Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 03
Szczegóły |
Tytuł |
Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 03 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 03 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 03 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 03 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRZEJ PILIPIUK
DOM NAD MORZEM cz. III
19 lipca wtorek.
-Obudź się ty do jasnej... - głos Maćka przedarł się przez opary snu i wprawił mój umysł w stan gotowości bojowej.
Z intonacji wynikało, że mój przyjaciel jest poirytowany w najwyższym stopniu. Otworzyłem ostrożnie jedno oko, ale zaraz przezornie je zamknąłem. Maciek stał nad moim łóżkiem z siekierą w ręce. Co on mówił na temat swojej narodowości? Wolałem sobie nie przypominać. Podobno w Wojsławicach nigdy nie strzelano do człowieka, który niósł chleb. Ale może to tylko plotki.
Niestety mój podstęp nie udał się. Ten drań musiał zauważyć, że tylko udaję, bowiem walnął siekierą w moje łóżko, konkretnie w jego krawędź. Deska prawie pękła.
-O co chodzi? - zapytałem ostrożnie otwierając oczy.
-A o to! - cisnął we mnie jakąś wilgotną szmatą.
Po bliższych oględzinach stwierdziłem, że jest to koszula, cała pokryta strzępkami wodorostów i kłaczkami sierści. Wyglądała, jak gdyby ktoś zwinął ją w kłębek, a potem rozprostował.
-Jakaś szmata - wyraziłem swoje przypuszczenia.
Zapominałem, że nie żartuje się z faceta, który ma siekierę w ręce.
-To moja koszula - rąbał słowo po słowie mój przyjaciel. (Jednocześnie rąbał łóżko). - I w dodatku wytarłeś w nią swojego zawszonego, parszywego kundla!
-Coś takiego? - zdumiałem się. - On jest zawszony?
-Ty zamknij się nieszczęsny!
-Mój piesek jest wyjątkowo czysty. Zresztą Gucia też wytarłem - zełgałem. - Odkupię ci jeśli tak ...
-Nieważne, wypierze się. A tak właściwie to co robiłeś w nocy?
-Zrobiło mi się ciut duszno i poszedłem się wykąpać, a dla towarzystwa zabrałem ze sobą pieski.
-Tak. A dlaczego pływałeś w piżamie?
-W piżamie? - zdziwiłem się.
-Suszy się na sznurze w kuchni, a ty śpisz w dresie. Suszy się dokładnie tam, gdzie suszyła się moja koszula - uściślił.
-Pływałem w piżamie, żeby nie gorszyć tubylców.
-Ach tak.
-Swoją drogą to przy okazji się wyprała.
-Hy! Wyprała? Wiesz, że pełno na niej wodorostów? Musiał być w nocy nielichy sztorm.
-Sztorm?
-Silne ruchy wody zagoniły je do naszej zatoczki. Musiała być fala co najmniej dwumetrowa.
-Dziwne. Jakoś nie zauważyłem.
-A dlaczego fotel z biblioteki został przeciągnięty aż do drzwi wejściowych?
Tym razem zabił mi klina. Nie pamiętałem, żebym ciągał fotel dokądkolwiek.
-Nie pamiętam. Może sam się przesunął?
-Krasnoludki wywlokły, albo aniołki niosły do nieba i po drodze zgubiły. Powiem to tak. Poszedłeś w nocy łowić ryby. Początkowo chciałeś łowić je płynąc na fotelu, ale zmęczyłeś się jego ciąganiem i zostawiłeś go w połowie drogi na dno. Zwierzaki służyły ci za przynętę.
Opowiedziałem mu, jak było naprawdę. Po śniadaniu wziąłem rower i pojechałem do miasta. Zanosiło się na deszcz, ale doszedłem do wniosku, że zdążę. Na drodze dogonił mnie Sven.
-No hej - zagadnął.
-No hej -odpowiedziałem.
-Wesoło tam u was w nocy było - zauważył.
-Aha. A gdzie to byłeś gdy fale wielkie jak domy miotały mną o skały?
-O!
-Albo gdy serdeczny kumpel chciał mnie zarąbać siekierą dzisiaj o świcie?
-Może w nocy mnie nie było, ale dzisiaj rano czuwałem na swoim posterunku. To nie moja wina, że wykłócacie się ze sobą po polsku.
-Trzeba się uczyć obcych języków.
-Trzeba, bo nawet nie mam odzewu, czy wasze rozmowy są ciekawe.
I to miał być szpieg. Patałach. Nawet nie zauważył, że się wygadał. Po pierwsze w domu miałem podsłuch i to niezły, skoro był w stanie wychwycić kiedy się obudziłem. Do tego nagrywał nasze rozmowy i przekazywał gdzieś dalej, do bliżej nieokreślonego szpiegowskiego ośrodka, gdzie siedziała banda specjalistów, którzy rozszyfrowywali nasze pokrętne rozmowy, wywlekali uboczne znaczenia i przekazywali jeszcze wyżej.
Poczułem dreszcz obrzydzenia. Ale maskowałem się. Lepiej było, aby mój szpieg myślał, że jestem głuchy i ślepy. Tak było znacznie lepiej i dla mnie i dla niego. A tak swoją drogą to mógł drań ostrzec. Nie gadalibyśmy wtedy ze sobą tak otwarcie. Zamyśliłem się na chwilę nad problemem: co mógł przekazać. Powoli w miarę jak moja świetna pamięć odtykała się włosy stawały mi dęba. Dziesięć kłótni dziennie, do tego ta niepotrzebna rozmowa o dogu karaibskim.
-Tak swoją drogą to niedługo będzie jesień, a potem zima i zdechniesz na tych skałach - zauważyłem.
-Och drobiazg. Zamieszkam w tej ślicznej ziemiance, którą twój kumpel kopie sobie po nocach, gdy mu się wydaje, że mnie nie ma w pobliżu.
-Kopie sobie bunkier?
-Nie bunkier. Ziemiankę.
-Ach tak. Przepraszam, u nas utarło się nazywać podziemne kryjówki ukraińskich nacjonalistów bunkrami, podobnie jak żelazobetonowe... blockhauzy?
-U was bunkier betonowy i drewniany nazywają się tak samo?
-Nie, to nie tak. Gdy ma się na myśli bunkier ukraiński lub żydowski z okresu drugiej wojny światowej to chodzi o ukrytą w ziemi, w murze na strychu, czy w jakimś podobnym miejscu, kryjówkę, która punktem oporu staje się dopiero po jej wykryciu.
-Złożone, ale chwytam, jak to jesteś łaskaw określać.
Aha. Jeszcze jeden idiom.
-To chyba nie był dobry pomysł, takie kryjówki? - zauważył.
-Dlaczego?
-Łatwo znaleźć.
-Veto. Po zamaskowaniu włazu bardzo trudno na to trafić, nawet, gdy się dobrze wie, gdzie trzeba szukać.
-Jak można zamaskować?
-Właz może być zamaskowany kamieniem, pniem drzewa, nawet całym drzewem. Sadzi się je wówczas w skrzynce. Maciek wyjaśni ci to dokładniej. To przypuszczalnie jego hobby.
-Ach tak. Ja go zapytam, a on mnie nożem po gardle.
-Na takie ryzyko naraża się każdy, kto chce zostać szpiegiem.
-Poczekam, aż skończy i sam zobaczę.
-Tylko nie przegap odpowiedniego momentu, bo potem nie znajdziesz.
-Wolne żarty.
Zrobiłem nieduże zakupy i wróciliśmy. Maciek siedział w kuchni i rozmyślał.
