to na drodze do Varnu lub w jego poblizu znikaja wasze statki. Zdaje sie, ze mieszkancy tej krainy obawiaja sie morza nie bez powodu. Czy znacie jakies ich opowiesci dotyczace tych spraw, historie, ktore opowiada sie w karczmach, gdy trunek rozwiazuje pijacym jezyki? Sigmun usmiechnal sie krzywo. -Och, my takze o tym pomyslelismy, panie Kemocu. Zawsze uwazalismy, ze my, Sulkarczycy, mamy mocne glowy i wytrzymale zoladki, a jeszcze zaden z nas nie widzial pijanego Varnenczyka. Zreszta trzymaja sie z dala od wszystkich i nie zadaja z cudzoziemcami. Wprawdzie grzecznie ich witaja i handluja z nimi, ale nie mowia wiecej niz to konieczne. -Kolderczycy... - jakby bezwiednie szepnal Simon Tregarth. - Niedawno dotarly do nas pogloski, ze nadal przebywaja w Alizonie, wsrod swoich dawnych zamorskich sojusznikow. Lecz to, o czym mowisz, nie przypomina ich dzialan. -Czyz nie powiedziales, kapitanie, ze traciliscie statki jeszcze przed wojna z Kolderem? Nie, mysle, ze w tym kryje sie cos innego. - Pani Jaelithe z zastanowieniem krecila glowa. -Ale to nie zmienia istoty sprawy - przemowil teraz Koris. - W jaki sposob moglibysmy wam pomoc, kapitanie? Nasze oddzialy moga walczyc glownie na ladzie. Poza tym nadal musimy patrolowac granice z Alizonem. Jedynie Sokolnicy umieja bic sie tak samo dobrze na ladzie jak i na morzu. Moglibysmy jednak zwerbowac tylko kompanie Sokolnikow, poniewaz maja swoje wlasne problemy. Pragna zalozyc nowe Gniazdo - mowia, ze zrobia to za morzem. To ich sprawa i nie sadze, zeby szybko odpowiedzieli na wezwanie do walki z nieznanym wrogiem, ktorego jeszcze nikt nie widzial, aby ratowac waszych zaginionych zeglarzy. Nie moge tez ogolocic z wojska naszych granic na podstawie tak niklych dowodow. Okrety, ktorymi dowodzicie, naleza do was, Estcarp ma jedynie lodzie rybackie i kilka statkow handlowych. Coz wiec moglibysmy wam zaproponowac? -Tak, to prawda, to wszystko prawda - odpowiedzial pospiesznie Sulkarczyk. - Ale ja szukam u was wiedzy. Uwazam bowiem, a takze czlonkowie naszej Rady Morskiej, ze niektore z tych tajemniczych zaginiec - a moze wszystkie - maja jakis zwiazek z Moca. Jezeli mieszkancy Estcarpu nam w tym nie pomoga, bedziemy zmuszeni gdzie indziej szukac pomocy. Slyszalem, w jaki sposob walczyliscie w Escore - czy nie jest mozliwe, ze daleko na poludniu, dokad jeszcze nikt z nas nie dotarl, gdzie lad wybrzusza sie do morza, nie mogli schronic sie poplecznicy i sludzy Ciemnosci? Co o tym powiesz, pani? - Postukal znow czubkiem noza w mape. Ten rejon byl pusty, widac bylo tylko wijaca sie linie, ktora mogla stanowic czesc jakiejs wyspy, i kropki oznaczajace nieznana polac kontynentu. Ta, do ktorej sie zwrocil, oparla glowe o wysokie oparcie swojego krzesla i zamknela oczy. Wszyscy wiedzieli, ze chociaz czarownice nie chcialy zwrocic jej klejnotu, Jaelithe nie utracila mocy, ktora wladala przed zamazpojsciem. Kiedy ponownie otworzyla oczy, przeniosla spojrzenie poza stol i wszyscy utkwili wzrok w ciemnym kacie, skad obserwowalam te narade jak krotka sztuke odgrywana podczas swieta plonow. Kazdy moglby zapytac, czy w ogole mialam prawo tu przebywac. -Destree mRegnant... - Nazwala mnie po imieniu i moze dawne opowiesci mowily prawde, ze jesli wladca mocy zna czyjes imie, moze go sobie podporzadkowac. Albowiem zdalam sobie sprawe, ze podchodze do stolu, czujac na sobie wzrok wszystkich siedzacych. Oczy Sigmuna plonely; zacisnal wargi, jakby z wielkim trudem powstrzymywal slowa cisnace mu sie na usta. W tym towarzystwie to wlasnie on mogl byc moim nieprzyjacielem. Sulkarczycy rowniez posluguja sie moca na swoj wlasny uzytek, lecz tylko w sprawach dotyczacych morza i w pewnym stopniu - pogody. W dodatku ich nieliczne Madre Kobiety sa bardzo dumne ze swego talentu i odnosza sie do obcych rownie niezyczliwie jak estcarpianskie czarownice. Reszty obecnych nie umialabym osadzic. Wiedzialam jedynie, ze kazde na swoj sposob zlamalo obyczaje swego ludu i dlatego nie mialo uprzedzen wobec rzeczy nowych i dziwnych. -Pani - pozdrowilam ja w tradycyjny sposob, zgodny z jej dawnym statusem, pochylajac glowe i skladajac rece na wysokosci piersi. Ku mojemu zaskoczeniu odwzajemnila to pozdrowienie, jakbym byla jej rowna. Wzbudzilo to moj niepokoj, poniewaz nie chcialam, zeby ktokolwiek uwazal mnie za kogos znaczniejszego, niz naprawde bylam. Orsya z wodnego ludu Kroganow odsunela nieco krzeslo, pozwalajac mi w ten sposob podejsc blizej do stolu. Koris jeszcze raz wygladzil lezaca na nim mape. -Co widzisz? - zapytala ostro pani Jaelithe. Moje rece byly rownie zimne jak dreszcz, ktory przebiegl mi po plecach. A jesli teraz zawiode? Wprawdzie poddala mnie probie, kiedy bylysmy same, i wtedy poszlo mi latwo, ale nigdy nie kontrolowalam i nie bede w pelni kontrolowac tego wrodzonego daru. Odetchnelam gleboko i pochylilam sie, kladac dlonie na prawie pustej czesci mapy. Staralam sie myslec o morzu, oczami wyobrazni zobaczyc jego wiecznie wzburzone wody, znizajace lot i szybujace w gorze ptaki, istoty zyjace w glebinach. Nagle poczulam dotyk morskiej piany na policzku, wciagnelam do pluc slone powietrze i uslyszalam odwieczny szum fal. Mialam wrazenie, ze znalazlam sie wysoko nad morzem. Nie szybowalam jak ptak, lecz kroczylam po jakims niewidzialnym powietrznym szlaku. Spojrzalam w dol. Zauwazylam wyspy - bylo ich tak wiele, jakby jakis gigant zebral garsc kamykow roznej wielkosci i cisnal je do morza, nie dbajac o to, gdzie upadna. To byly tylko skaly; niektore ledwie widoczne nad powierzchnia wody, inne znacznie wieksze, sterczaly wysoko spomiedzy fal. Lecz na zadnej nic nie roslo - lezaly tam tylko martwe, rozkladajace sie morskie stworzenia, jakby samo morze wyplulo te wyspy ze swych glebin. Podnioslam wyzej wzrok. Troche dalej dostrzeglam na niebie jaskrawe plomienie. Wytezylam wole i zblizylam sie do nich. Ujrzalam lawe splywajaca po zboczach stozkowatej gory i prosto do morza. Woda wokol wrzala i zamieniala sie w pare. Oprocz tego dostrzeglam jeszcze cos - cos nienaturalnego i niebezpiecznego, rozdzieranego i rozszarpywanego przez stwarzajace je sily. To, co ledwie musnelam, bylo bezksztaltne, ale nie mialo nic wspolnego z wyspami i morzem. Wyczuwalam, ze sie rodzi, ze dopiero powstaje. Po co, w jakim celu? Te; narodziny byly nienaturalne, a cel tak obcy, ze nawet nie umialabym okreslic go slowami. Wiedzialam wszakze, ze to cos zagraza wszystkiemu, na co spogladalam z gory - nawet niespokojnemu, rozgrzanemu morzu. Znalazlam sie znow w komnacie na szczycie wiezy i spojrzalam tylko na pania Jaelithe. -Czy zobaczylas to, pani? Skinela glowa. -Czy poczulas? -Poczulam - odparla. Oderwalam rece od pergaminowej mapy. Nagle poczula wielkie oslabienie i zmeczenie, chyba nawet zachwialam sie na nogach, bo Orsya wziela mnie za ramie i podprowadzila dc pustego krzesla pana Kemoca. Ale to pani Jaelithe przyciagnela do siebie varnenski kielich, nalala don wina ze stojacego obok dzbanka i popchnela ku mnie. Balam sie podniesc ten cenny przedmiot, ktory latwo moglam zgniesc w rozdygotanych rekach. Wreszcie kto inny przytknal mi go do ust, tak ze moglam sie napic. Wind zaspokoilo silne pragnienie, ktorego nagle doznalam, i rozgrzalo moje zdretwiale z zimna cialo. Jak zawsze, kiedy poslugiwalam sie moim darem, ogarnal mnie bowiem chlod. -Sa tam nowo narodzone wyspy - Pani Jaelithe odpowiedziala na nie wypowiedziane glosno pytania zgromadzonych. - Jest tam rowniez wulkan, ktory wynurzyl sie z glebi morza... -Znamy takie zjawisko, widywalismy je od czasu do czasu - wtracil Sigmun, gdy urwala. -Ale tam jest jeszcze cos. Cos groznego i nieznanego! Na chwile zapadla cisza. Przerwal ja Sigmun, ja zas nie bylam az tak wyczerpana, bym nie zauwazyla jego gniewnego spojrzenia. Sprowadzono mnie tutaj pomimo jego protestow i wykorzystanie mojego talentu dotknelo go do zywego. -Pani, czy mozna zaufac biegowi blednej gwiazdy? -Destree... - wyciagnela ku mnie reke poprzez stol. Zrobilam to samo i jej cieple palce zacisnely sie na moich. - ... zobaczyla, a ja dzielilam z nia jej wizje. Czyzbys zgadzal sie z moimi dawnymi towarzyszkami, ze nie wladam juz moca? Zaczerwienil sie, ale zdawalam sobie sprawe, iz nie zmienil swojego stosunku do mnie i nigdy nie zmieni. Bylam juz zmeczona tym strachem i podejrzliwoscia, z jaka zawsze mnie traktowano. Sigmun otworzyl usta, jakby chcial powiedziec cos jeszcze nieprzyjemniejszego, lecz powstrzymal sie po namysle. Pan Simon zas pominal milczeniem slowa Sulkarczyka, wracajac do sedna. -Co to takiego? Kto moze kontrolowac tak wielka moc i stworzyc wulkan? -A kto ruszyl gory z posad? - odpowiedzial pytaniem zasepiony Koris. - Widzielismy to juz za naszych czasow w naszym kraju. -Czarownice? Tak daleko na poludniu? - Kapitan Sigmun podchwycil jego slowa z takim grymasem, jakby ugryzl kwasne jablko. Kemoc stanal za krzeslem swojej malzonki i polozyl jej rece na ramionach. -W Escore spotkalismy Adepta, przy ktorym nasze czarownice sa jak niedouczone czeladniczki. A nie byl on jedynym w owych zamierzchlych dniach, kiedy toczyla sie walka o wladze. Nie wiemy, kto ani co znajduje sie na poludniowych krancach kontynentu. Twierdze jednak, iz musimy sie tego dowiedziec i to jak najszybciej. Juz sam fakt, ze znikaja tam ludzie i znajdujemy opustoszale nie tkniete statki, nakazuje to wyjasnic. Jednak pan Koris slusznie zauwazyl, ze nie mamy dosc ludzi, aby wyslac ich w nieznane. Poniewaz to cos jest na wyspach, wiec nalezaloby udac sie tam morzem. A najpierw przeprowadzic zwiad. -Wlasnie tak trzeba zrobic. - Kapitan Sigmun pokiwal energicznie glowa. - Ale wsrod zwiadowcow powinien byc i ktos obdarzony talentem magicznym. Znamy wulkany i nowo powstale wyspy, lecz jesli dala im poczatek czyjas wola - dla pewnosci musimy miec do pomocy jakiegos wladce mocy. Wtedy wszyscy spojrzelismy na pania Jaelithe, gdyz najlepiej z nas wszystkich poslugiwala sie moca. -Trzeba sie nad tym zastanowic - odparla. Seneszal Koris zaczal cos mowic, gdy nagle pan Kemoc porwal swoja zone na rece. Orsya bardzo zbladla, a jej oddech stal sie slaby i nierowny. Kemoc bez slowa pospieszyl do wyjscia. Wiedzielismy, ze jak najszybciej musiala znalezc sie w wodzie. Lud Kroganow powstal wskutek ingerencji ktoregos z Wielkich Adeptow w prawa natury. Juz sama obecnosc Kroganki wsrod nas mogla byc dowodem, ze moc jest w stanie przywolac z morza ogien i lawe. Kapitan Sigmun wstal i oswiadczyl, iz musi sie spotkaj z trzema innymi sulkarskimi dowodcami. Uznano wiec narady za zakonczona. Tylko pani Jaelithe nie podniosla sie z krzesla i nadal trzymala mnie za reke, chociaz jej malzonek i pan Koris opuscili komnate. -Opowiedz mi dzieje swojego zycia - poprosila cicho, moze nie chcac, by uslyszeli ja inni. Odwrocilam oczy i dluga chwile wpatrywalam sie w kielich z Varnu, zanim odpowiedzialam: -Nazwalas mnie moim pelnym imieniem, pani. Czy nie slyszalas tez, w czym kryje sie moja hanba? Tylko w polowie naleze do Domu Regnant. Nawet moja matka, zanim umarla w pologu, nie umialaby wiecej powiedziec. Rozbojnicy zwabili na skaly statek, na ktorym plywal jej klan... Na poly zapomnialam o pani Loyse, ktora teraz poruszyla sie i zapytala ostro: -Bandyci z Verlaine? -Nie - odparlam krecac przeczaco glowa. - Bylo to za morzami. Znajdowalo sie tam gniazdo piratow, ktorzy napadali na statki albo powodowali katastrofy. Mezczyzni, ktorzy dotarli na brzeg, zostali scieci, kobiety zas... - Milczalam wymownie jakis czas; wyczulam, ze dobrze mnie zrozumiano. Podjelam:- Sulkarczycy wyslali przeciw piratom trzy okrety. Mieli ze soba prawdziwa czarodziejke i oddzial Sokolnikow. Odnalezli moja matke w miejscu ciemnych mocy... prawdziwej Ciemnosci. Piraci zlozyli ja w ofierze... Pani, ona nawet nie mogla powiedziec, co ja spotkalo w tym strasznym miejscu poza tym, ze stala sie igraszka czegos, co herszt bandy chcial sobie pozyskac, i ze stanowila zaplate za te przyjazn, zreszta jej poprzedniczki spotkal taki sam los. -Moja matka... stracila rozum. Sulkarczycy wyswiadczyliby jej przysluge, gdyby zabili ja od razu. Ale wyprawa sulkarska dowodzil jej narzeczony, Wodan sFayre, ktory zabral ja z powrotem w nadziei, ze uda sie ja wyleczyc. -W Quyath zyla wowczas pewna uzdrowicielka, w ktorej zylach plynela krew dawnych mieszkancow Arvonu. Wodan zawiozl do niej moja matke. Lecz owa kobieta nie chciala jej pomoc. Oswiadczyla, ze dusza nieszczesnej zawladnely zle moce i ze z narzeczonej Wodana sFayre pozostal tylko zywy trup. On jednak w to nie uwierzyl i umiescil ja na pewnej wyspie pod opieka swojej siostry i mojej niezameznej ciotki. Opiekowaly sie nia az do moich narodzin. Wtedy ta, ktora nosila cialo mojej matki jak plaszcz, umarla, ja zas przezylam. Ale Sulkarczycy nigdy mi nie ufali. Moj talent - umiem jasnowidziec i dalekowidziec - rozkwitl, gdy ledwie nauczylam sie mowic. Juz wtedy przekonalam sie, ze nie jest to dar, ale przeklenstwo, poniewaz moje przepowiednie szkodzily ludziom, ktorzy mnie o nie prosili. -W ubieglym roku rodzony brat Sigmuna imieniem Ewend wypil za duzo w jednym z zajazdow w Es. Wtedy zobaczyl mnie przypadkiem. Przybylam tam bowiem, zeby zapytac Czarownice, czy moim ojcem byl jakis sluga Ciemnosci. Musze wam wyjasnic, ze jesli jasnowidze dla siebie - a czasami cos mnie do tego zmusza - wychodzi mi to na dobre, lecz inni drogo za to placa. Ewend zobaczyl, dokad poszlam, i dopadl mnie w moim pokoju. Oswiadczyl wtedy, ze zna sposob na pozbawienie czarownicy jej mocy i ze to zrobi. I dodal, ze powinnam mu za to podziekowac. Kiedy rzucil sie na mnie - mialam widzenie i wykrzyczalam mu je. Przestraszyl sie nie na zarty, bo powiedzialam o czyms, co uwazal za swoja wielka tajemnice. Puscil mnie zaraz, gdyz oprocz tego posluzylam sie tez moja jedyna bronia, grozba, ze przepowiem dla niego straszna smierc i ze ta przepowiednia sie sprawdzi. -Wkrotce potem, zanim zdazyl wytrzezwiec, odnalazl! go Sigmun. Ewend opowiedzial bratu, jaka smiercia mu zagrozilam. I wierz mi, pani, ze naprawde go nie przeklelam ani go nie zaczarowalam, a mimo to w przeciagu miesiaca zginal taka wlasnie smiercia. -Sigmun mysli, ze umiem zabijac mysla i slowami. Sulkarczycy z jego klanu boja sie mnie i nienawidza. Przyprowadzil mnie tutaj wylacznie dlatego, gdyz uwaza, ze jesli jest to sprawka ciemnych Mocy, ja, ktora mam w sobie ich czastke, moge stac sie bronia w walce z nimi, albo przynajmniej zakladniczka. Jego krewni lekaja sie czarostwa, toleruja tylko magie lecznicza i czary wywierajace wplyw na wiatr i fale. Wierza rowniez, ze mozna przeklac czlowieka. Tylko dzieki temu jeszcze zyje. Sa przekonani, ze rzucilabym na nich klatwe i ze drogo zaplaciliby za zabicie mnie. -A co ty o tym wszystkim sadzisz? - zapytala pani Jaelithe. - Czy wierzysz, ze splodzil cie sluga Ciemnosci i ze zagrazasz wszystkim, ktorzy sluza Swiatlu? Potarlam czolo reka, jakbym w ten sposob mogla usunac bol glowy, ktory zawsze nadchodzil po transie. -Pani, nie mam pojecia, w co powinnam wierzyc. Wiem tylko, ze w Dolinach High Hallacku jest wiele miejsc Dawnego Ludu - i ze w jednych przetrwaly dobre moce, w innych zas zle. Przyslowie mowi, ze dobro nie znosi zla. Jako dorastajaca dziewczyna udalam sie do swiatyni Gunnory, opiekunki kobiet, ktora pomaga wszystkiemu, co dobre. Weszlam do swiatyni i nie wypedzil mnie stamtad zaden atak na moj umysl czy cialo. Powiedzialam, ze pragne dowiedziec sie, kim jestem - jezeli sluze zlu, niech Gunnora doda mi odwagi, zebym mogla popelnic samobojstwo - a jesli dobru, niech da mi znak potwierdzenia. -Wtedy to spadlo skads z gory, dokad nie moglam siegnac wzrokiem, prosto w moje wyciagniete rece. - Siegnelam po omacku za pazuche i wyjelam gladki, zimny kamyk, z ktorym nigdy sie nie rozstawalam. Pokrywaly go niewyraznym wzorem zylki. Gdy wpatrywalam sie w nie albo probowalam je skopiowac na pergaminie, zamazywaly sie i zdawaly poruszac. Kamyk mial barwe dojrzalego zboza. W jego gornej czesci znajdowal sie otwor i mozna bylo go nawlec na sznurek. Pani Jaelithe spojrzala na dziwny wisior i - jakby nie mogac sie oprzec nieznanej sile - zblizyla do niego palec, ale nie dotknela. Malzonka Korisa krzyknela, widzac iskre przeskakujaca miedzy czubkiem palca a kamykiem. Pani Jaelithe zas siedziala nieruchomo przez dlugi czas - albo tak mi sie wydawalo. Pozniej oswiadczyla: -Niech spokoj powroci do twojego serca, gdyz nie moze tego nosic nikt skazony zlem. Moim zdaniem ten dar Gunnory oznacza, ze nadejdzie taki czas, Destree, kiedy na pewno dowiesz sie wielu rzeczy. ROZDZIAL DRUGI Nigdy nie dowiedzialam sie, co jeszcze chciala powiedziec, by dodac mi otuchy, gdyz nagle powietrzem targnal glosny krzyk i poslaniec wbiegl do komnaty tak szybko, ze omal nie runal przed nami na twarz. Wzywano nas na dziedziniec. Zeszlismy na dol. Stal tam spieniony kon, a ten, kto tak go zajezdzil, rozmawial z panem Simonem. Niebawem dolaczyl do nas kapitan Sigmun.-... dziwny statek, takiego nigdy nie widzielismy! Przyholowal go Harwic z "Morskiego Jezdzca". Na pokladzie nie bylo nikogo. -Barka doplyniemy predzej. Jest nas dosc, zeby wioslowac. - Sigmun chwycil gonca za ramie. - Kiedy wplyneli do portu? -O swicie, kapitanie - odparl mezczyzna, ktory najwidoczniej byl Sulkarczykiem. - Dwukrotnie zmienialem konia... -Tak, poplyniemy barka! - rozkazal seneszal. - Zaloga juz tam jest. Zamierzalem bowiem poplynac w gore rzeki do drugiej wiezy strazniczej. W ten to sposob wszyscy znalezlismy sie na pokladzie, poniewaz nikt nie osmielilby sie zabronic tego zadnej z osob, ktore wziely udzial w naradzie na wiezy. Kiedy odbilismy od nabrzeza, nawet Simon Tregarth, Kemoc i Sigmun chwycili za wiosla. Pan Koris zas stal przy sterze. Bylo to nielatwe zadanie, gdyz rzeka Es to w ogole licznie uczeszczany szlak wodny, l a przestrzen miedzy miastem i brzegiem jest zatloczona zawsze. Minelismy wiele obladowanych barek, ktore pospiesznie usuwaly nam sie z drogi, gdy stojacy na dziobie poslaniec zadal ostrzegawczo w rog. Na naszym stateczku panowal tlok, bo wzielismy na poklad podwojna liczbe wioslarzy, ktorzy co jakis czas zmieniali sie przy wioslach. Zapadl juz mrok i zblizala sie noc, kiedy wiejacy od ladu wiatr powiadomil nas, ze zblizamy sie do celu podrozy. Swiatla pochodni wyzlocily wode przed nami, gdy podplywalismy do przystani dla lodzi urzedowych. Podczas podrozy niewiele ze soba rozmawialismy. Mogloby sie wydawac, ze wszyscy mamy dar jasnowidzenia i staramy sie odgadnac, co nas czeka. Lecz jesli nawet tak bylo, to te sprawy pomijalismy zgodnym milczeniem. Z przystani poszlismy prosto do niewielkiej stanicy, bedacej siedziba zarzadcy portu. Znalezlismy go siedzacego przy stole zawalonym zwojami pergaminowymi, zastawionym kubkami (niektore jeszcze byly nie oproznione) i talerzami z resztkami posilku. Na widok pana Simona i seneszala urzednik zerwal sie gwaltownie, w zmieszaniu potracajac mieczem metalowy dzban do wina i zrzucajac go na podloge. Pospiesznie ich pozdrowil uniesieniem reki i wezwal sluzbe, by uprzatnela stol; druga reke oparl przezornie na zwojach. Z ciemnych zakatkow komnaty wyniesiono krzesla dla Tregartha i dla Korisa. Reszta z nas, z wyjatkiem Sigmuna, ktory postanowil stac, zadowolila sie dwiema lawami. Ulokowalam sie na jednej razem z pania Loyse, druga zas zajal Kemoc i Orsya, ktora znow wygladala zdrowo i patrzyla czujnie; mimo to maz nadal podtrzymywal ja ramieniem. -Co ze statkiem? - zapytal bezzwlocznie pan Simon. -Jest zakotwiczony przy Gormie, panie. -Ach tak... - prawie syknal starszy Tregarth. Gorm byl martwa wyspa. Strzegl jej niewielki oddzial zolnierzy, ktorzy nie pozostawali tam nigdy dluzej niz dziesiec dni. Zawsze wybierani byli za pomoca losow, ktore ciagneli dowodcy oddzialow. Gwardzisci ci trzymali sie z daleka od serca Sipparu - miasta, ktore przed laty przewyzszalo Es bogactwem i liczba mieszkancow - i pelnili sluzbe tylko w wiezy przy nadmorskim murze obronnym. Gorm byl przekletym miejscem, gdzie hordy zywych trupow zostaly uwolnione z rzuconego na nich ohydnego czaru dopiero wtedy, gdy na wschodzie zlamano potege Kolderu. Zaden statek dobrowolnie nie zarzucal kotwicy w tym waznym niegdys porcie. Postepowanie Harwica wskazywalo, iz mial on wazne powody, by nie kotwiczyc znalezionego statku blizej wolnego od kolderskiej skazy ladu. -To duza jednostka, panowie, ale pozbawiona zagli. Nie znaleziono tez zadnych sladow swiadczacych, iz kiedykolwiek mial maszt. -Czy nalezala do Kolderczykow? - przerwal mu Simon Tregarth. -Jesli nawet, to w niczym nie przypomina tych statkow, ktore dotad widzielismy - odparl zarzadca portu. Uderzyl w stol zwojami, ktore przegladal przed naszym przybyciem. Koris wyciagnal mu spod palcow najblizszy zwoj i rozwinal go. Patrzac na odwrocony do gory nogami rysunek, rozpoznalam starannie naszkicowany statek. Roznil sie od prymitywnych wizerunkow, jakie dotad widywalam na mapach sulkarskich zeglarzy. Owalny, pozbawiony jakiejkolwiek nadbudowy statek, bardziej podobny do nadmuchanego i zawiazanego pecherza o dziwnym ksztalcie, plywal pod woda tak jak morski drapiezca czyhajacy w glebinach na swoje ofiary. Sluzba, ktora przedtem zrecznie sprzatnela ze stolu, przyniosla teraz na tacach talerze i kielichy, ktore rozdzielilismy miedzy soba. Nie zdawalam sobie sprawy, jak bardzo jestem glodna, poki nie spojrzalam na chleb, ser i porcje smazonej ryby. Posilek zjedlismy pospiesznie niczym obroncy oblezonego miasta, ktorzy musza szybko wrocic na mury. Wszystko bardzo mi smakowalo i nawet dokladnie oblizalam lyzke. Na moim talerzu prawie nic nie zostalo. Ujelam kielich w dlonie i upilam maly lyk. Podano nam mocne zeglarskie wino, ktore moglo uderzyc do glowy nie przyzwyczajonej do niego osobie. Pani Loyse rowniez wypila niewiele, choc tak jak ja do czysta oproznila talerz. -Co ma nam do powiedzenia ten kapitan Harwic? - zapytal seneszal. -Poslalem po niego, panowie. Sami posluchacie i przekonacie sie, jak niezwykly statek przyholowal. Zarzadca portu nie rozchmurzyl sie nawet na chwile. Zapewne uwazal zakotwiczony w zatoce Es statek za niebezpieczny. -Harwic przyniosl mi to... - dodal i popchnal cos w strone dobrze oswietlonego blaskiem zwyklej latarni miejsca na stole. Stanica nie byla wyposazona w nigdy nie gasnace | lampy, tak powszechne w wiekszosci starych budynkow w Es. - To - powtorzyl i szybko cofnal reke, jakby nawet dotkniecie tego czegos moglo mu w jakis sposob zaszkodzic. Byla to niewielka skrzynka. W jej wieczku osadzono okragly, calkowicie przezroczysty szklany dysk. Wewnatrz niego znajdowala sie tarcza z dziwnymi znakami, a miedzy tarcza i dyskiem byla igla, ktora poruszyla sie, gdy pan Simon podniosl znalezisko. Jego twarz stezala i postukal palcami w bok skrzynki, jakby probowal zmienic polozenie tej strzalki. Zadrzala, lecz sie nie przesunela. Starszy Tregarth poruszyl wargami, bezglosnie wymawiajac jakies slowa, i wstal tak nagle, ze przewrocil swoj kielich. Struga ciemnego wina pobrudzilaby brzegi zwojow, gdyby zarzadca portu w pore ich nie odsunal. -Czy to znaleziono na tamtym statku? - W glosie pana Simona brzmialo niedowierzanie. -Kapitan Harwic tak powiedzial. Wszyscy wpatrywalismy sie w dziwne znalezisko, gdyz widzielismy, jak bardzo poruszylo ono czlowieka, ktory bral udzial w licznych walkach z Kolderczykami i ze zlymi mocami w Escore. Simon Tregarth naprawde byl wstrzasniety. Ostroznie polozyl skrzynke znow na stole, jakby obawial sie, ze buchnie ogniem na podobienstwo gory sterczacej nad powierzchnia morza w mojej wizji. Jezeli zamierzal wyjasnic, co go tak wzburzylo, nie zdazyl tego zrobic, gdyz w drzwiach stanal Sulkarczyk w kolczudze i skrzydlatym helmie kapitana. Zarzadca portu skinieniem reki zaprosil go do srodka. -To jest kapitan Harwic - oswiadczyl. Nowo przybyly byl starszy od Sigmuna. Slyszalam o nim, nalezal bowiem do niespokojnych duchow, ktorych bardziej interesowalo odkrywanie nowych morskich szlakow niz handel z mieszkancami nieznanych wybrzezy. Potrafil jednak i to, o czym swiadczyly liczne opowiesci o niezwyklych towarach, jakie nabyl, zachecajace do pojscia w jego slady. Nazywano go "szczesliwym kapitanem" i zazdroszczono tym, ktorych zaciagnal na swoj statek. Podniosl reke w powitalnym gescie, przeslizgujac sie po nas spojrzeniem. Zlodowacialo jak u innych Sulkarczykow, gdy zatrzymal je na mnie. -Przyholowales pewien statek. - Simon Tregarth stal obok stolu, czubkami palcow dotykajac skrzynki, jakby chcial sie upewnic, ze naprawde ma ja przed soba. - Statek, ktory wydal ci sie dziwny. -Bardzo dziwny, panie. A zapuszczalem sie na polnoc od Wiecznie Zamarznietych Wysp i na poludnie na ziemie nie umieszczone na naszych mapach. -Czy nalezal do Kolderczykow? - Pan Koris podniosl na niego oczy. Kapitan Harwic wahal sie przez moment i odpowiedzial powoli i ostroznie, jakby nie byl pewny tego, co mowi. -Jest niepodobny do zadnego z kolderskich statkow, ktore widzielismy podczas zdobywania Gormu. Ten nie mial plywac pod woda, ale na powierzchni morza. Nie rozumiem jednak, w jaki sposob mogl to robic - nie ma na nim masztow i, sadzac po wygladzie pokladu, nigdy ich nie bylo. Nie ma tez wiosel, wiec nie moglo byc wioslarzy. Statki Kolderu poruszaly sie za pomoca kolderskiej magii, moze ten rowniez. Kiedy go znalezlismy, byl pozbawionym zalogi wrakiem i nikt nim nie sterowal. -Na pokladzie nie bylo nikogo? - zapytal Simon Tregarth. -Nikogo, panie. Wisialy tam jednak dwie lodzie ratunkowe. A gdy go przeszukalismy, odnieslismy wrazenie, ze jego zaloga otrzymala w trakcie posilku niespodziany rozkaz opuszczenia statku. Wszedzie pozostalo wyschniete i zgnile jadlo. W kajucie kapitana znalezlismy takie mapy, jakich nigdy nie widzielismy, i dwa przewrocone kubki, ktorych zawartosc zalala owe mapy. To zas - wskazal na tajemnicza skrzynke - slizgalo sie po podlodze, kolyszac sie wraz ze statkiem. -Jaki mial ladunek? - Pani Jaelithe odezwala sie po raz pierwszy. -Bele jakichs roslin, pani, napeczniale od wody, ktora musiala wtargnac przez luk podczas sztormu. Wszystkie zgnily i staly sie bezwartosciowe. Nie wygladaly tez na rosliny dajace ziarno. -A gdzie znalazles ten statek? - przerwal mu pan Simon. -Na poludniu, panie. Znajdowalismy sie daleko na poludnie od Psiego Przyladka. Zaskoczyla nas burza, ktora nadciagnela z polnocnego wschodu i zapedzila daleko od znanych nam wod. Kiedy ucichla, wyznaczylismy nasze wspolrzedne za pomoca gwiazd i skierowalismy sie do brzegu. Napotkawszy tam jedynie wyspy i rafy, nie odwazylismy sie dalej plynac na "Morskim Jezdzcu". Simot, moj pierwszy oficer, wzial czterech ludzi, w tym dwoch Sokolnikow, i poplyneli szalupa w strone wysp. Wydawaly sie tak duze, ze warto bylo na nich wyladowac. Wypuszczone sokoly znalazly wszakze tylko nagie skaly. Nie bylo tam nawet porostow. W nocy uslyszelismy daleki ryk i zobaczylismy ogien na niebie. Moj ojciec widzial kiedys cos podobnego i czesto o tym opowiadal. Musialy to byc rozzarzone skaly wylatujace z morskich glebin. Odplynelismy stamtad, bo nikt z nas nie wiedzial, gdzie takie skaly moglyby spasc nastepnym razem. Plynelismy na zachod i w poludnie ujrzelismy ten statek. Nadalismy sygnaly flagowe, ale nie otrzymalismy odpowiedzi. Pozniej dowodca Sokolnikow wyslal swojego ptaka na zwiady, gdyz to wszystko wygladalo bardzo dziwnie. Kiedy sokol zameldowal, ze nie ma tam nikogo, wzielismy statek na hol, choc nie bylo to latwe. Juz przedtem znajdowalismy wraki, lecz zazwyczaj byly to sulkarskie korabie, i tylko raz czy dwa razy napotkalismy karstenski statek handlowy, ktory zbytnio sie oddalil od przybrzeznego szlaku. Nigdy nie slyszalem, zeby ktos przyholowal takie cudactwo jak to. -Zdaje sie, panie Simonie, ze juz to kiedys widziales? - Zarzadca portu wskazal na oszklona skrzynke. -Tak, choc nie takie samo, ale podobne. To jest kompas. -A co to takiego, panie? -Przyrzad, ktory wskazuje kierunki. Ta igla - stuknal w szklany dysk, pod ktorym sie znajdowala - ma zawsze zwracac sie na polnoc. W ten sposob mozna trzymac sie raz obranej drogi. Na morzu wszyscy sie nimi... - Urwal na chwile i spojrzal na pania Jaelithe, po czym dodal: - Wszyscy w Estcarpie i w Escore wiedza, ze nie urodzilem sie na tym swiecie, lecz przybylem przez jedna z Bram. To cos pochodzi z mojego czasu i miejsca. A jesli tak... - Zamilkl i to Kemoc dokonczyl za ojca: -To ten wrak moze pochodzic z innego swiata? Czyli na morzu sa Bramy. Jezeli sa - to co moze sie przez nie przedostac? Kolder byl zlem, ktore w swoim czasie o malp nie zniszczylo Estcarpu. Czy mamy sie obawiac jakiejs innej katastrofy, ktora moze nam zagrozic z morza? -Dowiemy sie wszystkiego, kiedy obejrzymy znaleziony statek - oswiadczyla pani Jaelithe. - Moc takze nam w tym pomoze. Moze znajdziemy odpowiedzi na te pytania na pokladzie. -Zobaczymy - odrzekl posepnie pan Simon odpychajac od siebie kompas. - Im wczesniej, tym lepiej! Wprawdzie zapadla juz noc, lecz droga na nabrzeze byla oswietlona latarniami, a cienie nocy wycofaly sie na najdalsze krance. Kapitan Harwic juz wczesniej rozkazal przygotowac dla nas szalupe. Niezwlocznie wydal polecenie wioslarzom i odbilismy od brzegu. Sadzilam, ze wsiadziemy na jego statek i ze na nim poplyniemy na przekleta wyspe. Zamiast tego szybko minelismy ostatni zakotwiczony w porcie korab, kierujac sie w gesty mrok, gdyz tej nocy nie swiecil ksiezyc. Zastanowilam sie, co czuli wyznaczeni przez losowanie gwardzisci, ktorzy musieli pelnic sluzbe w straznicy na Gormie. Chociaz dawno opustoszaly ulice, po ktorych niegdys chodzily kontrolowane przez Kolderczykow zywe trupy, to wspomnienie o strasznym losie Sipparu na zawsze pozostanie w ludzkiej pamieci. Od czasu, gdy pan Simon i jego ludzie stoczyli na Gormie wielki boj, zdazylo juz dorosc nowe pokolenie. Wiedzialam tez, ze Rada Strazniczek wyslala tam najpotezniejsze Czarownice, ktore swoja moca oczyscily martwa wyspe. A mimo to nadal uwazano, iz ciazy na niej przeklenstwo. To pan Koris powinien nia rzadzic jako syn ostatniego wladcy Gormu, lecz dobrowolnie udal sie na wygnanie po upadku Sipparu. Czy jakas duchowa wiez laczyla go jeszcze z tym strasznym miejscem? W slabym swietle latarni na dziobie zobaczylam, ze seneszal dotknal reka ramienia pani Loyse. Zarowno pan Koris jak i jego malzonka stracili nalezne im z urodzenia prawa, a jednak wszyscy, ktorzy widzieli ich razem, wyczuwali, ze moca swoich charakterow i woli oboje stworzyli sobie wlasne krolestwo. Na odleglej wciaz wyspie wirujacy snop swiatla omiatal wejscie do zatoki Sipparu, sluzac nam za przewodnika. Nasi wioslarze szybko wioslowali i niedlugo potem dostrzeglam migotanie slabych swiatelek na wielkim nabrzezu, ktore mialy wskazywac droge statkom. Plynelismy w ich strone. Siedzacy obok mnie kapitan Sigmun poruszyl sie lekko. Przypadkowo znalezlismy sie na tej samej lawce i na pewno uwazal to za zly znak. Lecz ja skupilam mysli na czym innym. Kamien, ktory uwazalam za dar Gunnory, stawal sie coraz cieplejszy. Przytrafilo mi sie to do tej pory zaledwie pare razy. Moc jest przed nami! Tak, tam musialy znajdowac sie jakies pozostalosci Mocy. Dotknelam reka ukrytego pod koszula talizmanu. Mialam na sobie sulkarski stroj, zapewniajacy wieksza swobode ruchow niz noszone w Estcarpie dlugie spodnice i odswietne suknie. Wygladalam jak Sulkarka - z wyjatkiem oczu - wiec ci, ktorzy nie slyszeli szeptow, jakie mi zawsze towarzyszyly wsrod ludzi morza, zwykle nie zauwazali mojej odmiennosci. Krotkie luzne spodnie bardzo mi sie przydaly, kiedy w koncu dobilismy do nabrzeza w martwym miescie. Zeskoczylam na brzeg rownie latwo jak Orsya ubrana w obcisla, polyskujaca, luskowata tunike, uszyta, jak sadzilam, ze skory jakiegos wielkiego wodnego stwora. Kroganka stanela obok mnie patrzac w strone majaczacego w mroku Sipparu. Pozniej szybko odwrocila sie ku morzu. -To miejsce Ciemnych Mocy - powiedziala. - Ja... - Przycisnela rekami uszy. Kemoc jednym skokiem znalazl sie obok niej. -Wszystko w porzadku! - odebralam jego mysl i pospiesznie oslonilam sie myslowa zapora, gdyz nigdy nie czytalam w ludzkich umyslach, chyba ze mnie o to poproszono. Simon Tregarth wladal czastka Mocy zrodzonej w swiecie, z ktorego przybyl. A pani Jaelithe, dawna Czarownica, nie stracila swego daru po zamazpojsciu. Ich troje dzieci jednoczesnie narodzonych rowniez mialo magiczne zdolnosci, choc dwoje bylo plci meskiej i nie otrzymalo odpowiedniego wyksztalcenia. Wszyscy wiedzieli, ze Kaththea byla Czarownica, mimo ze nie zostala formalnie zaprzysiezona. Kemoc zas odwazyl sie wezwac sily, ktorych nie wzywano od poczatkow istnienia Estcarpu, i nie tylko przezyl, lecz otrzymal pomoc w trudnej chwili. Zwano go "czarodziejem", jakkolwiek rzadko uzywal swojego talentu. Jego brat Kyllan zostal nazwany "wojownikiem"; umial porozumiewac sie za pomoca mysli i w niewielkim stopniu wladal darem jasnowidzenia, najlepiej za to spisywal sie w boju. Nabrzeze, na ktorym stalismy, popekalo ze starosci. Jedna jego czesc runela z podpory i teraz lizaly ja fale. Na burcie stojacego niedaleko statku wisialy dwie latarnie, a miedzy nimi drabinka sznurowa. Pan Simon prawie pobiegl ku niemu. Pani Jaelithe, odziana w podrozny stroj dajacy swobode ruchow, szybko go dogonila. Jej malzonek zatrzymal sie obok statku, oparl rece na biodrach i krecac powoli glowa przygladal sie wrakowi w blasku latarni. Nieznany statek byl duzy - prawie tak dlugi jak wiekszosc sulkarskich korabiow. Zdumiala mnie zrecznosc i wysilek zeglarzy, ktorzy go tutaj przyholowali i zakotwiczyli. Mial on dwa poklady, a nad gornym, krotszym, znajdowala sie wysunieta do przodu platforma. Za nia, przed sterem, wisialy dwie lodzie ratunkowe, o ktorych wspomnial Harwic. Simon Tregarth przeszedl wzdluz obcej jednostki. Luki ciemne jak martwe oczy nie pozwalaly dojrzec, co sie za nimi znajduje. Nie zwracajac na nas uwagi, jakbysmy byli niewidzialni, ojciec Kemoca wspial sie po drabince na poklad. Nadal nic nie mowiac chwycil latarnie i po chwili zniknal pod pokladem. Choc nieco wolniej, poszlismy w jego slady. Znalezlismy sie w dlugiej kajucie z iluminatorami po bokach. Stal w niej stol zastawiony na cztery osoby. Drewniane listewki odgradzaly kazde miejsce na blacie stolu, chroniac talerze i kubki przed zsunieciem sie na podloge. Sadzac po ilosci wyschlego i zgnilego jadla na talerzach posilek na pewno nie zostal ukonczony. Poszlismy obejrzec inne kajuty. Sciany byly ze szlifowanego, czerwonobrazowego drewna. W dwoch mniejszych pomieszczeniach, najwidoczniej sluzacych jako prywatne sypialnie, na kojach, ktore bardzo przypominaly lozka, lezaly ubrania o jaskrawych barwach i przedmioty sugerujace, iz mieszkala tam kobieta. Nie ujrzelismy najmniejszych sladow chaosu, ktory by swiadczyl o spladrowaniu statku przez piratow. Pani Loyse znalazla nawet naszyjnik z blyszczacych kamieni, rownie piekny jak noszone na dworze alizonskim, gdzie wszyscy pysznia sie swoim bogactwem. Pomieszczenie wygladalo tak, jakby wlascicielka po prostu opuscila je na chwile. Kiedy w koncu wrocilismy do najwiekszej kajuty, pan Simon z okrzykiem zaskoczenia pochwycil przedmiot lezacy na wyscielanym krzesle pod sciana. Nie byl to zapisany zwoj ani jedna z rzadkich ksiag sporzadzonych poprzez przymocowanie oddzielnych kart do oprawy z rzezbionej deski lub grawerowanej metalowej plytki. Ale ta rowniez byla oprawiona, miala szerokie karty z surowca cienszego niz najlepszy pergamin. Przygladajac sie dziwnej ksiedze ponad ramieniem pana Simona, ktory ja wertowal, pomyslalam, ze umieszczone tam znaki - zupelnie niepodobne do zadnego znanego mi pisma - musza byc czyms w rodzaju run. W pewnej chwili zobaczylam obraz kobiety w skapym stroju, ktory ledwie zakrywal czwarta czesc jej ciala. Ten stroj - jesli mozna tak go nazwac - byl jaskrawoczerwony. Dlugie wlosy nieznajomej spadaly luzno na ramiona, nie podtrzymywane wstazka czy siatka. Kobieta lezala na brzuchu, z wyciagnietymi nogami. Podparta lokciami spoczywala na piasku. Za nia dostrzeglam niebieskie pasmo, ktore moglo byc woda. Po wodzie plynal statek, taki sam jak ten, ktory wlasnie ogladalismy. Woda pienila sie po obu stronach ostrego jak noz dziobu tnacego fale. Malzonek pani Jaelithe zamknal ksiege i przyjrzal sie okladce. Widnial na niej inny obraz - usmiechnietej kobiety o krotko obcietych wlosach, czarnych jak wlosy ludzi ze Starej Rasy. Ale ta kobieta na pewno nie pochodzila z Estcarpu, poniewaz miala na sobie odslaniajaca ramiona suknie; jej uszy i szyje zdobily klejnoty. Pan Simon powiodl palcem po linijce run nad obrazem. Nagle upuscil ksiege i wpatrzyl sie w swoje rece. -Simonie! - Pani Jaelithe dotknela jego przegubu, w jej oczach malowala sie troska. Drgnal jak obudzony ze snu albo transu jasnowidzenia. Moze to ostatnie przypuszczenie bylo sluszne, gdyz odezwal sie takim tonem, jakby wypowiadal jakies nieprawdopodobne stwierdzenie: -Piecdziesiat lat! Nie moglo minac piecdziesiat lat! - Wpatrywal sie w swoj nadgarstek, ktory sciskaly palce jego malzonki. Skore mial opalona i gladka. Przyszlo mi wtedy do glowy - a moze pochwycilam jego mysl - ze spodziewal sie ujrzec zmiany swiadczace o poznej starosci. Wszyscy wiedza, ze ludzie ze Starej Rasy niemal do dnia smierci nie maja oznak zaawansowanego wieku. A przeciez pan Simon nie pochodzil z naszego czasu i mogl chyba oczekiwac czegos innego. -Ten statek, Simonie, czy to prawda, ze... -Pochodzi z mojego czasu i miejsca? - zapytal chrapliwie. - Tak, z mojego swiata, ale nie czasu. Wyglada na to, ze tam czas plynie szybciej. To by znaczylo, ze na morzu jest Brama! -To mozliwe - odparla. - Czy jednak przepuscilaby statek bez zalogi? Watpie. Mysle, ze to zupelnie inna sprawa. ROZDZIAL TRZECI Po powrocie do wiezy portowej przespalam reszte nocy.Nasza kwatera nie dorownywala tej, ktora przydzielono nam w Cytadeli w Es, ale byla lepsza od wielu innych, ktore poznalam podczas moich wedrowek. Jezeli nawet cos mi sie snilo, zapomnialam o tym po przebudzeniu. Spogladajac na snop promieni slonecznych, padajacy na kamienna posadzke w niewielkiej odleglosci od lozka, zrozumialam, ze bylo naprawde pozno. W skapo wyposazonym pokoju znajdowala sie miska i przybory do mycia. Skorzystalam z nich, gdy znudzilo mi sie wpatrywanie w zawieszone na scianie metalowe zwierciadlo. Przypomnialam sobie obraz na okladce ksiegi, ktora pan Simon zabral ze soba na kwatere. Moje jasne, wyplowiale od slonca wlosy siegaly ramion - uznalam bowiem, ze przeszkadzaja mi warkocze, ktore wymagaja dbalosci i starannosci. Opalona skora twarzy i rak wyraznie odcinala sie od bieli ciala zwykle zakrytego odzieza. Wprawdzie mialam wystajace kosci policzkowe Sulkarki, lecz moj podbrodek byl za malo energicznie zarysowany, usta zas zbyt szerokie, zebym mogla uwazac sie za urodziwa, a nawet porownywac z wiekszoscia kobiet, ktore widzialam w zyciu. Tylko moje oczy zdradzaly domieszke obcej krwi. Ludzie, do ktorych w polowie nalezalam, mieli oczy najczesciej niebieskie, niekiedy zas zielone, moje mialy barwe stali i byly za duze. Okolone czarnymi brwiami i rzesami, jaskrawo kontrastowaly z jasnymi wlosami. Uwazalam, ze byly rownie zimne jak gory lodowe plywajace po pomocnym morzu. Podnioslam wlosy do gory, probujac odtworzyc uczesanie kobiety z ksiazki. Nie dodalo mi to pieknosci, zaczelam wiec ubierac sie myslac, ze los mi raczej nie sprzyja, gdyz nie obdarzyl mnie uroda, a wrodzone zdolnosci przyniosly wiecej szkody niz pozytku. Talizman Gunnory zawiesilam pomiedzy moimi malymi piersiami; takze pod tym wzgledem nie mialam sie czym chwalic. W nocy bylo cieplo, teraz jednak wyraznie pochlodnialo, dlatego starannie zawiazalam tasiemki koszuli. Ktos zastukal do pokoju. Otworzylam pospiesznie drzwi i ujrzalam pania Loyse. Byla tak drobna, ze nagle poczulam sie za wielka i niezgrabna. -Znow sie spotykamy, Destree. Jaelithe chce cie o cos zapytac. Poza tym przyniesiono nam sniadanie- powiedziala z usmiechem. Odkad znalazlam sie w kregu tych starych przyjaciol i krewnych, duzo o nich myslalam. Najpierw spotkalam sie z pania Jaelithe, ktora wezwala mnie do Es. Te slawne kobiety - Jaelithe, Loyse i Orsya - ktore na swoj sposob pracowaly nad sprowadzeniem pokoju do miejsc opanowanych przez Ciemne Moce, zaakceptowaly mnie bez wahania i rozmawialy ze mna tak, jakbysmy byly jesli nie krewniaczkami, to przynajmniej towarzyszkami broni z dawnych lat. Okazane zaufanie sklonilo mnie do opowiedzenia pani Jaelithe o moim pochodzeniu. Malzonka seneszala uslyszala to samo. Mimo to nie odwrocila sie ode mnie, unoszac z pogarda szate, jakby splamiona dotknieciem moich zeglarskich butow. To zaufanie i akceptacja byly dla mnie czyms tak nowym i nieznanym, ze nie moglam sie z tym w pelni pogodzic. Dlaczego te trzy kobiety rozmawialy ze mna tak uprzejmie i osobiscie zapraszaly na posilek, skoro rownie dobrze moglby to zrobic sluga? Ukrywalam przed nimi te mysli, ale czynily one, jeszcze ciezszym przygnebienie, ktore niby plaszcz nosilam tak dlugo, az stal sie czescia mojej istoty. -To dobry dzien - dodala Loyse. Zatrzymala sie przy duzym oknie wychodzacym na centralny dziedziniec stanicy. Byl tam kwietny ogrodek, ktory zupelnie nie pasowal do twierdzy strzezonej przez masywne kamienne mury. Ustawiono w nim trzy lawki tak blisko siebie, jakby ci, ktorzy sie tam J spotykali, obawiali sie, ze ktos moglby ich podsluchac. Znajdowali sie tam juz wszyscy moi towarzysze, oprocz Sigmuna. Sniadanie podano na stole na kolkach. Szybko przylaczylysmy sie do nich. Pozdrowili mnie tak, jakbym byla ich z dawien dawna stara znajoma. Pan Simon popijal z kubka, ale utkwil spojrzenie w trzymanej na kolanach, zabranej z obcego statku ksiedze. Podniosl jednak oczy, j kiedy Orsya skinieniem reki zaprosila mnie na miejsce obok siebie. Kemoc siedzial ze skrzyzowanymi nogami u jej stop, wpatrujac sie w swojego ojca z takim natezeniem, jakby sama sila wzroku chcial wydobyc z niego jakies wiadomosci. Pani Jaellthe odstawila kubek i spojrzala na mnie. Odebralam to jako ostrzezenie. Wreszcie sie dowiem, czego ode mnie chca... -Masz dar jasnowidzenia... i dalekowidzenia... -Nie uzyje jasnowidzenia - odpowiedzialam szybke i tonem moze ostrzejszym niz nalezalo. Zarowno pan Simon jak i Kemoc przeniesli na mnie wzrok. Pani Jaelithe mowila dalej: -Czy potrafisz rowniez poznac pochodzenie czegos, i przybylo z daleka? Ta zdolnosc czesto towarzyszy jasnowidzeniu. Milczalam, zaskoczona jej slowami. Podczas moich dlugich wedrowek - mimo ze nie zajely mi zbyt wielu lat - nigdy nie probowalam w ten sposob wykorzystywac moich zdolnosci. Teraz przypomnialam sobie wiedze o ludziach, ktora zdawala sie naplywac do mojego umyslu, gdy bralam do reki nalezace do nich przedmioty. Jednak bylam wtedy swiecie przekonana, ze zawdzieczalam to tylko mojej wrazliwosci, naturalnej u osoby mniej lub bardziej wylaczonej ze spolecznosci, i przypisywalam wszystko wybujalej wyobrazni, a nie jakiemus talentowi. -Wez to! - Pani Jaelithe powiedziala to tak ostro, jakby wydawala mi rozkaz. Odebrala ksiege swojemu malzonkowi i pchnela ku mnie. Musialam wykonac polecenie. Dziwna ksiega byla bardzo gladka w dotyku. Polozylam ja na kolanach i przesuwalam palce wzdluz rzedow run. Nie byly ani wklesle, ani wypukle jak pismo na pergaminie. Stanowily po prostu czesc powierzchni kart. Poczulam jakies poruszenie w moim umysle, jednakze nic nie przypomnialo tak dobrze mi znanych poczatkow wizji. Zamknelam oczy, starajac sie otworzyc drzwi, o ktorych istnieniu dotad nie mialam pojecia. Zobaczylam burze, ktorej z trudem moglby stawic czolo najlepszy z sulkarskich kapitanow walczacy o uratowanie swojego statku. Wyczulam tez strach - strach tak okropny i obezwladniajacy, iz graniczyl z szalenstwem. Przykucnelam w duzej kajucie obcej lodzi. Kolysanie przyprawialo mnie o wymioty. W polmroku dostrzeglam jakis cien - swiatla w kajucie zgasly - i rozpoznalam go. -Miggy - wymowilam imie, ale nie uslyszalam wlasnego glosu wsrod huku nawalnicy, ktora nadciagnela nie wiadomo skad. -Jim! - Znow uslyszalam imie, ktoremu towarzyszyla jeszcze wieksza fala strachu niz poprzednio. Jima nie bylo - fala jak gigantyczny jezor zmyla go z pokladu. Przed sztormem... Staralam sie dojrzec to, co wydarzylo sie przed sztormem. W jakis sposob odnalazlam wspomnienie. Zobaczylam slonce, gorace slonce oswietlajace piaszczysty brzeg. I mala przystan, w ktorej przycumowalo kilka statkow, Miggy i Jim szeptali cos do siebie. Chodzilo o niebezpieczny czyn, ktory wlasnie dlatego wydawal im sie interesujacy. Mialo to cos wspolnego z obcym statkiem i drugim, znacznie wiekszym, z ktorego cos mialo zostac przeniesione na pelnym morzu. To byla tajemnica, niebezpieczna tajemnica. A jednak owo niebezpieczenstwo, ryzyko, przyciagalo ich i wabilo. Pozniej zobaczylam znane mi wnetrze duzej kajuty - siedzialy w niej cztery osoby. Nie byly do siebie podobne jak ludzie1 ze Starej Rasy czy Sulkarczycy, ktorzy maja wypisane twarzach laczace ich pokrewienstwo. Kobieta o imieniu Mig (a coz to za imie?) miala krotko obciete rude wlosy, Jim za tez krotkie, kasztanowate i siwiejace nad uszami. Druga kobieta wlasnie rozczesywala dlugie czarne pukle, wsrod ktorych dostrzeglam kilka dziwnych srebrzystych pasm. Siedzac obok niej mezczyzna, ktorego imienia nie znalam, byl opalony na ciemny braz, a jego krotkie wlosy krecily sie tuz przy skorze. Sprzeczali sie, lecz