Popkie Steven - Jajo

Szczegóły
Tytuł Popkie Steven - Jajo
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Popkie Steven - Jajo PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Popkie Steven - Jajo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Popkie Steven - Jajo - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Steven Popkie Jajo Zardzewiała, łuszcząca się blacha była cistra jak brzytwa. Do plaży było jakieś trzydzieści, czterdzieści stóp. Doprawdy nie miałem ochoty złazić z powrotem; nie musiałem nawet oglądać się za siebie, żeby się o tym przekonać. Wiedziałem, że to daleko. Przypomniałem sobie to, co miałem powiedzieć ciotce Sarze: - Kiedy już wlazłem tak wysoko, musiałem wspinać się dalej. Wszedłem za wysoko, żeby zejść na dół. Albo: -Chciałem wspiąć się tylko trochę, ale potem utknąłem. Pokręciłem głową -do kitu! Co prawda nigdy mi nie m ó w i \ a, żebym tu nie wchodził, ale wrak statku był takim miejscem, gdzie jej zdaniem jedenastoletni chłopcy Nie Powinni się Kręcić. I tak to nie jest mój dom. Wyciągnąłem szyję, starając się zajrzeć Ą krawędź górnego pokładu. Kilka tygodni temu wypatrzyłem wrak przez lornetkę ciotki Sary. No cóż, to Gray go zobaczył i pokazał mi. J a musiałem używać lornetki, on nie. Ma znacznie lepszy wzrok niż ludzie. Kilka tygodni główkowałem, jak tu się dostać - dwa mosty i kawał drogi po płaskim. Jest to Wielki prom, długi na jakieś czterdzieści metrów, o nazwie "He-sperus" - tyle dowiedziałem się od mego kuzyna Jacka, zanim jeszcze .uznał, że jestem za mały, żeby ze mną gadać. Stałem i oglądałem go. Pontony dawno już się zapadły i przegniły - wr^k musiał tu leżeć najmniej pięć, sześć lat. Wszędzie było pełno rur, któr^ wiły się jak kłębowiska węży. Musiały służyć do napełniania pontonów. JResztki białej i niebieskiej farby były jeszcze widoczne na ścianach. Gdzie niegdzie zostały jeszcze nie całkiem skorodowane i przeżarte przez sól mi>siężne okucia połyskujące słabo w słońcu. "Ilesperus" musiał wyglądać wspaniale, kiedy jeszcze woził pasażerów i samochody przez port, może włączał syrenę, mijając wielkie okręty płynące aż do Maine, Europy albo Afryki - jak te z opowieści o historii Ziemi, którymi zaczytywałem się w dzieciństwie. Od strony plaży doleciał mnie słaby szep| t. Obejrzałem się. To mama. Stała na piasku i patrzyła na mnie, mrużąc oczy. Wiesz, jak to matki, kiedy się martw[ią. Patrzyła w ten sposób, nawet kiedy jeszcze żyła. - Zamartwiasz się, Mamo - powiedzjiałem. Znów spojrzałem w górę. Niewiele mf zostało. Obejrzałem się, żeby jej to powiedzieć, ale już jej nie było. Ciągle się wierci! __ l Złapałem równowagę, uchwyciwszy się zardzewiałej krawędzi. Była wąska i zgniła jak stara kłoda, ale wlazłem pip niej na stare pomieszczenie dla pontonów. Od lądu wiało jak cholera. Wiajtr przeszywał mi kurtkę na wylot. Dygotałem jak w febrze - jak górnicy wracający z bagien do domu. Dom. To było coś. Teraz tu miał być mój dom. Lałe życie nasłuchałem się, jak to będzie wspaniale na Ziemi. Jak o mnie crjodzi, mogli sobie ją zabrać. Cała ta Ziemia nie była warta funta kłaków. Górny zrąb statku nie rozpadał się jajk/ nadbudówki, ale był oślizły od tłustej, portowej wody. Nieraz słyszałem różne historyjki na temat Oczyszczania Portu Boston, ale nie dawałem im wiary. Wrak miał dwa mostki. Jedna z br$m dla samochodów wpadła do środka, a druga trzymała się tylko na jednym zardzewiałym zawiasie. Wrota były tak ciężkie, że nawet nie drgnęły mimjo porywistego wiatru. Czasem tylko wydawały, z siebie dziwne trzaski przypominające odgłos dalekich wystrzałów. Bo, widzisz - ja wiem, jak bijzmią odgłosy strzelaniny. Wnętrze promu było jak płytka jaskinia pachnąca morzem w czasie odpływu. Znasz ten zapach? Padlina dłuższy czas marynowana w benzynie. Poszedłem ciemnymi schodami wiodący/mi z pokładu dla samochodów na pasażerski. Widać stąd Boston, kopuły przypominały zamglone, błękitne kryształy, które stały u mamy na półce. Nip mam pojęcia, co się z nimi stało. Pewnie je sprzedali, żeby zapłacić za bilety^.. Wysokie budynki przypominały wiązki patyków. Widziałem też łódki tuż przed Revere. Mimo że osłoniłem oczy dłonią, nie mogłem dostrzec łódki ciotki Sary. Od strony lądu zobaczyłem w połowie drogi drabinkę, która chyba prowadziła na mostek. Trochę się zatrzęsła, kiedy zacząłem po niej wchodzić, ale wyglądało na to, że wytrzyma. Kiedy byłem w połowie drogi, drabinka przesunęła się. Stanąłem. - Nie rób mi tego - powiedziałem cicho. - I tak dość mam zmartwień. Drabina zatrzeszczała. . - Powiedziałem, nie! Stare mity wyskoczyły z kadłuba niczym korek butelki. Złapałem za szczebel, jak mogłem najmocniej. Wolniutko jak we śnie drabinka odchyliła się od pionu i zaczęła opadać. Krzyknąłeni Nagle zawisłem w powietrzu. Połknąłenji własny krzyk i spojrzałem za siebie. Na dole stał Gray, dwoma ramionami podtrzymując drabinkę, czterema obejmując ścianę kadłuba, a pozostałe dwa wyciągając w moją stronę. Uśmiechnąłem się. - Hej, tam na dole! - zawołałem, i Gray dopchnął drabinkę do ściany. - Zejdź, Ira. - Chcę obejrzeć mostek. - To nie jest bezpieczne. - Jesteś tu, prawda? Nie pozwolisz, żeby coś się stało. Gray namyślał się chwilę. Nie poruszał się. Nigdy się nie poruszał, kiedy rozmyślał. Po prostu stał jak wielka szara ^óra mięsa. - Racja. Wejdź na szczyt drabiny i stań na pokładzie. Wejdę za tobą. . Całkiem oderwał drabinkę od ściany i cidrzucił na bok. Potem po prostu podskoczył te trzydzieści czy czterdzieści stóp w górę i przykucnął na pokładzie, żeby nie uderzyć głową w sufit. Widziałem ojca. J^edł koło Graya. Potem zrobiło się zbyt ciemno. Byłem j smutny i śpiący, i chciało mi się płakać. - Tato? Chyba mnie nie słyszał. Ale zaraz zaczął śpiewać: Tej nocy