-Jak zwierzaki?
-Doszły do siebie i rozrabiają.
Wziąłem kartkę na której miałem listę zakupów i odwróciwszy ją na drugą stronę napisałem:
"W domu jest podsłuch. Sven wygadał się, że nasze rozmowy są rejestrowane i przekazywane gdzieś wyżej".
Maciek wyrzucił z siebie długie niecenzuralne przekleństwo i napisał pod moim :
"Proponuję wykopać topór wojenny i pozbawić go skalpu".
"Przyjmuję przez aklamację. Jak i kiedy?"
-Im szybciej tym lepiej - powiedział głośno.
-Schody na piętro skrzypią - zauważyłem beztrosko.
-Trzeba naoliwić - odpowiedział wesoło.
Poszedłem troszkę się położyć. Byłem jakiś oklapły, zapewne na skutek bezsennej nocy. Przyśniło mi się, że razem z Maćkiem uciekałem przez gęsty las przed jakimiś facetami. W końcu zabarykadowaliśmy się w domu o niebieskiej podłodze. Tam mieszkał kat, który chciał mnie zarąbać toporem, ale czarami zmieszaliśmy mu umysł. Obudził mnie Maciek.
-Obiad na stole.
-Jakoś nie mam apetytu.
-Może jesteś chory?
-Chyba coś mnie bierze. Jestem zupełnie oklapły i głowa mnie boli.
-Pewnie złapałeś jakąś dżumę od tego swojego tygrysa.
-Tygrysa?
-Z Karaibów
-Ach! - zrozumiałem nareszcie. - Nie, nie sądzę. Co on robi?
-Nie wierzę, że był tresowany. Nie ma w nim ani krztyny inteligencji. Cały czas wygłupia się jak szczeniak.
-Widzisz? A ty chciałeś go likwidować.
-Jeśli mam być szczery to nadal doradzałbym likwidację.
-Prezentów się nie zabija.
-Prezentów się nie wyrzuca, o zabijaniu nic nie jest powiedziane.
Po obiedzie poszedłem się trochę przejść. Po deszczu wszystko było mokre i smutne. Po niebie sunęły chmury i nawet bez maćkowych zdolności przepowiadania pogody mogłem się założyć, że deszcz znowu zacznie padać. I to jeszcze przed wieczorem. Błąkając się zawędrowałem na południe od mojej posiadłości. Tu także była zatoczka, ale zupełnie inna. Nie był to fiord, ale wachlarzowate usypisko kamienne schodzące do morza. Piszę kamienne, ale to chyba nie jest dobre określenie, bowiem tworzyły je bloki o wielkości dochodzącej do rozmiarów samochodu dostawczego. Przejęty urodą tej formacji zagłębiłem się pomiędzy nie. Wlazłem w morze aż po kolana nie przejmując się, że moczę sobie spodnie i buty. Wiatr gwizdał pomiędzy złomami skały. Wdrapałem się na niewielką wysepkę żwiru, i uwaliłem się w stos wodorostów. Przymknąłem oczy. Byłem daleko, daleko stąd, gdzieś w dolinie Muminków. Było mi zupełnie dobrze i ciepło, ale nie miałem ze sobą panny Migotki. Z głębokim westchnieniem wróciłem do świata ludzi, aby ją odnaleźć. Zjawiłem się nagle. Było mi mokro i zimno. Wróciłem powoli do domu. Zwierzaki wybiegły mi na spotkanie. Z biblioteki wyjrzał Maciek.
-Gospodi pamiłuj - jęknął. - Coś ty z siebie zrobił?
-Coś nie tak?
-Wyglądasz szczerze mówiąc jak gdybyś najpierw sobie połaził po kolana w wodzie, potem uwalił się na stosie gnijących wodorostów...
-Zgadza się.
Nie wierzył, ale dobre wychowanie nie pozwoliło mu zadawać pytań.
-Znajdź mi bud' łaska jakieś poezje lakistów, a ja się przebiorę - poprosiłem.
-Kto to lakiści? Producenci laku?
-Poeci jezior!
-Znaczy Gałczyński?
Westchnąłem w sposób, który miał mu unaocznić jego głęboką niewiedzę, ale oczywiście nie zrobiło to na nim wrażenia. Gdy wróciłem po kilku minutach stwierdziłem ku swojemu zdumieniu, że ogląda telewizję. Był dźwięk.
-Działa? - zdziwiłem się.
-Naprawiłem w wolnej chwili - wyjaśnił.
Leciał film. Film był bardzo zabawny. Wariat + ogień + dużo benzyny. Bez przerwy coś wylatywało w powietrze, albo ulegało spaleniu. Krew lała się strumieniami, a wrogowie faceta padali jak muchy. W oczach Maćka znajdowałem dużo zrozumienia i sympatii dla głównego bohatera. Wreszcie film skończył się.
-Oto jak trzeba rozwiązywać problemy - powiedział z namaszczeniem. - Ogniem i nożem.
-Zgrywasz się - powiedziałem. - Wcale tak nie myślisz.
-Tak uważasz?
-Pewnie wyzywali cię w szkole od morderców i podpalaczy, aż w to uwierzyłeś.
Parsknął śmiechem.
-Spaliłem samochody dwu ubekom - powiedział. - Rzygać mi się chce od tego całego socjalizmu.
-Nie możesz zostać tutaj?
Zamyślił się.
-Nikłe szanse. Żeby się tu zaczepić trzeba mieć znajomości. A mnie hrabia Derek chyba nie lubi. Ciebie zresztą też. Tyle lat kazał ci siedzieć tam, ale chociaż zafundował kursy norweskiego. Mi nie zafundował z czego wynoszę, że nie jestem mu tutaj potrzebny. Może będę mu potrzebny tam? Ktoś musi ich obalić - przeciągnął się. - Twój dziadek siedział w lesie do 56' roku. Dziwi mnie, że cała ta nasza Solidarność nie stworzyła jeszcze organizacji bojowej na wzór rosyjskich socjalistów - rewolucjonistów. Komuchy nie spodziewają się zamachu. Można by zająć budynek telewizji w kilkanaście minut. Odczytać przed kamerami deklarację niepodległości. A potem nastanie raj na ziemi i nie będzie trzeba prać kupowanych w Pewexie ubrań w kupowanym za dolary zagranicznym proszku do prania.
Słuchałem go. Było mi ciepło i dobrze, a potem palnąłem się w głowę, aż dom zadrżał w posadach.
-Jesteśmy kretynami! - wrzasnąłem.
-Dlaczego?
-Podsłuch!
-O shiet!
Tknięci jedną myślą rzuciliśmy się do obozowiska Svena. Przeskakiwaliśmy przez kałuże, gałęzie chlastały nas po twarzach. Wreszcie wydostaliśmy się na field. Sven siedział w namiocie ze słuchawkami na uszach, a obok niego stała radiostacja zaprzężona z magnetofonem. Kaseta nie obracała się, widocznie przerwał nagranie gdy umilkliśmy.
-Witam, witam - powiedział. - Co was sprowadza chłopcy?
-Dawaj kasetę! - ryknął Maciek po niemiecku.
Ja nie patyczkowałem się. Wykonałem wślizg na szczupaka pod ramieniem szpiega, wyprułem kasetę z magnetofonu.
-Hej, oddaj! - krzyknął Sven.
Widząc, że zaraz mi ją zabierze włożyłem ją do ust i energicznie zacisnąłem szczęki. Zachrobotało. Obudowa była z kiepskiego plastiku bo udało mi się ją bez większego trudu zmiażdżyć zębami. Pomagając sobie jedną ręką poszarpałem taśmę na kawałki.
