Steven Popkie Jajo Zardzewiała, łuszcząca się blacha była cistra jak brzytwa. Do plaży było jakieś trzydzieści, czterdzieści stóp. Doprawdy nie miałem ochoty złazić z powrotem; nie musiałem nawet oglądać się za siebie, żeby się o tym przekonać. Wiedziałem, że to daleko. Przypomniałem sobie to, co miałem powiedzieć ciotce Sarze: - Kiedy już wlazłem tak wysoko, musiałem wspinać się dalej. Wszedłem za wysoko, żeby zejść na dół. Albo: -Chciałem wspiąć się tylko trochę, ale potem utknąłem. Pokręciłem głową -do kitu! Co prawda nigdy mi nie m ó w i \ a, żebym tu nie wchodził, ale wrak statku był takim miejscem, gdzie jej zdaniem jedenastoletni chłopcy Nie Powinni się Kręcić. I tak to nie jest mój dom. Wyciągnąłem szyję, starając się zajrzeć Ą krawędź górnego pokładu. Kilka tygodni temu wypatrzyłem wrak przez lornetkę ciotki Sary. No cóż, to Gray go zobaczył i pokazał mi. J a musiałem używać lornetki, on nie. Ma znacznie lepszy wzrok niż ludzie. Kilka tygodni główkowałem, jak tu się dostać - dwa mosty i kawał drogi po płaskim. Jest to Wielki prom, długi na jakieś czterdzieści metrów, o nazwie "He-sperus" - tyle dowiedziałem się od mego kuzyna Jacka, zanim jeszcze .uznał, że jestem za mały, żeby ze mną gadać. Stałem i oglądałem go. Pontony dawno już się zapadły i przegniły - wr^k musiał tu leżeć najmniej pięć, sześć lat. Wszędzie było pełno rur, któr^ wiły się jak kłębowiska węży. Musiały służyć do napełniania pontonów. JResztki białej i niebieskiej farby były jeszcze widoczne na ścianach. Gdzie niegdzie zostały jeszcze nie całkiem skorodowane i przeżarte przez sól mi>siężne okucia połyskujące słabo w słońcu. "Ilesperus" musiał wyglądać wspaniale, kiedy jeszcze woził pasażerów i samochody przez port, może włączał syrenę, mijając wielkie okręty płynące aż do Maine, Europy albo Afryki - jak te z opowieści o historii Ziemi, którymi zaczytywałem się w dzieciństwie. Od strony plaży doleciał mnie słaby szep| t. Obejrzałem się. To mama. Stała na piasku i patrzyła na mnie, mrużąc oczy. Wiesz, jak to matki, kiedy się martw[ią. Patrzyła w ten sposób, nawet kiedy jeszcze żyła. - Zamartwiasz się, Mamo - powiedzjiałem. Znów spojrzałem w górę. Niewiele mf zostało. Obejrzałem się, żeby jej to powiedzieć, ale już jej nie było. Ciągle się wierci! __ l Złapałem równowagę, uchwyciwszy się zardzewiałej krawędzi. Była wąska i zgniła jak stara kłoda, ale wlazłem pip niej na stare pomieszczenie dla pontonów. Od lądu wiało jak cholera. Wiajtr przeszywał mi kurtkę na wylot. Dygotałem jak w febrze - jak górnicy wracający z bagien do domu. Dom. To było coś. Teraz tu miał być mój dom. Lałe życie nasłuchałem się, jak to będzie wspaniale na Ziemi. Jak o mnie crjodzi, mogli sobie ją zabrać. Cała ta Ziemia nie była warta funta kłaków. Górny zrąb statku nie rozpadał się jajk/ nadbudówki, ale był oślizły od tłustej, portowej wody. Nieraz słyszałem różne historyjki na temat Oczyszczania Portu Boston, ale nie dawałem im wiary. Wrak miał dwa mostki. Jedna z br$m dla samochodów wpadła do środka, a druga trzymała się tylko na jednym zardzewiałym zawiasie. Wrota były tak ciężkie, że nawet nie drgnęły mimjo porywistego wiatru. Czasem tylko wydawały, z siebie dziwne trzaski przypominające odgłos dalekich wystrzałów. Bo, widzisz - ja wiem, jak bijzmią odgłosy strzelaniny. Wnętrze promu było jak płytka jaskinia pachnąca morzem w czasie odpływu. Znasz ten zapach? Padlina dłuższy czas marynowana w benzynie. Poszedłem ciemnymi schodami wiodący/mi z pokładu dla samochodów na pasażerski. Widać stąd Boston, kopuły przypominały zamglone, błękitne kryształy, które stały u mamy na półce. Nip mam pojęcia, co się z nimi stało. Pewnie je sprzedali, żeby zapłacić za bilety^.. Wysokie budynki przypominały wiązki patyków. Widziałem też łódki tuż przed Revere. Mimo że osłoniłem oczy dłonią, nie mogłem dostrzec łódki ciotki Sary. Od strony lądu zobaczyłem w połowie drogi drabinkę, która chyba prowadziła na mostek. Trochę się zatrzęsła, kiedy zacząłem po niej wchodzić, ale wyglądało na to, że wytrzyma. Kiedy byłem w połowie drogi, drabinka przesunęła się. Stanąłem. - Nie rób mi tego - powiedziałem cicho. - I tak dość mam zmartwień. Drabina zatrzeszczała. . - Powiedziałem, nie! Stare mity wyskoczyły z kadłuba niczym korek butelki. Złapałem za szczebel, jak mogłem najmocniej. Wolniutko jak we śnie drabinka odchyliła się od pionu i zaczęła opadać. Krzyknąłeni Nagle zawisłem w powietrzu. Połknąłenji własny krzyk i spojrzałem za siebie. Na dole stał Gray, dwoma ramionami podtrzymując drabinkę, czterema obejmując ścianę kadłuba, a pozostałe dwa wyciągając w moją stronę. Uśmiechnąłem się. - Hej, tam na dole! - zawołałem, i Gray dopchnął drabinkę do ściany. - Zejdź, Ira. - Chcę obejrzeć mostek. - To nie jest bezpieczne. - Jesteś tu, prawda? Nie pozwolisz, żeby coś się stało. Gray namyślał się chwilę. Nie poruszał się. Nigdy się nie poruszał, kiedy rozmyślał. Po prostu stał jak wielka szara ^óra mięsa. - Racja. Wejdź na szczyt drabiny i stań na pokładzie. Wejdę za tobą. . Całkiem oderwał drabinkę od ściany i cidrzucił na bok. Potem po prostu podskoczył te trzydzieści czy czterdzieści stóp w górę i przykucnął na pokładzie, żeby nie uderzyć głową w sufit. Widziałem ojca. J^edł koło Graya. Potem zrobiło się zbyt ciemno. Byłem j smutny i śpiący, i chciało mi się płakać. - Tato? Chyba mnie nie słyszał. Ale zaraz zaczął śpiewać: Tej nocy śnił mi się Joe Hill, żywy jak ja i ty. , - Joe Hill, tyś martwy już od lat. - Ja żyję - odrzekł mi. Zawsze mi to śpiewał, kiedy nie mogłem usnąć. Gray milczał. Wtuliłem się głębiej w jego ramiona. Było mi ciepło i bez| piecznie. Na razie odechciało mi się płakać. Zasnąłem. Do licha. Sara Monahan nie cierpiała łódek. Łódki kołysały, podskakiwały i przechylały się w rytm oddechu mor Łódki były brudne, ^mierdziaty. Wyłączyła silnik motorówki i pozwoliła jej dryfować pięć, sześć metrów \ kierunku doku. Cz^su starczyło akurat na zapalenie papierosa i zachh nięcie się dymem, przygotowanie liny i zarzucenie jej na kołpak. Robiła t| machinalnie. Sara Monahan całe życie spędziła na łódkach. ''. Przyszła na świat ituż przed wielkim krachem giełdowym 2005 roku i je ojciec kupił łódkę, bp wydawała mu się tańsza niż dom. Dorastała w żal! mieście Hull, w samymi centrum tego miasta. Sara zadrżała na samo \ nie. Nawet nie miała pretensji do policji, kiedy dokonano bombardowania, l do ojca, że nie chciaj Się wynosić, i do matki, że