Piotrowski Przemysław - Komisarz Igor Brudny (1) - Piętno
Szczegóły |
Tytuł |
Piotrowski Przemysław - Komisarz Igor Brudny (1) - Piętno |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Piotrowski Przemysław - Komisarz Igor Brudny (1) - Piętno PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Piotrowski Przemysław - Komisarz Igor Brudny (1) - Piętno PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Piotrowski Przemysław - Komisarz Igor Brudny (1) - Piętno - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Spis treści
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Strona 4
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Strona 5
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
PODZIĘKOWANIA
OD AUTORA
Przypisy końcowe
Strona 6
Redakcja: Jacek Ring
Korekta: Beata Wójcik, Katarzyna Rojek
Projekt okładki: Piotr Cieśliński (Dark Crayon)
Redaktor inicjujący: Bartłomiej Nawrocki
Copyright © by Przemysław Piotrowski, 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony
znakiem wodnym (watermark).
Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku.
Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody
właściciela praw jest zabronione.
Wydanie I
ISBN 9788381432986
nwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Strona 7
Ukochanej córeczce Lenie
Strona 8
Prolog
– Choruje ktoś wśród was? Niech sprowadzi kapłanów Kościoła, by się modlili
nad nim i namaścili go olejem w imię Pana. A modlitwa pełna wiary będzie dla
chorego ratunkiem i Pan go podźwignie, a jeśliby popełnił grzechy, będą mu
odpuszczone 1.
Ksiądz nie przerywał.
Na jego młodej i nieskalanej trudami życia twarzy wystąpiły krople potu,
skronie nabrzmiały pulsującymi żyłami, a głos, mimo że ledwo słyszalny, niósł
się po izbie ponurym echem niczym zaklinania egzorcysty.
Za oknem trzaskały błyskawice, a drzewa uginały się pod naporem wichury.
Deszcz tłukł o szyby niemiłosiernie, a na ścianach starego, rozpadającego się
domu na końcu wsi w blasku świec pełzały pokraczne cienie.
Ksiądz po raz kolejny wykonał nad głową umierającej znak krzyża.
Kobieta leżała pod starymi kocami i ściskała w dłoniach nieco już
zardzewiały krzyż z cierpiącym Chrystusem Panem. Jej stare, naznaczone
ponurym losem dłonie drżały żałośnie, a ona szeptała pod nosem niezrozumiale
dla wyjątkowo skromnego audytorium. Nie była pewna, czy Pan przyjmie ją do
swojego królestwa, tak naprawdę szczerze wątpiła, aby wybaczył jej grzechy
i wpuścił ją do raju. Dawno temu odwróciła się od Niego. Teraz bardzo tego
żałowała.
Spojrzała na przygarbioną postać stojącą w rogu izby. Mężczyzna patrzył na
nią chłodno. Jego brązowe, głęboko osadzone oczy migotały złowrogo w blasku
świec, a gdy ksiądz po raz kolejny powiedział „amen”, wydłubał spomiędzy
trzonowców resztkę kapusty i splunął na podłogę.
Strona 9
Poczuła, jakby ktoś wbił jej nóż prosto w serce. Zamknęła powieki i z bólu
zacisnęła szczęki z taką siłą, że wbiła sobie resztki spróchniałej zębowiny
w dziąsła. Metaliczny smak krwi wypełnił jej usta. Kaszlnęła, opluwając brodę
i pościel, a ministrant o blond włosach wytarł jej usta białą chustką.