-Smacznego - warknął jadowicie.
-Wybaczy pan, ale te informacje były zbyt osobiste, aby mogły stanowić część pańskiej pracy - powiedział spokojnie mój kumpel.
-Ech wy - powiedział szpieg z westchnieniem. - I co ja mam teraz napisać w raporcie? Że mój podopieczny zeżarł kasetę magnetofonową z kompromitującymi go informacjami?
-Proszę napisać, że kaseta została omyłkowo skasowana - poradziłem.
Popatrzył n nas ciężkim wzrokiem, a potem wyciągnął z plecaka trzy butelki piwa i podsunął nam.
-Pokój i przyjaźń - powiedział po polsku.
Zabrzmiało to komicznie.
-Pokój i przyjaźń - powiedział Maciek po norwesku i zabrzmiało to jeszcze gorzej. Ale rozumieliśmy się.
Wypiliśmy piwo a potem śpiewaliśmy. Wróciliśmy o domu późno i ja od razu poszedłem spać. Co robił mój przyjaciel tego nie wiem, ale być może kopał swój bunkier. Śniło mi się, że byłem szpiegiem. Chyba KGB, ale nie mam pewności.
*
W radzieckiej ambasadzie w Ottawie zadzwonił telefon.
-Halo? - odezwał się dyżurny.
-Ambasada? - upewnił się lekko zachrypnięty głos po drugiej stronie. - Połącz mnie kochaneńki z jakimś ważnym facetem z KGB.
Głos mówił po rosyjsku. Dyżurny wzruszył ramionami i połączył.
-Pułkownik KGB Szyczkin. Halo, kto mówi?
-Ja emigrant. Szukacie jakiegoś Miszczuka? Semena Miszczuka?
-Chwileczkę proszę się nie rozłączać?
Podszedł do terminala komputerowego i wywołał listę poszukiwanych. Komputer wypluł szereg informacji.
-Szukamy Miszczuka - powiedział do słuchawki. - Wiecie gdzie jest?
-Leży tu schlany w trupa. Powiem wam gdzie, ale oczywiście nie za darmo.
-Co chcecie w zamian? Paszporty emigracyjne dla rodziny?
-Dwa miliony w używanych banknotach. I order Lenina.
Pułkownik otarł czoło z potu.
-Dwa miliony rubli?
-Dolarów złociutki. Amerykańskich.
-Dwa miliony nie da rady.
-To cześć!
-Chwileczkę proszę zaczekać.
-Tak?
-Dwa miliony to za dużo. Sto tysięcy.
-Żartujecie.
-Pół miliona?
-Milion i order.
-Po co wam ten order?
-On jest ze złota, a Lenin jest z platyny. Przyda się.
-Milion da się załatwić, ale orderu niestety raczej nie.
-Dobra niech będzie. Proszę przywieźć pieniądze za dwadzieścia minut do starej stoczni.
-Nie można by za godzinę?
-Zupełnie nie. Wytrzeźwieje i ucieknie. Pośpiech leży w waszym interesie.
-Muszę wziąć ze sobą jednego człowieka do ochrony. To duża suma.
-Oczywiście. Ale jednego. Nie więcej.
Rozłączył się. Pułkownik zabrał ze sobą oficera operacyjnego i pojechali. Stocznia była od dawna opuszczona. Miejsce wyglądało paskudnie. Ciemne, puste, zaśmiecone wrakami samochodów i kawałkami drewna i metalu. Samochód zatrzymał się pośrodku pustego placu. Obaj agenci pozostali w środku. Właśnie zaczynali podejrzewać, że nikt się nie pojawi, gdy z ciemności wyszedł facet ubrany w długi szary płaszcz. Na głowie miał kapelusz.
-To wy szukacie Miszczuka? - zapytał.
-Tak. Gdzie jest?
-Najpierw pokażcie pieniądze.
Wysiedli z wozu i otworzyli na masce walizkę. Wypełniona była plikami banknotów stu- i pięćdziesięcio dolarowych. Nieznajomy przejrzał kilka plików. Pieniądze były z całą pewnością prawdziwe. Ilość też się chyba zgadzała.
-Nadal chcecie wiedzieć, gdzie jest Miszczuk? - upewnił się.
-Tak - pułkownik zaczął się niecierpliwić.
-Mam dla was dwie wiadomości. Jedną dobrą a drugą złą. Zacznę od dobrej.
Zrzucił kapelusz i odlepił sobie wąsik.
-Jestem Semen Miszczuk - oświadczył.
Dzieli agenci byli przygotowani na wiele ewentualności, ale takiej akurat nie brali pod uwagę.
-A zła wiadomość? - zapytał wreszcie oficer ochraniający pułkownika.
Semen uśmiechnął się złośliwie a potem nagłym ruchem wyrwał sobie zza kołnierza płaszcza miecz samurajski, który wisiał mu na plecach. Rozległ się świst. Miecz zatoczył długi łuk. Dwie głowy potoczyły się po bruku. Semen obszukał pośpiesznie ciała. Znalazł pistolet z tłumikiem. Obszedł wóz od tyłu i strzelił kilkakrotnie w pokrywę bagażnika. W środku coś się szarpnęło parokrotnie i znieruchomiało. Otworzył bagażnik. Agent siedzący wewnątrz wyglądał na nieżywego ale mikrobiolog nie chciał ryzykować. Strzelił mu w głowę. Następnie wydobył z kieszeni fiolkę z bezbarwnym płynem i ochlapał nim ciała oraz wnętrze wozu, starając, się, żeby przypadkiem żadna kropla nie kapnęła mu na ubranie. Na koniec podniósł walizkę z ziemi i poszedł w stronę nabrzeża. Na brzegu leżała głowa pułkownika, która aż tutaj się dotoczyła.
-Miało być tylko dwu - powiedział do niej Miszczuk.
Żart był makabryczny, ale głowa nie poznała się na nim, a sam Semen nie miał poczucia humoru aż tak rozwiniętego, aby się roześmiać z własnego dowcipu. Gdy był już dosyć daleko wydobył z kieszeni telefon komórkowy. Zadzwonił do ambasady.
-Możecie przyjechać po ciała - powiedział do dyżurnego.
O pieniądzach nie wspominał. Bo i po co.
Oczywiście przyjechała ekipa po ciała. Sprawa była śmierdząca, więc ambasada nie powiadomiła żadnych czynników państwowych. W kilka dni po akcji biorący udział w sprzątaniu trupów agenci poczuli się bardzo źle. Zgłosili się do lekarza. Obejrzał ze zdziwieniem ropne krosty, którymi się pokryli a potem drżącą ręką zaczął wypełniać skierowania na leczenie w Moskwie.
-Co nam jest panie doktorze? - zapytał jeden z nich.
Doktor popatrzył mu prosto w oczy.
-Dżuma!
*
20 lipca środa.
Obudziłem się bardzo wcześnie rano. Pod cienkim kocem było chłodno, ale przyjemnie. Wstałem i poszedłem na parter. Stanąłem w cienkim dresie w otwartych drzwiach. Wiatr od morza wypędził ze mnie resztę senności. To był dobry dzień. Dzień przeznaczony dla mnie. Dzień wielkich możliwości. Dzień wielkich czynów i wielkich łajdactw. Otrzeźwiwszy się wiatrem i chłodem wlazłem na piętro, gdzie ubrałem się, a potem poszedłem obudzić Maćka. Wielkie czyny mają bowiem to do siebie, że najlepiej dokonuje się ich, gdy ktoś podziwia, oklaskuje i dodaje zachęty okrzykami pełnymi podziwu. Maciek wprawdzie specjalnie się do tego nie nadawał, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma...
