ANDRZEJ PILIPIUK DOM NAD MORZEM cz. III 19 lipca wtorek. -Obudź się ty do jasnej... - głos Maćka przedarł się przez opary snu i wprawił mój umysł w stan gotowości bojowej. Z intonacji wynikało, że mój przyjaciel jest poirytowany w najwyższym stopniu. Otworzyłem ostrożnie jedno oko, ale zaraz przezornie je zamknąłem. Maciek stał nad moim łóżkiem z siekierą w ręce. Co on mówił na temat swojej narodowości? Wolałem sobie nie przypominać. Podobno w Wojsławicach nigdy nie strzelano do człowieka, który niósł chleb. Ale może to tylko plotki. Niestety mój podstęp nie udał się. Ten drań musiał zauważyć, że tylko udaję, bowiem walnął siekierą w moje łóżko, konkretnie w jego krawędź. Deska prawie pękła. -O co chodzi? - zapytałem ostrożnie otwierając oczy. -A o to! - cisnął we mnie jakąś wilgotną szmatą. Po bliższych oględzinach stwierdziłem, że jest to koszula, cała pokryta strzępkami wodorostów i kłaczkami sierści. Wyglądała, jak gdyby ktoś zwinął ją w kłębek, a potem rozprostował. -Jakaś szmata - wyraziłem swoje przypuszczenia. Zapominałem, że nie żartuje się z faceta, który ma siekierę w ręce. -To moja koszula - rąbał słowo po słowie mój przyjaciel. (Jednocześnie rąbał łóżko). - I w dodatku wytarłeś w nią swojego zawszonego, parszywego kundla! -Coś takiego? - zdumiałem się. - On jest zawszony? -Ty zamknij się nieszczęsny! -Mój piesek jest wyjątkowo czysty. Zresztą Gucia też wytarłem - zełgałem. - Odkupię ci jeśli tak ... -Nieważne, wypierze się. A tak właściwie to co robiłeś w nocy? -Zrobiło mi się ciut duszno i poszedłem się wykąpać, a dla towarzystwa zabrałem ze sobą pieski. -Tak. A dlaczego pływałeś w piżamie? -W piżamie? - zdziwiłem się. -Suszy się na sznurze w kuchni, a ty śpisz w dresie. Suszy się dokładnie tam, gdzie suszyła się moja koszula - uściślił. -Pływałem w piżamie, żeby nie gorszyć tubylców. -Ach tak. -Swoją drogą to przy okazji się wyprała. -Hy! Wyprała? Wiesz, że pełno na niej wodorostów? Musiał być w nocy nielichy sztorm. -Sztorm? -Silne ruchy wody zagoniły je do naszej zatoczki. Musiała być fala co najmniej dwumetrowa. -Dziwne. Jakoś nie zauważyłem. -A dlaczego fotel z biblioteki został przeciągnięty aż do drzwi wejściowych? Tym razem zabił mi klina. Nie pamiętałem, żebym ciągał fotel dokądkolwiek. -Nie pamiętam. Może sam się przesunął? -Krasnoludki wywlokły, albo aniołki niosły do nieba i po drodze zgubiły. Powiem to tak. Poszedłeś w nocy łowić ryby. Początkowo chciałeś łowić je płynąc na fotelu, ale zmęczyłeś się jego ciąganiem i zostawiłeś go w połowie drogi na dno. Zwierzaki służyły ci za przynętę. Opowiedziałem mu, jak było naprawdę. Po śniadaniu wziąłem rower i pojechałem do miasta. Zanosiło się na deszcz, ale doszedłem do wniosku, że zdążę. Na drodze dogonił mnie Sven. -No hej - zagadnął. -No hej -odpowiedziałem. -Wesoło tam u was w nocy było - zauważył. -Aha. A gdzie to byłeś gdy fale wielkie jak domy miotały mną o skały? -O! -Albo gdy serdeczny kumpel chciał mnie zarąbać siekierą dzisiaj o świcie? -Może w nocy mnie nie było, ale dzisiaj rano czuwałem na swoim posterunku. To nie moja wina, że wykłócacie się ze sobą po polsku. -Trzeba się uczyć obcych języków. -Trzeba, bo nawet nie mam odzewu, czy wasze rozmowy są ciekawe. I to miał być szpieg. Patałach. Nawet nie zauważył, że się wygadał. Po pierwsze w domu miałem