śnił mi się Joe Hill, żywy jak ja i ty. , - Joe Hill, tyś martwy już od lat. - Ja żyję - odrzekł mi. Zawsze mi to śpiewał, kiedy nie mogłem usnąć. Gray milczał. Wtuliłem się głębiej w jego ramiona. Było mi ciepło i bez| piecznie. Na razie odechciało mi się płakać. Zasnąłem. Do licha. Sara Monahan nie cierpiała łódek. Łódki kołysały, podskakiwały i przechylały się w rytm oddechu mor Łódki były brudne, ^mierdziaty. Wyłączyła silnik motorówki i pozwoliła jej dryfować pięć, sześć metrów \ kierunku doku. Cz^su starczyło akurat na zapalenie papierosa i zachh nięcie się dymem, przygotowanie liny i zarzucenie jej na kołpak. Robiła t| machinalnie. Sara Monahan całe życie spędziła na łódkach. ''. Przyszła na świat ituż przed wielkim krachem giełdowym 2005 roku i je ojciec kupił łódkę, bp wydawała mu się tańsza niż dom. Dorastała w żal! mieście Hull, w samymi centrum tego miasta. Sara zadrżała na samo \ nie. Nawet nie miała pretensji do policji, kiedy dokonano bombardowania, l do ojca, że nie chciaj Się wynosić, i do matki, że została razem z nim. Nie przetrwali pożaru. Siłą zaciągnęła Wtedy szlochającą Roni do motorówki i wystartowała ja rakieta, modląc siej żeby silnik nie zgasł. Udało jej się wypłynąć tuż przed atakiem policyjnych myśliwców. Jeszcze przez rok Sara i Roni na wszelki wypadek przeszukiwały listy ofiar i spisy osób przebywających w obozach i uchodźców. Bez skutku. Pieprzony Boston. Pieprzona policja. Jakoś dotarły do Revere. Sarze udało się zdobyć papiery spawacza rozpocząć pracę przy stalowych konstrukcjach nowych domów w czasie i kwitu .budowlanego^. Ronię wkuwała na marynarce handlowej i wyemigrowała zaraz po egzaminach. Przez czternaście lat prawie do siebie nie pisywały. Jezu. Gwałtownie uniosła głowę. Słońce chyliło się ku zachodowi. Nigdy nic l zrobi, jak dalej tak pędzie dumać. Powąchała kosmyk zaniedbanych wh i kurtkę. Prysznic. Myślała o Ronię i jej dzieciaku - Irze. I o jego niańce Grayu. StemnPop Jęknęła i wydostała się z doku. Zakołysało. Boże, jak ona nienawidzi kołysania! Przyjmowała i weszła do "Herkulesa"] Rzuciła maskę na^ krzesło i oparła się o kadłub, czekając, aż jej oczy przywykną do mroku. Ni^ kogo nie ma. Od j-azu moż|na poznać, że łódka jest puka. Poriisza się jakoś inaczej. III III II Znalazła nat)az|groloną kartkę od Jacka, że poszedł tia noc d|o Kendallbw. Świetnie. Najpierw drink, a dopiero potem - prysznic^. Żnowii zaniosła się kaszlem. Fotogj-aJBa na ścibnie przykuła jej uwagę. B^ła| na rjiej Roni i jej mąż Gilbert w dniu ich ślijibu. Sara odkorkowała butelkę i zagapiła się.na zdjęcie. Gilbert był grubaWy i nosił okulary. Pociągnę!^ <^ługi iyk z bute(k: i odwróciła się plecami do zajęcia. H f i - Mam lepSzy gust niż ty, kochana - powiedziała dci Roni. - Popatrz tylko na niego. Lejpszych nie wpuszczałam drzwiami dtó slużbyl - Ale mój został - wydawała się móWiL R6ni. - Nie zostawił mnje z brzuchem. Gdzież to podLiLwa się Mikę? - Bóg raczy wjedzieć - Sara znowu pociągnęła z bujteiki. -| Ale jego pieszczot nie dało się zapomnieć. Mogłabyś powiedzieć to sa^mO o GJlbercie? Roni milczał No i dobrze. Gdyby Rdp jeszcze mogła mówić, Sa|ra przede wszystkim zapytałaby ją, skąd wytrzasnęła Graya. - Sara? - Nie ma mniee - dalej wpatrywała się w Roni. -j Dlaczejgo jesteś tak idiotycznie szczęśliwa? Przecież nie żyjesz. - To ja, Sam. - Sam? - Sam! - zatkała butelkę i wyjrzała na pokład. Naprawdę to on - maty, łysy i brodaty - Niecjh cię gęś kopnie. Sam! Nie Widiiałani «? rate ^o-Sam uśmiechnął się. - Wyjeżdżałem do George's Bank na ryby. 4ziS rano wróciłam. Wpadłem zobaćzyić, jak wab leci. - Świecie |- chwyciła go za rękę i wciągnęła do śijodka. - W saiuą porę. Nie będę iniisiała pić sama. - Taka młocka kobieta j^k ty miałaby pić sama? - ijmjósł jebną brew. -Wstyd! Muszę di pWnóc. Jestem przecież dobrze wychowany. Do picia używani filiżanki - Dzięki Bogu - roześmiała się. Usiedli przy stole. Butelka stała po środku. Sam wsk|a^ał głoWą dok. - Gdzie są Wszyscy? Saflie pustki. - Szukają rbbdty. Mnie^ się udało dostać pracę w niiejście. Prawie wsży-y wyjechali do ^arblehead albo Ouincey - do dokóW albo n<i budowę. -| Sara była wstawiona i drinkiem, którego wypiła przedteb] i radbścią z wicio-U Sama. - Ta)c się cieszę, że cię widzę. Całe lato siedzę tu prawie sariia. z dzieciakami. Znowu podniósł brew. - Dzieciaki? Narozrabiałaś? Odpowiedziała uśmiechem. - Prawie wcale - nagle przypomniała sobie i uśmiech zwiądł jej na twarzy. - Kiepskie wieści, Sahi. To się stało, jak wyjechałeś. Moja siostra i szwagier - no, tyięc... byli ija Maxwell Station w czasie zamieszek - uśmiechnęła się słabo i wzruszyła ramionami. - Jej dzieciak i jego... hm... niańka zamieszkali ze inną. - Saro, tak rni przykro. - Sam ujął jej ręce w swoje. - Tak - odwróciła głcjwę. - Ciągle coś takiego się przydarza, nie? In-, l nym ludziom - potrząsnęła głową. - Wiesz, jeszcze ciągle nie potrafię w tal uwierzyć. To już kilka miesięcy, a ja dalej czekam, że się nagle zjawią - m podniosła rękę} pozwoliła jej opaść bezradnym gestem. Wzruszyła ramiona-f mi i mocno ścishęła jego ręce. - Ale to świetnie, że cię widzę, Sam. Pociągnęli p0 łyku. Sam rozejrzał się. - A gdzie dni są? Sara podrapała się w głowę. Pal diabli prysznic! Wolała pogadać^ Sal mem. Odpaliła papierosa od niedopałka poprzedniego. Sam patrzył rft nią bez słowa. - Jack zostjał na noc u| Kendallów. Ira wyszedł z Grayem. - To... ta jfcgo niańka? - Aha. - Zachichotała. - Ma dziewięć stóp wzrostu i wygląda jak i rożec z ośmionia rękami. Ktoja siostra wynalazła kosmitę na niańkę dla Iry. - O rany. Jego wielkie oczy zalśniły w mroku jak oczy sowy. - O rany -f powtórzył. - Na Maxwell Station musiał być niezły dom wariati - Wystarczający, żeby zabić ich