Umierała. Poprzedniego wieczoru, gdy w końcu zabrakło wódki, ostatecznie
zdała sobie z tego sprawę i poczuła lęk. Niezwykle intensywny. Potrafiła
odróżnić go od strachu, który znała doskonale. Strach towarzyszył jej przez
blisko sześćdziesiąt lat marnego i podłego życia. Naznaczonego biedą,
smutkiem, kolejnymi depresjami i bólem duszy przychodzącym po każdej
z nich. Strach był jednak uczuciem namacalnym, można było z nim walczyć,
ukryć się przed nim, czasem nawet go oszukać. Ale świadomość, że już wkrótce
zamieni się w cuchnące ścierwo, a jacyś obcy jej ludzie włożą je do taniej
trumny i zakopią, sprawiała, że zdecydowała się poprosić o widzenie z ojcem
Wilczkiem. Zrobiło jej się strasznie wstyd, gdy wezwany ministrant
poinformował ją, że kapłan umarł trzy lata temu, a nowym proboszczem został
ksiądz Adam Klich. Poprosiła więc o ostatnie namaszczenie ojca Adama, który
do tej pory wykazywał się niezwykłym zaangażowaniem w wykonywaniu
swojego powołania. Patrzyła mu w oczy, gdy wypowiadał kolejne sentencje,
i dziękowała, że przyszedł do niej w chwili ostatniej próby.
– Spowiadam się Bogu wszechmogącemu i wam, bracia i siostry, że bardzo
zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem.
Kobieta uderzyła się w piersi.
– Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Przeto błagam
Najświętszą Maryję, zawsze Dziewicę, wszystkich Aniołów i Świętych, i was,
bracia i siostry, o modlitwę za mnie do Pana, Boga naszego.
Spojrzała w róg izby, ale nie dostrzegła w przygarbionej postaci tego, czego
tak bardzo pragnęła. Ona milczała. I nie biła się w piersi.
– Niech się zmiłuje nad nami Bóg wszechmogący i odpuściwszy nam
grzechy, doprowadzi nas do życia wiecznego…
Strona 10
Ksiądz kontynuował. Kobieta wtórowała tak, jak potrafiła. Było jej wstyd, że
nie znała podstawowych modlitw. Kiedyś, dawno temu, pamiętała. Dziś,
w godzinę własnej śmierci, nie umiała wyrecytować w całości choć jednej.
– Prosimy Cię, abyś złagodził jej cierpienia.
– Wysłuchaj nas, Panie.
– Prosimy Cię, abyś ją uwolnił od grzechów i pokus.
– Wysłuchaj nas, Panie…
Kobieta poczuła, jak do chorych oczu napływają łzy. Przez lata wyzbyła się
wstydu, ale dziś to uczucie nie pozwalało jej choćby na chwilę zapomnieć o tym,
jak żyła i co robiła. Pokusa, grzech, pokuta. Tak wyglądało całe jej plugawe
życie.
Ukradkiem spojrzała na brodatego mężczyznę w rogu izby. Stał przygarbiony
i obserwował księdza udzielającego ostatniego sakramentu umierającej kobiecie.
Obojętny, niewzruszony, zimny. Nie pomagał. Nie uczestniczył w ceremonii.
Czekał.
Ministrant o blond włosach podał młodemu kapłanowi naczynie z olejem
świętym. Ojciec Klich namaścił czoło i zasklepione dłonie kobiety, a następnie,
wypowiadając modlitwę za chorą w agonii, w imieniu Pana odpuścił grzechy.
Gdy skończył, wytarł dłonie w watę, którą odłożył na biały obrus, tuż obok
miseczki z wodą święconą.
Kobieta zakrztusiła się krwią, która tym razem dosięgła jej nadgarstka
i gorliwie ściskanej figury Jezusa Chrystusa umierającego na krzyżu. Ksiądz
delikatnie wytarł jej usta i dotknął dłoni. Uśmiechnął się przy tym do niej tak
naturalnie, jak nikt od wielu długich lat. Poczuła ulgę.
– Już blisko. Jeszcze tylko „Ojcze Nasz”.
Cierpiąca zacisnęła wargi, walcząc z przejmującym bólem. Rak, który od
blisko trzech lat pożerał ją od środka, w ostatnich dniach rozpoczął sutą ucztę.