podsłuch i to niezły, skoro był w stanie wychwycić kiedy się obudziłem. Do tego nagrywał nasze rozmowy i przekazywał gdzieś dalej, do bliżej nieokreślonego szpiegowskiego ośrodka, gdzie siedziała banda specjalistów, którzy rozszyfrowywali nasze pokrętne rozmowy, wywlekali uboczne znaczenia i przekazywali jeszcze wyżej. Poczułem dreszcz obrzydzenia. Ale maskowałem się. Lepiej było, aby mój szpieg myślał, że jestem głuchy i ślepy. Tak było znacznie lepiej i dla mnie i dla niego. A tak swoją drogą to mógł drań ostrzec. Nie gadalibyśmy wtedy ze sobą tak otwarcie. Zamyśliłem się na chwilę nad problemem: co mógł przekazać. Powoli w miarę jak moja świetna pamięć odtykała się włosy stawały mi dęba. Dziesięć kłótni dziennie, do tego ta niepotrzebna rozmowa o dogu karaibskim. -Tak swoją drogą to niedługo będzie jesień, a potem zima i zdechniesz na tych skałach - zauważyłem. -Och drobiazg. Zamieszkam w tej ślicznej ziemiance, którą twój kumpel kopie sobie po nocach, gdy mu się wydaje, że mnie nie ma w pobliżu. -Kopie sobie bunkier? -Nie bunkier. Ziemiankę. -Ach tak. Przepraszam, u nas utarło się nazywać podziemne kryjówki ukraińskich nacjonalistów bunkrami, podobnie jak żelazobetonowe... blockhauzy? -U was bunkier betonowy i drewniany nazywają się tak samo? -Nie, to nie tak. Gdy ma się na myśli bunkier ukraiński lub żydowski z okresu drugiej wojny światowej to chodzi o ukrytą w ziemi, w murze na strychu, czy w jakimś podobnym miejscu, kryjówkę, która punktem oporu staje się dopiero po jej wykryciu. -Złożone, ale chwytam, jak to jesteś łaskaw określać. Aha. Jeszcze jeden idiom. -To chyba nie był dobry pomysł, takie kryjówki? - zauważył. -Dlaczego? -Łatwo znaleźć. -Veto. Po zamaskowaniu włazu bardzo trudno na to trafić, nawet, gdy się dobrze wie, gdzie trzeba szukać. -Jak można zamaskować? -Właz może być zamaskowany kamieniem, pniem drzewa, nawet całym drzewem. Sadzi się je wówczas w skrzynce. Maciek wyjaśni ci to dokładniej. To przypuszczalnie jego hobby. -Ach tak. Ja go zapytam, a on mnie nożem po gardle. -Na takie ryzyko naraża się każdy, kto chce zostać szpiegiem. -Poczekam, aż skończy i sam zobaczę. -Tylko nie przegap odpowiedniego momentu, bo potem nie znajdziesz. -Wolne żarty. Zrobiłem nieduże zakupy i wróciliśmy. Maciek siedział w kuchni i rozmyślał. -Jak zwierzaki? -Doszły do siebie i rozrabiają. Wziąłem kartkę na której miałem listę zakupów i odwróciwszy ją na drugą stronę napisałem: "W domu jest podsłuch. Sven wygadał się, że nasze rozmowy są rejestrowane i przekazywane gdzieś wyżej". Maciek wyrzucił z siebie długie niecenzuralne przekleństwo i napisał pod moim : "Proponuję wykopać topór wojenny i pozbawić go skalpu". "Przyjmuję przez aklamację. Jak i kiedy?" -Im szybciej tym lepiej - powiedział głośno. -Schody na piętro skrzypią - zauważyłem beztrosko. -Trzeba naoliwić - odpowiedział wesoło. Poszedłem troszkę się położyć. Byłem jakiś oklapły, zapewne na skutek bezsennej nocy. Przyśniło mi się, że razem z Maćkiem uciekałem przez gęsty las przed jakimiś facetami. W końcu zabarykadowaliśmy się w domu o niebieskiej podłodze. Tam mieszkał kat, który chciał mnie zarąbać toporem, ale czarami zmieszaliśmy mu umysł. Obudził mnie Maciek. -Obiad na stole. -Jakoś nie mam apetytu. -Może jesteś chory? -Chyba coś mnie bierze. Jestem zupełnie oklapły