oboje. - Nie mó>jv tak. Chwyciła butelkę i wysączyła resztkę rumu. - Ty nie >yiesz, jak tej jest. Ja... Roni była moją siostrą. Wyjechała i wiele się kontaktowałyśmy, ale zawsze... a teraz nie ma jej. Zabili mi ją. Sam wzruszył ramionami. - Tam musiało być naprawdę okropnie. Czytałem, że mieli coś takiej co się nazywa gnicie płuc. - No i... dostaję nagle ten głupi teleks z Maxwell Station, że Gilbert i ] zginęli w "zajściach". Musiałam zażądać wydania zwłok. Musiałam pokwitować, jakby byli jajcąś cholerną paczką. I Irę. I Graya. A potem ten grzeb... (Gray górował nad żałobnikami i ciągle jakby miał do niej o coś preten " Ira wtulał się ^r jego nogi] szukając pociechy). Łzy popłynęły jej po policzkach. - Odesłałabym go w cholerę, ale... on jest w testamencie. Rozumiesz Muszę go trzymać, bo Sflaczej nie dostanę nieruchomości Gilberta i Roni znowu wzruszyła ramionami. - Niewiele tego, ale zawsze. Sam sięgnął przez stół i wziął ją za rękę. Zamilkła, jakby ją uderzył, (po ona wygaduje? Uśmiechnęła się przepraszająco i potrząsnęła głową. - Trochę się upiłam, Sam. - Cii, Saro. Już dpbrze. Nagle uświadomiła sobie, że płacze, i niezdarnie wytarła oczy kułakiep - Jezu, Sam. Przepraszam. Sam wsunął się głębiej w cień. Widziała tylko słaby blask jego oczu. - Nie ma sprawy. Dłuższą chwilę siedzjeli w milczeniu. W końcu Sara wysunęła rękę z jego dłoni. - Wiesz coś o kosmitach, Sam? - Nic a nic. Wstała i przyniosła po szklance wody. sodowej. Na razie starczy picia.Nie protestował - No cóż - sączyła wodę. Bąbelki łaskotały ją w nos. Siłą powstrZy mywała się, żeby nie kichnąć. - Gray jest przybyszem z Kosmosu. Niewiele o nich wiem. Podobno są świetnymi robotnikami, ale w naszych okolicach nie ma ich wielu. Za ftiało roboty, albo co... Wszystko, co wiem o Grayu '~ tyle, że Gilbert i RonJ gdzieś go znaleźli i teraz należy do nich. - Nic o tym niej wiem. Ale w Bostonie jest mnóstwo kosmitów, sprawdzeni i podobn0 bezpieczni. Graya też na pewno sprawdzono. - Chyba tak. Chciałabym o nim więcej wiedzieć. - Roni powierzyła mu syna. - Sam uśmiechnął się. - To już jest Kiwnęła głową. Sam właśnie otwierał usta, żeby coś jeszcze powiedzieć, ale u cigżkie kroki na nadbrzeżu. W tej samej chwili "Herkules" zadrżał w dach. Na pokład wszedł Gray. Niósł śpiącego Irę. Kabina była tak niska musiał przesunąć chłppca dwa poziomy ramion wyżej i iść na trzech dolnych parach, żeby się zmieścić. - Usnął - powiedział cicho. Sara skinęła głową. Butelka stała na wierzchu i kobieta poczuła się swojo, z resztą jak zwykle w obecności Graya. Kiedy zaniósł chłopca do jego pokoju, otworzyła okienko i wyrzuciła flaszkę do wody. Głupi gest, poczuła się trochę lepiej. Gray wrócił. i - Czy jest coś dla mnie do roboty? - zapytał dudniącym głosem. - Nie - wyszeptała. (Dlaczego ciągle szepcze?) - Nie - powtórzyła głośniej. - Gdzie byliście cały dzień? - Badaliśmy wrak, tu niedaleko. Wrak. - Chryste Panie! Oglądaliście "Hesperusa"? To świństwo ma dwadzieścia lat. Jest niebezpieczne. Własnemu dziecku nie pozwoliłabym tam chodzić. Ani Ir^e. Zostawcie wrak w spokoju. Słyszysz? - Sryszę - powoli skinął głową i wyszedł. Słyszeli, jak idzie na dziób i kładzie się. Przez blisko minutę Sam i Sara patrzyli na siebie w milczeniu. - Te|raz rozumiem - powiedział Sam. - No, c<5żL Jack też robił podobne rzeczy. - Wiem. Ale ich obu tam, na wraku ... to przerażające. I tak całe lato... Roni - myślała Sara - biedna Roni - nie wiedziała dokładnie, czy biedna dlatego, że nie żyje, czy dlatego, że żyła z Gr^em u boku. - Słuchaj - zaczął Sam. - W moim doku pełno teraz obcych. Ludzie •*. Nowego Jorku i Jersey. Przyjadę tutaj. Nie będziesz taka sama wśród obcych. | | - Sam, tak bym chciała...- Patrzyła na niego i poczuła powiew domu. - Załatwione. Jutro tu będę - wstał. - Muszę iść. Od jutra mam nową v pracę, - j Sennie kiwnęła mu głową, odprowadziła na pokład i pomachała na dobra-i noc. | | Księżyc już wzeszedł. Zobaczyła nieruchomego pkaya na tle oświetlonej go srebrnym blaskiem pokładu. Cały składał się z faM i linii przypominają-! cych pajęczyny. Sara przeszła obok niego. Nie poruszył się. * Obudziłem się nagle. Koło łóżka siedziała mamji. Dotknęła mojego czoła - dlatego się obudziłeqi. - Cześć - powiedziała miękko. - Jak się czuj esjz? - Samotnie. Dlatego poszedłem na wrak. Czy bardzo się martwiłaś? - Nie bardzo. Gray był z tobą. - Ajia - potarłem oczy. - Kiedy wrócisz? - Nie mogę wrócić. Wiesz o tym. - Ale jesteś tu, prawda? Uśmiechnęła się i nie odpowiedziała. Też się trochę uśmiechnąłem. Ni< mogłerin się nie uśmiechać, kiedy ona się uśmiechała. - Tęsknię za tobą - znowu zachciało mi się pja}cać. - JJa za tobą też. Czy jesteś grzeczny, tak jak cię prosiłam? Jak tar Gray? | Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc tylko wzruszyłem ramionami. - Sama wiesz. Trudno zgadnąć, co myśli. - A jak myślisz, co? - Nie wiem - znowu wzruszyłem ramionami. - Chyba nie lubi' cic Sary. Ona jego nie lubi. - Aha - zamyśliła się. - Musisz się nim opiekować. - łilamo - powiedziałem - to Gray się mną opiekuje! Musisz wrć żeby się nim zająć. - głowiłam ci, że nie mogę. Zatroszczysz się oj niego? Nie wierzyłem, że mi się to uda, ale bardzo chciałem. -- Dobra. potem już jej nie było. Ciotka Sara zapukała do drzwi. i -- Złotko? - otworzyła drzwi i zajrzała. - Rozmawiałeś z kimś? kaszlała zupełnie jak tfnama. Przez chwilę było tak, jakby manjia wróciła na dobre. Ale poczułem gapach dymu zamiast slodkawcgo zapaclju bagna i od rjazu wicdziałcrjn, że tej tylko ciotka Sara kaszle od papierosów, i a nic mama Jak zwykle, zanim poszła spać. Nie miałem ochoty akurat teraz z nią rozrhawiać, więc ujdawałcm, że śpię. Widziałem, że obserwowała ruinie przez dluxjszą chwilę, polem zamknęła drzwi i też poszła spać. JJick wrócił rano, zanim zdążyła wyjść z domu. Był nerwowym phłopccm o /^innych ruchacih. Wszystko chwytał w lot. Życie traktował na luzie. Sara patrlyła na niego, j gdy, pogwizdując, zbliżał się do "Ilerkulesa". łjJie mogła powstrzymać uśrfliechu. iWykapany Mikę: dzika irlandzka uroda, bystry uśmjicch. Kiedy jej dolykajł... Potrząsnęła głową. Mikę odszedł czternaście lat temu. - Cześć, mamuś. Cześć, synu. JJakKclndall? - W porządkui. Jest coś do jedzenia i Przytaknęła, x 4 Gray jeszcze! tam jest? -i Nic sprawdzałem j- wyszperał jabłko z szafki. - Kiedy się -pozbędziemy tej poczwary? 