Nie miała pieniędzy na morfinę, leki przeciwbólowe już nie działały, wódki
zabrakło. Teraz, na łożu śmierci, cieszyła się z tego faktu. Choć raz chciała być
trzeźwa i do Boga wejść z podniesioną głową.
Strona 11
Złożyła ręce i odmówiła z księdzem „Ojcze Nasz”. Kilkakrotnie zakaszlała
krwią, poczuła, że koniec jest już bardzo bliski. Błagalnie spojrzała na kapłana.
Miał przystojną twarz z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi, prosty nos
i duże niebieskie oczy. Nie była już w stanie wypowiedzieć słowa, zwłaszcza że
na zewnątrz rozpętało się piekło, a odgłosy burzy zagłuszały nawet modlitwy
księdza. Ojciec Klich uchwycił spojrzenie umierającej, jej tęczówki były szare
jak u chorego na jaskrę, a białka przybrały kolor zgniłego jaja. Zrozumiał, co
chciała mu powiedzieć, a ona mu za to milcząco podziękowała.
Patrzyła, jak sięga po bursę z Komunią Świętą. Z namaszczeniem wyciągnął
opłatek i delikatnie wsunął go w uchylone usta umierającej.
Kobieta gestem poprosiła, aby nachylił się nad nią. Zrobił to, a ona
wyszeptała, że przed śmiercią chce wyjawić ostatnią tajemnicę.
– Mów, córko. Pan Jezus cię słucha.
Pokiwała głową i wskazała na postać w rogu. Ksiądz Klich podszedł do niej
i przekazał ostatnie życzenie umierającej, po czym opuścił izbę. Mężczyzna
przeciągnął językiem po dziąsłach i splunął szpetnie na podłogę. Zrobił kilka
kroków, a pod jego potężnymi stopami podłoga zaskrzypiała.
Nachylił się nad kobietą, a ona spojrzała mu w oczy. Pałały czystą,
nieukrywaną nienawiścią. Przeraziła się, że nie pójdzie do nieba. Gdy w jego
źrenicach odbiły się płomienie świeczek, pomyślała, że tak właśnie wygląda
diabeł. I teraz, w godzinę jej śmierci, objawił się pod jego postacią.
Zanim umarła, powiedziała mu całą prawdę.
Strona 12
Rozdział 1
Filip Trochan był mężczyzną przed czterdziestką, choć ludzie zwykle dawali mu
kilka lat mniej. Nosił dobre garnitury i idealnie wyprasowane przez żonę
koszule, oczywiście, gdy tylko opuścił swoją klinikę, w której był lubiany
i szanowany nie tylko przez pacjentów, ale także pracowników, od pani
sprzątającej po zatrudnionych lekarzy specjalistów. Często podróżował po
Europie, jeździł na sympozja i pomimo wybitnych osiągnięć w podologii stawiał
sobie coraz to nowe wyzwania i wciąż poprawiał własne umiejętności,
w związku z czym ściana jego gabinetu wyglądała niczym mundur zasłużonego
generała – z tą różnicą, że zamiast medali i odznaczeń zdobiły ją certyfikaty,
dyplomy i atesty.
Lubił czasem usiąść w fotelu i wodzić wzrokiem po dowodach swoich
niewątpliwych osiągnięć. Co prawda nie należał do osób z przesadnie
wybujałym ego, tym bardziej nie wywyższał się w towarzystwie, mimo to czuł
się człowiekiem sukcesu i przynajmniej przed samym sobą tego nie ukrywał.
Miał cudowną rodzinę, wspierającą go żonę Annę oraz przepiękną pięcioletnią
córeczkę o dźwięcznym imieniu Lena. Choć na co dzień tego nie okazywał, był
dumny, że każdego dnia może wracać do domu z podniesioną głową, będąc
pewnym, że niczego im nie zabraknie, nawet jeśli wymagało to od niego tylu
wyrzeczeń.