i głowa mnie boli. -Pewnie złapałeś jakąś dżumę od tego swojego tygrysa. -Tygrysa? -Z Karaibów -Ach! - zrozumiałem nareszcie. - Nie, nie sądzę. Co on robi? -Nie wierzę, że był tresowany. Nie ma w nim ani krztyny inteligencji. Cały czas wygłupia się jak szczeniak. -Widzisz? A ty chciałeś go likwidować. -Jeśli mam być szczery to nadal doradzałbym likwidację. -Prezentów się nie zabija. -Prezentów się nie wyrzuca, o zabijaniu nic nie jest powiedziane. Po obiedzie poszedłem się trochę przejść. Po deszczu wszystko było mokre i smutne. Po niebie sunęły chmury i nawet bez maćkowych zdolności przepowiadania pogody mogłem się założyć, że deszcz znowu zacznie padać. I to jeszcze przed wieczorem. Błąkając się zawędrowałem na południe od mojej posiadłości. Tu także była zatoczka, ale zupełnie inna. Nie był to fiord, ale wachlarzowate usypisko kamienne schodzące do morza. Piszę kamienne, ale to chyba nie jest dobre określenie, bowiem tworzyły je bloki o wielkości dochodzącej do rozmiarów samochodu dostawczego. Przejęty urodą tej formacji zagłębiłem się pomiędzy nie. Wlazłem w morze aż po kolana nie przejmując się, że moczę sobie spodnie i buty. Wiatr gwizdał pomiędzy złomami skały. Wdrapałem się na niewielką wysepkę żwiru, i uwaliłem się w stos wodorostów. Przymknąłem oczy. Byłem daleko, daleko stąd, gdzieś w dolinie Muminków. Było mi zupełnie dobrze i ciepło, ale nie miałem ze sobą panny Migotki. Z głębokim westchnieniem wróciłem do świata ludzi, aby ją odnaleźć. Zjawiłem się nagle. Było mi mokro i zimno. Wróciłem powoli do domu. Zwierzaki wybiegły mi na spotkanie. Z biblioteki wyjrzał Maciek. -Gospodi pamiłuj - jęknął. - Coś ty z siebie zrobił? -Coś nie tak? -Wyglądasz szczerze mówiąc jak gdybyś najpierw sobie połaził po kolana w wodzie, potem uwalił się na stosie gnijących wodorostów... -Zgadza się. Nie wierzył, ale dobre wychowanie nie pozwoliło mu zadawać pytań. -Znajdź mi bud' łaska jakieś poezje lakistów, a ja się przebiorę - poprosiłem. -Kto to lakiści? Producenci laku? -Poeci jezior! -Znaczy Gałczyński? Westchnąłem w sposób, który miał mu unaocznić jego głęboką niewiedzę, ale oczywiście nie zrobiło to na nim wrażenia. Gdy wróciłem po kilku minutach stwierdziłem ku swojemu zdumieniu, że ogląda telewizję. Był dźwięk. -Działa? - zdziwiłem się. -Naprawiłem w wolnej chwili - wyjaśnił. Leciał film. Film był bardzo zabawny. Wariat + ogień + dużo benzyny. Bez przerwy coś wylatywało w powietrze, albo ulegało spaleniu. Krew lała się strumieniami, a wrogowie faceta padali jak muchy. W oczach Maćka znajdowałem dużo zrozumienia i sympatii dla głównego bohatera. Wreszcie film skończył się. -Oto jak trzeba rozwiązywać problemy - powiedział z namaszczeniem. - Ogniem i nożem. -Zgrywasz się - powiedziałem. - Wcale tak nie myślisz. -Tak uważasz? -Pewnie wyzywali cię w szkole od morderców i podpalaczy, aż w to uwierzyłeś. Parsknął śmiechem. -Spaliłem samochody dwu ubekom - powiedział. - Rzygać mi się chce od tego całego socjalizmu. -Nie możesz zostać tutaj? Zamyślił się. -Nikłe szanse. Żeby się tu zaczepić trzeba mieć znajomości. A mnie hrabia Derek chyba nie lubi. Ciebie zresztą też. Tyle lat kazał ci siedzieć tam, ale chociaż zafundował kursy norweskiego. Mi nie zafundował z czego wynoszę, że nie jestem mu tutaj potrzebny. Może będę mu potrzebny tam? Ktoś