-Wstawaj ukraińcze, czekają nas wielkie czyny - potrząsnąłem śpiącym. - Grzechem jest spać w tak piękny poranek!
Powalane błotem buty leżące pod łóżkiem wskazywały na to, że przyjaciel mój sporą część nocy spędził kopiąc sobie bunkier, ale nie wzruszało mnie to specjalnie. Ten piękny dzień był mi usprawiedliwieniem. Przyjaciel mój otworzył leniwie jedno oko. Wzrok jego począł na leżącym na stoliku zegarku, po czym oko zamknęło się. Odwrócił się twarzą do ściany. Najwyraźniej nie rozumiał szalonych możliwości jakie się przed nami otwierały, oraz wspaniałości czynów jakich mieliśmy dokonać. Zawsze jakaś jednostka stoi na drodze postępu. Wziąłem do ręki szklankę z wodą, która zawsze stawiał sobie przy łóżku na wypadek, gdyby w nocy chciało mu się pić i pokropiłem go wodą.
-Fafluchten Sie - warknął otwierając wreszcie oczy.
Później wyjaśnił mi, że ten interesujący zwrot wymyślili kiedyś wspólnie z Kurtem. Nie znaczył nic. Ujmując go od strony naukowej była to forma grzecznościowa od wyrażenia "cholera". Ale tak to już bywa.
Polałem go ponownie.
-O co ci chodzi? - zapytał dość kwaśno.
-Wstawaj. Chcę dzisiejszy dzień upamiętnić jakimś wielkim dziełem, i potrzebuję pomocy tak wspaniałego fachowca jak ty.
-Ja fachowiec..? Tak! Oczywiście, że jestem fachowcem. Trzeba było tak od razu. Przedstaw plan pracy, a ja przemyślę to podczas drzemki i na wieczór dam ci wykrętną odpowiedź.
-Idę robić śniadanie. Oczekuję cię za pięć minut.
Zlazł po jakichś piętnastu. Był z jakiegoś powodu zły, ale starał się maskować. Po śniadaniu powiodłem go do lasu, gdzie ściągnąłem brezent ze stojącego tam statku.
-Co o tym powiesz jako fachowiec?
-Dlaczego myślisz, że jestem fachowcem od statków? - zdziwił się. - Zasad konstrukcji czajek nie mam we krwi. Moja genetyka podpowiada mi tylko, co robić z takimi, którzy włóczą mnie po lesie o świcie...
Jego myśli schodziły na niebezpieczne tory.
-Miałeś żaglówkę. Pamiętam przecież.
Zatrzymał się jak wryty.
-Pamiętasz!
Zatkało mnie.
-Mój Boże - szepnąłem. - Przecież...
Siadłem na kamieniu i objąłem głowę rękami.
-Fotografia. Ona była na fotografii. Ty i Paweł. Pawcio..?
-Brawo. Dalej. Fotografia. Zamknij oczy. Widzisz ją?
Zamknąłem oczy i naprawdę ją zobaczyłem.
-Fotografia formatu pocztówkowego. Czarno-biała. Trzcinowisko, Żaglówka. Malutka, jednomasztowa. Żagiel jest zwinięty. Siedzisz na dziobie. Masz na głowie kowbojski kapelusz. Paweł stoi za tobą i trzyma wiosło. Macie po jakieś siedem lat. Może koło ośmiu.
-Oderwij wzrok od fotografii. Szukaj wokoło.
-Sad. Jesteśmy w sadzie. My dwaj. Pomiędzy drzewami widać jak ziemia opada w dół. Tam jest chyba wąwóz a po drugiej stronie wznosi się wzgórze. Stoi nami dom wymurowany z czerwonej cegły.
-Gówno! - zaklął Maciek.
Wizja uleciała.
-Coś nie tak? - zaniepokoiłem się.
-Tak. Nie widziałeś zdjęcia. To znaczy przypomniałeś sobie tylko to o żaglówce. Pokazywałem ci je w domu twojego dziadka.
-Ale ja dokładnie widziałem ten sad...
Objął mnie ramieniem. Uścisnął. Uspokoiłem się.
-Ten dom o którym mówisz zbudowali na wiosnę. Dlatego jest jeszcze nie otynkowany. Po prostu ściągnąłeś sobie odpowiedni obrazek prosto z mojej pamięci. Hrabia Derek ostrzegał mnie...
-Co zrobiłem?
Zmieszał się. Puścił mnie i popatrzył pod nogi.
-Żaglówka rozsypała się ze starości, gdy byłem w trzeciej klasie podstawówki.
Postanowiłem wybadać go później.
-Ale to była twoja łódź. Dlatego uważam, i niestety będę się przy tym upierał, że wiesz więcej niż ja. Referuj co wiesz.
Zamyślił się głęboko.
-Żagle dopiero na końcu - zauważył.
Przybrał marsową minę wilka morskiego i przez dłuższą chwilę wpatrywał się uważnie w różne elementy poszycia. Wreszcie uśmiechnął się promiennie.
-Podobny do kutra rybackiego, ale ma trochę inny kształt.
-To jest pełnomorski jacht. Popłyniemy nim w rejs do Ameryki Południowej!
-Okay. Ale daleko to nie popłynie. Może metr, może dwa, a potem na dno.
-Zbadaj deski. Sam bym sobie lepiej poradził z tymi oględzinami!
-To trzeba było mnie nie budzić.
Popukał w burtę wsłuchując się uważnie w wydawany przez nią dźwięk. Potem uśmiechnął się złośliwie, tak jak gdyby to co usłyszał potwierdzało jego najgorsze przeczucia.
-Próchno - oświadczył wreszcie z dziwnie zadowoloną miną.
-Możemy go trochę ruszyć?
-Nie ma po co. Dawno przyrósł do gleby. Ale jeśli chcesz...
Usunęliśmy kołki, które go przytrzymywały i pchnęliśmy ze wszystkich sił. Ani drgnął.
-Tylko udajesz, że pchasz - oświadczyłem Maćkowi.
Nawet się nie obraził.
-Tak go nie ruszymy - powiedział. - Trzeba zaatakować z rozpędu.
Wzięliśmy rozbieg i walnęliśmy z całej siły. Rufa rozleciała się na kawałki. Wpadliśmy do ładowni obijając się o jakieś drewniane i metalowe pozostałości wyposażenia. Statek zatrzeszczał i rozwalił się niemal na kawałki. Spomiędzy desek wypełzły stada robaczków. Wygrzebaliśmy się z rumowiska.
-Nadal chcesz płynąć do Ameryki? - zapytał mój kumpel jadowicie.
-Od przodu nie poniszczył się specjalnie - zauważyłem. - Tył się naprawi...
Ziewnął i popatrzył na zegarek.
-Piąta rano - oświadczył z zimnym spokojem. - Jeśli moja pomoc fachowca nie jest już ci potrzebna to idę spać.
I rzeczywiście poszedł. Wróciłem do domu i poczytałem sobie dwie godzinki. Potem znudziło mi się to więc poszedłem na drogę zobaczyć, co tam słychać. Droga była pusta ale w wilgotnym porannym powietrzu niósł się jakiś znajomy zapach. Przez chwilę węszyłem usiłując go zlokalizować, gdy niespodziewanie skojarzyłem sobie, co to jest. Rozejrzałem się i niemal natychmiast znalazłem piramidkę brązowych kulek. Podszedłem bliżej i urwawszy sobie z uschłej choinki długi patyk ostrożnie pogrzebałem w tym.