4 Nie mów o r)im w tćn sposób. ~ i Jack uniósł oczy ku nicjbu. Sara roześmiała się i zerkęła na zegarek. 4 Rany! Muszę pędzić do pracy. Trzymaj się. Zjdjęła swój hełłn z gwjoździa na ścianie i szybko wyszła. Kicdyi podeszła do hjklki, woda obOk zawrzała. Sara wrzasnęła i cofnęła się o krok] , Gjray wynurzył głowę i przytrzymał się nadbrzeża. Przepraszam; Jezusiczku! - weszła do łódki. - Co ty wyprawiasz Naprawiam dok. -O Jezu! - zapaliła silnik i ostro ruszyła do Bostonu. Budynek bankja nie był jeszcze w połowie gotowy. Jeszczp trzysta pięter. Wiatr zawodził między stalowymi belkami jak stado wilków. Uśrrjicchnęła się, jdąc pd stalowej siatce do rogu, gdzie zostawija palnik. Nad nimi rozkraczył się dźwig jak ogromny pająk. Służył jako dźwig, miejsce odpoczynjcu i kręgosłup budynku. Po zakończeniu budbwy górna cjięść dźwigu 4 kabina, bloki i maszyneria - zostaną rozmontowane i wy$łane na inną budowę. Szkielet zostanie jako część konstrukcji. Za jakiś miesiąc lub dwa jej zadanie - spawanie belek - będzie skończone. Stal stosowano tylko do sto pięćdziesiątego piętra. Wyżej szły kompozyty. ii Lubiła być tu na górze. Lubiła łączyć nagie kości budynku. W Bostonie od zawsze trwała wielka budowa i rozbiórka. Fitzpatrjck - jej szef - był siódmym z kolei Fitzpatrickiem w związku metalowców. Jezu - pomyślała. - Jakie to uczucie? Twój ojciec, twój dziadek, każdy Fitzpatrick wstecz aż do Wojny Doniowej. Może jeszcze dalej. Jak gigantyczhy łańcuch! Boże! To ! by mi się podobało. Więź z taką rodziną. Lubiłabym mieć braci i wujów, i siostry... j i . - Hej, Sanj»! Sara była tak zaskoczona, że o mało nie straciła równowagi. Coś takiego nie zdarzyło jej się od przeszło dziesięciu lat. Odwróciła się. Po stalowej siatce podłogi szedł ku niej Sam. - A więc to jest ta twoja nowa praca! - krzyknęły. - A jak! - Świetniej Sam puścił do niej oko, opasał się liną zabezpieczającą i wciągnął naj górną belkę. Może jej życic się odmieni. Przechyliła się przez Narożnik i spojrzała wj dół na Boston. Był jasny, słoneczny dzień. Blask odbijał się i załamywał wied lokrotnie wc| wszystkich szybach przeszklonych j budynków. Sara przyjemnością patrzyła na zwariowaną szachownicę liister. Może i Sam r lubi ten widoki Fitzpartick krzyknął coś do nich, pokazując palcerfl w dół. Pierwsza belki właśnie wjeżdżała na górę. Kilku robotników z młotarbi przygotowywało si^ żeby wbić ją nja miejsce. Sam przesunął się bliżej w stronę dźwigu. Posłała 3 nim uśmiech i. włączyła palnik. Wstałem i poszedłem do kuchni. Jack już tam był- Nie za bardzo lubię. On pc\ynie żywi pod moim adresem podobne uczucia. Przypomina i dzieciaki naszego szefa. Zawsze wyglądały tak, jakby mogły robić, co im ! żywnie podobało. Zawsze były czyste - nawet kiedy czymś się ubrudził* można to było sprać. Nie tak jak to szare paskudztwo tworzące bagna wok< stacji. Trzebi to było zmywać alkoholem, a poterfl od samego zapach robiło się człowiekowi mdło. Przyjch domach znajdowały się chodniki, ko1 naszych - błocko. Tak to właśnie było. Pamiętam tylko to. Gray mówi, że on, mama i tata bieszkali kiedyś na | formie, która krąży po orbicie wokół Maxwell Station] Miałem wtedy dwa i trzy lata. Tarfl właśnie załoga znalazła Graya. Z mamą od razu przypadli r" do serca, z tatą też. Ale mnie jeszcze wtedy nie było na świecie. Po moim urodzeniu praca na platformie się skończyła i wkrót przenieśliśmy się na stację. Moje pierwsze wspomnienia to obraz bagna. Tata zawrze mówił, że to okropne miejsce. I chyba miał rację. Cią byłem mokry. I były ślimaki wielkości ludzkiej głowy^ które potrafiły odgr ci kawałek ciała, jeśli nie uważałeś. Powietrze też było kiepskie. St -Sfewn/ brakowało tchu, chociaż wszyscy mówili, że powietrze jesti w porządku. Na Ziemi - to co innego: powietrze jest dobre. Ale tam też było nieźle. "Można było się schować przed ludźmi na bagnach. Można było łowić ryby i pływać. I panowała cisza. Tu zawsze słychać ten pomruk miasta. Jack nie odezwał się do mnie. Ledwo się odsunął, żebym mógł przejść. Wyszedłem na pokład, szukając Graya. Chciałem mu powiedzieć, żeby nic nie mówił o wraku. Gray jest w porządku, ale jak go nie i poprosisz, to nie potrafi dotrzymać sekretu. W tym akurat jest głupi. JNie było go na pokładzie ani nigdzie w pobliżu "Ilerkulesa", więc wróciłem do środka. - Nie widziałeś gdzieś Graya? - starałem się być uprzejmy. Jack nie odpowiadał. Szarpnięciem otworzył lodówkę i wyciągnął mleko. j - Słyszysz? - Słyszałem. Nie jestem głuchy. - Widziałeś go? Spojrzał na mnie. - Nie wiem, gdzie jest ta poczwara. W domu od razu bym mu dołożył. Ale w domu nikt nijgdy nic nazwałby Graya poczwarą. Nie pasowałem tu. Nigdy. I nigdy nie bę^lę pasował. Patrzył na mnie jak na robaka. - - Ty też jesteś poczwarą. Dlaczego sobie nie pójdziesz? Hę? Dupku? Chcę znowu żyć. Wynoś się - było nam tu świetnie, zanirh się zjawiłeś. Chciało mi się płakać. - Może i pójdę - wrzasnąłem i wybiegłem. Przez do|k, na bagno. Ale zaraz zwolniłem. Aż tak strasznie nie chciało mi się płakać. Tu przynajmniej było prawie jak w domu. Przypomniało mi się jajo. Ruszyłem w stronę wraka. W