Tego wieczoru też był zmęczony. Gdy odwiesił fartuch i sprawdził stan
ostatnich pacjentów, postanowił, że przed wyjściem zajrzy jeszcze do skrzynki
mailowej. Chwilę trwało, zanim przebił się przez rozrośnięty do gargantuicznych
rozmiarów spam, którego w żaden sposób nie mógł się pozbyć, w końcu jednak
Strona 13
wyłuskał interesujące go wiadomości. Dwa zaproszenia na sympozja do Sankt
Petersburga i Dubaju, prywatna wiadomość od doktora Szymanowskiego
z Centrum Medycznego ALDEMED dotycząca zmiany terminu spotkania oraz
spersonalizowana, niecierpliwie wyczekiwana oferta z firmy Medicors, mająca
na celu przedstawienie najnowocześniejszego sprzętu do chirurgii stopy,
zwłaszcza zaś leczenia wrastających paznokci, co było wizytówką doktora nie
tylko w kraju, ale i w Europie.
Przed opuszczeniem kliniki musiał odpisać przynajmniej doktorowi
Szymanowskiemu. Był jednak tak zmęczony, że nie miał sił wchodzić z nadawcą
w jakąkolwiek dyskusję, dlatego – dziękując w duchu, że od jakiegoś czasu są
już na stopie prywatnej i nie musi udawać – wiadomość ograniczył do krótkiego
„Tak, dzięki za informację, pozdrawiam, FT”. Chwilę potem zamknął laptopa
i rozsiadł się w skórzanym fotelu. Postanowił, że zasługuje chociaż na dziesięć
minut całkowitego spokoju, zwłaszcza że sekretarka już dawno opuściła biuro,
a nikt inny – prócz sprzątaczki i żony oczywiście – nie miał prawa wejść do jego
gabinetu bez uprzedniego umówienia się na konkretną godzinę. Dziesięć minut
zamieniło się w blisko godzinę i gdyby nie pani Grocholska, która w każdy
poniedziałek, środę i piątek przychodziła posprzątać biura, Filip Trochan
zapewne spałby przynajmniej kolejne dwie.
Obudził go dźwięk otwieranych drzwi. Doktor zerwał się na widok starszej
kobiety w ogromnych okularach, która bezceremonialnie wpakowała się do
gabinetu z pokaźnych rozmiarów wózkiem.
– Dobry wieczór, pani Basiu – przywitał się, przecierając oczy.
– Dobry wieczór, panie doktorze – powiedziała i wymownie podparła się pod
boki.
– Znów mnie pani przyłapała. – Trochan wstał i chwycił wiszącą na wieszaku
marynarkę.
– To już trzeci raz w tym miesiącu, a mamy dopiero dziesiąty października,
panie doktorze. Jak tak dalej pójdzie, to pana licho weźmie i taki będzie koniec.
– Ej tam, od razu licho. Pani zawsze taka czarnowidzka?
Strona 14
– Żadna tam czarnowidzka, tylko kobieta twardo stąpająca po ziemi. Jak mój
świętej pamięci Gieniu tak się zaharowywał w tej pieruńskiej kopalni, to też niby
mówił, że go licho nie weźmie. I co? Wzięło go szybciej, niż myślał i…
– Dobrze już, dobrze, pani Basiu. Obiecuję, że się poprawię.
– Od trzech lat doktor mi to gada. – Grocholska wymownie machnęła ręką. –
A ja pana i tak przydybię. I tak w koło Macieju.
Trochan poprawił poluzowany krawat i już miał wyjść, gdy postawna kobieta
w okularach przypominających oczy owada zatarasowała mu drogę.
– Ooo, tak, was młodych to zawsze trzeba pilnować na każdym kroku –
rzekła, gdy naprostowała węzeł przy kołnierzyku. – Krawat to nie męski zwis,
jak próbują go nazywać w tej pieruńskiej telewizji. I trzeba umieć go nosić.
– Co ja bym bez pani zrobił, pani Basiu? – Trochan uśmiechnął się i opuścił
gabinet.