-Dużo owsa - powiedziałem sam do siebie. - Tu nie rośnie owies. Trzeba go sprowadzać chyba aż ze Skane. Ciekawe, ciekawe. To jednocześnie tłumaczyłoby dlaczego tak niewiele tu koni.
Ktoś usiłował się podkraść do mnie od tyłu. Szedł cicho, myślał palant, że nie zauważę. Odwróciłem się gwałtownie. Sven Roslin na szpiegowskiej praktyce.
-No hej - powiedziałem.
-Hej. Co ty tu robisz? - popatrzył na rozgarniętą kupkę nawozu.
-Prowadzę badania naukowe z dziedziny wybiórczości pokarmowej koni. A ty?
-Ja prowadzę badania naukowe z dziedziny kropofagii wśród Słowian. Tak swoją drogą to do jakich wniosków doszedłeś?
-To zgubił koń.
-Zupełnie słusznie.
-Macie tu w Bodo konie?
-Och nigdy nie było ich dużo ale mamy kilka. Zaraz niech się zastanowię... W tartaku są trzy.
-Macie trak poruszany kieratem? - zainteresowałem się.
Połowa wyrazów była oczywiście polska, toteż szpieg nie za bardzo zrozumiał o co mi chodzi.
-One nie pracują - powiedział po krótkim namyśle. - One są bardzo stare. Były cztery, ale jeden z nich padł jakiś czas temu. Właściciel trzyma je w szopie i tak karmi, że wielu ludzi mogłoby pozazdrościć.
-Dlaczego?
-Lubi je. Są na emeryturze. Uwierzył, że przyniosły mu szczęście. Dlatego trzyma je przy sobie.
-Aby nadal przynosiły mu szczęście?
-Tak. Dwa ogiery ma policja. Ale oni patrolują na nich tylko parki.
Zaskoczył mnie. Myślałem, że konne patrole policyjne w parkach to wymysł typowo polski. Widać pomyliłem się. Właściwie to konie były optymalnym rozwiązaniem takiego problemu. Ciche, szybkie, wysokie, dzięki czemu trudno byłoby ściągnąć z konia policjanta, a na pewno trudniej niż z motoru.
-A inne konie? - zapytałem.
-Armia Zbawienia ma chyba osiem. Sam nie wiem po co. Kilka koni mają prominenci, ale on mieszkają na drugim końcu miasta.
-Aha. To by pasowało. Ten koń był pewnie rasowy. Zobacz jak był karmiony - wskazałem gestem swoje znalezisko.
Skrzywił się.
-Daj spokój - poprosił.
-Może prominenci zapuścili się aż tutaj albo policjanci przyjechali na inspekcję.
-Nie wysilaj się. Jestem strażnikiem łowieckim.
-I co z tego?
-Można powiedzieć, że nic w tym lesie nie poruszy się bez mojej wiedzy.
-Jeśli przyjechałeś tą drogą to rzeczywiście mogłeś go zauważyć. Co to był za koń?
-Dziwny. Nigdy takiego nie widziałem. Biały jak mleko. Nieskazitelnie biały. Trochę niepraktyczna barwa zwłaszcza w tych lasach. Ale oto i on - dodał.
Zza zakrętu wyjechał facet na koniu. Facet ubrany był z wyszukaną elegancją. Miał na sobie białą płócienną kurtkę, białe spodnie z żaglowego płótna, na nogach buty do konnej jazdy. Był ciemnowłosy i lekko śniadej cery. Miał duże ciemne oczy. Wyglądał na Gruzina. W twarzy miał coś szlachetnego. Patrzył na nas w zadumie. Otaksowawszy go długim spojrzeniem skupiłem się teraz na koniu, którego dosiadał. Koń był piękny. Biały arab czystej krwi, o idealnych proporcjach. Był tak czysty, jak gdyby dopiero co wyszedł z pralni. Kopyta miał polerowane. Staliśmy tak przez chwilę mierząc się wzrokiem przy czym on wyraźnie nad nami górował. Wreszcie odezwał się. Mówił po norwesku z jakimś dziwnym śpiewnym akcentem.
-Wybaczą panowie, gdzie tu się mieści posiadłość Sventonów?
-To tutaj - wyjaśnił Sven wskazując moją parcelę. - Ale Sventonów nie ma tu już od dwudziestu lat.
Facet roześmiał się.
-Nieważny jest właściciel, liczy się nazwa - powiedział.
Skinął nam głową na pożegnanie i odjechał.
-Wot te na - szepnąłem sam do siebie.
-Myślę, że szukał ciebie. - zauważył mój szpieg.
-Jeśli tak, to dlaczego nic nie powiedział?
-Może nie szukał dla siebie.
-Dziwi mnie, dlaczego pytał.
-Dlatego, że twój kumpel odczepił wszystkie tabliczki do odmalowania. Gdy nie ma numeru ani wizytówki przy bramie to trudno jest się połapać, który dom jest czyj.
Zapomniałem o tym.
-Ciekawe, kim on jest.
-Ciekawe. Ale myślę, że wiem. Parę dni temu do Bodo przyjechał cyrk.
-Wolne żarty. Wyobrażasz sobie tego człowieka w cyrku?
-Może jego nie, ale za to pasuje mi ten jego koń.
-Może masz rację.
Wróciłem do domu. Maciek wstał już i pogwizdując serenadę Schuberta pracował nad kolejnymi drzwiami. Te miały być chyba wejściowe, bo obciągał je stalowym płaskownikiem
-Co powiesz? - zapytał. - Czego dokonałeś, gdy sobie drzemałem?
-Nic wielkiego. Chciałem dokonać wielkich czynów, ale otaczają mnie same miernoty, na których nie można polegać...
Opowiedziałem mu o spotkaniu w lesie.
-Może to książę Orłow przysłał własnych szpiegów - zasugerował.
-A to po co? Kim on jest? Znasz go?
-Żeby sprawdzić, czy nie jesteś agentem KGB i zlikwidować w zależności od wyników.
-Chyba ci stolarka na mózg pada. Kim on jest?
-Raczej zrywanie się o świcie - zaprotestował z prostotą. - Mówiłeś, że koń był rasy arabskiej?
Wieczne niedopowiedzenia.
-Słuchaj! Dlaczego ty nigdy nie odpowiadasz na moje pytania? Popatrz mi w oczy i odpowiedz. Kim jest książę Orłow?
-Księciem oczywiście.
-Tak. Wyobraź sobie, że tego akurat się domyśliłem ale teraz poproszę o szczegóły.
-Facet, lat trzydzieści pięć, ciemne włosy szlachetna podłużna twarz, z wykształcenia filolog słowiański. Nawet trochę mówi po polsku.
-Dzięki - mruknąłem. - Marzy mi się spotkanie z tym całym Derkiem. Taka szczera rozmowa w piwnicy. I ja jako śledczy.
Uśmiechnął się szeroko. Szelmowsko.
-Każdy ma swoje marzenia i niech się spełnią. A tak swoją drogą nie marzyła ci się czasem urocza kicia siedząca na olśniewająco białej klaczce?
Mówiąc to popatrzył przez okno w kuchni. Powędrowałem, za jego spojrzeniem i rzeczywiście, na polance koło domu stał olśniewająco biały koń, obok którego stała jakaś kicia.
-Donerwetter - powiedziałem cicho sam do siebie.