połowie drogi przypomniałem sobie o obietnicy. Właściwie, to nie powiedziałem "przyrzekam", ale i tak dałem Grayowi słojro. W tym rzecz, że Gray wiedział, co robi, kiedy mnie o to prosił, i ja też dcpbrzc wiedziałem, co mówię, kiedy mu obiecałem. Zatrzymałem się i przysiadłem na kamieniu. Nie miałem dokąd pójść. C/ulcm się biedny i zagubiony. Zaraz też przyszedł tata i usiadł koło mnie. Chętnie bym się do niego przytulił, ale bałem się, że zniknie. On nie tak bardzo był, jak mama. - Chyba stąd ucieknę - powiedziałem. Westchnął, oparł łokcie na kolanach i przesunął okulary na nosie jak zawsze, kiedy nad czymś myślał. Tak samo zachowywał się tej nocy, kiedy Boss Skaldson powiedział, że będzie strajk. - Nie możesz zostawić rodziny. - Rodzina! - grzebałem patykiem w ziemi. - Oni njnie nie chcą. Do 'ata nawet ich nigdy nie widziałem. - A jednak to teraz twoja rodzina. Rodzina musi cię przyjąć", kiedy nib masz dokąd pójść - zakaszlał i wypluł coś za siebie. Wbiłem wzrok w ziemię. - Chcę, żebyście z mamą wrócili. - Wstałem i odszedłem parę krokó\y, - Dlaczego musieliście iść i dać się zabić? - Bo tak było trzeba, Ira. Były powody ... -Rodzina! Ty i mama uciekliście i zostawiliście mnie z Graycm. Rodzina. - Ira... " - Gray jest całą moją rodziną. Odwróciłem się. Zniknął. Został tylko wiatr. - Przepraszam - powiedziałem cicho. - Nie chciałem. - Czekałeńn jeszcze długo, ale nie wrócił. Kiedy dopłynęła do doku, Sam właśnie malował przedni pokład. - I lej! - zawołała z daleka. - E! - przechylił się przez reling. - Szykuje ci się kłopot. Przyholowała łódkę bliżej, tak żeby nie musfał krzyczeć. - Z Grayem? - Chyba nie. Jack i Ira. - Pokręcił głową. Ira wyleciał dziś rano jakby j kto gonił - wściekły, rozumiesz? Wrócił jakąś godzinę temu z podwiniętypii ogonem. Smutny dzieciak. Szarego nie było cały dzień. - Ilmm. - Wydaje mi się - rzucił jej szybkie spojrzenie, ale zaraz znowu odwrć cił wzrok - że Jack nie jest dla niego zbyt mity. Sara namyślała się chwilę. - Muszę wracać do domu - powiedziała nagle. - Taa... a ja muszę skończyć przedni pokład, zanim zrobi się za zimn Farba mi nie wyschnie - odszedł, gwiżdżąc jakąś smętną melodię. Przycumowała łódkę i poszła w kierunku wejścia na pokład. Dzielił ją jL< szcze od niego spory kawałek, gdy usłyszała klaśnięcie i krzyk Iry. Jaćl krzyczał coś niezrozumiałego. Nagle woda koło łodzi buchnęła jak wulkaĄ;| na pokładzie pojawił się Gray. Ruszył do środka szybciej niż mogła to sotT wyobrazić. Sara puściła się biegiem. Z pokładu usłyszała głos Graya. - Przestań mówić w ten sposób. - A to dlaczego, poczwaro? Hę? - wrzasnął Jack. Zatrzymała się w pół kroku. - Bo znęcasz się nad kimś, kogo kocham - powiedział Gray po krótki] namyśle. Przez minutę nie było nic słychać, a potem Jack zaszlochał. Wbiegła i środka. - Co się tu dzieje? Jack podbiegł i przytulił się do niej. - Jack, czy on cię skrzywdził? Co się dzieje? Gray lnie poruszył się. Ira spojrzał na| niego, potem n|a Sarę. Jack bdsunął się. Zobaczyła ślad uderzenia na jego policzku. - Czy Gray ci to zrobił? - zapytała cicho. Nic odpowiedział. i j - Jclżeli skrzywdzisz moje dziecko - powiedziała cichym, strasznym ciosem j- jeżeli tylko dotkniesz mojego syna... To popamiętasz. - Ja to zrobiłem - odezwał się Jra. Jego twarz była spokojna, chociaż biała jakj papier. - Czy to prawda? - spojrzała na Jacka. Kiwnął głową. - Dlaczego? Ira wiadził ręce w kieszenie. Plecy miał zgarbione. - Nćjzwał Graya poczwarą. Nie pierwszy raz. l Patrzyła na niego. Potem na Jacka. Potem znów na Irę. W końcu zwróciła | się do Graya. - Wszystko jedno, mówiłam poważnie. - Wiem - powiedział Gray. Następnego dnia wyszliśmy z Grayem jeszcze przed śjwitem. Byłem gotowy do ucieczki. Mogłem to zrobić zaraz! po kolacji, ale Gray powicjdział, że to kiepskji pomysł. Opowiedziałem mu, (po mówił tata, aj on przypomniał mi o trzech miłościach. Do cholery, odkąd pamiętam, wiercjił mi dziurę^ w brzuchu tym kosmickim tekstem. Nie możcs? porzucić rodziny - mówił. Rodzina. W drodze do wraka Gray nie odzywał sję. Nie miałem pojęcia, o czyjn myśli, ale wiedziałem na pewno, że nad czymś rozmyśla. Pewnie ó Sarze i Jacku. Od przedwczoraj jajo dwukrotnie urosło. Smugi na skorupie znikhęry. Na pewno w! środku rosło coś wspaniałego. Zastanawiałem się, co to mbże być. Z Graya nie miałem wielkiego pożytku - nawet nie grobowa! zgadywać. Zawsze mnie to wkurzało. Odzywa się tylko wtedy, gdy jest pcwienl I cóż z tego za przyjemność? i j l Jajo bjyło takie piękne! Połyskiwało złoto-srcbrnym blaskiem, szarości zmieniły bdcień na bardziej błękitny. W i środku musiało znajdować się coś naprawdęj pięknego. Marzyły mi się smoki f gryfy, a jeśli już! nic któryś zj nich, to i tak będzie to coś dziwnego i niezwykłego. A może by to sp(zedać? Moglibyśmy wtedy kup; ić bilet i wydostać się stąd. Nawet na Maxwell Stątión było lepiej! Pomogłem Grayowi okryć jajo szmatami. Potem usiedliśmy i długo ptitrzyliśnjiy na ocean. - Chcjiałbym stąd uciec - Chciałbyś znowu być z rodziną - odparł. Prawie się rozpłakałem. Byłem taki samotny. Z nim to tak zawsze! Ledwo zdążyłem pomyśleć, że wszystko już miałem jasfrio poukładane w głowic, orji wyskakiwał z jakąś tego typu prawdą i wszystko psuł! JAJO i ! ! i 37 - Czy pamiętasz o trzech miłościach? - zapytał <pcho. Znam to na pamięć! Od kiedy nauczyłem się mówić. - Ty znowu swoje? Kochać rodzinę, kochać pracft, kochać obowiązek. - Właśnie - mruknął - i zawsze w tej kolejności. Wzruszyłem ramionami. Czułem przez skórę, że to, co zaraz powie, nie spodoba mi się. Ale nic nie powiedział. Po prostu patrzył w ocean. - W piątek muszę iść do Miller's Hali. Pójdziesz ze mną? - kosmitów? Poważnie? i. Wistanicsz lak wcześnie? Jasne- _ Też pytanie do kabla, T