musi ich obalić - przeciągnął się. - Twój dziadek siedział w lesie do 56' roku. Dziwi mnie, że cała ta nasza Solidarność nie stworzyła jeszcze organizacji bojowej na wzór rosyjskich socjalistów - rewolucjonistów. Komuchy nie spodziewają się zamachu. Można by zająć budynek telewizji w kilkanaście minut. Odczytać przed kamerami deklarację niepodległości. A potem nastanie raj na ziemi i nie będzie trzeba prać kupowanych w Pewexie ubrań w kupowanym za dolary zagranicznym proszku do prania. Słuchałem go. Było mi ciepło i dobrze, a potem palnąłem się w głowę, aż dom zadrżał w posadach. -Jesteśmy kretynami! - wrzasnąłem. -Dlaczego? -Podsłuch! -O shiet! Tknięci jedną myślą rzuciliśmy się do obozowiska Svena. Przeskakiwaliśmy przez kałuże, gałęzie chlastały nas po twarzach. Wreszcie wydostaliśmy się na field. Sven siedział w namiocie ze słuchawkami na uszach, a obok niego stała radiostacja zaprzężona z magnetofonem. Kaseta nie obracała się, widocznie przerwał nagranie gdy umilkliśmy. -Witam, witam - powiedział. - Co was sprowadza chłopcy? -Dawaj kasetę! - ryknął Maciek po niemiecku. Ja nie patyczkowałem się. Wykonałem wślizg na szczupaka pod ramieniem szpiega, wyprułem kasetę z magnetofonu. -Hej, oddaj! - krzyknął Sven. Widząc, że zaraz mi ją zabierze włożyłem ją do ust i energicznie zacisnąłem szczęki. Zachrobotało. Obudowa była z kiepskiego plastiku bo udało mi się ją bez większego trudu zmiażdżyć zębami. Pomagając sobie jedną ręką poszarpałem taśmę na kawałki. -Smacznego - warknął jadowicie. -Wybaczy pan, ale te informacje były zbyt osobiste, aby mogły stanowić część pańskiej pracy - powiedział spokojnie mój kumpel. -Ech wy - powiedział szpieg z westchnieniem. - I co ja mam teraz napisać w raporcie? Że mój podopieczny zeżarł kasetę magnetofonową z kompromitującymi go informacjami? -Proszę napisać, że kaseta została omyłkowo skasowana - poradziłem. Popatrzył n nas ciężkim wzrokiem, a potem wyciągnął z plecaka trzy butelki piwa i podsunął nam. -Pokój i przyjaźń - powiedział po polsku. Zabrzmiało to komicznie. -Pokój i przyjaźń - powiedział Maciek po norwesku i zabrzmiało to jeszcze gorzej. Ale rozumieliśmy się. Wypiliśmy piwo a potem śpiewaliśmy. Wróciliśmy o domu późno i ja od razu poszedłem spać. Co robił mój przyjaciel tego nie wiem, ale być może kopał swój bunkier. Śniło mi się, że byłem szpiegiem. Chyba KGB, ale nie mam pewności. * W radzieckiej ambasadzie w Ottawie zadzwonił telefon. -Halo? - odezwał się dyżurny. -Ambasada? - upewnił się lekko zachrypnięty głos po drugiej stronie. - Połącz mnie kochaneńki z jakimś ważnym facetem z KGB. Głos mówił po rosyjsku. Dyżurny wzruszył ramionami i połączył. -Pułkownik KGB Szyczkin. Halo, kto mówi? -Ja emigrant. Szukacie jakiegoś Miszczuka? Semena Miszczuka? -Chwileczkę proszę się nie rozłączać? Podszedł do terminala komputerowego i wywołał listę poszukiwanych. Komputer wypluł szereg informacji. -Szukamy Miszczuka - powiedział do słuchawki. - Wiecie gdzie jest? -Leży tu schlany w trupa. Powiem wam gdzie, ale oczywiście nie za darmo. -Co chcecie w zamian? Paszporty emigracyjne dla rodziny? -Dwa miliony w używanych banknotach. I order Lenina. Pułkownik otarł czoło z potu. -Dwa miliony rubli? -Dolarów złociutki. Amerykańskich. -Dwa miliony nie da rady. -To cześć! -Chwileczkę proszę zaczekać. -Tak? -Dwa