Wyszedłem przed dom. Kicia nie znikała, więc doszedłem do wniosku, że jednak jest prawdziwa. Była nieco starsza ode mnie, miała jakieś osiemnaście lat. Nie była bardzo ładna, ale wyróżniała się z tłumu. Miała lekko wystające kości policzkowe i duże ciemne oczy, w których można było się całkiem zagubić.
-Ty jesteś Tomasz Nikitycz Paczenko von Uhersk? - zapytała po norwesku.
-To zależy kto pyta - odpowiedziałem ostrożnie.
-Tam w krzakach siedzi facet z aparatem fotograficznym zaopatrzonym w teleobiektyw - powiedziała po rosyjsku. - Czy wiesz coś o tym?
-Mój ochroniarz - wyjaśniłem w tym samym języku. - Jest trochę nieśmiały.
-Weź - podała mi cugle.
Złapałem je lewą ręką. Były plecione z czerwonych sznurków i rzemieni. Kolejny przebłysk. Ściana wymurowana z pustaków, żłób ze starej beczki i cugle wiszące na ścianie koło zgrzebła. Chyba z... Czeczenii?
-Jestem Juli-an Bołdyrew - przedstawiła się.
-Miło mi poznać.
Scena była tak nierzeczywista, że wydawało mi się, że śnię.
-Książę Sergiej prosił, żebym cię odwiedziła i sprawdziła czy czegoś ci nie potrzeba.
Sprężyłem się w sobie.
-Nie, dziękuję za troskę, ale jakoś sobie radzę. Za to chętnie posłucham wszelkich informacji.
Popatrzyła w zadumie na nieco sypiącą się ścianę domu, ale nic nie powiedziała.
-Lubisz konie - stwierdziła.
-Dlaczego tak myślisz?
-Moja klaczka cię lubi, a ona zna się na ludziach. Chcesz się przejechać?
Popatrzyłem w zadumie na swoje spodnie, potem popatrzyłem w zadumie na swoje buty.
-Jestem zbyt brudny.
Uśmiechnęła się a potem wyciągnęła rękę i dotknęła mojego ramienia. To był dziwny gest. Gest protekcji, gest usankcjonowania władzy występujący często na egipskich malowidłach i reliefach. Wówczas jednak nie rozumiałem, o co jej chodzi.
-Nie obawiaj się - powiedziała. - To mogę ci ofiarować... Prawda na razie będzie przed tobą zakryta.
Rosyjski nie był jej językiem ojczystym. Była taka dziwna. Jak gdyby na wpół obłąkana. Wsiadłem na konia. Ruszyłem stępa w stronę lasu i zawróciłem. Maciek stał koło niej. Wyglądali na starych znajomych.
-Boisz się - powiedziała, gdy oddałem jej cugle. - Lękasz się tego konia. Umiesz świetnie jeździć, ale nie na nim. Wydaje ci się, że w każdej chwili może się potłuc, jak gdyby był z porcelany.
-Wyobrażam sobie jego wartość.
-Koń niezależnie od jego wartości służy do tego, aby na nim jeździć, a nie do tego, aby trzymać go w pudełku wykładanym czerwonym aksamitem. To zwierzę a nie klejnot.
-Jak ona się nazywa? - zapytałem wskazując gestem klacz.
-Tatiana - odpowiedział Maciek.
-Ładnie.
-Pewien człowiek z miasta daleko na południu nazwał ją tak na cześć swojej bratanicy - wyjaśniła.
-Czy książę Sergiej ma dla mnie jakieś polecenia?
-Mam dla ciebie kartkę od niego - podała mi małą kopertę koloru kości słoniowej.
-Co słychać u niego? - starałem się podtrzymać rozmowę.
-Pracuje. Ciężko pracuje. Ale pewnie zaprosi cię do siebie za jakiś czas. Jego praca dobiega już końca.
-Ach tak...
-Jest ktoś, kto cię tam czeka - uśmiechnął się Maciek.
-Kto? Ktoś kogo znam? Pawcio? Hrabia Derek?
-Nie, ale ona zna ciebie z rozmów. I chce cię poznać.
-Kim ona jest?
-Nie powiem ci, bo straciłbyś połowę przyjemności. Dowiesz się we właściwym czasie - odezwała się Juli-an.
-Zaciekawiasz mnie.
Wzruszyła ramionami a potem z gracją wskoczyła na konia.
-Do zobaczenia - powiedziała.
-Już odjeżdżasz? - zmartwiłem się. - Może wpadniesz chociaż napić się herbaty.
-Jesteś dokładnie taki, jak opowiadał hrabia Derek. Nie możesz zrozumieć, że większości ludzi jesteś całkowicie obojętny. Wydaje ci się, że każdy powinien albo cię lubić, albo czuć do ciebie niechęć.
Odjechała. Upadłem na kolana i stłumiłem zawrót głowy. Svenowi zrobiło się głupio i wylazł z krzaków.
-Co się stało? - zapytał.
-Ona jest zupełnie zmanierowana - wyjaśniłem. - Taka ładna a taka...
-Poznasz moją siostrę to ci przejdzie. Ingrid ma serce po właściwej stronie. O co wam poszło?
-Z tego spotkania to ja będę pisał raport - ostudził go Maciek.
Mówił po niemiecku, ale Sven musiał go zrozumieć. Ja na wszelki wypadek udawałem, że nie rozumiem.
-Powiedz mi, jeśli się kogoś spotyka i rozmawia z nim, to czy można być w stosunku do niego obojętnym? Chyba zawsze coś się odczuwa? Niechęć, lub sympatię... - zapytałem szpiega.
-Dlaczego? Nie można chyba na przykład robiąc zakupy...
-Wybacz. To ja jestem nienormalny.
-Dała ci kosza?
Zaskoczył mnie.
-Co za pomysł.
-Wyglądasz jak gdyby spotkała cię przykrość.
-Nie zrozumiesz nigdy mojej słowiańskiej duszy!
-Chcesz odbitki? - poklepał swój aparat.
-Może jedną... Na pamiątkę.
-Ja poproszę negatyw - wtrącił się Maciek po czym przeszedł i stanął na brzegu.
-Zdjąłem ciebie na koniu. Ta będzie chyba dobra?
-Tak. Dziękuję.
-Ale nie udało mi się sfotografować tego człowieka, który siedział w krzakach za domem z pistoletem w ręce.
-Widział cię?
-Tak. Myślę, że to ktoś takiego samego zawodu jak ja. Nie przeszkadzaliśmy sobie.
Poszedł a ja wróciłem do domu. Maciek przyszedł po chwili. Pokazałem mu kopertę.
-Trochę niewymiarowa - zauważył.
-Taki widocznie standard - odgryzłem się - za to listonoszka niczego sobie.
-A gdzie znaczek?
-Opłatę pocztową uiści nadawca.
Otworzyłem kopertę. Wyjąłem ze środka kartkę. Przeczytałem ją a potem schowałem do kieszeni.
-I co?
-Nie wiem. Książę pisze, że przyśle po mnie samochód za kilka dni. Mam być jego gościem. To mi pachnie porwaniem.
-Oj daj spokój. Wyobrażasz sobie rosyjskiego arystokratę porywającego ludzi?
-Oczywiście. Hrabia Drakula...
-Drakula był chyba księciem. I to rumuńskim.
-Nie pamiętam, nie będę się kłócił. Był Drakula, byli i inni. Porywali ludzi, żeby wysysać z nich krew, mordować dla zaspokojenia żądz...
-Hy?
-Weź takiego Jusupowa. Książę, a wpadł na pomysł, żeby zabić Rasputina. I to dlaczego? Dla jakichś marnych celów politycznych. Muszę się pilnować.
-Weź ze sobą broń - zaproponował.