i«a zabezpieczająca c>ągne.ra Jilo to na]- cznych bele* - Nie wiem - nalał sobie kubek Kawy Ł tv..,.._ długie... Ja byłem na rybach, ty - tutaj. Dobrze by mi zrobito towarzystwo. Wiesz, co to znaczy gadać o łowieniu ryb przez trzy miesiąca? Zaśmiała się z ulgą. Ale była też lekko rozczarowana. _ Muszę wracać do domu. Dzieciaki będą się martwić, jak się nić pojawię. • iii - Gray mógłby się nimi zająć. - Gray... - zaczęła zbierać resztki jedzenia z powroten) do śni^daniów-ki. - Kiedy mogę tego uniknąć, wolej, żeby nie kręcił się kółb moich dzieCi. - Hej - pojednawczo dotknął jej ramienia. Podniosła wzrok^. Uśmfc-chal się. - Żartowałem - powiedział łagodnie. - Mhm - teraz i ona uśmiechnęła się słabo. - Kiepskii dowcip. - Cóż, jestem upośledzony na umyśle. Nic dziwnego pć> lrze<fh mics^ą-cach we flocie rybackiej. - Ale - powiedziała wolno - i tak nie mogę iść. MuszL jwracać do doijnu. Nie mówił nic przez dłuższy czas, a Sara nagle zapragjnęła dotknąć jego policzka, poczuć gładką skórę z rjiłodym zarostem. Policzek ijnężczyiny. Dawno już nie dotykała skóry mężczyzny. Ani kobiety. Pjzjytulałij i dotykała tylko Jacka czy Irę. Ale z nikim niej dzieliła dotknięcia... - Mogłabyś przyjść do mnie na kolację - powiedział] Oczy i miał ja|sne, a twarz napiętą od skrywanego śmiechu. Nie mogła się nie uśmiechnąć, - Masz zamiar zrobić mi kolaqę? - A jak! - zatarł ręce. - Mab jeszcze coś ze staryćrj zapasów: błeikilka i jcżowca. Znam faceta na pirsie, ? którym mógłbym zarnienić }i na hoijnara. Jeżeli nie lubisz, to może mógłbytn... - •^.ur.Pk, jeeo ramienia. Prjzerwpł <vmatrzvł na jej j-ękę, pbtem nk nią. obserwując ^^ ^ piąlek? No dlaczego? Kendall podwiózł nas opowiedział mi o mm i o tym w ładowali. Kilku z nich tymi* wya^iu.w _ r _^ sionu. Tak mówi historia. Gray twierdzi, że było trochę inaczej, ze utłp.u,,^, nikt nie wiedział, co jest grane i o co by ludzi nie pytali, moj;ło brzdnicć jak "^r-rfha n wskazanie drogi, ale faktycznie chodziło o ćbś zupełnie innego. W wyraźniej sto, dając ludziom ogień. Niedaleko jest Cust0ms Ilouse. Gray mó\vi, że nazywają go też Bramą na Zachód. Nigdy nic podobnego nie czytałem, ale może on czytał. Budynek zaprojektowali kosmici, więc nie wygląda na zamieszkany przez ludzi. A jednak żyje ich tu kilkoro. Paru poznałem. Jedna strona wygląda, jakby się stopiła, a d|ruga wystrzela wysoko w górę jak ostro zakończona iglica. Jest to ogromna budowla, zajmuje blok między czterema ulicami i ma ze czterdzieści pięter wysokości. Jeszcze większy, prawic dwustupiętrowy budynek misji dyplomatycznej znajduje się daleko za Long Wharf w porcie, ale to tutaj kosmici odpoczywają. W drodze starałem się wyciągnąć od Gnjiya, po co tam jedziemy. Nie} odpowiadał, wydawał z siebie to jego brzęczenie. Zawsze tak robi, kiedy nie ma ochoty odpowiedzieć ria jakieś pytanie. - Nie to nic - rozzłościłem się. - Ale chodzi o jajo, tak? Przynajmniej tyle mi powiedz. Zatrzymał się, podniósł mnie do góry, tak żebym mógł patrzeć mu prosto w oczy. Przez minutę nic nic mówił, aż strach jmnie obleciał. Nigdy przedtem się tak nic zachowywał. Naraz wydał mi się tak bardzo inny. Zacząłem się zastanawiać, że może powinienem był zostać na "Ilcrkulcsie". • - Czy ty mi ufasz, Ira? - zapytał dziwnie; cicho. - Jasne. - To bardzo ważne. Nie wspominaj-ani słodem o tej rzeczy cały dzień. Ani,) na ulicy, ani w tym budynku, ani w pociągu, ani na łódce w drodze do domu. Nigdzie. Dopóki ci nic pozwolę. Rozumiesz? (lata stał za nim i kiwał głową). Okropnie mnie to rozzłościło, że we dwóch sprzysięgli się przeciw mnie., i - Jeżeli to taki okropny sekret, dlaczego nie zostawiłeś mnie w domu?! Milczał dłuższą chwilę. - Zdobywamy informacje. Niektóre mog|ą mieć coś wspólnego z jajem Inne nic. Spekulacje są zbędne. Ale ponieważ we dwóch wylęgamy jajo, dotyczy to także ciebie. Masz prawo być tutaj. - No, już dobra - walnąłem go w ramię. - Już dobra, nie musisz się tak napinać. - Dalej nie rozumiesz. To ważne, żebyś się nie odzywał. Nie chcę cię', straszyć, a sam już nie wiem, jak ci tłumaczyć. Mogę cię tylko prosić, l jesz^l cze jedno: nic wykazuj się zbyteczną wiedzą. iZnasz mój język, znasz Lingwę; - nauczyłem cię. Musisz to ukryć. Postawił mnie na ziemię i weszliśmy do śrjxJka. W hallu było dwudziestu - trzydziestu najdziwniejszych kosmitów. Żaden z nich nie zwrócił na nas większej uwa^i - pewnie byliśmy tak samo dziwni dla n|ch, jak oni dla nas. Ale już samo wnętrze wydało mi się niezwykłe. Składało się z samych okien. Ze \jvszystkich stron były okna ukazujące port z wysokości jakichś dwudziestu metrów. Obejrzałem się na drzwi, przez które weszliśmy - też były szklane i wychodziły na ulicę. _ Co to za okna? Hologramy? - spytałem. _ Nie, okna. - Gray potrząsnął głową. Przez chwilę patrzył na nic, a potem znów odwrócił głowę do mnie - przy budowie Miller's Ilall zastosowano N-przestr/eń. Niewielki kosmita, niższy ode mnie, zbliżał się w naszą stronę. Zatrzymał sic przede mną, cały taki pokurczony i jakby zdeformowany. Miał brązową, pomarszczoną skórę i ogromne niebieskie oczy ciskające gromy. W końcu opanował się i wlepił we mnie wzrok. _ Na co się tak gapisz? - wykrztusił. Znowu się wściekłem, ale przypomniało mi się, co obiecałem Grayowi. - Na nic. Przez chwilę chrząkał i pokasływał. - Na nic. Mówi, że na nic. Zbliżył swoją twarz do mojej tak, że prawie dotykaliśmy się nosami. Widziałem tylko te wielkie, niebieskie oczyska. - Nic. Powiedz, no, pokurciu, wirzysz we wróżki? - Nic - mruknąłem. - I la! - wykrzyknął i odskoczył ode mnie, śmiejąc się i klaszcząc w dłonie. - Cwaniaczek! Ha! - oddalił się, klaszcząc. Popatrzyłem na Graya, a on na mnie. - Co to było? - Nie przejmuj się. On cię lubi. - Skąd wiesz? - chwyciłem jedno z