nie slyszalam, o czym mowili, wyczuwalam tylko wiszace w powietrzu dramatyczne napiecie chodzilo o tamto nieznane niebezpieczenstwo. A potem... Potem ponownie znalazlam sie w kajucie rozchybotanego sztormowa fala statku. Oslepiajacy swietlny bicz smagnal iluminatory, z ktorych co jakis czas splywaly na podloge strumyki wody. Otoczyl mnie mrok, zapadlam sie w niebyt i... Otworzylam oczy i zobaczylam wpatrzone w siebie oczy wspoltowarzyszy. Powoli, starajac sie przypomniec sobie na drobniejsze szczegoly, opowiedzialam im swoja wizje. Jezeli to rzeczywiscie byla wizja, a nie wytwor mojej wyobrazni, owej chwili niczego nie moglam byc pewna, gdyz o malo r zemdlalam z wyczerpania. Kiedy poruszylam glowa, wydawalo mi sie, ze caly dziedziniec kolysze sie niczym poklad tamtego statku. -To Brama - Loyse odezwala sie pierwsza, gdy skonczylam moja opowiesc. - Ale jak sie przez nia przedostali? Jak moze istniec Brama na morzu? Pokrecilam ostroznie glowa w obawie przed nowym atakiem zawrotow glowy. -Sztorm... a przed nim tamta plaza... Nie bylo nic wiecej... Pani Jaelithe wyjela ksiege z moich oslablych rak. -Ci, ktorych zobaczylas w wizji, wyczuli niebezpieczenstwo. Co to bylo za niebezpieczenstwo? Moze Brama... -Nie. - Tyle moglam powiedziec. - To mialo cos wspolnego z drugim statkiem na otwartym morzu. Mysle, ze znacznie wiekszym niz ten... -Piasek, morze i duzo statkow przycumowanych do przystani... - rzekl powoli pan Simon, po czym chwycil ksiege i przerzucil ja pospiesznie. Znalazl inny obraz i pokazal mi go. - Czy widzialas takie drzewa jak to? Drzewo, na ktore wskazal, mialo wysoki, nagi pien, skupione na wierzcholku galezie i duze liscie z wielu polaczonych ze soba spiczastych pasm. -Nie widzialam ani jednego drzewa. Przez chwile Simon Tregarth mial tak zawiedziona mine jak ktos, kto sadzil, ze znalazl cos cennego, i przekonal sie, ze bylo nic niewarte. -Czy slyszales o takim miejscu w twoim swiecie? - zapytala pani Jaelithe. -Tak. Slyszalem tez o miejscu na morzu, w ktorym, jak glosily legendy, mialy znikac statki. A legendy te krazyly od stuleci. Na morzu... - powiedzial w zamysleniu. -Jezeli jakis statek przedostaje sie przez Brame, to co sie dzieje z jego zaloga? - wtracil Kemoc. -Dobrze znamy Bramy - czyz sami ich nie poznalismy? Ale ludzie zawsze przez nie przechodzili - i tylko oni. -W kazdym razie powinnismy zebrac wiecej wiadomosci o tej Bramie - odezwal sie po raz pierwszy seneszal. - Czy chcemy jeszcze jednej inwazji takiej jak kolderska? Musimy sie dowiedziec, co sie dzieje na poludniu, dlaczego pojawiaja sie tam obce statki. Sulkarczycy popra taka wyprawe, i poniewaz sa przekonani, ze im pierwszym zagrozi niebezpieczenstwo. Przeciez to juz sie zdarzylo. Czyz nie znalezli wrakow swoich statkow, ktorych zalogi zniknely bez sladu? Czy to mozliwe, ze ta Brama otwiera sie takze w druga strone, | przenoszac Sulkarczykow do twojego swiata, Simonie? -Ktoz wie, co sie stalo? Lecz dobrze powiedziales - I musimy zebrac jak najwiecej wiadomosci. Bedziemy potrzebowali statkow z zalogami, ktore zechca poplynac na poludnie, chociaz nikt nie wie, jakie moze tam czyhac niebezpieczenstwo. Mysle, ze wszyscy obecni zglosiliby sie na ochotnika na taka wyprawe, lecz uniemozliwily im to obowiazki. Pan Koris objal rzady w Estcarpie i nie wolno mu bylo o tym zapominac. W koncu pozostalo nas piecioro: pan Simon, pani Jaelithe, Kemoc, Orsya, no i ja - poniewaz cos we mnie powiedzialo: "Musisz to zrobic". Jestem jednak gleboko przekonana, ze gdyby nie moi towarzysze, Sulkarczycy nie przyjeliby mnie na poklad. Legendy znacznie przewyzszaja rzeczywistosc i wiekszosc kapitanow uwazala mnie za swego wroga, a co najmniej za sluzke Ciemnych Mocy. Wybrano dwa statki. Dowodzic mieli Sigmun i Harwick Poza sulkarskimi zalogami, w wyprawie wziely udzial dwa oddzialy Sokolnikow, zacietych, wynioslych wojow. Podjeto jednak pewne srodki ostroznosci. Zazwyczaj Sulkarczycy plywaja calymi rodzinami i spedzaja wiecej czasu na swoich statkach niz na ladzie. Tym razem jednak wysadzili na brzeg i pozostawili dzieci i ciezarne kobiety. Pan Koris zapewnil wszystkim wygodne kwatery w porcie. Nadeszla jednak trudna chwila, kiedy plywajaca na statku Harwica Madra Kobieta oswiadczyla, ze skoro potrafilam sciagnac najstraszniejszy los, jakiego sie ludzie obawiali, to co dopiero zrobie ze statkiem? Wtedy zabrala glos pani Jaelithe. Wszyscy bardzo ja szanowali i obawiali sie jej, nawet ci, ktorzy mieli okruch talentu magicznego. Madra kobieta szybko wiec ustapila, gdy wyjasniono jej, ze pani Jaelithe i jej malzonek poplyna z nia razem, ja zas wyrusze z Sigmunem, Kemokiem i Orsya na "Wytrwalym Wedrowcu". Bardzo dobrze zaprowiantowani, z ladunkiem drewna, po dwoch dniach ciezkiej pracy rozwinelismy w koncu zagle i wyplynelismy o swicie, kierujac sie w strone oceanu. W gorze krazyly morskie ptaki, wydajac zalosne okrzyki. Przychylny wiatr wydymal nasze zagle, wiec szybko minelismy ponury cien Gormu i wyszlismy na pelne morze. Przedtem kilkakrotnie wyprawialismy sie na martwa wyspe, zeby dokladnie zbadac obcy wrak, a pan Simon przejrzal mapy i inne dokumenty znalezione na jego pokladzie. Poznal imiona szesciu czlonkow zalogi, lecz na statku przebywaly tez dwie kobiety, ktore zobaczylam w mojej wizji. Ich odziez i osobiste rzeczy pozostaly w podwojnej kajucie. Nie dowiedzial sie o nich niczego. Nie znalazl w czyms, co nazwal dziennikiem okretowym, zadnych zapiskow mogacych wyjasnic cel podrozy badz powod, dla ktorego ow statek przewozil w malej ladowni zgnile rosliny. Wyjasnil tez kapitanowi Harwicowi, ze nie bedzie mogl uzywac znalezionego statku, gdyz plywal on napedzany przez skomplikowana, podobna do kolderskich maszyne, ktora potrzebowala jako paliwa nieznanego w naszym swiecie plynu. Obca lodz pozostala wiec na razie w basenie portowym na Gormie, pod straza stacjonujacego tam niewielkiego garnizonu. Nie przyjeto mnie do zadnego plywajacego klanu, chociaz jestem w polowie Sulkarka. Zarabialam jednak na przejazd na wielu jednostkach, wykonujac najciezsze prace. Nigdy wszakze nie powierzono mi zajecia wymagajacego zrecznosci ani scisle zwiazanego z sama podroza. Tym razem nie mialam nic do roboty, a raczej nie mialabym, gdyby Orsya i Kemoc nie odszukali mnie juz pierwszego dnia. Kroganke zdumiewala otaczajaca ja wodna przestrzen. W Escore jej pobratymcy zyli w strumieniach i stawach, jeziorach i rzekach. Nie mogli zbytnio sie od nich oddalac, gdyz regularnie musieli odnawiac w wodzie swoje ciala. Przed odjazdem Kemoc wyjasnil kapitanowi Sigmunowi, ze jego statek powinien holowac za soba lodz, z ktorej Orsya bedzie mogla skoczyc do morza i poplywac przez czas niezbedny do odzyskania sil. Bylam niemile widziana na pokladzie "Wytrwalego Wedrowca", wiec bez wahania posluchalam prosby malzonkow, by podrozowac z nimi lodzia. Kemoc okazal sie dobrym plywakiem, mimo ze czas nie zatarl na jego ramieniu blizny po ciezkiej ranie, ktora uczynila go leworecznym i moze gorszym niz przedtem wojownikiem. Ale w porownaniu z Orsya wydawal sie niby dziecko plywajace "pieskiem" w sadzawce. Kroganka mogla nurkowac i pozostawac niewidoczna pod woda przez dlugi czas, a dorownac jej moglby tylko ktos z jej rasy. Kemoc wszakze kazal jej przysiac, iz nie bedzie zbytnio oddalala sie od lodzi. Wszyscy znalismy ponure opowiesci o mieszkancach glebin, dziwnych wodnych zwierzetach, ktore mialy miec tutaj swoje tereny lowieckie. Ku mojemu zaskoczeniu Kemoc wzial mnie na spytki. Jego matka ani pani Loyse z pewnoscia nie opowiedzialy mu mojej historii, ktora wlasnie im wyjawilam po raz pierwszy. Wszyscy jednak wiedzieli, ze Sulkarczycy uwazali mnie za wyrzutka i ze przybylam do Es po porade do czarownic. Mlody Tregarth byl tez swiadkiem, jak poslugiwalam sie czastka mojego talentu, i chcial, jak mi sie zdawalo, poznac jego zasieg. Nie mialam powodu cokolwiek przed nim ukrywac. Los uczynil nas czlonkami wspolnej wyprawy, ktora miala wykonac pewne zadanie, i kazdy powinien wiedziec, czego moze oczekiwac po innych. Przyznalam sie do daru dalekowidzenia i jasnowidzenia, wyjasniajac, ze uwazam oba te talenty za niepewne i ze nie zamierzam na nich polegac. Ponadto, jak sam widzial, w ograniczonym stopniu potrafie czytac w przeszlosci. Bardzo watpilam, czy mam jeszcze jakies inne magiczne zdolnosci. -Czasami nie mozna byc tego pewnym - odparl w zamysleniu, jakby w odpowiedzi na wlasne nie wypowiedziane mysli. - Rada Strazniczek nie ceni Lormtu, ale zagladajac w przeszlosc mozna sie wiele nauczyc. Podczas Wielkiego Poruszenia dwie wieze Lormtu runely. Lecz samo to przemieszczenie starozytnych kamieni odslonilo ukryte izby i zakamarki z zapiskami, ktorych nikt nie czytal od niepamietnych czasow. Moj towarzysz broni z czasow mlodosci, kiedy walczylem w Strazy Granicznej, zajmuje sie nimi teraz. Po powrocie powinnas wyprawic sie do Lormtu, a na pewno znajdziesz tam cos dla siebie, Madra Kobieto. -Nadajesz mi tytul, ktorego nie uznalby zaden Sulkarczyk, panie. Nie ufaja temu, co widze, i trzymaja sie ode mnie z daleka. -A czy chcialabys byc jedna z nich? - wtracila Orsya wyciskajac wode ze srebrzystych wlosow, ktore przylgnely jej do ramion. -Ja... - Raptem zamilklam. Probujac ocenic wlasne pragnienia i uporzadkowac mysli, dokonalam odkrycia, ktore wcale nie powinno bylo mnie zaskoczyc. Czy chcialabym byc jedna z mieszkajacych pod pokladem kobiet, pracowac przy zaglach i wykonywac wszelkie prace majace utrzymac statek na wodzie, a takze uslugiwac wladcom i wladczyniom fal, ktorzy sami sa slugami wiatrow? Podnioslam spojrzenie na statek, za ktorym plynela nasza lodz kolyszac sie na wzburzonych falach. Tylko bardzo niechetnie powitano by mnie na pokladzie "Wytrwalego Wedrowca". Gdybym byla Sulkarka pelnej krwi, juz dawno wyszlabym za maz i spokrewnila sie z tymi, ktorzy za jedyny cel swojego zycia uwazali poszukiwanie i odkrywanie nowych rynkow zbytu albo plywanie tam i z powrotem miedzy znanymi juz miastami. Nigdy nie zyskalabym wiecej niz pozostali czlonkowie? mojego klanu. Nie moglabym tez stac sie jedna z Madrych Kobiet, gdyz z tym ukladem laczyly je jeszcze silniejsze wiezy. Za dlugo podrozowalam samotnie, zeby poddac sie woli innych. Minelo zbyt wiele czasu, odkad zazdrosc uklula mnie w serce. Mozliwe, ze moj charakter byl spaczony juz od urodzenia i wedrowalam szukajac nie wiadomo czego, jak statek bladzacy bez portu macierzystego czy prawowitego kapitana. Spojrzalam Krogance w oczy. -Sadze, ze nie chcialabym byc jedna z nich, chyba ze skierowano by mnie na te droge juz od najmlodszych lat. Nigdy jednak nie zastanawialam sie nad tym. -Kazde z nas ma przed soba wiele mozliwosci. Czasem dokonujemy wyboru nie zastanawiajac sie, czy naprawde tego chcemy - odrzekl powoli Kemoc. - Nieliczni tez krocza narzucona przez innych droga, chocby nawet nauczono ich ulegac cudzej woli. - Odwrocil lekko glowe, usmiechnal sie do Orsyi i przylozyl jej smukla dlon do swojego policzka. - Nasza droga byla naprawde kreta, ale w koncu doszlismy nia do miejsca, w ktorym stala sie prosta i rowna. Lecz nawet teraz padaja na nia cienie- nie unikniemy tego, gdyz jestesmy tymi kim jestesmy. Mimo to nie zamienilibysmy jej na zadna inna. A wiec tak - w jego glosie zabrzmial ostrzejszy ton i Kemoc znow utkwil we mnie wzrok - masz trzy talenty magiczne, i ktorych istnieniu wiesz. A jak je rozwijasz? Czy cwiczysz je poslugujac sie nimi ostroznie? -Nie chce znac przyszlosci... - Potrzasnelam glowi i odpowiedzialam stanowczo. -Mozesz widziec tylko jedna przyszlosc - przerwa mi Orsya - a bywa ich wiele dla tej samej osoby. Jezeli obudzisz sie pewnego ranka i postapisz tak, a nie inaczej, wybierzesz jedna przyszlosc. Jesli jednak wstajac dokonasz innego wyboru, dzien ten zakonczy sie dla ciebie zupelnie inaczej. Ktora wtedy przepowiednie wybierzesz? -Owszem, znam ten argument. Juz nieraz przychodzil mi do glowy. Tylko kilkakrotnie posluzylam sie darem jasnowidzenia dla innych ludzi - a prawie zawsze odbywalo sie to wbrew mojej woli - i spotkal ich zly los, ktory im przepowiedzialam. Powiadaja, ze moje przepowiednie to przeklenstwa zmieniajace prawdziwe przeznaczenie na takie, ktore zobaczylam. Co do mnie samej... - Pokrecilam glowa. - Moja przyszlosc zawsze jest ciemna, wyglada niczym pociety na strzepy obraz. Widze te lub inna jego czesc jak we snie, ale nie dostrzegam niczego uporzadkowanego, czegos, co moglabym zrozumiec. Nie, ja moge przepowiadac tylko ciemna przyszlosc... I wiecej juz tego nie zrobie. A dla samej siebie nie moge dokonac zadnego wyboru. -Tak dzieje sie ze wszystkimi jasnowidzami. Nie moga oni zobaczyc wlasnej przyszlosci - odpowiedzial Kemoc. - Nie rozumiem jednak, dlaczego zawsze przewidujesz dla innych zly los i twoja przepowiednia sie sprawdza. -Powiedzmy wiec, ze przeklinam ich, panie. Nie robie wszakze tego rozmyslnie czy ze zlej woli. Moze w ten sposob przejawia sie moje dziedzictwo Ciemnosci? Polozylam reke na piersi, szukajac po omacku amuletu Gunnory i krzepiac sie slaba nadzieja, jaka mi przyniosl. Nie, nie bylam jasnowidzaca, ktora rzucala przeklenstwa na ludzi. Moglam zejsc z tej drogi! -Moj ojciec ma dar jasnowidzenia - ciagnal Kemoc - ale tylko w postaci zlego przeczucia, ktore ogarnia go na krotko przed grozacym mu niebezpieczenstwem. W razie potrzeby moze tez laczyc sie z nami i przekazujac nam swoja energie wzmacniac talent, ktorym sie akurat poslugujemy. Lecz tego nauczyl sie pozniej, nie byl to wrodzony dar. -A ty... - Orsya polozyla grzebien na kolanach i pieszczotliwie pogladzila wielka blizne na jego ramieniu - ty wtraciles sie do czegos, czego nawet nie rozumiales, i wybrales bardzo niebezpieczna droge. A jednak okazala sie bezpieczna. Zmarszczyl brwi i zapatrzyl sie na morze. -Nie wiem, jak wielkie glupstwo palnalem poslugujac sie czyms, czego nie rozumialem. To, czego sie potem dowiedzialem, jeszcze silniej utwierdzilo mnie w tym przekonaniu. -Panie... - zaczelam. Usmiechnal sie do mnie i sprostowal: -Panie? Na pewno nie. Bylem zwyklym zolnierzem ze; Strazy Granicznej i znow sie nim staje w razie potrzeby, jak<< teraz. Nie jestem wszakze niczyim panem i nie chce nim byc. Przede wszystkim jestem Kemokiem i pozostane nim. -Kemocu - poprawilam sie. - Co sie dzieje w Escore? -To bardzo skomplikowane pytanie. - Lekki usmiech ponownie rozchylil jego usta. - I moge odpowiedziec na nie tylko w pewnej mierze. A wiec tak sie rzeczy maja... ROZDZIAL CZWARTY Opowiedzial mi o bitwach, o wypedzaniu zlych mocy, ktore jednak powracaly i znow atakowaly, o tym, ze nigdy nie mogli oslabic czujnosci, gdy opuszczali jedna z bezpiecznych wysepek, ktore zawsze byly pod opieka Swiatla.-A mimo to - wtracila Orsya (potrzasala glowa dopoty, dopoki slonce nie wysuszylo jej wlosow) - mamy teraz okresy spokoju, ktore staja sie coraz dluzsze. -Czy to mozliwe, ze jakas czesc Escore graniczy z tym morzem? Kemoc wzruszyl ramionami. -Kto wie? Walczylismy daleko na zachodzie dawnej ojczyzny Starej Rasy. Moja siostra mieszka teraz nad morzem, o ktorego istnieniu mieszkancy Estcarpu nie mieli przedtem pojecia. Wiemy, ze nic nie wiemy. Nasz kontynent rownie dobrze moze siegac gleboko na poludnie, i graniczyc z tym morzem tak na wschodzie jak na zachodzie. -Zamilczcie! - Orsya wychylila sie za burte naszej malej lodzi. Na jej twarzy malowalo sie teraz takie skupienie jak na obliczu pograzonej w transie wrozki. Wpatrzylam sie w fale, ale niczego nie zobaczylam. Wody oceanu w niczym nie przypominaly przezroczystych nurtow rzek i jezior, przez ktore dostrzeglo sie piaszczyste dno, babelki powietrza i ruch istot, ktore je zamieszkiwaly. Kemoc nie patrzyl na morze. Jego twarz stezala - skupiony bladzil mysla w poszukiwaniu zrodla alarmu. Ci, ktorzy obdarzeni sa magicznymi zdolnosciami, posiadaja te umiejetnosc w roznym stopniu. Nie wszyscy moga porozumiewac sie miedzy soba lub odbierac przeslania, lecz zawsze wiedza, gdzie znajduja sie, ukrywaja lub czyhaja inne zywe istoty. Tytulem proby, ostroznie, bo nauczona juz doswiadczeniem, wyslalam myslowa sonde. A poniewaz Orsya nie odrywala oczu od morza, poslalam mysl w glab wody. Wzdrygnelam sie i cofnelam na moment. Dotknelam skraju fali glodu bardziej dotkliwego i przerazajacego niz najstraszniejsza wscieklosc i dlatego stokroc od niej grozniejszego. Nie nawiazalam myslowego kontaktu; jesli w umysle nieznanej istoty kryly sie prawdziwe nawet mysli, to zagluszyl je ow glod. Kemoc odwrocil sie ku dziobowi lodzi i chwycil line laczaca nas z "Wytrwalym Wedrowcem". W chwile pozniej zrobilam to samo. Pociagnelismy z calej sily i zblizylismy sie: do rufy sulkarskiego statku. Orsya nadal nasluchiwala, sledzila stwora czajacego sie poza zasiegiem naszego wzroku. Utrzymywalam z nim jedynie powierzchowny kontakt. Nie moglam sobie pozwolic na nic wiecej, gdyz wytwarzane przez niego wibracje znajdowaly sie zbyt blisko granicy moich mozliwosci odbioru. Wiedzialam wszakze z cala pewnoscia, ze nieznany mieszkaniec glebin skupil na nas uwage i plynal za nami. Pomyslalam o chwytajacej przynete rybie i pociagnelam mocniej za line. Orsya usiadla i podparla brode skrzyzowanymi na okreznicy lodzi ramionami. Wpatrywala sie w morze, jakby sila wzroku chciala zmusic potwora do wynurzenia. Odbieralam umyslem fale strasznego glodu tak wyraznie jak glosny krzyk. Wplynelismy w cien "Wytrwalego Wedrowca" i znalezlismy sie tuz przy zwisajacej z burty drabince sznurowej. Kemoc gestem polecil mi wspiac sie po drabince, lecz ja wskazalam na Orsye. Potrzasnal przeczaco glowa. Zrozumialam, ze jego kroganska malzonka dzieki swoim zdolnosciom jest lepiej uzbrojona niz ktorekolwiek z nas. Skoczylam na kolyszaca sie drabinke i szybko znalazlam sie na pokladzie. Mlody Tregarth poszedl w moje slady, a za nim wspiela sie Orsya. -Zbliza sie! - krzyknela wskakujac na poklad. W miejscu, gdzie kolysala sie nasza lodz, zakotlowala sie woda. Czarny cien przemknal pod powierzchnia i z morza wychynal olbrzymi leb, wiekszy od lodzi, ktora plynelismy. Gigantyczne szczeki z dwoma rzedami ostrych zebow pochwycily lodke i potwor ponownie zanurzyl sie w glebinie. Kawalki drewna wirujac wyplynely na powierzchnie. Morski drapieznik zmiazdzyl mocne belki, ktore przetrzymaly niejeden sztorm, jak krucha skorupke jajka. -Co to bylo?! - Kapitan Sigmun zeskoczyl z pokladu rufowego i przylaczyl sie do nas. Chwile pozniej "Wytrwaly Wedrowiec" zatrzasl sie i przechylil na bok. Kryjace sie w morzu monstrum dalo wyraz swojemu rozczarowaniu walac lbem w bok naszego statku, tuz ponizej linii zanurzenia. Na rozkaz Sigmuna statek zboczyl nieco z kursu. W zaden sposob nie zdolalibysmy sie obronic przed niewidocznym napastnikiem. Przyszlo mi na mysl, ze wiazania kadluba dlugo nie wytrzymaja takich ciosow. Raptem zobaczylam, ze pozostawiony w wodzie hol naszej lodki jest mocno napiety, "Wytrwaly Wedrowiec" zas plynie za morskim drapiezca. Odwrocilam sie i chwycilam ze stojaka jeden z toporow, ktore zawsze trzymano w pogotowiu, kiedy sulkarskie korabie przemierzaly obce morza. Z calej sily rabnelam w line, rozcinajac ja. Jej koniec smagnal moje ramie, rozdzierajac rekaw i raniac mnie. Wypuscilam topor na deski pokladu i oslanialam wlasnie rane strzepami rekawa, gdy statek znow zadrzal od zadanego z dolu ciosu. Byl to ostatni atak i wiecej sie nie powtorzyl. Orsya stala przy relingu, na ktorym pozostal gleboki slad po linie. Przechylila lekko glowe, jakby nasluchiwala. -Potwor pograzyl sie w glebinie - powiedziala. Sigmun utkwil w niej niedowierzajacy wzrok. -Co to bylo? - zapytal. - Nigdy nie slyszalem o morskim stworze tak wielkim, ze moglby zagrozic "Wytrwalemu Wedrowcowi". Czy znow nas zaatakuje? -Jest glodny - odrzekla Kroganka. - Nic o nim nie wiem. Mysle tylko, ze to glod zapedzil go tak daleko. Sigmun omiotl spojrzeniem poklad, jakby szukajac czegos, czym moglby odeprzec nastepna napasc. "Wytrwaly Wedrowiec" byl wyposazony w dwie wielkie machiny wzorowane na pistoletach strzalkowych, ktorymi poslugiwali sie Straznicy Graniczni. Jednak mozna bylo z nich strzelac tylko do widocznego golym okiem przeciwnika na powierzchni morza. Na pokladzie znajdowal sie tez inny orez - szklane kule pelne niebieskawego proszku mogacego spalic zarowno czlowieka jak i statek. Wirujacy ruch siatek, w ktorych sie znajdowaly, nadawal im wielka szybkosc i wyznaczal kierunek. Uwalniano je w okreslonej chwili i rozpedzone kule rozpryskiwaly sie po trafieniu w cel. Statek Sigmuna byl tak samo dobrze uzbrojony jak kazda inna sulkarska jednostka handlowa. Przed odplynieciem zaloga sprawdzila, uzupelnila i przygotowala wszystko, co moglo sluzyc tak do obrony, jak i do ataku. W innym stojaku tkwily rzedem harpuny, ktore jednak nie zaszkodzilyby czajacej sie w dole poczwarze bardziej niz drzazgi. Wial silny wiatr i "Wytrwaly Wedrowiec", uwolniony od hamulca, ktorym byla nasza lodka, plynal pod wydetymi zaglami. Nigdy nie dowiedzielismy sie, jaki los nas czekal. Orsya pobiegla do kajuty, ktora zajmowala razem z mezem, i wrocila trzymajac jakis pakunek. Uklekla na pokladzie, rozwiazala tasiemki wypchanego worka, w ktorego wnetrzu dostrzeglam mniejsze paczuszki. Wyjela jedna z nich wlasnie w chwili, gdy potwor kolejny raz taranowal statek, tym razem niebezpiecznie blisko steru. Kemoc, dobrze chyba rozumiejac swoja malzonke, zerwal z siebie koszule i rozpostarl ja, naciagajac z calej sily. Orsya wysypala na nia nieco granulek podobnych do ziarenek piasku. Byly ciemne i wygladaly jak zmielone kamyki. Z nastepnego wyjetego pakietu wytrzasnela niebieskozielony proszek. Kemoc podal jej swoj noz, ktorym dokladnie wszystko wymieszala. Na koniec dodala kilka kamykow wielkosci mojego paznokcia, trzy czerwone i szesc niebieskich. Mlody Tregarth zwinal swoja koszule w wezelek. Jego zona zas poruszala ustami, jakby wypowiadala zaklecia albo przywolywala Moc, ktora miala jej sluzyc. Pozniej wbiegla na gorny poklad, gdzie stal sternik w towarzystwie dwoch zeglarek, ktore mialy mu pomagac w razie potrzeby. Nastepnie z calej sily cisnela zawiniatko do morza. Zawirowalo spadajac szybciej niz nalezalo sie spodziewac - bylo bowiem lekkie - i pograzylo sie w falach jak kamien. Kroganka stala przy relingu nie odrywajac wzroku od morza i starala sie dostrzec skutek swoich dzialan. Strumien pecherzykow powietrza strzelil ku gorze z miejsca, w ktorym zatonal niezgrabny tobolek. Pragnelam odnalezc napastnika myslowa sonda, ale obawialam sie, iz takie wlasnie postepowanie sklonilo go do ataku. Lecz choc porzucilam ten pomysl, potwor sam mnie zaatakowal za pomoca mysli podobnie jak stojacego niedaleko kapitana Sigmuna, ktory zachwial sie nagle. Tym razem nie wyczulam glodu, tylko gniew, wscieklosc tak gwaltowna i dzika, ze uderzala niby miecz. A potem - potem nastapil koniec. Glod i wscieklosc zniknely i dopiero wtedy odwazylam sie poszukac morskiego monstrum. Jezeli nadal czailo sie w dole, to nie dlatego, ze chcialo nas polknac. A mimo to Orsya wciaz wpatrywala sie w wode. Kemoc stal obok niej, takze nie podnoszac spojrzenia znad fal. Kapitan Sigmun otrzasnal sie z chwilowego paralizu. Wydal rozkazy i statek ozyl. Dopiero teraz uswiadomilam sobie, ze najwidoczniej jakis czar unieruchomil wszystkich obecnych na pokladzie. Kroganka dopiero wowczas odeszla od burty. Twarz miala sciagnieta i blada; czula widocznie ogromne zmeczenie, jakie ogarnia wszystkich, ktorzy posluguj a sie magicznymi zdolnosciami. -Czy potwor nie zyje? - Sigmun zblizyl sie do malzonkow. Orsya zaprzeczyla ruchem glowy. -Nie sadze. Wprawdzie polknal Xalte, lecz to zmyli go tylko na jakis czas. Teraz znajduje sie na dnie morza i chyba spi. Ale jak dlugo... Ktoz to moze wiedziec? Xalta to bron do walki ze slugami Ciemnosci, ktorzy nawiedzaja rzeki i jeziora, a nikt z mojego ludu nie umialby odgadnac, jaki wywrze wplyw na mieszkanca oceanu. Czarny sokol wzniosl sie w powietrze z dziobu "Wytrwalego Wedrowca" i zatoczyl wielki krag. Widac ktorys z Sokolnikow postanowil przeslac wiesc na nasz blizniaczy statek, ktory znajdowal sie tak daleko od nas, ze tylko przelotnie widywalismy szczyty jego masztow. Bylo to ostrzezenie - i moglismy jedynie miec nadzieje, ze potwor, chwilowo unieszkodliwiony przez Kroganke, pozostanie na dnie dostatecznie dlugo, zeby nasza mala eskadra zdazyla odplynac na bezpieczna odleglosc. Orsya spojrzala na mnie i powiedziala cos do Kemoca. Ten przywolal mnie skinieniem reki. Poszlismy do ich kajuty, po drodze zabierajac worek, ktory stamtad przyniosla Orsya. Ustapilam na naleganie Kroganki i pozwolilam jej zajac sie moja rana. Posmarowala ja czerwonawym mulem, ktory mial tak ostry zapach, ze wywolywal kichanie. Maz stwardniala prawie natychmiast i lekki bol, ktorego prawie nie czulam podczas starcia z morska poczwara, zaraz zelzal. Kemoc podszedl do luku i wyjrzal na zewnatrz. Byl wyraznie zaniepokojony i, kiedy Orsya opatrzyla mi rane, powiedzial: -Tylko nie waz sie znow odplynac... Wiedzialam, czego sie obawial, i sama sie zleklam. Kroganowie, ktorzy nie moga od czasu do czasu zanurzyc sie w wodzie, gina jak spragnieni wedrowcy na pustyni. Jak Orsya przezyje, jesli w morzu zyja inne rownie niebezpieczne stwory jak ten, ktorego przepedzila? -Och, przeciez nie musze daleko odplywac - zgodzila sie z nim Orsya. - Moge wszakze trzymac sie w poblizu statku, przewiazana lina, zeby w razie niebezpieczenstwa mozna mnie bylo stamtad wyciagnac. Zreszta... - Wydobyla z tego samego wypchanego worka jakis sloik i otworzyla go. Mala kajute wypelnil ostry zapach, od ktorego natychmiast zaczelam kaszlec i ktory wywolal taka sama reakcje u Kemoca. - Moge uzyc tego. - Skrzywila sie i sama glosno kichnela. - Wydaje sie - ciagnela - ze morskie powietrze dodaje mu mocy. Zaden wodny stwor w Escore nie moze zblizyc sie do zrodla tej woni. Niewykluczone, ze tak samo jest z mieszkancami morza. - Szybko zamknela sloik, lecz i tak kaszlalismy dobra chwile. -Mamy dosc czasu - mowiac to odstawila sloik - zeby rozwazyc wiele planow, poniewaz jeszcze dlugo nie bede potrzebowala wody. Zanim to zrobimy, nalezaloby przeprowadzic poszukiwania. - Zawiesila worek na haku wbitym w belke nad jej glowa, ulokowala sie na koi i skrzyzowala nogi. Kemoc oparl sie o sciane, ja zas przysunelam taboret i usiadlam na nim. Orsya ujela okaleczona reke Kemoca w swoje dlonie. Zamknela oczy i poczulam gwaltowny wyplyw mocy czegos szukajacej. Czego? Tamtego potwora? Zeby zyskac pewnosc, iz nie zamierza ponownie atakowac "Wytrwalego Wedrowca"? Sprobowalam niezdarnie przylaczyc sie do Kroganki. Najpierw musialam wykluczyc klebki energii zyciowej czlonkow zalogi i klanu Sigmunda. Kazdy, kto ma dar, szybko sie tego uczy. Ale takie calkowite otwarcie wlasnego umyslu jest na dluzej nie do wytrzymania, jesli sie czlowiek nie nauczy koncentrowac na jakims zywym obiekcie. Teraz jednak my - a przynajmniej ja - niczego nie znalazlysmy. Zamknelam oczy wzorem Orsyi, starajac sie sobie wyobrazic bezgraniczny morski przestwor i zwienczone koronka bialej piany fale, ktore rozcina dziob statku. Chociaz odplynelismy tak daleko od portu Es, nad woda krazyly ptaki - kerliny, o ktorych mowiono, ze szukaja ladu stalego tylko po to, by zlozyc jaja, i ze spia na falach z dala od jakiegokolwiek brzegu. Tam bylo zycie. Przechwycilam iskierki energii, lecz nie probowalam sledzic zadnej z nich. Szukalam bowiem czegos innego- groznego lowcy z glebin. Nie napotkalam jednak fali szalonego glodu, ktora za pierwszym razem uderzyla mnie jak obuchem. Mozliwe, ze kontratak Orsyi udal sie lepiej niz smiala przypuszczac. W transie znacznie latwiej jest sie skoncentrowac na czyms, co mozna sobie wyobrazic, mnie zas mignely tylko szczeki potwora w chwili, gdy chwytal nasza lodz. I nagle zobaczylam cos bez zadnego udzialu mojej woli. Tak jak wtedy, kiedy na rozkaz pani Jaelithe zawislam w mysli nad skalnymi wyspami, tak teraz znowu ruszylam do przodu - albo tak sadzilam - i znalazlam... Te same skaliste wysepki. Rozrzucone po morzu, polokregiem wynurzaly sie z fal. Jeden koniec luku siegal jakiegos ladu; albo bylo to wybrzeze naszego kontynentu, albo duza, starsza niz polokrag wyspa... Otoczyla mnie energia. Nie wymierzono jej we mnie, ale w owe wyspy. Tam byla Moc... To byla pulapka stworzona z Mocy! Cofnelam sie pospiesznie, skracajac myslowa sonde. Wyspy i przylegajacy do nich lad staly zniknely. Nie otworzylam jeszcze oczu i nie przyznalam sie do porazki. Skupilam uwage na fragmencie ujrzanego przelotnie wybrzeza kontynentu. Wytezylam wszystkie sily, gdyz czulam, ze musze sie spieszyc. Morze zniklo, a ja spogladalam na rzad ostrych niczym zeby skal, ktore przypominaly z wygladu szczeki morskiego drapieznika. Tworzyly zewnetrzny mur, poza ktorym dostrzeglam ciemna plame. Bylam zmeczona. I... Pochwycila mnie moc znacznie wieksza od mojej wlasnej, moc, przed ktora nie moglam sie obronic. Znow zobaczylam rozrzucone na morzu wysepki, ale tym razem nie dostrzeglam ognia. Czy to aby na pewno fale zgasily wulkan, ktory ujrzalam w poprzedniej wizji? Sila, ktora mnie schwytala, kolysala sie tam i z powrotem, jakby przeczesywala wyspy szukajac czegos. Przestalam z nia walczyc, gdy tylko zorientowalam sie, czym byla - polaczona wola Orsyi i Kemoca. Nagle ta fala energii wykonala cos w rodzaju wielkiego skoku. Stracilam z oczu wyspe i rafy. Wracalismy na brzeg nieznanego kontynentu. Zrozumialam, iz tych dwoje mknie na samym skraju sily, ktora wczesniej spotkalam i przed ktora ucieklam. Pod nami rozpostarla sie zatoka. Mowie "pod nami", gdyz choc stanowilismy jednosc, to bylismy trojgiem. Zobaczylam ja znacznie wyrazniej niz poprzednio garsc wysepek. W zatoce stala zgromadzona wielka flota! Jednak nie dostrzeglam oznak zycia na zadnym ze statkow. Przesunelismy sie tylko nad nimi i pomknelismy dalej. Mimo to zdazylam uchwycic ostrzegawczy sygnal. Byl jak odor wionacy od pola bitwy, na ktorym wszyscy walczacy zgineli i nie pozostal przy zyciu nikt, kto moglby pochowac poleglych. W zatoce kryla sie smierc, straszna smierc. Nagle... cos nas - schwytalo! Nieraz widywalam sieci rybackie i rozpaczliwie szamoczace sie w nich srebrzyste ryby. Z nami bylo podobnie jak z tymi rybami. W jakis sposob pojelam, ze nie uwolnie sie bez walki. Stawilam opor i tak jak przedtem moi towarzysze przyciagneli mnie do siebie, tak teraz ulokowali sie z tylu za mna. Stalam sie niby grot wloczni, a oni jej drzewcem. Instynktownie staralam sie zmienic obraz, ktory widzialam pod soba. Cal po calu, z pomoca tamtych dwojga, spowolnilam nasz lot w glab ladu. Jeszcze nigdy nie zetknelam sie z taka energia. Wyczuwalam w niej odor zla, nie wolno mi bylo wszakze nawet podjac proby lokalizacji jej zrodla. Zdawalam sobie bowiem sprawe, ze jest to pulapka zastawiona przez Ciemne Moce. Gdybym zechciala zbadac jej nature, zostalabym w nia wciagnieta jeszcze glebiej. Przywolywalam wiec obraz "Wytrwalego Wedrowca", a takze kajuty Orsyi i Kemoca... Kiedy posluguje sie dalekowidzeniem, nigdy nie czuje wlasnego ciala - jedynie prawdziwa jest dla mnie tylko ta rzeczywistosc, ktorej bylam swiadoma, zanim wpadlam w trans. I oto tylko to moglo mi teraz pomoc. "Wytrwaly Wedrowiec" nadal plynal po morzu. Znow ujrzalam rafy i zatoke pelna martwych statkow, a potem polac nagiej ziemi. Odrzucilam ten widok i sprobowalam zbudowac w moim umysle ten obraz "Wedrowca" i kajuty, w ktorej wciaz przebywala moja cielesna powloka. Walczylam o powrot dla siebie i dla moich towarzyszy. Statek zatem... dobrze... Lecz obraz statku pojawial sie na przemian z widokiem nieznanej krainy. A moze nie powinnam wyobrazac sobie calego statku, moze tylko sama kajute, w ktorej oprocz naszych cial pozostawaly slady naszej obecnosci? Wystarczy bowiem, ze ktos przebywal, chocby krotko, w jakims miejscu, by pozostaly tam czastki jego istoty. Taki przewodnik ulatwia jasnowidzacej odnalezienie poszukiwanej osoby. Zbudowalam w mysli drewniane sciany kajuty i niewielka miedzy nimi przestrzen. Zobaczylam Orsye i Kemoca trzymajacych sie za rece. Chyba do tej chwili nie zdawali sobie w pelni sprawy z moich mozliwosci i dopiero teraz zrozumieli wszystko. Jeszcze raz wiec przekazali mi zgromadzona przez siebie energie. Mialam znow cialo. Otworzylam oczy. Orsya siedziala wsparta o ramie Kemoca, miala zamkniete oczy: wygladala na zupelnie wyczerpana. Po chwili poruszyl sie jej malzonek i zawolal w mysli: -Orsyo! Otworzyl oczy wlasnie wtedy, gdy przed nimi stanelam. Ujelam w dlonie zwieszona glowe Kroganki. Resztka sil wyslalam do jej umyslu obraz miejsca, w ktorym naprawde sie znajdowalismy. Mimo to nawet nie drgnela. Czy nadal tkwila w sieci utkanej przez zle moce? Przeciez gdybym podczas powrotnej drogi poczula najmniejszy ubytek energii, tym samym dowiedzialabym sie, ze zostawilismy ja tam sama! Kemoc odsunal moje rece i sam ujal w dlonie twarz Orsyi. Tych dwoje laczyla tak mocna wiez, ze mogl siegnac dalej i glebiej niz ja. A poza tym, czyz nie uchodzil za czarodzieja, ktory zna prawie juz zapomniana starozytna wiedze? Jego twarz znieruchomiala w napieciu. Orsya osunela sie bezwladnie na koje. Po jakiejs chwili nagle westchnela. Poczulam wtedy tak wielka ulge, ze zrobilo mi sie slabo i musialam oprzec sie o sciane kajuty. Orsya otworzyla oczy i spojrzala na Kemoca. -To... to... czeka... - szepnela ledwie doslyszalnie. -Nie ma go tutaj. - Mlody Tregarth odpowiedzial niemal rownie cicho, lecz w jego glosie brzmiala wladcza nuta. Orsya zwrocila wzrok na mnie, a nie na twarz meza, ktora byla tak blisko jej twarzy. -Jest glodne. W tej chwili zdalam sobie sprawe, ze dobrze dobrala slowa. To silne przyciaganie bylo glodem! O takim samym natezeniu jak glod emanujacy od morskiego drapiezcy. Nie byl to jednak glod fizyczny... Po raz pierwszy w zyciu jakas nieswiadoma czastka mojej istoty podsunela mi mysl, ze nie powinnam wkraczac na te droge. Jednoczesnie uswiadomilam sobie, iz tym razem dobry, a nie zly los uzyl mojego posrednictwa. -Nie znasz swoich sil, jasnowidzaca siostro - rzekla Orsya, nadal patrzac mi w oczy. -Ale nie wytezaj ich zbytnio! - wtracil Kemoc. - Nigdy wiecej... -... nie odbywaj takich podrozy? - przerwalam mu. - Przysiegne, jesli zechcesz. Jestem jednak przekonana, ze w tej godzinie zobaczylismy we troje to, czego szukamy. -Niech i tak bedzie - odparla Orsya. - To miejsce smierci... - Zadrzala i mowiac to odwrocila twarz. Ktos zapukal do drzwi za moimi plecami. Spojrzalam na Kemoca, ktory skinal glowa, otworzylam je wiec. Na progu stal bosman Yakin. -Kapitan Sigmun chce z toba porozmawiac. - O dziwo, patrzyl prosto na mnie, a jego ton wskazywal, ze powtarza rozkaz. Nie nalezalam do klanu, lecz potraktowano mnie tak, jakbym byla podwladna Sigmuna. Wyszlam powoli z kajuty. Bylam wyczerpana jak zawsze, kiedy poslugiwalam sie moimi magicznymi zdolnosciami. Ogarnal mnie tez niepokoj. Czyzby Sigmun w jakis sposob dowiedzial sie o dalekiej podrozy, z ktorej wlasnie wrocilam? Na pewno mu sie to nie spodoba. ROZDZIAL PIATY Kapitan przyjal mnie w waskiej jak klinga miecza kajucie, jedynym zapewniajacym odosobnienie miejscu na statku, ktory byl nie tylko srodkiem transportu, ale rowniez sluzyl jako stala siedziba klanu. Jego twarz stezala, a oczy o ciemnoniebieskiej barwie cieni padajacych z osniezonych wzgorz spogladaly ponuro. Skinieniem reki wskazal mi maly stoleczek w prawie pustym pomieszczeniu.-Znowu rzucano tutaj czary! - powiedzial nagle. - Nie pozwolimy budzic mieszkancow glebin! -Jezeli w ogole mozna to nazwac rzucaniem czarow - a na pewno nie bylo to przywolywanie - w kazdym razie te same czary odeslaly potwora w glebiny - podkreslilam. Jego twarz nie zmienila wyrazu, a glebokie bruzdy okalajace usta nie splycily sie. Uderzyl piescia w kolano. -Nie pozwole narazac na niebezpieczenstwo "Wytrwalego Wedrowca"! -Przeciez "Wedrowiec" dopiero co sie uratowal, czyz nie tak? Wodna magia Kroganow moze byc potezniejsza niz sadzimy. Nie odpowiedzial, tylko wpatrywal sie we mnie, jakby sama sila woli chcial wymusic na mnie przysiege, ktora dodalaby mu otuchy. Ja jednak mialam sie na bacznosci. Sigmun popieral nasza wyprawe. Na pewno ostrzezono go, iz nie bedzie to latwa przejazdzka po spokojnym oceanie. Skad wiec ta zmiana? -Czy ten stwor plynie za nami? - zapytal. Tak jawnie sie nie kryl z checia wykorzystania mnie, ze az zadrzalam. -Kapitanie, przeciez nienawidzisz mojego talentu. Dlaczego teraz chcesz sie nim posluzyc? - powiedzialam otwarcie. -Kiedy plynie sie na oslep, nalezy korzystac z kazdej mapy. Wiec o to mu chodzilo! To strach o statek przelamal w nim - przynajmniej na razie - bariere niecheci, ktora Sulkarczycy zawsze sie ode mnie odgradzali. W przeciwienstwie do jasnowidzenia, dalekowidzenie nie sciagnie na nikogo zlego losu. Moglam uzyc daru, czemu nie? Sigmun odwrocil sie, podniosl cos z podlogi i zblizyl do swiatla wpadajacego przez jedyny luk. Byl to kawalek drewna dlugosci lokcia, rozszczepiony na obu koncach. Kapitan pokazywal mi czesc lodki zmiazdzonej przez morskiego drapieznika. -Zwykle czytasz z czegos takiego - ponaglil ze zniecierpliwieniem, lecz w jego glosie nie uslyszalam cieplejszej nuty. Nie moglam wszakze odmowic mu po tym, jak sama zrobilam cos podobnego. Ale niedawna "podroz" bardzo mnie zmeczyla. Jesli poddam probie moj talent dobywajac ostatnich sil, moge nic nie zobaczyc. Niechetnie ujelam oburacz strzaskana deske i polozylam ja na kolanach. Zamykajac oczy zapragnelam widziec, czytac... Otoczyl mnie mrok. Zauwazylam jakis ruch. Znalazlam sie w tak gestej mgle, ze tylko niewyraznie dostrzegalam jakies stworzenia, ktore przemykaly tuz obok mnie. Alez to nie mgla, to woda! Znajdowalam sie w glebinach morza i istoty, ktore pojawialy sie w moim polu widzenia i znikaly, musialy byc rybami. W glebinie nagle sie zakotlowalo, kiedy taka lawica przeplynela obok mnie. Zdalam sobie sprawe, ze woda czy mgla pulsuje strachem. Nagle dojrzalam cos... Ten stwor plynal ociezale do przodu. Widzialam juz najrozniejszych mieszkancow morza. Niektorzy z nich wygladali groteskowo albo przerazajaco, jakby rozmyslnie uksztaltowano ich ciala tak, by budzili strach. Ten jednak nie przypominal zadnego z tamtych. Wprawdzie w mroku trudno bylo ocenic rozmiary, odnioslam jednak wrazenie, ze byl prawie tak dlugi jak "Wytrwaly Wedrowiec". Jego cialo pokrywaly luski tak ogromne, ze wygladal jak osloniety twardym i mocnym pancerzem. Pokazano mi kiedys sprowadzone z polnocy podobne do niego zwierze, lecz bylo malenstwem w porownaniu z tym morskim lowca. Mial w sobie cos z ryby, ale roznil sie jednak od niej - nie dostrzeglam bowiem ani charakterystycznego ogona, ani pletw na grzbiecie i po bokach. Zastepowaly je krotkie, szponiaste konczyny. Glowa byla niemal tak olbrzymia jak tulowie, znaczna jej czesc stanowila paszcza, teraz otwarta w pogoni za uciekajacymi rybami. Potwor dopedzil i pochlonal duze stado ryb, tak malych w porownaniu z jego ogromem. Przypuszczam, ze niemal caly czas musial spedzac na jedzeniu tylko po to, aby utrzymac sie przy zyciu. Odwazylam sie zapuscic myslowa sonde. Nie moglam krzyknac, nie mialam tam przeciez ani ust, ani gardla. Wobec tego przecielam polaczenie. Kiedy otworzylam oczy, nie przebywalam juz w mrocznych glebinach, ale siedzialam na stolku w kajucie kapitana, ktory wpijal we mnie uparte, wladcze spojrzenie. -Zobaczylas go! - Nie bylo to pytanie, lecz stwierdzenie faktu, nie moglam wiec zaprzeczyc. - Czy plynie za nami? -W glebi morza nie ma map - odparlam, starajac sie zachowac przynajmniej pozory opanowania i zimnej krwi. - Posila sie, plynie za lawicami ryb. Sigmun milczal przez chwile, po czym skinal glowa w odpowiedzi na zadane sobie w mysli pytanie. -Ale dowiedzialas sie czegos wiecej, prawda? Znalazlas cos wiecej niz mieszkanca morz spozywajacego swoj naturalny pokarm. A wiec musialam sie jakos zdradzic... Ile moge powiedziec temu mezczyznie zywiacemu do mnie tylko nieufnosc? Rownie dobrze moglby pomyslec, ze uciekam sie do podstepu. Tylko ci, ktorzy maja takie zdolnosci jak moje, wiedza, iz za ich pomoca poznaje sie wylacznie prawde, ze nigdy nie dostarczaja domyslow ani przypuszczen. -Ten stwor jest czy tez byl straznikiem. W jakis sposob zostal wygnany z miejsca, ktorego strzegl i sie zgubil. Moze sprawil to strumien wrzacej wody z wulkanu? Na pewno nie pochodzi stad. Nalozono na niego pewien obowiazek... Kapitan nie usmiechnal sie poblazliwie, co znaczyloby, ze uznal, iz mowie glupstwa, ale spochmurnial. Tuz za nim zobaczylam mala skrzynke. Przyciagnal ja do siebie i otworzyl. Wyjal zwoj bardzo starego pergaminu o poszarpanych jak fredzle brzegach. Nastepnie zamknal skrzynke i odwinal kawalek zwoju. Znaki na nim wyblakly i musialam pochylic sie, by je zobaczyc. Niektore linie zupelnie sie zatarly i niewtajemniczeni musieliby sie glowic nad przedstawionym starozytnym rysunkiem. Od razu zorientowalam sie, ze mam pod soba prymitywny wizerunek stwora z mojej wizji. -To jest Scalgah - powiedzial z powaga kapitan Sigmun. Zesztywnialam. Musialam przyjac do wiadomosci, ze wierzy w to, co mowi, a wyblakly rysunek rzeczywiscie przedstawia legendarnego potwora z tak odleglej przeszlosci, iz wspominalo o nim zaledwie kilka legend. Slyszalam od tych, ktorzy odwiedzili Escore, ze w owej ojczyznie Starej Rasy wiele legend okazalo sie rzeczywistoscia - moze wiec i ta. Ale Scalgah nie zyl w Escore i milczaly o nim nawet opowiesci Dawnego Ludu. Nikt nie wiedzial, skad pochodzili Sulkarczycy, nawet nasi bardowie i jasnowidze. Przetrwalo wszakze wsrod nas przekonanie, ze i my przybylismy przez jedna z Bram, jeszcze zanim zbudowano Es. Nie wiedzielismy tez, jaka byla przyczyna naszej wedrowki. Mieszkancy Krainy Dolin twierdza, ze przeszli przez Brame uciekajac przed wrogami. Kolderczycy zas wojowali sami ze soba i stworzyli wlasne przejscie przez czas i przestrzen; zamierzali zawladnac swiatem i stworzyc imperium wykorzystujac do tego nasz swiat. Jednakze wiekszosc przybyszow z Zewnatrz, pojawiala sie pojedynczo badz w niewielkich grupach. Tak jak w swoim czasie pan Simon. Sulkarska legenda nie mowi, czy nas scigano. Moze trafilismy tutaj przypadkiem lub w poszukiwaniu przygod. Nie moglismy wszakze wrocic, co potwierdzili straznicy Bramy. Najstarsze piesni wymieniaj a ich imiona. -Teffan, Laqit, Scalgah... - Zdalam sobie sprawe, ze je powtarzam. Od dawna nikt nie czynil tego z czcia. Teraz byla to tylko dziecinna wyliczanka wykluczajaca kolejne osoby z zabawowego kregu. Sigmun skinal glowa, po czym zwinal starozytny zwoj i znow schowal go do skrzynki. -Wiec plyniemy w strone tamtej Bramy? - zaryzykowalam pytanie, choc wiedzialam, ze on tez tylko snuje przypuszczenia. -Mozliwe. Chcialbym wiedziec, czy Teffan i Laqit rowniez istnieja. -Woda i ogien, ziemia i powietrze - powtorzylam. - W smierci jest odrodzenie. Ten, kto dzierzy... Zdazylam wymowic tylko pierwsze slowa starozytnej formuly, gdy zlapal mnie bolesnie za przegub. -Skad to znasz? - syknal gniewnie przez zeby z takim wyrazem twarzy, jakby zamierzal siegnac po miecz. -Ja... Alez ja tego nie znam! - Tak, te slowa same wyplynely mi z ust. Zapomnialam juz, kiedy uslyszalam je po raz pierwszy. Wiele lat wedrowalam po swiecie. Poznalam Kraine Dolin, Ziemie Spustoszone i nawet czesc Arvonu. Zwykle bywalam mile widzianym gosciem w zamkach, czasem zas sypialam pod golym niebem, gdy wraz z podobnymi wedrowcami gromadzilismy sie przy ognisku obozowym, by choc przez krotko cieszyc sie swoim towarzystwem. Nawet jesli jestesmy samotnikami, chetnie widzimy taka odmiane naszego zycia. Przysluchiwalam sie opowiesciom kupcow i od czasu do czasu nawet odpracowywalam podroz na ktoryms z sulkarskich statkow, a zaloga nic nie wiedziala o moim pochodzeniu. Rozmawialam i sluchalam i jakkolwiek daleko mi do starosci, pamietalam wiecej niz mezczyzna o zacietym wyrazie twarzy, ktory teraz miazdzyl mi nadgarstek. Nie moglam zrozumiec, dlaczego tak nim wstrzasnal fragment starodawnej formuly. Wolna reka nakreslil w powietrzu jakies znaki, ktore mogli odczytac jedynie wtajemniczeni. Dopiero wtedy uswiadomilam sobie, ze mimo woli wymowilam poczatek hasla, ktorym poslugiwali sie czlonkowie sulkarskiego Mieczowego Bractwa. Ktos taki jak ja nie mialby jednak do niego wstepu. -Nie wiem, gdzie to po raz pierwszy uslyszalam, kapitanie. Nie przyznaje sie tez do czlonkostwa, gdyz to byloby klamstwem. - Swobodna reka dotknelam amuletu ukrytego pod znoszona koszula. Kim bylam, skoro nie moglam przyznac sie do pokrewienstwa z nikim? A przeciez Gunnora podarowala mi ten znak. Czy Sigmun mi uwierzyl? Nie bylam tego pewna. W kazdym razie puscil moj przegub i zatrzasnal wieko skrzynki, odsuwajac ja na dawne miejsce w polmroku. -Dobrze zrobisz nie powtarzajac tego wiecej - odezwal sie ostro, lodowatym tonem. - Jezeli wypowiedziano te slowa kiedys w twojej obecnosci, to oznaczaly wezwanie do przestrzegania dyscypliny. Wiec mowisz, ze to Scalgah... Czy on plynie za nami? -Tego nie wiem. W transie dalekowidzenia nie mozna zmierzyc... - Nagle przypomnialam sobie trzymana w reku deske i zrozumialam, ze obejrzalam mroczne glebie oceanu nie tylko za sprawa dalekowidzenia. Oparlam na niej rozwarta dlon, lecz tym razem nie szukalam Scalgaha. -Moge go obserwowac tylko za posrednictwem tego - wyjasnilam. -Niech wiec tak bedzie - odparl krotko i z jego tonu wyczulam, ze posluchanie skonczone. Wstalam wiec, nie