Ruszył do windy, która o tej porze zwykle była rzadko używana. Wcisnął
guzik, w opuszczonym korytarzu rozległo się głośne „ping”, a z szybu dał się
słyszeć stłumiony szept nowoczesnego mechanizmu. Chwilę później srebrne
drzwi rozsunęły się i doktor wszedł do środka. Spojrzał odruchowo na zegarek
Tag Heuer – prezent od żony na dziesięciolecie ślubu – za, bagatela, szesnaście
tysięcy złotych i pomyślał, że jest szczęśliwym człowiekiem. Nawet jeśli
zapieprza od rana do wieczora, to lubi to, co robi, i na nic mu nie brakuje.
Nacisnął przycisk z symbolem „-1”, oznaczającym garaż, gdzie czekał na niego
nowiutki srebrny SUV – Hyundai Santa Fe, którym pojedzie do rezydencji
w podzielonogórskim Jędrzychowie. O tej porze ukochana żona pewnie układała
do snu Lenkę, ponieważ dochodziła dziewiąta, która dla młodej była graniczną
godziną. Po niej, nawet jeśli próbowała walczyć ze snem, szczypiąc się po
rękach, zawsze przegrywała z kretesem.
Pomyślał, że miło by było spędzić romantyczny wieczór. Ostatnio rzadko
bywał w domu, z żoną kochał się rzadziej niż kiedyś i choć ona, psycholog
prowadząca własny gabinet, nigdy nie zdecydowała się poruszyć tego tematu,
wyczuwał, że coś między nimi szwankuje. To była ta jedna, ledwo dostrzegalna
Strona 15
rysa. Niby wszystko wyglądało w jak najlepszym porządku, ale gdzieś tam pod
płaszczem miłości, wzajemnego szacunku i wieloletniego przyzwyczajenia krył
się problem, do którego oboje nie chcieli się przyznać. Lekceważył go,
tłumacząc się przed samym sobą przepracowaniem i brakiem czasu, ale
z każdym kolejnym miesiącem dręczył go coraz bardziej. Czuł, że ktoś lub coś
zasiało ziarenko, które w ich wzorowy i uporządkowany związek wprowadziło
nutkę niepokoju, co gorsza, wykiełkowało i wypuściło pędy.
Dziś zabawię się w ogrodnika i wytnę niepożądane pędy, pomyślał,
maszerując w kierunku samochodu. Zajadę po drodze po sushi, w Świecie Win
(dawno tam nie byłem i mam nadzieję, że mają otwarte do dziesiątej) kupię
drogie chilijskie wino (ona uwielbia chilijskie wina). Spędzimy romantyczny
wieczór, a potem będziemy się dziko i namiętnie kochać przy rozpalonym
kominku, wsłuchując się w trzask płonących polan. Gdy już ochłoniemy, znów
napijemy się wina, a potem to powtórzymy. Jeszcze mocniej i intensywniej.
Te myśli wprowadziły go w jeszcze lepszy nastrój. Miał plan na dzisiejszy
wieczór, dlatego przyspieszył kroku. Z wewnętrznej kieszeni marynarki
wyciągnął kluczyki i wcisnął przycisk. Reflektory błysnęły, rozjaśniając na
chwilę półmrok niewielkiego podziemnego garażu i oświetlając pobliską ścianę.
Trochan przystanął.
To był ułamek sekundy, ale dałby sobie uciąć palec, że ktoś stał
w zacienionym rogu. W miejscu, gdzie nikt nigdy nie stanąłby ot tak. Poczuł się
nieswojo, tym bardziej że zarys postaci był mu znajomy. Nie należał do
cykorów, od lat trenował karate i choć nauczony pokory, zwykle schodził z drogi
ewentualnym agresorom, na pewno nikomu tanio by skóry nie sprzedał.