została razem z nim. Nie przetrwali pożaru. Siłą zaciągnęła Wtedy szlochającą Roni do motorówki i wystartowała ja rakieta, modląc siej żeby silnik nie zgasł. Udało jej się wypłynąć tuż przed atakiem policyjnych myśliwców. Jeszcze przez rok Sara i Roni na wszelki wypadek przeszukiwały listy ofiar i spisy osób przebywających w obozach i uchodźców. Bez skutku. Pieprzony Boston. Pieprzona policja. Jakoś dotarły do Revere. Sarze udało się zdobyć papiery spawacza rozpocząć pracę przy stalowych konstrukcjach nowych domów w czasie i kwitu .budowlanego^. Ronię wkuwała na marynarce handlowej i wyemigrowała zaraz po egzaminach. Przez czternaście lat prawie do siebie nie pisywały. Jezu. Gwałtownie uniosła głowę. Słońce chyliło się ku zachodowi. Nigdy nic l zrobi, jak dalej tak pędzie dumać. Powąchała kosmyk zaniedbanych wh i kurtkę. Prysznic. Myślała o Ronię i jej dzieciaku - Irze. I o jego niańce Grayu. StemnPop Jęknęła i wydostała się z doku. Zakołysało. Boże, jak ona nienawidzi kołysania! Przyjmowała i weszła do "Herkulesa"] Rzuciła maskę na^ krzesło i oparła się o kadłub, czekając, aż jej oczy przywykną do mroku. Ni^ kogo nie ma. Od j-azu moż|na poznać, że łódka jest puka. Poriisza się jakoś inaczej. III III II Znalazła nat)az|groloną kartkę od Jacka, że poszedł tia noc d|o Kendallbw. Świetnie. Najpierw drink, a dopiero potem - prysznic^. Żnowii zaniosła się kaszlem. Fotogj-aJBa na ścibnie przykuła jej uwagę. B^ła| na rjiej Roni i jej mąż Gilbert w dniu ich ślijibu. Sara odkorkowała butelkę i zagapiła się.na zdjęcie. Gilbert był grubaWy i nosił okulary. Pociągnę!^ <^ługi iyk z bute(k: i odwróciła się plecami do zajęcia. H f i - Mam lepSzy gust niż ty, kochana - powiedziała dci Roni. - Popatrz tylko na niego. Lejpszych nie wpuszczałam drzwiami dtó slużbyl - Ale mój został - wydawała się móWiL R6ni. - Nie zostawił mnje z brzuchem. Gdzież to podLiLwa się Mikę? - Bóg raczy wjedzieć - Sara znowu pociągnęła z bujteiki. -| Ale jego pieszczot nie dało się zapomnieć. Mogłabyś powiedzieć to sa^mO o GJlbercie? Roni milczał No i dobrze. Gdyby Rdp jeszcze mogła mówić, Sa|ra przede wszystkim zapytałaby ją, skąd wytrzasnęła Graya. - Sara? - Nie ma mniee - dalej wpatrywała się w Roni. -j Dlaczejgo jesteś tak idiotycznie szczęśliwa? Przecież nie żyjesz. - To ja, Sam. - Sam? - Sam! - zatkała butelkę i wyjrzała na pokład. Naprawdę to on - maty, łysy i brodaty - Niecjh cię gęś kopnie. Sam! Nie Widiiałani «? rate ^o-Sam uśmiechnął się. - Wyjeżdżałem do George's Bank na ryby. 4ziS rano wróciłam. Wpadłem zobaćzyić, jak wab leci. - Świecie |- chwyciła go za rękę i wciągnęła do śijodka. - W saiuą porę. Nie będę iniisiała pić sama. - Taka młocka kobieta j^k ty miałaby pić sama? - ijmjósł jebną brew. -Wstyd! Muszę di pWnóc. Jestem przecież dobrze wychowany. Do picia używani filiżanki - Dzięki Bogu - roześmiała się. Usiedli przy stole. Butelka stała po środku. Sam wsk|a^ał głoWą dok. - Gdzie są Wszyscy? Saflie pustki. - Szukają rbbdty. Mnie^ się udało dostać pracę w niiejście. Prawie wsży-y wyjechali do ^arblehead albo Ouincey - do dokóW albo njv tak. Chwyciła butelkę i wysączyła resztkę rumu. - Ty nie >yiesz, jak tej jest. Ja... Roni była moją siostrą. Wyjechała i wiele się kontaktowałyśmy, ale zawsze... a teraz nie ma jej. Zabili mi ją. Sam wzruszył ramionami. - Tam musiało być naprawdę okropnie. Czytałem, że mieli coś takiej co się nazywa gnicie płuc. - No i... dostaję nagle ten głupi teleks z Maxwell Station, że Gilbert i ] zginęli w "zajściach". Musiałam zażądać wydania zwłok. Musiałam pokwitować, jakby byli jajcąś cholerną paczką. I Irę. I Graya. A potem ten grzeb... (Gray górował nad żałobnikami i ciągle jakby miał do niej o coś preten " Ira wtulał się ^r jego nogi] szukając pociechy). Łzy popłynęły jej po policzkach. - Odesłałabym go w cholerę, ale... on jest w testamencie. Rozumiesz Muszę go trzymać, bo Sflaczej nie dostanę nieruchomości Gilberta i Roni znowu wzruszyła ramionami. - Niewiele tego, ale zawsze. Sam sięgnął przez stół i wziął ją za rękę. Zamilkła, jakby ją uderzył, (po ona wygaduje? Uśmiechnęła się przepraszająco i potrząsnęła głową. - Trochę się upiłam, Sam. - Cii, Saro. Już dpbrze. Nagle uświadomiła sobie, że płacze, i niezdarnie wytarła oczy kułakiep - Jezu, Sam. Przepraszam. Sam wsunął się głębiej w cień. Widziała tylko słaby blask jego oczu. - Nie ma sprawy. Dłuższą chwilę siedzjeli w milczeniu. W końcu Sara wysunęła rękę z jego dłoni. - Wiesz coś o kosmitach, Sam? - Nic a nic. Wstała i przyniosła po szklance wody. sodowej. Na razie starczy picia.Nie protestował - No cóż - sączyła wodę. Bąbelki łaskotały ją w nos. Siłą powstrZy mywała się, żeby nie kichnąć. - Gray jest przybyszem z Kosmosu. Niewiele o nich wiem. Podobno są świetnymi robotnikami, ale w naszych okolicach nie ma ich wielu. Za ftiało roboty, albo co... Wszystko, co wiem o Grayu '~ tyle, że Gilbert i RonJ gdzieś go znaleźli i teraz należy do nich. - Nic o tym niej wiem. Ale w Bostonie jest mnóstwo kosmitów, sprawdzeni i podobn0 bezpieczni. Graya też na pewno sprawdzono. - Chyba tak. Chciałabym o nim więcej wiedzieć. - Roni powierzyła mu syna. - Sam uśmiechnął się. - To już jest Kiwnęła głową. Sam właśnie otwierał usta, żeby coś jeszcze powiedzieć, ale u cigżkie kroki na nadbrzeżu. W tej samej chwili "Herkules" zadrżał w dach. Na pokład wszedł Gray. Niósł śpiącego Irę. Kabina była tak niska musiał przesunąć chłppca dwa poziomy ramion wyżej i iść na trzech dolnych parach, żeby się zmieścić. - Usnął - powiedział cicho. Sara skinęła głową. Butelka stała na wierzchu i kobieta poczuła się swojo, z resztą jak zwykle w obecności Graya. Kiedy zaniósł chłopca do jego pokoju, otworzyła okienko i wyrzuciła flaszkę do wody. Głupi gest, poczuła się trochę lepiej. Gray wrócił. i - Czy jest coś dla mnie do roboty? - zapytał dudniącym głosem. - Nie - wyszeptała. (Dlaczego ciągle szepcze?) - Nie - powtórzyła głośniej. - Gdzie byliście cały dzień? - Badaliśmy wrak, tu niedaleko. Wrak. - Chryste Panie! Oglądaliście "Hesperusa"? To świństwo ma dwadzieścia lat. Jest niebezpieczne. Własnemu dziecku nie pozwoliłabym tam chodzić. Ani Ir^e. Zostawcie wrak w spokoju. Słyszysz? - Sryszę - powoli skinął głową i wyszedł. Słyszeli, jak idzie na dziób i kładzie się. Przez blisko minutę Sam i Sara patrzyli na siebie w milczeniu. - Te|raz rozumiem - powiedział Sam. - No, c<5żL Jack też robił podobne rzeczy. - Wiem. Ale ich obu tam, na wraku ... to przerażające. I tak całe lato... Roni - myślała Sara - biedna Roni - nie wiedziała dokładnie, czy biedna dlatego, że nie żyje, czy dlatego, że żyła z Gr^em u boku. - Słuchaj - zaczął Sam. - W moim doku pełno teraz obcych. Ludzie •*. Nowego Jorku i Jersey. Przyjadę tutaj. Nie będziesz taka sama wśród obcych. | | - Sam, tak bym chciała...