wypuszczajac z reki kawalka deski. Kapitan Sigmun wiecej juz nie wykorzystal zadnej z moich umiejetnosci. Zreszta po rozmowie z Orsya i Kemokiem nie prowadzilam poszukiwan na wlasna reke. Bardzo zainteresowala ich moja relacja o podobienstwie gigantycznego mieszkanca oceanu do legendarnego straznika Bramy i opowiedzieli mi o innych istotach, dlugo uwazanych za mityczne, ktore wszakze zyly w Escore. Klopotliwy problem Orsyi, ktora nieustannie potrzebowala kapieli, pomyslowo rozwiazaly dwie Sulkarki. Przyniosly kawal grubego plotna uzywanego do latania podartych zagli, podwojnie zlozyly i zeszyly najmocniejsza z woskowanych nici. Nastepnie wy smarowalysmy je smola od wewnatrz. Uzyskalysmy niezgrabne koryto dlugie jak cialo Kroganki. W regularnych odstepach czasu napelniano je morska woda, Orsya zas kladla sie do niego, odzyskujac energie potrzebna do zycia. Dni byly pogodne i bez przerwy wial silny wiatr z polnocy. Uwazalam, iz los za bardzo nam sprzyja, gdyz takie szczescie od dawna wydawalo mi sie podejrzane. Mozliwe, ze Moce Ciemnosci igraly z nami tak, jak wedlug starozytnych opowiesci robily to niegdys, czekajac na dogodna okazje, by zadac nam cios w chwili, kiedy najtrudniej sie przed nim obronic. Nie poslugiwalismy sie wiecej dalekowidzeniem. Kemoc czesto opowiadal o zdobytej w Lormcie wiedzy. Udal sie tam w jednym celu: zamierzal przejrzec niewiarygodnie stare kroniki, zeby znalezc miejsce, w ktorym on sam i jego rodzenstwo mogliby sie schronic przed gniewem Rady Czarownic. Natrafil przy okazji na inne zapiski. Krecil teraz poniewczasie glowa, ze zaden z czlonkow naszej wyprawy nie poslal do Lormtu po informacje dotyczace dalekiego poludnia. Moglismy bowiem miec do czynienia z przypadkiem podobnym jak Escore, ktore odgrodzono od reszty swiata, zeby ochronic przed mocami Ciemnosci. Na pewno bylibysmy lepiej przygotowani, gdybysmy z gory wiedzieli, co moglo tam sie kryc od niepamietnych czasow. Wydobyl ze mnie wszystko, co wiedzialam, zanim poszedl do kapitana Sigmuna. Na zadanie pokazano mu caly starozytny zwoj. Lecz niestety, napisany byl w nieznanym jezyku i Kemoc niewiele sie z niego dowiedzial. Raz zapytal mnie, czy moglabym potrzymac postrzepiony pergamin i poszukac w jego przeszlosci. Odpowiedzialam, ze nie, z taka zawzietoscia i zdecydowaniem, iz go to zdumialo. Co do mnie, schodzilam kapitanowi z drogi, kiedy tylko moglam, i wiecej juz ze soba nie rozmawialismy. Piekne i cieple dni sciagaly na poklad coraz liczniej czlonkow klanu Sigmuna. Szyto i cerowano odziez, naprawiano bron i zajmowano sie najrozniejszymi drobnymi pracami, ktorych zawsze jest pelno. Orsya przylaczyla sie do klanu i pewnej Sulkarce, ktora ozdabiala pasy muszelkami, pokazala nowy wzor. Z naszej trojki tylko ja mialam najmniej do roboty. Z nudow zabralam sie do rzezbienia na poly peknietej deski, ktora pozostawil mi kapitan "Wyrwalego Wedrowca". Nie bylam w tym mistrzynia, ale kiedys spedzilam zime w pewnej dolinie, gdzie mieszkala obdarzona taka umiejetnoscia kobieta. Z duzych koslawych korzeni rzezbila najrozniejsze zwierzeta. Od niej to nauczylam sie, choc nie tak zrecznie, wydobywac z drewna ksztalty, ktore tylko ja dostrzegalam. Moj sztylet byl ostry i mimo ze na poczatku szlo mi dosc opornie, z czasem nabralam wprawy. Wyrzezbilam z owej deski podobizne Scalgaha takiego, jakiego zobaczylam w ostatniej wizji. Orsya pierwsza zauwazyla, co robie, i jeszcze mokra po kapieli, uklekla obok mnie. Kiedy na moment przerwalam prace, chcac przyjrzec sie mojemu dzielu, Kroganka dotknela go lekko. Szybko cofnela reke z cichym okrzykiem. Spojrzalam na nia pytajaco. -To jest... smierc! - Zawahala sie, zanim wypowiedziala to ostatnie slowo. -Tak. -A jednak dajesz mu zycie. Po co? Poczatkowo nie zrozumialam, o co jej chodzi, i dopiero pozniej zorientowalam sie, ze mowiac "zycie" miala na mysli rzezbe wylaniajaca sie z bezksztaltnego kawalka drewna. Po co? Chcialam sie czyms zajac, zeby nie siedziec bezczynnie, gdy wszyscy wokol mnie pracowali. Jednak w takich przypadkach zawsze trzeba zachowac ostroznosc. To, co wykonalismy wlasnorecznie, ma w sobie cos z naszej energii i talentu. Mozna zobaczyc a nawet odnalezc czlowieka za posrednictwem drzewka, ktore scial, zeby przedrzec sie przez gestwine. Ktos, kto wedlug zapewnien pani Jaelithe ma taki dar jak ja, moze okreslic tozsamosc ciala i (w pewnej mierze) duszy tworcy biorac do rak cos, co ow wykonal. -Nie wiem, dlaczego - odrzeklam powoli. - Pragnelam w ten sposob zajac czyms rece, ale to prawda, ze nieswiadomie moglam dostrzec we wnetrzu drewna wiele rzeczy i wyzwolic je stamtad. Lecz od poczatku zamierzalam wyrzezbic wlasnie to. -Straznika - mowiac to Kroganka usiadla obok ranie. - Straznika pewnej Bramy? -Ktoz to wie? Sulkarczycy sa tu od dawna. Zapomnieli, ze sa przybyszami. Nie wiedza, dlaczego. Dopiero od kiedy Tregarthowie na nowo odkryli Escore i nikt juz nie musi obawiac sie gniewu Rady Czarownic, zaczeto podwazac obecny stan rzeczy i zastanawiac sie, co zdarzylo sie kiedys. To tajemnicze znikanie zalog sulkarskich statkow i pojawienie sie wraka, ktory - jak twierdzi pan Simon - pochodzi z jego swiata, choc nie z jego czasow, tez sie przyczynily do tego, ze jeto szukac mozliwych zagrozen. Orsya zaczela rozczesywac wlosy, otrzasajac je z wody. -Teraz nigdzie nie ma spokoju- oswiadczyla. - Nawet w Escore, gdzie na jakis czas pokonalismy Ciemnosc. Chociaz wydaje sie, ze bylo to wielkie zwyciestwo - a takie odnosilismy juz wiele razy - to nie mozemy na dluzej zajac sie wlasnymi sprawami i odpoczac po walce. Ciemnosc nieustannie sciaga nowe sily, gromadzi wszystko, co zle, i szykuje sie do ataku. I dlatego podnosi sie wolanie o miecze, czary, bystre oczy, uszy i umysly, ktore beda sledzily wroga i czuwaly nad naszym bezpieczenstwem. Kiedys moj lud zadowalal sie naszymi potokami i jeziorami, gdzie nikt nas nie niepokoil - a musze przyznac, ze my sami bardzo zmienialismy tresc podobnych opowiesci. Lecz nigdy dotad nie slyszalam o Bramie, ktora ma swojego straznika... Ostroznie zestrugalam dlugi wior. -Scalgah dotychczas istnial tylko w legendach, a teraz ozyl jak te pono mityczne istoty z Escore. Przebywa on jednak z dala od miejsca, w ktorym powinien sie czaic. W morzu byla jakas kotlowanina, zdarzylo sie cos, czemu nawet on nie mogl dac rady, jakies zaburzenie, ktore wygnalo go z jego kryjowki... -Czy wyczytalas to w nim? -Tak, czesciowo. Kroganka ruchem glowy odrzucila znow wlosy na ramiona. -Czy on sie orientuje... No, czy bylismy dla niego czyms wiecej niz pokarmem? -Nie mam pojecia. Musi duzo jesc, zeby zapelnic zoladek. - Stuknelam czubkiem noza w rzezbe. - Mam jednakze wrazenie, ze wiedzial, w jaki sposob dotarlismy do niego. -Czy plynie za nami? -Nie wiem. Jestem jednak pewna, ze nie odszukam go ponownie bez bardzo waznego powodu. Zreszta nie spodobaloby sie to ani Sigmunowi, ani jego klanowi. Nie wybrali mnie przeciez na swoja Madra Kobiete, co wiecej - podejrzewaja mnie o zle zamiary. To nawet uzasadnione z ich punktu widzenia. - Wolna reka znowu dotknelam amuletu Gunnory. Tylko w ten sposob moglam odpedzic moje wlasne leki i obawy. Plynelismy przeciez tak szybko, jak pchal nas silny wiatr, do miejsca, ktore zobaczylam razem z Orsya i Kemokiem, do nagich wysepek, wulkanu i zatoki pelnej martwych statkow. Bez trudu moglabym wyobrazic sobie, co tam na nas czeka. To cos nie stalo po stronie Swiatla. Spojrzalam na figurke, ktora rzezbilam. Bez wzgledu na to, czy mialam do tego zdolnosci, czy tez nie, rzezba wylaniajaca sie spod mojego noza zdawala sie zyc. Przez chwile chcialam wyrzucic ja do morza, lecz cos mnie powstrzymalo, jakby jeszcze nie nadszedl na to czas. Jeszcze nie nadszedl na to czas. Uczepilam sie tej mysli. Moze to samo przyszlo nagle do glowy Orsyi, gdyz zblizyla reke do figurki, choc jej nie dotknela. -Istnieje orez nie wykuty ze stali - powiedziala powoli- - Ale na twoim miejscu nie obnosilabym sie z tym. Zestrugalam nastepny wior i podnioslam oczy na poklad rufowy, gdzie kapitan Sigmun stal obok sternika. Nie nosil kolczugi ani helmu i wiatr targal jego splecione luzno wlosy. Skupil uwage na wydymanych wiatrem zaglach, a wiatr ten powinien zaniepokoic kazdego marynarza - wial bowiem nieprzerwanie i byl zbyt pomyslny. Wygladalo to tak, jakby "Wytrwaly Wedrowiec" podazal na jakies wezwanie. Tego ranka lekko zboczylismy z kursu; jeszcze jakies dwadziescia godzin takiego wiatru i pozostawimy za soba Karsten - nie ujrzelismy jednak nawet skrawka wybrzeza tej przekletej krainy. Pozniej miniemy Przyladek Psa, za ktorym Sulkarczycy znali jedynie Varn. Zamierzalismy zawinac tam przynajmniej na tak dlugo, zeby zasiegnac wiesci o morzach poludniowych. Zawsze przynosili je ci, ktorzy przemierzali nasz swiat wzdluz i wszerz. Wprawdzie mieszkancy miasta zazwyczaj nie odzywali sie do obcych, lecz obecnosc pani Jaelithe mogla rozwiazac im jezyki, a przynajmniej dac do myslenia. Varnowie swoimi malymi rybackimi lodziami o niewielkim zanurzeniu wyplywali na morze nie tracac brzegu z oczu. ROZDZIAL SZOSTY Zaden z naszych statkow nie opuscil Estcarpu bez ladunku. Pamietajac o potrzebach Varnow wiezlismy szlachetne drewno, wybrane ze wzgledu na kolor albo zapach. W ladowniach lezaly grube, pachnace klody sosnowe, dluzsze od nich belki czerwonego orzecha, waskie deski z wensu, zlocistozolte i prawie tak twarde jak stal, ktore nabieraly metalicznego polysku po wypolerowaniu. Byly tam tez jeszcze inne, nieznane mi rodzaje drewna. Wiedzialam tylko, ze pochodza z odleglych wzgorz naszego kontynentu.Okolice Varnubyly bezdrzewne. Najwiekszymi roslinami spotykanymi na rowninie o ksztalcie zwroconego w strone morza wachlarza byly duze, groznie wygladajace kolczaste krzaki, ktorych unikali zarowno ludzie jak i zwierzeta. W przeciwienstwie do innych ludow Varnowie ani nie badali wnetrza ladu, ani nie osiedlali sie poza miastem, ktore bylo sercem ich cywilizacji. O ile wiem, ich liczba nigdy za bardzo nie wzrastala. Znalazlo sie jednak kilka rodzin albo malych klanow, ktore opuscily bezpieczne mury miasta i daleko na rowninie uprawialy pola, a takze hodowaly podobne do owiec stworzenia, znacznie jednak mniejsze i o dluzszych nogach niz owce znane mi z Krainy Dolin. Zwierzeta te dostarczaty welny o dlugim wlosie, z ktorej mozna bylo tkac nie przepuszczajaca wilgoci tkanine. Sulkarczycy szyli z niej plaszcze, sprzedawano im jednak tylko bardzo male ilosci tego niezwyklego materialu. Dobrze znalam procedure wchodzenia do portu, ale nigdy nie widzialam, zeby przestrzegano jej tak dokladnie i ze wszelkimi srodkami ostroznosci. Sigmun nie mial na "Wytrwalym Wedrowcu" Madrej Kobiety, ale kiedy szukalismy drogi do brzegu, jej miejsce na dziobie statku zajela kilkunastoletnia dziewczyna. Nadawanych przez nia reka sygnalow sluchali mezczyzna i kobieta stojacy przy kole sterowym. Zagle byty prawie zwiniete, pozostawiono ich tylko tyle, bysmy mogli wolno posuwac sie do przodu. Na powierzchni morza nie widzialam ostrych raf, lecz przezornosc i ostroznosc kapitana wskazywaly, ze musimy przebyc caly labirynt przeszkod, zanim wplyniemy do zatoki. Po obu stronach niezwykle waskiego wejscia do portu strzelaly w niebo wysokie skalne sciany. Sigmun wskazal Kemokowi szczeliny ponizej grani skalnych, w ktorych, jak sadzil, znajdowaly sie jakies machiny wojenne - na wypadek, gdyby miasto zostalo zaatakowane od strony morza. Dwukrotnie, zgodnie ze wskazowkami jasnowidzacej dziewczyny, podplynelismy tak blisko, ze znalezlismy sie bezposrednio pod tym szczelinami. Na naszym maszcie powiewala sulkarska flaga handlowa. A mimo to w poblizu kola sterowego i jego straznikow stanal niewielki oddzial Sokolnikow. Ktorys z nich wypuscil swojego ptaka. Sokol spirala pomknal do gory, ponad szczyty klifow, i zawisl nieruchomo, wypatrujac niebezpieczenstwa. Takie dzialania swiadczyly wymownie, iz Sulkarczycy nie ufali milczacym mieszkancom Varnu, aczkolwiek nigdy z nimi nie wojowali. Za nami plynal "Morski Jezdziec". Ich morskim jasnowidzem byl mezczyzna. Wchodzili wlasnie do kretego korytarza, kiedy "Wytrwaly Wedrowiec" wyplynal na szersze wody zatoki. Zatoka miala ksztalt misy okolonej scianami skalnymi. Dokladnie na wprost nas naturalne fortyfikacje ustepowaly miejsca otwartej przestrzeni, w ktorej tkwilo - jak drogocenny kamien w pierscieniu - samo miasto. Rozciagalo sie od podnoza klifu na polnocy do jego odpowiednika na poludniu. Port nie byl pusty. Przy blizniaczych nabrzezach cumowalo kilka malych statkow o niezwykle wysokich masztach. Ich czerwone, zolte, zielone, a nawet wielobarwne zagle, choc zwiniete i nie ukazujace sie w calej swojej krasie, przyciagaly wzrok. Rownie kolorowe, choc nieco bardziej stonowane, byty budowle Varnu. Kolejne rzedy domow otaczajacych portowy basen mialy inne barwy i wydawalo sie, iz jakis olbrzymi malarz pomalowal w paski cale miasto. Nieco ciemniejszy niz woda w zatoce blekit przechodzil w zielen, fiolet, czerwien wina, roz, zloto czy w jasna zolc. Slyszalam wprawdzie, ze Varn nie jest podobny do zadnego grodu, ktory odwiedzali Sulkarczycy, ale taka gama barw zapierala dech w piersi komus, kto jak ja przywykl do szarosci starozytnych kamieni. Stojaca obok mnie przy relingu na dziobie Orsya jeknela cicho patrzac na te feerie. "Wytrwaly Wedrowiec" zarzucil kotwice w pewnej odleglosci od nabrzeza. Sigmun zniknal w swojej kajucie i wyszedl z niej w kolczudze. W zgieciu ramienia niosl skrzydlaty helm. Z dziennika pokladowego odczytal nam instrukcje. Miedzy innymi nie wolno bylo wychodzic na brzeg bez zaproszenia, a moglismy na to dlugo czekac. Varnowie postepowali bowiem zgodnie ze swoimi obyczajami i nie robili zadnych wyjatkow dla cudzoziemcow. "Morski Jezdziec" stanal na kotwicy troche dalej od nas. Oni takze opuscili flage handlowa, a gdy ja ponownie wciagneli na maszt, powiewalo nad nia biale pasmo. Widzielismy ludzi na nabrzezach, ale nikt nie przerwal pracy, zeby chocby rzucic na nas okiem. Najwyrazniej odznaczali sie wielka cierpliwoscia. Uznalam juz, ze zostalismy zignorowani, gdy zobaczylam, jak kilka osob weszlo na nabrzeze blizsze "Morskiego Jezdzca" i wsiadlo do lodzi, ktora szybko poplynela ku nam. Chociaz plynacy pochodzili z mieniacego sie barwami teczy miasta, wszyscy ubrani byli w identyczne, srebrzystoszare stroje i nosili dziwne nakrycia glowy - stozek okrecony tak grubo szarfa, iz prawie cala twarz nikla w cieniu. Poczatkowo wydawali mi sie po prostu ogorzali jak Sulkarczycy. Pozniej wszakze spostrzeglam, ze wszystkie twarze mialy taki sam odcien skory, byli wiec ciemnoskorzy z natury. Wszyscy procz jednego nosili waskie brody i mieli niezwykle duze, ciemne oczy - sztucznie wydluzone za pomoca kresek wyginajacych sie ku skroniom. Dotychczas uwazalam, iz Sulkarczycy sa bardzo wysocy, lez wowczas odnioslam wrazenie, ze Varnenczycy wstajacy po kolei, by wspiac sie po drabince j sznurowanej przerzuconej przez burte, rozprostowali sie jak sprezyny. Kiedy zas weszli na poklad, najnizszy z nich okazal sie o pol glowy wyzszy od kapitana "Wytrwalego Wedrowca". Nie spojrzeli ani na prawo, ani na lewo, ale skupili cala uwage na Sigmunie i jego pierwszym oficerze. Staneli przed nimi tak rowno, jakby specjalnie ustawili stopy wzdluz szczeliny miedzy deskami pokladu. Na pewno roznili sie miedzy soba, lecz podczas pierwszego spotkania wydali mi sie tak do siebie podobni, jakby dobrano ich w tym wlasnie celu - niczym kukly sprzedawane na jarmarkach podczas swieta plonow w High Hallacku. Kapitan Sigmun i jego zastepca powitali ich unoszac do i gory dlon rozwarta w powszechnie przyjetym znaku pokoju, Tamci jednak nie odpowiedzieli tym samym gestem. Jedea? z nich odezwal sie w lamanym jezyku kupcow, ktory wymyslili juz dawno temu spotykajacy sie czesto z innymi ludami Sulkarczycy. -Statek przybyc dlaczego? Sigmun wskazal w gore, gdzie coraz silniej lopotaly nasze flagi. -Handel - powiedzial rownie lakonicznie. Przybysze mierzyli nas nieruchomymi spojrzeniami. Wydawalo mi sie, ze nie patrzyli na Sulkarczykow, lecz na tych sposrod nas, ktorzy nie byli czlonkami zalogi. Kemoc poszedl za przykladem Sigmuna - zalozyl kolczuge i wzial helm do reki. Srebrzysta luskowa tunike Orsyi oslaniala luzna jasnoniebieska suknia. Wiatr szarpal wierzchnia szata Kroganki, odslaniajac jej ciasny spodni ubior. Ja nie zmienilam nic w swoim wygladzie, wiec jak zwykle nie rzucalam sie w oczy. Chuda sakiewka pozwala na kupno odziezy, ktorej jedyna zaleta jest jej trwalosc. Wlosy siegaly mi ramion i nosilam u pasa dlugi, poreczny noz. -Kto? - Przywodca Varnenczykow wskazal na nas. Moze go zaciekawilismy, ale ani jego spojrzenie, ani wyraz twarzy nie staly sie bardziej zyczliwe. -Pan Kemoc, pani Orsya i... Destree - odparl Sigmun uzywajac jak najmniej slow. Trzech Varnenczykow stalo nieruchomo, tylko rzecznik wyciagnal przed siebie reke. Na jego dloni lezal okragly kamien. Najpierw rownie srebrzystoszary jak ich stroje, po chwili rozswietlil sie niebieskim blaskiem, ktory stawal sie coraz ciemniejszy. Jego wlasciciel zatoczyl reka krotki luk. Teraz kamien wskazywal Kemoca. Niebieska barwa przybladla, ale nie zgasla. Nastepnie Varnenczyk zwrocil go ku Orsyi i kolor zafalowal na powierzchni kamienia jak strumien. Wreszcie skierowal go w moja strone. Blekit najpierw zbladl jeszcze bardziej niz w przypadku Kemoca, lecz po chwili naplynal ciemna fala, swiecac jak latarnia. Tymczasem moj amulet stawal sie coraz cieplejszy, a w koncu tak goracy jak wyciagniety z ogniska kamien. Sparzyl mi skore i musialam go wylozyc na koszule. Plonal bursztynowym plomieniem jakby w odpowiedzi na tamten rozjarzony blekit. Varnenczyk byl wyraznie zdumiony, a na kamiennych dotad twarzach jego towarzyszy takze odmalowalo sie zdziwienie. Ich rzecznik wybuchnal potokiem slow, jakby wypowiadal jakies zaklecie albo uroczysta powitalna formule. Pozniej przykryl reka dziwny kamien i pochylil glowe. Pozostala trojka powtorzyla ten gest. Nastepnie, ku mojemu zaskoczeniu, wskazal na mnie i wymowil pytajacym tonem jedno slowo: -Handel? Czyzby chcial moj ego amuletu? A moze mnie? Zapragnelam dotknac mysla jego umyslu, ale powstrzymala mnie obawa, ze ci ludzie sa z rasy, ktora moze nie zna ani nie ma takich zdolnosci. Moglby wtedy uznac moje postepowanie za napasc, a to zaszkodziloby naszym wzajemnym stosunkom. Pozostawilam odpowiedz kapitanowi Sigmunowi, poniewaz to on dowodzil w owej chwili nasza wyprawa. Moj amulet,; wyzwolony spod wplywu swiecacego kamienia, przygasal, w zadnym razie nie zamierzalam sie go pozbywac; sluzyl mi jako l orez w walce z Ciemnoscia w moim umysle i byl dowodem,! ze choc nie znalam swego ojca, to nie mial on nic wspolne ze zlymi mocami. -Zapytaj ja. - Kapitan zrecznie przerzucil decyzje na mnie. Przywodca Varnenczykow zmieszal sie. Chyba oczekiwal, ze Sigmun w pelni kontroluje nas wszystkich. Mimo to znow spojrzal na mnie pytajaco. W odpowiedzi ostentacyjnie wsunelam amulet pod koszule. Pozniej odparlam, dobierajac ostroznie slow z kupieckiej zargonu, ktorego nauczylam sie podczas moich wedrowek. -Tylko dla mnie. Moc. Nie mialam pojecia, czy to slowo znaczylo tutaj tak wiek jak na polnocy. Nigdy nie nalezy twierdzic, ze wlada sie moca, jezeli nie mozna sie nia posluzyc w razie potrzeby. Nawet tutaj mogly dotrzec wiesci o Czarownicach z Estcarpu, chociaz Rada Strazniczek nic nie wiedziala o Varnie. Czy uznaja mnie za Czarownice i beda domagac sie ode mnie tego wszystkiego, co potrafia te obojetne i wyniosle kobiety? Byloby to dla nas fatalne. Musialam wszakze upewnic sie, ze amulet pozostanie moim i ze nie stanie sie przedmiotem handlu. Moc przychodzi do nas z woli istot znacznie potezniejszych od ludzi i kazdy tak obdarzony musi dzwigac to brzemie bez szemrania - i nie probowac sie go pozbyc. Nie moglam i nie chcialam rozstawac sie z darem Gunnory. Na szczescie nie poczulam dotkniecia obcej mysli. Jednoczesnie wyczulam, iz Varnenczycy pogodzili sie z moja decyzja i nie zamierzali jej podwazac. Zamiast tego, ku mojemu zazenowaniu, odwrocili sie prawie jak jeden maz i uklonili, dotykajac reka czol, ust i piersi w uroczystym pozdrowieniu, a moze na znak uznania mojej pozycji. Pozniej ich rzecznik znowu przeniosl spojrzenie na Sigmuna. -Handel - powtorzyl takim tonem, ze zabrzmialo to na poly jak rozkaz, na poly jak obietnica. Zwrociwszy sie w moja strone, jeszcze raz spojrzal mi prosto w oczy i dodal: - Do Asbraksas, o Wielka... - Nie byl to rozkaz, ale wezwanie, ktorego nie moglam odrzucic. Przed wyprawa wiele rozmawialismy o Varnie. Sulkarczycy przekonali sie, iz byla to polozona najdalej na poludnie kraina, ktorej mieszkancy stworzyli wlasna cywilizacje. Postanowilismy wiec, ze musimy zdobyc jak najwiecej wiedzy o tajemnicy, ktora pragnelismy odkryc. Czy Varnowie wiedzieli o opuszczonych przez zalogi statkach? Czy krazyly wsrod nich opowiesci o wulkanach i innych dziwnych morskich zjawiskach? Zdalam sobie sprawe, ze nie powinnam odrzucic tego zaproszenia. -Ide... - zgodzilam sie. -Nie sama! - Orsya zlapala mnie za rekaw. Popatrzylam na nia i na Kemoca, ktory marszczac brwi obserwowal przywodce Varnenczykow. Czy mialam prawo wciagac do tego innych, jezeli byla to jednak jakas pulapka, jesli Varnenczykowi chodzilo nie o amulet, lecz o mnie, gdy powiedzial "Handel"? -Ona ma racje - oswiadczyl Kemoc. - Przeciez poddali nas badaniu i zdaje sie, ze przeszlismy pomyslnie te jakas probe. Nie moga zabronic nam pojsc we troje. Wskazalam zatem na Orsye, a potem na Kemoka i rzeklam: -Ide. Z nimi. Varnenczyk wreszcie zamrugal oczami, ale nie zaprotestowal. Kemoc zwrocil sie do Sigmuna: -Niech moj ojciec dowie sie o tym. Kapitan powiodl po nas spojrzeniem. Na koncu utkwil we mnie wzrok tak zimny jak usiane kra morza polnocy. Kiedy zas skinal glowa i odstapil na bok, widac bylo, ze ulegl wbrew sobie. Varnenczycy rozstapili sie przed nami robiac przejscie, a gdy zeszlismy do lodzi, poszli za nami. Wiosla zablysly w sloncu i lekka lodka pomknela jak strzala w strone nabrzeza. W miare jak zblizalismy sie do brzegu, teczowe miasto majaczylo przed nami coraz wyzej. Zbudowano je na wznoszacym sie terenie i kazdy szereg kolorowych budynkow stal wyzej od poprzedniego. Domy pieter pietrzyly sie jak stopnie gigantycznych schodow. Przybilismy do nabrzeza i poszlismy do szerokiego pasa bruku oddzielajace od morza pierwsze domy. Nie tylko barwy odroznialy to miasto od innych znanych mi grodow. Kazde drzwi i okno okalaly szeroka wstega zawile plaskorzezby. Najczestszym motywem byly wijace sie pedy winorosli. Jednak na ich lodyzkach nie przedstawiono kwiatow, ale dyski szczelnie wypelnione liniami, ktore mogly by nieznanymi runami. W Varnie nie bylo ulic takich jak w Es, tylko nachylone pod katem jakby rampy zalamujace sie w podesty wzdluz kazdego rzedu domow. Z podestow odgalezialy sie rowne pasma drog. Roilo sie tam od ludzi, lecz mijajac ich odnieslismy wrazenie, ze jestesmy niewidzialni, gdyz doslownie nikt ani nie zwrocil ku nam glowy, ani sie nie zatrzymal, by na nas popatrzec. Sami mezczyzni. Czyzby to miasto bylo podobne do Gniazda Sokolnikow, do ktorego nie osmielila sie wejsc zadna kobieta? Grube zaslony przeslanialy okna wychodzace na rampe, ktora szlismy, Zauwazylam wszakze, iz jedna z zaslon poruszyla sie, widac obserwowal nas ktos, kogo interesowali cudzoziemcy. Zmeczeni dluga wspinaczka, od ktorej odwyklismy na morzu, dotarlismy wreszcie na najwyzszy poziom. Staly tam gmachy co najmniej trzykrotnie wieksze od tych z dolnych szeregow. Ich sciany wygladaly jak zlote, gdyz pokrywajaca je farba polyskiwala zlociscie w sloncu. Dwa najwieksze budynki staly naprzeciw siebie po obu stronach najwyzszej platformy. Wskazano nam gmach z lewej. Otwieral sie portykiem, do ktorego znowu wiodly schody. Znana nam juz plaskorzezba oplatala kolumny, tutaj jednak wijace sie wstegi byly jakby gesciej wypelnione. W glebi widac bylo pozbawione drzwi wejscie; nie pilnowal go nikt. Przywodca Varnenczykow odszedl na bok, dajac nam do zrozumienia, ze dalej mamy isc bez eskorty. Zaczelismy wiec wspinac sie powoli, nie spieszac sie i rozgladajac dookola. Nie otrzymalam zadnego ostrzezenia jak te, ktore odbieramy w polnocnych krainach, gdzie od stuleci walcza ze soba Swiatlo i Ciemnosc. Nie wyczulam tez przyprawiajacego o mdlosci odoru, ktory atakuje nos i nerwy, gdy w poblizu czaja sie sludzy Ciemnosci. Stanelam przed odrzwiami. Chociaz slonce swiecilo jasno, we wnetrzu panowala ciemnosc. Wyjelam zza pazuchy dar Gunnory. Amulet zaczal swiecic i rozgrzal sie, tak jak w zetknieciu z dziwnym kamieniem Varnenczyka. A potem tak nagle, ze z zaskoczenia omal sie nie cofnelam - rozlegl sie jeden melodyjny dzwiek. Slyszalam glos malych gongow, ktorych sulkarskie Madre Kobiety uzywaja do przywolania pomyslnego wiatru, kiedy za dlugo trwa cisza morska. Ten wszakze zabrzmial jak mnostwo takich glosow zlaczonych w jeden gleboki ton. Kemoc stal ramie w ramie z Orsya. W odpowiedzi na dzwiek, ktory musial zmacic cisze w calym miescie, zacisnal dlon na rekojesci miecza. Kroganka zas wykonala falisty ruch rekami. Nie szukajac jej oczu wiedzialam, iz teraz tych dwoje polaczylo sie ze mna w jedna istote. Idac obok siebie zblizylismy sie do ciemnego otworu wejsciowego. Tam naprawde panowal nieprzenikniony mrok i wydalo sie nam, ze dalismy nurka do glebokiej wody, ktora nas pochlonela. Dalej ruszylismy na oslep. Zdazylismy jednak zrobic moze ze cztery kroki, gdy mrok pozostal za nami. Wnetrze kapalo sie w swietle, choc nie tak jasnym jak sloneczne. Bardziej przypominalo poswiate ksiezyca, a wszystko wokol nas zalsnilo teczowym blaskiem. Stalismy w ogromnej sali i otaczaly nas wyroby ze szkla, ktore wslawily Varn od czasu, kiedy pierwszy sulkarski kupiec przywiozl pare sztuk na polnoc. W scianach byly nisze, a w kazdej znajdowalo sie jakies cudo, w ktorym jak w zwierciadle odbijaly sie stonowane barwy miasta. Rozdzielaly je ciagnace sie rzedem kolorowe kolumny okrecone winorosla, ktorej delikatne liscie i kwiaty zda sie mogloby zniszczyc najlzejsze tchnienie. Pomyslalam, iz umieszczono tutaj jak w swiatyni najlepsze i najpiekniejsze wyroby Varnenczykow. W przeciwnym krancu sali dostrzeglismy cos innego. Ruszylismy pospiesznie w tamta strone, czujac plynace stamtad przyciaganie. Na niespodziewany widok wydalismy okrzyk zdumienia. Stal tam zielononiebieski tron o wysokim oparciu, przezroczysty, choc wykonany z ciemnego szkla. Siedziala na nim postac owinieta takimi samymi wstegami czy szarfami, z jakich powstaly nakrycia glowy naszych przewodnikow. Te srebrzystoszare i miekkie wstegi zaznaczaly tylko kontury ciala. Siedzaca na tronie kobieta miala zaslonieta nawet twarz i glowe. Stanelismy zapatrzeni, aczkolwiek ta jej slepota zbila nas z tropu. Tylko dlonie, ktore trzymala na wysokosci piersi, byly odkryte. Spoczywal w nich kamien moze szesciokrotnie wiekszy od tego, ktorym posluzyli sie Varnenczycy poddajac nas jakiejs probie na pokladzie "Wytrwalego Wedrowca". Najpierw spokojny i przezroczysty niby krysztal, po chwili wypelnil sie malymi barwnymi wirami, jakby zawieral wode, ktora tak zareagowala na wstrzas. ROZDZIAL SIODMY Podczas swoich wedrowek widywalam posagi, ktore dla zapomnianych ludow byly wyobrazeniem Mocy. Siedzaca na szklanym tronie postac nie sprawiala wrazenia tworu rak ludzkich, lecz ukrytej przed naszymi oczami zywej istoty. Byla jednakze tak skrepowana, iz dojrzec moglismy tylko jej dlugie, smukle dlonie o zielonkawym odcieniu - zapewne nabraly tego zabarwienia pod wplywem odbitego od tronu swiatla - nieruchome, jak wykute z kamienia. Nie wiem, jak mogla tak zyc...Przewodnicy nie udzielili nam zadnych wskazowek, a sami nie wiedzielismy, po co mamy sie przygladac tej bogini czy starozytnej wladczyni. Spojrzalam na moich towarzyszy. Kemoc poruszal ustami, ale nic nie uslyszalam. Nie probowalam jednak skontaktowac sie z nim. Nie chcialam mu przeszkadzac; moze przyzywal wlasnie jakas Moc, ktora poznal w Escore? Orsya zas nadal wykonywala rekami faliste ruchy, jakby gladzila powierzchnie wartkiego potoku. Co do mnie - moje ograniczone zdolnosci nie pozwolily; mi odgadnac, czemu przyjdzie nam stawic czolo. Dalekowidzenie i jasnowidzenie na nic mi sie nie przydaly. Na wszelki wypadek wyjelam amulet - plonal bursztynowym plomieniem. Jednoczesnie wiry we wnetrzu tajemniczego kamienia, ktory trzymala siedzaca postac, swiecily coraz jasniej i poruszaly sie coraz szybciej. Dar Gunnory jarzyl sie teraz tak, jakbym sciskala w dloniach jedna ze starozytnych swietlnych kul z Es. Rownie jasno swiecil wielki krysztal. Pozniej, nie wiadomo skad, dobiegl glos olbrzymiego gongu, tak glosny, ze az zadzwonilo mi w uszach. Dziwny kamien rozrastal sie, a moze sprawil to rzucony na nas subtelny czar? Z wewnatrz strzelila fontanna drzacego teczowego blasku. Swiatlo bilo coraz wyzej, coraz szerzej, az wreszcie przeslonilo zaslonieta twarz siedzacej kobiety. A potem skok! Na moment oslepiajacy snop swiatla znalazl sie przed Kemokiem, pozniej przed Orsya, az wreszcie zatrzymal sie naprzeciwko mnie. Nie wyczulam w nim niebezpieczenstwa; odnioslam wrazenie, jakby po prostu wital kogos, kto kiedys odszedl, a teraz pelen radosci stoi na progu domu. Macka niebieskozielonego plomienia musnela moj amulet. Cos sie w nim poruszylo, lecz nie zeby chcial sie uwolnic czy mnie opuscic, ale jakby rozpoznajac utraconego krewniaka. Wydawalo mi sie, ze zaczal cos wsysac, pozywnego ponad wszelkie wyobrazenie. Do mojego zas umyslu raptownie wtargnely niezwykle obrazy. Ujrzalam je, gdyz stalam sie jako naczynie gotowe na przyjecie Mocy. Nie zrozumialam wiekszosci tego, co zobaczylam: byly to kolorowe fale, wirujace, laczace sie ze soba i ponownie rozdzielajace. Wiedzialam tylko, ze barwna energia sluzy swiatlu, choc innemu niz to, ktore znalismy, ze byla wygnancem na tej ziemi, a teraz odnalazla pokrewna sile w moim amulecie. Teczowa fontanna znowu strzelila w gore. Odchylilam do tylu glowe, aby nie stracic jej z oczu. Bila coraz wyzej i wyzej... Szklane ozdoby wielkiej sali zaswiecily w odpowiedzi. A potem... Wszystko zniknelo! Krynica blasku zniknela jak plomien zdmuchniety przez wiatr. Tylko dar Gunnory, ktory przedtem gorzal zlotym plomieniem, teraz falowal domieszka zieleni i blekitu. Zalala mnie fala uczuc, ktorych nie umialam okreslic, i po raz pierwszy ogarnal mnie strach. Tak malo wiedzialam, a ta sila byla zbyt obca, zeby mogla znalezc we mnie schronienie. Wzdrygnelam sie cialem i dusza. Przez moment chcialam sie odwrocic i uciec stad, zerwac z szyi amulet i oddac go siedzacej kobiecie, odrzucic to, co sie krylo za jej darem. Gong zabrzmial po raz trzeci. Tym razem towarzyszylo mu echo, ktore musialo sie rozejsc po calym miescie. Kamien, ktory trzymala zamaskowana kobieta, stracil barwy, nawet nie odbijaly sie w nim refleksy blasku bijacego od tronu. Swiatla rzucane przez zgromadzone w sali szklane cuda przygasaly i matowialy. Zmieniala sie tez tajemnicza postac. Opasujace ja wstegi rozluznily sie, albo tez to, co zaslanialy, tracilo substancje. Jeszcze kilka chwil temu jej cialo sprawialo wrazenie jedrnego i mlodego, a obecnie kurczylo sie, jakby nagle zaatakowala je starosc, ktora dlugo nie miala don dostepu. Nieruchome rece bezwladnie opadly na kolana, nie wypuszczajac jednak dziwnego kamienia, glowa zas pochylila sie, az dotknela broda piersi. Jaka przemiane obserwowalam? Bylam zdezorientowana; i zmieszana. Zrobilam dwa kroki do przodu i znalazlam sie na odleglosc ramienia od zamaskowanej kobiety. Czy obroci sie w proch? A jesli, to jaka kara spadnie na nas za rozpad tego, kogos lub czegos, co budzilo zbozny lek w mieszkancach Varnu? Scisnelam w reku amulet i zdjelam go powoli. Potem, pod wplywem niezrozumialego impulsu opuscilam dar Gunnory na zmatowialy krysztal. Uswiadomilam sobie, ze zrobilam to, co nalezalo, co powinnam byla zrobic. Mogla to bowiem byc ostatnia proba, jakiej poddala mnie sila, ktorej moze nigdy nie zrozumiem. Miedzy amuletem i wielkim krysztalem przeskoczyla niebieska iskra. Zawirowala, zaglebila sie w matowej glebi przynoszac jej zycie. W krysztale blekit przeplotl sie i zlal ze zlotem Gunnory. Kiedy cofnelam sie, niezwykly kamien znow zyl, ale przemieniony. Mimo to moj amulet swiecil tak samo jak przedtem. Oczekiwalam, ze postac na tronie takze zmieni sie na moich oczach, lecz tak sie nie stalo. Wstegi nie zacisnely sie i kobieta nadal siedziala ze zwieszona glowa, jakby zawiazanymi oczami wpatrywala sie w serce krysztalu, ktorego nie wypuscila z rak. Nie wiadomo skad powial lekki wiatr, targnal moimi krotkimi wlosami, uniosl rozpuszczone pukle Orsyi, musnal nas przynoszac wszystkie wonie poczatku lata. Taki sam zapach czulam w swiatyni Gunnory, ale ten tutaj byl glebszy i mocniejszy, upajal i piescil. Po chwili sie rozwial, a wtedy uwolnilismy sie od czaru, ktory spadl na nas przy wejsciu do tej swiatyni. Odeszlismy ta sama droga miedzy kolumnami. Rzucilam jeszcze wzrokiem przez ramie. Siedzaca na tronie postac trzymala krysztal. Magiczny klejnot wciaz swiecil blekitnym blaskiem przemieszanym ze zlota poswiata, ktora wniknela wen wraz z dotknieciem mojego amuletu. Po wyjsciu z palacu, swiatyni, miejsca Mocy czy czym ta budowla byla dla Varnenczykow, zobaczylismy, ze nasza eskorta ze statku powiekszyla sie. Pan Simon zalozyl helm i stanal w rozkroku zatknawszy za pas palce, obok jego malzonka w kolczudze na podroznym stroju, z wlosami okrytymi srebrna siatka na modle Czarownic. Dalej grupa mieszkancow Varnu; wydalo mi sie nawet, ze dostrzegam wiekszy ruch na drogach biegnacych wzdluz rzedow kolorowych domow. Nie schowalam pod suknie daru Gunnory, lecz trzymalam go w dloniach tak jak do przemiany trzymala swoj klejnot kobieta w swiatyni. Tym razem wszakze zielen i blekit nie zgasly, ale wirowaly na jego krancach, jakby chcialy wyrwac sie na wolnosc. Uslyszalam rozmowe i Varnenczycy rozstapili sie przed postacia w dlugiej oponczy i zaslaniajacym twarz kapturze. Postac podniosla rece. Szerokie rekawy oponczy zsunely sie, odslaniajac dlugie, waskie dlonie i zaokraglone ramiona. Uznalam wiec, ze mam do czynienia z kobieta. -Po trzykroc badz blogoslawiona. - Jej powitanie odebralam umyslem.- Moc przyzywa moc, Swiatlo zas swiatlo, tak jak Ciemnosc cienie. Jeszcze nie nastal pokoj, ale zrobiony zostal pierwszy krok... -Zycze szczescia i pomyslnosci Varnowi - odpowiedzialam najlepiej jak umialam. - Ja sama niczego nie dokonalam, lecz wszystko stalo sie za moim posrednictwem, dzieki temu. - Wysunelam nieco przed siebie amulet, by wszyscy mogli zobaczyc jarzace sie w nim swiatlo. -Wszyscy jestesmy tylko slugami Wielkich Mocy. - Rece nieznajomej, widoczne na tle ciemnoniebieskiej oponczy, poruszaly sie tam i z powrotem, jakby przekazywala mi jakies blogoslawienstwo. - To, co zostalo zasadzone, nie moze urosnac, nawet dalej zyc, bez pozywienia i opieki. Dlugo bylismy pozbawieni tego, co do nas przywiozlas. Teraz zlozyla rece i pochylila glowe, oddajac mi czesc, jakbym byla Czarownica z Rady. Poczulam sie nieswojo. Czy zwracalaby sie tak do mnie, gdyby wiedziala, jak nasze przybycie wplynelo na ukryta w swiatyni postac? -Na wszystko jest czas - odparla jakby bez trudu czytajac w moich myslach. - Strazniczka czuwala przez wiele pokolen; nie tylko my sie meczymy. Zeszlismy z ostatnich stopni. Mieszkancy Varnu, z wyjatkiem nowo przybylej, cofneli sie. Pani Jaelithe wpatrywala sie w moj amulet. Nakreslila w powietrzu jakis znak. Swietlne linie, niebieskie jak tamte, w magicznym krysztale, jasnialy tak dlugo, ze wszyscy mogli je zobaczyc. Wtedy spojrzala na mnie. -To ciezkie brzemie. - Wyczulam w jej glosie niepokoj, jakby widziala tylko zle skutki tego, co sie stalo. -Kazde dzialanie ma swoje nastepstwa - powiedzialam glosno. A przeciez zdawalam sobie sprawe w sposob, ktorego nie umialabym okreslic slowami, ze amulet z kazda chwila stawal sie coraz ciezszy. Kobieta w oponczy wyciagnela ku mnie rece, jakby chciala ogrzac je przy ognisku, choc nie odwazyla sie dotknac amuletu. -Za kazdy towar trzeba cos ofiarowac w zamian. Co pragniesz otrzymac z Varnu? - zapytala i wykonala rekami gest, jakby chciala nimi objac caly ten teczowy grod. -Chcielibysmy otrzymac wiesci... z poludnia - odpowiedzialam nie ponaglana przez nikogo. Jej rece znieruchomialy i wyczulam, ze sie waha, ze moje slowa ja zaniepokoily. Wiedzialam jednak, iz zyskalam aprobate moich towarzyszy. Wreszcie skinela glowa, ruchem reki zapraszajac nas, zebysmy poszli za nia. Skierowala sie na prawo, do budynku przylegajacego do swiatyni, ktora odwiedzilismy. Zobaczylismy tam ciezkie drzwi wykonane z wielu warstw grubego szkla, przepojonego srebrzystym swiatlem. Otworzyly sie przed nami, choc nie ujrzalam odzwiernego. I oto stanelismy w nastepnej kolumnowej sali. Wszystkie dekoracje odlano z takiego samego jak kolumny szkla, zamglonego, z zylkami swiecacymi blaskiem podobnym do ksiezycowej poswiaty. Oswietlaly krag krzesel o wysokich oparciach stojacych w samym srodku tego pomieszczenia. Kobieta w oponczy zasiadla na jednym i dala nam znak, zebysmy rowniez wybrali sobie miejsca. Z przeciwleglego kranca sali podeszlo do nas trzech mezczyzn ubranych w takie same stroje jak nasi przewodnicy, ale czubki ich stozkowych czepcow zdobily drogie kamienie. Usiedli naprzeciwko nieznajomej i zwrocili ku nam kamienne twarze. Kiedy wszyscy zajeli miejsca, kaplanka obrocila sie w strone pani Jaelithe i teraz ona nakreslila w powietrzu jakies symbole. Bylo ich trzy. Znalam srodkowy, choc nie otrzymalam wyksztalcenia Czarownicy. Taki sam znak pojawil sie na drzwiach swiatyni Gunnory. Dumne Czarownice z Estcarpu, ktore osmielily sie dzielic Moc na kategorie, nigdy nie wzywaly Wiecznie Zywiacej Pani. Gunnora pochodzila z innej epoki i Strazniczki nie uznaly jej nawet wtedy, gdy uzyskaly dostep do wiedzy Escore i Arvonu. Albowiem zbytnio sie od niej oddalily, od niepamietnych czasow kroczac wlasna droga. Pani Jaelithe zerwala z ich uprzedzeniami i oto teraz odpowiedziala takimi samymi symbolami. Nie moglam wyjsc ze zdumienia, gdyz zawsze myslalam, ze Gunnora rzadzila glownie w Krainie Dolin i w Arvonie i ze tylko nikle slady jej kultu przetrwaly w Escore i wsrod biedniejszych mieszkancow Estcarpu. -Glodowalismy. - Kobieta w oponczy przemowila do nas w mysli. - Dreczyly nas niezrozumiale zaburzenia i blagalismy o znak. Deszcze nie spadly juz drugi rok z rzedu. Ziarno nie wschodzi albo kielki schna na polach. Prosilismy o pomoc Wielkie Moce, mimo to zyje nam sie coraz trudniej. Gdyby nie dary morza, Varn bylby juz martwym miastem, a my wszyscy obrocilibysmy sie w proch. -Skad rozprzestrzenily sie te zaburzenia, czy ze wschodu? Czy mozliwe, ze poludniowa czesc Escore graniczyla z oceanem? Na pewno w tamtej, zniszczonej wojnami krainie nie brakowalo "zaburzen"? -Na wschodzie sa tylko gory. Nie, niebezpieczenstwo zagraza z poludnia. Bylo wiele znakow i zapowiedzi Cienia. Wszyscy mielismy zle sny. Sny te sa coraz dluzsze i dokuczaja coraz wiekszej liczbie naszych ziomkow. Tych, ktorych tak trapi Ciemnosc, trzeba umiescic w Miejscu Swiatla, zeby mogli odzyskac spokoj spiac poza zasiegiem zlych mocy. Ryby, ktore sa naszym jedynym pozywieniem, gdyz nasze pola nie rodza, czasami znikaja. Rybacy powracaja z pustymi sieciami. Czasem lowia dziwne monstra mogace zadawac smierc szponami lub zebami. Ci, ktorzy wyplyneli na pelne morze w poszukiwaniu zywnosci, widzieli z oddali blask ognia buchajacego z morza. A przeciez wszyscy wiedza, ze woda i ogien nie moga istniec obok siebie, ze jedno zawsze musi zwyciezyc drugie. Nie przyplywaja do nas kupcy. Szesc miesiecy temu lodz Zizzara Cana minela pchany wiatrem wielki statek. Wszystkie zagle mial postawione, ale nikt ich nie pilnowal i nikt nie stal przy sterze, jakby zaloga opuscila ow niesamowity korab. Zizzar i jego ludzie chcieli go obejrzec, wyjasnic, dlaczego tak sie stalo, lecz nie zdolali sie na niego przedostac. Niebawem wiatr pognal go dalej. Ten statek przybyl z poludnia. -Czy to bylo pierwsze takie zdarzenie?