Przez moment zawahał się, ale raz jeszcze wcisnął przycisk otwierający
zamek w aucie. Światła znów zamigotały pomarańczowym blaskiem, ale tym
razem postać już się nie pojawiła. Pomyślał, że to pewnie efekt zmęczenia, ale
gwałtowny i bardzo nieprzyjemny dreszcz przypomniał mu, że nie może się dalej
okłamywać. Znał tę postać. Prześladowała go od dzieciństwa, od najmłodszych
lat. W snach, w ciemnych zakamarkach, nawet w lustrach, których nie lubił do
Strona 16
dziś. Rosła, tężała i rozwijała się razem z nim, zawsze pojawiała się jednak jako
cień, istota bez twarzy. Z czasem jej oblicze nabrało kształtów, ale do samego
końca pozostało zamazane, przez co było jeszcze bardziej przerażające.
Zwłaszcza gdy otwierało swoje przepastne czarne usta i wydawało ten ohydny,
niemy krzyk, niczym bezimienny bohater słynnego obrazu Edvarda Muncha.
Gdy inne dzieci bały się duchów i potworów, on zawsze bał się tego szkaradnego
cienia.
Ostatni raz widział go wiele lat temu, chyba na jednej ze studenckich imprez.
Kolega zaproponował mu skręta z „białą wdową”, wówczas podobno najlepszą
na rynku marihuaną. To był pierwszy i ostatni raz, gdy zaaplikował sobie
jakikolwiek narkotyk.
Dlaczego zobaczył go ponownie właśnie teraz? Nerwowo wcisnął przycisk po
raz trzeci. I po raz trzeci światła rozjaśniły półmrok pomarańczowym blaskiem.
Nikt nie stał w rogu, nikt się na niego nie czaił. Cień zniknął.
– Jesteś przemęczony, doktorze Trochan – mruknął pod nosem i ruszył
w kierunku auta.
Gdy chwycił za klamkę, usłyszał z głębi parkingu jakiś dźwięk. Jakby
niewielki stalowy element potoczył się po betonie i zatrzymał gdzieś w oddali.
W niemal absolutnej ciszy metaliczny odgłos poniósł się upiornym echem.
Trochan puścił klamkę i poszedł na tył samochodu. Otworzył bagażnik
i wyciągnął saperkę. Pomyślał, że właściwie mógłby po prostu wsiąść za
kierownicę, włączyć silnik i pojechać po sushi i wino, a z samochodu zadzwonić
na policję i zgłosić, że ktoś podejrzany kręci się po podziemnym parkingu
kliniki. Pierwszy lepszy patrol zajechałby sprawdzić, co się dzieje, i ewentualnie
zgarnąłby tego bezdomnego, złodzieja czy kimkolwiek był ten osobnik. Mimo to
z saperką w ręku ruszył przed siebie. W głębi duszy doskonale wiedział, że to nie
był ani bezdomny, ani złodziej. Przez krótki moment poczuł się silny i twardy,
ale gdy metaliczny odgłos rozległ się w najciemniejszym zakamarku parkingu,
zrozumiał, że był w błędzie. Na skroniach wystąpiły mu krople potu, a serce
Strona 17
zamieniło się w młot pneumatyczny. Suchość w ustach, drżenie rąk, gardło
ściśnięte jak w imadle.
Ostatni atak paniki miał dobrych kilkanaście lat temu, ale nie zapomniał tego
obezwładniającego uczucia. Paraliżowało go w ułamku sekundy. Tak właśnie
reagował, gdy wyczuwał jego obecność.
Cień wrócił.
– Kto tam? Proszę odpowiedzieć, bo mam się czym bronić…
Ton głosu zaskoczył nawet jego samego. Piszczał jak pięcioletnia
dziewczynka, która właśnie straciła z oczu mamę w lunaparku. Jeśli chciał kogoś
przestraszyć, to jego starania z pewnością odniosły odwrotny skutek.