- Patrzyła na niego i poczuła powiew domu. - Załatwione. Jutro tu będę - wstał. - Muszę iść. Od jutra mam nową v pracę, - j Sennie kiwnęła mu głową, odprowadziła na pokład i pomachała na dobra-i noc. | | Księżyc już wzeszedł. Zobaczyła nieruchomego pkaya na tle oświetlonej go srebrnym blaskiem pokładu. Cały składał się z faM i linii przypominają-! cych pajęczyny. Sara przeszła obok niego. Nie poruszył się. * Obudziłem się nagle. Koło łóżka siedziała mamji. Dotknęła mojego czoła - dlatego się obudziłeqi. - Cześć - powiedziała miękko. - Jak się czuj esjz? - Samotnie. Dlatego poszedłem na wrak. Czy bardzo się martwiłaś? - Nie bardzo. Gray był z tobą. - Ajia - potarłem oczy. - Kiedy wrócisz? - Nie mogę wrócić. Wiesz o tym. - Ale jesteś tu, prawda? Uśmiechnęła się i nie odpowiedziała. Też się trochę uśmiechnąłem. Ni< mogłerin się nie uśmiechać, kiedy ona się uśmiechała. - Tęsknię za tobą - znowu zachciało mi się pja}cać. - JJa za tobą też. Czy jesteś grzeczny, tak jak cię prosiłam? Jak tar Gray? | Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc tylko wzruszyłem ramionami. - Sama wiesz. Trudno zgadnąć, co myśli. - A jak myślisz, co? - Nie wiem - znowu wzruszyłem ramionami. - Chyba nie lubi' cic Sary. Ona jego nie lubi. - Aha - zamyśliła się. - Musisz się nim opiekować. - łilamo - powiedziałem - to Gray się mną opiekuje! Musisz wrć żeby się nim zająć. - głowiłam ci, że nie mogę. Zatroszczysz się oj niego? Nie wierzyłem, że mi się to uda, ale bardzo chciałem. -- Dobra. potem już jej nie było. Ciotka Sara zapukała do drzwi. i -- Złotko? - otworzyła drzwi i zajrzała. - Rozmawiałeś z kimś? kaszlała zupełnie jak tfnama. Przez chwilę było tak, jakby manjia wróciła na dobre. Ale poczułem gapach dymu zamiast slodkawcgo zapaclju bagna i od rjazu wicdziałcrjn, że tej tylko ciotka Sara kaszle od papierosów, i a nic mama Jak zwykle, zanim poszła spać. Nie miałem ochoty akurat teraz z nią rozrhawiać, więc ujdawałcm, że śpię. Widziałem, że obserwowała ruinie przez dluxjszą chwilę, polem zamknęła drzwi i też poszła spać. JJick wrócił rano, zanim zdążyła wyjść z domu. Był nerwowym phłopccm o /^innych ruchacih. Wszystko chwytał w lot. Życie traktował na luzie. Sara patrlyła na niego, j gdy, pogwizdując, zbliżał się do "Ilerkulesa". łjJie mogła powstrzymać uśrfliechu. iWykapany Mikę: dzika irlandzka uroda, bystry uśmjicch. Kiedy jej dolykajł... Potrząsnęła głową. Mikę odszedł czternaście lat temu. - Cześć, mamuś. Cześć, synu. JJakKclndall? - W porządkui. Jest coś do jedzenia i Przytaknęła, x 4 Gray jeszcze! tam jest? -i Nic sprawdzałem j- wyszperał jabłko z szafki. - Kiedy się -pozbędziemy tej poczwary? 4 Nie mów o r)im w tćn sposób. ~ i Jack uniósł oczy ku nicjbu. Sara roześmiała się i zerkęła na zegarek. 4 Rany! Muszę pędzić do pracy. Trzymaj się. Zjdjęła swój hełłn z gwjoździa na ścianie i szybko wyszła. Kicdyi podeszła do hjklki, woda obOk zawrzała. Sara wrzasnęła i cofnęła się o krok] , Gjray wynurzył głowę i przytrzymał się nadbrzeża. Przepraszam; Jezusiczku! - weszła do łódki. - Co ty wyprawiasz Naprawiam dok. -O Jezu! - zapaliła silnik i ostro ruszyła do Bostonu. Budynek bankja nie był jeszcze w połowie gotowy. Jeszczp trzysta pięter. Wiatr zawodził między stalowymi belkami jak stado wilków. Uśrrjicchnęła się, jdąc pd stalowej siatce do rogu, gdzie zostawija palnik. Nad nimi rozkraczył się dźwig jak ogromny pająk. Służył jako dźwig, miejsce odpoczynjcu i kręgosłup budynku. Po zakończeniu budbwy górna cjięść dźwigu 4 kabina, bloki i maszyneria - zostaną rozmontowane i wy$łane na inną budowę. Szkielet zostanie jako część konstrukcji. Za jakiś miesiąc lub dwa jej zadanie - spawanie belek - będzie skończone. Stal stosowano tylko do sto pięćdziesiątego piętra. Wyżej szły kompozyty. ii Lubiła być tu na górze. Lubiła łączyć nagie kości budynku. W Bostonie od zawsze trwała wielka budowa i rozbiórka. Fitzpatrjck - jej szef - był siódmym z kolei Fitzpatrickiem w związku metalowców. Jezu - pomyślała. - Jakie to uczucie? Twój ojciec, twój dziadek, każdy Fitzpatrick wstecz aż do Wojny Doniowej. Może jeszcze dalej. Jak gigantyczhy łańcuch! Boże! To ! by mi się podobało. Więź z taką rodziną. Lubiłabym mieć braci i wujów, i siostry... j i . - Hej, Sanj»! Sara była tak zaskoczona, że o mało nie straciła równowagi. Coś takiego nie zdarzyło jej się od przeszło dziesięciu lat. Odwróciła się. Po stalowej siatce podłogi szedł ku niej Sam. - A więc to jest ta twoja nowa praca! - krzyknęły. - A jak! - Świetniej Sam puścił do niej oko, opasał się liną zabezpieczającą i wciągnął naj górną belkę. Może jej życic się odmieni. Przechyliła się przez Narożnik i spojrzała wj dół na Boston. Był jasny, słoneczny dzień. Blask odbijał się i załamywał wied lokrotnie wc| wszystkich szybach przeszklonych j budynków. Sara przyjemnością patrzyła na zwariowaną szachownicę liister. Może i Sam r lubi ten widoki Fitzpartick krzyknął coś do nich, pokazując palcerfl w dół. Pierwsza belki właśnie wjeżdżała na górę. Kilku robotników z młotarbi przygotowywało si^ żeby wbić ją nja miejsce. Sam przesunął się bliżej w stronę dźwigu. Posłała 3 nim uśmiech i. włączyła palnik. Wstałem i poszedłem do kuchni. Jack już tam był- Nie za bardzo lubię. On pc\ynie żywi pod moim adresem podobne uczucia. Przypomina i dzieciaki naszego szefa. Zawsze wyglądały tak, jakby mogły robić, co im ! żywnie podobało. Zawsze były czyste - nawet kiedy czymś się ubrudził* można to było sprać. Nie tak jak to szare paskudztwo tworzące bagna wok< stacji. Trzebi to było zmywać alkoholem, a poterfl od samego zapach robiło się człowiekowi mdło. Przyjch domach znajdowały się chodniki, ko1 naszych - błocko. Tak to właśnie było. Pamiętam tylko to. Gray mówi, że on, mama i tata bieszkali kiedyś na | formie, która krąży po orbicie wokół Maxwell Station] Miałem wtedy dwa i trzy lata. Tarfl właśnie załoga znalazła Graya. Z mamą od razu przypadli r" do serca, z tatą też. Ale mnie jeszcze wtedy nie było na świecie. Po moim urodzeniu praca na platformie się skończyła i wkrót przenieśliśmy się na stację. Moje pierwsze wspomnienia to obraz bagna. Tata