- zapytala pani Jaelithe. -W roku 6783 od zalozenia Varnu - odpowiedziala po chwili milczenia kaplanka - byla taka sama pogoda i wiatr z poludnia przyniosl ognisty upal, ktory spustoszyl nasze pola tuz przed zbiorami. Wtedy to zaginely cztery nasze lodzie rybackie, a zaloga piatej, ktora ocalala, przysiegla przed Strazniczka, ze wszyscy sternicy poza ich wlasnym skierowali swoje jednostki na poludnie. Byli tego pewni, bo przez jakis czas plyneli w slad za nimi. I chociaz krzyczeli i dawali sygnaly, nikt z tamtych zeglarzy nie zareagowal. Lodzie te nigdy nie wrocily. Pozniej w oddali, na tle nieba tak ciemnego, jakby rozszalal sie tam sztorm, ktory jednak nie dotarl do Varnu, widziano ognisty blask. -Ile lat uplynelo od tego wydarzenia? -Teraz mamy rok 6810. Lecz obecnie doszly inne nieszczescia. Mowilam juz o koszmarnych snach. W dodatku piec lub szesc dni temu Zwierciadlo z Keffin Du pilnujace poludniowego muru peklo i kiedy zaalarmowani gwardzisci probowali wyjac je z ramy do naprawy, rozpadlo sie na kawalki. - Ruchem glowy wskazala jednego z Varnenczykow, ktory szybko zniknal za drzwiami w przeciwleglym krancu sali. - Czego szukacie na poludniu? Czy wasze pola rowniez przestaly rodzic? Czy wasze statki znikaja? -Nasze pola nadal sa zyzne - odparla pani Jaelithe - ale na wschodzie toczyla sie wielka wojna Swiatla z Ciemnoscia i niedawno powiedziano nam, iz tutaj na poludniu dzieja sie dziwne rzeczy, ktore moga byc zapowiedzia dalszych klopotow... Mezczyzna, ktory opuscil sale, wrocil niosac gruba plyte i polozyl ja na podlodze, by wszyscy mogli ja zobaczyc. Plyta byla szklana, dolem ciemna, od gory zas przejrzysta. Wewnatrz zas... W Escore i Arvonie widzialam w naturze rozne potwory sluzace Ciemnosci i ich wizerunki. Lecz na ten tu widok jeknelam z przerazenia. Na pewno nie byl to ptak, jakkolwiek lezal w swoim przezroczystym wiezieniu z rozpostartymi skrzydlami. Jednak skrzydel tych nie porastaly piora, wygladaly jakby byly ze skory. Ciala zas nie pokrywaly ani piora, ani siersc, lecz gaszcz krotkich, grubych i sztywnych wlosow. Ale najstraszniejsza wydala mi sie glowa. Rozchylone, bezwargie usta odslanialy cztery dlugie kly, po dwa w gornej i w dolnej szczece, a wydatny, zakrzywiony nos przypominal dziob. Na poly ludzka, na poly demoniczna twarz. I chociaz ten stwor na pewno byl martwy, jego oczy zdawaly sie zyc. Wpatrywaly sie w nas, jakby przygladajac sie swojej przyszlej zdobyczy. Na glowie monstrum rosl grzebien z dlugiej i postrzepionej szczeciny. Zamkniety w bryle szkla potworek nie mial ramion, chyba ze tworzyly je kosci, na ktorych rozpinala sie skora skrzydel, a jego nogi i stopy byly ohydna karykatura ludzkich. Kolana okrecal luzno ogon. -To jeden z calego stada takich istot. - Kaplanka skinieniem glowy wskazala na ten swoisty eksponat. - Przybyly z poludnia, niesione strasznym sztormem, i zaatakowaly mieszkajace nad zatoka ptaki, rozrywajac je na kawalki, tak ze krew i cialo spadaly z nieba. Kiedy juz nie mogly znalezc zadnych latajacych stworzen poza swoimi pobratymcami, usiadly na ziemi. Zobaczylismy, ze umieja chodzic. Przybyly do Varnu i nasi ziomkowie zaczeli umierac - nie od dotkliwych ukaszen tych poczwar, ale od trucizny ukrytej u nasady ich klow. Ludzie marli, zanim zdolalismy schwytac napastnikow w sieci i wybic ich. I nigdy przedtem ich nie widzielismy. A wy? -To Teffan. - To ja jej odpowiedzialam, wymieniajac nazwe istoty, ktora zawsze uwazalam za legendarna. Podnioslam wzrok i zobaczylam wpatrzone w siebie oczy obecnych. -Skad? - Pan Simon tym jednym slowem zazadal wyjasnien. -Znikad - musialam to wyznac - z legend, z bajan, ktore powtarzaja dzieci, zeby napedzic sobie strachu. Mowia one o straznikach... Jednego juz spotkalismy na morzu. Opis drugiego pasuje do tego stwora, ale mial on byc jedynym w swoim rodzaju. Wspominaja o nim stare, prawie zapomniane sulkarskie legendy. Byl tez trzeci... Opuscilam wzrok na poczware na wieki uwieziona we szkle. Odnioslam jeszcze silniejsze wrazenie, ze jej czerwone slepia zyja. Teraz wpily sie we mnie, jakby skrzydlate monstrum chcialo wbic sobie w pamiec moj obraz, by nie zapomniec o mnie, gdy nadejdzie dzien zaplaty. ROZDZIAL OSMY Pozostalismy w zatoce Varnu cale dziesiec dni. Trzykrotnie rozmawialismy z zakapturzona kobieta, ktorej twarzy nigdy nie zobaczylismy, oraz z trzema mezczyznami, bedacymi przypuszczalnie prawodawcami w teczowym grodzie. Tymczasem kapitanowie Sigmun i Harwic wyladowali drewno w porcie i wystawili je na licytacje. Varnenscy kupcy podbijali cene rzadkiego i cennego towaru. W zamian jednak kupilismy zywnosc, a drogocenne wyroby ze szkla, przede wszystkim zas suszone koslawe korzenie wcale nie wygladajace na jadalne. Ale Sulkarczycy zmelli je na make, upiekli z nich chleb, ktory pozniej wysuszyli na podrozne suchary. Niewiele wiecej ponadto moglismy zdobyc, gdyz mieszkancy Varnu juz drugi rok racjonowali zywnosc.Nabylismy tez zwoje lin, gietkich i jednoczesnie bardzo mocnych, a miejscowi kowale szybko zabrali sie do odlewania pociskow do pistoletow strzalkowych i wykuwania nozy tak ostrych, ze przecinaly rzucony z wiatrem wlos. Poza tymi w kazdym z naszych statkow powiekszylismy zasob pojemnikow i napelnilismy je woda z doliny Varnu. Chociaz bowiem gorace wiatry z poludnia niszczyly plony, Varnenczykom nigdy nie brakowalo wody, ktora obfitymi strumieniami splywala z gor. Nas piecioro niewiele mialo do czynienia z tymi wszystkimi przygotowaniami. Spotykalismy sie z urzednikami miejskimi i rybakami, ktorzy nadal lowili ryby i utrzymywali ojczyste miasto przy zyciu. Pracowalismy nad naszymi mapami, ktore byly tak puste na poludniu. Kapitan Sigmun wzial udzial w jednej takiej naradzie i zadal pytanie zrodzone ze zdumienia, ktore podzielali wszyscy Sulkarczycy, bedacy przeciez tak wspanialymi zeglarzami: -Panie, a co ze statkiem z Gormu? Jak moze on plywac bez zagli i wiosel? -Moze, bo pochodzi ze swiata pod jednym wzgledem podobnego do ojczyzny Kolderczykow: jego rdzenni mieszkancy maja metalowe maszyny, ktore im sluza. - odparl pan Simon. -A ty, panie, ktory przybyles z tego swiata, czy moglbys te maszyny uczynic sobie poslusznymi? -Nie, gdyz trzeba dostarczyc im pewnego plynu, ktory jest dla nich tak niezbedny jak olej dla lamp. Przestaja dzialac, jesli nie maja wypelnionych nim zbiornikow. A zbiorniki na statku, ktory przyholowano na Gorm, byly zupelnie puste. Mozliwe, ze kiedy przebyl on Brame, plynal dopoty, dopoki nie zuzyl tego plynu. Pozniej zapewne dryfowal, az natknal sie na niego kapitan Harwic. Nie mozemy w zaden sposob znow go ozywic. -W takim razie jest on podobny do wielkich ladowych pelzaczy uzywanych do przebijania zamkowych murow, ktore Alizpnczycy zabrali do High Hallacku. Zostalo niezbicie udowodnione, ze wprawdzie mieszkancy Krainy Dolin nie mogli powstrzymac owych maszyn, ale po pewnym czasie one same sie zatrzymaly i juz sie wiecej nie ruszyly z miejsca. Dlatego Alizonczycy musieli walczyc wrecz w zwyczajnych bitwach. - Tu kapitan Sigmun pokiwal glowa i dodal: - Wszystkie dziela Kolderczykow sa zle. Mam wiec nadzieje, ze tamten statek zostanie zabrany z Gormu na pelne morze i zatopiony. Bez wzgledu na to, czy zyje, czy nie, moze okazac sie niebezpieczny. Jakby tymi slowami sciagnal na nas niebezpieczenstwo; wszystko wokol nas sie poruszylo. Okna uderzyly i roztrzaskaly sie o sciane, podloge zasypaly odlamki szkla. Pozniej nadszedl jeszcze jeden wstrzas, od ktorego podloga zakolysala sie nam pod nogami. Kemoc szybko odciagnal od stolu swoja malzonke, my zas pospiesznie zerwalismy sie ze stolkow. Sufit zakolysal sie, a potem nagle pekl i gruz posypal sie na nas jak deszcz. Na moich oczach jedna z kolumn, nim sie zlamala, ugiela sie jak przygnieciona niewiarygodnie ciezkim brzemieniem. Obaj Varnenczycy mieli pokaleczone i zakrwawione twarze. Szklo, tak znaczace w ich zyciu, teraz potluczone, zaczelo ranic i zabijac. Wreszcie wstrzasy ustaly i na chwile zapadla gleboka cisza. Przerwaly ja okrzyki bolu, przerazenia i wscieklosci. Podeszlam do pozbawionego szyb okna i wyjrzalam na zewnatrz. Odnioslam wrazenie, ze slowa Sigmuna obudzily od dawna martwe maszyny Kolderczykow. Domy zawalily sie, Varn wygladal niczym miasto zdobyte po dlugim oblezeniu. Spojrzalam na zatoke i krzyknelam glosno z przerazeniem. Ktos chwycil mnie za ramie i jednym szarpnieciem odrzucil do tylu. Na moim miejscu stanal Sigmun. Teraz on krzyknal. Od strony morza nadciagala wielka fala, fala tak ogromna, ze nie zrodzilby jej nawet najstraszniejszy sztorm. Oba sulkarskie statki znajdowaly sie na jej drodze. Grozila im zaglada. Morze siegalo wyzej niz szczyt najwyzszego masztu. Prawdziwa wodna gora zwalila sie w dol. Nie widzielismy nic poza pylem wodnym i zarlocznymi falami. W oddali u wejscia do zatoki, toczyla sie nastepna fala... Morze runelo na miasto, fala uniosla sie ponad dwa pierwsze rzedy budynkow i wszystko zalala. Ilu ludzi wyciagnietych z rozpadajacych sie domow porwala i uniosla ze soba? Cofajace sie wody zabraly wielu Varnenczykow, jeszcze przed chwila tak pelnych zycia i nadziei. Mysle, ze wszyscy zamarlismy z przerazenia. Jeden z urzednikow jeknal, rozlozyl szeroko ramiona i podbiegl do okna, sasiadujacego z tym, przy ktorym stal Sigmun. Kemoc pochwycil wpol i przytrzymal oszalalego mezczyzne, na oslep bijacego piesciami. Sigmun uczepiony ramy okiennej pochylil sie do przodu i nie odrywal spojrzenia od kipieli morskiej, ktora wlasnie sie cofala zabierajac ze soba miasto. Przy resztkach nabrzeza kolysal sie ciemny wrak, wiekszy od varnenskich lodzi. Ocieral sie o niego dziobem drugi sulkarski statek, jakby obie jednostki odnalazly sie wtedy, gdy runely na nie masy wody. Fale je pozostawily, a obecnie sulkarskie statki nie tonely. Lecz ich wysokie maszty byly strzaskane; z pokladow sterczaly okaleczone pale. W owej chwili nie wierzylam, ze moglby ocalec ktokolwiek z zalogi. Od strony miasta naplynely jekliwe okrzyki, niosac ze soba rozpacz i strach dotknietych katastrofa ludzi. Wyszlismy zobaczyc, co mozemy zrobic. Kapitan Sigmun zas pospieszyl do "Wytrwalego Wedrowca" jak przyklejonego do zniszczonego nabrzeza, aby sprawdzic, czyjego statek nie tonie. Zdalismy sobie sprawe, ze natura jeszcze z nami nie skonczyla, kiedy dwa wtorne wstrzasy zniszczyly reszte nadwatlonych juz uprzednio budynkow, gruz kaskadami runal w dol, a samo chodzenie po ulicy stalo sie niebezpieczne. A mimo to ci, ktorzy wyszli calo, juz starali sie ocenic rozmiary strat, wyniesc resztki dobytku lub wyprowadzic ocalalych ziomkow na bezpieczna rownine na wschod od miasta. My tez ruszylismy z pomoca rozdzieleni w tlumie, ktory usilowal wydobyc pogrzebanych zywcem, wolajac i szukajac kazdego, kto moglby odpowiedziec. Niebo, tak czyste i blekitne przed katastrofa, pociemnialo i zaczal z niego padac coraz gesciejszy szarobrazowy pyl, grozac uduszeniem. Zmoczonymi w morskiej wodzie kawalkami tkaniny zaslonilismy nosy i usta. Co jakis czas musielismy splukiwac z tych oslon obrzydliwa maz. Zatknelismy wiecej takich skrawkow za pasy, zeby w razie potrzeby pomoc tym, ktorzy ocaleli. Wielu ludzi z golymi rekami rzucalo sie rozdrapywac ruiny, by odgrzebac krewnych lub przyjaciol. Wiekszosc zabitych i ciezko rannych stanowily kobiety, gdyz Varnenczycy izolowali je w wewnetrznych pokojach swoich domow. Nieszczesne nie zdolaly sie w pore wydostac stamtad. Pracowalam z grupa mezczyzn, z ktorych dwoch nosilo obcisle srebrzyste stroje urzednikow, teraz obsypane popiolem. Odrzucili swoje nakrycia glowy i z dlugich wsteg zrobili ochronne maski. Popiol padal coraz gesciej. Tam, gdzie padl na zmoczony fala grunt, tworzyl twarda skorupe, w ktorej musielismy kopac uzywajac skorup jako lopat. Zbyt czesto odkopywalismy juz martwych. Zdawalo sie, ze nasza praca nigdy sie nie skonczy. Po zapadnieciu zmroku ktos przyniosl lampe oliwna i bylo to nasze jedyne swiatlo. Zmeczylam sie tak bardzo, ze rece mi drzaly, gdy pomagalam odsuwac na bok kamienie albo rozgrzebywalam palcami popiol. Starlam sobie paznokcie, a woda morska, w ktorej zwilzalam moja maske, rozjatrzyla wszelkie ranki i zadrapania na mej twarzy. Znajdowalismy sie na pierwszym poziomie, tuz nad brzegiem morza, kiedy oparlam sie o na poly zrujnowany mur, zeby zlapac oddech. Ze zmeczenia ledwie moglam ustac na nogach. Po raz pierwszy podnioslam wzrok i rozejrzalam sie dookola, nie skupiajac calej uwagi na tym, co znajdowalo sie bezposrednio przede mna. Tu i owdzie jasnialy swietlne plamy. Spojrzalam ponad woda, ktorej nie widzialam; slyszalam tylko chlupot fal o szczatki nabrzeza. W poblizu zobaczylam wiecej swiatel - na sulkarskich statkach! Nie moglam uwierzyc, iz nie zatonely, choc widzialam to na wlasne oczy. Przeciez monstrualna fala musiala je zmiazdzyc niby skorupke jajka! A mimo to latarnie skupione w rozjarzonych gronach kolysaly sie w ciemnosci, jakby zawieszono je na chybotliwym stojaku. -Destree! Zamrugalam. To myslowe wezwanie przebilo sie przez powloke skupienia na tym, co robilam. Poczulam sie tak, jakby ktos zlapal mnie w pol i podtrzymal me obolale cialo. Bylam tak oszolomiona, ze przyszlo mi do glowy, iz moj talent daje o sobie znac tylko po to, by wprowadzic mnie w blad. Wtedy jeszcze raz dobieglo mnie bezglosne wolanie: -Destree! Rozpoznalam mysl pani Jaelithe. Odwrocilam sie w strone swiatel chyboczacych nad woda zatoki pelnej najrozniejszych szczatkow. Mrugajac probowalam usunac wszechobecny popiol z zalzawionych oczu. Powloczac nogami, chwiejnym krokiem skierowalam sie ku swiatlom na wodzie. To bylo jak koszmarny sen, gdy nie mozna sie obudzic, a cialo nie reaguje na rozkazy umyslu. Dotarlam do skraju nabrzeza, mijajac poprzewracane kamienne bloki i wraki dwoch lodzi rybackich, przylgnelam do stosu kamieni starajac sie przebic wzrokiem zaslone padajacego wciaz popiolu. Niewyrazna postac wynurzyla sie z mroku, wychodzac z brudnej wody tuz u moich stop. Czyjas reka chwycila moje zwisajace bezwladnie ramie i pociagnela lekko. -Destree! Tym razem nie byl to glos pani Jaelithe, lecz Orsyi. Chciala, bym poszla za nia. Nie mialam nawet sily odmowic, wloklam sie wiec, potykalam. Obawialam sie, ze wpadne na jakies plywajace szczatki, ale moja towarzyszka zlapala mnie za kolnierz i poprowadzila. Popiol tak gesta warstwa pokrywal powierzchnie morza, ze wydawalo mi sie, iz brodze w gestej zupie. Pozniej niewidoczna w mroku dlon nakierowala moje palce na drabinke sznurowa. Krztuszac sie i kaszlac zdolalam sie jakos wspiac do gory. Pozniej inne rece wciagnely mnie na poklad. Osunelam sie bezwladnie na deski. Rozroznilam twarze pani Jaelithe i Kemoca. Wyzsza postac za nimi to zapewne byl pan Simon. Podnioslam sie i zobaczylam, jak czlonkowie zalogi zmiataja popiol z pokladu i przez wyrwe w burcie zrzucaja do morza. Potrzasnelam glowa i sprobowalam zerwac z twarzy zaklejona skamienialym popiolem i wyschnieta ochronna maske. Dusilam sie. Nagle ktos podal mi butelke. Jakos zdolalam ja ujac drzacymi rekami i wypic pare lykow kwasnego wina zmieszanego z ziolami, ktorym Sulkarczycy wzmacniaja swe sily. Bylo to ostatnie, co zapamietalam. Nagle jakbym sie ocknela... Swiatla zakolysaly sie i zgasly. Lezalam na pokladzie. Dotarlo do mnie wladcze wolanie, rozkaz, ktorego musialam posluchac. I chociaz cala istota pragnelam odpoczynku, jeszcze nie mialam go zaznac. Bylam swiadoma, ze nie przebywam w moim ciele. Pedzilam, coraz bardziej zblizajac sie do swiatla jasniejszego od wszystkich, jakie ujrzalam po wyjsciu z ozdobionej szklanymi cudami swiatyni. Byl to strzelajacy z morza slup ognia. W jego blasku dostrzeglam to, co znajdowalo sie u jego podstawy, plynna materie, gesta, zwienczona plomieniami. Oddalajac sie od ognistego zrodla przygasala powoli, co bylo przeciez nieuniknione. Para wodna powstala z zetkniecia tych dwoch zywiolow tworzyla sklebione burzowe chmury. Z morza wynurzaly sie jakies ciemne garby. Woda splywala z zebatego jak pila podluznego ksztaltu, ale nie plasaly juz po nim jezyki ognia. Wydalo mi sie, ze obok dostrzeglam jakies stworzenie wijace sie w przedsmiertnych konwulsjach. Teraz wszakze liczylo sie nie to, co zobaczylam, ale to, co wyczulam. Wezwana przez jakis rozum Moc wysylala w swiat fale takie jak te, ktore spustoszyly Varn. Moc zgromadzila sie tutaj, by znieksztalcac i niszczyc. Widzialam kiedys schwytana w sieci lorke, jednego z drapieznikow-ludojadow polnocy, ktore do upadlego walcza zebami i pazurami i czesto sie uwalniaja. A tutaj byla Moc, ktora sprawiala wrazenie czesciowo uwiezionej. Energia, ktora sie z niej wyrwala, pomknela przed siebie, rozkladajac sie w ksztalcie wachlarza, zeby zmienic, to co znajdowalo sie w jej zasiegu - tak jak Czarownice z Estcarpu ruszyly z posad gory, zeby ocalic swoj kraj przed najazdem. I ta Moc, skrepowana przez nieznane sily, prawie stala sie odrebna istota, ktora miala swoja osobowosc i cele. Balam sie jej dotknac tak jak i siegnac do jej zrodla. Nie mialam bowiem watpliwosci, ze dla niej zabic mnie, to tak jak zdmuchnac swiece. Lecz ktos, kto mnie tutaj przyslal - a raczej przyciagnal - nie pozwolil misie zatrzymac dluzej. Minelam wynurzajacy sie z morza wulkan, przemknelam z dala od tego ognistego slupa. Za wulkanem panowal mrok. Ale nadal bylo tam cos, co staralo sie odzyskac wolnosc. Skupilam na nim uwage, wytezylam magiczne zmysly i ruszylam do przodu. Wulkan swiecil wystarczajaco jasno, bym zobaczyla wystajace z kipieli morskiej skaly, nagie, dopiero co powstale. Zawislam nad nimi w powietrzu i spostrzeglam, ze byly to klify, forpoczta kontynentu, znajdujacego sie poza zasiegiem plywow. W oddali jarzyl sie czerwony punkt, jak wegiel w gasnacym ognisku. To wlasnie stamtad naplynela niszczycielska fala Mocy. Nie odwazylam sie nawiazac z nia kontaktu, uzyc nawet czastki jasnowidzenia, by przyjrzec sie jej zrodlu. Byla bowiem zbyt rozwscieczona, za bardzo chciala chwytac i wiezic. Ale miala w sobie cos, co wywolywalo we mnie coraz wieksze zmieszanie i niepokoj. Juz wielokrotnie wyczuwalam moc, nawet nikle jej slady w osobach, ktore nawet nie wiedzialy, ze maja taki talent. I za kazdym razem miala ona swoje granice. Nikt, kogo znalam lub o kim slyszalam, nie rozwinal tak swoich magicznych zdolnosci w przerazajacym dazeniu do wladzy... Albowiem ta tutaj sila nie atakowala z zamiarem zlosliwego przeksztalcenia ladow i wod swojego swiata. Nie, to co sie zdarzylo na morzu i w Varnie, bylo jedynie produktem ubocznym, przypadkowym bledem, a nie rezultatem wysilku woli. Tylko towarzyszylo wybranej przez te sile drodze. Ta Moca kierowalo zupelnie inne pragnienie i to pragnienie tylko w czesci zostalo zaspokojone. Nie pograzajac sie w nieznanej energii, zdecydowalam sie skontaktowac z nia za pomoca dalekowidzenia. Albowiem dopiero teraz zrozumialam, ze wyslano mnie tu po to, bym zobaczyla jej zrodlo. Potworny smrod zaatakowal mnie tak nagle, ze cofnelam sie blyskawicznie, ale musialam wrocic. W dole rozlewala sie nieprzenikniona ciemnosc, jak dziura siegajaca w calkowita! pustke. Dalekowidzenie jest inne niz cielesny wzrok. Widzialam - wyczuwalam, ze ponizej mnie znajduje sie pozbawil jakichkolwiek otworow budowla. W jakiejs czesci byla skala, na ktorej przycupnal jak srogi demon sluga Ciemnosci. Bylo tylko to - i nic wiecej. Zawislam nad tajemnicza budowla usilujac wychwycic jakies emanacje osobowosci, zorientowac sie, kto wylewa z siebie te potoki energii. Nie wyczulam nic - tylko sama energie. Dobrze wiedzialam, ze to przeciez niemozliwe: kazdy, nawet najmniejszy talent (a ten byl najwiekszy, z jakim dotad sie zetknelam), musi gdzies miec swoje korzenie. Zachowalam jednak ostroznosc i nie zapuscilam sie tam, gdzie grabilo mi wciagniecie w zaciekla walke. Staralam sie zgromadzic energie narastajacego we mnie sprzeciwu i wrocic. Czy celem ataku byl "Wytrwaly Wedrowiec"? Przeciez rownie dobrze mogla go zniszczyc fala w Varnie. Jakas osoba? Pani Jaelithe! Tak jak przedtem zaufalam Orsyi, gdy wracalysmy na statek, tak teraz obdarzylam zaufaniem te, ktora byla niegdys Czarownica i miala nieskonczenie wiekszy talent niz ja. Zamiast patrzec na ciemna plame na poszarpanym szczycie klifu, wytezajac wole przywolalam z pamieci obraz malzonki Simona Tregartha. Nagle naplynela ku mnie fala Mocy na swoj sposob tak silna jak ta, ktora zaatakowala Varn. Ale nie odciagnela mnie stamtad. Pozostalam na miejscu. Potem po raz drugi uderzyla mnie fontanna energii, po raz trzeci i czwarty. Zrozumialam, iz znow przylaczyli sie do mnie tamci czworo i ze jestem tylko grotem strzaly wymierzonej w to, co usilowalo zniszczyc nasz swiat. Zaatakowalismy jednoczesnie. Bylam jak ptak, ktorego wichura porwala z bezpiecznej grzedy, bezsilny i bezradny, z obezwladnionymi skrzydlami. Probowalam uczepic sie moich towarzyszy i jakos mi sie to udalo. Bez wzgledu na wyksztalcenie, jakie otrzymuje Czarownica czy jasnowidzaca, nie wolno jej tak sie zatracic w tym, co zamierza zrobic, zeby zerwac wiez z wlasnym cialem. Tutaj zas nie bylo nic... przynajmniej najpierw tak myslalam. Pozniej jednak dostrzeglam blyski, ktore pojawialy sie i gasly tak szybko jak iskry nad ogniskiem. Bylo tam teraz - a moze kiedys - prawdziwe zycie. Lecz to magiczna energia wladala owym zyciem, a nie zycie energia. I dla kazdego, kto ma choc czastke magicznego talentu, bylo to rownie przerazajace jak kolderska armia zywych trupow. Zaprzeczenie wszystkiego, czego nauczylo nas Swiatlo! Dotychczas nie wyczuwalam Ciemnosci w nieznanej Mocy, ktora sprawiala wrazenie neutralnej, nie majacej nic wspolnego ani z Wiecznym Mrokiem, ani ze Swiatlem i bardziej przypominala sztorm szalejacy z czyjejs woli. Teraz jednak odkrylam, ze owa sila wiezi tych, ktorych sobie podporzadkowala, i ze przestali oni kontrolowac swoje dusze - mogla wiec stac tylko po stronie Ciemnosci. Jakze przebiegly, nienaturalny i wypaczony musial byc umysl, ktory utajnil to wszystko tak, iz nie moglam nic wykryc, pozostaly w nim bowiem tylko nikle slady wolnych niegdys istot. Przerazenie umozliwilo mi powrot z tej strefy mroku. Podnioslam powieki i zobaczylam nad soba twarz Jaelithe. i Malowal sie na niej przestrach. Lezalam z glowa na czyichs kolanach. Ktos przetarl mi czyms powieki, czolo... Rozchodzil sie zapach morza i ladu jednoczesnie, won ziol zebranych i ususzonych po tym, jak dojrzaly w promieniach slonca. Odetchnelam gleboko, wdzieczna losowi za to, ze wrocilam, ze nie zostalam uwieziona razem z moimi towarzyszami tak jak tamci nieszczesnicy zmuszeni do sluzenia Ciemnosci. ROZDZIAL DZIEWIATY "Wytrwaly Wedrowiec" przetrwal furie morza lepiej niz jego blizniaczy statek, ktory ledwie utrzymywal sie na powierzchni. Ocalalo mniej niz polowa tych, ktorzy wyplyneli z Estcarpu. Wszyscy czlonkowie zalogi, bedacy na pokladzie w chwili, gdy zalala go gigantyczna fala, zagineli. Podobny los spotkal zeglarzy, ktorzy przebywali na nabrzezu. Kapitan Harwic zginal, ale Sigmun przezyl. Kiedy gleboki mrok nocy ustapil szaremu swiatlu dnia, nie zobaczylismy wcale slonca: popiol wciaz opadal, choc w mniejszej ilosci. Ocaleli zeglarze obejrzeli zniszczenia i okazalo sie, iz wprawdzie "Morski Jezdziec" juz nigdy nie zdola wyplynac na morze, lecz belki i inne czesci jego konstrukcji przydadza sie do naprawy "Wytrwalego Wedrowca". Zaloga uszkodzonej jednostki wypowiedziala sie za tym w glosowaniu.Najbardziej zatroskala marynarzy utrata obu masztow, gdyz bez nich nie byla mozliwa dalsza podroz. W kraju Varnow nie rosly drzewa, a w ocalalych po trzesieniu ziemi magazynach miejskich nie pozostalo nic, co mogloby je zastapic. Wyrzucone na lad trzy lodzie rybackie wysychaly teraz szybko na drugim gigantycznym pietrze Varnu. Sigmun i najwyzszy stopniem oficer z "Morskiego Jezdzca" obchodzili je przygladajac sie im uwaznie, gdy nasza mala grupa poszla rampami do gornego miasta. Pani Jaelithe uznala bowiem, ze powinnismy powiadomic kaplanke Siedzacej Strazniczki o tym, czego sie dowiedzialam w ostatnim transie. Ukrywajaca sie na poludniu niezrozumiala sila, zdolna kontrolowac ziemie, wode i powietrze - to wrog, z ktorym nalezalo sie liczyc. Moze wydarzenia poprzedniego dnia byly jedynie zapowiedzia przyszlych atakow? Czesc mieszkancow Varnu wrocila z polozonej na wschod rowniny. Doniesli o drastycznej przemianie, jakiej ulegla rzeka zaopatrujaca w wode ich doline. Przedtem wplywala do wnetrza klifu w pewnej odleglosci od grodu, obecnie zas plynela prosto, gdyz sciana skalna rozlupala sie na dwie czesci w poblizu dawnego ujscia. Sokolnik wyznaczony do pomocy Varnenczykom, ktorzy opuscili w poplochu miasto, wyslal swojego ptaka, zeby zbadal, co znajduje sie dalej. Zameldowal, iz teraz rzeka wpada bezposrednio do morza o kilka mil od Zatoki Varnenskiej. Na razie nikt nie wyprawil sie tam, by sprawdzic na miejscu, jak wyglada sytuacja. Mieszkancy nawiedzonego trzesieniem ziemi portu nie niepokoili sie dopoty, dopoki mieli dostep do wody. Grupa Varnenczykow przeganiajacych swoje dlugonogie i dlugowlose owce na polozone wyzej pastwiska natknela sie na znane mi juz czlekoksztaltne latajace potwory, ktore z najwiekszym trudem zdolali pokonac. Poczwary te atakowaly zarowno zwierzeta - w jakiejs mierze chronione przez gruba warstwe welny, ktora niebawem miano ostrzyc - jak i pasterzy. Dwoch pasterzy zostalo powaznie pokasanych. Kiedy towarzysze przyniesli ich do miasta, byli w szoku spowodowanym trucizna. Roztoczono nad nimi najlepsza opieke, ale ranni wciaz majaczyli w goraczce, usilujac wstac i wrocic tam, skad. przybyli. Pozostali pasterze mowili, ze sprawiali im wiele klopotu zaraz po zranieniu, gdyz probowali wspinac sie na; poludniowe klify. My tymczasem naradzalismy sie z kaplanka i dwoma urzednikami miejskimi. Kazano mi opowiedziec szczegolowo wszystko, co zobaczylam w wizji. -Czy to, co wyczulas, jest dostatecznie silne, zeby znow nas zaatakowac? - zapytano. -Nie wiem. Nie moglam sie tez dowiedziec, dlaczego to zrobilo. Jeden z radcow zmierzyl mnie lodowatym wzrokiem. -Wy, z morza... - Lekkim ruchem wskazal cala nasza grupke. - Szukacie wlasnie tego, prawda? - Bez trudu poslugiwal sie jezykiem kupcow. - Uslyszelismy od was o straznikach z waszych legend. Bardzo mozliwe, ze to wy zwrociliscie uwage nieznanego wroga na Varn i teraz szykuje sie on do nastepnego ataku! Im szybciej opuscicie nasze miasto, tym bardziej nas to ucieszy! - powiedzial zimno, nie ukrywajac wrogosci. Cisze, ktora zalegla po tej wypowiedzi, przerwal obcy mi glos. To przemowila po raz pierwszy kaplanka o zaslonietej twarzy. Nie wiem, dlaczego teraz wybrala ten sposob porozumiewania sie; moze chciala uniknac blizszego kontaktu z nami, poniewaz zgadzala sie ze swoim przedmowca. -Przysieglas na swoj talent, ze to prawda - zaczela, a ja skinelam glowa. Wprawdzie troche sie przespalam, ale wciaz bylam wyczerpana, nadal nie wrocily mi sily. Otworzylam celowo swoj umysl. Jezeliby tylko chciala, mogla odczytac moje mysli i przekonac sie, iz nie klamalam. - Jednego straznika spotkaliscie na polnocy, zanim jeszcze wplyneliscie na wody Varnu - ciagnela. - Jesli wiec byl to zwiadowca lub wyslannik, to ten, kto go poslal, dowiedzial sie o waszym przybyciu. Mogl miec wazny powod, by przygotowac to, co spotkalo zarowno nas jak i was. -A przeciez tamte latajace stwory zaatakowaly was nie po naszym przybyciu, lecz znacznie wczesniej- wtracila pani Jaelithe, gdy kaplanka zamilkla na chwile - moze nawet, zanim podnieslismy kotwice w Zatoce Es. -Slyszalam, ze jeden z was znalazl wrak, ktory nie nalezal do zadnej znanej nam rasy, ze zabral go do Es. Moze w ten sposob odebral jakiejs Mocy jej zdobycz? Czy zastanawialiscie sie nad tym? -W niedawnej przeszlosci znajdowano inne, sulkarskie wraki, tak samo opuszczone przez zalogi. Wlasnie dlatego przybylismy na poludnie. Czy uwazasz, ze one rowniez mogly byc lupem wyrwanym jakiemus wrogowi? Czy wy takze nie utraciliscie lodzi rybackich? Znow zapadlo dlugie milczenie. Jeden z rajcow poruszyl sie w krzesle, widocznie nie mogac w nim usiedziec. Siedzial obok pana Simona i od czasu do czasu obrzucal go ukradkowymi spojrzeniami, jakby zastanawial sie, czemu przyszedl uzbrojony na to spotkanie. -My takze stracilismy lodzie i rybakow - przyznala kaplanka, zwracajac ku mnie glowe. Jak mogla cokolwiek widziec, skoro opadajace faldy kaptura calkowicie zaslanialy jej twarz? - Wspomnialas o ludziach uwiezionych przez te sile - ciagnela. - O co ci chodzilo? Czy wezwalas ich, a oni ci odpowiedzieli? Potrzasnelam przeczaco glowa. -W jej wnetrzu dostrzeglam iskierki zycia, ale nie odwazylam sie zwrocic do zadnej z nich. To bylo jak wielka siec - uzylam symbolu jej ludu liczac, ze Varnenczycy lepiej mnie zrozumieja - siec pelna szamoczacych sie ryb, ktora szybko przyciaga do siebie rybak. Faldzisty kaptur zwrocil sie w strone pani Jaelithe. -Ta jasnowidzaca zaswiadczyla, ze wy wszyscy, ktorzy macie magiczne zdolnosci, razem z nia uczestniczyliscie w poszukiwaniach. Co sadzisz o owych iskierkach zycia, jakoby schwytanych w siec przez wroga, ktorego nie potraficie opisac? -Byly tam - potwierdzila lakonicznie malzonka Simona Tregartha. Zrobila jakis znaczacy, ale dla mnie niezrozumialy gest. Zakapturzona kobieta wysunela szczuple dlonie z obszernych rekawow. Zetknela je czubkami palcow na wysokosci piersi, a potem nagle wykonala ruch jakby odpychania, po czym zwrociwszy na zewnatrz dlonie utworzyla tarcze. -Przywolujesz to, czego nie znam, Czarownico. Nie jestem twoja siostra w czarostwie! W naszych zylach plynie rozna krew, bardzo rozna... Mysle jednak, ze kiedy zarzuciliscie kotwice w naszej zatoce, nie mieliscie zlych zamiarow. Ale latwo moglibysmy w to uwierzyc, poniewaz ta katastrofa spadla na nas tuz po waszym przybyciu. Tak, nasi rybacy gineli bez wiesci, widzielismy tez wiele innych niebezpieczenstw - takich jak owe latajace poczwary - i, jak zapisano w naszych kronikach, zdarzalo sie to juz wczesniej. Nigdy jednak nie zaplacilismy nikomu tak wielkiego okupu jak tym razem. Byloby dobrze dla was, gdybyscie opuscili Varn najszybciej jak sie da... -Nasze statki nie sa zdatne do zeglugi - przerwal jej pan Simon. - "Morski Jezdziec" juz nigdy nie poplynie. Na waszej ziemi brak tez czegokolwiek, co mogloby posluzyc do naprawy "Wytrwalego Wedrowca". Jakze wiec mamy opuscic Varn? Ludzie nie moga chodzic po morzu, a wzdluz klifow nie biegnie zadna sciezka, ktora moglibysmy odejsc... - Mowil bez zwyczajowej kurtuazji jak wojownik do wojownika, ktory przyniosl mu ostrzezenie o niebezpieczenstwie. Teraz kaplanka odwrocila sie do tego z rajcow, ktory jeszcze nie zabieral glosu. Rajca odchrzaknal chrapliwie, jakby gardlo mial pelne popiolu. Zacisnal w piesci wsparte na kolanach rece, jakby gotujac sie odeprzec jakis atak. -Jest statek... - zawahal sie i glosno przelknal sline. Oslupielismy ze zdumienia, dopiero Kemoc pochyliwszy sie lekko do przodu zapytal: -Jaki statek? Lodz rybacka? Gdzie? -Ptak szpiegujacy na rozkaz waszych wojownikow doniosl o nim. Wypatrzyl go w poblizu nowego ujscia rzeki do morza. -Czy to wrak? - zapytal pan Simon. -Nie, nie jest uszkodzony. Utrzymuje sie na wodzie i moze plywac... -Nie powiedziano nam o tym! - warknal malzonek, pani Jaelithe. - Czy to jeden z waszych statkow? -Nie! - odrzekl rownie gniewnie rajca. - Na tym statku nadal jest zycie, a przynajmniej tak zameldowal wasz szpieg. -Macie wiec na czym odplynac - oswiadczyla pospiesznie zakapturzona kobieta. , -Czy to sulkarska jednostka? - Pani Jaelithe skierowala to pytanie do mnie i zrozumialam, ze znowu bede musiala rozpoczac poszukiwania. Zamknelam oczy starajac sie oczyscic umysl ze wszystkiego z wyjatkiem obrazu "Wytrwalego Wedrowca" jako wzorca. Wytezylam resztki sil woli i umyslu niczym kupiec z trudem wyluskujacy perle z muszli. Dostalam mdlosci jak zawsze, kiedy wbrew zdrowemu rozsadkowi, nie wypoczawszy dostatecznie od ostatniego razu, znowu uzywalam swej mocy. Niewyrazny obraz w moim umysle wyostrzyl sie i znieruchomial. Spogladalam z gory na jakis statek. Mial on maszty, do ktorych przywarly strzepy zagli. Roznil sie jednak od wszystkich znanych mi sulkarskich korabiow. Wprawdzie byl od nich mniejszy, ale nie moglabym zaliczyc go do lodzi rybackich. Kolysal sie lekko na falach, osloniety rafami przed furia wzburzonego morza. Utracil zagle, ale poza tym sprawial wrazenie zdatnego do zeglugi. Sokol zameldowal, ze na tym statku bylo zycie. Nie: zobaczylam wszakze nikogo na pokladzie, na ktorym panowal ogolny rozgardiasz. Tam, gdzie przedtem musialy wisiec szalupy, luzno opadaly liny. Ostroznie zapuscilam myslowa sonde szukajac owego zycia - moze pod pokladem pozostal jakis ranny zeglarz, opuszczony przez towarzyszy, ktorzy odplyneli lodziami? Tak! Tam bylo zycie! Lecz w tej samej chwili, w ktorej dostrzeglam klebiasty blask energii zycia, zrozumialam, ze sokolowi nie chodzilo o czlowieka, tylko o zwierze, ktore od dawna wspolzylo z ludzmi. Bylo glodne i wlasnie tropilo slad jakiegos innego zwierzecia, jeszcze mniejszego i bardziej dzikiego; bedacego zarowno tradycyjna zdobycza jak i odwiecznym wrogiem. Sprobowalam wychwycic takze i te druga iskierke zycia i cofnelam sie gwaltownie, napotkawszy sama dzikosc. Takich stworzen bylo wiecej - tez dreczyl je dotkliwy glod. Czekaly wiec na mysliwego w zasadzce i myslaly - ich umysly okazaly sie tak obce, ze ledwie je rozumialam - w jaki sposob napelnic puste zoladki. Oddalilam sie od tego przyszlego pola bitwy, unioslam sie w gore zwracajac uwage na punkty orientacyjne, ktore ulatwia nam odnalezienie statku. -To wyspiarski szkuner. - Glos Simona Tregartha wyrwal mnie z transu i znow uswiadomilam sobie, ze oto kolejny raz polaczylismy nasze sily i wszyscy wspolnie obejrzelismy statek. -Czyzbys go znal? - podchwycil rajca, ktory chcial pozbyc sie nas z Varnu. -Widywalem podobne do niego jednostki, gdzie indziej... -A wiec on stanowi czastke tego, czego szukacie? - przerwala mu szybko kaplanka. - Czy nie powinniscie sie tym zajac? - Nie bylo to pytanie, lecz stwierdzenie faktu, prawie rozkaz. Kiedy powiadomilismy kapitana Sigmuna o obcym statku, natychmiast zrozumial, co to znalezisko moglo oznaczac dla nas wszystkich. Jego zdolnosc przekonywania i sila woli sprawily, ze zepchnieto do morza varnenska lodz rybacka, ktora fale zlozyly na jednym z gigantycznych tarasow. Byla jednak uszkodzona i chcac utrzymac ja na powierzchni morza, l nalezalo bez przerwy wyczerpywac wode. Nie mogla tez zabrac wielu pasazerow. Musielismy wiec sie rozdzielic. i Wiekszosc ocalalych Sokolnikow miala z panem Simonem, jego malzonka i kilkudziesiecioma Sulkarczykami pojsc. z doliny Varnu brzegiem rzeki, ktora teraz wpadala do morza. Sokol zameldowal byl, ze obcy statek znajdowal sie w malej, - 1 prawie zamknietej przez rafy zatoce, w poblizu ujscia. ;. Kemoc, Orsya i ja mielismy zas poplynac na przeladowanej lodzi rybackiej wzdluz brzegu morza do tego samego, miejsca. Nie odplynelismy od razu - sulkarscy zeglarze starali sie jak najlepiej ja naprawic. Poza tym potrzebowalismy prowiantu. Dwudziestu Sulkarczykow pod wodza mata Simona z "Morskiego Jezdzca" musialo pozostac leczyc rany, polamane kosci, urazy glowy oraz ciecia zadane przez odlamki szkla. Ku mojemu zaskoczeniu ci sami rzadcy miasta, ktorzy tak; bardzo chcieli, zebysmy opuscili ich grod, nie mieli nic przeciwko otoczeniu opieke naszych rannych. Mysle, ze kierowalo nimi pragnienie pozbycia sie nas pieciorga, ktorzy udowodnilismy, iz wladamy Mocami. Tej nocy byly jeszcze dwa wstrzasy, ale zaden nie wyrzadzil wiekszych szkod poza zwaleniem sterczacych resztek popekanych murow. Czesc z nas pomagala ile sil mieszkancom miasta, podczas gdy Simon przygotowywal lodz do podrozy, i mysle, ze doceniono nasze wysilki. Widac bylo jednak, ze Varnenczycy tylko czekaja, bysmy wreszcie opuscili ich grod. Opady duszacego popiolu zastapil rzesisty deszcz, chwilami przechodzacy w ulewe. Zmyl on popiol, pozostawiajac tylko w katach blotniste kaluze, my zas, choc przemokli do nitki, radowalismy sie z calego serca. Nastepnej nocy spalismy w sali rady miejskiej i nie sami, gdyz kwaterowalo z nami wielu Varnenczykow. Katastrofa sprawila, ze zapomniano o tradycji i obyczajach i Varnenki opuscily kobiece pokoje, zreszta w wiekszosci juz nie istniejace. Opuscilismy Varn rankiem trzeciego dnia po kataklizmie. W grupie, ktora wyruszyla ladem, znalezli sie prawie wszyscy Sokolnicy, z nami zas poplynelo tylko dwoch. Wydawalo mi sie, ze zbyt liczna gromada wsiedlismy na pospiesznie naprawiona przez Sigmuna lodz. Objal nad nami dowodztwo; mial ku temu prawo i nikt go nie zakwestionowal. Wszyscy, z wyjatkiem Orsyi, kolejno chwytalismy za wiosla, na ktorych opuscilismy zatoke Varnu. Dwoch marynarzy stalo na dziobie i bosakami odpychalo plywajace szczatki. Woda w zatoce byla wzglednie spokojna, ale gdy wyplynelismy na pelne morze, musielismy bez przerwy walczyc z falami, by nie zboczyc z kursu. Szczesciem ocalal jedyny zagiel, gdyz wlasciciel lodzi zwinal go porzadnie, nim uderzyla fala. Wial dosc ostry wiatr. Rozpostarlismy wiec plotno i wioslarze mogli odetchnac na jakis czas. Wiatr ten przyniosl odor zgnilizny. Doplynelismy do miejsca, gdzie na powierzchni oceanu unosily sie cale lawice martwych ryb. Niektorzy mieszkancy glebin musieli jednak ocalec, gdyz w masie plynacych rozkladajacych sie lawic co jakis czas tworzyly sie jakies wiry i wyrwy, w ktorych znikaly gnijace ryby; widome swiadectwo czyjegos glodu. Przygladalam sie uwaznie. Wciaz pamietalam o Scalgahu. Jesli poplynal za nami na poludnie, to czy zadowoli go ten obfity posilek, czy tez swa uwage skupi na naszej lodzi? Jezeli nawet "Wytrwaly Wedrowiec" z ledwoscia sie oparl uderzeniom jego ogromnego cielska, to w tej lupinie mielismy nikle szanse na przezycie. Mimo to nie osmielilam sie siegnac don mysla w obawie, ze sprowadze na nas niebezpieczenstwo. Wciaz plynelismy na poludnie, ostra zas, poszarpana linia klifow ciagnela sie na wschodzie. Dostrzegalam nawet szramy biegnace wzdluz urwistego brzegu, w miejscach, gdzie ten naturalny mur rozlupal sie i runal do morza. Zaslona deszczu ukrywala prawie wszystko poza ogolnym zarysem brzegu. Woda lala sie z nieba, saczyla przez nieszczelny kadlub lodzi. Czerpalismy ja, wylewalismy za burte, coraz szybciej. Smagal nas zimny wiatr i dygotalismy w przemoczonej odziezy, a deszcz i wodny pyl zalewaly nam oczy i oslepialy. Nad nami wisialo ponure olowiane niebo i trudno nam bylo okreslic pore dnia. Przed opuszczeniem Varnu zalozylismy, ze podrozujacy morzem z powodzeniem dotra do miejsca spotkania wczesniej niz ci, ktorzy wzieli za przewodnika rzeke. Nie zdolalismy jednak uniknac opoznienia, gdyz dwukrotnie musielismy wyplynac na pelne morze, by ominac skalne rafy wielkimi kolczastymi jezorami wysuwajace sie z ladu. Pojawily sie chyba dopiero co, gdyz dojrzelismy na jakiejs skale martwa varnenska owce. Plynacy z nami Sokolnicy uwaznie przygladali sie szczytom klifow. To ptak jednego z nich odkryl, ze bezimienna rzeka zmienila koryto. Teraz ow Sokolnik wyjal swojego pierzastego towarzysza spod plaszcza, ktorym troskliwie go oslanial, i poprawiwszy umocowany do lapy instrument, podrzucil w powietrze. Sokol zatoczyl krag nad nasza lodzia, wzniosl sie; wyzej i pomknal w strone urwistego brzegu. Kolejny raz musielismy oddalic sie na glebine, by w bezpiecznej odleglosci minac zalewane przez fale skaly, a potem chwycilismy za wiosla, zeby ponownie skierowac nasz stateczek na wschod. Tutaj woda byla metna. Zobaczylam przeplywajaca obok splatana mase korzeni i galezi. Zmierzajacy na otwarte morze silny prad utrudnial nam utrzymanie sie na kursie. Uslyszalam nagly okrzyk Sigmuna i zobaczylam, jak klepie w ramie stojacego obok niego mezczyzne. Z polmroku wylonily sie nagie maszty statku. Kolysal sie; lekko na boki pod naporem fal. Nie mylilam sie - to ten statek ukazal mi sie w wizji. Sigmun skierowal nasza lodz prosto ku niemu. Wsrod nie zajetych wioslowaniem Sulkarczykow podniosl sie gwar; rozprawiali zywo i pokazywali palcami. Dopiero teraz zauwazylam, ze czesc nadburcia jest wylamana, a glowny maszt znacznie krotszy niz powinien, uznalam jednak, ze sztorm, ktory zagnal tu dziwny statek, nie uszkodzil go zbytnio. Z wprawa zeglarzy, z ktorymi nikt w swiecie nie mogl sie rownac, Sulkarczycy podprowadzili nasza lodz do burty nieznanego korabia. Jedna z kobiet przeskoczyla na jego poklad i przeciagnela nasze cumy. Stanelismy burta w burte przy obcym statku. Sulkarka przywiazala liny i odwrocila sie, zeby rozejrzec sie po pokladzie. Raptem krzyknela glosno i z wsciekloscia kopnela jakies skaczace ku niej stworzenie wielkosci stopy. ROZDZIAL DZIESIATY Pospieszylo ku niej dwoje towarzyszy - kobieta miala rownie szerokie bary jak mezczyzna - wyciagajac w ruchu dlugie zeglarskie noze, zanim jeszcze ich nogi zadudnily na pokladzie obcego statku. Nieznane zwierzeta wyroily sie z kryjowek, a moze zastawionych pulapek. Bez watpienia byly zywe: ich umysly, podobnie jak umysl tamtego morskiego potwora, emitowaly fale strasznego glodu.Stojacy obok mnie Sokolnik zsunal plaszcz z ramion i ruszyl wziac udzial w bitwie. Niebawem wszyscy poszlismy w jego slady. Te porosniete sierscia, skaczace i kasajace zwierzeta nie mialy nic wspolnego z morzem. Ich ogony, ktore wlokly sie po pokladzie, byly nagie, a w otwartych pyskach polyskiwaly ostre zolte zeby. Piszczaly glosno i przenikliwie, jakby w ten sposob zagrzewaly sie do boju. Sulkarczycy nozami, Sokolnicy zas mieczami siekli oszalale stado, odrzucajac okaleczone ciala z powrotem w ruchliwa rzesze atakujacych stworow, ktore natychmiast pozeraly zarowno martwych jak i konajacych pobratymcow. Oczyscilismy wreszcie poklad z napastnikow, stracajac ostatnich do morza, lecz zaplacilismy za to ukaszeniami i ranami. Orsya nalegala, bysmy zaraz przemyli i opatrzyli skaleczenia, gdyz obawiala sie, ze kly tych zwierzat moga saczyc jad. Uzyla swoich masci i bandazy. W miejscach, gdzie spadly zwierzeta zjedzone nastepnie przez swoich towarzyszy, pozostaly teraz tylko porozrzucane drobne kosci. Poszukalam mysla zycia, zrobil to rowniez Kemoc. Nie wyczulam zadnego dreczonego dotkliwym glodem stworzenia. Ale na statku pozostalo jednak cos zywego. Z reka na maszcie poslalam myslowy zew, zapewniajac nieznana istote o naszych dobrych zamiarach. Z gory dobiegl nas cichy dzwiek, prawie szloch. Ze zwinietego zagla wynurzylo sie jakies niewielkie zwierzatko, dwukrotnie wieksze od wytepionych przez nas kreatur. Nic by go nie ocalilo, gdyby dopadly go wczesniej. To obecnosc tego mysliwego wyczulam w transie. Po jakiejs chwili zaczal schodzic z masztu, wpijajac w drewno ostre pazury. Otoczylismy maszt kregiem, chcac sie przyjrzec nieznanemu morskiemu wedrowcowi. Widzialam kiedys snieznego kota z gorskich szczytow, piekne, pelne sily i wdzieku zwierze. To stworzenie bylo wielokrotnie od niego mniejsze. Rozpoznalam w nim jednak przedstawiciela znanych w High Hallacku i Arvonie zwierzat, ktore w dawnych czasach cieszyly sie wielkim szacunkiem u wladcow Mocy. Bylo rownie czarne jak barwiczka do oczu, ktorej uzywaja mieszczki z karstenskich portow. Ale kiedy w koncu zeskoczylo na poklad, dostrzeglam na jego piersi trojkatna biala plame. Przygladalo sie nam dluga chwile, az w koncu wymienilismy spojrzenia. Wydalo wtedy cichy okrzyk. Zrozumialam, ze prosi o pomoc. Bylo rownie glodne jak wytluczona przez nas horda. Przykleklam na zakrwawionym pokladzie i wyciagnelam reke. Kot powoli podszedl do mnie tak blisko, ze mogl obwachac moje palce. Nie mialam pojecia, jak i po co znalazl sie na tym statku. Z wiszacej u pasa sakiewki wyjelam kawalek suszonej ryby, ktora byla w Varnie podroznym prowiantem. Podrobilam ja i rozsypalam miedzy soba a kotem, ktory od razu zabral sie do jedzenia. Najwidoczniej nie wydalismy mu sie niebezpieczni i jego nieufnosc zaczela topniec. Kapitan Sigmun ledwie rzucil na kota spojrzeniem i skierowal sie do wejscia prowadzacego do kajut i pod poklad. Sokolnicy z obnazonymi mieczami w dloniach i dwaj marynarze pospiesznie poszli za nim. Ja tymczasem kruszylam drugi kawalek ryby. W owej chwili wolalam pozostac tam, gdzie bylam. Deszcz przestal padac. Wilgoc nadal unosila sie w powietrzu, ale mgiel nie bylo, i widzielismy wysuniete w morze klify, ktore czesciowo oslanialy wrak i brazowa wstazke nurtu bezimiennej rzeki wpadajacej do morza. Orsya uklekla obok mnie przygladajac sie wyglodnialemu zwierzeciu. -To prawdziwy kot, taki, jakie znal Dawny Lud - powiedziala powoli - tylko troche mniejszy. Pan Simon wspomnial, ze one zyja rowniez w jego swiecie. Kot zjadl ostatni kawaleczek ryby i nawet wylizal po nim miejsce. Potem usiadl, poslinil lape i tarl nia pyszczek, najwyrazniej myjac sie po posilku. Pierwszy raz w zyciu spotkalam takie zwierze i zafascynowalo mnie. Skonczywszy toalete ziewnal, ukazujac imponujace zeby i dwie pary ostrych klow. Jego oczy byly zolte, prawie zlociste. Nie odrywal od nas spojrzenia, jakby czekal na nasze pytania. Sprobowalam porozumiec sie z nim mysla. Kot zaspokoil juz glod i w jego umysle wyczulam glownie ciekawosc. Lecz pasmo jego mysli miescilo sie znacznie wyzej niz te, do ktorych przywyklam. Z trudem nawiazalam z nim kontakt. Zapytalam: -Kim jestes? Najpierw obdarzyl mnie jeszcze jednym dlugim spojrzeniem. Pozniej w moim mozgu pojawil sie niewyrazny obraz spotkanego przez nas kota toczacego walke z jakims stworzeniem, ktorego nie tylko nie znalam, ale nawet nie potrafilam dokladnie rozroznic. -Jestes wojownikiem? Scena walki nie zniknela. -Bojownikiem? Zabojca? -Czarnym wojem? - podsunela z kolei Orsya. - Wielkim zabojca? Kot zasyczal. Widac bylo, ze nie uznal nas za dostatecznie inteligentne, by odpowiedziec jak nalezy; wprost bila od niego pogarda. Obraz zniknal i pojawil sie inny, w ktorym nasz "rozmowca" stal, a kilku jego pobratymcow przykucnelo w postawie pelnej szacunku i respektu. -Panem? - zapytalam. Ale to Kroganka znalazla odpowiednie slowo, przede wszystkim dlatego - jak sie pozniej dowiedzialam - ze w Escore Stara Rasa sprzymierzyla sie z nieczlowieczymi plemionami. Kazde z nich mialo swojego przywodce, ktory od czasu do czasu bral udzial w ogolnych naradach. -Wodzem? W odpowiedzi zamruczal gardlowo. Zrobil krok lub dwa do przodu i otarl sie glowa o reke, ktora Orsya do niego wyciagnela. Odwazyla sie wtedy poglaskac go druga reka miedzy uszami. -Wodzem! - powtorzylam, tym razem na glos. Wowczas kot przyszedl do mnie po takie same pieszczoty, jakimi obdarzyla go malzonka Kemoca. Nasza trojka nie ustawala w probach lepszego porozumienia sie, kiedy wrocili ci, ktorzy zeszli pod poklad. Znalezione w kajutach slady swiadczyly, ze jeszcze niedawno ktos je zajmowal; tak samo bylo na przyholowanym na Gorm statku. Kemoc trzymal pod pacha zwoj map, a Sigmun i jego marynarze juz badali ozaglowanie, stan masztu i lin. Zanurzone w wodzie liny dowodzily, ze zaloga opuscila statek w lodziach ratunkowych. Orsya zsunela sie do wody i zameldowala, iz obcy statek byl zakotwiczony. Najwyrazniej zerwal sie z kotwicy i ciagnal ja za soba dopoty, dopoki nie zaklinowala sie miedzy dwiema skalami ukrytymi pod powierzchnia morza. Podczas naszych poszukiwan dokonalismy wielu odkryc. Na statku byla zywnosc. Wyglodzona horda, ktora nas zaatakowala, przegryzla czesc pojemnikow i wyjadla ich zawartosc. Lecz w metalowych skrzynkach odkrylismy suchary, w sloikach zas cos kolorowego i slodkiego, co moglo byc przetworami z owocow. Znalezlismy tam rowniez blaszane puszki, ale uszkodzone, ze sladami zebow. Otworzylismy kilka nozami i okazalo sie, ze sa w nich jarzyny i owoce, a w jednej nawet jakis napoj. Jako doswiadczeni podroznicy nie rzucilismy sie na to wszystko od razu, spozylismy wszakze dostatecznie duzo, by nacieszyc sie nowymi smakami i zapomniec o suszonych rybach z Varnu. Wciaz nie przybywala grupa, ktora wyruszyla brzegiem rzeki. Postanowilismy raczej zaczekac na nich na znalezionym statku niz szukac miejsca na oboz u podnoza klifow. Na rozkaz Sigmuna zapalono dwie latarnie latwo dostrzegalne dla kazdego, kto szedlby od strony rzeki. Obejrzelismy dokladniej znaleziony wrak. W niektorych kajutach byly ubrania - bluzy dziwnego kroju jak zrobione na drutach; nasze wiesniaczki robily tak zimowe narzuty. Koce, opakowane w cos gladkiego i sliskiego, co, jak sie dowiedzielismy, nie przepuszczalo wody i w jakis sposob chronilo przed wilgocia. Wszystkie znaleziska odlozylismy na bok, zeby pozniej podjac decyzje o ich losie. Uwage Kemoca przyciagnely mapy. Okazaly sie niezrozumiale dla Sulkarczykow, choc badali je z zapalem. Kemoc wskazal jednak, a Sigmun zgodzil sie z tym, iz mialy wspolne cechy z mapami znalezionymi na przyholowanym na Gorm statku. Kot siedzial obserwujac spokojnie nasza krzatanine i nie protestowal, gdy zagarnialismy zawartosc kajut. Orsya siedziala ze skrzyzowanymi nogami na pokladzie, w kregu swiatla latarni. Gladzila dlonmi lezacy na kolanach dlugi pas z bardzo miekkiej materii, ozdobiony wzorami z muszelek. Muszelek tych nie przyszyto, ani nie namalowano, ale jakby wtkano w sama tkanine. Mlody Tregarth obserwowal ja z usmiechem, kiedy Wodz wynurzyl sie z mroku. Pod wplywem naglego impulsu skontaktowalam sie z nim mysla. Czy wiedzial, dokad udala sie zaloga? Dlaczego odplynela w malych lodkach, opuszczajac nie uszkodzony, znacznie bezpieczniejszy statek? Wydalo mi sie, ze nie zdolalam do niego dotrzec, lecz po chwili odebralam jednak niewyrazny obraz. To na pewno byl poklad, na ktorym siedzialysmy. Wysokie postacie poruszaly sie na krancach kociego pola widzenia, a potem zniknely. Ktos usiadl, tak jak teraz Orsya, w zasiegu wzroku Wodza, wiec zobaczylam ja wyraznie. Byla to kobieta, a wiatr igral jej rozpuszczonymi, bujnymi wlosami. Nigdy nie widzialam pukli o takiej barwie, ktore byly bardziej czerwone niz sulkarskie sa zolte. Nieznajoma miala niezwykle oczy, wielkie, okragle i czarne, zupelnie nieprzeniknione, jakby czyms osloniete. Pozniej odsunela na czolo jakas nieregularna czarna maske i okazalo sie, ze jej oczy wygladaja normalnie. Podniosla z pokladu ten sam pas materialu, ktory spoczal na kolanach Orsyi, i przewiazala nim wlosy. Wowczas otworzylam oczy i chwycilam koniec owej przepaski. Kroganka musiala wyczytac z mojej twarzy, ze chce zrobic cos waznego, gdyz puscila wstege. I znow zobaczylam tamta kobiete. Wyczulam wszakze jeszcze cos - cos, co zdawalo sie emanowac z paska tkaniny, ktora trzymala. Nieznajoma zerwala sie na nogi. Szczesliwy usmiech, ktory rozjasnial jej twarz, kiedy ujrzalam ja po raz pierwszy, znikl. Widzialam teraz jej otwarte szeroko usta, jakby wrzeszczala