Poszedłem do swojego pokoju. Oba zwierzaki leżały na moim łóżku i bawiły się kamieniem. Przypomniało mi się, jak kiedyś w podstawówce miałem ciekawe hobby. Kolekcjonowałem kamienie. Zbierałem je na wałach, niedaleko szkoły. Wybierałem najładniejsze odłamki granitu, bazaltu i kolorowych piaskowców. Znosiłem je w kieszeniach do domu dziecka i wrzucałem do dużej puszki po duńskim mleku w proszku. Gdy się wypełniła przesypywałem jej zawartość do szuflady. Gdy szuflada była pełna wynosiłem je w kubełku do piwnicy i wsypywałem do dużej beczki z prasowanego papieru, w której kiedyś trzymali cement. Gdy wyjeżdżałem beczka była prawie pełna. Nie wiem, co dyrektor zrobi, gdy ją w końcu odkryje. Była zbyt ciężka, aby ją wytoczyć, a żeby wyczerpać ją za pomocą kubła trzeba by chyba zrobić ze sto kursów. Robota na cały tydzień. Zjedliśmy obiad. Pogoda wspaniała rankiem psuła się stopniowo coraz bardziej. Zachmurzyło się, a morze pokryła ostra krótka fala.
-Chyba będziemy mieli następny nocny sztorm - zauważył Maciek.
Siedział i malował wykonane rankiem drzwi lakierem wodoodpornym. Drzwi wyglądały na dzieło profesjonalisty. Mój przyjaciel dysponując tylko wiertarką z kilkoma przystawkami zrobił z nich istne dzieło sztuki.
-Ładne - powiedziałem. - Bardzo ładne.
-Co porobimy teraz?
-A pokoje na piętrze?
-Właściwie to już skończone. Tyle tylko, że deski kończą się.
-Wystarczy na regały w bibliotece?
Zamyślił się.
-Chyba nie za bardzo. Ile jest tych książek?
-Nie dużo. Coś ze dwa tysiące.
-Dwa tysiące... Myślę, że na upartego wystarczy. Ale mocno upartego.
-Zrób, co możesz. Najwyżej część będę trzymał w skrzyni.
-Niezły pomysł. To już tak na zawsze?
-Nie, tylko do czasu, aż przyjdzie dla mnie jakaś forsa na następny miesiąc. Wówczas dokupię desek i wszystko będzie...
Zgrzyt piły tarczowej przerwał moją wypowiedź. Maciek nie odkładał niczego do jutra. (Za wyjątkiem nauki). Taki już był. Pracował całe popołudnie. Regały wyszły niemal jak fabryczne. Sztorm tymczasem zbliżył się. Fale stały się większe, a niebo nad horyzontem pociemniało. Zjedliśmy kolację i zaraz walnąłem się spać. Nie dość, że dzień zaczął się dla mnie bardzo wcześnie, to jeszcze wypełniony był wrażeniami. A to był dopiero początek...
*
Maciej Wędrowycz zasiedział się tej nocy w bunkrze. Gdy wreszcie wyrobił dzienną normę metrów sześciennych ziemi oczy piekły go jak diabli, ale był zadowolony z siebie. Na zewnątrz schronu było diabelnie nieprzyjemnie. Wiał silny wiatr i padał deszcz. Burza jednak przeszła bokiem. Nad morzem było trochę jaśniej. Popatrzył na zegarek. Dochodziła druga. Ziewnął potężnie i ostrożnie wyjrzał zza rogu domu. Był przypływ. Większe fale podchodziły aż do krawędzi urwiska. Na ich grzbietach tańczyła wielka kłoda która od czasu do czasu pukała konarem w ścianę.
-Oj niedobrze - powiedział sam do siebie.
Morze zagłuszało wszystko do tego stopnia, że sam siebie nie usłyszał. Wlazł przez okno do domu i wyciągnął z rupieciarni bosak i kawał liny. Wyszedł przez świeżo wprawione drzwi wejściowe i stanął na skale. Kłoda walnęła w ścianę obok niego. Fala była wystarczająco potężna, aby podrzucić ją aż tak wysoko. To było niepokojące. Zaczepił pień bosakiem. Fala cofając się szarpnęła tak mocno, że znalazł się w wodzie. Zgubił przy okazji bosak.
-I po co ja tu właziłem? - zapytał sam siebie.
Zaraz jednak sobie przypomniał. Walcząc z żywiołem rękami i nogami dopłynął do kłody. Obwiązał sterczący konar linką i spróbował popłynąć z belką na holu. Najpierw woda odciągnęła go do tyłu, a potem pień popychany przez falę ruszył do przodu i dzielny potomek ukraińskich kozaków omal nie stracił głowy. W ostatniej chwili zrobił unik.
-Nie choczesz nie nada - mruknął sam do siebie.
Gdy mijała go wskoczył na wierzch, jak na konia. Mało nie zleciał do wody gdy uderzyła w skałę, ale utrzymał się. Wiosłując nogami trochę ją skręcił, tak, aby ustawiła się pod kątem do fali. Gdy nadeszła kolejna omal nie stracił jednej nogi, ale udało mu się zepchnąć drzewo z pierwotnego kursu i wypłynął na spokojniejsze nieco wody zatoczki na lewo od domu.
Niebawem znalazł się przy skarpie nad plażą. Zeskoczył z pnia. Pod nogami miał grunt, ale sypki żwir nie dawał jego stopom wystarczającego oparcia, a ponadto w każdej chwili groziło mu rozgniecenie na miazgę. Z linką w zębach wdrapał się po skarpie do góry i przywiązał koniec sznura do drzewa. Mając poczucie dobrze spełnionego obowiązku, wrócił do domu. Nad piecem suszyła się koszula Tomka. Na twarz Maćka wpłynął straszliwy szyderczy grymas. Zemsta! Najpierw użył jej jako ręcznika, a potem wytarł nią podłogę koło drzwi. Wreszcie zadowolony z siebie wyrzucił ją w ciemność i kipiel za drzwiami. Potem poszedł spać. Spał dobrze. Żadnych wyrzutów sumienia. Nie nastawił budzika. Wiedział, że rano obudzi go jego serdeczny przyjaciel i że będzie trzymał w ręce siekierę. Taki jest porządek wszechświata.
21 lipca czwartek.
Wstałem o ósmej rano. Przyozdobiłem twarz radosnym uśmiechem i poszedłem na parter. Wyszedłem przed dom. W nocy musiał być nielichy sztorm, bo pod drzwiami leżało sporo wodorostów, a ściana była zupełnie mokra. Skrzywiłem się. Nie lubiłem wilgoci. Wszedłem do kuchni, aby zdjąć ze sznura swoją wypraną wczoraj koszulę. Ku swojemu zaskoczeniu stwierdziłem, że jej nie ma. Łamałem sobie przez chwilę głowę nad tą zagadką, a potem zabrałem się za robienie śniadania. Odrzuciłem ambitny pomysł zrobienia jajecznicy z jajek w proszku, głównie dlatego, że nie lubiłem jajecznicy. Zamiast tego podgrzałem w garnku parówki z puszki. Były kretyńskie, długości najwyżej dwu centymetrów. To zabawne, ale w moim kraju w tym okresie parówki występowały tylko w jednym standardowym rozmiarze. A do tego wyłącznie na kartki. Podgrzałem w garczku sos z pędami bambusa. Niebiański zapach wywabił mojego kumpla z łóżka i zniewolił go do zejścia ma parter. Po drodze wdepnął do łazienki, gdzie umył się. Wreszcie wszedł do kuchni. Miał na sobie swoją koszulę, co osłabiło nieco moje podejrzenia.