Uznał, że wystarczy. Nie będzie dalej pajacować. Wycofał się i ruszył
w kierunku pojazdu. Otworzył drzwi i usiadł za kierownicą, a saperkę położył na
siedzeniu pasażera. Rozejrzał się po parkingu po raz ostatni, po czym włączył
silnik. Reflektory rozbłysły silnym, jasnym światłem, ale choć podświadomie to
sobie wyobraził, nie uchwyciły w swoim blasku zarysu żadnej złowrogiej
postaci. Zamiast tego wnętrze pojazdu wypełniły rytmy jakiegoś nowego hitu
w języku hiszpańskim, który wpadł mu w ucho kilka dni temu. Muzyka sprawiła,
że poczuł się bezpieczniej. Przesunął gałkę zmiany biegów na „drive” i powoli
ruszył do przodu. Gdy brama garażu uniosła się, a on opuszczał podziemny
parking, pomyślał, że chyba przesadził. Przecież cień był tylko ucieleśnieniem
jego obaw i lęków z dzieciństwa. Przynajmniej tak kiedyś tłumaczył to
psychiatra.
Wtedy na kręgosłupie poczuł lodowate palce strachu. Odruchowo zamknął
oczy i pomodlił się, aby w lusterku wstecznym znów nie ujrzeć tego, co mignęło
mu przed chwilą w odbitym świetle ulicznych latarni.
Za plecami usłyszał dyszenie i poczuł ciepły oddech na karku.
Cień siedział tuż za nim.
Chwilę później doktor runął w otchłań ciemności.
Strona 18
Rozdział 2
Na zewnątrz wciąż panował mrok. Krople deszczu dudniły o parapet starej
kamienicy na warszawskiej Saskiej Kępie, a sypialnię o skąpym wystroju
wypełniały jęki szczytującej pary kochanków. Kobieta o długich blond włosach
wpijała paznokcie w klatkę piersiową partnera i gwałtownie, z każdą sekundą
coraz szybciej i bardziej zachłannie, ujeżdżała go. W kulminacyjnym momencie
zaklęła siarczyście i wygięła ciało w łuk niczym gimnastyczka. Mężczyzna
uniósł biodra, jakby w ostatniej chwili chciał wejść w kochankę jeszcze głębiej,
po czym obojgiem targnęła fala ekstatycznych spazmów. Chwilę później kobieta
opadła na partnera, jakby straciła wszystkie siły.
Leżeli tak przez kilkadziesiąt kolejnych sekund, dysząc ciężko. Wnętrze
wypełniał zapach dymu papierosowego, kadzideł i seksu.
– Kocham cię, Igor – szepnęła mężczyźnie do ucha i pocałowała go w szyję.
Raz, drugi, trzeci, czekała, aż w końcu usłyszy z jego ust to samo, ale kochanek
milczał.
Jak zawsze.
Oksana Szczypenko pochodziła z Ukrainy i blisko rok temu zakochała się
w Igorze bez opamiętania. Poznali się przypadkiem, gdy prowadził śledztwo
dotyczące zabójstwa szefa jednego z magazynów dużej firmy odzieżowej pod
Warszawą. Przesłuchiwał ją jako jednego z kilkudziesięciu potencjalnych
świadków i choć nie miała zielonego pojęcia o sprawie, zatrzymała wręczoną
wizytówkę. Po kilkunastu dniach walki z samą sobą zadzwoniła. Wtedy
wszystko się zaczęło.
Strona 19
Z początku ją zlekceważył, ale miała swoje sposoby, aby zmienił zdanie.
W końcu uległ i spotkali się w gruzińskiej restauracyjce na Starym Mieście.
Przyszła ubrana w podkreślającą jej kształty czerwoną sukienkę i od razu zrobiła
na nim wrażenie. Szczupłe nogi do samego nieba wieńczyły zgrabne pośladki,
a szerokie biodra kontrastowały z talią tak wąską, że postawny mężczyzna był
w stanie objąć ją dłońmi. Jej bezsprzecznym atrybutem były też ogromne
jasnoniebieskie oczy oraz zdrowe, lśniące włosy koloru letniego słońca. Znała
swoją wartość i wykorzystała ją w pełni, aby usidlić faceta, który w tylko sobie
znany sposób skradł jej serce.