miliony to za dużo. Sto tysięcy. -Żartujecie. -Pół miliona? -Milion i order. -Po co wam ten order? -On jest ze złota, a Lenin jest z platyny. Przyda się. -Milion da się załatwić, ale orderu niestety raczej nie. -Dobra niech będzie. Proszę przywieźć pieniądze za dwadzieścia minut do starej stoczni. -Nie można by za godzinę? -Zupełnie nie. Wytrzeźwieje i ucieknie. Pośpiech leży w waszym interesie. -Muszę wziąć ze sobą jednego człowieka do ochrony. To duża suma. -Oczywiście. Ale jednego. Nie więcej. Rozłączył się. Pułkownik zabrał ze sobą oficera operacyjnego i pojechali. Stocznia była od dawna opuszczona. Miejsce wyglądało paskudnie. Ciemne, puste, zaśmiecone wrakami samochodów i kawałkami drewna i metalu. Samochód zatrzymał się pośrodku pustego placu. Obaj agenci pozostali w środku. Właśnie zaczynali podejrzewać, że nikt się nie pojawi, gdy z ciemności wyszedł facet ubrany w długi szary płaszcz. Na głowie miał kapelusz. -To wy szukacie Miszczuka? - zapytał. -Tak. Gdzie jest? -Najpierw pokażcie pieniądze. Wysiedli z wozu i otworzyli na masce walizkę. Wypełniona była plikami banknotów stu- i pięćdziesięcio dolarowych. Nieznajomy przejrzał kilka plików. Pieniądze były z całą pewnością prawdziwe. Ilość też się chyba zgadzała. -Nadal chcecie wiedzieć, gdzie jest Miszczuk? - upewnił się. -Tak - pułkownik zaczął się niecierpliwić. -Mam dla was dwie wiadomości. Jedną dobrą a drugą złą. Zacznę od dobrej. Zrzucił kapelusz i odlepił sobie wąsik. -Jestem Semen Miszczuk - oświadczył. Dzieli agenci byli przygotowani na wiele ewentualności, ale takiej akurat nie brali pod uwagę. -A zła wiadomość? - zapytał wreszcie oficer ochraniający pułkownika. Semen uśmiechnął się złośliwie a potem nagłym ruchem wyrwał sobie zza kołnierza płaszcza miecz samurajski, który wisiał mu na plecach. Rozległ się świst. Miecz zatoczył długi łuk. Dwie głowy potoczyły się po bruku. Semen obszukał pośpiesznie ciała. Znalazł pistolet z tłumikiem. Obszedł wóz od tyłu i strzelił kilkakrotnie w pokrywę bagażnika. W środku coś się szarpnęło parokrotnie i znieruchomiało. Otworzył bagażnik. Agent siedzący wewnątrz wyglądał na nieżywego ale mikrobiolog nie chciał ryzykować. Strzelił mu w głowę. Następnie wydobył z kieszeni fiolkę z bezbarwnym płynem i ochlapał nim ciała oraz wnętrze wozu, starając, się, żeby przypadkiem żadna kropla nie kapnęła mu na ubranie. Na koniec podniósł walizkę z ziemi i poszedł w stronę nabrzeża. Na brzegu leżała głowa pułkownika, która aż tutaj się dotoczyła. -Miało być tylko dwu - powiedział do niej Miszczuk. Żart był makabryczny, ale głowa nie poznała się na nim, a sam Semen nie miał poczucia humoru aż tak rozwiniętego, aby się roześmiać z własnego dowcipu. Gdy był już dosyć daleko wydobył z kieszeni telefon komórkowy. Zadzwonił do ambasady. -Możecie przyjechać po ciała - powiedział do dyżurnego. O pieniądzach nie wspominał. Bo i po co. Oczywiście przyjechała ekipa po ciała. Sprawa była śmierdząca, więc ambasada nie powiadomiła żadnych czynników państwowych. W kilka dni po akcji biorący udział w sprzątaniu trupów agenci poczuli się bardzo źle. Zgłosili się do lekarza. Obejrzał ze zdziwieniem ropne krosty, którymi się pokryli a potem drżącą ręką zaczął wypełniać skierowania na leczenie w Moskwie. -Co nam jest panie doktorze? - zapytał jeden z