zawrze mówił, że to okropne miejsce. I chyba miał rację. Cią byłem mokry. I były ślimaki wielkości ludzkiej głowy^ które potrafiły odgr ci kawałek ciała, jeśli nie uważałeś. Powietrze też było kiepskie. St -Sfewn/ brakowało tchu, chociaż wszyscy mówili, że powietrze jesti w porządku. Na Ziemi - to co innego: powietrze jest dobre. Ale tam też było nieźle. "Można było się schować przed ludźmi na bagnach. Można było łowić ryby i pływać. I panowała cisza. Tu zawsze słychać ten pomruk miasta. Jack nie odezwał się do mnie. Ledwo się odsunął, żebym mógł przejść. Wyszedłem na pokład, szukając Graya. Chciałem mu powiedzieć, żeby nic nie mówił o wraku. Gray jest w porządku, ale jak go nie i poprosisz, to nie potrafi dotrzymać sekretu. W tym akurat jest głupi. JNie było go na pokładzie ani nigdzie w pobliżu "Ilerkulesa", więc wróciłem do środka. - Nie widziałeś gdzieś Graya? - starałem się być uprzejmy. Jack nie odpowiadał. Szarpnięciem otworzył lodówkę i wyciągnął mleko. j - Słyszysz? - Słyszałem. Nie jestem głuchy. - Widziałeś go? Spojrzał na mnie. - Nie wiem, gdzie jest ta poczwara. W domu od razu bym mu dołożył. Ale w domu nikt nijgdy nic nazwałby Graya poczwarą. Nie pasowałem tu. Nigdy. I nigdy nie bę^lę pasował. Patrzył na mnie jak na robaka. - - Ty też jesteś poczwarą. Dlaczego sobie nie pójdziesz? Hę? Dupku? Chcę znowu żyć. Wynoś się - było nam tu świetnie, zanirh się zjawiłeś. Chciało mi się płakać. - Może i pójdę - wrzasnąłem i wybiegłem. Przez do|k, na bagno. Ale zaraz zwolniłem. Aż tak strasznie nie chciało mi się płakać. Tu przynajmniej było prawie jak w domu. Przypomniało mi się jajo. Ruszyłem w stronę wraka. W połowie drogi przypomniałem sobie o obietnicy. Właściwie, to nie powiedziałem "przyrzekam", ale i tak dałem Grayowi słojro. W tym rzecz, że Gray wiedział, co robi, kiedy mnie o to prosił, i ja też dcpbrzc wiedziałem, co mówię, kiedy mu obiecałem. Zatrzymałem się i przysiadłem na kamieniu. Nie miałem dokąd pójść. C/ulcm się biedny i zagubiony. Zaraz też przyszedł tata i usiadł koło mnie. Chętnie bym się do niego przytulił, ale bałem się, że zniknie. On nie tak bardzo był, jak mama. - Chyba stąd ucieknę - powiedziałem. Westchnął, oparł łokcie na kolanach i przesunął okulary na nosie jak zawsze, kiedy nad czymś myślał. Tak samo zachowywał się tej nocy, kiedy Boss Skaldson powiedział, że będzie strajk. - Nie możesz zostawić rodziny. - Rodzina! - grzebałem patykiem w ziemi. - Oni njnie nie chcą. Do 'ata nawet ich nigdy nie widziałem. - A jednak to teraz twoja rodzina. Rodzina musi cię przyjąć", kiedy nib masz dokąd pójść - zakaszlał i wypluł coś za siebie. Wbiłem wzrok w ziemię. - Chcę, żebyście z mamą wrócili. - Wstałem i odszedłem parę krokó\y, - Dlaczego musieliście iść i dać się zabić? - Bo tak było trzeba, Ira. Były powody ... -Rodzina! Ty i mama uciekliście i zostawiliście mnie z Graycm. Rodzina. - Ira... " - Gray jest całą moją rodziną. Odwróciłem się. Zniknął. Został tylko wiatr. - Przepraszam - powiedziałem cicho. - Nie chciałem. - Czekałeńn jeszcze długo, ale nie wrócił. Kiedy dopłynęła do doku, Sam właśnie malował przedni pokład. - I lej! - zawołała z daleka. - E! - przechylił się przez reling. - Szykuje ci się kłopot. Przyholowała łódkę bliżej, tak żeby nie musfał krzyczeć. - Z Grayem? - Chyba nie. Jack i Ira. - Pokręcił głową. Ira wyleciał dziś rano jakby j kto gonił - wściekły, rozumiesz? Wrócił jakąś godzinę temu z podwiniętypii ogonem. Smutny dzieciak. Szarego nie było cały dzień. - Ilmm. - Wydaje mi się - rzucił jej szybkie spojrzenie, ale zaraz znowu odwrć cił wzrok - że Jack nie jest dla niego zbyt mity. Sara namyślała się chwilę. - Muszę wracać do domu - powiedziała nagle. - Taa... a ja muszę skończyć przedni pokład, zanim zrobi się za zimn Farba mi nie wyschnie - odszedł, gwiżdżąc jakąś smętną melodię. Przycumowała łódkę i poszła w kierunku wejścia na pokład. Dzielił ją jL< szcze od niego spory kawałek, gdy usłyszała klaśnięcie i krzyk Iry. Jaćl krzyczał coś niezrozumiałego. Nagle woda koło łodzi buchnęła jak wulkaĄ;| na pokładzie pojawił się Gray. Ruszył do środka szybciej niż mogła to sotT wyobrazić. Sara puściła się biegiem. Z pokładu usłyszała głos Graya. - Przestań mówić w ten sposób. - A to dlaczego, poczwaro? Hę? - wrzasnął Jack. Zatrzymała się w pół kroku. - Bo znęcasz się nad kimś, kogo kocham - powiedział Gray po krótki] namyśle. Przez minutę nie było nic słychać, a potem Jack zaszlochał. Wbiegła i środka. - Co się tu dzieje? Jack podbiegł i przytulił się do niej. - Jack, czy on cię skrzywdził? Co się dzieje? Gray lnie poruszył się. Ira spojrzał na| niego, potem n|a Sarę. Jack bdsunął się. Zobaczyła ślad uderzenia na jego policzku. - Czy Gray ci to zrobił? - zapytała cicho. Nic odpowiedział. i j - Jclżeli skrzywdzisz moje dziecko - powiedziała cichym, strasznym ciosem j- jeżeli tylko dotkniesz mojego syna... To popamiętasz. - Ja to zrobiłem - odezwał się Jra. Jego twarz była spokojna, chociaż biała jakj papier. - Czy to prawda? - spojrzała na Jacka. Kiwnął głową. - Dlaczego? Ira wiadził ręce w kieszenie. Plecy miał zgarbione. - Nćjzwał Graya poczwarą. Nie pierwszy raz. l Patrzyła na niego. Potem na Jacka. Potem znów na Irę. W końcu zwróciła | się do Graya. - Wszystko jedno, mówiłam poważnie. - Wiem - powiedział Gray. Następnego dnia wyszliśmy z Grayem jeszcze przed śjwitem. Byłem gotowy do ucieczki. Mogłem to zrobić zaraz! po kolacji, ale Gray powicjdział, że to kiepskji pomysł. Opowiedziałem mu, (po mówił tata, aj on przypomniał mi o trzech miłościach. Do cholery, odkąd pamiętam, wiercjił mi dziurę^ w brzuchu tym kosmickim tekstem. Nie możcs? porzucić rodziny - mówił. Rodzina. W drodze do wraka Gray nie odzywał sję. Nie miałem pojęcia, o czyjn myśli, ale wiedziałem na pewno, że nad czymś rozmyśla. Pewnie ó Sarze i Jacku. Od przedwczoraj jajo dwukrotnie urosło. Smugi na skorupie znikhęry. Na pewno w! środku rosło coś wspaniałego. Zastanawiałem się, co to mbże być. Z Graya nie miałem wielkiego pożytku - nawet nie grobowa! zgadywać. Zawsze mnie to wkurzało. Odzywa się tylko wtedy, gdy jest pcwienl I cóż z tego za przyjemność? i j l Jajo bjyło takie piękne! Połyskiwało złoto-srcbrnym blaskiem, szarości zmieniły bdcień na bardziej błękitny. W i środku musiało znajdować się coś naprawdęj pięknego. Marzyły mi się smoki f gryfy, a jeśli już! nic któryś zj nich, to i tak będzie to coś dziwnego i niezwykłego. A może by to sp(zedać? Moglibyśmy