jego niższych ramion. Nagle poczułem się nieswojo. - Nic zjadł cię, nie? Popatrzyłem mu w twarz. Nawet nie mrugnął. Walnąłem go w ramię. To był dowcip. Świetny żart! Jak i to jego imię. Wszyscy kosmici są szarzy. I żaden /. nich nic ma ludzkiego imienia, tylko Gray. Nazwać się specjalnie takim imieniem, jakie mógłby przyjąć każdy kosmita, to był właśnie jego dowcip. Wściekłem się, że sobie stroi żarciki właśnie teraz, chociaż dziesięć minut temu ostrzegał, żebym siedział cicho. Potem przyszło mi na myśl, że może w len sposób stara się mnie podtrzymać na duchu po tym wszystkim, co mi naopowiadał. Może nawet i to wszystko zaaranżował. Znowu walnąłem go w nogę. Długo jechaliśmy windą na szczyt wysokiej części budynku. Stąd było widać wszystkie wysepki, różne budynki w porcie, poduszkowce. Patrzyłem na miasto tam, w dole i widziałem wszystkie kanały Back Bay i wszystkie łódeczki i kajaki, które wyglądały jak ludzie na ulicy. Gray przyglądał mi się. - Sto lat temu to były ulice, a nie kanały. / - Rany boskie, co się stało? - Boston zatonął. I dalej tonie. Kiedyś była tu woda. Zrobili tamę ziemną na rzece i tak powstała Back Bay. Kiedy przypłynęła "Mayflower", Boston był prawic wyspą - wskazał na wodę w zatoce i mury opasujące pierścieniem centrum. - Mury stoją na konturze dawnego Bostonu. Granice wyznacza się. na nowo. Patrzył na mnie. Zmarszczyłem nos. - Ha, ha, ale dowcip. j Wzruszył ramionami i poprowadził rjinie długim korytarzem. Po obu jego stronach znów umieszczono okna. Po jednej stronie - port, po drugiej - miasto. Ale teraz widoczne z drugiej strony. Ulice z wielkimi budynkami, stary Customs Ilouse i inne... W następnym pomieszczeniu tylko przeciwległe ściany miały okna, ale za-to widać było przez nie ten sam fragment portu. Kręciło mi się w głowie. Te same mewy leciały po obu stronach pokoju. - A to są hologramy? - spytałem, starając się nie patrzeć na nie. - Nie, to tylko okna. Wysokie pomieszczenie przypominało audytorium. Na podłodze leżał miękki dywan i wielkie poduchy] na których siedzieli najrozmaitsi kosmici - zbyt wielu, żeby ich zapamiętać. jPrzypohiinało tej trochę takie zoo dla ptaków - awiarium, tak się to chyba nazywa - w któryrri znajduje się czterdzieści albo pięćdziesiąt różnych gatunków ptakóW, które Ciągle zmieniają miejsce i są jak barwne plamy. Niektóre stoją bez ruchu i rozglądają się wkoło, inne chowają się, a jeszcze inne przelatują ci nad głową jak strzały. Ale nie spostrze-, ga się ich oddzielnie. Wszystkie zlewają się w jedno. Można na to znalcźćl sposób. Patrzy się tylko na te nićruchorpe i odczytuje karteczki z nazwami, cze-1 kajać na śmigające ci nad głową, starając się zapamiętać nazwy. O tamtychf które starają się- ukryć, po prostu się zapomina;. Cóż... tu nie było żadnych karteczek. Spostrzegłem tego małego, który jzaczepił mnie w hallu. Przemykał się bokiem i jakby mnie obserwował. . ] Usiedliśmy. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Siedzieliśmy tak jaki dziesięć minut i zaczynało mi się nudzić. - Co teraz? - Poczekamy. - Na co? Czy Gray coś zaplanował? - Nie jestem pewien. Tylko tyle udało mi się od niego wyciągnąć. NJawet nie próbował zgadywać - jak to kosmita. Zawsze chcą gadać tylk[o o konkretach. Paranoja! Kilka minut później Gray zaczął mi masować ramiona tak, jak on to po< trafi. Odprężyłem się i poczułem się- śpiący. Przytuliłem się więc do nicgoj Był laki ciepły. Zapadłem w sLn jak rażony obuchem. | Śnił mi się tata. Starał się coś mi powiedzieć, ale go nie słyszałem, okropnie podniecony i zdenerwowany. Ciągle coś do mnie wołał, ale cho był na drugim końcu pokojuj nie mogłem gO dosłyszeć. Obudziłem się. pokoju wisiało jakieś brzęczenie. Usiadłem i rozejrzałem się dookoła. Wszy-SC4 kosmici patrzył^ w jedną stronę - na przeciwległe drzwi. Stal wj nich ccn-taibr. Tak je nazywają. NiL ten z mitu greckiego, rozumiesz. Nie był to pól-czło-wii;k, pół-koń. Przypominał skrzyżowanie stonogi z przednią częścią ciała modliszki - jakby cały składał się ŁJ ostrych krawędzi. Cały poza oczami. MJal wielkie oczy ó wąskich jak u kota źrenicach. Wszedł do pokOju poruszając się Skokami. Z początku myślałem, że coś z iiim nie jest w porządku. Potem uświadomiłem sobie, że centaur porusza się jak postaci w starych filmach. Jego ruchy nie były płynne, ale skokowe, jak poszczególne klatki filmu zatrzymane na ułamek sekundy. Przypatrzyłem się uważniej. Okazało się, że między tymi skokami prawie nie da się zauważyć żadnego ruch^i. Zatrzymywał się, patrzył na kogoś z goły - miał blisko trzy metry wzrostu - a kiedy ktoś z drugiej strony coś do niego mbwił, w mgnieniu oka odwracał się jw tamtą stronę. Był tak szybki, że aż w gtbwie mi się zakręciło, i i Przechadzał się, gawędząc z iiinymi. Przykuwał uwagę wszystkich. Wydało mi się, że zmierza w naszym kierunku, tak jak podchodzi się zwierzynę na polowaniu. Miał takiej złowrogie ręce. Przyprawiały mnie o dileszcz. Popatrzyłem na| Graya. Obserwował go uważnie. Nie przypominam sObie, żeby kogoś i tak uważnie obserwował, nawet mnie! W końcu centóur zbliżył się i spojrzał na nas, ale raczył zauWażyć tylko GJraya. Wyprostował się i podszedł. - Stary-o wielu-imionach - przemówił w Lingwie. - Nie wiedziałem, że tu jesteś. ii! Gray wykonał coś w rodzaju dworskiego ukłonu, nie spuszczając wzroku zicentaura. l ' j - O, Święty, sam niL mogę uwierzyć własnemu szczęściu. Centaur przysiadł na zadzie jak stiarzec w fotelu. - Dawno cię nie widziałem. Nie widziałem nikogo z twojej rodziny, od kiedy zniszczyliśmy gnia|zdo - pół cyklu temu? Może nawet cary cykl? Czy jesteś ostatni z rOdu? Gray znowu rnu się pokłonił. - Chyba nie, o Święty. Lanim mnie znaleziono, estywowafcm prawic 4va cykle. Z poWodu zniszczenia mojego