nich. Doktor popatrzył mu prosto w oczy. -Dżuma! * 20 lipca środa. Obudziłem się bardzo wcześnie rano. Pod cienkim kocem było chłodno, ale przyjemnie. Wstałem i poszedłem na parter. Stanąłem w cienkim dresie w otwartych drzwiach. Wiatr od morza wypędził ze mnie resztę senności. To był dobry dzień. Dzień przeznaczony dla mnie. Dzień wielkich możliwości. Dzień wielkich czynów i wielkich łajdactw. Otrzeźwiwszy się wiatrem i chłodem wlazłem na piętro, gdzie ubrałem się, a potem poszedłem obudzić Maćka. Wielkie czyny mają bowiem to do siebie, że najlepiej dokonuje się ich, gdy ktoś podziwia, oklaskuje i dodaje zachęty okrzykami pełnymi podziwu. Maciek wprawdzie specjalnie się do tego nie nadawał, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma... -Wstawaj ukraińcze, czekają nas wielkie czyny - potrząsnąłem śpiącym. - Grzechem jest spać w tak piękny poranek! Powalane błotem buty leżące pod łóżkiem wskazywały na to, że przyjaciel mój sporą część nocy spędził kopiąc sobie bunkier, ale nie wzruszało mnie to specjalnie. Ten piękny dzień był mi usprawiedliwieniem. Przyjaciel mój otworzył leniwie jedno oko. Wzrok jego począł na leżącym na stoliku zegarku, po czym oko zamknęło się. Odwrócił się twarzą do ściany. Najwyraźniej nie rozumiał szalonych możliwości jakie się przed nami otwierały, oraz wspaniałości czynów jakich mieliśmy dokonać. Zawsze jakaś jednostka stoi na drodze postępu. Wziąłem do ręki szklankę z wodą, która zawsze stawiał sobie przy łóżku na wypadek, gdyby w nocy chciało mu się pić i pokropiłem go wodą. -Fafluchten Sie - warknął otwierając wreszcie oczy. Później wyjaśnił mi, że ten interesujący zwrot wymyślili kiedyś wspólnie z Kurtem. Nie znaczył nic. Ujmując go od strony naukowej była to forma grzecznościowa od wyrażenia "cholera". Ale tak to już bywa. Polałem go ponownie. -O co ci chodzi? - zapytał dość kwaśno. -Wstawaj. Chcę dzisiejszy dzień upamiętnić jakimś wielkim dziełem, i potrzebuję pomocy tak wspaniałego fachowca jak ty. -Ja fachowiec..? Tak! Oczywiście, że jestem fachowcem. Trzeba było tak od razu. Przedstaw plan pracy, a ja przemyślę to podczas drzemki i na wieczór dam ci wykrętną odpowiedź. -Idę robić śniadanie. Oczekuję cię za pięć minut. Zlazł po jakichś piętnastu. Był z jakiegoś powodu zły, ale starał się maskować. Po śniadaniu powiodłem go do lasu, gdzie ściągnąłem brezent ze stojącego tam statku. -Co o tym powiesz jako fachowiec? -Dlaczego myślisz, że jestem fachowcem od statków? - zdziwił się. - Zasad konstrukcji czajek nie mam we krwi. Moja genetyka podpowiada mi tylko, co robić z takimi, którzy włóczą mnie po lesie o świcie... Jego myśli schodziły na niebezpieczne tory. -Miałeś żaglówkę. Pamiętam przecież. Zatrzymał się jak wryty. -Pamiętasz! Zatkało mnie. -Mój Boże - szepnąłem. - Przecież... Siadłem na kamieniu i objąłem głowę rękami. -Fotografia. Ona była na fotografii. Ty i Paweł. Pawcio..? -Brawo. Dalej. Fotografia. Zamknij oczy. Widzisz ją? Zamknąłem oczy i naprawdę ją zobaczyłem. -Fotografia formatu pocztówkowego. Czarno-biała. Trzcinowisko, Żaglówka. Malutka, jednomasztowa. Żagiel jest zwinięty. Siedzisz na dziobie. Masz na głowie kowbojski kapelusz. Paweł stoi za tobą i trzyma wiosło. Macie po jakieś siedem lat. Może koło ośmiu. -Oderwij wzrok od fotografii. Szukaj wokoło. -Sad. Jesteśmy w sadzie. My