wtedy kup; ić bilet i wydostać się stąd. Nawet na Maxwell Stątión było lepiej! Pomogłem Grayowi okryć jajo szmatami. Potem usiedliśmy i długo ptitrzyliśnjiy na ocean. - Chcjiałbym stąd uciec - Chciałbyś znowu być z rodziną - odparł. Prawie się rozpłakałem. Byłem taki samotny. Z nim to tak zawsze! Ledwo zdążyłem pomyśleć, że wszystko już miałem jasfrio poukładane w głowic, orji wyskakiwał z jakąś tego typu prawdą i wszystko psuł! JAJO i ! ! i 37 - Czy pamiętasz o trzech miłościach? - zapytał ągne.ra Jilo to na]- cznych bele* - Nie wiem - nalał sobie kubek Kawy Ł tv..,.._ długie... Ja byłem na rybach, ty - tutaj. Dobrze by mi zrobito towarzystwo. Wiesz, co to znaczy gadać o łowieniu ryb przez trzy miesiąca? Zaśmiała się z ulgą. Ale była też lekko rozczarowana. _ Muszę wracać do domu. Dzieciaki będą się martwić, jak się nić pojawię. • iii - Gray mógłby się nimi zająć. - Gray... - zaczęła zbierać resztki jedzenia z powroten) do śni^daniów-ki. - Kiedy mogę tego uniknąć, wolej, żeby nie kręcił się kółb moich dzieCi. - Hej - pojednawczo dotknął jej ramienia. Podniosła wzrok^. Uśmfc-chal się. - Żartowałem - powiedział łagodnie. - Mhm - teraz i ona uśmiechnęła się słabo. - Kiepskii dowcip. - Cóż, jestem upośledzony na umyśle. Nic dziwnego pć> lrzet się sprowokować. Z| uwagą kontrolował cały pokój. Ostry byłl Cholernie . Starałem się, jak mogłem, wyglądać na głupka. - JTo nie makkotka, o Święty. To mój siostrzeniec. - Jesteś pciyi^n? - Centaur s^płótł ramiona na piersi, Lupctnie| jak człowiek, ale wyglądał tak, jakby się Czaił. - Jestem, o Ścięty. Jak twoje potomstwo? Cehtaur spojfz^ł na Graya. - Dziękuję. Przywiozłem ze sot>ą dwie poczwark| i wkrótce będji się przeistaczać. PóM co, nie mam jaj. $zkoda, od dawna mam apetyt na delikatne mięso. Ale żal byłoby wracać do domu w ogolę bez,dzicci, wieje się powstrzymałem] JJuż niedługo się rjrzepoczwarzą i st^ną się dziećmi] Jak myślisz, czy byłby to wielki wstyd, gdybym wrócił tylko L jednyrji dzieckjem? - JNie złozyłbśjjaj, o, Święty? - Na razie wcale. Próbowałem kitka razy, ale mdłe piało mqie nie słucha. - Cćntaur odwrócił głowę całkiem <ło tyłu, patrzył na coś prz^z mome|nt, a poteij) jego głowa wróciła na miejsde z głośnym mlaśnięciem. [Myślałerp, że zwymiotuję, - Daj mi swoją poczwarkę. Doskonale ją przyrządzę. Spójrz - pokazał na mfiie - to coś nawet nie rozumib naszej mowy. - i Nie mogęi, o, Święty. -i No, daj ni ją w prezencie - wyprężył się cały i wyglądał jak bielik zawieszony w powietrzu. Gray wydał cjicjjy pomruk. Spojrzałem na niego. Wyciągnął ivszyslkiL pal-| ce na| wszystkich damionach w kierunku centaura. Wyglądały j^k ostrza. • -i Nie mogę|, c|), Święty - powiedział cicho. - J*rośzę o wybaczeni^. Ptjzez kilka rhiriut mierzyli się wzi-okiem. W końcu centaur ustąpił. -| To wielki gijzech. Ale... może to moja wina. Zbytnio pobłażam sfvoim apetytom. Możp tjo nie zawsze jest zialetą - znowu gw|ałtownie| rzucił gilową. - Muszę już odejść, przyjacielu. DO następnego spotkania. '< ! Oddalił się tiikj posuwiście, jakby i miał kółka. - Co się dzieje? - szepnąłem do Graya. - Ciii - schoWał palce i usiadł fc powrotem. -| Chcę do (łomu. Chodźmy stąd. Objął mnie (przytulił. -l Jeszcze chwilę cierpliwości. Ni0 możemy od razu wyjść. Tq nieuprzCjmiec Siedzieliśmy jeszcze z pól godziny. JW końcu Gray wstał- - Terpz możerpiy iść; - W^ mieście byte mgła. Opatulilenji się kurtką. -4 Jezu, o co tjam poszło? Nie od razu Odpowiedział, ale rozejrzał się wkoło i przez chwipę nasłuchiwał. -4 Poszło rjarji lepiej, niż się spodziewałem. Teraz już chyba mażemy' roznpawiać. Chodziło o jajo. 4 Rany! - GJray potrafi czaseni być upierdliwy! - To wie^m! Kto to był, ten centaur? Po co musieliśmy tu przyjść? Czy on m prawdę dorri... gniazdo, cby jak to się tam r|azywa? Powiedz! CJray zaduniat się na chwilę. 44 _ Ten centaur to... bipkqp - to jest chyba najlepsze słowo. Spotkałem J) zalcdwie'kilka razy w życiju. Jego rodzina i moja spierały się o pejwne te- Jtoria w układzie Maxwell Śtation. Moja rodzina została zniszczona... albo ;cŁ;ij nie zupełnie zniszc^on^, to przynajmniej zmuszona do opuszczenia układu. Nie wiem, gdzie jest i teraz. Twoi znaleźli mnie w paśmie astćroidów pławić tysiąc lat po tym ^vszystkim. Jeszcze zanim się urodziłeś. Myślałem, ż4 nasze jajo może być jąjerp centaura, ale nic mogłem tego sprawdzić - wiadomości na ten temat nfe są publikowane. Można z nimi o wsjzystkim rci/.mawiać, ale nie wolno jo tym pisać. Wcześniej udało mi się tylko dowiedzieć, że na ziemi żyjei tyflco jedna rodzina centaurów - rodzina bi-sljupa. | | Zadrżałem. j j - Czy rzeczywiście miał ochotę mnie zjeść? Skinął głową. j j - Centaury uważają za szczególny przysmak p r e - s e n s y t y w y. - Prc-sensytywy? ii - Centaur ma sztywne zasady stanowiące o tym, kto jest, a ktoinie jest istotą. Możliwość porozu^nie^vania się na ogół kwalifikuje cię jako isitotę. - Jezu! Przecież mog|er4 z nim rozmawiać! - Wiem. - Dlaczego kazałeś mj trzymać to w tajemnicy? - Walnąłem go ^v nogę. -i Mógł mnie zabić! Co za idiotyzm! " • j Szedł dalej. - Gdybyś przemówił, mógłby cię wyzwać na pojedynek w jedzeniu. - Potrafię jeść tak sarbo dobrze jak on. - Pojedynek w jedzcrjiu j- powiedział wolno Gray - polega na tym, że len, co przegrywa, zostaje zjedzony. Dla centaura przegrany już z definicji nijC jest istotą. - Aha - poczułem $ię bardzo malutki i zagubiony. - Więc po co w o|óle tam byłem potrzebhy?| - Nie chciałem, żeby bisjcup pomyślał, że przyszedłem się mścii Skoro przyszedłem z rodziną, wiedział na pewno, że nie wybrałem się ni wojnę. ^nic też się nie chce umieraj, Ira. Po chwili ująłem go za rękę. - Współczuję ci z poWodu rodziny, Gray. Nic odzywał się aż do następnej przecznicy. Dopiero, gdy do niej doszliśmy, powiedział: j j - Oni odeszli. Wraz z nadejściem wie|czcjru z kanałów Back Bay do miasta nadciągnęły zniszczył twójH tl|rnany mgły i przewalały siej między ścianami budynków jak zataczający się Pf)|ik. Zjeżdżając windą W dół, Sara miała uczucie, że za chwilę zariurzy się jakiejś cieczy czy wacie; w której z pewnością utonie. Miała spotljać się z Samem na jego łódce około ósmej, ale już teraz musiała się napić. Szybko j wyszła Z bydynku. Słońce zostało wysdko w górze, na dziewięćdziesiątym piętrze, gdzie właśnie skończyła pracę. Tu na dole mgła nadawała miastu charakter niere- j alnego, sennego widziadła. Drzewa świętojańskie przed starym Customs Ilouse przeświecały