wnieboglosy. Ktos przebiegl obok niej. Potem zalegla ciemnosc, ale nie byl to naturalny zmierzch dnia, lecz cos zupelnie innego. Kobieta w mojej wizji potknela sie, zrobila krok do przodu i wyciagnela rece przed siebie, jakby w obronie przed czyms niewidzialnym. Potrzasnela glowa, szarfa zsunela sie jej z wlosow, spadla tez dziwna czarna maska z oczu. Wila sie i walczyla. Jej strach smagnal mnie jak biczem, choc dzielilo nas nieznane. Potem zobaczylam obok niej jakiegos mezczyzne, ktory mocno objal ja ramieniem. W jego oczach dostrzeglam strach i zatroskanie. To, co nia zawladnelo, jeszcze go nie napadlo. Czerwonowlosa kobieta uwolnila jedna reke i zaatakowala mezczyzne, bijac go po twarzy i po glowie, rozdrapujac mu gleboko policzki ostrymi, pomalowanymi na czerwono paznokciami. Pozniej zjawil sie drugi mezczyzna i obaj wspolnymi silami zdolali ja obezwladnic. Ale to, co krylo sie w glebinach jej umyslu... Natychmiast zerwalam myslowa wiez miedzy nami. Mogl to bowiem byc pomost miedzy opetana a mna. Miala ona czastke magicznego talentu, o ktorym nic nie wiedziala. Ten dar otworzyl drzwi niewidzialnemu napastnikowi. Obaj mezczyzni ciagneli ja w strone wejscia do prowadzacego do kajut korytarza. Atak ustal tak nagle, jak sie rozpoczal. Lecz ja wiedzialam, iz nieznana sila znalazla to, czego szukala, narzedzie, ktorym mogla sie posluzyc. Jezeli taki byl przebieg wydarzen na pokladzie obcego statku, o ilez szybciej wrog mogl zaatakowac i pokonac tych sposrod nas, ktorzy mieli znacznie wieksze magiczne zdolnosci. Musielismy sie miec na bacznosci. Podnioslam powieki i spojrzalam na Orsye i Kemoca. Odebrali przynajmniej czesc tego, co zobaczylam i wyczulam. Zwinelam w ciasny rulon ozdobiona muszelkami przepaske. Wiele przedmiotow moglo posluzyc jako klucze dla mocy, ktora nie powinna sie uwolnic. Jezeli sie nie mylilam, nalezalo umiescic niebezpieczny skrawek tkaniny tam, skad nam nie zagrozi. -Daj mi ja... - Kemoc siegnal po wstazke. Trzymal ja tak ostroznie, jakby zaraz miala buchnac plomieniem, a potem owinal ja w to, co mial pod reka, czyli w jedna z map, ktorym zamierzal sie przyjrzec. Czy mapy tez stana sie oknem w przeszlosc, ujawnia, co sie tutaj wydarzylo? Nie zamierzalam jednak obecnie wystepowac z takim przypuszczeniem. Niech decyzje podejmie pani Jaelithe. Wprawdzie mialam dar jasnowidzenia, ale zdawalam sobie sprawe, ze wszystkie moje zabezpieczenia przed silami, ktore zdolna bylam obudzic, sa niczym w porownaniu z umiejetnosciami prawdziwej Czarownicy. Poznym popoludniem sokol, ktory przeprowadzal zwiad, przyniosl wiesc, ze nasi towarzysze znajduja sie w niewielkiej odleglosci od morza. W tym czasie naradzalismy sie, czy powinnismy pozostac na statku i sprowadzic tutaj reszte, czy tez go opuscic, i rozbic oboz na brzegu oceanu. To ostatnie wkrotce okazalo sie niewykonalne: przyplyw dotarl juz do podnoza skalnych scian i zalal waska plaze. Niebawem dostrzeglismy w oddali postacie poruszajace sie samym zboczem klifu, jakby znalazly sciezke biegnaca po niewidocznej dla nas polce skalnej. Sulkarczycy dwukrotnie obrocili lodzia, ktora tu przyplynelismy - za kazdym razem byla zatloczona - i wreszcie wszyscy znalezlismy sie na pokladzie. Tak duzo osob nie moglo sie tu wygodnie pomiescic, przynajmniej mielismy lepsze schronienie na te noc niz Varnenska lodz czy skalisty brzeg. Czulismy sie bezpieczni, mielismy prowiant i swiatlo kilku latarni. Niestety, Sigmun rozkazal je zgasic, gdyz trzeba bylo oszczedzac olej. Pan Simon rowniez obejrzal mapy i sam statek. Wyjasnil, ze chociaz bardzo rozni sie on od przyholowanego na Gornej takze pochodzil z jego swiata. Jest tez wyposazony zarowno w zagle jak i w maszyne, ktora bedzie go napedzac nawet podczas ciszy morskiej. To wlasnie pan Simon najdokladniej przeszukal kajuty i pomieszczenie, gdzie znajdowalo sie kolo sterowe i mapy. Pani Jaelithe przyszla do mnie, a siedzialam w kaciku na pokladzie, choc nie sama. Kot imieniem Wodz zwinal sie w klebek i przytulil do mojego kolana. -Szukalas... -Dopoki nie zrozumialam, do czego moga doprowadzic takie nieostrozne poszukiwania - odparlam. Usiadla naprzeciw mnie, jakbysmy mialy razem rzucac czary. Deszczowe chmury rozeszly sie jakis czas temu i odfrunely na polnoc. Na wschodzie wytaczal sie ksiezyc, swiecac bardzo jasnym, prawie bialym blaskiem. Wszystko na swiecie istnieje w dwoch postaciach - jednej jasnej, drugiej zas ciemnej. Ksiezyc patronuje rzucajacym czary kobietom, ktore to potrafia, jesli zrodzily sie z takim darem. Ale istnieja dwa ksiezyce i jeden z nich potrafi byc bezlitosny. Poczulam, ten, ktory wlasnie wschodzi, zasluguje na to miano. Zdarza sie, iz nawet swiatlo bywa okrutne. Snop srebrzystych promieni siegnal ponad falami do naszego nowego statku i blask ten przypominal pazur lapy gotowej nas pochwycic. I chociaz w owej chwili dotykalam reka miekkiego, cieplego futra i patrzylam na kobiete znacznie lepiej ode mnie wladajaca Moca, poczulam sie bardzo samotna. Wydalo mi sie, ze jestem jak tamta, spotkana w varnenskiej swiatyni sluzka Swiatla z innego czasu i miejsca, dotknieta losem, ktorego nie moglam zrozumiec, usilujaca znalezc w naszym swiecie cos znajomego. Nawet glosy otaczajacej nas gromady docieraly do mnie jak z wielkiej odleglosci, a slowa nic nie znaczyly. To poczucie wyobcowania, samotnosci, poglebialo sie coraz bardziej. Zaczelam szybciej oddychac. Czulam sie tak, jakby zamknieto mnie w naczyniu z grubego szkla, do ktorego nie docieralo nawet niezbedne do zycia powietrze. -Destree! Ktos zawolal mnie po imieniu, bardzo cicho i z wielkiej oddali. A przeciez pani Jaelithe siedziala tak blisko mnie, ze muskala kolanem moje kolano. Dostrzeglam w polmroku jakis ruch. Zachwialam sie lekko, gdy czyjes rece chwycily mnie z przodu za koszule. Pozniej zobaczylam swiatlo, nie blada poswiate ksiezyca, ale cieple, zolte swiatlo jak blask wschodzacego slonca. Ze spoczywajacego na moich piersiach amuletu Gunnory rozlewalo sie lagodne cieplo, roztapiajac skorupe, ktora jeszcze przed chwila otaczala mnie coraz grubszym kokonem. Jeknelam, odetchnelam gleboko i powrocilam do przytomnosci. Twarz malzonki pana Simona oswietlal blask wzbijajacy sie ku gorze z jej zlozonych rak, ktore trzymala tuz pod moja broda. Zrozumialam, ze wyjela mi zza pazuchy amulet Gunnory. Mozna bylo nazwac te moc poswiata ksiezyca, chociaz miala ona w sobie rowniez energie slonca. Tym razem blask ten pochodzil z innego, jasnego miesiaca, nie byla to widmowa poswiata, ktora mogla tylko budzic umarlych. Wlasne mysli bardzo mnie zaskoczyly. Dotychczas nie znalam bowiem tej dziwnej innosci, a przynajmniej nigdy sie z nia nie zetknelam. Czyzby pozostal we mnie jakis slad tamtej Przerazajacej mocy, ktora przywiodla do szalenstwa kobiete z mojej ostatniej wizji? Zdalam sobie sprawe, ze opowiadam o wszystkim, co sie wydarzylo. Pani Jaelithe sluchala mnie uwaznie, przywolujac na pomoc cala swoja sztuke i wszystkie umiejetnosci. -Nigdy wiecej! - W jej glosie brzmial ostry ton. Skinelam glowa, gdyz wiedzialam juz, o co jej chodzi. Nigdy wiecej nie wolno mi uzywac mojego talentu, jesli nie wiem, jakie powinnam miec zabezpieczenia. Mialam tez pytanie: -Co sprowadzilo na nia szalenstwo? -Moj malzonek powiedzial, ze mieszkancy jego swiata nie cenia magicznych zdolnosci. Ci, ktorzy sie z nimi rodza, traktowani sa z niedowierzaniem. Nie maja oni ani niezbednej dyscypliny wewnetrznej, ani odpowiedniego wyksztalcenia, zeby mogli posluzyc sie nimi we wlasciwy sposob. Wydaje sie, iz kobieta, ktora zobaczylas, wladala jakas czastka mocy. Mozliwe tez, ze zupelnie nie zdawala sobie z tego sprawy. A kiedy cos do niej dotarlo... -Skad? W jaki sposob? -I dlaczego? - Dodala swoje pytanie do moich i wyjasnila:- Po dzis dzien nie rozumiemy zasady dzialania Bram. Uwazamy, ze sa one dzielem tych sposrod Wielkich Adeptow, ktorzy byli poszukiwaczami wiedzy i badaczami. Mieszkancy Escore, ktorzy najlepiej znaja dawne dzieje, opowiadaja o walce, o wojnach i o wezwaniach sprowadzajacych do naszego swiata dziwne istoty. Niektorzy Adepci otworzyli takie przejscia miedzy swiatami, poniewaz sami chcieli je zbadac. Lecz ich Bramy czasami stawaly sie pulapkami. Moj malzonek mowil mi, ze w jego swiecie tez zdarzaja sie niezrozumiale zaginiecia. Jest tam obszar morza, na ktorym, wedlug legend, znikaja statki. Jego ziomkowie nauczyli sie latac - na statkach powietrznych - i one rowniez gina bez sladu. Bardzo mozliwe, ze wlasnie tam jest jakas Brama. W inny sposob bowiem nie mozna wyjasnic tego, czego sie ostatnio dowiedzielismy. A skoro ta Brama jest tak wielka, ze moze przyciagnac statek, to sila, ktora ja stworzyla i wprawila w ruch, musi byc naprawde olbrzymia. Kolderczycy znalezli taka Brame i przeszli przez nia - nie samotnie jak Simon czy kilku innych cudzoziemcow - ale cala armia podrozujaca ruchomymi fortecami, ktore mogly zburzyc mury zamku czy nawet miasta. Sami widzielismy, jak zmuszono morze, by przypuscilo atak na Varn. W przeszlosci wlasnie tak atakowaly kolderskie maszyny. -A wiec znowu mamy do czynienia z Kolderczykami? - zapytalam. Poczulabym sie prawie dobrze, gdyby odpowiedziala twierdzaco, gdyz dobrze znane zlo nie wydaje sie tak grozne jak ponury cien, ktorego nie mozna przebic wzrokiem. -Simon uwaza, ze to nie oni; w jego czasie i jego swiecie nie bylo Kolderczykow. To, czego teraz szukamy, jest zupelnie inne, chociaz nie sposob nie doceniac jego sily. Mysle, ze tamta kobieta wyczula te sile i, co calkiem zrozumiale, bardzo sie przerazila. Mozliwe, ze to tylko pierwsze tchnienie czegos, co czai sie za Brama, przez ktora przybyl tutaj ten statek. -A co sie stalo z nia i tymi, ktorzy na nim plyneli? -Tego nie wiemy... jeszcze. - Pani Jaelithe nakreslila w powietrzu ochronny symbol. Wodz poruszyl sie i wsunal glowe miedzy nas. Jego oczy zdawaly sie swiecic w mroku. Kusilo mnie, zeby za jego posrednictwem siegnac w przeszlosc, lecz wiedzialam, ze byloby to czyste szalenstwo. ROZDZIAL JEDENASTY W istocie dopiero teraz rozpoczela sie nasza podroz. Ostatecznie poplynelismy na poludnie jako czastka jakiejs dziwacznej floty. Zdawalismy sobie sprawe, ze "Wytrwaly Wedrowiec", ktory straciwszy dwa maszty nie zatonal jednak podczas tamtego strasznego sztormu, nie zdola dalej poplynac bez powaznych napraw. Naklonilismy wszakze mieszkancow Varnu, zeby w zamian za bardziej uszkodzonego "Morskiego Jezdzca" sprzedali nam piec lodzi rybackich. Kapitan Sigmun, ktory objal dowodztwo nad calym sulkarskim kontyngentem, wyslal jedna z nich na polnoc z prosba o pomoc dla "Wytrwalego Wedrowca" i o wsparcie dla Varnu.Mysle, ze gdyby nie kaplanka o zaslonietej twarzy Varnenczycy przegnaliby nas ze swojego zrujnowanego miasta. Podczas jednego ze spotkan, na ktore kazano przybyc naszej piatce, przekonywala ich, ze to, co sie stalo, moglo byc czyims dzielem, a nie wybrykiem natury. Jesli zas taki byl powod ataku na Varn, nalezalo wszystko zbadac i to szybko. Zawsze lepiej jest wiedziec jak najwiecej o wrogu przed rozpoczeciem bitwy. Pani Jaelithe posluzyla sie sila mysli i skontaktowala z pania Loyse podczas swego kontrolowanego snu. Wprawdzie malzonka Korisa nie miala magicznego talentu, lecz przyjaznily sie tak dlugo, ze polaczyla je myslowa wiez, ktora mogly posluzyc sie w razie potrzeby. Dlatego wlasnie moglismy byc pewni, ze wiesci o tym, co zaszlo, dotra do Estcarpu. Ale jesli nie uda sie namowic kogo trzeba do niebezpiecznej podrozy do Varnu, raczej nie powinnismy liczyc na natychmiastowa pomoc. Jednak nie zamierzalismy rezygnowac z naszych planow. Sulkarczycy maja wrodzona potrzebe eksploracji. Przypuszczenie, ze to Ciemne Moce wywolaly katastrofe, ktora zabila tak wielu ich towarzyszy i zniszczyla statek, tylko spotegowalo ich upor. W przeszlosci niejeden raz stawali do boju z przewazajacymi silami wroga wiedzac, ze walka moze zle sie dla nich skonczyc. Stalo sie tak wtedy, kiedy Osberic poswiecil twierdze Sulkar, by zlamac moc zywych trupow wyslanych przez Kolderczykow. Wielu z nich wierzylo, pomimo zapewnien Tregartha, ze znow mielismy do czynienia z jakims przejawem kolderskiego zla. Sigmun, targujac sie z Varnenczykami o dwie najwieksze lodzie rybackie, ktore po naprawie bylyby znow zdatne do zeglugi, wyrazil to w nastepujacych slowach: -Jezeli ta sila sluzy Ciemnosci - a bije od niej taki sam smrod - to czy wydaje sie wam, ze zapewnicie sobie bezpieczenstwo, nie zwracajac na siebie uwagi i siedzac cicho jak mysz pod miotla? Czyzbyscie dotad byli bezpieczni? Pomyslcie o waszych zaginionych rybakach, przypomnijcie sobie furie morza i inne zle znaki. Ciemnosc wlada wielkimi mocami, ktore moglyby zniszczyc swiat. Moc sama w sobie nie jest ani dobra, ani zla, w ostatecznym rozrachunku liczy sie tylko sposob, w jaki zostanie wykorzystana. Czarownice z Estcarpu ruszyly z posad gory Karstenu - choc wiekszosc z nich przy tym zginela. Czy wydaje sie wam, ze przewrocenie gory jest mniejszym wyczynem niz to, co tu przezylismy? Jeden z rajcow mruknal cos o Czarownicach i Sigmun podchwycil jego slowa: -To nie Estcarp wydobyl ogien z morza i spowodowal to, co was tutaj spotkalo. Ale powiadam wam, ze jesli jest tam jakas Brama, a wszystko na to wskazuje, moze ona sciagnac na Varn dalsze nieszczescia. Wiemy, ze na poludniu dzieje sie cos zlego - przeciez sami to powiedzieliscie. A my wlasnie tego szukamy. Mowicie tez, ze nieszczescie idzie za nami krok w krok, jak zwiadowca Ciemnych Mocy, czyz nie tak? - Urwal i obrzucil wyzywajacym spojrzeniem ich twarze. - Doskonale - podjal, gdy uslyszal tylko pomruki, a nie konkretna odpowiedz. - Czy nie lepiej, abysmy stawili czolo temu czemus w jego siedzibie? Przeciez chcac nas schwytac moze zarzucic sieci az tutaj. Tym oto sposobem nabyl cztery lodzie (wliczajac te, na ktorej poplynelismy do obcego statku) i stworzyl flote. Znaleziony wrak bardzo dokladnie obejrzano i pospiesznie naprawiono. Oprocz zagla mial on taki sam naped jak statek z Gormu. Pan Simon wyjasnil, ze statek ten plynal az do calkowitego wyczerpania sie paliwa dla nieznanego mechanizmu, ktory stal sie dla nas bezuzyteczny. Na jego pokladzie pozostaly wszakze inne rzeczy, ktore mogly okazac sie pomocne w dalszej podrozy, takie jak urzadzenie dokladnie wskazujace kierunek, prowiant i tym podobne. Odkrylismy tam rowniez zapiski i Kemoc studiowal je pilnie, a ojciec w razie potrzeby wyjasnial mu to lub tamto. Zazdrosc Sigmuna wzbudzily mapy, pod kazdym wzgledem przewyzszajace te, ktore znal jego lud, ale na nic mu sie nie mogly przydac, gdyz przedstawiono na nich nieznane ziemie. Nie probowalam znow "czytac". Pani Jaelithe zas uwaznie obserwowala jasnowidzaca z "Morskiego Jezdzca", kobiete w srednim wieku, ktora obrzucala mnie gniewnymi spojrzeniami, ilekroc nasze sciezki sie skrzyzowaly. Bylaby w stanie wzbudzic przeciw mnie tak wielki gniew zalogi, ze moje zycie znalazloby sie w niebezpieczenstwie. Pani Jaelithe jednak budzila w niej lek i Madra Kobieta starala sie nie narazac tej, ktora niegdys byla Czarownica i - jak szeptano - nadal wladala Moca. W powrotnej drodze do Varnu to wlasnie malzonka Simona Tregartha zwrocila mi uwage na grozbe wiszaca nad tymi, ktorzy zadaja sie z niewiadomym. Lecz ja juz o tym wiedzialam i to zaakceptowalam. Kapitan Sigmun zgodzil sie, ze nie powinnismy wprowadzac znalezionego statku do portu, gdyz jego obecnosc moglaby podsycic niechec mieszkancow do nas. Sulkarczycy naprawiali zakupione od Varnenczykow lodzie rybackie, starajac sie przygotowac je jak najlepiej do zeglugi w niewiadome. Sigmun, za zgoda ocalalych czlonkow zalogi, oddal mieszkancom grodu "Morskiego Jezdzca" i varnenska gildia budowniczych statkow mogla sie zajac jego naprawa, by zastapil im sprzedane lodzie. Pani Jaelithe, z racji piastowanego niegdys urzedu i cieszaca sie wsrod nas wielkim autorytetem, zyskala sobie przychylnosc zakapturzonej rzeczniczki rady miejskiej, ktora zaprosila ja do siebie. Zamieszkala wiec w apartamentach mieszczacych sie w swiatyni, w ktorej stanelismy przed obliczem slepej strazniczki Varnu. Reszta z nas powrocila na znaleziony statek i pomagala w jego naprawie. Dobrze znalam sie na pracach wykonywanych na sulkarskich jednostkach i bardzo chcialam pomoc. Lecz Sigmun poprosil nasza trojke - Kemoca, Orsye i mnie - o posprzatanie kajut i usuniecie z nich wszystkiego, co stanowilo osobista wlasnosc zaginionych pasazerow i zalogi. Wodz wszedzie mi towarzyszyl. Zwijal sie w klebek na kojach, ktore przypominaly wygodne loza. W jednej z kajut znalazlam dwie torby czy skrzynki do przechowywania odziezy. Wlozylam i wepchnelam do nich zarowno ubrania jak i reszte dobytku. Ubrania tylko na pierwszy rzut oka przypominaly znane mi szaty, uszyto je z niezwyklych tkanin. Przyjrzalam im sie z bliska, ale dotykalam tylko urekawiczniona reka. Wprawdzie nie bylam pewna, czy moge wpasc w trans tylko poprzez dotyk, bez uprzedniego oczyszczenia umyslu i przygotowania; sie do odbioru wizji, lecz nie zamierzalam ryzykowac. Gdy skonczylam, obie torby byly ciasno zapakowane. Musialam nawet przewiazac jedna kawalkiem sznurka. Wlozylam tam bowiem rowniez posciel, ktorej mogly dotykac ciala zaginionych ludzi i nawet zaslonki przeslaniajace okna. Kiedy tak stalam, rozgladajac sie po opustoszalej kajucie, pomyslalam, ze skonczylam prace. Bylo pusto, na koi pozostaly jedynie materace. Zamierzalam wlasnie ujac torbe za raczke ze splecionego sznurka, gdy Wodz wydal dzwiek, ktory nie calkiem byl miauknieciem, i widocznie mial zwrocic moja uwage. Stal na koi, opierajac sie przednimi lapami o sciane. Widzac, ze mu sie przygladam, dwukrotnie tracil ja glowa. Ukleklam na koi i obejrzalam sciane. Tak jak reszta kajuty byla wylozona boazeria, kiedy jednak przesunelam po niej reka, wyczulam wyrazna roznice w glebokosci jednego ze zlaczy. Zapewne znajdowala sie za nia jakas komora, ale nie wiedzialam, jak sie ja otwiera. Czubkiem noza zdolalam wszakze wywazyc niewielkie drzwiczki. Rozlupaly sie i odslonily bardzo plytka wneke, w ktorej ujrzalam| dwie skrzyneczki pokryte mieciutkim i przyjemnym w dotyku materialem. Nadal kleczac na koi, bardzo ostroznie podwazylam wieczka nozem, pilnie baczac, by dotykac ich tylko w razie koniecznosci. Wlasciciel na pewno cenil rzeczy, ktore tak starannie ukryl, musialy wiec byc mocniej z nim zwiazane niz inne. W pierwszej znalazlam naszyjnik z delikatnych zlotych kwiatkow, a kazdy z nich mial liscie z miniaturowych zielonych klejnocikow, ktore polyskiwaly w polcieniu kajuty. W srodku kazdego kwiatka tkwily kamienie ciemnozlotej barwy. Pomiedzy dwoma takimi kwiatkami umieszczono wisior, wijaca sie zlota lodyge o takich samych zielonych listkach, zwienczona znacznie wiekszym kwiatem, ktorego platki byly z niebieskozielonych kamieni. Widzialam drogocenne naszyjniki noszone przez wysoko urodzone damy z High Hallacku, niektore odziedziczone w spadku po Dawnym Ludzie, a nawet znalezione przez smialkow przeszukujacych ruiny na Wielkim Pustkowiu w Arvonie. Nigdy jednak nie zetknelam sie z takim jak ten. W drugiej szkatulce odkrylam bransoletke, tak mi sie przynajmniej wydalo, gdyz lancuszek byl za krotki jak na naszyjnik, oraz pierscien i dwie nausznice, zaopatrzone w haczyki, do zawieszenia w przeklutych uszach. To byl prawdziwy skarb. Nachylilam sie, zeby mu sie przyjrzec. Wiedzialam, co sie stanie z rzeczami znalezionymi w kajutach na obcym statku: zostana wrzucone do glebokiej skalnej szczeliny, zeby nie oddzialywaly na nas slady pozostawione przez ich wlascicieli. Ale zeby taki los spotkal i te piekne klejnoty - wszystko we mnie zaprotestowalo przeciw temu. Jak tylko moglam siegnac pamiecia, zawsze nosilam zniszczona odziez z szorstkich tkanin, podarowana mi przez zamozniejsze ode mnie Sulkarki, ktorym los bardziej sprzyjal. Nieliczne nowe rzeczy, jakie kiedykolwiek kupilam, nalezaly do najtanszych, gdyz wiekszosc moich niskich zarobkow przeznaczalam na zywnosc; musialam jakos przetrwac, zanim znalazlam sobie nastepna prace. Kilkakrotnie spotkalam Sulkarczykow, ktorzy zgadzali sie przyjac mnie na poklad dla sobie znanych powodow albo chocby dlatego, ze nie znali mojej historii. Pracowalam tez na polach wiesniakow w High Hallacku i pomagalam przy zbiorach w Estcarpie, gdzie od czasow wyniszczajacych wojen brakowalo rak do pracy. Zdarzylo mi sie tez strzec karawan nalezacych do kupcow, ktorym wzgledne ubostwo nie pozwalalo zapewnic sobie eskorty z zolnierzy najemnych albo Sokolnikow, ale ktorzy slyszac o zolnierskich umiejetnosciach Sulkarczykow zgadzali sie wynajac nawet sulkarska kobiete. Wszyscy wiedzieli bowiem, ze Sulkarki pracowaly na statkach na rowni z mezczyznami i uczestniczyly w rabunkowych napadach, kiedy przed laty ich lud nekal wybrzeza Karstenu i Alizonu. Widzialam bogate lupy odebrane piratom i zloczyncom sprowadzajacym statki na skaly, ale nigdy nic rownie pieknego. Wrzucic to do nadmorskiej szczeliny... Wysluchalam wszystkich ostrzezen i przestrog pani Jaelithe i zdawalam sobie sprawe z ich slusznosci, lecz w owej chwili nie potrafilam nawet zamknac szkatulek, zeby ukryc znalezisko. Bezwiednie podnioslam pierscien. Spoczywal we wglebieniu mojej dloni, a kiedy zblizylam go do smugi wpadajacego przez luk swiatla, zablysnal wszystkimi barwami teczy. Jezeli byla to przyneta, to istotnie przyciagala wzrok, budzac pragnienie zawladniecia nia za wszelka cene. Obrocilam pierscien koniuszkiem palca. Wsunal mi sie na palec. Tak latwo trafil na wlasciwe miejsce, jakby zrobiono go dla mnie, a jednak ten piekny klejnot nie pasowal do moich rak, naznaczonych pozostalymi po pracy w polu niewielkimi bliznami, ani do polamanych, zgrubialych paznokci. I chociaz nie staralam sie dotknac go mysla, wizja przyszla sama. Zamiast swojej reki zobaczylam inna, o gladkiej skorze, dlugich, owalnych paznokciach, nie polamanych i nawet pomalowanych na rozowo. Szczescie napelnilo mi serce, gdyz tuz poza zasiegiem mojego wzroku stal ten, ktory dal mi to wszystko. Cos nas laczylo... W Estcarpie pary biora slub wypowiadajac pewne slowa, w High Hallacku lacza sie poprzez czare i plomien, a, wsrod Sulkarczykow - wymieniajac imiona krewnych i nazwe klanu. Kobieta, ktora nosila ten pierscien, byla swiezo poslubiona malzonka. Nie wybrano jej na towarzyszke zycia z powodu bogactwa, ani dlatego, ze miala wysoko urodzonych kuzynow, ale j poniewaz ten mezczyzna ja kochal. Laczyly ich tak liczne wiezi, iz pod wieloma wzgledami tworzyli jedna istote. Te klejnoty byly prawdziwym skarbem, to prawda, lecz wraz z nimi podarowano nieznajomej cos znacznie cenniejszego. Targnela mna zawisc, nie o metal i szlifowane kamienie, ale o to, ze byli ludzie, ktorzy mogli znalezc szczescie w milosci. Zadna chmura nie przeslaniala tego szczescia. Wyciagnelam przed siebie reke z pierscieniem czekajac, az chwyca ja mocne palce mojego malzonka. A potem... Jak wizja szczescia innej kobiety odnalazla mnie bez udzialu mojej woli, tak samo odszukal mnie Cien, ktory ja zaatakowal. W naszym swiecie jest wiele wierzen. Jedni przysiegaja na Wieczny Plomien, ktory plasa na oltarzach High Hallacku, inni zas na nauki jeszcze starszych bogow i bogin. Rodzimy sie i umieramy - jedni wczesniej, drudzy pozniej, jedni z powodu chorob, drudzy na wojnie - a jeszcze inni gina od atakow Ciemnosci i to ich spotyka prawdziwe nieszczescie. Poniewaz jestesmy tym, kim jestesmy, musimy miec nadzieje... Musimy wierzyc, ze istnieja sily - albo osoby - potezniejsze, madrzejsze, uczciwsze i sprawiedliwsze niz my i ze smierc to tylko poczatek innego zycia, ktorego ze wzgledu na nasze ulomnosci nie potrafimy naprawde zrozumiec. Kobieta, ktora nosila ten pierscien jako symbol szczescia i odwazyla sie wierzyc, ze bedzie trwalo wiecznie, nie uniknela wspolnego ludziom losu. Wszystkie wiezi zostaly zerwane i ciemnosc zwyciezyla swiatlo. Czulam jej bol i smutek, a byly tak dojmujace, ze az sie rozplakalam. Nie zdarzylo mi sie to od bardzo dawna, odkad jako mala dziewczynka zrozumialam, jakie zycie mnie czeka: samotnosc, ludzka niechec i nienawisc i moze nawet sluzba u zlych mocy, choc do tej ostatniej trzeba byloby mnie zmusic. Zdjelam pierscien z palca i wlozylam go na miejsce, do szkatulki, obie zas do skrytki. Zdalam sobie jednak sprawe, ze nie oddam morzu tego skarbu. Odkryta przeze mnie nisza stala otworem. Ukleklam na koi i z calej sily zatrzasnelam drzwiczki. Ale nadal byly na nich widoczne slady mojego noza. Przenioslam wzrok na materac. Wodz podszedl blizej i kucnal, opierajac przednie lapy na wiekszej skrzyneczce. Wygladal jakby przyniosl mi zdobycz jako dowod swojej odwagi, a teraz zadal, zebym ja przyjela. Podnioslam materac i jelam rozcinac szwy na jego spodzie, az powstala spora dziura. Kot odsunal sie nieco i pozwolil mi zabrac szkatulki. Wepchnelam je do dziury najglebiej jak sie dalo. To bylo czyste szalenstwo - teraz, kiedy ukrylam klejnoty, wyzwalalam sie z fascynacji nimi. Lecz skutkiem wrodzonego uporu nie zwazalam na przestrogi zawarte w ostatniej wizji. Powierze znalezisko losowi. Jezeli ktos je znajdzie i zabierze, by je zniszczyc, niech sie tak stanie. Moglam tylko miec nadzieje, ze nie bede wtedy w poblizu. Na pewno zaprotestowalabym. Rozejrzawszy sie po ogoloconej kabinie, nie dostrzeglam juz nic, co pozostaloby po osobie, ktora ja ostatnio zajmowala. Wynioslam wiec na poklad pelne torby i zobaczylam tam sterte podobnych pojemnikow. Zaden Sulkarczyk nie chcial ich dotknac. To Orsya, Kemoc i ja musielismy wlozyc je do jednej z szalup. Nie natknelam sie na pania Jaelithe, a tylko ona moglaby wyczytac w moich myslach to, co pragnelam teraz ukryc. Odetchnelam z ulga, gdy znalezlismy sie w plynacej w strone brzegu! lodzi i kiedy pokazano nam szczeline, w ktorej mielismy ukryci znalezione rzeczy, moze na zawsze. I ukrylismy, przemierzaja kilkakrotnie waska kamienista plaze, odslonieta przez odplyw; zeby pozbyc sie wlasnosci zaginionych pasazerow. Owej nocy spalam na pokladzie. Wodz mi nie towarzyszyl! i wydalo mi sie to dziwne, poniewaz po powrocie z Varnu nie odstepowal mnie na krok, zachowujac sie tak, jakby zlozyl! przysiege lenna albo zostal czlonkiem mojego klanu. Brakowalo mi jego cieplego ciala (zwykle ukladal sie przy moimi ramieniu), ale zasnelam bez trudu i nic mi sie nie snilo, choc| podswiadomie tego oczekiwalam. Sigmun w towarzystwie pana Simona i jego malzonki dokonal ostatniego przegladu znalezionego statku, upewniajac sie, iz nie pozostalo na nim nic, co nalezalo do naszych poprzednikow. Czekalam, az zaczna mnie wypytywac o slady noza na scianie przy koi, ale nikt mnie o nic nie zapytal. Troche sie zaniepokoilam. Poczelam sie wiec zastanawiac, czy nie posluzyl sie mna ktos, kto nam zle zyczy, i czy nie otworzylam czegos wiecej niz ukryte w scianie drzwiczki. Probowalam rozproszyc te obawy mowiac sobie w duchu, ze gdyby wydarzylo sie cos, co wskazywaloby na obecnosc Ciemnych Mocy, latwo bedzie wyrzucic obie szkatulki do morza. Nie wiedzialam, co mna kierowalo wtedy, gdy niczym zolnierz ukrywajacy przed towarzyszami broni lepsza czesc lupu zapragnelam zachowac dla siebie znaleziony skarb. Zdawalam sobie sprawe, iz nie zdolam odrzucic takiego piekna tylko z powodu przypuszczenia, ze moze sprawic klopoty. Tego dnia jeszcze raz przyjrzalam sie sobie w blyszczacej powierzchni tarczy, ktora wypolerowal jeden z Sokolnikow. Oczywiscie nie zobaczylam tam nic, co mogloby polechtac moja proznosc. Bylam pewna, ze gdybym przyozdobila sie znalezionymi klejnotami, wygladalabym zupelnie jak dziki kucyk z siodlem wysokiej krwi torgianskiego ogiera. Co jakis czas ogarnialo mnie tak silne pragnienie popatrzenia na moj skarb, ze musialam je zwalczac calym wysilkiem woli. Powtarzalam polglosem i w mysli strzepy zgromadzonej podczas moich podrozy wiedzy, a nawet wachalam ukradkiem suszone ziola z apteczki Orsyi, ktore mialy oczyscic umysl. Po czwartym takim niezrozumialym napadzie zdecydowalam, ze atak byl najsilniejszy wtedy, kiedy obok znajdowal sie Wodz. Wprawdzie nie odwazylam sie czytac w jego myslach, ale nabralam pewnosci, ze jakas wiez laczy kota ze znalezionymi przeze mnie klejnotami. Przeciez to on wskazal mi do nich droge. Pogoda poprawila sie i dni byly piekne. Nie odebralismy z morza zadnych ostrzezen o grozacym nam niebezpieczenstwie. Wyruszylismy na poludnie dopiero dwudziestego dnia od chwili rozpoczecia przygotowan do podrozy nasza dziwaczna flotylla. I znow, tak jak po wyplynieciu z Es, wial przychylny wiatr, wypelniajac zagle statku z obcego swiata oraz zakupionych w Varnie lodzi rybackich. Wysylane w regularnych odstepach czasu sokoly meldowaly, ze na morzu nie ma zadnych J innych korabiow. Jezeli Scalgah pierwotnie poplynal za nami na poludnie, to moze furia oceanu zmusila go do odwrotu? Orsya obserwowala morskie glebiny, lecz donosila tylko o obecnosci ich stalych mieszkancow - dodajac jednak, iz bylo ich mniej niz nalezalo sie spodziewac. Zwazywszy na lawice martwych ryb, przez ktore musielismy sie przedzierac przez kilka pierwszych dni, bylo to calkiem naturalne. Nie oddalalismy sie zbytnio od brzegu. Sciana klifow ciemna smuga ciagnela sie az po horyzont. Na zachodzie widzielismy jedynie morze. Zaloge dziwil tylko brak morskie ptakow. Powinna je przeciez przyciagnac obfitosc martwych ryb? Czulam sie na tyle Sulkarka, ze rozumialam zaniepokojenie ziomkow mojej matki. Ci odwazni skrzydlaci rybacy od niepamietnych czasow towarzyszyli im w podrozach, a niektorzy - na przyklad snieznobiale ptaki o wielkich skrzydlach, - nawet pono przynosili szczescie. Wiele naszych legend opowiadalo o tych skrzydlatych wedrowcach prowadzacych w bezpieczne miejsce uszkodzone podczas sztormu statki. Wiele sulkarskich statkow mialo tez ich wizerunki namalowane na glownym zaglu. Czwartego dnia podrozy wyslany na zwiady sokol zameldowal, ze zblizamy sie do ladu. Nie wiedzielismy wszakze, czy byla to wyspa, czy tez wybrzeze kontynentu odchylajace od dotychczasowej linii. Na dlugo przed zachodem slonca zobaczylismy ciemny zarys na poludniowym wschodzie. Sigmun rozkazal zwinac glowny zagiel. Wyslano jeszcze dwa sokoly. Tym razem wrocily z wiescia, iz dotarlismy do grupy wysp. Kiedy zapadl zmrok, marynarz czuwajacy w bocianim gniezdzie na glownym maszcie doniosl, ze widzi w oddali swiatlo, ale troche bardziej na zachod. Wiatr zmienil kierunek i przyniosl charakterystyczny odor, zorientowalismy sie wtedy, ze w poblizu jest jakis wulkan. Jednak strzelajacy w mroku ogien sie nie pojawil, chociaz tego oczekiwala wiekszosc z nas. Sigmun rozkazal zwinac wszystkie zagle, a dowodcy mniejszych jednostek poszli za jego przykladem. Tamtej nocy ksiezyc nie przedarl sie przez gromadzace sie chmury i dobry nastroj, ktory nie opuszczal nas przez ostatnie trzy dni, prysl. Wodz parsknal, gdy chcialam go poglaskac, i pobiegl na dziob statku, jakby chcial stamtad wszystko obserwowac. Poszlam za nim, pokaslujac przy silniejszych powiewach wiatru niosacego odor dalekiej erupcji. W samym powietrzu zawislo napiecie i mysle, ze kazdy mial sie na bacznosci, jakkolwiek nie wiedzial, czego sie obawia. ROZDZIAL DWUNASTY Owa noc spedzilismy niespokojnie. Ulokowalam sie razem z Wodzem na dziobie statku i przygladalam sie sylwetkom ludzi przechodzacych przez krag swiatla, ktore rzucala zawieszona na pokladzie latarnia. Zdazylam jeszcze uciac sobie krotka drzemke, zanim po kolei przylaczyli sie do mnie Kemoc i Orsya. Przybycie Orsyi poprzedzal otaczajacy ja zapach ziol; nie mogl go stlumic nawet napelniajacy powietrze smrod. To ona odezwala sie pierwsza:-Co zobaczylas? -Nic - odpowiedzialam zgodnie z prawda. - Nie badalam tego, co kryje sie przed nami. - Odkad ukrylam skarb, omal nie zapomnialam o swoich zdolnosciach, gdyz tak bardzo wystrzegalam sie wszystkiego, co mogloby zwrocic na nas uwage wrogiej mocy. Wystarczylo mi jednak spojrzec na kota, by zyskac pewnosc, ze to wlasnie nam grozi: Wodz przycupnal i wpatrywal sie w dal. Wygladal, jakby z bezbrzezna cierpliwoscia swojej rasy czail sie kolo nory stworzenia, na ktore zamierzal zapolowac. Orsya zrzucila plaszcz na poklad. Odgadlam raczej niz zobaczylam, co robi, poniewaz nie siegal tam blask latarni, jednej chwili znalazla sie na burcie, a potem zeslizgnela do wody. Kemoc wychylil sie przez reling, ale nie poszedl w jej slady. Kroganka pograzala sie w dobrze sobie znanym zywiole, bez ktorego nie mogla zyc, on zas, jako ze oddychal wylacznie powietrzem, tylko z wielkim trudem moglby jej towarzyszyc. Wiedzialam jednak, ze choc oddaleni od siebie cielesnie, zlaczeni byli mysla i ze Kemoc czujnie strzegl swej zony. Polozylam reke na grzbiecie Wodza i poczulam drzace napiecie miesni drapieznika gotujacego sie do skoku. Usunelam wiec myslowe zapory, nie baczac na niebezpieczenstwo. I natychmiast zerwalam sie na nogi, chwytajac za noz, a wiatr rozwiewal mi wlosy. To nie obcy umysl zadal mi cios z oddali, nie zostalam tez napadnieta podczas myslowego kontaktu. Wyczulam obecnosc tego, z czym juz sie kiedys zetknelam podczas transu. Tak jak Wodz skradajacy sie ku wybranej przez siebie zdobyczy, tak w ciemnosciach z poludnia wysunela sie niewidzialna macka, zdajac sie szukac jakiegos naszego slabego punktu. I nie nalezala do zywej istoty! Zwierzecia, rosliny ani czlowieka! Ciemna postac Kemoca wyprostowala sie; stal obok mnie tak blisko, ze prawie stykalismy sie ramionami. Oparl dlon na rekojesci miecza. Czekalismy, w kazdej chwili spodziewajac sie ataku. Nic sie jednak nie stalo. To, od czego ciarki przechodzily mi po grzbiecie, zniknelo. Slyszalam opowiesci o zywych trupach - o ludziach, ktorych umysly Kolderczycy zabili, nie przestajac poslugiwac sie ich cialami. Znalam rowniez legendy o niebezpiecznych miejscach trafiajacych sie w ojczyznie Starej Rasy: powstaly w czasach, gdy byla ona mloda i potezna. To, co podkradlo sie do nas tamtej nocy, nie mialo nawet takich powiazan z rodzajem ludzkim, nie moglo tez pojac naszych mysli czy uczuc. Jezeli bylo zywe- a zylo bez watpienia - i jego dzialania byly celowe, to nigdy dotad nie zetknelam sie z taka forma zycia. Kemoc walczyl niegdys ze slugami Ciemnosci w Escore i bardowie juz opiewali w piesniach jego czyny. Ja sama nie zapuscilam sie w glab tej wciaz pelnej niebezpieczenstw krainy, dlatego zwrocilam sie do niego z pytaniem: -Co to takiego? -Cos, czego nie umiem nazwac po imieniu - odparl rownie szybko. - Nie chcialbym jednak, zeby obserwowalo droge, ktora bym wedrowal. -Wydaje mi sie, ze to wlasnie robi. W miejscu, gdzie stalismy, bylo za ciemno, zebym mogla dostrzec ruch jego okaleczonej reki. W powietrzu rozjarzyl sie na chwile blekitem jakis symbol, ktory pozniej jakby skurczyl sie i zamienil w plame. Plama ta, zanim zgasla, najpierw zablysla zolcia, pozniej zas otoczyla sie czerwienia. -Wiec juz wiemy - powiedzial spokojnie, takim tonem, jakby nie spodziewal sie niczego innego. Zapewne w Escore czesto przeprowadzal takie testy i teraz uzyskal podobna odpowiedz. Nakreslil bowiem symbol Swiatla, a to, co go stlumilo, nalezalo do Ciemnosci. W tej chwili po raz pierwszy przyszlo mi do glowy, przybywajac tutaj postapilismy jak szalency. Od samego poczatku przygotowywalismy sie do tej podrozy tak, jakbysmy wyruszali do walki, w ktorej kazdy powinien wziac udzial. Nawet unikajacy magii Sulkarczycy uznali, ze mozna zrobic tylko jedno: odszukac gniazdo starozytnego zla. Nikt nie zaprotestowal przeciw przyjetej wowczas decyzji, nie stalo sie tak nawet kilka dni temu, kiedy sformowalismy nasza mala i slaba flote, by wyruszyc w nieznane. Czyzby jakas sila przeniknela przez sciany Cytadeli w Es i zniewolila nas bez naszej wiedzy? Ufalam pani Jaelithe, najsilniejszej wladczyni Mocy sposrod nas wszystkich. O Kemocu mowiono, ze przebywal w Lormcie dostatecznie dlugo, by poznac jeszcze starsza wiedze, chociaz mial pono bardziej polegac na swoim mieczu niz na magii. Nie moglam jednak ocenic ani wiedzy, ani talentow Orsyi, poniewaz nalezala do innej rasy. Teraz zadalam nastepne pytanie: -Czyzbysmy zachowali sie jak owce prowadzone na rzez? - Kiedy porownalam to cos tutaj i znane z przeszlosci moce, pomyslalam, ze jestesmy rownie glupi jak te trawozerne stworzenia. -Jesli nawet tak sie rzeczy maja - malzonek Orsyi nie odrzucil mojego przypuszczenia - jeszcze nie widzielismy owczarza. Mozliwe, ze teraz znajdujemy sie niedaleko od jego siedziby... W nocnej ciszy rozlegl sie jakis dzwiek. Blyskawicznie odwrocilam sie wyciagajac noz z pochwy, ale ujrzalam tylko wspinajaca sie po drabince sznurowej Orsye, ktora teraz znow mogla jakis czas przebywac z nami. Wdrapala sie na poklad i Kemoc zarzucil jej plaszcz na ramiona. Dostrzeglam w mroku, ze otrzasa wlosy z wody. -Tam jest pustka - powiedziala. - Nie ma tam nic zywego, zadnych stworzen, ktore plywaja czy pelzaja. W tym miejscu polowalo cos przerazajacego, a gdy odeszlo, nie pozostalo nic. Tymi slowami powiekszyla dreczacy nas niepokoj. Ani ona, ani Kemoc juz nie wrocili do kajuty. We trojke skulilismy sie na pokladzie czekajac na cos, choc sami nie wiedzielismy na co. Ranek wstal szary i ani jeden promyk slonca nie przebil sie przez olowiane chmury. Powoli zblizalismy sie do wysp, ktore odnalazl sokol. Nic tam nie roslo. Byly to nagie, omywane falami skaly, ktore wygladaly, jakby niedawno wynurzyly sie z glebin. Bardzo brakowalo nam morskich ptakow. Na polnocy takie wysepki sa ich ulubionymi siedliskami. Czasami az roja sie od ptakow broniacych swojego terytorium, walczacych ze soba, a krzyki i piski stapiaja sie w nigdy nie milknaca wrzawe. Tutaj zas lad wydawal sie od dawna martwy i nie bylo na nim sladu zycia. Tak jak przedtem kapitan Harwic, wybralismy i dwie sposrod lodzi rybackich, ktore mialy przeprowadzic zwiad. Obsadzilismy je dobranymi zalogami i Sokolnikami na gdyby doszlo do walki. Stalam na dziobie jednej z nich. Wprawdzie Sigmun mi nie ufal, ale nie mogl przeciwko mojej obecnosci zaprotestowac, poniewaz cieszylam sie zaufaniem pani Jaelithe. Zreszta wszyscy zdawali sobie sprawe, ze oprocz wzroku i sluchu zwiadowcy beda potrzebowali rowniez moich umiejetnosci. Pan Simon i jego malzonka znajdowali sie na drugiej lodzi, Kemoc zas i Orsya pozostali na statku, zeby utrzymac lacznosc. Ku memu zaskoczeniu Wodz zeskoczyl z gornego pokladu i przylaczyl sie do mnie. Pozniej zas przepchnal sie na dziob naszej lodzi, omijajac uwaznie nogi stojacego tam zeglarza, ktory wlasnie opuszczal ciezarek, badajac glebokosc okreslajaca nasz kurs. Kapitan przy kole sterowym nasluchiwal jego okrzykow tak uwaznie, jak my przygladalismy sie nieznanym wyspom. Ruszylismy na wschod, podczas gdy druga lodz skierowala sie na zachod. Obie napedzane byly wioslami, gdyz niezbyt ufalismy wiejacej tu lekkiej bryzie. Dostosowujac kurs statku do glebokosci, okrazylismy spiczasty koniec pierwszej wyspy. Nie wyczulam tego, co probowalo nas dotknac ubieglej nocy. Swiat wokol nas byl rownie pusty dla mojej mysli, jak wzroku i sluchu. Ale ledwie minelismy skalna rafe schodzaca do mor okazalo sie, ze nie dotarlismy tutaj pierwsi. Zobaczylismy bowiem wbity na skaly wrak statku z uniesionym wysoko dziobem. Jego strzaskane burty pokrywaly zawilymi wzorami pakle i morskie zyjatka. Zanim tu sie znalazl, dlugo plywal po morzu. Jego konstrukcja wydala mi sie dziwna. Male kwadratowe otwory widoczne wzdluz blizszej burty swiadczyly, ze napedzany byl glownie wioslami. Przeplynelismy obok niego nie odrywajac oden wzroku. Wreszcie przepadl nam z oczu, stajac sie sygnalem ostrzegawczym dla nieostroznych zeglarzy. Sondujacy dno marynarz zakrzyczal jeszcze glosniej niz przedtem, gdy pozostawilismy za soba rafe i jej brzemie. Przed nami byly inne wyspy, a widoczna w oddali ciemna linia kontynentu zdawala sie przesuwac na wschod, jak ramie obejmujace te pozbawione zycia ostrowy. Dwa nastepne okazaly sie nieco mniejsze, ale pomijajac wrak, wygladem niewiele roznily sie od pierwszego. Dopiero kiedy zblizylismy sie do kolejnej wyspy, najwiekszej z widzianych - Wodz wydal gardlowy pomruk. Wpatrzylam sie uwaznie w skaliste wzniesienie rozgladajac sie za czyms, co wyjasniloby jego niepokoj. Poczulam dziwne mrowienie na skorze. Na skalach to zapalal sie, to gasl jakis blask. Dwukrotnie przetarlam reka oczy, jakbym probowala usunac cos, co przeszkadzalo mi patrzec. Za mna rozlegly sie okrzyki zalogi. Trzy towarzyszace swoim partnerom sokoly wrzasnely przerazliwie, az zaswidrowalo mi w uszach. Machnelam reka na wschod w nadziei, ze kapitan dojrzy ten gest i oddali lodz od tego skupiska poszarpanych skal. Jak juz wspomnialam, ranek byl pochmurny, a przeciez miedzy dwiema podluznymi turniami na wyspie dostrzeglam jakis blysk, jakby swiatlo padlo na wypolerowany metal. Jeden z Sokolnikow wyslal swojego ptaka na zwiady. Sokol wzlecial wysoko i nakreslil w powietrzu spirale, okrazajac ciemna plame wyspy. Przyrzad nadawczy - upierzeni bracia Sokolnikow nosza je na nogach - przekaze meldunek o tym, co tam sie dzieje - bo na pewno to nie czarnoszara skala jest sprawca tajemniczego blysku. Kiedy skrecilismy w prawo, oddalajac sie od wyspy, zdalam sobie sprawe, ze mrowienie znacznie sie zmniejszylo. Mialam wrazenie, jakby ze skal atakowalo nas cos niewidocznego i ten atak przejawial sie w taki wlasnie sposob. -Tam jest jakas rzecz z metalu. - Sokolnik, ktorego ptak przeprowadzal zwiad, podszedl do mnie. - Nie przypomina niczego, co Skrzydlaty Wojownik dotychczas widzial. Nie chce podleciec blizej, bo sie tego boi. -Moze to jakies umocnienia obronne - odparlam niepewnie, dobrze wiedzac, ze wszystko, czego unikaly bojowe ptaki Sokolnikow, musialo byc naprawde niebezpieczne. -Umocnienia do obrony przed czym? - Jako kobieta zdziwilam sie, ze Sokolnik znizyl sie do tego stopnia, zeby mnie o cos zapytac. Trafne pytanie. Poza tamtym wrakiem nic nie swiadczylo, ze ktokolwiek przed nami odwiedzil te strony. Juz nie widzialam blysku miedzy skalami, ale nadal przechodzily mnie ciarki i nie opuszczalo poczucie, ze cos wrogiego czyhalo w zasadzce. Rafa, do ktorej przylgnela wyspa, siegala daleko w morze i plynelismy wzdluz niej, ufajac w umiejetnosci sondujacego glebiny marynarza. W oddali zobaczylismy wiecej wysp - i jeszcze cos. Uslyszalam okrzyk stojacego obok mnie Sokolnika, ktory nie odszedl, mimo ze jego ptak wrocil i usiadl mu na rece. Na pierwszy rzut oka to, na czym zalamywaly sie fale, wygladalo jak jeszcze jedna skalista gora. Ale to nie natura ja stworzyla. Byla kwadratowa, doskonale spojona ze sluzacymi za fundamenty skalami i wznosila sie tuz nad brzegiem morza. Dobrze znalam prastare estcarpianskie wieze, widzialam tez starsze od nich ruiny w krainie za morzem, ktora przed wiekami opuscil Dawny Lud. Lecz zadna z nich nie wygladala tak wiekowo i obco jak ta. Patrzac na nia od strony morza nie zauwazylismy zadnych szczelin w kwadratowych murach, niczego, co wskazywaloby, ze ta budowla ucierpiala od ciosow zadanych przez nature albo czas. Przemyslnie polaczone wielkie glazy staly niewzruszenie, a ziejace w scianach widocznych z pokladu ciemne owalne otwory zapewne sluzyly - zgodnie z zamierzeniami budowniczych - jako okna. Wszystkie znajdowaly sie w wyzszej czesci budowli. Na poziomie gruntu nie bylo zadnych zalaman czy pekniec. Pomyslalam, ze wchodzilo sie z gory. Kamienie, z ktorych zbudowano te wieze, roznily sie wygladem od skalnego podloza. Byly rowne, gladkie i rdzawoczerwone. Jak zakrzepla krew, podpowiedziala jakas czastka mojej istoty. Szczyt trzykondygnacyjnej budowli byl okolony blankami, a waskie otwory miedzy nimi przypuszczalnie mialy sluzyc lucznikom. Nasz stateczek nie zmienil kursu, zeby podplynac do tajemniczej budowli. Nikt tez nie zaproponowal, bysmy ja obejrzeli z bliska. Jeden z sokolow ponownie wzbil sie w powietrze, by powiadomic drugi prowadzacy zwiad statek o tym, co odkrylismy. Nie odrywalam wzroku od prastarej wiezy. Wydawalo sie, ze w kazdej chwili, w ktoryms z mrocznych okien ukaze sie jakas twarz albo uslyszymy swist strzaly przez Karstenczykow uzywanej na polowaniach, lub wizg strzalki majacej nas ostrzec, zebysmy sie nie zblizali. Naszla mnie chec zapuscic tam myslowa sonde, ale zdawalam sobie sprawe, ze byloby to szalenstwem, gdyz moglabym obudzic cos, co uspil czas. Plynelismy dalej, mijajac wyspe-wieze. Przed nami zamajaczyla grupa mniejszych wysepek. Na horyzoncie zas widniala ciemna linia, ktora mogla byc skrecajacym jeszcze bardziej na wschod wybrzezem kontynentu, wysuwajacym sie w morze jako cypel czy polwysep oslaniajacy zatoke podobna do tej, nad ktora lezal Varn. Naliczylismy cztery takie nagie skaly. Dwie z nich okrazone byly zdradliwymi podwodnymi rafami. Zeby je oplynac, musielismy skierowac sie znacznie dalej na zachod. Nikomu sie nie podobalo, ze za naszymi plecami zostala budzaca strach wieza i tajemniczy straznik, ktorego Wodz pierwszy dojrzal na wielkiej wyspie. Zalegajaca wokol cisza przytlaczala. Wprawdzie lagodzil to wrazenie plusk fal i ciche odglosy zycia na statku, ale wiatr zamarl, nasz jedyny zagiel zwisal bezwladnie i wciaz nie ptakow. Wlasnie wtedy, gdy o tym pomyslalam, w gorze rozlegl sie dzwiek. Nie byl to skwir sokola, lecz ochryple, urywane wolanie. Nie wiadomo skad w powietrzu nad nami pojawila sie taka sama latajaca poczwara jak te, ktore tak nekaly Varn. Ktorys Sokolnik wyslal swojego ptaka, ten zas zawisl nad ciemnym, wrzaskliwym stworem. Intruz tymczasem usiadl