dwaj. Pomiędzy drzewami widać jak ziemia opada w dół. Tam jest chyba wąwóz a po drugiej stronie wznosi się wzgórze. Stoi nami dom wymurowany z czerwonej cegły. -Gówno! - zaklął Maciek. Wizja uleciała. -Coś nie tak? - zaniepokoiłem się. -Tak. Nie widziałeś zdjęcia. To znaczy przypomniałeś sobie tylko to o żaglówce. Pokazywałem ci je w domu twojego dziadka. -Ale ja dokładnie widziałem ten sad... Objął mnie ramieniem. Uścisnął. Uspokoiłem się. -Ten dom o którym mówisz zbudowali na wiosnę. Dlatego jest jeszcze nie otynkowany. Po prostu ściągnąłeś sobie odpowiedni obrazek prosto z mojej pamięci. Hrabia Derek ostrzegał mnie... -Co zrobiłem? Zmieszał się. Puścił mnie i popatrzył pod nogi. -Żaglówka rozsypała się ze starości, gdy byłem w trzeciej klasie podstawówki. Postanowiłem wybadać go później. -Ale to była twoja łódź. Dlatego uważam, i niestety będę się przy tym upierał, że wiesz więcej niż ja. Referuj co wiesz. Zamyślił się głęboko. -Żagle dopiero na końcu - zauważył. Przybrał marsową minę wilka morskiego i przez dłuższą chwilę wpatrywał się uważnie w różne elementy poszycia. Wreszcie uśmiechnął się promiennie. -Podobny do kutra rybackiego, ale ma trochę inny kształt. -To jest pełnomorski jacht. Popłyniemy nim w rejs do Ameryki Południowej! -Okay. Ale daleko to nie popłynie. Może metr, może dwa, a potem na dno. -Zbadaj deski. Sam bym sobie lepiej poradził z tymi oględzinami! -To trzeba było mnie nie budzić. Popukał w burtę wsłuchując się uważnie w wydawany przez nią dźwięk. Potem uśmiechnął się złośliwie, tak jak gdyby to co usłyszał potwierdzało jego najgorsze przeczucia. -Próchno - oświadczył wreszcie z dziwnie zadowoloną miną. -Możemy go trochę ruszyć? -Nie ma po co. Dawno przyrósł do gleby. Ale jeśli chcesz... Usunęliśmy kołki, które go przytrzymywały i pchnęliśmy ze wszystkich sił. Ani drgnął. -Tylko udajesz, że pchasz - oświadczyłem Maćkowi. Nawet się nie obraził. -Tak go nie ruszymy - powiedział. - Trzeba zaatakować z rozpędu. Wzięliśmy rozbieg i walnęliśmy z całej siły. Rufa rozleciała się na kawałki. Wpadliśmy do ładowni obijając się o jakieś drewniane i metalowe pozostałości wyposażenia. Statek zatrzeszczał i rozwalił się niemal na kawałki. Spomiędzy desek wypełzły stada robaczków. Wygrzebaliśmy się z rumowiska. -Nadal chcesz płynąć do Ameryki? - zapytał mój kumpel jadowicie. -Od przodu nie poniszczył się specjalnie - zauważyłem. - Tył się naprawi... Ziewnął i popatrzył na zegarek. -Piąta rano - oświadczył z zimnym spokojem. - Jeśli moja pomoc fachowca nie jest już ci potrzebna to idę spać. I rzeczywiście poszedł. Wróciłem do domu i poczytałem sobie dwie godzinki. Potem znudziło mi się to więc poszedłem na drogę zobaczyć, co tam słychać. Droga była pusta ale w wilgotnym porannym powietrzu niósł się jakiś znajomy zapach. Przez chwilę węszyłem usiłując go zlokalizować, gdy niespodziewanie skojarzyłem sobie, co to jest. Rozejrzałem się i niemal natychmiast znalazłem piramidkę brązowych kulek. Podszedłem bliżej i urwawszy sobie z uschłej choinki długi patyk ostrożnie pogrzebałem w tym. -Dużo owsa - powiedziałem sam do siebie. - Tu nie rośnie owies. Trzeba go sprowadzać chyba aż ze Skane. Ciekawe, ciekawe. To jednocześnie tłumaczyłoby dlaczego tak niewiele tu koni. Ktoś usiłował się podkraść do mnie od tyłu. Szedł cicho, myślał