pi|zez mgłę przytłumioną żółcią. Wszystkie jesienne] barwy wydawały się zgaszone. Górne miasto całkiem zniknęło. W miejscu, gdzie się znajdowała, istniał tylko róg ulicy pełen sklepów z pamiątkami, ulicz- j nych handlarzy i kwaciarek otulonych i wyciszonych białym oparem. Kupiła precelka na ulicznym straganie, a potem czckata, aż handlarz pod-J grzeje go w jednym z tych przenośnych piecyków wymyślonych przez kosmitów. J Przydałby się taki na "Ilerkulesie" - pomyślała. Siedziała pod drzewem świętojańskim i wolno, z poczuciem winy, jadła | precla. Sam pewnie właśnie gotuje dla niej kolację. Nagle wróciło wspo-j mnienic płonącego IIull. Poczuła w.nozdrzach zapach materiałów wybucho-| wych zmieszany z wonią spalenizny i odorem morskiej wody. Przypomniała j sobie, jak zdzieliła jakiegoś człowieka łomem po głowie - ciemne azjatyckiej włosy, dzikie oczy i tryskającą z czoła krew - kiedy starał się odebrać jej! łódkę. Starała się dotrzeć do domu. Ich jedynego po tych wszystkich latach] koczowania na łódkacrj domu, którego jej rodzice nie chcieli zostawić. Niej chcieli uwierzyć, że n^szą zostawić ten dom aż do chwili, gdy było już za] późno...gdy znalazła I^oni. Poparzoną, mimo złamanej ręki płynącą wj sięgającej bioder wodzie. Sara wciągnęła Roni do łódki. Znowu uruchomiła! silnik, żeby płynąć ^o domu, kiedy nadleciały wojskowe samoloty.! Zanurkowały i zrzuciły coś - nigdy nie dowiedziała się, co to było - co| eksplodowało jak ogrtista płachta. Chmura ognia ruszyła w ich stroną wrzącą falą. Sara zawróciła motorówkę i ruszyła do przodu na pełny gaz.1 Płomienie pożerały dorb po domu, niskie dudnienie wybuchów goniło ją jakf złowrogie echo. Nie L a l e j silnika! Nie zalej silnika! Łódk wpadła do portu. W dali, na Telegraph Hill gangsterzy odszczekiwali siq strzałami. Z Ilog Island odezwała się artyleria przeciwlotnicza. Dwz myśliwce zawróciły i odpaliły w jej stronę po jednej głowicy. Sara chwyciła Roni i obie przypadły do dna motorówki. Oślepiającemu blasków towarzyszył ryk morza wokół nich. Gorący wicher wyssał z jej płuc resztk tchu. Rozległ się ogłaszający dźwięk, tak głośny, że aż niepojęty. Gć przebrzmiał nastała absolutna cisza. - Ogłuchłam? Spojrzała za siebie i nie zobaczyła Ilog Island. Nie było jej. Została zrów-| nana z ziemią. Wiatr rpzwiał ogień. Został tylko dym. Sara siedziała na ławce w parku, obejmując się ramionami i patrząc przeć siebie nieobecnymi octami. Nawet nie mogła zidentyfikować miejsca, gdzid kiedyś stał jej dom. Ty,IIesperusa|" odcinającą siej jaskrawo na tle plaży oświetlobćj jasnymi próżniami wschodzącego słojka. - Nie bałbym taki pewien, że wymyśla. - Ty to pochwalasz? Nić do wiary! Prizeęież oni nie istnieją. - Żałowała,] że nie ma papierosal No, właśnie! Gray rrjuśi odejść! - Skftd wiesz? Na ta nie znalazła odpowiedzi. Jajo jakby się poiju$zyło. Leciutko kołysało się z boku na bok. Rozejrzałem się i zauważyłem stary, metalowy pręt, którym mógłbym rozbić skorupę i pomóc smokowi wyjść. Śtałeni tak blisko. Pacjhniało teraz bardzo intensywnie, ale dalej nic się nie działo. Nie wiedziałeb, co robić. Nawet smok może być bardzo delikatny, kje^ly jeszcze siedzi w jajku. Mógłbym zrobić mu krzywdę. Zagryzałem wargi z niecierpliwości. W kcjócu odłożyłem pręt, usiadłem patrzyłem spokojnie. - Ira? Ira! - tO ojciec Wołał. Nie itiiałem zamiaru terbz z nimi gac}aćL To tylko duch. Znowu zawołał.] No, dobra. To i tafc jeszcze potrwa - pomyślałem, podszedłem na krawędź pokładu i spojrzałejń w dół^ Stali tam obOje. - Ziijdź - krzyknął tata. Mama kiwała głową. - Tak, zejdź do nas. Usiadłem na krawędzi i potrząsnąłem prjzecząco g^ową. - Już nie będę \kfls słuchał. Jesteście martwi. Gray tak mnie dziwnie trak-j tuje. Nie lubię ciotki Sary ani Jacka. Dajcie mi spokój. Mam teraz jajo. Popatrzyli po sobie. - Synku - po\*dLdział Ojciec łagodnie. - Gray i Sara już jadą po ciebie Chcą, żebyś wrócił. Wiesz, że tak jest Słyszałem warkot pilnika po drugiej stronie wraka] - Chcesz mnie babrać?| - Skądże znowu. - Tata pokręcił głQwą. -"Zaraz tu będą. - A. co z jajem? - Poradzi sobi4 bez ciebie. Chodź! -j- krzyknęła tnama. Skocjzyłem trzy metry w dół i przekoziołkowałem. Bolały mnie stopy. Marna i tata prowadzili mnie w strohę bagien, ciągle mnie popędzając l przynaglając do pośpiechu; tak że w końicu nie wiedziałem, dokąd idę. Z truj dem łapałem oddech. Tra\Vy cięły mnie po twarzy. B^oto sięgało kolan. GdziP ja, do diabła, byłenji? ' W końcu zatrzymali się. Usiadłem tiarń, gdzie stałem - w wodzie. Nii mogłem oddychać. jWszystko inne straciło dla mnie znaczenie. Byle tylk zaczerpnąć tchu. - Teraz jest bejzpieczny - powiedziała mama. - Co? - podniosłem >vzrok. Zniknęli. Odeszli, a ja nie miałem pojęcii gdzie jestem. Przechytrzyli mnie. - l)o diabla! -j krzyknąłem w ślad za niini. - Idźcie do wszystkich diab na 4ziób łódki. >Vyglądał jak pies myśliwski szykują^ i^rjzeloną kaczkę. się Gray przesunął się do skoku po usi - Cpofnij się trochę, na litość boską - łódkę. krzyknęła Sara. - Bo przechylił Steven Popk _ Nie mogę go znaleźć. _ Jasne, że go nie możesz znaleźć. Jeszcze kawałek. _ Nie rozumiesz. Od dnia jego narodzin zawsze wiedziałem, gdzie jest. Teraz odszedł - Gray odwrócił się do Sary. - Nie jest już dzieckiem. Może dlatego nie mogę go znaleźć. Wzruszyła ramionami. _ Jajo jest na wraku, tak? - Tak. _ No, to tam go znajdziemy. Wyciągnęli łódkę na piach i obeszli stary prom dookoła. - Gdzie jest jajo? * - W centralnej części wraka. Sara spojrzała na zardzewiały zrąb statku. - Mam włazić po tym? - Nie ma czasu - pokręcił głową. Uniósł ją w górą jedną pai~ą ramion i trzymał w objęciach. A potem wskoczył na pokład wraka. Puścił ją i zaraz ruszył pewnie do środka. Poszła za nim. Słońce zdążyło już nagrzać wznętrze statku. Jajo poruszało siej - Ira! - zawołał Gray. Sara też wołała. - To się zaraz wykluje. "To" było teraz ogromne, szerokie prawie na metr. Powierzchnia skorupy mieniła się to jaskraworóżową, to zielonkawą barwą. - Nie ma go tutaj - Gray wrócił się do Sary. - Lepiej się wycofajmy. Jajo eksplodowało. Odłamek skorupy uderzył Sarę w ramię i powalił na ziemię. COś jaskrawego, co składało się prawie wyłącznie z paszczy, zębów i ogona, wyprysnęło w powietrze i zawisło nad nimi. Poruszało się szarpanymi ruchami] Ogromna, nieproporcjonalnie duża paszcza kłapała mechanicznie. To coś zadrżało, otrząsnęło się w powietrzu. Podłubało pazurem w zębach, v^ygrzebując kawałki