na szczycie naszego masztu, zapewne czepiajac sie go szponami, jakimi zakonczone byly jego skrzydla. Skrzeczal i wykrzywial sie do nas, nie zwazajac na sokola, ktory wbrew oczekiwaniom oddalil sie nie atakujac przybysza. Teffan skupil cala uwage na nas. Wodz wydal gardlowy pomruk i podpelzl pod maszt. Wtedy miauknal wsciekle, jakby na widok smiertelnego wroga. Jeden z Sulkarczykow strzelil z pistoletu. Potworek zdazyl sie uchylic i niewiele brakowalo, by uszedl calo, ale strzalka przygwozdzila jego skrzydlo do masztu. Wrzeszczal i szamotal sie jak szalony, usilujac sie uwolnic. Z jego szczek skapywala piana. Pomyslalam o truciznie i wlasnie zamierzalam ostrzec zaloge, poniewaz kilku marynarzy stanelo obok Wodza u stop masztu, kiedy wyreczyl mnie w tym dowodca naszej lodzi. Przy kazdym szarpnieciu ze skrzydla Teffana kapala krew. Wreszcie zdolal oderwac sie od masztu. Ze wszystkich sil staral sie wzbic jak najwyzej - sokol tymczasem krazyl tylko wokol niego, przezornie trzymajac sie poza zasiegiem szponow - lecz uniemozliwilo mu to zranione skrzydlo. Runal w koncu w dol, ale zdolal wyladowac na skalnej wysepce. Wrzeszczal z i wscieklosci. Sokol zatoczyl nad nim tylko jeden krag, po czym szybko wrocil do swojego czlowieczego brata. Ten pierwszy Teffan pojawil sie niespodziewanie, ale dostrzeglismy i uslyszelismy jego pobratymcow juz z daleka. Z poludnia nadlecialy calym stadem i z wrzaskiem opadly na statek. Musielismy bronic sie przed skrzydlatym wrogiem - uzylismy mieczy, lecz nasze ciosy rzadko trafialy, poczwary nadazaly z unikami. Nagle uslyszalam glosny krzyk. Jakis marynarz zaslonil oczy reka. Spomiedzy jego palcow trysnela krew. Dwa Teffany rzucily sie na Wodza, pewnie chcac go porwac. Z jakiegos powodu nie atakowaly mnie tak zaciekle jak pozostalych. Nie mialam jednak czasu, zeby sie nad tym zastanawiac. Chronieni kolczugami i misiurkami Sokolnicy byli lepiej przygotowani do walki z latajacymi wrogami. Staneli po dwoch obok sternika, mieczami i tarczami broniac siebie i jego. Przerazliwy krzyk zagluszyl na chwile wrzaski napastnikow. Trzymajacy sonde marynarz wpadl do wody. Dwukrotnie odparlam ataki Teffanow, zanim dotarlam do relingu i wskoczylam do morza. Woda byla metna i cieplejsza niz sie spodziewalam. Zlapalam marynarza za kolnierz i wyciagnelam na powierzchnie jego glowe. Musielismy utrzymac sie na wodzie o wlasnych silach, poniewaz nikt nie widzial, jak opuscilismy statek. Zreszta nie bylo czasu na rzucanie nam liny. Na gladkiej burcie nie ma nic, czego mozna by sie uchwycic; nasza jedyna szansa ratunku byla ktoras ze skalistych wysepek rozsianych po morzu. Ciagnac za soba marynarza skierowalam sie do najblizszej. Sulkarczycy plywaja jak ryby, a przynajmniej tak sie przechwalaja. Spedzaja przeciez na morzu wieksza czesc zycia i umiejetnosc plywania to ich dziedzictwo. Lecz ten, ktorego wylowilam, tylko slabo poruszal konczynami. Przynajmniej nie wpadl w panike i nie uczepil sie mnie kurczowo. Natknelam sie na skale tak ostra, ze rozdarla mi nogawke spodni. Te kamienne zeby wpily sie w moja noge, kiedy wczolgalam sie na wysepke i odwrocilam, by wciagnac mojego towarzysza. Ten juz nawet nie probowal pomoc sobie samemu i wydobycie go z wody wydalo mi sie zadaniem prawie niemozliwym do wykonania. Lezal na plecach. Oczy mial otwarte, ale wpatrywal sie w niebo, jakby nie zdajac sobie sprawy, co sie z nim dzieje. Zauwazylam na jego policzku dluga rane ciagnaca sie od czola do szczeki. Krew saczyla sie z niej coraz obficiej z kazdym szarpnieciem, gdyz staralam sie podciagnac go wyzej. Z drugiej rany na jego szyi krew wprost buchala. Zacisnelam rane palcami, probujac powstrzymac w ten sposob krwawienie i podnioslam oczy szukajac wzrokiem statku. Nie przypuszczalam, ze tak bardzo oddalilismy sie od lodzi, na ktorej nadal wrzal boj. Rozejrzalam sie po okolicy, sprawdzajac, czy jakas skrzydlata poczwara nie porzucila pola walki, by z nami skonczyc. Na szczescie nie dostrzeglam zadnego marudera i odnioslam wrazenie, ze cale stado Teffanow atakowalo nasza samotna lupinke. Znowu skupilam uwage na moim towarzyszu niedoli. Marynarz nieruchomym spojrzeniem nadal wpatrywal sie w niebo, ale grymas wykrzywial jego twarz i z ran poplynela ciemna, prawie czarna, gesta krew. Podniosl do gory piesc, uderzajac w powietrze. Puscilam ziejaca na szyi rane i szamotalam sie z nim, chcac go uchronic przed ponownym wpadnieciem do wody. Kopal konwulsyjnie nogami. Nie wydal wszakze zadnego dzwieku ani nie spojrzal na mnie. Otworzyl usta i oddychal ze swistem. Pozniej lekko podniosl glowe, lecz po chwili opadla bezwladnie, miesnie ramienia rozluznily sie, nogi zas znieruchomialy. Juz nie zyl - chociaz zadna z ran nie byla smiertelna. Swiadczylo to, ze potwory, z ktorymi walczylismy, jako broni uzywaly trucizny. Podnioslam sie, starajac sie zachowac rownowage na mokrych skalach. Nasza lodz byla jeszcze dalej niz przedtem,; Dobiegaly mnie krzyki i wrzaski dowodzace, ze bitwa trwa. Moje polozenie nie bylo do pozazdroszczenia. Nawet jesli Teffany zostana pokonane, w co nie watpilam, to wycofujac sie moga natknac sie na mnie. Zabija mnie, unieszkodliwiajac jeszcze jednego wroga. Z drugiej jednak strony nie bylo po co plynac w strone statku, chyba ze ktos sie zorientuje, co sie stalo, i rzuci mi line. Kamienna grzeda, ktora teraz dzielilam z trupem, byla mala i niewysoka, fale zas zblizajacego sie przyplywu na pewno ja zaleja. Spojrzalam na polnoc, w strone wyspy, ktora wlasnie minelismy, gdy nas napadnieto. Strzegly jej rafy i zaden statek nie zdolalby do niej przybic. A co na poludniu? I tam byly rafy. Przypominaly z dala coraz wieksze stopnie prowadzace do innej, znacznie wiekszej wyspy. Nachylilam sie i wciagnelam martwe cialo na skale najwyzej jak moglam. Sulkarski marynarz-wojownik zaslugiwal na sulkarski pogrzeb i moze pozniej bedziemy mogli mu go wyprawic. Pozniej starannie umylam rece w morskiej wodzie, by usunac z nich gesta, zatruta krew. Nastepnie spojrzalam na poludnie. Od rafy, ktora, jak mialam nadzieje, zaprowadzi mnie do bezpiecznego schronienia, dzielil mnie obszar morza. Zsunelam sie do wody i poplynelam w strone omywanych falami skal. ROZDZIAL TRZYNASTY Pomijajac olbrzymi wysilek, wedrowka po rafach przypominala mi przejscie strumienia po wystajacych z wody kamieniach. Za kazdym razem, gdy wdrapywalam sie na kolejna rafe lub skalna wysepke, rozgladalam sie za naszym stateczkiem. Nie zobaczylam jednak zadnego sokola bioracego i udzial w powietrznej bitwie. Czyzby Teffany wybily co do nogi tych walecznych partnerow Sokolnikow, jak zrobily to niegdys z ptakami w Varnie?Bylo pochmurno, kiedy toczylismy pojedynek ze skrzydlatymi monstrami, teraz zas zaczal padac deszcz, a raczej mzawka, czyniac sliskimi nawet skaly sterczace ponad falami, musialam wiec bardzo uwazac. Z coraz wiekszym trudem i posuwalam sie naprzod. Tak jak wszyscy na pokladzie zdjelam w ten upal marynarskie buty i wlozylam sandaly, ktore spadly mi z nog, gdy skoczylam do morza. Teraz dziekowalam losowi za to, ze nieraz musialam isc glodna i bosa; podeszwy moich stop stwardnialy prawie tak jak podeszwy butow. Mimo to wedrowka po nierownych skalach sprawiala mi wciaz nasilajacy sie bol. Od slonej morskiej wody piekly wszystkie, nawet najmniejsze zadrapania. Wynurzywszy sie po raz trzeci, zdjelam kaftan, rozdarlam go na dwie czesci i sporzadzilam niezdarne oslony dla stop. A kiedy wreszcie wypelzlam na brzeg duzej wyspy, ktora byla celem tej wyczerpujacej podrozy, potknelam sie. Kulejac dobrnelam do najblizszego wyzej polozonego miejsca, zeby poszukac wzrokiem statku. Byl jeszcze dalej niz poprzednio. Musial go porwac prad morski, o ktorego istnieniu nie wiedzielismy, i podczas bitwy zniesc na wschod. A moze boj z Teffanami tak przerzedzil szeregi obroncow, ze nasz stateczek nie mogl dalej plynac, opustoszal jak tamte wraki? Czyzby wszyscy na pokladzie byli... martwi? Czy szybka smierc od trucizny dosiegla wszystkich? Przeciez gdyby jakis Sokolnik pozostal przy zyciu, jego ptak krazylby nad morzem, szukajac... Wtedy po raz pierwszy opuscila mnie pewnosc siebie. Czy ktokolwiek widzial, jak skoczylam za burte? A jesli tak, to czy uznano, ze juz nie zyje? Dotychczas taka mozliwosc nie przyszla mi do glowy - teraz zas opanowala moje mysli. Moze powinnam porozumiec sie z zaloga statku za pomoca mysli? Kazdy, kogo moglam sobie wyobrazic, odebralby moje poslanie, ale - z drugiej strony - zadna ze znanych mi osob na lodzi nie otrzymala odpowiedniego wyksztalcenia. Sokolnicy zas tak bardzo nienawidzili czarownic, ze zyjac od pokolen na granicy Estcarpu wyrobili w sobie oslony przeciwko takim kontaktom. Moglabym jednak skontaktowac sie z kims z Sulkarczykow... Kiedy sie nad tym glowilam, w koncu zmaterializowalo sie zagrozenie, ktore nie dawalo mi spokoju, odkad tak bezceremonialnie opuscilam statek. W powietrzu pojawily sie latajace istoty, widoczne z oddali jako kropki. Przybywaly wszakze od strony odplywajacego w morze mojego statku, nadlatywaly wielkim lukiem, jakby juz wiedzialy, ze mnie tu znajda i ze bede dla nich latwa zdobycza. Uratowalo mnie uksztaltowanie wyspy. Skladala sie z nierownych, poszarpanych skal. Pociete byly glebokimi szczelinami, a ich nachylone sciany dawaly schronienie przed atakiem z gory. Szybko schowalam sie w takiej niszy i czekalam. Zmeczenie zaczelo mi sie dawac we znaki. Bolaly mnie plecy i nogi. Zdalam tez sobie sprawe, ze jestem glodna. Od rana, gdy po przebudzeniu z krotkiej drzemki zjadlam kawalek suchara i solonej ryby, uplynelo sporo czasu. Ale jeszcze bardziej niz glod dokuczalo mi pragnienie. Ironia losu sprawila, ze zewszad otaczala mnie woda, ktorej nie moglam sie napic. Gdy sobie to uswiadomilam, poczulam sie dwakroc bardziej spragniona. Moglam wprawdzie wyciagnac reke z ukrycia i zabrac troche wilgoci ze skaly. Nie ugasilam jednak w ten sposob pragnienia. Na razie nie przejmowalam sie ani glodem, ani pragnieniem. Inne zmartwienie nie dawalo mi spokoju. Po nozu, ktory nosilam u pasa, pozostala tylko pusta pochwa. Nie mialam broni, a z gory dobiegl mnie swidrujacy w uszach wrzask latajacej poczwary. Zanurkowala w powietrzu tak nisko, ze mogla mnie dostrzec i oczywiscie dostrzegla. Ale zeby dosiegnac, musialaby siasc na najezonych ostrych skalach. Reka wymacalam w poblizu kilka kamieni. Pozniej moje palce natrafily na cos dlugiego i jakby metalowego, sprobowalam wydobyc to spod skaly. Rdza opadla platami i w rece pozostal mi twardy jeszcze rdzen. Byl to jakis pret, rownie dlugi jak miecz, ale bez rekojesci i pozbawiony ostrych krawedzi. To znalezisko dodalo mi odwagi. Stojac tuz przed swa kryjowka sprobowalam policzyc napastnikow. Nie dalabym rady takiej gromadzie, jaka zaatakowala nas na statku. Wystarczyloby, gdyby napastnicy wystawili symboliczna liczbe wartownikow i poczekali, az glod i pragnienie oslabia mnie albo wypedza z kryjowki. Naliczylam jednak tylko piec krazacych w gorze Teffanow, a dwa z nich byly ranne. Mialam do czynienia z wrogiem pokonanym i moze wlasnie dlatego jeszcze bardziej zawzietym. Ktorys z nich usiadl na szczycie skaly oddalonej o dobry rzut kamieniem. Utkwil we mnie czerwone slepia, odchylil do tylu glowe i wrzasnal przerazliwie. Podnioslam kamien przezornie wydlubany z ziemi i rzucilam w niego. Kamien uderzyl nieco na prawo od Teffana i roztrzaskal sie, a jakis odlamek najwidoczniej rykoszetem ugodzil potworka, ktory podskoczyl, jakby ze zlosci nie mogl usiedziec na miejscu. Pozniej wzniosl sie w powietrze i zniknal mi z oczu. Nie mialam wszakze nadziei, ze wrog zrezygnuje z walki. Dwie nastepne poczwary znizyly lot i usiadly, ale dalej niz pierwsza. Te nie wrzeszczaly, lecz wydawaly chrapliwe, cwierkajace dzwieki, jakby planujac co nieprzyjemnego. Kamieniem zaczelam oskrobywac ze rdzy znaleziony metalowy pret. Byl pusty w srodku i pod naciskiem zginal sie jak bicz. Trafilam jeszcze jednego wroga, ktory runal na ziemie wrzeszczac i trzepoczac skrzydlami, ale choc probowal, juz z niej nie wzlecial. Nie zabilam go jednak. Wyreczyly mnie inne Teffany. Zanurkowaly w powietrzu, chwycily rannego pobratymca za skrzydla i doslownie rozdarly na kawalki. Nie wiedzialam, czemu to zrobily, chyba ze zlosci, gdyz nie zdobyly naszej lodzi. Tymczasem mzawka zmienila sie w ulewe. Woda chlustala ze skal, splywajac wawozami do morza. Ciemne chmury zaciagnely niebo i mrok napelnil swiat. Nie widzialam nic na zewnatrz szczeliny, w ktorej sie schronilam. Nie slyszalam juz wrzaskow skrzydlatych monstrow, widac i one musialy poszukac jakiejs kryjowki. Zrodzony z deszczu wartki strumien, ktory o malo nie zalal mojej niszy, pozwolil mi ugasic pragnienie. Zaczerpnelam dlonia wody w nadziei, iz zlagodzi nieco dreczacy mnie glod. Robilo sie coraz ciemniej. Stracilam poczucie czasu. Byc moze zapadla juz noc. Wiatr nasilal sie i od czasu do czasu jego podmuchy docieraly w glab mojego schronienia, smagajac mnie deszczem. Przemoklam do nitki. Dotychczas zycie mnie nie rozpieszczalo i nieraz uwazalam, ze los mnie przesladuje, ale teraz wydawalo mi sie, iz nigdy nie bylo jeszcze tak zle. W taka pogode sokoly, o ile te dzielne ptaki jeszcze zyly, nie mogly latac. Jezeli w dodatku statek plynal tym samym kursem co wtedy, gdy widzialam go po raz ostatni, musial coraz bardziej oddalac sie ode mnie. Postanowilam nawiazac myslowy kontakt z towarzyszami podrozy. Jezeli nie uda mi sie porozumiec z kims z zalogi lodzi, to moze zdolam przeslac wiesci o sobie Kemocowi albo Orsyi? Siegnelam za pazuche i wydobylam spod przylepionej do ciala mokrej koszuli dar Gunnory. Wprawdzie bylo mi zimno i wstrzasaly mna dreszcze, lecz rzezbiony kamien w mojej dloni promieniowal cieplem. Popatrzylam na niego. Nie wiedzialam, czy bedzie uzyteczny i czy w ogole powinnam posluzyc sie moimi zdolnosciami w sytuacji, kiedy grozilo mi nieznane, nawet smiertelne niebezpieczenstwo. Przestalam sie nad tym zastanawiac i na nic nie zwazajac skoncentrowalam sie na amulecie, starajac sie zastapic w mysli jego obraz twarza Orsyi. Kamien zdawal sie peczniec, ale nadal czulam go w reku, chociaz utracilam kontakt ze swiatem zewnetrznym. Byl tylko dar Gunnory. Orsyo - poslalam mysl tak, jak Sokolnik poslalby swojego ptaka w poszukiwaniu statku-matki i plynacej na nim Kroganki. Nie znalazlam jej wszakze. Tak jak zatykajac uszy palcami przestajemy slyszec halas albo dociera on do nas tylko jako cichy pomruk, tak moja myslowa sonda napotkala jakas zapore, od ktorej sie odbila. Powracajaca fala energii przeszyla mnie jak sztyletem. Slyszalam, ze takie rzeczy sie zdarzaja, lecz jeszcze nigdy mi sie cos takiego nie przytrafilo. Szybko zaprzestalam poszukiwan. Wciaz jednak na powierzchni amuletu widzialam swietlny wir tworzacy zarys glowy. Ale nie byl to wizerunek Orsyi! Dwie ciemne jamy oczu, nos, zeby wyszczerzone w trupim usmiechu jak u poleglego w boju wojownika. Usmiech powoli lagodnial, wargi juz nie odslanialy calkiem zebow, oczodoly sie wypelnialy. Patrzylam na zywa, a nie martwa twarz. Powieki powoli sie podniosly i spojrzalam w oczy madre i rownie duze jak moje. To byla twarz kobiety. Odgadlam to od razu, a teraz zyskalam potwierdzenie. Nie dostrzeglam wlosow nad wysokim czolem. Wargi drgnely, ale nic nie powiedzialy, tylko rozchylily sie w przyjaznym usmiechu, jakby nieznajoma witala mnie serdecznie. Gunnora? - przemknelo mi przez glowe. Po namysle odrzucilam to przypuszczenie. Nie, to nie byla Milosierna Pani, lecz wladczyni Mocy, ktora rzadzila ludzmi obdarzonymi magicznymi zdolnosciami tak jak Gunnora wladala szukajacymi jej pomocy kobietami. Dostrzeglam w jej wzroku zadowolenie. Przygladala mi sie tak, jak rybak przyglada sie sieci pelnej ryb. Ogarnal mnie jeszcze wiekszy niepokoj i probowalam zaslonic amulet. Przekonalam sie jednak, ze utracilam kontrole nad wlasnym cialem. Chociaz w moim schronieniu panowal mrok, otaczalo mnie swiatlo, cieple swiatlo slonca. Cieplo rozprzestrzenialo sie tez z amuletu na cale moje cialo. Wiedzialam o tym, ale nic to dla mnie nie znaczylo. Czekalam niczym wyslannik moznego pana na rozkazy, ktore moga rozpoczac jakis wazny manewr. A pozniej... Widoczne na powierzchni daru Gunnory oczy zgasly jak swiatlo swiecy, ktora nie ja zdmuchnelam. Twarz nieznajomej ponownie zamienila sie w trupia czaszke i zniknela. Teraz trzymalam w reku tylko kamien, z ktorego zaczelo sie wylaniac cos jeszcze innego, co stawalo sie rownie wyrazne jak tamto oblicze. Mimo ulewy i obawy, ze pozostale przy zyciu Teffany moga wrocic, opuscilam moja kryjowke i wyszlam na deszcz. Wlosy i odziez przylgnely mi do ciala. Nachylilam sie i podnioslam z ziemi gietki metalowy pret - rozdzke. Moj umysl przynajmniej w tym mnie posluchal. Co do reszty - bylam tylko pionkiem, ktory ktos przesuwal po szachownicy. Potknelam sie i poslizgnelam. Wydalo mi sie, ze grunt miedzy skalami pokrywa sliska powloka. Stopy mialam owiniete kawalkami materialu z kaftana, moglam wiec slizgac sie bez trudu. I choc nalezalo spodziewac sie, ze zwroce na siebie uwage latajacych poczwar, ani nie uslyszalam ich okrzykow, ani zadnej nie zobaczylam, jedynie nedzne szczatki tej, ktora zabily. Dotarlam do najwyzszego punktu na wyspie. Bylo tak ciemno, ze prawie nic nie widzialam. Przyprowadzila mnie tutaj obca wola, ktorej nie potrafilam sie oprzec. Amulet nadal swiecil. Od czasu do czasu zerkalam na niego, zeby sprawdzic, czy nie ulegl jakiejs przemianie, lecz nic takiego nie zauwazylam. Kierowana wola nieznanej mocy odwrocilam sie ostroznie na poludnie. Wyspa wlasnie tam sie rozciagala i tam musialam pojsc. Ruszylam wiec w droge, pnac sie po skalach, przekraczajac wyzlobienia miedzy nimi, ktorymi plynely zrodzone z ulewy strumyki. Woda siegala mi po lydki, gdy w nich brodzilam. Samotnosc ciazyla mi bardziej niz kiedykolwiek w zyciu, ktore przeciez spedzilam na wedrowkach. Mysle, ze czulam sie tak dlatego, poniewaz zdawalam sobie sprawe, iz kieruje mna sila, ktorej nie rozumialam. Szlam jednak powoli, uwazajac przy kazdym kroku, by sie nie potknac i nie upasc. Mogloby to byc dla mnie wyrokiem smierci. Kroczylam wciaz do przodu. Dwukrotnie droga, ktora szlam, zwezila sie do nierownej grani omywanej z obu stron przez morze. Wyspy, ktorych juz nie moglam objac wzrokiem w calosci, wygladaly jak paciorki nanizane na lancuszek. Nie wiem, jak dlugo trwala ta wedrowka, gdyz w ciemnosciach nie moglam mierzyc uplywu czasu. Bolalo mnie cale cialo i nieraz zachwialam sie, ale zmuszalam sie, zeby isc dalej, bo obca wola ciazyla mi coraz bardziej. W koncu upadlam i zalala mnie fala. Rozkaslalam sie, gdy slona woda dostala mi sie do nosa i krtani. Na szczescie nie lezalam na skale, tylko na czyms, co w dotyku przypominalo piasek. Wzielam gleboki oddech, popelzlam w gore piaszczystego pagorka i tam wyczerpana znieruchomialam. Z wielkim wysilkiem przylozylam do glowy amulet. Otulil mnie mrok. Mysl sie urwala i nic juz nie czulam. Zasnelam czy zemdlalam? Chyba nie snilam, a moze po prostu niczego nie pamietalam po przebudzeniu. Obudzilo mnie cieplo rozgrzewajace moje prawie nagie ramiona. Podparlam sie rekami i podnioslam glowe. Chmury i deszcz zniknely. Na pogodnym niebie swiecilo jaskrawe slonce. Rozejrzalam sie po okolicy. Przede mna bylo morze z wrzynajacymi sie w nie rafami. Zdumialam sie pamietajac, jak szlam po nich na oslep. Gdybym tej nocy dobrze wszystko widziala, nigdy bym tamtedy nie przeszla. Wyspa, z ktorej wyruszylam, majaczyla na horyzoncie. Przypomniawszy sobie o Teffanach podnioslam oczy. Na niebie nie zobaczylam zadnej latajacej istoty, ale na tej otwartej przestrzeni poczulam sie bezbronna, popelzlam wiec jak dziecko z powrotem za strzelajacy wysoko w gore skalny mur, ktory tworzyl zapore uniemozliwiajaca dalszy odwrot. Mur ten biegl na zachod. Dalej nie bylo raf i morze szumialo tuz u podnoza klifow. Spojrzalam na wschod i uswiadomilam sobie, ze oto dotarlam do wyginajacego sie dalej w tym kierunku wybrzeza kontynentu. Moj zoladek skurczyl sie nagle, a rece zadrzaly, wypuszczajac amulet, ktory ponownie spoczal na mojej piersi. Przypadkiem, bo nie pamietalam, bym zrobila to swiadomie, nadal trzymalam metalowa rozdzke znaleziona przed moja skalna kryjowka. Przede wszystkim potrzebowalam pozywienia. Na plazy na pewno znajda sie jakies miejsca napelnione woda przez cofajace sie fale. Podpelzlam do najblizszej sadzawki. Plywala w niej ryba, ktora musial tam pozostawic odplyw. W przeszlosci nauczylam sie wielu rzeczy, a zwlaszcza jednego: nigdy nie gardzic zadnym jedzeniem, tylko dlatego, ze trzeba bylo spozyc je na surowo. Zlapanie uwiezionej w sadzawce ryby zabralo mi troche czasu. Zabilam ja zakonczonym ostro kamieniem. Obdarlam ja ze skory i zjadlam wszystko, co nadawalo sie do zjedzenia. W miejscu, w ktorym sie teraz znajdowalam, klify opadaly stromo ku morzu. Nie zamierzalam isc na zachod, gdzie wylanialy sie bezposrednio z wody. Na wschodzie jednak dostrzeglam u ich stop pas ciemnoszarej plazy, a sciana skalna byla tam w kilku miejscach popekana. Chwiejnym krokiem - tkanina, ktora mialam owiniete stopy, prawie sie przetarla - ruszylam w tamta strone. Poza morskimi zwierzetami, ktore trafialy sie w skalnych sadzawkach albo w morzu, nie bylo tam zadnych zywych istot. Przybylam na calkiem pusty lad. Los mi sprzyjal albo wola, ktora mna kierowala i kazala mi isc na posiniaczonych nogach, czuwala nade mna z sobie tylko wiadomych powodow, poniewaz dotarlam do prawdziwego wylomu w klifie. Plynal nim strumien, ktory mala kaskada spadal do morza. Nabralam w dlonie wody i zaspokoilam pragnienie. Wydalo mi sie, ze wyzlobiona przez ow potok szczelina to najlepsza droga w glab ladu. Nie wiem, jak dlugo wspinalam sie z mozolem. Woda omywala i ziebila moje cialo drzace z wyczerpania. Urwiste wysokie sciany po obu stronach zaslanialy mi widok na to, ku czemu sie pielam. Poganial mnie strach przed skrzydlatymi potworkami i nadzieja, ze po dotarciu w wyzsze partie znajde jakies schronienie. Wreszcie sciany zaczely sie oddalac, a wyzlobiony przez strumien wawoz rozszerzac. Moglam wyjsc na brzeg. Wlasnie wtedy zobaczylam pierwsze rosliny - a nie widzialam zadnej, odkad wyplynelismy z Varnu. Niektore skaly pokrywala warstwa zieleni, spryskanej wodnym pylem. Nie byl to mech, ale cos przypominajacego pajecza siec. W miare jak szlam wciaz dalej i dalej, zielone pajeczyny stawaly sie coraz wieksze i gestsze. Na brzegach w szarej glebie rosly nieznane mi zoltozielone rosliny. Spomiedzy rozlozonych przy ziemi dlugich waskich lisci strzelaly w gore wysokie lodygi zakonczone kulkami rozsiewajacymi mdlacy smrod. Miejscami dostrzegalam owady, daremnie probujace sie oderwac od kleistej powierzchni. W koncu sciany wawozu oddalily sie na dobre i znalazlam sie na skraju szerokiej falistej rowniny. Tak jak w dolinie Varnu nie rosly tutaj zadne drzewa. Gdzieniegdzie natomiast dostrzeglam kepy splecionych galeziami krzewow tworzacych zwarta zapore nie do przebycia. I chociaz nawet najlzejszy podmuch wiatru nie poruszal powietrza, ich ciemne liscie drzaly bez przerwy jak w febrze. Nie oddalalam sie od strumienia, ktory plynal teraz przez otwarta przestrzen, uznalam, ze ta droga jest najlatwiejsza. Poza tym zauwazylam w wodzie zywe istoty. Pod kamieniami znalazlam opancerzone stworzenia podobne do tych, ktore widywalam na targach rybnych na polnocy; wydaly mi sie jadalne. Nie mialam jednak zadnego garnka, zeby je ugotowac, a tak nalezalo je przyrzadzic. Jeszcze raz wiec zmusilam sie do spozycia surowego miesa. Na brzegach bezimiennego strumienia nie ujrzalam zadnej z roslin rosnacych nad woda w znanych mi krainach. Idac tak chwiejnym krokiem zauwazylam raz weza, ktorego czerwono-zolte luski jaskrawa plama odcinaly sie ostrzegawczo od otoczenia. Znieruchomialam i poczelam uderzac metalowa rozdzka w ziemie. Wyczuwszy wibracje waz odpelzl szybko, tak jak robia to wszystkie pelzacze, chyba ze ktos przypadkiem uniemozliwi im ucieczke. Ale dla mnie byl to jeszcze jeden znak, ze kraina, do ktorej przybylam, mogla okazac sie niebezpieczna dla podroznych. Slonce stalo wysoko na niebie i nie dostrzegalam w najblizszej okolicy zadnego miejsca na oboz. Przykucnelam zatem nad brzegiem strumienia, by na nowo przewiazac stopy i zastanowic sie, co robic dalej. Obca wola wciaz mnie ponaglala, moze jeszcze bardziej niz przedtem, kazac mi isc dalej. Czekalo na mnie cos, czemu musialam stawic czolo. Tak dlugo juz znajdowalam sie pod obcym wplywem, iz zwatpilam, bym mogla zniszczyc czar, jaki na mnie rzucono. Wszyscy slyszelismy o geas i wiedzielismy, co czeka nieszczesnika, ktorego tak przekleto. Czy rzeczywiscie mialam do czynienia z geas? Jesli tak, to kto je na mnie rzucil i dlaczego? Z pewnoscia ten ktos nie zyczyl mi dobrze. W owej chwili zatesknilam za towarzystwem pani Jaelithe, poniewaz ona jedna moglaby odkryc, kto mnie tak wiezil, i dopomoc mi w przyszlej walce. ROZDZIAL CZTERNASTY Nie podobalo mi sie, ze przebywam na otwartej przestrzeni, ale najblizszy zagajnik byl tak gesty, a jego gietkie jak pedy winorosli galezie tak mocno ze soba splecione, ze nie znalazlabym tam schronienia. Nie zauwazylam tez w zasiegu wzroku miejsca rownie dogodnego jak nisza, w ktorej przedtem sie ukrywalam. W koncu postanowilam isc dalej. Niebo bylo bezchmurne i z moich obliczen wynikalo, ze noc bedzie ksiezycowa. Pod nogami mialam rowny grunt, a za przewodnika znajomy strumien.Posuwalam sie naprzod wolnym krokiem. Niczego tak bardzo nie pragnelam, jak przykucnac i odpoczac na jakims splachetku piaszczystej ziemi. Mimo to szlam dalej, dopoki nogi nie odmowily mi posluszenstwa. Przysiadlam wiec nad strumieniem i ugasilam pragnienie. Slyszalam wiele opowiesci o Wielkim Pustkowiu w Arvonie, przebylam nawet jakis jego skrawek, kiedy wyruszylam na poszukiwanie swiatyni Gunnory. Tutaj wiatry przesypywaly piasek po twardej jak zelazo glinie, z ktorej sterczaly dziwaczne, wykrzywione od goraca rosliny o niesamowitym wygladzie i ich szkielety rozsypujace sie w proch przy dotknieciu. To pustkowie bylo inne, ale nie moglam nie porownywac go z polozonymi za morzem Ziemiami Spustoszonymi. Staralam sie nie zasnac, lecz glowa sama zwisla mi na piers, a powieki opadly na oczy. Daremnie ze soba walczylam, zapadlam w sen. Poprzez mrok, w ktorym wiezil mnie sen, dotarl do mnie jakis odglos - piskliwe zawodzenie. Kryly sie w nim wszystkie smutki tego swiata splecione w cienka nic dzwieku. Wydalo mi sie, ze snie, ale kiedy sie obudzilam, oszolomiona i zdezorientowana, nie wiedzac, gdzie sie znajduje, niesamowity lament nie ucichl. Z poludnia wial nocny wiatr i to on przyniosl te skarge. Ksiezyc swiecil wysoko na niebie, lecz jego blask nie dodal mi otuchy. Zamglonymi oczami rozejrzalam sie dookola i zauwazylam, ze owe dziwne zagajniki rzucaja osobliwe, niepokojace cienie. Jakas skrzydlata istota przeleciala obok mnie. Natychmiast obudzilo to moja czujnosc, gdyz wyobrazilam sobie, ze to znowu Teffany. Latajaca poczwara jednak mnie nie zaatakowala. Zwyczajem mysliwych zanurkowala w powietrzu i jej przerazliwy pisk zagluszyl na moment tamto zawodzenie. Nieznany lowca wzlecial znow do gory, trzymajac w szponach zdobycz, ktora widzialam tylko jako ciemna plame. Gdzies w gorze strumienia rozlegl sie donosny grzechot. Za dnia widzialam tam stos kamieni przylegajacych do siebie tak szczelnie, ze wygladaly jak nikle pozostalosci ruiny, ktora juz dawno sie rozpadla. Cos wylazilo teraz stamtad. Podnioslam sie na chwiejnych nogach, ale przez chwile nie ruszylam sie z miejsca. Miedzy mna a owa kupa kamieni rozlala sie wielka plama ksiezycowa poswiata, na ktora nie padal zaden cien. Wynurzajaca sie spomiedzy gruzow istota byla duza i z kazda chwila wydawala sie coraz wieksza. Kiedy zsunela sie na skraj gruzowiska, wyprostowala sie! Sadzac z konturow ciala i z faktu, ze stala na dwoch tylnych nogach, a jej przednie konczyny zwisaly swobodnie po bokach, moglby to byc czlowiek. Zgarbila sie, wysunawszy do przodu glowe, ktora spoczywala nawet nie na niezwykle krotkiej szyi, tylko raczej na ramionach. Miala szkieletowate, chorobliwie chude cialo i konczyny, ale jej brzuch byl tak rozdety i okragly, jakby polknela jeden z kamieni, wsrod ktorych sie gniezdzila. Ten stwor byl kobieta, ktora kiedys pewnie miala na sobie ubranie, gdyz z pasa uciskajacego gore jej brzuszyska zwisalo kilka strzepow smierdzacych lachmanow. Na twarz i ramiona spadaly dlugie, zlepione pasma zbitych klakow, zaslaniajac jej oblicze tak dokladnie, ze nie moglam rozroznic rysow. Zobaczylam je dopiero wowczas, gdy rzucila do tylu glowe i zawyla jak zglodniale zwierze. Skora obciagala czaszke rownie ciasno jak kosci konczyn, a wargi byly tak rozciagniete, ze odslanialy zeby, nawet kiedy zamknela usta. Scisnelam w reku metalowy pret, gdy czlekoksztaltna poczwara jeszcze bardziej wysunela glowe. Wyciagnela ku mnie rece o dlugich paznokciach - niektore byly polamane i nierowne - zakrzywiajac palce, jakby chciala rozerwac mi gardlo. Skoczyla do przodu, ja zas smagnelam rozdzka jej reke, tak ze zwisla bezwladnie. Tym razem monstrum nie zawylo, ale sliniac sie wykrztusilo niezrozumiale slowa. Zmienilo taktyke i jelo krazyc wokol mnie. Ja rowniez sie obracalam, by nie stracic jej z oczu. Najwyrazniej, choc ja zranilam nie zamierzala zaprzestac polowania. Bo to wlasnie robila - polowala, a ja mialam byc zdobycza. Od opuszczenia Estcarpu zobaczylam Scalgaha i Teffany - i wszystkie one byly nienaturalne wedle kryteriow polnocnych krain. Lecz ta istota wydala mi sie jeszcze bardziej przerazajaca, poniewaz przypominala z wygladu czlowieka. Nie miescilo mi sie w glowie, ze jakakolwiek kobieta mogla przeobrazic sie w cos tak ohydnego. Poczwara warknela. Zgarbila sie lekko i przygotowala do nastepnego ataku. Uprzedzilam ja. Wymachujac ze swistem rozdzka, zadalam jej drugi cios w ramie. Krzyknela, probujac podniesc zraniona konczyne, druga reka drapiac powietrze, jakby chciala mnie dosiegnac, lecz zle obliczyla odleglosc. Jeszcze raz podnioslam moja jedyna bron... Tym razem potworna kobieta cofnela sie i przypadla do ziemi. Skomlala jak zwierze, ale od czasu do czasu wydawala dzwiek przypominajacy slowo, ktorego jednak nie rozumialam. Kiedy z determinacja zrobilam krok do przodu, wycofala sie w strone kupy kamieni, z ktorej wylazla. Potknela sie i upadla na kolana. Krecac glowa czepiala sie rekami glazow, usilujac znow wstac, ale zabraklo jej sil. Wowczas przykucnela i zastygla w bezruchu. Dostrzeglam slady lez na wychudlych policzkach. Opierajac sie o gruzy, wyciagnela w moja strone zdrowa reke, juz nie grozac, lecz jakby proszac o litosc lub pomoc. Przez dluga chwile patrzylysmy na siebie, a potem ta karykatura kobiety osunela sie na bok. Oddychala nierowno. Zacisnela palce na plaskiej piersi. Dwukrotnie uniosla lekko glowe, zwracajac ku mnie zapadniete oczy i za kazdym razem jej wargi poruszyly sie, wymawiajac jakies slowa. Pozniej pokryta skoltunionymi wlosami glowa odchylila sie bezwladnie do tylu, koscista piers uniosla sie i opadla raz i drugi, wreszcie znieruchomiala. Czekalam, ale juz sie nie poruszyla. Zblizylam sie. Jeszcze podczas walki czulam bijacy od niej smrod, ktory teraz stal sie stokroc silniejszy. Nie moglam sie zmusic, zeby dotknac lezacego nieruchomo chudego ciala. Czulam odraze i dostalam mdlosci. Okrazylam zwloki potwora i zblizylam sie do stosu kamieni, z ktorych wypelzl. Znalazlam tam ciemna jame, ktora wygladala jak otwor studni. Kiedy podeszlam do niej od tylu i zarazem stanelam naprzeciw miejsca, na ktorym lezala martwa kobieta, dolecial mnie jeszcze bardziej odrazajacy smrod. Bylo tam jednak cos, co przyciagnelo moja uwage. Dostrzeglam slaby blask nie majacy wszakze nic wspolnego z ksiezycowa poswiata. Jego zrodlo musialo znajdowac sie we wnetrzu gruzowiska. Trudno bylo uwierzyc, ze ta istota dysponowala jakims rodzajem swiatla czy ogniem. W kazdym razie byl to skarb wart ryzyka. Postanowilam wtargnac do jej legowiska. Ostroznie wspielam sie na kupe gruzu i stanelam przed ciemnym wejsciem. Buchal z niego mdlacy odor, ale patrzac w dol zauwazylam znajoma poswiate. Zaglebilam sie w jamie. Nadal slyszalam zawodzenie, ktore mnie obudzilo, lecz teraz dziwny lament przycichal chwilami. Ruszylam dalej w dol, nasluchujac, czy nie dobiegna mnie odglosy wskazujace, ze mieszka tam jeszcze ktos. Kamienie byly polaczone tak nierowno (a przeciez nie poruszyly sie pod moim ciezarem), ze mialam wrazenie, iz schodze po drabinie. Opuscilam podobny do studni korytarz i znalazlam sie w pokoju. O tym, ze byl to prawdziwy pokoj, swiadczyl jego regularny ksztalt i zlacza miedzy masywnymi kamiennymi blokami. Rzeczywiscie, natknelam sie na resztki jakiejs twierdzy lub domu. Swiatlo nadal przyciagalo moja uwage. Na kamiennej podlodze stal cylinder - w polowie szklany - chociaz szklo zmatowialo, slaby blask wciaz przezen przenikal - i w polowie metalowy. W poblizu cylindra zobaczylam stos nalamanych galezi w jednym z zagajnikow oraz sterte podobnych do pajeczyn roslin, ktore widzialam na brzegu strumienia. Lezalo na nich cos skurczonego. Spojrzalam tylko raz i pospiesznie odwrocilam wzrok. Kimkolwiek byla niegdys zmarla lowczyni, nie przebywala sama w swej kryjowce, poniewaz na tym zaimprowizowanym poslaniu spoczywaly zwloki dziecka! Chwycilam szybko lampe i opuscilam podziemny pokoj. Miotaly mna sprzeczne uczucia. Nie moglam uwierzyc, ze ta matka zyla jak zwierze. Co ja sprowadzilo do tej jamy razem z dzieckiem? Z jakiego ludu pochodzila? Kiedy wyszlam na zewnatrz, postawilam lampe na ziemi. Obejrzalam ja i stwierdzilam, ze mozna ja wlaczyc i wylaczyc naciskajac guzik umieszczony przy podstawie. Zostawilam ja tam, polozylam obok niej metalowa rozdzke i zmusilam sie do wykonania tego, czego nie moglam nie zrobic. Chociaz wszystko sie we mnie wzdragalo, przyciagnelam trupa kobiety na skraj jamy. Nastepnie zepchnelam cialo do studni, do starozytnej komnaty. Pozniej pospiesznie zaslonilam otwor odlamkami skalnymi. Rozplakalam sie, skonczywszy pochowek, gdyz smutek napelnil mi serce podczas tej ponurej pracy. Polozywszy ostatni kamien na komorze grobowej wyjelam zza pazuchy amulet Gunnory. Nie swiecil, ale jak zawsze byl cieply w mojej dloni. Przesunelam nim w powietrzu tam i z powrotem nad stosem kamieni. -Niech to, co z ziemi powstalo, do ziemi powroci - powtorzylam zaslyszane kiedys slowa. Nigdy dotychczas nie wymawialam tej formuly, gdyz z nikim nie laczyly mnie tak mocne wiezi, nawet z moimi sulkarskimi opiekunami. Dlaczego straszna smierc istoty, ktora przestala juz byc czlowiekiem, spowodowala, ze musialam to uczynic? -Niech iskra zycia wroci do Mocy, Ktora ja Poslala. Oby nic nie niepokoilo tej, ktora tu spoczywa i Oby Ta, Ktora Strzeze wszystkich kobiet powitala ja w Domu Spokoju za Ostatnia z Bram! Amulet rozjarzyl sie i jego niebieskie swiatlo zdawalo sie przenikac przez szpary w stosie kamieni jak wiosenny deszcz przenika do ukrytego w ziemi ziarna. Potem to, co poslala Gunnora, zniknelo i znalazlam sie sama w blasku gwiazdy porannej. Nie tylko prastary grobowiec swiadczyl, ze niegdys mieszkali tu ludzie. Kiedy niebo pojasnialo, zauwazylam inne gruzowiska rozkladajace sie wachlarzem znad rzeki w glab rowniny. Jednak pozostaly z nich tylko zniszczone przez czas ruiny, z ktorych zadna nie zachowala pierwotnego ksztaltu, nie moglam wiec odgadnac ich przeznaczenia. Nie chcialam juz dalej szukac sladow zycia. Zmarla byla bez watpienia sama, wyglodzona i bezbronna. Czy i ona ocalala z jakiejs morskiej katastrofy i nie mogla liczyc na ocalenie? Moze byla na jednym z wrakow, ktory znalezli Sulkarczycy albo mieszkancy Varnu? Juz nigdy sie tego nie dowiem. Poczulam glod, spozylam wiec skromny posilek z opancerzonych stworzen kryjacych sie pod omywanymi przez wode kamieniami. Dlaczego nieznajoma glodowala majac takie pozywienie w zasiegu reki? Pewnie nie umiala wyzywic sie na pustkowiu. Obca wola znow mnie ponaglila i zrozumialam, ze musze ruszac w dalsza droge. Nie uleglam jednak od razu. Niewykluczone, iz spotkanie z nieszczesna ofiara tego miejsca oslabilo nieco rzucony na mnie geas. Scisnelam w dloniach amulet i po raz pierwszy odwazylam sie zrobic to, przed czym ostrzegala mnie Jaelithe: poslalam myslowy zew, starajac sie odnalezc lodz, na ktorej tutaj przyplynelam. Jezeli nadal plynela tym samym kursem co wtedy, gdy widzialam ja po raz ostatni, musiala juz dotrzec do wybrzeza, na ktorym sie znalazlam przed podjeciem tej niebezpiecznej podrozy. A moze nawet zarzucila tam kotwice? Poszukalam wiec nierozwaznie jakiegokolwiek umyslu, kazdej wskazowki, ze rozbitkowie z naszej wyprawy znajduja sie w moim zasiegu. I natknelam sie na... Nie! To nie mialo nic wspolnego z rodzajem ludzkim! To byla Moc, ktorej nie umialabym nazwac. I nie naplynela od strony wybrzeza, lecz ze zrodla znajdujacego sie na poludnie od miejsca, w ktorym stalam oswietlona promieniami wschodzacego slonca. Natychmiast cofnelam sie, usilujac oslonic sie myslowa tarcza w obawie, ze z kolei ta nieznana sila sprobuje wysondowac moj umysl. Nic takiego sie jednak nie stalo. Odnioslam wrazenie, ze ta Moc jest uspiona albo tak czyms zajeta, iz nie zauwazyla mojego dotkniecia. Nadal nie sadzilam, zeby wyemitowala ja jakas zywa istota. Ale coz wiedzialam o swiecie, pomimo moich dlugoletnich wedrowek? Nawet sulkarscy kupcy nie docierali tak daleko na poludnie, a jesli jakis ich statek zapuscil sie tutaj, nie wrocil, by o tym opowiedziec. Tylko kapitan Harwic widzial pozbawione zycia skaliste wyspy. Ten odwazny zeglarz juz nie zyl, jego statek zas roztrzaskala gigantyczna fala. Pomyslalam o Laqit, strazniczce Bramy z naszych opowiesci. Wszystkie zaslyszane strzepy i fragmenty najstarszych legend nic nie mowily o jej naturze. Zapragnelam znowu posluzyc sie moim amuletem i ujrzec na jego powierzchni twarz nieznajomej. Miala ona ludzkie rysy. Slyszalem jednak o istotach umiejacych za pomoca czarow przybierac ksztalty, jakie tylko zapragna. W ten sposob mamia swoje ofiary. Slyszalam tez o takich, ktore przybieraja zarowno ludzka jak i zwierzeca postac. One wszakze zamienialy sie w zwierzeta jedynie wowczas, kiedy grozilo im niebezpieczenstwo. Czyz nie mogly zagrozic komus takiemu jak ja, niedouczonej Madrej Kobiecie o ograniczonych zdolnosciach magicznych, ktora zawsze przesladowal pech? Tylko jedno wynikalo z mojego nierozwaznego postepowania - ponownie zawladnela mna nieznana Moc, zmuszajac do dalszej wedrowki. Czy chcialam tego, czy tez nie, kluczac wsrod ruin skierowalam sie nie na poludnie, ale nieco bardziej na zachod niz poprzedniego dnia. W ten sposob coraz bardziej oddalalam sie od strumienia, ktory byl moim przewodnikiem i dostarczal mi wody i pozywienia. Staralam sie isc jego brzegiem, lecz rosnacy nacisk obcej woli zmusil mnie do pozostawienia go za soba. Nie mialam przy sobie nic, w czym moglabym niesc wode. Co sie zas tyczy pozywienia - pustkowie, ktore mnie otaczalo, nie obiecywalo pomyslnych lowow. Za pomoca sznura, ktory uplotlam z sieciopodobnych roslin, przewiesilam przez ramie niezwykla latarnie znaleziona w norze zmarlej kobiety. Nie potrzebowalam jej teraz, gdyz sunace coraz wyzej po niebie slonce swiecilo mi w plecy. Niebawem jednak przyjemnosc plynaca z jego ciepla przemienila sie w udreke. Gorace promienie parzyly mi skore poprzez dziury w koszuli jeszcze bardziej niz podczas zniw. A przeciez procz niesamowicie wygladajacych zagajnikow nie widzialam miejsca, w ktorym moglabym znalezc ochlode. Z musu znacznie oddalilam sie od strumienia. Wlasnie zobaczylam na zachodzie ciemne pasmo gorskie, gdy poczulam lekkie dotkniecie sily zyciowej. Jeszcze jeden krok i odnioslam wrazenie, ze skrawek ziemi tuz przede mna wzlecial do gory wydajac ostre okrzyki, ale nie wyzej niz moglam siegnac moja rozdzka. Omal sie nie przewrocilam. Latajaca istota byla ptakiem i nie miala w sobie nic z Teffana. Ptak tylko przez chwile utrzymal sie w powietrzu. Moze nie umial latac wysoko i dlugo, gdyz usiadl znow na ziemi i natychmiast zniknal mi z oczu. Jego piora mialy szara barwe okolicznego gruntu. Dostrzeglam na nich nawet takie same plamki i kreski. Wykorzystujac ten usmiech losu, zabilam ptaka ciosem metalowego preta. W ten sposob juz po raz trzeci zjadlam zdobycz na surowo. Nabralam juz pewnosci, ze w przyszlosci bede mogla wyczuc iskre zycia zwierzat i na nie polowac. Poszlam dalej, przyciagana obca wola. Sprawila mi ulge mysl, ze nie grozi mi smierc glodowa jak tamtej nieszczesnej kobiecie. Znalazlam wode w tym samym czasie, w ktorym upolowalam nieznanego ptaka. Obluzowalam ziemie wokol jednej z polujacych na owady roslin o obrzydliwym wygladzie odslaniajac duza podziurawiona bulwe. Z niewielkich otworow wyciekal jakis plyn. Bardzo ostroznie wzielam nieco na palec i powachalam. Nie wydzielal zadnego zapachu, wiec liznelam te odrobine soku. Mial ostry, kwasny smak gaszacy pragnienie. Szybko wyciagnelam cala bulwe z ziemi i zrobilam w niej wiekszy otwor. Sok trysnal strumieniem. Chwytajac w usta ten zyciodajny plyn, wypilam tyle, ile tylko moglam. Zaspokoiwszy w ten sposob cielesne potrzeby, ruszylam w dalsza droge, chociaz coraz mniej mi sie to podobalo. Nie walczylam jednak z obca wola. Zdawalam sobie sprawe, ze w przyszlosci bede potrzebowala calej mojej sily do walki z nieznanym przeciwnikiem. Zbyt dobrze bowiem wiedzialam, jak bardzo mnie wyczerpywalo kazde pelne uzycie mego daru. A przeciez nie ma tutaj ziol ani opieki, jakiej jasnowidz potrzebuje po takim wysilku. Jednak sila, ktora mnie kontrolowala, troszczyla sie o mnie: pozwalala mi odpoczac, pozywic sie, isc tak szybko, jaki chcialam. Bylo pozne popoludnie. Slonce palilo mi twarz i oslepialo oczy. Potykajac sie zrobilam jeszcze pare krokow i osunelam sie na kolana w cieniu wysokiego pagorka. Jakis czas siedzialam tak, dyszac ciezko, patrzac, ale nie widzac, cieszac sie, ze chociaz w ten sposob moge sie ochlodzic. Nie wiem, kiedy zaczelam znow widziec. Dostrzeglam kosc wystajaca ze zbocza. Pozniej zorientowalam sie, ze bylo ich tam znacznie wiecej: jedne na poly zagrzebane w ziemi, inne lezace na powierzchni. W zasiegu mej reki tkwila czaszka. Jej oczodoly spogladaly na pustkowie, z ktorego przybyla. Te szczatki na pewno nie pochodzily tylko z jednego ciala. Przeczolgalam sie na druga strone pagorka. Ujrzalam nastepne wzniesienie, a dalej jeszcze wiecej kich samych wzgorz siegajacych az do klifu, ktory znow strzelal w niebo przede mna. Wszedzie dookola pietrzyly sie stosy kosci. Lezaly tam cale szkielety, ulozone tak starannie, ze kazda nawet najmniejsza kostka znalazla sie na swoim miejscu. Gdzie indziej ziemia byla usiana koscmi, jakby porozrzucal je dla rozrywki. Ale mojego wzroku nie przyciagnely juz ludzkie szczatki, lecz to, co spoczywalo miedzy nimi, pod nimi i wokol nich. Dostrzeglam bowiem blysk metalu, blask drogich kamieni i strzepy tkanin, zgnile i splowiale. Nie ogarnal mnie smutek i wspolczucie tak jak wtedy, gdy pogrzebalam wychudzone cialo nad strumieniem. Ci ludzie umarli tak dawno, ze pozostaly z nich jedynie nagie kosci. Nie czulam zadnego pokrewienstwa z nimi. Dlatego odwazylam sie zrobic to, co wielu moich pobratymcow zrobiloby na moim miejscu - ograbilam zmarlych. Sulkarczycy wierza gleboko - a moze rowniez i zolnierze z innych ras - ze kiedy bierze sie bron z reki umarlych, zaprasza sie do swego wnetrza osobe, ktora jako ostatnia uzywala owego miecza, noza lub wloczni. Gdyby moi towarzysze podrozy zobaczyli mnie teraz, uznaliby mnie za nieczysta i upewniliby sie w podejrzeniu, ze jestem corka slugi Ciemnosci. Kiedy chwiejac sie na nogach znowu weszlam w cien jednego z pagorkow, mialam przy sobie trzy wolne od rdzy noze, miecz z wysadzana drogimi kamieniami rekojescia oraz bransolete z pochwa na noz, w ktorej pozostala ta lekka, mordercza bron. W trakcie swoich poszukiwan doszlam do wniosku, ze nie bylo to pole bitwy. Nie wyciagnieto mieczy z pochew, a noze nadal tkwily za przegnilymi pasami. O dziwo, metal nie pokryl sie rdza, ale z odziezy, pasow i butow pozostaly tylko rozpadajace sie szczatki. Nie zauwazylam na szkieletach najmniejszych sladow ran. Kazda czaszka byla cala, bez wgniecen. Miedzy zebrami nie sterczaly groty strzal ani wloczni. Doszlam do wniosku, ze owi umarli nie zgineli jednoczesnie. Wygladalo to tak, jakby ktos sprowadzil w to miejsce kazni rozne grupy ludzi, czasem w odstepie lat, i zabil, pozostawiajac ich ciala tam, gdzie upadly. Nikt nie ograbil zwlok. Pomiedzy szkieletami lezala nie tylko bron; kosci dawnych wlascicieli nadal okalaly bransolety wysadzane szlachetnymi kamieniami, naszyjniki i inne ozdoby. Tylko w jeden sposob moglam odslonic te tajemnice i dowiedziec sie, jak moge uniknac takiego samego losu. Wzdragalam sie jednak przed tym. Siedzialam tak rozmyslajac, a slonce zapadlo za zachodnie klify i wieczorna zorza zaczela blednac. Czy to, co zamierzalam uczynic, nie odda mnie znow i pod kontrole sily, ktora mnie tu przyprowadzila? Czy warto narazac sie na niebezpieczenstwo, jakiego tylko moglam sie domyslac, i czy w ogole zdolam cokolwiek zrozumiec? Amulet znow grzal mi reke. Oparlam dlon na kolanie, scisnelam mocno dar Gunnory, a potem siegnelam po pierwszy z nozy odebranych umarlym. Mial ostrze dluzsze niz te, do ktorych przywyklam, i rekojesc z jakiegos rogu, pokryta glebokimi nacieciami. Polozylam