-No cześć - powiedziałem - nie widziałeś gdzieś mojej koszuli?
-Koszuli? - zdziwił się.
Jego zdziwienie było sztuczne, a ton wypowiedzi obojętnie niewinny. Czyli moje podejrzenia były słuszne.
-Wisiała tutaj - pokazałem palcem na sznur.
-Może Gucio zjadł?
-On nie jada ubrań. A przynajmniej nigdy nie słyszałem...
-Ten mój pies jest w sumie bardzo głupi. Nie wiadomo co mu do łba może strzelić.
Ukrywał coś wyraźnie. Pewnie w nocy pociął moją koszulkę na kawałki, albo zrobił z nią jeszcze coś gorszego. Postanowiłem zachować się kulturalnie i nie naciskać go dalej. Wcześniej czy później i tak się wygada. Po śniadaniu zabraliśmy się za oczyszczanie lasu, to znaczy wycięliśmy dużą ilość uschłych choinek dzięki czemu te, które jakoś jeszcze egzystowały uzyskały nieco więcej światła i przestrzeni życiowej. Zgromadzone za domem mieliśmy pociąć przy najbliższej okazji. To męczące zajęcie zajęło nam ponad cztery godziny.
Byłem tak wykończony, że straciłem nawet apetyt, toteż wymówiłem się od jedzenia obiadu i pojechałem na rowerze do Bodo. Kupiłem sobie gazetę i pojechałem nową drogą do Geitvagan. Postanowiłem pojechać w odwiedziny do tej sympatycznej Ingrid. Przejechałem jakieś trzy kilometry, gdy spotkałem Juli-an. Siedziała sobie na kamieniu na niewielkim pagórku kilkadziesiąt metrów od szosy i opalała się a klaczka skubała trawę kawałek dalej. Zauważyła mnie i pomachała mi ręką. Zawahałem się na chwilę, a potem zatrzymałem rower i podszedłem do niej.
-Priwiet - powiedziała.
-Dzień dobry. Cóż porabia tak ładna dziewczyna jak ty na takim odludziu?
-Masz jeszcze do mnie żal za to wczorajsze - powiedziała. - Wybacz mi, zachowałam się trochę sztywno i nieuprzejmie.
-Każdemu co jego.
Gwizdnęła przez zęby. Klaczka podbiegła.
-Przejechałeś się wczoraj tylko kawałek. Skorzystaj proszę z okazji i pojeździj jeszcze. Wiem, jaką ci to sprawia przyjemność.
Popatrzyłem w zadumie na nią.
-Jesteś dziwna - powiedziałem. - Inna niż wszystkie.
-To moja wada. Normy i zasady nie znaczą dla mnie wiele, dlatego książę Orłow niechętnie widzi mnie koło swojej posiadłości. Jestem zbyt zdziczała, aby... Zresztą chyba sam to rozumiesz.
-Rozumiem.
Ująłem w dłoń cugle i wskoczyłem na siodło. Pojechałem kawałek, może ze sto metrów, a potem wjechałem na szczyt następnego pagórka. Za nim ciągnęły się dacze. Miasto wypuściło w tą stronę długą mackę. Zawróciłem.
-Dobrze jeździsz - pochwaliła. - Koń czuje jeźdźca.
-Jeśli wiesz, że dobrze jeżdżę to niepotrzebnie mi to mówisz.
-Słusznie. Ty to wiesz. Mowa jest srebrem.
Podeszła i stała teraz bardzo blisko mnie.
-Podobam ci się?
-Jeśli mam być szczery to nie.
Brwi uniosły się jej do góry.
-Któregoś dnia książę powiedział hrabiemu Derkowi, że chętnie widziałby mnie wreszcie zamężną i ustatkowaną.
-Wybacz, nie jesteś zbyt młoda?
-Mam osiemnaście lat. A hrabia Derek jest ode mnie akurat o tyle starszy, żeby mnie pociągać nie narażając się przy tym na złośliwe komentarze, że uwodzi dziewczynę, która mogłaby być jego córką.
-I co on na to?
-Hrabia wygarnął mu prosto w twarz, że nie zniesie, aby ktoś próbował układać mu życie, a do tego powiedział, że potrzebuje domu, w którym może odpocząć po pracy, do którego może wracać jak do bezpiecznej przystani po swoich misjach, a nie dyskoteki z wiecznie niezadowoloną histeryczką wewnątrz. Zresztą powołał się na argument, że jestem jego kuzynką w trzecim stopniu pokrewieństwa.
-To już nie przeszkadza.
-Nie przeszkadza. Myślę, że gdy się ciebie bliżej pozna to jesteś sympatyczny.
-O! - wyraziłem swoje zaskoczenie.
-Dałabym ci małego całuska na pożegnanie, ale niestety mamy wspólny kłopot. Ty masz swojego faceta ze sztucerem w tamtych krzakach, a ja mam po drugiej stronie mojego pomylonego braciszka z pistoletem w ręce.
-Ktoś dybie na twoje życie?
-KGB oczywiście. No, może niezupełnie dybią. Poza tym on pilnuje, abym nie zeszła na złą drogę. Jesteś monarchistą?
-A wyglądam? Skąd. Nie mam pojęcia o polityce.
Wzruszyła ramionami.
-Przywykłam, że nikt nie jest tym, za kogo się podaje. To wiedza, która gwarantuje przeżycie w tym świecie. Ty też się kiedyś tego nauczysz. A tak swoją drogą to dobrze, że uważasz się za monarchistę. Czekają cię niespodzianki... raczej miłe.
-Przecież nie jestem. Jakie niespodzianki?
Uśmiechnęła się lekko, jak gdyby z drwiną.
-Do zobaczenia - powiedziała. - Nie szukaj mnie w Bodo. Dzisiaj wyjeżdżam. Nie szukaj mnie wcale. Jestem zanadto obłąkana i przyniosłabym ci tylko cierpienie. Nigdy nie zdołałbyś mnie pokochać.
Podrywaczka psiakrew.
-Do zobaczenia - powiedziałem, a gdy odjechała szepnąłem cicho do siebie: - Mam nadzieję, że nigdy.
Z krzaków wylazł Sven.
-Właśnie przechodziłem obok - wyjaśnił.
Obłudnik, podglądacz, świnia i kapuś.
-No hej. Co widziałeś ciekawego?
-Jakiś facet z pistoletem trzymał was na muszce. Ten, którego wczoraj spotkaliśmy.
-Coś takiego? - udałem zdziwienie. - I co napiszesz w raporcie?
-Nic nie napiszę. Sądzisz, że ktokolwiek uwierzyłby, że przyjechała do ciebie dziewczyna na białym koniu, a w krzakach czaił się jej ochroniarz? Chociaż może jednak napiszę. To znajomi Derka. Tak samo obłąkani jak on.
-To zupełnie prawdopodobne.
-Takie rzeczy się tu nie zdarzają. Zazwyczaj. To cywilizowany kraj.
-To dlaczego mi się to przytrafia?
-Gdyby ktokolwiek na świecie wiedział co ci strzeli za pięć minut do głowy, to moja praca stałaby się zbędna. Posadziłoby się jasnowidza i wystarczyły by działania prewencyjne! A tak co chwila przydarzają ci się jakieś przygody rodem z sennych koszmarów. Brakuje już tylko agenta KGB ostrzącego nóż o piaskowcowy krawężnik. Ale zapewne wkrótce się objawią.
Złapałem się za głowę.
-KGB! W co wy mnie wrabiacie. Derek