skorupy. Sara obserwowała to, skamieniała z przerażenia! Nie mogła zrobić kroku. To był smok. Miał jaskrawopomarańczowe pióra. Poruszał skrzydłami tak szybko, że nie było ich widać, ale Sara czuła wyraźjnie powiew na twarzy. Nagle spostrzegł ją. Wydało jej się, że się uśmiechnął. Chciała krzyknąć, ale nie zdążyła. Tak samo nagle jak ją zobaczył, zanurkował - był to ruch szybszy od vi«zystkiego, co w życiu widziała, szybszy niż pozwalały na to prawa fizyki. Coś wielkiego i potężnego okazało się jednak równie szybkie i przechwyciło smoka. Smok krzyknął. Szpony i zęby wymieszały się ze sobą i zbiły w jedną masę. Gray także wydał z siebie dźwięk podobny do jęku i starał się stracić z siebie smoka. Wreszcie smok przekoziołkował w powietrzu. Zebrał się w sobie i wystrzelił w górę. Spostrzegł Graya i ruszył na niego. Tym razepi Gray był przygotowany na atak. Sara zarejestrowała serię błyskawicznych ruchów, z których każdy świszczał jak cięcie nożem - smok kąsał. TrWało to całą wieczność. Potem smok uderzył o burtę, aż zadzwoniło. Potrząsnął głową i jęknął. Gray skoczył do niego. CŚty jakby składał się z ostrzy. Każde jego j ramię iniało ich kilkanaście. Chlasnął. Smok krzyknął i oderwał jedno z ra-; mion CJraya. Olbrzym podniósł go drugim ramieniem i uderzył nijM o burtę.l Smok jtarał się (jlosięgnąć trzymającej go ręki, ale nie mógł. Gfay znowu J walnął nim o pokład. I jeszcze raz. przypominało to odgłos pracującego kafa-j ra. SmOk wbił szpony w ciało GrLya, ale nie miał już sił. Gray walił nim oj burtę ciągle od nowa, aż smok przjestał się ruszać. Ale nawet i teraz kosmita J nie przestawał. Sara podeszła bliżej. Smok był już tylko krwawą masą. - Cjray. Nie odezwał siL i jeszcze raz wahnął smokiem o ścianę. - Gray, on chyba już nie żyje. Spojrzał na nią, potem na smolda. - Och! - spojrzał teraz na siebie. - Och - usiadł i popatrzył na kikut| ramienia. - Jestem ranny. Miał rany na piersiach. Jedna jt rąk była prawie całkiem odgryziona. Ze| wszystkich ran sączyło się coś przypominającego smołę. - Co mam robić, Gray? - ńobić? A, t^k - spojrzał tar^i, gdzie leżało jajo. - Jeden z tych starych! materacy. I brezejnt. Przyciągnęła hjliżej materac. Wyrwał z niego wnętrzności i opatrzył nimi rany. Krwawienie] ustało. - Będę żył. Mam w domu ceme| nt do przykrycia. Zaraz poczuję się lepiej. Sar^ przysiadła obok niego i zaśmiała się cicho... Oczywiście. - Cement. - Kosmici nie goją się - spojijzał na nią. - Trzeba ich naprawiać. - Mówisz tak, jakbyś uważał sję za robota. - l|f ie - namyślał się chwilę. - Nie do końca. Kosmitów zbudowano t lat terdu. Budowniczowie umarli i jitó ich nie ma. Tylko my zostaliśmy. Wyob sobie, że jestem znaleziskiem archeologicznym, które nieco uszkodzorjo. Znowu się roześmiała. Potem Spojrzała na smoka. - Co to było? - Przedmiot mojej głupoty -f zacisnął pięść i przez chwilę S^ara myśli ła,że zpowu udefzy. Ale tylko poprawił opatrunki. - Głupi. Myślałem,: tylko centaury saj takie. Wszyscy iubią otaczać się podobnymi do siebie. Td jeden ż pupilków centaura. - Pupilek. Boże wielki! - podciągnęła kolana pod brodę. Zrpbiło jej i zimno] - Brezent - powiedział Grayj - Podaj mi ten brezent. On wfaca. Przyniosła mu brezent, a on zawinął się nim jak togą. - §o robisz? - Nie godzi się pokazywać ranj które nie są zalepione. A przynajmniej nij godzi się pokazywać ich własnym dzieciom. - Dzieciom? j- spojrzała na rtiego zdziwiona. - Nie wiedziałaś? Wy wszyscy... jesteście moją rodziną. Inaczej... po i bym tu za nim przychodził? Po co tak bardzo starałbym s|ę ciebie zrozumieć? Dlaczego narażałbym dla ciebie życie? Czym innym moglibyście być dla mnie? Biegłem w stronę ^raka, dopóki starczyło mi tchu. W boku kłiiło mnie, jakby ktoś dźgał mnie gorącym pogrzebaczem. Twan[ paKła, jakbym za chwilę miał się rozpłakać. Oszukany. Przez własnych starych. Przjez moich własnych rodziców. Usiadłem obok k^py traw, płakałem j i odpoczywałem aż do chwili, gdy znowu nje mogłem odetchnąć. Jezu, Jezu! Minęła minuta, mOże dwie, zanin} mogłem znowu sję ruszyć. Wstałem wiec i poszedłem do pifomu. Wokół panowała cisza. Wspiąłem się ria pokład i powoli zbliżałem się do środkowej czyści promu, żeby sprawdzić, co się dzieje z jajem, To, co zobaczyłem, przypominało j^dno z takich zdjęć, które czasami można znaleźć w magazynach - pozornie nic nadzwyczajnego, dopiero jak się człowiek lepiej przyjrzy, zwraca się uWpgę na jeden szczegół, który działa jak uderzenie obuchem w łeb. Siedzieli oparci o zrąb i po prostu patrzyli na mnie. Jajo było rozbite. Gray opatulony w jakiś brezent. Smok - a jednak był to smok - leżał jak zgnieciony gałgan pod ściani}. Zrobiłem krok w ic$ kierunku. Dajej patrzyli na mnie nic nie mówiąc. W tym dziwnym przebraniu Gray skojarzył mi się z ojcem, kibdy go przynieśli do domu całego pokrytego przesiąkniętymi krwią bandażami. Górnicy nucili wtedy cicho smutną, żęłobną pieśń. Do owego dnia nie słyszałem, żeby ktoś poza ojcem ją śpiewał. Teraz dudniła flii w głowie ciągle ód nowa: Tej nocy śnił mi się Joe Hill iżywyjakjaityj , - Joe Hill - ryś martwy już od \atl - Ja żyję - odrzekł mi. A mamy w ogóle nie mogli znaleźć, iylko jakieś kawałkii.. Bo nadzorcy rzucili granat, a ona go złapała i nie zdążyła w porę odrzucjć. Ojciec ^niał taką spokojną twarz. Wiedzjałem, że nie żyje, że go już nie ma] i wszystko, co jeszcze chciałem mu powiedzieć, wydało sję nagle takie małe i ja sam byłem taki mały. Do diabła z tobą - chciałerń wtedy krzyknąć. Idź do wszystkich diabłów za to, że mnie tak zostawiłeś. Pieprzeni górnicy. Pieprzeni nadzorcy. A teraz smok był martwy. Mój bilet W lepszy świat. A dray stał taki pokurczony, jakby i on był martwy. - Pieprzę cię! Przeklęty Gray! Przeklęta Sara! Pieprzę was objoje! Pieprzona łajba! Pieprzony smok! Wszystjdch was pieprzę! Stałem tak i przeklinałem, i miałeid ochotę ciskać w nfch czym pbpadnie, tak samo, jak wtedy chciałem walić górników, którzy przynieśli ojca, tak samo, jak chciałem i jemij dopieprzyć za to, że zostawił mnie samego. - Jezu! - odezwała się w końcu S^ara i poszła za Irą. - Zaczekaj - Gray dotknął jej delikatnie. Głos iniał niese mówicie zmęczony. - Musi... teraz być sam, może... - w jego głosie słychać było porażkę. Z trudem wstał. A kiedy brezent odchylił się i Sara zobaczyła, jalU wygląda jego pokiereszowana skóra, poczuła mdłości. Gfay słaniał się na gach. 4 Nie najlepszy ze mnie członek rodziny. Czego się nie podejmę, to mi j się nie udaje... Ja... 4 Ciii - starała się go uspokoić. - Chodźmy do domu[ Ira w końcu wróci. -4 Nie wiem, co robić - Gray oddychał z trudem. CLu{a jego zapach tak bliski i tak znajomy jak woń potu, albo... chleba^ | Porriogfa mu dojść do zrębu statku. Zszedł na dół wolno i dstrożnie jak starzec. Przez całą drogę powrotną siedział w łodzi bez ruchli. Potem, potykając j się, Vvs^edł dodomu. Jack pomógł jej położyć go do łóżkp. 