go na amulecie Pani Ksiezyca, zamknelam oczy i otworzylam umysl. ROZDZIAL PIETNASTY Nie zeslizgnelam sie w ciemnosc - raczej ocknelam sie na jakims wzniesieniu, patrzac na jezioro mgly w dole. o tu, to tam z bialego klebowiska wylaniala sie naga skala - rownie dobrze mogly to byc skalne wysepki na matowym, szarym morzu.W tej mgle cos sie poruszalo tam i z powrotem. Wyczulam tez strach, przytlumiony strach, ktory zmusza ludzi do dzialania. Niewidzialna zaslona leku oddzielala mnie od tych, ktorzy tam sie ruszali i nie wiedzialam, kim byli i jak sie tam dostali. Zobaczylam schwytana w pulapke gromade ludzi usilujacych niezdarnie wyrwac sie z niej. Bylam jedna z nich, ale dzieki pewnym dziwnym wlasciwosciom mojej natury zdolalam zerwac wiezy na tyle, ze wypelzlam z lepkiej, gestej mgly. Kim bylam? Zachowalam tylko niejasne, urywkowe wspomnienia. Statek, morze, potem cos sie rozwarlo, wyrywajac nas z normalnego swiata. Pozniej zas wszystkim obecnym na pokladzie wydano rozkaz - mielismy skierowac sie do... Do przystani! Tak, ale kiedy wyladowalismy, znalezlismy sie jeszcze glebiej w sieci nieznanego rybaka. Wyszlismy na brzeg, maszerujac razem, posluszni wezwaniu. Tylko we mnie cos sie skrecilo i jelo walczyc o wolnosc. Powtarzalam wyuczone slowa... kurczowo czepialam sie poczucia jednosci mojej istoty... jeszcze nie stalam sie czescia zdobyczy. Rzucilam sie w bok na chwile przed tym, jak moi towarzysze poczeli sie wspinac po dlugiej kondygnacji schodow, i przedarlam sie, tak, przedarlam, poniewaz wydalo mi sie, ze brodze w trzesawisku, ktore w kazdej chwili moze mnie pochlonac. Mimo to zdolalam zawrocic sprzed stopni, po ktorych pieli sie tamci z obojetnym wyrazem twarzy i znieruchomialym spojrzeniem. W jakis sposob pozbawiono ich wszystkiego, co czynilo ich ludzmi, ktorych znalam - wydarto im albo uspiono jazn. Walczylam wiec, kluczac pomiedzy wyschlymi kadlubami wyrzuconych na brzeg korabiow, lecz obca wola nie dawala mi spokoju. Zaslonilam uszy rekami w przekonaniu, ze jesli uslysze wydany przez nia rozkaz, bede musiala go wykonac. Bieglam zygzakiem, omijajac zniszczone przez czas dziela nieznanych zeglarskich ludow, starajac sie jeszcze bardziej oddalic od sily, ktora wladala tym portem zaginionych statkow. Pozniej na jakis czas odzyskalam wolnosc, a mimo to przeszyl mnie niewidzialny brzeszczot. Wiedzialam, ze nie oznaczalo to kleski mojej, ale tych, ktorych znalam. Podczas marszu w gore tracili coraz wiecej z samych siebie, ze swojej osobowosci, a przeciez odzyskali ja tuz przed koncem - i w tej samej chwili zostali pojmani - nie pozostalo z nich nic, tylko pustka. Ucieklam przed ta pustka. Bieglam po piasku, ktory czepial sie moich nog, az w koncu moje cialo otoczyla obrecz bolu. Lecz nawet wtedy sie nie zatrzymalam, ale zataczajac sie brnelam do przodu, byle dalej od prowadzacych do nicosci schodow. Minelam zatoke martwych statkow i stanelam naprzeciw wysokiej sciany klifow. Dyszac ciezko, oparlam sie reka o skale, sparalizowana strachem, ktory rosl we mnie od momentu, w ktorym wyczulam smierc moich towarzyszy. Paniczny strach zamienil mnie w prawie bezmyslne zwierze. Bieglam na oslep wzdluz klifu, czepiajac sie go rekami. Pozniej potknelam sie i wpadlam w rozpadline. Nie czekajac, az zdolam wstac na nogi, na czworakach zaglebilam sie w te szczeline w skalnym murze, poki nie dotarlam do jej konca. Wowczas podnioslam krwawiace rece w poszukiwaniu oparcia, ktore umozliwiloby mi opuszczenie tego miejsca. I przez caly ten czas czekalam na jakis cios, na atak, ktory wymusi na mnie slepe posluszenstwo, tak ze bez sprzeciwu pojde na smierc. Pielam sie do gory, a potem leglam na polce skalnej biegnacej dalej na lewo i na prawo. Sciana skalna nad nia wydawala sie dziwnie gladka i gdy przesunelam po niej rekami, nie znalazlam oparcia nawet dla jednego palca. Skrecilam wiec w lewo, ufajac, iz nadal oddalam sie od strasznych schodow. W koncu klif zaczal sie obnizac i wraz z nim polka. I znowu pelzlam tam, gdzie chcialam biec, gdyz w dole wisiala mgla i widzialam tylko szarobiale klebowisko. Kiedy w koncu dotarlam do mgly, ktora mnie otoczyla, zdalam sobie sprawe, ze juz nie jestem sama. We mgle uwiezione byly dzwieki - czasami dobiegalo stamtad zawodzenie albo bolesny szloch jak wtedy, gdy placzacemu brakuje sil. Slyszalam tez inne glosy, wypowiadajace glosno jakies imiona, moze swoich bliskich, a moze bogow. Ta wrzawa byla dziwnie przytlumiona. Pozniej przyszla mi do glowy inna mysl; moze zrodzil ja strach? Niewidzialna siec pojmala wszystkich moich towarzyszy. A jesli to, co ich uwiezilo, chcialo zatrzymac jakas ich czesc w niewoli - na dzien, godzine albo rok, zeby dopiero pozniej sie nimi posluzyc? Czy mozliwe, ze wcale nie ucieklam, lecz jedynie przedluzylam wlasne cierpienie? Zawolalam glosno do tych, ktorych slyszalam, pragnac zobaczyc kogos z nich, a moze dowiedziec sie czegos wiecej o pulapce, do ktorej wpadlismy. Nie otrzymalam jednak odpowiedzi. A tamte glosy krzyczaly, jeczaly i wzywaly pomocy. Te wrzaski tak mnie ogluszyly, iz nie moglam dluzej ich zniesc i odwrocilam sie, by dalej szukac poczatku polki skalnej, ktora mnie tutaj zaprowadzila. Ale zaslona mgly okazala sie tak gesta, ze stracilam calkowicie poczucie kierunku. Nie wiedzialam juz, czy przyszlam z tej, czy z tamtej strony. Uderzylam sie o jakas zapore. Jej powierzchnia byla nierowna i dala mi oparcie dla rak i nog. Moglam wspiac sie do gory. Wreszcie wynurzylam glowe z jeziora mgly. Wtedy wszystkie glosy ucichly i znowu zostalam sama. Wprawdzie mgla otaczala mnie ze wszystkich stron, ale tam, dalej, dostrzeglam miejsca, ktore mogly byc takimi samymi pagorkami jak ten, na ktorym stalam. I po raz pierwszy zobaczylam tych, ktorzy tak jak ja, uwolnili sie z lepkiej sieci. Na niezbyt odleglym wzgorku siedziala kobieta. Na kolanach wsparla cialo lezacego mezczyzny. Dostrzeglam zakrwawione bandaze na jego czole i barku. Nieznajoma obejmowala go mocno, kolyszac tak jak matka kolysze ukochane dziecko. Zawolalam do niej. Na widok tych dwojga poczulam wielka ulge i po raz pierwszy zdalam sobie sprawe, ze naciski nieznanej sily na moj umysl zelzal nieco. Kobieta podniosla glowe. Jej rysy bardzo roznily sie od tych, ktore znalam. Tylko skory wokol ust i duzych oczu nie pokrywal pierzasty puszek. Taki sam puszek porastal takze jej ramiona, rece i kazda nie oslonieta odzieza czesc ciala o bardzo ciemnej skorze. Jej, cienkie jak najciensze zaslony szaty musialy kiedys duzo kosztowac, teraz jednak podarly sie i pobrudzily. Spojrzala na mnie ponad klebami mgly oddzielajacymi nasze pagorki. Pozniej krzyknela cos do mnie. Nie byla to mowa, lecz ptasi tryl, w ktorym nie rozroznilam ani jednego slowa. Wypuscila z ramion na chwile tego, ktorego obejmowala i pomachala do mnie reka. Tak, poszlabym do niej z radoscia, wiedzialam jednak, ze jesli zejde z mojej grzedy, ponownie zanurze sie we mgle i moze nigdy nie znajde kobiety-ptaka. Musiala odczytac moje mysli, gdy tylko je sformulowalam. Ostroznie zsunela z kolan nieprzytomnego mezczyzne i wstala. W pasie byla okrecona polyskliwa wstega. Rozluznila ja i okazalo sie, ze ten waski pasek materialu jest znacznie dluzszy niz mi sie wydawalo. Potrzasnela nim, a pozniej przywiazala go sobie do kostki. Nastepnie chwycila drugi koniec i rzucila we mgle. Kiedy pokazala na wstege i na mnie, zrozumialam, o co jej chodzi. Jezeli uda mi sie zejsc i dotrzec w poblize skaly, na ktorej sie znajdowala, jej pasek posluzy mi za przewodnika. Ta wyprawa miala nikle szanse powodzenia, ale zdecydowalam sie ja podjac, gdyz nie moglam czekac, az glod i pragnienie albo to, co tutaj rzadzilo, zmusi mnie do opuszczenia mojego pagorka. Nielatwo bylo mi schodzic w dol, dopoki ponownie nie otoczyla mnie napelniona wrzawa mgla. Przedsiewzielam wszystkie mozliwe srodki ostroznosci, zeby zwrocic sie we wlasciwym kierunku, kiedy znajde sie na dole. Staralam sie isc w te strone, pomimo ze zanurzywszy sie we mgle znow stracilam orientacje. Dwukrotnie dostrzeglam bladzace we mgle postacie, wiedzialam jednak, ze powinnam unikac spotkania z nimi. Widzialam z oddali nieruchomy cien i uparcie szlam ku niemu, dopoki nie uderzylam sie o jeden z pagorkow. Wtedy wyciagnelam szybko reke szukajac opuszczonego w dol paska. Podziekowalam Panu Wiatrow, gdy go znalazlam. Pozniej juz bez trudu wspielam sie na szczyt i stanelam obok kobiety-ptaka i mezczyzny, ktorym sie opiekowala. Zwrocila na mnie oczy (wydaly mi sie za duze w stosunku do twarzy), a potem pochylila sie i jednym szarpnieciem podniosla petle z cienkiej materii, ktora byla moim przewodnikiem. Nastepnie wskazala na rannego i ponownie zaswiergotala. Prosila mnie, bym go obejrzala, lecz niewiele moglam zrobic. Krew krzepla na zaimprowizowanych bandazach, ktorymi przewiazala jego rany. Najwyrazniej nalezal do tego samego ludu co ona, poniewaz krew saczaca sie z rany na barku zlepila na jego ramieniu identyczny puszek. Teraz wyciagnela reke w strone klifu ciemna plama majaczacego w sporej od nas odleglosci. Pomyslalam, ze szalenstwem byloby wracac tam z rannym. Nieznajoma musiala to zrozumiec, gdyz zaprzeczyla gestem. Na szczycie pagorka, gdzie przykucnelysmy, ledwie starczalo miejsca dla nas trojga. Miedzy klifem a nami dostrzeglam nastepne kamienne grzedy. Ona i ja moglybysmy - gdyby los sie do nas usmiechnal - dotrzec do ktoregos z pagorkow, ale isc z rannym, nieprzytomnym mezczyzna? Nie, nie powazylybysmy sie na cos takiego. Mysle, ze sama sie tego domyslila, gdyz opuscila glowe. Dluzszy puszek zastepujacy? jej wlosy przylgnal do czaszki, kiedy jeszcze raz zakolysala lezacym nieruchomo pobratymcem, wydajac szczebiotliwe dzwieki, jakby spiewala kolysanke dla chorego dziecka. Nie byla moja krewna, nie mialam tez w stosunku do niego zadnych zobowiazan. Nie moglam jednak odejsc i pozostawiajac jej w miejscu, gdzie grozila pewna smierc. Musi istniec jakiejs wyjscie. Bylam uparta i moze wlasnie ten upor dodal mi sil, tak ze nie posluchalam rozkazu, ktory zmusil moich towarzyszy do wspinaczki po straszliwych schodach. Uzyskalam juz tak wiele, moze w jakis sposob zyskam jeszcze wiecej. Dlatego przygladalam sie przestrzeni dzielacej nas od klifu. Dostrzeglam jakis ruch na innym wzgorku, tak od nas oddalonym, iz w slabym swietle nie moglam nawet miec pewnosci, co wlasciwie zobaczylam. Po chwili pojawila sie tam jakas postac i zrozumialam, ze jeszcze jeden wiezien mgly odzyskal wolnosc. Podniosl reke i pomachal do nas. Znajdowal sie w lepszym polozeniu niz nasza trojka, gdyz niedaleko wynurzalo sie z mgly inne, wyzsze wzgorze, bedace jednoczesnie granica niesamowitego jeziora. Bardzo mozliwe, ze ten ktos zdola wydostac sie z pulapki, do ktorej wpadlismy. Nie moglismy jednak liczyc na pomoc - byl zbyt daleko. Odtad juz nie zwracal na nas uwagi. Nie moglam dojrzec, co zamierzal zrobic. Pozniej wszakze zobaczylam, ze podniosl oburacz cos przypominajacego topor bojowy. Z calej sily uderzyl nim w miejsce, ktore poczely lizac jezyki niesamowitej mgly. Rozszczepily sie, jakby byly materialne, a glowica topora zaczela swiecic. Niewykluczone, ze to, co widzialam, moglo byc halucynacja. Jednak po chwili upewnilam sie, ze oczy mnie nie myla i ze kleby mgly cofaja sie od grzedy topornika, odslaniajac coraz wieksze polacie pagorka. Mezczyzna dwukrotnie zakrecil toporem nad glowa. Dobiegl mnie cichy dzwiek, niepodobny do uwiezionych we mgle glosow. Nie byla to szczebiotliwa mowa nowej towarzyszki niedoli, wyczulam w niej rytm przypominajacy szanty, ktore spiewamy, gdy na pokladzie statku mamy wspolnie wykonac jakas trudna prace. Nieznajomy rzucil w nasza strone topor, ktory przemknal ponad mgla, ostrzem wyrabujac w niej droge. Mgla cofnela sie, odslaniajac pas ubitej gliny. Pozniej bron uderzyla glucho w pagorek, na ktorym sie schronilismy. Chwycilam topor, najpierw zaciskajac na nim palce, a dopiero pozniej cala garsc. Wydalo mi sie, ze umiem poslugiwac sie tym orezem, ze zawsze znalam wszystkie jego sekrety. Z pewnoscia nie byla to zwyczajna bron. W miejscu, w ktorym sie znalazlam, nalezalo wyzbyc sie niewiary i przyjac to, co jeszcze kilka godzin temu moglo wydawac sie bajka dla dzieci. Sciskajac w dloni topor ukleklam na szczycie pagorka, by zapewnic sobie oparcie, i zamachnelam sie nim energicznie. Mgla wycofala sie pospiesznie, jakby byla zywa istota, ktorej zagrozilo wielkie niebezpieczenstwo, i odslonila nasza skalna grzede az do podnoza. Tak, istnial sposob wydostania sie ze stworzonego przez mgle labiryntu, ale czy nawet teraz moglysmy uniesc nieprzytomnego, rannego mezczyzne? Jak czesto mozna bylo uzywac tego topora? A jesli nas zawiedzie, gdy oddalimy sie od naszego nie calkiem bezpiecznego schronienia? Z tych ponurych rozmyslan wyrwal mnie jakis dzwiek tuz kolo mnie. Odwrocilam glowe. Kobieta-ptak przycisnela dlugie, chude palce do obu skroni swojego towarzysza. Wyczulam jej skupienie. Ranny znowu jeknal, niepewnie podniosl reke i otworzyl oczy. W owej chwili mogl widziec tylko jej twarz i malujaca sie na niej determinacje. Wydal gleboki pomruk, ktory zabrzmial jak daleki odglos gromu. Kobieta podparla go ramieniem i zdolala posadzic. Wowczas zobaczyl mnie po raz pierwszy i zmierzyl uwaznym spojrzeniem wojownika, ktory nie wie, kogo ma przed soba. Jego rodaczka cos zaszczebiotala i mezczyzna odprezyl sie powoli. W koncu wspolnymi silami sprowadzilysmy go z pagorka. Oparl ramiona na naszych barkach i pomagal nam w miare swych sil. Wolnym krokiem ruszylismy wyrabana przez topor droga. Kolysalam ten zaklety orez w prawej rece nie wiedzac, kiedy bedzie nam potrzebny. Chociaz nadal docieraly do nas glosy, bardzo ciche i dalekie, nikt z innych, bladzacych w mgle wiezniow nie natrafil na korytarz, ktorym szlismy. Chwiejac sie na nogach brnelismy do przodu, jakkolwiek ranny wcale nie byl lekki. Czulam sie wewnatrz pusta. Uplynelo wiele czasu, od kiedy jadlam cos. Mozliwe, ze nie mialam nic w ustach dluzej niz moi nowi towarzysze. Mimo to wleklismy sie w strone klifu. A potem czarodziejska sila topora zaczela slabnac i mgla zamknela sie przed nami. Przypomnialam sobie, jak posluzyl sie nim jego wlasciciel. Czy odwaze sie rzucic bron przed siebie, zeby oczyscila nam droge? Nie moglam zostawic tych dwojga. Mezczyzna ciazyl nam teraz tak bardzo, ze kobieta-ptak nie zdolalaby go sama udzwignac. Inaczej pomaszerowalabym do walki z toporem w dloni. Zatrzymalismy sie i rozprostowalam ramie wymachujac nim energicznie. Sulkarczycy walczyli toporami, lecz ja nie lubilam tej broni i nie umialam sie nia poslugiwac. Zamachnelam sie po raz ostatni i pozwolilam, zeby trzonek wysunal mi sie z palcow. Orez jednak nie upadl na ziemie, tak jak sie tego nalezalo spodziewac, ale pomknal do przodu jeszcze raz rozcinajac lepka mgle. Poszlismy za nim jak najszybciej. Topor po chwili zniknal w oddali. Jezeli mgla znowu nas otoczy, nie zdolamy sie przed nia obronic. Moglismy tylko miec nadzieje, ze dotrzemy tam, gdzie upadl na ziemie. Ale teraz szlismy tak powoli! Wydawalo mi sie, ze wciaz jestesmy bardzo daleko od wzgorza, na ktorym stal wlasciciel czarodziejskiego topora. Czy nigdy tam nie dojdziemy? Jesli ow cudzoziemiec, ktory znajdowal sie w tak wielkiej odleglosci od nas, zdolal dokonac takiego cudu, co jeszcze moze zrobic, by uwolnic nas z pulapki? W zasiegu wzroku mielismy teraz nastepny pagorek, lecz prowadzaca don sciezka sprawiala wrazenie znacznie wezszej. Kobieta-ptak zacwierkala i wskazala na nia. Przypuszczalam, ze zaniepokoilo ja to tak samo jak mnie. W koncu obie musialysmy isc zanurzone czesciowo we mgle. Szare macki nie dotykaly tylko zwisajacego miedzy nami rannego mezczyzny. Wydawalo mi sie, ze klebiaca sie masa przyciaga mnie, stara sie oddzielic od towarzyszy i calkowicie wchlonac. Zmuszona bylam tracic czesc mych niklych obecnie sil na opor. Dotarlismy do podnoza owego pagorka i jakas postac wyszla nam na spotkanie. Tak jak moi towarzysze nie nalezeli do zadnej znanej mi rasy, tak samo rzecz sie miala i z tym mezczyzna. Jego tors ozdabialy naszyjniki z kolorowych paciorkow przemieszanych ze zwierzecymi klami. Ciemnobrazowa skore zdobily skomplikowane wzory namalowane jaskrawymi barwami. Szorstkie czarne wlosy zwinal i zwiazal na karku paskiem czerwonej materii. Pas z metalowych krazkow wysadzanych niebieskimi kamieniami przytrzymywal waskie spodnie bedace jednoczesnie sztylpami, ozdobione fredzlami wzdluz zewnetrznych szwow, najwyrazniej uszyte z oczyszczonej z wlosow skory. Na nogach mial doskonale dopasowane skorzane buty zdobne paciorkami i pazurami. Wygladal jak barbarzynca, o ktorych opowiadaja kupcy, lecz jego ciemne oczy spogladaly przenikliwie i chlodno. Obserwowal nas z pewnym politowaniem. Wymachiwal odzyskanym toporem. Obejrzal sobie nas od stop do glow, ale nic nie powiedzial. Wskazal tylko na prawo od wzgorza, z ktorego zszedl, odwrocil sie i plynnym ruchem wynikajacym z dlugoletniej praktyki rzucil tam swa czarodziejska bron. Topor znow wyrabal we mgle korytarz, a jego wlasciciel ruszyl nim, ani nie sprawdzajac, czy za nim idziemy, ani nie proponujac nam pomocy przy rannym. Poszlismy za nim. Wyszlismy wreszcie na otwarta przestrzen i zobaczylismy naszego wybawce opartego o skale, znow z toporem w dloni. Poza nami lezalo jezioro mgly, noc zblizala sie szybko i nie mielismy pojecia, co nas czeka. Bardzo potrzebowalismy zywnosci i wody. Czyzby topornik wiedzial o tej ziemi wiecej niz my? Znow ruszyl naprzod wielkimi krokami, gdyz znalazl przejscie miedzy dwiema skalami, tak pewny siebie jak wtedy, gdy kroczyl wyrabana we mgle droga. Cos zachrzescilo mi pod nogami. Rozdeptalam cos bladozoltego - to byly kosci! Gruba warstwa pokrywaly ziemie. Deptalismy ludzkie szczatki i kluczylismy miedzy nimi! Zaczepilam noga o luk zeber i upadlam, pociagajac za soba tamtych dwoje. Uderzylam sie mocno o usiany koscmi grunt i... Ciemnosc, oszolomienie takie samo jak wowczas, kiedy zbyt szybko budzilam sie z twardego snu. Uciekalam... Jedno ja, a potem drugie. Ktore bylo mna? Zmusilam sie, zeby oddychac gleboko, rozejrzalam sie dookola. Wspomnienia odlaczyly sie od magicznego talentu. Bylo rownie ciemno jak wtedy, gdy szlam tedy - nie, nie ja, ale wlasciciel noza. Szybko wypuscilam z reki noz, ktory glucho uderzyl o ziemie. Zabral ze soba ostatnie strzepy tamtego czasu. Bylam polkrwi Sulkarka, a nie mlodziencem, ktory dzieki usmiechowi losu i czarom tajemniczego wybawcy wydostal sie z gigantycznej pulapki. Czy on i jego towarzysze umarli tutaj? Znalazlam jego noz, ktorym otworzylam drzwi wiedzy. Teraz jednak nie moglam sobie przypomniec, gdzie wzielam go do reki. Czy byl jednym z nozy, ktore tkwily w rozpadajacych sie pochwach, czy tez lezal osobno? Jesli lezal osobno, jego wlasciciel mogl go zgubic podczas upadku i tych czworo pokonalo - przynajmniej na jakis czas - sile, ktora stworzylo i utrzymywala wiezienie z mgly. Rozejrzalam sie dookola. Otaczaly mnie pagorki, a na zachodzie dostrzeglam rozpadline. Czy czarodziejska mgla nadal tam wisi? Czy wiezi tych, ktorzy jeczeli, plakali i wzywali pomocy? Jutro, jak sie rozjasni, musze wspiac sie na klif tak wysoko, zeby zobaczyc, co sie znajduje za ta szczelina. Wizja, ktora mialam przed chwila, byla ostrzezeniem. Lecz w owej chwili czulam sie zbyt zmeczona, zeby przynajmniej zmienic pozycje, a przeciez obolale mialam cale cialo. Za dlugo korzystalam ze swego talentu i poczynalo brakowac mi sil. Oparlam sie ramieniem o ziemie i skale, twarz zwrocilam na zachod. Z boku, w zasiegu reki, polozylam znalezione noze (oprocz tego, ktory posluzyl mi za przewodnika po przeszlosci i ktorego nie chcialam wiecej dotykac), miecz oraz metalowy pret. Chociaz noc byla spokojna i nie bylo nawet pasemka mgly w pobliskiej rozpadlinie, nie ufalam niczemu na tej strasznej ziemi. Ulozywszy sie wygodnie, pomyslalam o tamtym czarodzieju - bo na pewno mial dosc mocy, zeby obdarzyc swoj topor czyms w rodzaju zycia. Mowiono, ze w przeszlosci wielu Adeptow bylo mezczyznami. Dopiero wtedy, kiedy uciekinierzy z Escore dotarli do Estcarpu, magiczne zdolnosci staly sie wylaczna domena kobiet. Mezczyzna z mojej wizji nie pochodzil z zadnego ludu, ktory znalam, albo o ktorym slyszalam. Ale przeciez znalazlam sie na poludniu, nikt zas nie wiedzial, jakie plemiona czy rasy zamieszkuja te strony. Przypomnialam sobie, ze zolnierze, ktorzy wzieli udzial w odbiciu Gormu, twierdzili, iz wielu kolderskich niewolnikow, zywych trupow, nalezalo do dziwnie wygladajacych, nieznanych ludow i ras. Jak dawno temu miala miejsce tamta ucieczka z labiryntu mgly? Tamta czworka znalazla ludzkie szczatki. Tak samo jak ja. Moze stalo sie to niedawno i wszyscy jeszcze zyja? Ta biedna, wyglodzona kobieta, ktora znalazlam... moze uciekla z tej samej pulapki tylko po to, zeby umrzec na pustkowiu, poniewaz nie umiala znalezc tam pozywienia. Jutro... Jutro sie dowiem! Wdrapie sie na sciane skalna, spojrze i bede wiedziala! ROZDZIAL SZESNASTY Nie moglam dluzej walczyc ze snem. Zsunelam sie glodna i spragniona do jakiegos zaglebienia. Obudzilo mnie wezwanie rownie ostre i naglace jak wolanie na poklad i do zagli podczas sztormu. Ale moje wycienczone i wyglodzone cialo nie zareagowalo tak energicznie jak wtedy, kiedy plynelam na jednym z sulkarskich statkow. Rozejrzalam sie dookola...Zasnelam przy pagorku, z bronia w zasiegu reki, w usianym ludzkimi koscmi miejscu. Teraz stalam otoczona matowa zielonkawa mgla, ktora oszalamiala oczy i rozpraszala mysli. Zachwialam sie lekko: starozytne zlo zaskoczylo mnie we snie, gdy nie moglam sie bronic. Najpierw pomyslalam leniwie, ze to wszystko mi sie sni. Przezycia owego schwytanego przez mgle mlodzienca wywarly na mnie tak wielkie wrazenie, ze uznalam to za senne powtorzenie wspomnien odczytanych z noza znalezionego wsrod szkieletow. Noz! Nie mialam go przy sobie, inna bron tez zniknela. Trzymalam tylko pret, na ktory natknelam sie znacznie wczesniej. Mocno uszczypnelam sie w przedramie. Poczulam to! A wiec nie byl to sen... Ale w jaki sposob tu dotarlam? Moze cos zawladnelo moim cialem we snie? Wytezylam sluch - tak jak zrobil to moj poprzednik - nasluchujac glosow innych wiezniow. Lecz wokol panowala taka cisza, ze przez chwile myslalam, iz ogluchlam. Tamtych czworo ucieklo stad poslugujac sie czarami. Moja wlasna moc byla jak ptasi swiergot w porownaniu z wiedza i mozliwosciami topornika. Nie watpilam tez, ze cos - lub ktos - co mnie tutaj przyciagnelo, wkrotce uderzy z calej sily, by podporzadkowac mnie swojej woli. Moja moc... nie mam topora... Z lekcewazeniem pomachalam metalowa rozdzka. Nastepnie wyjelam zza pazuchy zawieszony na sznurku amulet Gunnory. Natychmiast rozjarzyl sie oslepiajacym blaskiem. Zdjelam go z szyi i zakrecilam nim w powietrzu. Mgla cofnela sie tak jak przed ostrzem czarodziejskiego topora. Juz nie otaczala mnie ciasnym kregiem. Obrocilam sie powoli, nadajac amuletowi ruch wirowy i zielonkawe kleby mgly wycofaly sie jeszcze dalej. Na razie wystarczy. Juz widzialam otoczenie. Zauwazylam w poblizu pagorek i skierowalam sie ku niemu, odpedzajac mgle. Potrzebowalam jednak lepszego przewodnika - chcialam bowiem wspiac sie na szczyt klifu, tak jak to sobie zaplanowalam wczorajszej nocy. Wytezalam sluch, starajac sie wychwycic jakikolwiek dzwiek wskazujacy, iz nie jestem tutaj sama. Mozliwe, ze to gesta, lepka mgla wywolywala tak gleboka cisze. Nie podobalo mi sie uczucie, jakie we mnie budzila - czy bylo to oczekiwanie, az znajde sie w zasiegu tego, co widzialo we mnie zdobycz? Szlam jednak dalej. Znalazlam sie w miejscu, gdzie ludzkie kosci nie pokrywaly twardej gliny. Wreszcie dotarlam do wybranego przez siebie pagorka i wlozylam znow amulet na szyje. Nadal swiecil jaskrawym blaskiem. Ziemia u podnoza wzniesienia byla gola. Wspielam sie na szczyt i znalazlam sie ponad mgla. Sadzac z pozycji slonca na niebie, byl ranek i palace promienie uderzyly mnie jak obuchem. Ujrzalam teraz to, czego szukalam - strzelajacy w niebo klif na prawo ode mnie. Opuscilam pagorek pamietajac polozenie skalistych scian - zawsze zwracalam sie ku nim twarza. Pozniej, z amuletem w reku, wydostalam sie z oslepiajacej mgly i znow ujrzalam te wysoka sciane skalna. Przebylam mniej niz jedna trzecia drogi w gore, gdy dotarlam do tej czesci klifu, ktora zapamietalam z jednej z wczesniejszych wizji. Na pewno byl to koniec polki skalnej, ktora uciekajacy marynarz wydostal sie z zatoki martwych statkow. Zeskoczylam na nia, gdyz zapragnelam wrocic do miejsca, ktore tak gleboko wrylo mi sie w pamiec. Poza tym - tak, bylam pewna, ze jest to ta sama zatoka, ktora zobaczylam w transie jasnowidzenia wtedy, gdy szukalam celu naszej podrozy. Glod i pragnienie dokuczaly mi tak bardzo, ze nogi sie pode mna uginaly z oslabienia. Zmusilam sie jednak, by isc dalej. I chociaz wydawalo mi sie, ze moge jeszcze tylko zrobic jeden jedyny krok, w koncu dowloklam sie do miejsca, skad roztaczal sie widok na zatoke. Widzialam ja w wizji i ogladalam oczami mlodzienca, ktorego noz znalazlam wsrod kosci. Teraz sama mialam ja przed oczami. Z wrazenia po prostu osunelam sie po skalnej scianie i przykucnelam. Wpatrywalam sie z niedowierzaniem na roztaczajacy sie w dole widok. Uwazalam przystan w Varnie za duza. Wiedzialam tez, ze port na Gormie, wykorzystywany przez Estcarp, byl najwiekszy na calej polnocy. Ale ten... Wydawalo sie, ze nie ma konca. Byl pelen statkow i to nie zwyczajnych statkow kolyszacych sie na kotwicy czy czekajacych przy nabrzezu na obiecany ladunek. W kazdym razie nawet z gory nie moglam dojrzec jego przeciwleglego kranca na zachodzie. Wiekszosc tej flotylli znajdowala sie na brzegu, jakby zalogi celowo ja tam skierowaly. Byly wsrod statkow i takie, z ktorych pozostaly tylko zniszczone przez czas szczatki. Na nich bowiem, wtlaczajac je w szary piasek, tkwily inne statki, ktore pozniej tu przybyly. Maszty runely, a zbutwiale i przegnile poklady pod nieostroznym krokiem przemienialy sie w pulapki. Nie wszystkie byly zaglowcami. Dostrzeglam wieksze od nich jednostki - jedna nawet ogromna - przypominajace nieco statek, ktory kapitan Harwic przyholowal na Gorm. Pomyslalam, ze musialy sie tu przedostac przez Brame w czasie i przestrzeni. Nie ujrzalam zadnego ptaka, jak zwykle w tych niesamowitych poludniowych krainach. I na pewno nie znalazlabym zadnej zywej istoty na pokladach, bez wzgledu na to, jak krzepko i zdrowo wygladaly kadluby. Odwrocilam glowe, zeby juz nie patrzec na to cmentarzysko i spojrzalam w glab ladu. Wspomnienie z pierwszej wizji podpowiadalo mi, ze zatoka martwych korabiow wcale nie jest najwazniejsza. Niedaleko od mojej skalnej polki dostrzeglam wykute w klifie szerokie schody, tak szerokie jakby cale armie mialy sie po nich wspinac ku gorze. Tak je zobaczyl mlodzian, ktorego przezycia odczytalam; stopnie byly wydeptane przez setki stop wedrujacych nimi od niepamietnych czasow. Popatrzylam na nie i zdalam sobie sprawe, ze wrecz powinnam, musze wejsc na te schody, zrobic to samo, co tylu moich poprzednikow. Wyczuwalam jednak emanacje kryjacego sie w gorze zla. Mozliwe, ze na szczycie klifu lezala jakas wielka kupa smieci i nieczystosci, gdyz buchal stamtad mdlacy smrod. Tymczasem wciaz toczylam wewnetrzna walke. Zeskoczylam na plaze, na ktorej roztrzaskalo sie tyle statkow. Musiala przyciagnac je Moc - wielka Moc, ktorej nie mogly sie oprzec nawet martwe wytwory ludzkich rak. Poczulam pod odretwialymi stopami piasek i cos przebilo otoczke oszolomienia, jaka wytworzyla sie wokol mnie. Odwrocilam sie tak energicznie, ze stracilam rownowage i potknelam sie o sprochniale i zmurszale deski, lamiac je do reszty ciezarem swego ciala. -Destree! To bylo wezwanie pani Jaelithe. Usunelam myslowe zapory, ktorymi oslanialam sie w tym pelnym nieznanych niebezpieczenstw miejscu. -Stoj! - odebralam jej rozkaz. - Idziemy do ciebie. Probowalam dostrzec pomiedzy wrakami, czy nasz statek wplynal do tej straszliwej zatoki, ale nie zauwazylam zadnego ruchu na jej skraju. Stalam sie dla moich towarzyszy przewodnikiem, szybko wiec zbudowalam w mysli obraz miejsca, w ktorych przebywalam. Nie przybywali z zapchanej wrakami zatoki. Kazde kolejne dotkniecie umyslu pani Jaelithe stawalo sie coraz silniejsze i wyrazniejsze. Wreszcie bez trudu odnalazlam punkt, z ktorego nadawala - na tej samej plazy, tylko nieco dalej na zachod. Sadzac po zmianach zachodzacych w myslowej lacznosci, zblizali sie szybko. Mowie "zblizali", poniewaz zdawalam sobie sprawe, iz pani Jaelithe nie byla sama. Miala towarzyszy, ktorzy przekazywali jej swoja moc, by mogla siegnac dalej i predzej, odnalezc to, czego szukali. Przyszlo mi do glowy ponure przypuszczenie, ze w ten sposob wszyscy razem wystawiamy sie na ataki zla. Pani Jaelithe zareagowala natychmiast. -Tak! Wiecej nie! - Watla nitka wiezi miedzy nami zniknela w jednej chwili. Pozostalam tam, gdzie bylam, spogladajac na zachod i czekajac. Nagle... zobaczylam Wodza! Zeskoczyl z pokladu jakiegos wyciagnietego na brzeg statku i przybiegl do mnie, zatrzymujac sie tylko na moment u podnoza wykutych w klifie schodow. Zjezyl sie caly i zasyczal, smagajac boki ogonem. Siedzialam na piasku, zbyt oslabiona, zeby wstac. Jednym susem znalazl sie przy mnie i glosno mruczac jal ocierac sie glowa o moja piers, na ktorej spoczywal amulet Gunnory. Podrapalam go za uszami i juz samo dotkniecie jego futerka oslabilo wplyw obcej woli, nakazujacej mi wejsc na straszne schody. Reszta nie pozostala w tyle. Pani Jaelithe, pan Simon, Kemoc i Orsya, oraz, ku mojemu zdumieniu, takze dwoch Sokolnikow i kapitan Sigmun. Ten ostatni szedl prawie bokiem, tak oszolomil go widok tych wszystkich statkow. Potrzasnal glowa i przetarl oczy, jakby myslal, ze ma do czynienia z halucynacja czy omamem. Tak byl pograzony w tym transie, ze cofnal sie w glab plazy, chcac objac wzrokiem jak najwiecej i znalazl sie niebezpiecznie blisko skalnych stopni. -Nie, kapitanie! Z daleka od tych schodow! - zawolalam. Odwrocil sie, spojrzal mi w oczy, a potem obejrzal sie. Zmarszczyl czolo i zaraz oddalil sie od tej smiertelnie groznej drogi. Nowo przybyli mieli ze soba prowiant i ofiarowali mi czesc suszonej ryby i slodkiej wody. Na pewno nie byla to uczta, ale wydalo mi sie, ze jeszcze nigdy nie jadlam nic smaczniejszego. Zaspokoiwszy pierwszy glod, zaczelam zdawac relacje o wszystkim, co mi sie przytrafilo, odkad wyplynelam na morze. Wiedzialam, ze przynajmniej pani Jaelithe mogla sprawdzac moje slowa czytajac w moich myslach i w ten sposob zaswiadczyc, iz mowie prawde. Najbardziej zainteresowala ja ta czesc mojej historii, ktora dotyczyla wizji wywolanej przez noz mlodego marynarza. A gdy wspomnialam o nowym zastosowaniu mojego amuletu, ktory pokazal mi twarz jakiejs wladczyni Mocy, zapisala to sobie w pamieci. Wszyscy w napieciu wysluchali relacji o przygodach samotnego zeglarza, ktory uniknal losu swoich towarzyszy. Kiedy zas mowilam o przybyciu wladcy Mocy i o jego toporze, skupili na mnie cala uwage nawet tak zazwyczaj opanowani Sokolnicy. To jeden z nich jako pierwszy zadal mi pytanie, gdy skonczylam opowiadac: -Co sie stalo z wiezniami tamtej mgly? -Umarli? - podpowiedzial drugi Sokolnik. - Znalazlas przeciez jego noz wsrod kosci. -Upadek owego marynarza przerwal wizje - odpowiedzialam - rownie dobrze mogl go upuscic. - Ale czy nie chcialby odzyskac tego noza? - zapytala jakas czastka mojego umyslu. Przypomnij sobie bron, ktora sama zabralas z tego miejsca smierci. Moze podowczas nie bylo jej az tak duzo, lecz cos na pewno by znalazl. A jezeli po prostu zostawil ten noz i wybral sobie lepsza bron? Zaczelam rozumiec, iz stary przesad gloszacy, ze biorac nalezaca do umarlego bron, zabiera sie rowniez czastke jej wlasciciela, przynajmniej w pewnej mierze byl prawdziwy. Opowiedzialam szczegolowo moja historie, ale kiedy przeszlam do jasnowidzenia, moja opowiesc sie zmienila - przeciez stalam sie wtedy tamtym zeglarzem i prawie nie zdawalam sobie z tego sprawy. Jaki byl jego los po tym, jak wiez miedzy nami sie zerwala? Jezeli tamta niedobrana czworka przezyla, czego w koncu zaznali? Umarli z glodu na tamtym pustkowiu, ktore ja przebylam? Mialam nadzieje, ze pomogl im czarodziej z toporem. Sluchajac mojej relacji pani Jaelithe usiadla naprzeciw schodow, po ktorych kroczyli wiezniowie nieznanej sily. Wyczytalam napiecie w jej pozie. Jej oczy patrzyly, lecz nie widzialy, a to swiadczylo, ze poslugiwala sie wewnetrznym wzrokiem. Pan Simon polozyl jej reke na ramieniu i zrozumialam, iz wspiera ja swoja moca. Wyczulam nawet przeplyw energii miedzy nimi. Siegnelam za pazuche i wyjelam spod zniszczonej, brudnej koszuli dar Pani Ksiezyca. Spoczal w mojej dloni, doskonale do niej dopasowany. Nie wydobywal sie z niego oslepiajacy snop swiatla, ktory otworzyl mi droge w lepkiej mgle, tylko saczyla sie lagodna niebieska poswiata. Kemoc siedzial ze skrzyzowanymi nogami, Orsya zas oparla sie o jego ramie. Wyciagnal przed siebie okaleczona prawa reke, wskazujacy palec zwrocil ku skalnym stopniom. Rowniez na jego twarzy malowalo sie skupienie. Kapitan Sigmun i obaj Sokolnicy odsuneli sie nieco na bok. Dobrze wiedzialam, ze Sulkarczycy nie ufaja Mocy, a Sokolnicy twierdza, iz nie maja zadnych nadnaturalnych cech procz dozywotniej wiezi laczacej ich z ich ptakami. Ale z Wodzem bylo inaczej. Polozyl lape na moim nadgarstku, naciskajac z calej sily, az obnizyl mi dlonie o cal czy dwa. Potem oparl glowe w tym samym miejscu, w ktorym spoczela jego lapa. Szeroko otwarte, swiecace oczy utkwil w amulecie. Wyczulam narastajaca i koncentrujaca sie jakas sile. Najpierw dzialo sie to powoli, pozniej nabralo rozpedu, jakby ktos przywiazal line do unoszacej sie na wodzie deski i pociagnal energicznie. Cos lezalo spokojnie - poniewaz... bylo najedzone. Teraz drgnelo lekko, gdyz podczas drzemki odebralo slaby sygnal ostrzegawczy. Zdalo sobie sprawe, ze powinno sie obudzic. Nie moglam jednak uchwycic zadnego wyraznego obrazu. Nie sadze tez, by udalo sie to komus z nas, bo z pewnoscia w tejze samej chwili przekazalby obraz pozostalym. Nie, nie "zobaczylam" czarodzieja ani czarownicy, ani nawet zadnego z potworow, ktore nas wczesniej zaatakowaly. To zrodlo Mocy wydawalo sie dziwnie puste - jakby nie zylo - brakowalo w nim iskry zycia, ktorej uzycza magicznej energii jej wladca. Lecz mimo to, na swoj sposob, obcy mi i niepojety - zylo. Sprobowalam dosiegnac go z pomoca dalekowidzenia. Zawislam nad prostopadloscianem nieprzeniknionych ciemnosci. Mozliwe, ze utracil on wszystko, co zapewnialo mu zycie i barwy - i pozostala tylko pustka. Ale we wnetrzu tego namacalnego, materialnego mroku krylo sie cos, co wyczulo... Wyczulo? Jak cos, co nie zylo, moze czuc? Moc, tak. To bylo naczynie, prawie calkowicie wypelnione Moca. Do niedawna bylo puste i musialo ciezko sie natrudzic, zeby uzyskac to, co umozliwi mu dalsza sluzbe... Jaka sluzbe? Komu? A pozniej, jak Wodz atakujacy pazurami przeciwnika, zanim ten zorientowal sie, ze zostal zdemaskowany, tak to, co probowalismy podejrzec, dowiedzialo sie o naszej obecnosci! Nagle amulet w mojej dloni nie tylko sie rozjarzyl, ale i rozgrzal. Jezeli mial to byc kontratak majacy zmusic mnie do upuszczenia daru Gunnory, nie powiodl sie. Wiedzialam z doswiadczenia, ze amulet moze ulegac roznym przemianom, mocno wiec zacisnelam palce i trzymalam go nawet wtedy, kiedy stal sie goracy jak rozzarzony wegiel. Pani Jaelithe skrzywila sie i podniosla rece. Poruszala palcami, jakby tkala niewidzialna materie z powietrza. Orsya wyciagnela przed siebie dlonie, rozciagajac miedzy nimi dwa sznurki z wodorostow z nanizanymi na nie muszelkami. Wymachiwala tymi sznurkami, po kolei obnizajac i unoszac rece. Kemoc zas nie wykonal zadnego obronnego czy agresywnego gestu, twarz jednak mial kamienna, bez wyrazu. Katem oka dostrzeglam jakis ruch. Obaj Sokolnicy i kapitan Sigmun ruszyli w strone gigantycznych schodow. Ich oblicza stezaly jak maski, a spojrzenia znieruchomialy. Podnioslam sie z trudem i rzucilam sie naprzod. Sciskajaca amulet reka uderzylam w okryte kolczuga plecy Sigmuna, az rozbolaly mnie palce. Od tego punktu rozlala sie niewielka fala blekitnego swiatla. Sulkarczyk krzyknal unoszac do gory ramiona, a potem runal twarza na piasek i legl nieruchomo. Z Sokolnikami bylo zupelnie inaczej. Ich wlasne ptaki zwrocily sie przeciw nim, bijac skrzydlami po twarzach i krzyczac przerazliwie. Krew poplynela ze skaleczonego policzka jednego z nich. Obaj osuneli sie na piasek. Sokoly krazyly nad nimi, nie przestajac skwirzyc. Moj amulet poruszyl sie w dloni, probujac sie odwrocic, jakby chcial wysunac sie spomiedzy palcow. Spojrzalam na niego. Wyryte w nim dobrze znane symbole zamazaly sie i pojawila sie czaszka, powoli pokrywajaca sie cialem. Nadal jednak bardziej przypominala oblicze trupa niz pieknej kobiety, ktora przedtem widzialam. Oczodoly zarzyly sie krwawym blaskiem, a usmiech nie wykrzywial bezwargich ust. Pani Jaelithe odwrocila sie ku mnie. Jej rece znieruchomialy w powietrzu. Domyslalam sie jej zamiarow, lecz to ja musialam stoczyc te bitwe. Znalam tylko jeden sposob walki. Spojrzalam na trupie oblicze i poczelam przywolywac w mysli symbol Gunnory, opleciony pedami winorosli snop zboza - obietnice plodnosci, ktora tylko ona mogla zapewnic. Ta tutaj wladczyni Mocy byla smiercia - Gunnora zas zyciem! Nagle ogarnal mnie lek. Mowiono, ze splodzil mnie sluga Ciemnosci, ze bylam zlem, sluzka smierci. Ale gdyby tak sie rzeczy mialy, nigdy nie zdolalabym wejsc nawet na zewnetrzny dziedziniec Domu Gunnory. Jesli to, co spogladalo na mnie z powierzchni amuletu, sluzylo Zlu i uwazalo, ze latwo podporzadkuje mnie swojej woli - mylilo sie! Zboze i winorosl. Wysokie zboze uginajace sie pod ciezarem klosow na polu w porze zniw. Pomagalam zac takie zboze, wiazac je w snopy, czulam ich brzemie. Winorosl o okraglych, ciemnoczerwonych gronach. Kiedy rozgryzlo sie takie grono, tryskal sok, a jego smak wynagradzal najciezszy trud, rozweselal serce, ktorym witalo sie przyjaciol i zmeczonych wedrowcow. To bylo zycie w calym swym rozkwicie - zycie, a nie smierc. Pragnelam zobaczyc to wszystko, snop zboza i winorosl, ziarno i winne grona. Istota, ktora probowala to przede mna ukryc, nie jest potezniejsza od Gunnory, nie, nigdy nie uznam jej przewagi. Zycie - nie smierc. Nie mialam juz ciala, opuscilam swiat materii - esencja tego, co bylo mna, zmierzyla sie ze zlem upostaciowanym w trupiej czaszce. Czaszka rozwarla szczeki i zawyla. Slyszalam brzmiaca w tym wyciu grozbe. Czulam, jak wrog atakuje moja wole, starajac sie mnie zlamac. Bolalo mnie nie tylko cialo, bol przenikal takze moja dusze. Wiedzialam, ze grozi mi smierc. Mimo to nie uleglam. Ziarno i winne grono, ziarno i inne grono... Czaszka stawala sie miejscami przezroczysta i widzialam to, co pragnelam zobaczyc. I znowu zmetniala, zaslaniajac symbol zycia. Znowu zaatakowala. Bylam bliska utraty sil, lecz sie nie poddawalam. Wreszcie zarowno czaszka, jak i to, czego szukalam, zniknelo! Oslepil mnie jaskrawy blask. Znajdowalam sie wewnatrz huczacego ognia. Nie moglam sie przed nim bronic - i nie potrzebowalam. Ten ogien wypalil caly bol, ktory mna targal. To, co pozostalo, bylo silne, utalentowane - i pelne Mocy! Znow zamrugalam oczami. Zdalam sobie teraz sprawe, ze sama o tym nie wiedzac podeszlam do wykutych w klifie schodow i zatrzymalam sie u ich podnoza. To, co trzymalam w rekach, nie bylo juz kamieniem znalezionym w swiatyni Gunnory. Zamienilo sie w zlocisty dysk, po ktorym migotliwie przesuwaly sie ciemnoczerwone plamki - dysk zlocisty jak zboze, czerwony jak winne grona. Ja tez sie zmienilam. Czulam to. Ale jak i dlaczego - nie moglabym jeszcze powiedziec. Wiedzialam tylko, ze weszlam na zupelnie inna droge, prawie nieznana w naszej epoce, i ze bede kroczyc nia z radoscia, gdyz jest to moim obowiazkiem. Nie oddalilam sie od skalnych stopni, lecz odwrocilam sie ku moim towarzyszom. Sokolnicy i Sigmun przyszli juz jakby do siebie i siedli na piasku. Lecz tamtych czworo stanelo szeregiem naprzeciw mnie. Spojrzalam na pania Jaelithe i na Orsye i wyciagnelam do nich rece. -Siostry, jest cos, co musimy zrobic. Obie podeszly do mnie i ujely moje dlonie. Pan Simon poruszyl sie lekko, jakby chcial powstrzymac swoja malzonke, i Kemoc polozyl mu reke na ramieniu. Obaj byli na swoj sposob potezni i mieszkancy Estcarpu i Escore slusznie darzyli ich wszystkich honorami. Ale w koncu dowiedzialam sie, ze to wszystko dotyczy wylacznie kobiet. Odparlismy pierwszy atak wladczyni Mocy o trupim obliczu. Lecz ta istota nigdy jeszcze nie zostala pokonana i nie zamierzala teraz rezygnowac z walki. We trzy zaczelysmy piac sie po schodach. Wyczuwalam, ze zla moc probuje nas otoczyc, pochlonac, najpierw umysl, a potem cialo. Ci, ktorych usmiercila w ten sposob przez te wszystkie wieki, nie byli tacy jak my. Czarownik z toporem moglby nauczyc ja ostroznosci, lecz jej inteligencja byla ograniczona. Ta sluzka Zla nie zyla, nie umiala zmienic swojego sposobu myslenia, potrafila tylko atakowac tych, ktorzy nie mieli magicznych zdolnosci. Jej ataki nasilaly sie tym bardziej im wyzej wchodzilysmy. Jezeli to cos moglo zywic obawe, mysle, ze zywilo ja teraz. Nie zachowywalysmy sie zgodnie z ustalona procedura, procedura Ciemnosci. Wspinalysmy sie do gory, stopien za stopniem. Wreszcie stanelysmy na szczycie schodow, wysoko ponad cmentarzyskiem statkow pochodzacych z roznych epok i z roznych swiatow. Przed nami wznosila sie pozbawiona okien i drzwi budowla z namacalnego mroku, tak glebokiego, ze zdawal sie przyciagac swiatlo i wchlaniac je. Mozliwe, iz w owej chwili sluzka Zla przestraszyla sie tak bardzo, ze w koncu zaczela sie bronic. Z glosnym wrzaskiem nadlecialy i rzucily sie na nas dobrze nam znane skrzydlate poczwary. Nadlecialy i nagle zawrocily. Trzymajac sie od nas z daleka, wrzaskiem dawaly upust swej nienawisci. Wielki wisior na mojej szyi rozjarzyl sie jeszcze silniej. Ostrzegal mnie. Bylysmy juz blisko, ale nie mialysmy pojecia, jak tam wejsc. Najpierw wynurzyly sie z niego cienie, ktore rozpoczely dziwny taniec, to mknac do przodu, to cofajac sie i przeplatajac. Pozniej zablysly czerwone oczy i zniknely. W koncu zmaterializowaly sie pazurzyste lapy, lecz i one rozplynely sie w nicosc. -Aj! - To budzace echa wolanie poplynelo jakby z samego powietrza. ROZDZIAL SIEDEMNASTY Czarownik przybyl ze wschodu, spoza zwroconej ku ladowi sciany czarnego szescianu. Szedl powoli, garbiac sie lekko. Kulil sie, jakby musial stawic czolo zimowej zawierusze. Trzymal oburacz ten sam topor, ktory widzialam w transie, i wymachiwal nim powoli tam i z powrotem. Wprawdzie tutaj nie bylo mgly, ale topornik zachowywal sie tak, jakby wyrabywal sobie droge przez zapore, ktora moze tylko on dostrzegal.Niewiele sie zmienil, odkad widzialam go oczami mlodzienca, ktorego uratowal. Na pewno sie nie postarzal i mial energiczne ruchy mezczyzny w srednim wieku. Idac ku nam spiewal jakas piesn w nieznanym jezyku, brzmiaca dziwnie w moich uszach. Zorientowalam sie jednak, czemu miala sluzyc - te niezrozumiale dla nas slowa ukladaly sie w rytm, ktory wzmacnial zabezpieczenia czarodzieja przeciwko silom Ciemnosci w jej gniezdzie. Orsya dolaczyla do niego. Na poczatku jej spiew przypominal szum rzeki, ktora wlasnie napotkala na swej drodze zapore ze skal na poly przegradzajaca jej koryto, a pozniej plusk deszczu podczas burzy. Nie zagluszyl jednak piesni topornika, lecz stal sie jej czescia, wypelniajac puste miejsca, czyniac ja kompletna. Oczami wyobrazni zobaczylam pewien obraz. Ta kraina wcale nie byla jalowa i bezplodna, gdyz gleboko w jej wnetrzu krylo sie ziarno, ktore wyda plony, gdy tylko stanie sie to mozliwe. Zdalam sobie sprawe, ze nuce piesn, ktora spiewa sie podczas siewu. Rece pani Jaelithe poruszaly sie, przekladajac na jej wlasna forme Mocy cala energie, ktora przywolal nasz spiew. Spiewalismy coraz glosniej, niewidzialna sila gromadzila sie, narastala, az wreszcie malzonka Simona Tregartha wyciagnela reke w strone czarnego szescianu, jakby wskazujac kierunek. Lecz to, co sie tutaj znajdowalo, obudzilo sie. Nie wpadlo jednak w gniew: nie moglam wyczuc zadnych emocji! Zamiast tego posluzylo sie glodem jak bronia i wszczelo nieharmonijny lament. Natychmiast zamilklismy, gdyz przeciwnik moglby opanowac i zwrocic przeciw nam sile, ktora tutaj zgromadzilismy. Wyczulam nacisk jego woli. Postepowal tak jak sluga Ciemnosci krazacy wokol obozowego ogniska, czekajacy, kiedy bedzie mogl zapolowac na grzejacego sie przy nim czlowieka, gdy ten sie oddali od zbawczych plomieni. Stalismy w milczeniu. Wprawdzie nigdy dotad nie stoczylam takiej walki jak ta, ale nie watpilam, ze ponowny atak bylby najlepszym sposobem na otwarcie drzwi w czarnym szescianie. -Przeciwnik nie chcial naszych cial, lecz energii zyciowej. To wlasnie nia sie zywil i ja mial przyciagac. Niedawno spozyl posilek, ale nie zaspokoil glodu, gdyz nigdy nie mial dosc. Jezeli w przeszlosci wchlonal w ten sposob sily witalne zalog wszystkich statkow, ktore przyciagnal do zatoki, to ucztowal suto i pragnal znow tak biesiadowac. Nie byl jednak zywa istota wedlug znanych nam kryteriow. Ochryply skrzek przerwal gleboka cisze. Latajace poczwary otoczyly kregiem wielki szescian, choc zadna nie usiadla na jego szczycie. Nie zaatakowaly