gniazda. - Ach - centaur Wzniósł ramię i pozwolił mu opaść w lekceważącym geście. - Oczywiście. Czy to twoja maskotka? - zapytał, po r^z pierwszy zwracając na mnie uwagę Szalałem ze zdenerwowania. Starałem się, żeby nie poznał, żej cokolwiek rpzumicm z tego^ o czyni mówią, i jaki jestem wściekły, że to coś wymordo-tyało całą rodzinę Gray3. Gdybym miał karabin, łaser, cokolwiek... I tak nic tym nie wskórał. Z daleka było widać, że on tylko czeka, żeby któryś z nas <Ł>t się sprowokować. Z| uwagą kontrolował cały pokój. Ostry byłl Cholernie . Starałem się, jak mogłem, wyglądać na głupka. - JTo nie makkotka, o Święty. To mój siostrzeniec. - Jesteś pciyi^n? - Centaur s^płótł ramiona na piersi, Lupctnie| jak człowiek, ale wyglądał tak, jakby się Czaił. - Jestem, o Ścięty. Jak twoje potomstwo? Cehtaur spojfz^ł na Graya. - Dziękuję. Przywiozłem ze sot>ą dwie poczwark| i wkrótce będji się przeistaczać. PóM co, nie mam jaj. $zkoda, od dawna mam apetyt na delikatne mięso. Ale żal byłoby wracać do domu w ogolę bez,dzicci, wieje się powstrzymałem] JJuż niedługo się rjrzepoczwarzą i st^ną się dziećmi] Jak myślisz, czy byłby to wielki wstyd, gdybym wrócił tylko L jednyrji dzieckjem? - JNie złozyłbśjjaj, o, Święty? - Na razie wcale. Próbowałem kitka razy, ale mdłe piało mqie nie słucha. - Cćntaur odwrócił głowę całkiem <ło tyłu, patrzył na coś prz^z mome|nt, a poteij) jego głowa wróciła na miejsde z głośnym mlaśnięciem. [Myślałerp, że zwymiotuję, - Daj mi swoją poczwarkę. Doskonale ją przyrządzę. Spójrz - pokazał na mfiie - to coś nawet nie rozumib naszej mowy. - i Nie mogęi, o, Święty. -i No, daj ni ją w prezencie - wyprężył się cały i wyglądał jak bielik zawieszony w powietrzu. Gray wydał cjicjjy pomruk. Spojrzałem na niego. Wyciągnął ivszyslkiL pal-| ce na| wszystkich damionach w kierunku centaura. Wyglądały j^k ostrza. • -i Nie mogę|, c|), Święty - powiedział cicho. - J*rośzę o wybaczeni^. Ptjzez kilka rhiriut mierzyli się wzi-okiem. W końcu centaur ustąpił. -| To wielki gijzech. Ale... może to moja wina. Zbytnio pobłażam sfvoim apetytom. Możp tjo nie zawsze jest zialetą - znowu gw|ałtownie| rzucił gilową. - Muszę już odejść, przyjacielu. DO następnego spotkania. '< ! Oddalił się tiikj posuwiście, jakby i miał kółka. - Co się dzieje? - szepnąłem do Graya. - Ciii - schoWał palce i usiadł fc powrotem. -| Chcę do (łomu. Chodźmy stąd. Objął mnie (przytulił. -l Jeszcze chwilę cierpliwości. Ni0 możemy od razu wyjść. Tq nieuprzCjmiec Siedzieliśmy jeszcze z pól godziny. JW końcu Gray wstał- - Terpz możerpiy iść; - W^ mieście byte mgła. Opatulilenji się kurtką. -4 Jezu, o co tjam poszło? Nie od razu Odpowiedział, ale rozejrzał się wkoło i przez chwipę nasłuchiwał. -4 Poszło rjarji lepiej, niż się spodziewałem. Teraz już chyba mażemy' roznpawiać. Chodziło o jajo. 4 Rany! - GJray potrafi czaseni być upierdliwy! - To wie^m! Kto to był, ten centaur? Po co musieliśmy tu przyjść? Czy on m prawdę dorri... gniazdo, cby jak to się tam r|azywa? Powiedz! CJray zaduniat się na chwilę. 44 _ Ten centaur to... bipkqp - to jest chyba najlepsze słowo. Spotkałem J) zalcdwie'kilka razy w życiju. Jego rodzina i moja spierały się o pejwne te- Jtoria w układzie Maxwell Śtation. Moja rodzina została zniszczona... albo ;cŁ;ij nie zupełnie zniszc^on^, to przynajmniej zmuszona do opuszczenia układu. Nie wiem, gdzie jest i teraz. Twoi znaleźli mnie w paśmie astćroidów pławić tysiąc lat po tym ^vszystkim. Jeszcze zanim się urodziłeś. Myślałem, ż4 nasze jajo może być jąjerp centaura, ale nic mogłem tego sprawdzić - wiadomości na ten temat nfe są publikowane. Można z nimi o wsjzystkim rci/.mawiać, ale nie wolno jo tym pisać. Wcześniej udało mi się tylko dowiedzieć, że na ziemi żyjei tyflco jedna rodzina centaurów - rodzina bi-sljupa. | | Zadrżałem. j j - Czy rzeczywiście miał ochotę mnie zjeść? Skinął głową. j j - Centaury uważają za szczególny przysmak p r e - s e n s y t y w y. - Prc-sensytywy? ii - Centaur ma sztywne zasady stanowiące o tym, kto jest, a ktoinie jest istotą. Możliwość porozu^nie^vania się na ogół kwalifikuje cię jako isitotę. - Jezu! Przecież mog|er4 z nim rozmawiać! - Wiem. - Dlaczego kazałeś mj trzymać to w tajemnicy? - Walnąłem go ^v nogę. -i Mógł mnie zabić! Co za idiotyzm! " • j Szedł dalej. - Gdybyś przemówił, mógłby cię wyzwać na pojedynek w jedzeniu. - Potrafię jeść tak sarbo dobrze jak on. - Pojedynek w jedzcrjiu j- powiedział wolno Gray - polega na tym, że len, co przegrywa, zostaje zjedzony. Dla centaura przegrany już z definicji nijC jest istotą. - Aha - poczułem $ię bardzo malutki i zagubiony. - Więc po co w o|óle tam byłem potrzebhy?| - Nie chciałem, żeby bisjcup pomyślał, że przyszedłem się mścii Skoro przyszedłem z rodziną, wiedział na pewno, że nie wybrałem się ni wojnę. ^nic też się nie chce umieraj, Ira. Po chwili ująłem go za rękę. - Współczuję ci z poWodu rodziny, Gray. Nic odzywał się aż do następnej przecznicy. Dopiero, gdy do niej doszliśmy, powiedział: j j - Oni odeszli. Wraz z nadejściem wie|czcjru z kanałów Back Bay do miasta nadciągnęły zniszczył twójH tl|rnany mgły i przewalały siej między ścianami budynków jak zataczający się Pf)|ik. Zjeżdżając windą W dół, Sara miała uczucie, że za chwilę zariurzy się jakiejś cieczy czy wacie; w której z pewnością utonie. Miała spotljać się z Samem na jego łódce około ósmej, ale już teraz musiała się napić. Szybko j wyszła Z bydynku. Słońce zostało wysdko w górze, na dziewięćdziesiątym piętrze, gdzie właśnie skończyła pracę. Tu na dole mgła nadawała miastu charakter niere- j alnego, sennego widziadła. Drzewa świętojańskie przed starym Customs Ilouse przeświecały pi|zez mgłę przytłumioną żółcią. Wszystkie jesienne] barwy wydawały się zgaszone. Górne miast