4 Gdzie jest ten cement? , Gray patrzył na nią jakby wracał z daleka. -4 \y komórce z narzędziami. Koło startera do silnika]. Sara odnalazła schowaną za pojemnikiem puszkę oleju silnikowego, z| dziwnymi symbolami, których nie potrafiła odczytać. Miejsce tego od dzisiaj] jest Vv domowej apteczce - zdecydowała. Koniec z sepafacją. JgcR bez słowa pomógł jej usunąć poszarpany brezent i zabrudzoną! poścjiel z ran i opatrzył je cementem. Gray udzielał im instrukcji, ale po pe nym czasie zamilkł. Sara pomyślała, że pewnie zasnął, i gestem pokazała Jach kowj, żć powinni zostawić go teraz samego. -f Dziękuję ci - powiedział nagle Gray. Spojrzała na niego i uświadomiła sobie, że Gray jużji nie wygląda obco ii dziwnifi. Wyglądał tak, jak powinien. Przestraszony. Zrięczony. Należał dó| nichi 4 Tfo tak niewiele. Uratowałeś mi życie - wzruszyła famionami i zajrzał^! na dbidb. Spał tam całe lato... - Musimy wybudować ci pokój. Tu wszędzifcj jest ci za ciasno. 4 Niewiele mi potrzeba. Uśniiechnęła się pobłażliwie. 4 Jak i nam wszystkim... Ale nikt w mojej rodzinie niej będzie spał na dwo-j rze jak zwierzę. \Vydawato jej się, że wychodząc znowu usłyszała "dziękuję", ale nie była j pewha. I tak nie miało to żadnego znaczenia. Jack patrzył na nią wyczekująco. 4 "\Vyzdrowieje? -j- Nie wiem - obejrzała się na kabinę. - Mam nadzieję. Jack spojrzał na nią, potem spuścił wzrok. 4 ^tasz zamiar go odesłać? Usiadła przy kuchennym stole i zapaliła papierosa. Marzyła o drinku. 4 Ą chcesz, żebym to zrobiła? Potrząsnął głową. Głośno wypuściła dym. NO, jak to? Bo... zasługuje na to, żeby zostać. Zgadzam się z tobą. Nie mam zamiaru go odsyłać. Odetchnął z ulgą. _ Bałem się, że go odeślesz. Przeze rflnie.i. - patrzył szeroko otwartymi oczami. - Gdzie Ira? | | | _ Na dworze. Niedługo wróci... Mam nadzieję - dodała w duchu. poznała po jego oczach, że jej nić uwierzył. Cóż, jMike'a też trudno jej było oszukać. Ale Jack nie był własnym ojcem. Chryste! Co za głupota, żeby tak pomyśleć. Na litość boską, Mil^e obszedł czternaście lat temu! Sara chwyciła Jacka za ramię i przycią^nętó do siebie. Dłuższą chwilę siedzieli razem, obejmując się mocno. Usłyszała wracającego Irę, jeszcze zaijim mogła go dojrzeć. Wszedł z ponurą miną i dzikim spojrzeniem. Boże! Ależ t|ył podobny $o Roni! Dlaczego nigdy dotąd tego nie zauważyła? A przecież był taki malutki. - Idź, Jack - powiedziała cicho. - Jjdź db Kendalla. Zostań tam na noc. Jack spojrzał najpierw na nią, poterfl na| Irę, poterfl kiwnął głową do własnych myśli i wyszedł. Na kilka minut kabinę zaległa cisza. - Przyszedłem zabrać swoje rzeczy. - Tak? - Sara zaczerpnęła tchu i starała się zebrać myśli. Co miała teraz robić? Co, do cholery, działo się teraz w t|ej m^łej głowinię? - Tak. Odchodzę. Nie ma tu dla mnfe miejsca. Miał takie same oczy jak Roni. Do tego wszystkiego jeszcze i uparty! Uparty tak jak ona, kiedy wyjeżdżała!! j ,j Zdusiła papierosa. - Słuchaj. Chcę, żebyś tu mieszkał. Jesteś moim siostrzeńcem. Jesteś moim krewnym. I chcę, żeby Gray tu został. Bc[że! Ale nie zamierzam nikogo zatrzymywać siłą. i i Wyraz jego twarzy nie zmienił się. Hmifl, siebie samej też bym nie przekonała - pomyślała.Starała się panować nad sobą. - 'Iwoje rzeczy są w twoim pokoju. Gray leży u mnie. Odpoczywa. Powinieneś się z nim pożegnać. - Nie chcę. Wynoszę się stąd. Sara poczuła, że coś w niej pękło. Chwyciła chłopca i popchnęła na krzesło. - Ty małe nic. Co ty najlepszego wyrabiabz? Gray poSzedł tam, żeby cię ratować. - Gray zabił mojego smoka. Chciałeffl się| stąd wydostać. - Ten gad miał ochotę zjeść cię na śniadanko! Grjay uratował mnie. Uratował i ciebie. I sam o mało przy tyr^i nie| zginął. Chcesz odejść?! W porządku. Idź. Zabieraj graty i wynoś się, db cholery. Ktoś ratuje ci życie, a ciebie to guzik obchodzi? Zabieraj stąd tę sV>ją niewdzięczną buźkę z zadartym noskiem. Ale przedtem podziękujesz mii albo stłukę cię] na kwaśne jabłko. Rozumiesz? Słyszysz mnie? Patrzył na nią w osłupieniu. Opadła na krzesło, zawstydzona własnym Cybuchem. Jeszcze ci mało, że wrzeszczysz na małego? Takt. Oto czegq ci brakuje, Sarol - Jest tam. Ira wstał ociągając się, spojrzał na drzwi do kabiny, potem znowu na nią. Dotknął klamki, zajrzał do środka i wreszcie wszedł. Słyszała przytłumione głosy, jakieś chrapliwe dźwięki... Nagle poczuła i pewność, że wszystko będzie dobrze. I jeszcze siłę i ciepło, których nigdyl dotąd nie odczuwała. To było jak śpiew brzmiący od Środka. Wyszła na dwór j i odetchnęła październikowym powiewem morza. • l Gray i Ira nie potrzebowali jej teraz. Poszła do łódki Sama i zapukała. Wyjrzał po chwili. - Cześć - powiedział zmęczonym głosem. - Cześć ci - zawołała radośnie. - Zatańczysz? - Gray - powiedziałem cicho. - Jesteś tu? - Dokładnie naprzeciw ciebie - odrzekł. Nigdy nie słyszałem, żeby byli taki zmęczony. • - Dobrze się czujesz? Milczał chwilę. - Nie. Zapaliłem światło. Całą pierś miał pokrytą papką do Majstrowania. Wiel-| kie, głębokie bruzdy. O, Boże. Wyglądał na tak straszliwie zmęczonego i] skurczonego, jakby własna skóra była na niego za duża. l - Och, Gray. Przyciągnął mnie do siebie. Zacząłem płakać. Obejmował mnie, a ja nigd dotąd nie czułem się taki mały i bezradny, jakbym był niemowlęciem alb zbitym psem, albo jakbym już w ogóle nie żył. - Nigdy tego nie chciałem, Gray. Nigdy. Nie odchodź. Miałem kiedyś mamę i tatę, ale odeszli i gdyby teraz i Gray odszedł, nii miałbym już nikogo. - Cii - wyszeptał. - Cicho, Ira. Nigdzie nie odejdę. Kocham cię. I Są cię kocha. Nikt nigdzie nie odejdzie. Wydawało mi się, że słyszę rodziców, ale nie obejrzałem się, żeb sprawdzić. Nie musiałem. Powoli Gray zrobił się miękki i ciepły i dalej mnie obejmował. Zajmc prawie całe łóżko. Musiałem mocno przycisnąć się do ściany, ale nie robiło i to różnicy. Po chwili spojrzał na mnie. - Pamiętasz trzy miłości? - Kochać rodzinę, kochać pracę i kochać obowiązek - usiadłem i sf rżałem w te jego wielkie oczy. - I zawsze, zawsze w takiej kolejności. Pr&tożyła habella Sz