nas ponownie. Czy przybyly przyjrzec sie czynom swojego pana? I kto nim byl? Rownie dobrze moglabym wypowiedziec na glos to pytanie. Na zwroconym ku nam boku szescianu pojawil sie swietlny krag, szary jak kosc, ktora lezala w jakims mrocznym zakamarku od niepamietnych czasow. I tak wlasnie bylo. Szare swiatlo przeksztalcilo sie w stojace pionowo kosci, ktore zawirowaly, zakrazyly i utworzyly zwienczony czaszka szkielet. Te czaszke znalam, choc z pozoru wszystkie czaszki sa do siebie podobne. To ona osmielila sie posluzyc darem Gunnory, zeby wryc mi sie w pamiec. Bardzo powoli, jakby wymagalo to ogromnego wysilku, kosci poczely okrywac sie cialem. Cialo to bylo tak wychudzone jak u kobiety, ktora umarla z glodu nad brzegiem strumienia. Mysle, ze nieznana sila usilowala przybrac bardziej namacalna, milsza dla oka postac. Musiala czerpac energie zgromadzona w czarnym zbiorniku. Zmiany postepowaly zrywami. Wreszcie osiagnela swoj cel. Jej glowa byla teraz glowa kobiety. Splywaly z niej dlugie wlosy, ktore jednak nie opadaly na wychudle cialo, ale przylgnely z tylu do powierzchni szescianu. Dostrzeglam w jej twarzy cien urody, lecz to oblicze ponad szkieletowatym cialem budzilo tylko obrzydzenie i strach, a nie podziw i zdumienie. Pozniej nasza przeciwniczka nagle zaprzestala tych uporczywych wysilkow. Kosci i okrywajaca je cienka szara powloka zniknely, jakby ktos starl je jednym ruchem reki. Pozostala jedynie glowa. Stala sie tak mloda i piekna, ze niewiele smiertelnych kobiet mogloby dorownac jej uroda, chociaz sluzyla Ciemnosci. Usmiechnela sie i oblizala pelne czerwone wargi. Zwrocila spojrzenie nie na nas, ale na topornika. Mysle, iz zrobila to dlatego, ze byl mezczyzna, a w przeszlosci niejeden raz upolowala podobna zdobycz. Lecz jego twarz znieruchomiala jak maska i przypominala stare posagi, ktore widzialam w Arvonie. Zaspiewala. Wprawdzie jej piesn wydawala sie slodka jak dojrzala jagoda, ale taka jagoda, ktora zbyt dlugo wisiala na krzaku; kryl sie w niej zalazek rozkladu. Nie tylko jej lico mialo w sobie cos obrzydliwego, lecz w dodatku otoczyl nas taki sam smrod, jaki bil od zatoki martwych statkow. Byl to duszny odor pola bitwy, ktora stoczono dziesiec dni wczesniej, w samym srodku lata. Nie wiem, czy to, co zobaczylam, nie bylo halucynacja, ale czarny szescian wzdrygnal sie jak zywa istota, zeby rzucic z siebie ten ohydny smrod. Topornik stal nieruchomo jak skala i nie ulegl jej czarowi. Pozniej niesamowita budowla doslownie napeczniala, wysuwajac dluga macke, ktora skierowala sie ku jego nogom. Poruszylam sie i klejnot Gunnory zaplonal jasniej w mojej dloni. Lecz czarodziej zadal celny cios swoim toporem. Wijaca sie konczyna spadla na ziemie i po chwili zniknela. Twarz na powierzchni szescianu przestala sie usmiechac. Wypowiadala niezrozumiale slowa, a kazde z nich tryskalo z jej wykrzywionych ust niczym ognista plwocina. Tam, gdzie spadly na skale, strzelaly w gore smuzki dymu. Miotala nia wscieklosc, tak namacalna, ze doslownie wisiala w powietrzu. Latajace monstra wrzasnely jednoczesnie, uniosly sie w gore i odlecialy od czarnego szescianu. Nie sadzilam jednak, by ostatecznie opuscily pole bitwy. Wscieklosc narastala. Towarzyszylo jej jeszcze cos... Jakies dzialanie, ktorego nie moglam zrozumiec, choc czulam, ze jest smiertelnie niebezpieczne i skierowane nie przeciw nam, lecz przeciw pieciu mezczyznom pozostawionym u stop schodow. Slonce pociemnialo, a raczej przeslonily je olowiane chmury. Widzialam linie energii ukosnie unoszace sie z gornych czterech rogow szescianu, siegajace chmur i ukrytych w nich sil natury. Mrok zapadl tak nagle, jakby noc zatrzasnela nad swiatem wieko skrzyni. Ale ciemnosci nie byly calkowite, gdyz kazda z nas otoczyla aura ostrego, oslepiajacego swiatla. Nie dotarla do naszych cial, mimo ze wlasnie to usilowala zrobic: zniszczyc ciala, a nas same pochlonac! Glowa na scianie szescianu wyciagnela sie ku nam jeszcze bardziej, jej usta rozchylily, ukazujac drobne, spiczaste zeby. Pomyslalam o zwierzolakach, ktore zawsze mialy w sobie cos zwierzecego, nawet w ludzkiej postaci. Stwor, ktory nas atakowal, byl do nich podobny. A moze ta kobieta byla wiezniem niesamowitego szescianu, choc uwazala, ze wlada jego moca i zna jego tajemnice? Ta widzialna fala energii wprawdzie nie zdolala nas uwiezic, lecz niebo rozwarlo sie nad nami i lunela gwaltowna ulewa. Wydalo sie nam, iz stoimy pod wielka fontanna. Ale deszcz ani nie zgasil, ani nie unieszkodliwil groznego swiatla, ktore bez trudu przebilo wodna zaslone i dalej nas atakowalo. Wyciagnelam przed siebie rece, odslaniajac amulet Gunnory. Pani Jaelithe ujela mnie za jedna reke, Orsya za druga. Tak polaczone, stawilysmy czolo atakom wody i swiatla. Topornik cofnal sie i oparl plecami o skale. Nie otaczalo go jaskrawe, palace swiatlo jak nas trzy, ale czerwony ogien, ktorego jezyki giely sie we wszystkie strony i ktorych burza nie zdolala ugasic. Poruszal wargami. Moze znow spiewal, ale szum ulewy zagluszyla jego slowa. Slyszalam, ze miejsca, w ktorych znajdowaly sie Bramy, byly oznaczone zwietrzalymi glazami. Jezeli ten czarny blok kontrolowal ktoras, to mielismy do czynienia z czyms zupelnie innym. Mozliwe, ze morska Brama musiala roznic sie od ladowych. Nie zdazylam pomyslec nic wiecej, kiedy otaczajace nas palace swiatlo zaczelo pulsowac, jakby zasilajaca je energia slabla. Nadal wyczuwalam wscieklosc naszej przeciwniczki, moze jeszcze bardziej zajadla niz dotychczas, poniewaz dolaczylo sie do niej rozczarowanie. Tak dlugo byla niepokonana, nikt nie kwestionowal jej wladzy nad tym miejscem i nigdy nie musiala walczyc z inna moca. Nawet teraz nie mogla uwierzyc, ze umielismy przeciwstawic sie jej woli. Blask mojego klejnotu rozlal sie na zewnatrz i otoczyl cala nasza trojke. Potem zaczal wirowac. Z kazdym obrotem rozprzestrzenial sie coraz bardziej, az w koncu opasal rowniez czarownika i jego czerwone plomienie. Otoczywszy nas tuz nad ziemia, jal rosnac w miejscu znajdujacym sie dokladnie naprzeciwko mnie, przybierajac ksztalt wskazujacego na cos palca. Palec ten jednak zniknal, zanim dotarl na wysokosc kobiecej twarzy na szescianie. Deszcz przestal padac, chmury rozeszly sie i chylace sie ku zachodowi slonce oswietlilo niebo. Tylko kaluze w zaglebieniach swiadczyly, ze wszystko to rzeczywiscie sie zdarzylo. Spoczywajacy na mojej piersi klejnot bezglosnie przywolal wyslane przez siebie swiatlo. Pierwszy poruszyl sie topornik. Stanal naprzeciw miejsca, w ktorym uksztaltowala sie kobieca twarz. Zamachnal sie i zadal toporem potezny cios, ktory, jak sadze, moglby roztrzaskac nawet stal. Magicznej broni nic sie nie stalo, ale odskoczyla z taka sila, ze jej wlasciciel omal nie stracil rownowagi. Energicznie potarl ramie, ktore zwislo bezwladnie, chociaz palce nadal sciskaly topor. Steknal, lecz nie zdazyl wydac zadnego innego dzwieku, gdyz latajace poczwary wrocily i tym razem rzucily sie na nas. Mozliwe, iz nasza Moc oslabla po odparciu atakow wladczyni tego miejsca, gdyz nic ich nie odpedzilo. Z calej sily zamachnelam sie metalowym pretem, a stojacy przede mna czarownik posluzyl sie swoim toporem, odrabujac skrzydla i nogi tak zrecznie, iz nabralam pewnosci, ze juz walczyl z tymi monstrami i dobrze opanowal te sztuke. Pani Jaelithe trzymala w reku miecz, Orsya zas bronila sie wymachujac swoim sznurkiem z wodorostow i muszelek. W ogniu walki dobiegly nas dwa okrzyki bojowe. Wkrotce pan Simon i Kemoc przylaczyli sie do nas i razem przegnalismy Teffany. Nikt nie zostal ranny. Mielismy wielkie szczescie, chyba ze z wlasnej woli pomagala nam Moc. Nie wiedzialam, co zrobimy, gdy zapadnie noc. Nie chcialam opuscic zdobytej pozycji przy czarnym szescianie, gdyz dobrze wiedzialam, ze jedna wygrana bitwa to nie zwyciestwo na wojnie. Nasza przeciwniczka nie nalezala do tych, ktorzy sie poddaja, lecz do tych, ktorzy angazuja sie bez reszty i do samego konca. Pani Jaelithe zgadzala sie ze mna. -Mrok moze wzmocnic sily Ciemnosci, tak jak swiatlo wzmacnia nasze moce. Dlatego musimy stac na warcie tej nocy - oswiadczyla i zwrocila sie bezposrednio do topornika: - Bracie-w-Mocy, co z toba? - Albowiem wciaz pocieral swe prawe ramie, chociaz jeszcze przed chwila dzielnie walczyl z atakujacymi nas potworami, a ich cuchnaca ciemna posoka splamila ostrze jego topora. -Siostro Blyskawicy! - Mial niski, gardlowy glos i mowil jezykiem kupcow z wyraznym akcentem, ale moglismy go zrozumiec. - Jaka moc zaatakowala nas w tym miejscu? Potrzasnela przeczaco glowa. -Nie umiem ci tego powiedziec, o madry, gdyz jej wladczyni nie kroczy ta sama sciezka co ja, lecz calkiem inna, podlegla Wiecznej Nocy droga. -I mnie tak sie wydaje, siostro. Nie mamy tu do czynienia ani z kobieca, ani z meska magia - chociaz widzielismy lico tej, ktora przywoluje burze jak pasterka owce. Pochlania je i jest wtedy dosc silna, zeby wstrzasac ziemia i wydobywac ogien z morza. Czasami ma obfity polow: statki przyplywaja na jej wezwanie i zabiera dla siebie ich zalogi, zeby znowu zaspokoic glod... -To jest Laqit! - To wlasnie imie przyszlo mi do glowy i zrozumialam, ze mam racje. Tak, to byl ostatni ze straznikow, o ktorych mowia sulkarskie legendy, dziwny potwor na koncu swiata. Wszyscy spojrzeli na mnie, ale to pani Jaelithe pierwsza zabrala glos: -Niech wiec bedzie to Laqit. Lecz jest ktos znacznie od niej potezniejszy, ktos, kto ja tutaj umiescil. - Spojrzala na pusty teraz bok szescianu. Slonce juz zaszlo, pozostawiajac tylko rozpostarta na niebie kolorowa zorze, a cienie sie wydluzyly. -Czy ciemnosc karmi rowniez i te Laqit? - To pan Simon wypowiedzial glosno moja wlasna mysl. Topornik mial gotowa odpowiedz: -Nie, ale moze ona wtedy obserwowac, czekac i ukladac plany. Jednakze nie pozywila sie tak, jak zamierzala, i dlatego musimy zachowac czujnosc i przez caly czas miec sie na bacznosci. -Ona nie jest zywa, a mowisz, jakby byla... - zaczelam. -Ona nie ma nic wspolnego z zyciem, jakie znamy! - odrzekla szybko pani Jaelithe. - Co chcesz zrobic? - dodala pospiesznie widzac mijajacego nas Syna. Kemoc schowal miecz do pochwy i uniosl na wysokosc ramienia wyciagniete dlonie. Oparl je na powierzchni czarnego szescianu, zanim ktokolwiek zdazyl sie poruszyc. Pochylil lekko glowe i ja, ktora chcac go powstrzymac zblizylam sie do niego, spostrzeglam, ze zamknal oczy, a jego twarz wyraza glebokie skupienie. Nie znajac jego zamiarow, zawahalam sie i go nie odciagnelam. Pozstali podzielali moja niepewnosc. Podeszlismy tak blisko, ze moglismy chwycic go za ramiona i odprowadzic na bezpieczna odleglosc. Na twarzach moich towarzyszy zobaczylam niechec, lek i zdecydowanie mysliwego, ktory sciga zdobycz mimo niewielkich szans powodzenia. Nagle Kemoc steknal i jego rece opadly bezwladnie. Potem zachwial sie i bylby upadl, gdyby pan Simon i topornik nie podtrzymali go i nie odciagneli od szescianu. Oddychal szybko, jakby brakowalo mu powietrza. Wreszcie otworzyl oczy. -Oni nadal tam sa... ci, ktorych niedawno pojmala. Probowalem ich przywolac, lecz sa tak przerazeni, ze nic nie slysza. Gdybysmy mogli rozbic to wiezienie i dotrzec do nich, ta, co wysysa ich sily, powaznie by ucierpiala. Jest slabsza niz zwykle, gdyz od dluzszego czasu niedojadala. Mozliwe, ze to moje nowe moce sklonily mnie do przyjecia tego wyzwania. Zawsze zdobywalam wiedze fragmentami, bez niczyj ich wskazowek, gdyz nikt nie chcial mnie uczyc. Teraz wszakze dysponowalam takim zasobem wiedzy, ze jeszcze nie potrafilam ogarnac go mysla. Nie mialam dosc czasu, by wszystko ocenic, oddzielic jedno od drugiego. Ta wewnetrzna nauka mogla trwac cale lata, a my mielismy tak malo czasu. -Gdzie jest statek, wrak, ktory znalezlismy w poblizu Varnu? - zapytalam. Spojrzeli na mnie zaskoczeni. -Zostawilismy go tuz przy poludniowym krancu tej zatoki - odpowiedzial pan Simon. To daleko, pomyslalam, pozniej jednak przypomnialam sobie ptasie skrzydla na niebie. Przeciez duza odleglosc na ladzie nie musi byc rownie wielka dla ptaka. -Na jego pokladzie jest cos, co nalezy do ludzi, ktorzy go opuscili - powiedzialam. - Czyz to, co jakas osoba nosila przez dlugi czas i bardzo cenila, nie jest zestrojone z jej lub | jego dusza? Wezmy ze statku to, co tam zostawilam, a przekonamy sie, czy zdola przyciagnac kogos z uwiezionych tu ludzi. -Sokol! - Orsya pierwsza zrozumiala moj pomysl. - Niech Sokolnicy wysla ptaka z poslaniem do swych pobratymcow. Lot tam i z powrotem na pewno nie zajmie calej nocy! -Tak, moze to wlasnie jest odpowiedz na to pytanie. - Pani Jaelithe energicznie skinela glowa. - Oboje juz sie tym kiedys posluzylismy. - Mowiac to zwrocila sie do swego malzonka. - Czy pamietasz, jak zwrocilismy Moc przeciw Kolderczykom za posrednictwem tego, co bylo ich symbolem - i jak ich sojusznicy ich porzucili? Poslijmy po to! - Zrobila dwa kroki w strone skalnych stopni, potem zatrzymala sie i zapytala topornika przez ramie: -Czy i tym masz takie zdolnosci, bracie? Ten wlasnie osadzil topor miedzy nogami i robil cos przy pasie, z ktorego zwisaly male torebki. -Tylko slyszalem o czyms takim. Najwyzsze Moce zeslaly mi inny dar. Oddajcie mi straz nad tym miejscem, a postawie tu wartownikow, ktorzy czuwac beda za nas. I nie potrwa to dlugo. Zostawilismy go wiec i zeszlismy po wykutych w klifie schodach. Idac pomyslalam, ze wielu ludzi wspielo sie po nich na gore, ale moze tylko my jedni z nich schodzimy. Zrobilo sie juz ciemno. Kamien Gunnory swiecil jak lampa, lecz jego rozproszone swiatlo nie siegalo daleko. Zauwazylam nikle swiatelko w poblizu jednego z najstarszych wrakow, wgniecionych w piach przez przybyle pozniej statki. Zupelnie jak w starej opowiesci o zapalajacych sie na grobach pomordowanych blednych ognikach, ktore swieca dopoty, dopoki mordercom nie zostanie wymierzona sprawiedliwosc. W jego blasku zobaczylam obu Sokolnikow i kapitana Sigmuna. Kazdy z nich siedzial we wlasnym nakreslonym na piasku kregu, a zadna linia nie przecinala drugiej. Piasek wydal mi sie zbyt miekki, zeby linie mogly dlugo sie na nich utrzymac, a mimo to wszystkie nadal byly dobrze widoczne. Trzej mezczyzni spojrzeli na pana Simona i w oczach Sokolnikow dostrzeglam glucha wscieklosc. Ich ptaki schowaly glowy pod skrzydla i spaly spokojnie. Tylko kapitan Sigmun odezwal sie do nas: -Jak wam poszlo w gorze, czarodzieje? Tutaj wasze czary dobrze nam sie przysluzyly. -Powinienes byc nam za to wdzieczny, kapitanie - warknal Kemoc. - Albowiem to, co kryje sie w gorze, jest glodne i niechybnie stalibyscie sie jego zdobycza! -Ach tak? No coz, jest czas walki i czas, gdy trzeba stac z boku. Czy wypatroszyliscie tego zarloka i czy mozemy sie swobodnie poruszac? -Jeszcze nie. Do tego potrzebujemy waszej pomocy... -Czyz nie jest prawda to, ze nie mozemy mu sie przeciwstawic? - Sokolnik wrecz wyplul te slowa. - Czyz nie jestesmy przyneta? - Mial zbyt zgorzknialy wyraz twarzy nawet jak na Sokolnika. Wiedzialam, jak ci Ptasi Wojownicy byli zazdrosni o to, co nazywali swoim honorem. Musial tkwic uwieziony przez wlasnych sprzymierzencow, podczas gdy ci walczyli na gorze. To na pewno pomniejszylo ich we wlasnych oczach. -Mozliwe, ze tylko wasze umiejetnosci zdolaja ocalic nas wszystkich - wtracil pan Simon. Slyszalam, ze bil sie u boku Sokolnikow w wojnie z Kolderczykami i od tej pory stal sie rzecznikiem Estcarpu w kontaktach z nimi. Dla Sokolnika kobieta jest znacznie mniej wartosciowa istota niz ich ptaki czy wierzchowce i nie moze byc rownorzedna partnerka mezczyzny we wszystkich sprawach. Moze posluchali teraz pana Simona dlatego, ze kiedys zdobyl ich szacunek, chociaz poslubil Czarownice. Wstali. Sokoly obudzily sie i jeden nawet zaczal machac skrzydlami, jakby szykujac sie do lotu. -Jakie sa twoje rozkazy, panie? - Mlodszy z tej dwojki rozmyslnie nie patrzyl na nas, tylko na Simona Tregartha. Ten zas przywolal mnie ruchem reki. Kiedy okrazylam zlamana belke na pol zasypana piaskiem, twarze Sokolnikow znow staly sie kamienne. -Chodzi o to - nie dalam sie zbic z tropu ich postawa - ze na obcym statku, ktorym tutaj przyplynelismy, bylo wiele rzeczy nalezacych do jego pierwszej zalogi. Wrzucilismy wiekszosc z nich do morza, zeby nie przyciagnely Ciemnych Mocy. Potrzebujemy tego, co pozostalo. Z jego pomoca bowiem moze uda sie nam zniszczyc rzucony na to miejsce czar, ktory usmiercil wielu ludzi. Jezeli poslecie jednego z waszych sokolow z wiadomoscia na statek i wroci on z tym, czego potrzebujemy - a jest to male i latwe do przeniesienia - wtedy bedziemy dysponowac dodatkowa bronia, ktora dobrze nam sie przysluzy. Zaden z Sokolnikow nie spojrzal na mnie, choc zrozumieli, o co mi chodzi. Postepowali teraz zgodnie z przyjetym wsrod nich od dawna obyczajem. Starszy z nich skinal glowa. -Smialy Wojownik jest szybki, a noc niedawno zapadla. Zdola wrocic o swicie, jezeli to, co bedzie niosl, rzeczywiscie niewiele wazy. -To dobrze - powiedzial cieplo pan Simon. Wyjal z mieszka u pasa tabliczke z gladkiego, cienkiego jak wafel kamienia, na ktorym mozna napisac rozkazy, wymazac je i znow napisac. Podal mi ja razem z waziutkim precikiem do pisania. Przez chwile namyslalam sie, jak ujac moje zyczenie w jak najmniejsza liczbe slow. Pozniej zas zapisalam je zwiezle na sulkarska modle. Latwo bedzie mozna znalezc szkatulki i wyjac z nich klejnoty. Mozliwe, iz tknelo mnie przeczucie i cos we mnie wiedzialo, ze bede ich potrzebowac w przyszlosci. Nie watpilam w jedno - ze kobieta, ktora nosila te klejnoty, bardzo je cenila i ze moga one stac sie kluczem, ktory otworzy zamek czarnego szescianu. Simon Tregarth podal tabliczke starszemu Sokolnikowi. Ow ostroznie przewiazal ja sznurkiem, a ten wlozyl swojemu ptakowi na szyje. Tymczasem zblizyl sie Kemoc i swoim wysmuklym mieczem, ktory zdawal sie wchlaniac swiatlo, rozerwal nakreslone na piasku kola. Sokolnik mogl wiec wyjsc ze swojego kregu i wypuscic ptaka, ktory wzlecial po spirali i zniknal w ciemnosciach. ROZDZIAL OSIEMNASTY Byla to dluga noc. Dwukrotnie wspinalam sie po schodach na szczyt klifu, zeby popatrzec na tajemnicza budowle. Za drugim razem opuscilo mnie zmeczenie i poczulam sie silna jak okoliczne skaly. Nie spuszczalam oka z miejsca, w ktorym pokazala sie twarz Laqit.Najbardziej jednak zdumialo mnie to, co zrobil topornik. Kiedy poszlam tam po raz pierwszy, nadal byl zajety. Z zawieszonych u pasa licznych torebek wysypywal po kolei troche kolorowego piasku, z kazdej innego, drobnego jak przydrozny pyl. Szczyt klifu wokol czarnego szescianu byl plaski. I na te wlasnie platforme sypal piasek zacisnieta piescia, najpierw jeden kolor, potem inny i tak dalej. Dobrze rozroznialam barwy, gdyz pyl swiecil slabym blaskiem tak jak wraki w dole. Przy kazdym boku szescianu czarownik jakby namalowal piaskiem dziwna figure bedaca zapewne wyobrazeniem mocy, ktora nauczyl sie kontrolowac. Nastepnie w czterech rogach, oddzielajac poszczegolne pola, nakreslil inne znaki, nie tak szczegolowo. Twierdza naszej nieprzyjaciolki zostala w koncu otoczona milczacym oddzialem straznikow stworzonych z barwnego piasku. Siedzialam ze skrzyzowanymi nogami i obserwowalam go uwaznie. Wiedzialam, ze jego moc nie pochodzi z naszego swiata. Bylam tez gleboko przekonana, iz miala ona cos wspolnego z krolestwem Gunnory, gdyz zrodzila sie z ziemi i z wielkiego szacunku do wszystkiego, co na niej roslo. Gdy ukonczyl ostatni symbol, podszedl do mnie i po raz pierwszy przyjrzal mi sie, jakby usilujac zrozumiec cos, czego dotad nie znal. Potem wskazal na klejnot Gunnory miotelka, ktora wyrownywal kolorowy piasek. -Zbozowa Niewiasta. Nie wiedzialam, czy nazwal tak mnie, czy tez te, w ktorej Imieniu teraz przemawialam. W odpowiedzi wymowilam imie, pod ktorym my Ja znamy: -Gunnora. Zdawal sie przezuwac te informacje jak nieznana potrawe, starajac sie osadzic, czy mu odpowiada, czy nie. Wreszcie skinal glowa i usiadl blisko mnie. Odchyliwszy do tylu glowe zaczal znowu spiewac, nie podnoszac glosy, prawie szeptem. Cos we mnie drgnelo, moc, ktora obudzila sie wtedy, kiedy moj amulet stal sie klejnotem bogini. Nie potrzebowalam wiec sprawdzac, w jakiej czesci to, co przyzywal, podlegalo wladzy Gunnory; ziemia moze byc plodna lub jalowa w zaleznosci od tego, jaka uczyni ja Moc. Bylo to miejsce, gdzie nie musialam pokonywac zadnych przeszkod. Dotad nie mialam czasu, by poszukac w glebi siebie tego, czym niedawno mnie obdarowano. Potrzebowalam czasu i samotnosci, gdyz musialam znalezc swoja wlasna droge. Zdawalam sobie sprawe, ze nie pora teraz na poszukiwanie. A mimo to, przysluchujac sie piesni, ktora nucil przybysz z innego swiata, poczulam, ze peklo we mnie jeszcze wiecej zapor i barier. Nie bylam juz ta sama Destree, ktora wyruszyla w te podroz z obawa, ze moze nia zawladnac Ciemnosc. Nie, ja bylam... Sluchalam kiedys opowiesci starego sulkarskiego zeglarza o dziwnym plemieniu zamieszkujacym kraine graniczaca z Alizonem. Do wodza tego plemienia, odkad wlozyl diadem wladzy, nie mozna bylo zwracac sie bezposrednio. Zawsze towarzyszyla mu dziewica, do ktorej nalezalo kierowac wszystkie prosby, nawet jesli ow wladca byl obok. Pozniej wodz przejawial do niej, a ona z kolei do proszacego. Uznalam to za czyste szalenstwo, ale starozytne obyczaje czesto wydaja sie szalencze lub glupie tylko tym, ktorzy nie wiedza, skad sie wziely. Czy to mozliwe? Czy mozliwe, ze ta Moc rowniez ma takie rzeczniczki, ktore posrednicza miedzy nia, a tym, kto sie do niej zwraca? Czarownice z Estcarpu poslugiwaly sie Moca jak narzedziem - nie byla bowiem dla nich upostaciowana. Od dawna uwazano, ze tylko Moce Ciemnosci szukaja slug wsrod ludzi, Moce Swiatla zas kieruja ich postepowaniem z ukrycia. Kim teraz bylam? Na pewno rzeczniczka Mocy, ktorej sily i potegi nie bylam w stanie zmierzyc. Ujelam w dlonie klejnot Gunnory i poczulam, jak sie rozgrzewa. Podniosla sie we mnie taka sama fala energii jak wtedy, gdy wspinalam sie po skalnych schodach. Topornik juz nie spiewal, lecz siedzial w milczeniu, oparlszy o kolano swoj magiczny orez. Wygladal jak obronca oblezonego miasta, ktory sprawdzil wszystkie umocnienia i bron i teraz spokojnie czeka na atak wroga. -Czy jestes tu sam, Bracie-w-Mocy? - zapytalam. Pragnelam bowiem poznac los zeglarza, ktorego noz otworzyl mi drzwi do przeszlosci. Czarodziej bez slowa znow siegnal do pasa. Wyciagnal z ktorejs z torebek malenka miseczke z doczepiona do niej rurka podobna do trzciny. Z innej wyjal dwie szczypty suszonych ziol i upchnal je palcem w miseczce. Potem wydobyl tez malenka drzazge, ktora potarl o skale. Zapalila sie niewielkim plomieniem. Dotknal nim zawartosci miseczki i zaczal ssac trzcine, a nastepnie wydmuchiwac z ust kleby dymu. Nawet w panujacym tu smrodzie poczulam wonny zapach. -Sa tam inni... - Nie wiem, dlaczego tak dlugo zwlekal z odpowiedzia. Moze nadal nam nie dowierzal? - To - spojrzal na mroczny szescian - nie wszystkich moze pojmac. Jest w nich cos, czego nie potrafi tknac. W glebi ladu - wskazal na wschod - zycie jest trudne, ale ludzie moga tam wyzyc i zyja. Zadalabym mu znacznie wiecej pytan, chcialam sie dowiedziec, co sie stalo z tamtymi trojgiem, ktorym pomogl uciec z labiryntu mgly, lecz w tej chwili pani Jaelithe wszedlszy po schodach ruszyla powoli ku nam, ze zdumieniem ogladajac rysunki z piasku i kolorowego pylu. Wskazujacym palcem nakreslila w powietrzu symbol niezwykle podobny do jednej z figur. Rozjarzyl sie niebieskim swiatlem. Nie zamierzala skopiowac calego rysunku, gdyz w ten sposob moglaby pozbawic go mocy. Topornik wstal, trzymajac w reku dymiaca miseczke i obserwowal ja uwaznie. Pozniej sam wykonal inny gest. Podniosl otwarta ku pani Jaelithe dlon i przesunal kciukiem tam i z powrotem po scisnietych palcach. Zrozumialam, ze pozdrowil ja jako rowna sobie wladczynie Mocy. -Dlaczego nie spisz? - zapytala. -Pierwsza z Kobiet, przeciez to tutaj rowniez nie spi. - Skinieniem glowy pokazal na szescian. - Robi co innego, uklada plany, jak usmiercic nas wszystkich. Moze nie tylko nas? Szuka pozywienia, bo chce byc wolne, a odzyska wolnosc jedynie wowczas, gdy bedzie dostatecznie silne, by zerwac krepujace je wiezy. -Ono jest czescia Bramy - powiedziala powoli. - Ale Bramy zwroconej wylacznie ku Ciemnosci, gdyz taka byla wola tego, kto ja otworzyl. -Laqit? - spytalam. Pokrecila glowa. -Przy niektorych Bramach pozostali straznicy, kiedy Adepci, ktorzy je stworzyli, przeszli do innych swiatow. Przed odejsciem rozkazali straznikom, aby zapewnili im bezpieczny odwrot. Tak, Laqit byla strazniczka tej Bramy. Lecz czas plynal, uplynelo zbyt wiele lat, Adept odszedl, a to, co mialo czekac na jego powrot, postepuje niezgodnie z jego poleceniami. Moze dlatego, iz strazniczka - Laqit - pragnie wolnosci i mocy, ale dla siebie. Mozna ja pokonac tylko wtedy, kiedy calkowicie unicestwi sie owe polecenie. -Ona siega za daleko... i po zbyt wiele. - Wstalam. Bylo za wczesnie na powrot sokola. Dreczyl mnie niepokoj, jak kazdego z nas przed wielka proba sil. -Tutaj sa straznicy - oswiadczyl topornik i wciagnal do pluc i wydmuchnal aromatyczny dym. -I to potezni, Bracie-w-Mocy - zgodzila sie z nim pani Jaelithe. - Ale ta noc jest dluga i wszyscy bedziemy radzi, gdy wreszcie sie skonczy. Stala przez chwile na szczycie schodow, jakby czekala, ze do niej dolacze. Lecz ja potrzasnelam przeczaco glowa. Wiedzialam, iz czarownik z innego swiata porozumie sie ze swoimi wyslannikami i straznikami. Co do mnie - musialam jakos sie uspokoic, poniewaz dzialo sie we mnie cos tak dziwnego, ze chwilami chcialam krzyczec na caly glos albo walic piesciami w skaly, by powstrzymac energie, ktora sie we mnie gromadzila. Moze i nie bylam rzeczniczka Gunnory, nigdy bowiem o podobnej funkcji nie slyszalam. Teraz jednak gotowa bylam przysiac, ze naleze do niej cialem i dusza, sercem i umyslem. Usiadlam wiec jeszcze raz przed czarnym blokiem i specjalnie zwrocilam mysli ku Laqit. Zastanawialam sie, kim lub czym niegdys byla - nie watpilam bowiem, ze juz nie nalezala do naszego swiata. Rozmyslajac o tym sciskalam w dloniach klejnot Gunnory, a barwy w jego wnetrzu wirowaly i wily sie spiralami. I chociaz skoncentrowalam sie na Laqit, oczami duszy zobaczylam cos zupelnie innego. Zawislam wysoko w powietrzu nad klifem i nad zatoka martwych statkow, ale istniala wyrazna roznica pomiedzy tym obrazem a rzeczywistoscia. W mojej wizji czarny szescian stal sie tylko kwadratem popekanych murow, ktore rozpadaly sie w gruzy, gruzy zas w proch, jakby czas byl mlotem, ktory je druzgotal. Wokol tych murow lezaly ludzkie ciala. Wiedzialam, ze jesli zechce, moge zobaczyc kazde z nich, przyjrzec sie kazdej twarzy. Odepchnelam te mysl, poniewaz zorientowalam sie juz, ze wpadlam w trans jasnowidzenia, a takie wizje zawsze zle wrozyly moim towarzyszom. Ale nie zatrzymalam sie w tym miejscu, gdzie znajdowaly sie rygle strasznej Bramy. Cos mnie unioslo w glab ladu, cos jak powiew tak potrzebnego swiezego wiatru. Przemknelam ponad pustkowiem, na ktorym rosly tylko poskrecane niebezpieczne krzewy. Z ziemi wynurzala sie zdrowa trawa i pedy, z ktorych wyrosna drzewa. Martwa kraina powracala do zycia. Zobaczylam wies. Miedzy chatami z kamienia poruszaly sie jakies postacie, ale i tym razem nie chcialam przyjrzec sie ich twarzom. Nieznana sila unosila mnie coraz dalej na wschod. Ujrzalam jakas rzeke i resztki przerzuconego przez nia mostu, od ktorego wciaz biegla droga, jeden z prostych szlakow Dawnego Ludu. Prowadzila do kraju bardzo podobnego do Estcarpu, zanim zniszczyly go wojny. Wysoko na wzniesieniu ponad ta droga dostrzeglam miejsce, na widok ktorego serce zabilo mi mocniej z radosci. Zapragnelam tam pojsc, dac wszystko, co moglam i wziac to, czego najbardziej potrzebowalam. Teraz jednak nie moglam tego zrobic. Jeszcze nie nadeszla sposobna chwila. Potem otworzylam oczy i zobaczylam przed soba trupie oblicze Laqit, ktora smiala sie, utkwiwszy we mnie oczodoly. Nie watpilam, ze odczytala moja wizje o tej przyszlej podrozy, lecz uznala ja za sen, ktory nigdy sie nie spelni. Pozniej nigdy nie bylam pewna, czy rzeczywiscie ja zobaczylam, czy tez nie. Nigdy wszakze nie zywilam najmniejszych mialam watpliwosci, ze wiedziala o moich poszukiwaniach i ze poznala ich wynik. Po chwili glowa zniknela. Topornik rowniez gdzies znikl i wrocil okrazywszy szescian. Juz nie palil. Trzymal za to w reku rzezbiony kij nieco krotszy niz jego przedramie. Idac po zewnetrznej stronie symboli, ktore narysowal, potrzasal nim mocno. Do kija byly przywiazane dwa sznurki z nawleczonymi na nie zebami, a moze koscmi, ktore grzechotaly w rytm jego krokow. Po skalnych schodach wspinali sie moi najblizsi towarzysze. Pan Simon, ktory opieral dlon na rekojesci miecza, chociaz to nie stal miala zwyciezyc w bitwie, ktora nas teraz czekala! Kemoc, Orsya i pani Jaelithe trzymajaca w reku maly mieszek, ktory mi podala. Niebo na wschodzie poszarzalo. Nasz wyslannik spisal sie lepiej, niz moglam przypuszczac. Juz wkrotce sie przekonam, czy to, co przyniosl, istotnie bylo bronia, ktora dobrze nam posluzy, albo tez dowiem sie, jak bardzo sie mylilam. Na swoje usprawiedliwienie moglabym powiedziec tylko tyle, ze nie zobaczylam tego w wizji. Przegnalam pospiesznie wspomnienie o tym, co naprawde w niej ujrzalam, by nie sprowadzilo na nas nieszczescia, jak to sie juz niejeden raz stalo w minionych latach. Otworzylam torebke i wysypalam jej zawartosc na dlon. Wokol bylo jeszcze szaro, lecz klejnoty zaiskrzyly sie w blasku mojego amuletu. Okrecilam reke naszyjnikiem i scisnelam w niej pozostale ozdoby. Stanelam przed ciemna jak noc budowla, ale przedtem spojrzalam na tych piecioro, ktorym grozilo to samo niebezpieczenstwo. Wiedzialam bowiem, ze nawet jesli ja zaatakuje wroga, oni zaraz potem wlacza sie do walki. Tak jak przedtem Kemoc, teraz ja podeszlam do czarnego szescianu, rozstawilam lekko nogi i zebralam sie w sobie. Pozniej pochylilam sie nieco do przodu i oparlam reke z klejnotami na jego powierzchnie. W dotyku nie przypominala porzadnego kamienia, byla tak sliska, ze przywodzila na mysl szlam i rozne paskudztwa. Wydalo mi sie, iz weszlam w objecia zlej mocy. Materialna bariera juz nie istniala. We wnetrzu szescianu wyczulam nie konczace sie zamieszanie, gdyz uwiezione w nim osobowosci miotaly sie tam i z powrotem. Wygladalo to tak, jakby Wodz wskoczyl do pomieszczenia pelnego myszy, ktore daremnie staraly sie uciec. Wiedzialam, ze nie moge zatrzymac myslowej sondy na jednej z tych slabych, umierajacych osobowosci (one naprawde umieraly). Nie, poniewaz i mnie moglby spotkac taki sam los. Mialam tylko jedna szanse... Moja mysl musiala byc sygnalem. Tam, gdzie dotykalam szescianu niewidoczna teraz dla mnie reka, dostrzeglam slaby blask, nikle slady swiatla, a pozniej niewielki, lecz rowny plomien. Przywolalam i zatrzymalam w myslach obraz klejnotow i skupilam na nich cala moja Moc - nie wiedzialam, jak wielka sie stala - musialam dotrzec do tej, ktora je ukryla. Uwiezione w mroku osobowosci nadal wirowaly i uciekaly w kolo, ogarniete strachem, bo tylko to uczucie im pozostalo, na pograniczu szalenstwa, ale nie przerazenia, strazniczka Bramy zywila sie bowiem ich myslami, a mysli szalenca nie byly zbyt pozywne. Klejnoty... Znow ujrzalam je oczami wyobrazni, nie w mojej rece, lecz na ciele tej, ktorej twarzy nigdy nie widzialam i ktorej nie moglabym rozpoznac. Swiecily coraz jasniej na jej szyi, w uszach i na palcu. Byla tam! Nie musialam tworzyc w myslach postaci, ktora niegdys nosila te ozdoby. Wlascicielka zglosila sie po nie. Natychmiast zaglebilam sie w jej umysle, ktory oczyscilo i uspokoilo wspomnienie o ukrytym skarbie. Tak jak rozjarzony kamien Gunnory byl dla mnie kotwica, tak to, co jej zaproponowalam, pokonalo miotajaca nia rozpacz. Dary... to byly dary honorowe albo podarki od ukochanego... - czytalam w jej myslach, choc ukryla przede mna reszte. Stalo sie to mozliwe, gdyz sila, ktora ja wiezila, juz nie igrala z nia jak kot z mysza. Nieznajoma byla silna. Przyniesione przez sokola klejnoty naprawde okazaly sie kluczem do jej umyslu, przedstawiajacym wizje wolnosci poza pieklem, w ktorym sie miotala bliska szalenstwa. Porozumialysmy sie ze soba. Najpierw zapytala, czy jest wolna. Musialam wyznac - a bez trudu czytala w moich myslach - ze pozostala jej tylko jedna droga, gdyz wszystkie inne byly dla niej niedostepne. Mowiac to przestraszylam sie, ze strace z nia kontakt. I rzeczywiscie cofnela sie, jakby rozgladala sie na boki, szukajac wyjscia z pulapki. Pozniej jednak udowodnila sile swojego charakteru. Teraz to ona odszukala moja mysl i uczepila sie jej. Co moze zrobic, jezeli nie odzyska wolnosci innej, jak tylko ta poza Ostatnia Brama? I znow niczego przed nia nie przemilczalam. Pomyslalam o tym, co nalezalo uczynic. Kiedy przedstawilam jej niebezpieczna gre, w ktorej musialybysmy wziac udzial, poczulam, ze jej umysl stal sie rownie twardy i ostry jak miecz. A przeciez nie moglam jej niczego obiecac poza nadzieja. Porwal ja gniew i w pelni odzyskala panowanie nad soba. Kobiety, ktore widzialy, jak wrogowie niszczyli w ich rodzinnej wiosce wszystko, co drogie ich sercu, wpadaja w podobna wscieklosc - zimna i smiertelnie niebezpieczna. Wiedzialam, ze taka furia miotala Czarownicami, gdy przygotowywaly sie do przywalenia gorami najezdzcow. Gniew moze byc potezna bronia. -Zrob, co trzeba zrobic! - rozkazala i obiecala: - Ja zrobie to samo. Wyczulam, iz siega do tych milczacych, a przeciez rozwrzeszczanych osobowosci, szuka, znajduje jedna i pozyskuje ja obietnica. Potem ocknelam sie na zewnatrz, mrugajac oczami w promieniach wschodzacego slonca. Moi towarzysze stali w tym samym miejscu co wtedy, gdy ich opuscilam. Ale jeszcze ktos sie przylaczyl do nich. Wodz! Podszedl do mnie ze stulonymi uszami i napuszonym ogonem. Futro na jego grzbiecie zjezylo sie. Wydal dziki bojowy okrzyk. Minal mnie, nim zdazylam sie poruszyc, i przycisnal nos do boku szescianu. Znow zawyl, lecz jego glos wydal mi sie dziwnie przytlumiony, jakby docieral z bardzo daleka. Kiedy nachylilam sie, chcac go podniesc, zaatakowal ranie pazurami, pozostawiajac krwawiace bruzdy na przedramieniu. Puscilam go szybko. W jednej chwili wrocil do czarnej budowli. Tym razem posluzylam sie mysla. Jednak nasze umysly byly tak rozne, ze nie moglam dotrzec na jego poziom. Celowal w jakis punkt i mialam nadzieje, ze odnalazl tamta kobiete i ze postepowala wedlug planu. Tak oto przygotowalismy sie do boju. Zlaczeni umyslami podeszlismy, by stawic czolo temu, co nigdy nie powinno bylo powstac i powinno sczeznac na zawsze. Wszystko sie uda, jezeli starczy nam sil i jesli uwieziona w szescianie wlascicielka klejnotow zdola pozyskac jeszcze kogos, moze kilku wspolwiezniow, dla naszej sprawy. Pan Simon wyciagnal miecz, wetknal jego czubek w szczeline skalna i zacisnal dlonie na pozbawionej ozdob rekojesci w ksztalcie krzyza. Kemoc rowniez obnazyl swoj brzeszczot i podnioslszy glowe, wpatrywal sie w niebo. Stojaca obok niego Orsya wymachiwala pasmem wodorostow, przesuwajac po nich muszelki; poruszala ustami, jakby je liczyla. Pani Jaelithe zas uniosla do gory rece. Trzymala w nich metalowa rurke, ktora znalazlam na pustkowiu. Wirowaly po niej kola i pierscienie niebieskiego swiatla, by w koncu strzelic w powietrze. Topornik trzymal w jednej rece swoj magiczny orez, w drugiej zas dziwna grzechotke z kosci i zebow. Jej dzwiek rozdarl powietrze, ktore nagle stalo sie ciezkie i duszne. Napelnil j e smrod. A ja? Ja trzymalam kamien Gunnory i cos jeszcze we wnetrzu, czego nie umialabym nazwac, wiedzialam tylko, ze rosnie i nabiera sil. Wodz cofnal sie od szescianu, nadal syczac i od czasu do czasu pomrukujac groznie. Tak, dziwny byl z nas oddzial wojownikow; laczyl nas tylko wspolny cel. Na boku szescianu pojawil sie swietlny krag, nastepnie czaszka, a w koncu powleczona cialem glowa Laqit. Usmiechala sie i zmierzyla kazdego z nas, nawet Wodza, dlugim spojrzeniem. -Male ludziki z ciala i krwi, wiezniowie Ostatniej Bramy, przykuci do jednego zycia... Kpila, my zas sluchalismy w milczeniu. Nagle tuz nad nami rozlegl sie przerazajacy huk i strzelil piorun. Zboczyl jednak i uderzyl w klif na wschodzie. Twarz Kemoca pobladla pod opalenizna i zrozumialam, ze to jego Moc skierowala piorun w bok. -Zmarli spoczywaja ze zmarlymi w pokoju - dotarly skads do mnie te slowa i powtorzylam je glosno. Coraz bardziej utwierdzalam sie w wierze, ze stalam sie Glosem Mocy. Mowilam dalej: - Pokoj tobie, Laqit. Ten, dla ktorego strzezesz tej Bramy, dawno odszedl i juz nie wroci. Pokoj tobie. W owej chwili zdalam sobie sprawe, ze to glownie wola utrzymywala niebezpieczna Brame. Wola tego, ktory odszedl, i wola tej, ktora dawno powinna byla umrzec. Prychnela zupelnie tak, jak zrobilby to Wodz. Szescian zdal sie peczniec. Ponad naszymi glowami przemknela fala energii, ktora, gdyby w nas uderzyla, zmiazdzylaby nas na proch. Ale Laqit mogla walczyc tylko zgodnie z instrukcjami otrzymanymi niegdys. Ze wschodu dobiegl nas potezny grzmot. Ziemia zatrzesla sie nam pod nogami. Czesc klifu obluzowala sie i runela w dol. -Teraz! - ponaglila nas pani Jaelithe. Moj umysl siegnal glebiej. Poszukalam we wnetrzu szescianu wlascicielki klejnotow, dotknelam jej - i natychmiast rozdzielila nas zapora. Uderzylismy w nia z obu stron. Cisnelam wszystko, co podlegalo Gunnorze: plodnosc, plony, milosc, zycie i smierc, ktora jest tylko inna Brama, pokoj i wszystko, co piekne i dobre na swiecie. Swietlne strzaly trysnely z palcow pani Jaelithe i trafily w czarna sciane. Kemoc zas krzyknal. Jego glos napelnil powietrze takim grzmotem, jakby odezwaly sie wszystkie pioruny swiata, a niebo rozdarla blyskawica, wymierzona w czarny szescian. Topornik zakrecil swoim orezem nad glowa. Moze mi sie to tylko przywidzialo, lecz zobaczylam olbrzymie postacie podobne do tych, ktore narysowal na skale. Kazda przybyla z innej strony swiata. Siegnely do szescianu gigantycznymi rekami o kwadratowych palcach. Orsya z kolei wprawila w ruch wirowy swoja nic z nanizanymi muszlami i ziemia znow zadrzala pod nami. Tym razem jednak wstrzasy wywolaly strumienie szukajace sobie drog pod siedzibe Laqit. Walka trwala. Pomagali nam inni. Wyczulam, kiedy uwieziona w szescianie kobieta rozpoczela boj. Pozyskala dla sprawy trojke wiezniow i razem stawili opor. Gdy Laqit zazadala od nich energii, odmowili, chociaz smagala ich biczem gniewu, i nie ustapili, mimo ze kazdy cios oslabial ich coraz bardziej. Oblicze Laqit wykrzywil grymas, najpierw wscieklosci, potem strachu, a wreszcie smierci. Zginela taka smiercia, jaka sobie wybrala wtedy, kiedy wstapila na sluzbe Ciemnosci. Piorun trzasnal w ciemna jak noc budowle wlasnie wowczas, gdy przywolani przez topornika giganci jednoczesnie w nia uderzyli. Uslyszalam glosny huk. Siegnelam w glab, trzymajac w dloniach to, co Gunnora miala do zaofiarowania. Ta, ktora tam walczyla, jeszcze po to nie siegnela. Zrobili to inni, ktorych Brama nie zdazyla usmiercic. Znalezli wieczny spokoj, az wreszcie nadeszla kolej naszej sojuszniczki. Zobaczyla mnie i usmiechnela sie. Potem zrobila jakis gest i cos blyszczacego polecialo w moja strone. Ja zas rzucilam jej to, co znalazlam w dloniach - kwiaty, w jakie panny z Krainy Dolin stroja sie do slubu i ktore otrzymuja w darze na ostatnia droge. Zlapala je i zniknela... szescian byl pusty, na pol martwi wiezniowie odeszli. Ale Laqit pozostala. Jakims sposobem stworzyla sobie chude jak szkielet cialo. Glowe miala przechylona na bok. Wielkimi krokami ruszyla ku mnie. -Zawsze cie nienawidzilam! - uslyszalam w myslach jej wrzask. - Przysieglam, ze cie pognebie. Tylko z tego powodu... - Wskazala na budowle, ktorej mury zaczely pekac. - Obiecal mi, ze w koncu cie dostane. A Yahnon zawsze dotrzymywal obietnic. Wiec... Skoczyla wyciagajac kosciste ramiona i dlugie palce, by zlapac mnie za szyje. Nie wiadomo skad rzucil sie na nia czarny kot. Spadl jej na ramiona i obalil mi ja pod nogi. -Odejdz w pokoju. - Ukleklam obok niej i swiatlo mojego amuletu padlo na nia. W jego blasku jej cialo wydawalo sie mocne i gladkie. Strazniczka Bramy przestala byc potworem i stala sie kobieta. Przewrocila sie na plecy i podniosla na mnie wzrok. -Ja... zawsze... cie... nienawidzilam - wyjakala. - Zostaw mnie z tym! Zostaw mi tylko to! Potem zniknela. W miejscu, gdzie lezala, zobaczylam kupke szarego pylu, ktory zmieszal sie z kolorowym piaskiem. Pioruny juz nie bily. Przybyli na wezwanie topornika olbrzymi odeszli. Czarny szescian rozpadal sie. Z jego wnetrza trysnelo zrodlo, przynoszac wszystkie wiosenne wonie i rozpedzajac smrod smierci. Tak oto zamknelismy Brame i uwolnilismy zabitych. Nasza podroz powiodla sie zatem. Sulkarczycy poplyneli na poludnie i znalezli wspaniale obce towary w ladowniach wrakow zgromadzonych w zatoce martwych statkow. Varnenczycy rowniez wzieli udzial w tych zbiorach i zyskali tyle, ze starczylo na odbudowe portu i miasta. Pani Jaelithe i Kemoc w miejscu, gdzie przedtem stal niesamowity szescian, umiescili swoich straznikow. Uwazali, ze kiedys rzeczywiscie otwieral on Brame zgodnie z instrukcjami, ale pozniej sie rozstroil - zawsze jednak do dzialania potrzebowal sil zywych istot. Yahnon, o ktorym mowila Laqit, byl sluga Ciemnosci, skoro stworzyl cos takiego. Wodz przyniosl mi podarunek wyniesiony spomiedzy resztek szescianu. Wyruszyl na poszukiwania jako pierwszy z nas, gdy inni jeszcze sie na to nie odwazyli. Jestem pewna, ze szukal tej, dla ktorej byl kims wiecej niz przyjacielem. Po powrocie stanal przede mna i wypuscil z pyska znany mi pierscien. Wlozylam go na palec - a pasowal doskonale - na pamiatke dzielnej towarzyszki broni. Topornik wolal zostac w osadzie, ktora zalozyla garstka uciekinierow z labiryntu mgly. Odwiedzilismy ich, ale nie zobaczylam wsrod nich dwoch mezczyzn i kobiety z mojej wizji. Jeden z mieszkancow powiedzial mi, ze jego rodzice i brat matki odeszli stamtad razem. Tak wiec czas nie pozwolil, by ziscilo sie to moje zyczenie. Kiedy moi towarzysze ukladali plany powrotu na polnoc, dalam im do zrozumienia, ze zamierzam tu pozostac. Nigdy dotad nie mialam miejsca, ktore moglabym nazwac swoim, chociaz teraz zarowno pani Jaelithe jak i Orsya chcialy, bym sie do nich przylaczyla. Opowiedzialam im co nieco o mojej ostatniej wizji i oswiadczylam, iz musze znalezc miejsce, gdzie naprawde bede u siebie. -Niech wiec tak sie stanie, Glosie Gunnory - odrzekla na to pani Jaelithe. - Kazdemu z nas takie miejsce przeznaczone i szczesliwi sa ci, ktorzy je znajda. - Spojrzala wtedy na swego malzonka i zrozumialam, gdzie bylo jej miejsce. Spisalam to wszystko na prosbe Kemoca. Mlody Tregarth zamierzal zawiezc moja opowiesc do Lormtu, zeby stala sie czescia Kronik, z ktorych nasi nastepcy dowiedza sie o wszystkim, co wydarzylo sie za naszego zycia. Jutro Wodz i ja ruszymy na wschod droga, ktora widze tak wyraznie oczami wyobrazni. W ten sposob oboje wezmiemy w posiadanie nasze dziedzictwo. Istnienie takiej niebezpiecznej istoty jak Laqit pozerajaca sily zyciowe schwytanych w pulapki zeglarzy, jest powaznym ostrzezeniem dla nas wszystkich, gdyz podobne do niej lub jeszcze gorsze potwory moga zamieszkiwac nasz swiat. Na szczescie zostala unicestwiona i jej smierc stala sie jeszcze jednym zwyciestwem nad mocami Ciemnosci. Dlatego umiescilem relacje tej, ktora nazywa siebie teraz Glosem Gunnory na poczatku Kronik, zeby zauwazyli ja ci wszyscy, ktorzy pragna sami wyruszyc na nowe wyprawy. Albowiem tak jak Kemoc i Ouen uwazalem, ze wiele takich pulapek pozostaje w ukryciu, bo prawie nic nie wiemy o swiecie i znamy tylko te kraje, przez ktore podrozujemy. Po odjezdzie Kemoca i jego malzonki do Escore nie mialem zbyt wiele czasu, zeby sie zastanowic nad takimi sprawami, gdyz dziesiec dni pozniej do Lormtu przybyl ktos, kto takze potrzebowal mojej pomocy. Byl Sokolnikiem, a dotad nikt z tego ludu nigdy nas nie odwiedzil (wyjawszy Pyre, ale ona nie jest Ptasim Wojownikiem). Spotkalem jednak jego towarzyszy wsrod Straznikow Granicznych i zawsze bylem zyczliwie do ich ogolu nastawiony, chociaz - jak wszyscy ludzie - oni tez bardzo roznili sie miedzy soba. Ten Sokolnik pragnal opowiedziec nam historie dotyczace tylko jego pobratymcow. Taka byla rowniez misja Pyry, wiedzialem jednak, ze nie powinienem zwracac na to jej uwagi. I rzeczywiscie, w dzien po jego przyjezdzie opuscila Lormt pod pretekstem, ze musi uzupelnic zapasy ziol. W naszym kraju od dawna plotkowano i snuto rozne domysly o dziwnej sytuacji istniejacej pomiedzy Sokolnikami i Sokolniczkami. Niektore byly sensacyjne, chociaz nigdy nie wspominano o tym w obecnosci kogokolwiek z nich. Ptak tego Sokolnika porozumial sie z Corka wojownika Burzy i mysle, ze wlasnie to obudzilo w nim zainteresowanie moja osoba. Pewnej nocy, kiedy zmeczyl sie dlugimi poszukiwaniami i ich niklymi rezultatami, przyszedl do mojej kwatery. Zdziwilo mnie to. Sokolnicy bowiem, nawet najbardziej zyczliwi cudzoziemcom, nie rozmawiaja z nimi o swoich sprawach. Wysluchalem wiec tego, co mial do powiedzenia. Nie byla to jednak cala historia, poniewaz poznalem wowczas tylko jego wersje. Reszty dowiedzialem sie pozniej, w inny sposob, i ta wlasnie opowiesc ukazuje jak na dloni przemiany, ktore zaszly w naszym swiecie po Wielkim Poruszeniu. Koniec This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/