Oksana uniosła delikatnie głowę i odgarnęła dłonią posklejane w strąki włosy.
Jej mężczyzna miał zamknięte powieki, oddychał coraz spokojniej. Powiodła
wzrokiem po jego idealnie wyprofilowanej twarzy, twardych, męskich rysach,
bliźnie przecinającej łuk brwiowy i pokrytych kilkudniowym zarostem
policzkach. Nie mogąc się oprzeć, pocałowała go w usta, po czym zsunęła się
z niego i położyła obok.
Przez chwilę obserwowała, jak jego klatka piersiowa miarowo unosi się
i opada. Położyła smukłą dłoń w okolicach mostka. Jej palce powoli przesuwały
się, zakreślając niewielkie koła, kluczyły pomiędzy zroszonymi potem włosami,
w końcu zatrzymały się kilka centymetrów powyżej prawego sutka. W tym
miejscu skóra była pozbawiona owłosienia, a przy tym najdelikatniejsza,
przypominała jej najdoskonalszy jedwab. Przez kilka sekund zataczała na niej
palcami drobne okręgi, następnie przysunęła twarz i pocałowała to miejsce. Nie
dostrzegając żadnej reakcji ze strony mężczyzny, położyła głowę i objęła go.
Westchnęła zawiedziona. Nie miała pojęcia, jak przebić się przez ten
emocjonalny mur, jakim Igor odgrodził się od reszty świata. Jeszcze nigdy nie
spotkała tak zamkniętego w sobie człowieka. Nie naciskała go, wiedziała, jaki
jest, i przyzwyczaiła się do tego, że nie okazuje albo po prostu nie potrafi
okazywać uczuć. Na początku znajomości nawet jej się to podobało. Igor był taki
surowy, męski, trochę szorstki w obyciu, a do tego pieprzył się jak sam bóg.
Z czasem jednak odnalazła w sobie potrzebę większej akceptacji, pragnienie
Strona 20
głębszego związku, motywowanego nie tylko dzikim i namiętnym seksem.
Czuła, że nie była Igorowi obojętna, ale nigdy też nie usłyszała od niego czegoś
więcej niż „jesteś cudowna i szaleję za tobą”, zwykle tuż przed albo w czasie,
gdy się kochali. Słowo „kocham” zdawało się nie istnieć w jego słowniku, jakby
było co najmniej zakazane, a jego użycie podlegało karze.
Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk komórki Igora. Tej firmowej, która dzwoniła,
kiedy chciała. I nieraz zepsuła im upojną noc.
Igor po omacku wyciągnął rękę w kierunku nocnej szafki. Nie mogąc
namierzyć bzyczącego telefonu, otworzył oczy i delikatnie wysunął się spod
ciała kochanki.
– Musisz? – zapytała.
Nic nie odpowiedział, tylko spuścił nogi na podłogę i chwycił urządzenie.
Dzwoniła jego była partnerka Julia Zawadzka, z którą przestał pracować, gdy po
jednej z akcji stres odreagowali w łóżku. Od tamtej pory wolał działać sam, choć
oboje pozostali w przyjacielskich relacjach.
– Cześć, Igor.
– Cześć, Julka.
– Jesteś w Warszawie?
– Tak, ale wiesz, która…
– Tak, wiem, która jest godzina, więc…
– Dlaczego nie dzwonisz na prywatny?
– Bo mógłbyś nie odebrać.
– Pod ten numer dzwonią zwykle po to, aby mi zepsuć humor. Też masz taki
zamiar?
– Sprawa jest trochę bardziej skomplikowana, ale raczej ci go nie poprawię.
Musimy się natychmiast zobaczyć.
– To nie może poczekać do rana?
– Owszem, ale wtedy zapewne będziesz już gwiazdą wszystkich mediów,
a komendant nakaże ci natychmiastowe stawienie się w jego biurze, aby
osobiście urwać ci jaja.