palant, że nie zauważę. Odwróciłem się gwałtownie. Sven Roslin na szpiegowskiej praktyce. -No hej - powiedziałem. -Hej. Co ty tu robisz? - popatrzył na rozgarniętą kupkę nawozu. -Prowadzę badania naukowe z dziedziny wybiórczości pokarmowej koni. A ty? -Ja prowadzę badania naukowe z dziedziny kropofagii wśród Słowian. Tak swoją drogą to do jakich wniosków doszedłeś? -To zgubił koń. -Zupełnie słusznie. -Macie tu w Bodo konie? -Och nigdy nie było ich dużo ale mamy kilka. Zaraz niech się zastanowię... W tartaku są trzy. -Macie trak poruszany kieratem? - zainteresowałem się. Połowa wyrazów była oczywiście polska, toteż szpieg nie za bardzo zrozumiał o co mi chodzi. -One nie pracują - powiedział po krótkim namyśle. - One są bardzo stare. Były cztery, ale jeden z nich padł jakiś czas temu. Właściciel trzyma je w szopie i tak karmi, że wielu ludzi mogłoby pozazdrościć. -Dlaczego? -Lubi je. Są na emeryturze. Uwierzył, że przyniosły mu szczęście. Dlatego trzyma je przy sobie. -Aby nadal przynosiły mu szczęście? -Tak. Dwa ogiery ma policja. Ale oni patrolują na nich tylko parki. Zaskoczył mnie. Myślałem, że konne patrole policyjne w parkach to wymysł typowo polski. Widać pomyliłem się. Właściwie to konie były optymalnym rozwiązaniem takiego problemu. Ciche, szybkie, wysokie, dzięki czemu trudno byłoby ściągnąć z konia policjanta, a na pewno trudniej niż z motoru. -A inne konie? - zapytałem. -Armia Zbawienia ma chyba osiem. Sam nie wiem po co. Kilka koni mają prominenci, ale on mieszkają na drugim końcu miasta. -Aha. To by pasowało. Ten koń był pewnie rasowy. Zobacz jak był karmiony - wskazałem gestem swoje znalezisko. Skrzywił się. -Daj spokój - poprosił. -Może prominenci zapuścili się aż tutaj albo policjanci przyjechali na inspekcję. -Nie wysilaj się. Jestem strażnikiem łowieckim. -I co z tego? -Można powiedzieć, że nic w tym lesie nie poruszy się bez mojej wiedzy. -Jeśli przyjechałeś tą drogą to rzeczywiście mogłeś go zauważyć. Co to był za koń? -Dziwny. Nigdy takiego nie widziałem. Biały jak mleko. Nieskazitelnie biały. Trochę niepraktyczna barwa zwłaszcza w tych lasach. Ale oto i on - dodał. Zza zakrętu wyjechał facet na koniu. Facet ubrany był z wyszukaną elegancją. Miał na sobie białą płócienną kurtkę, białe spodnie z żaglowego płótna, na nogach buty do konnej jazdy. Był ciemnowłosy i lekko śniadej cery. Miał duże ciemne oczy. Wyglądał na Gruzina. W twarzy miał coś szlachetnego. Patrzył na nas w zadumie. Otaksowawszy go długim spojrzeniem skupiłem się teraz na koniu, którego dosiadał. Koń był piękny. Biały arab czystej krwi, o idealnych proporcjach. Był tak czysty, jak gdyby dopiero co wyszedł z pralni. Kopyta miał polerowane. Staliśmy tak przez chwilę mierząc się wzrokiem przy czym on wyraźnie nad nami górował. Wreszcie odezwał się. Mówił po norwesku z jakimś dziwnym śpiewnym akcentem. -Wybaczą panowie, gdzie tu się mieści posiadłość Sventonów? -To tutaj - wyjaśnił Sven wskazując moją parcelę. - Ale Sventonów nie ma tu już od dwudziestu lat. Facet roześmiał się. -Nieważny jest właściciel, liczy się nazwa - powiedział. Skinął nam głową na pożegnanie i odjechał. -Wot te na - szepnąłem sam do siebie. -Myślę, że szukał ciebie. - zauważył mój szpieg. -Jeśli tak, to dlaczego nic nie powiedział? -Może nie szukał dla siebie. -Dziwi mnie, dlaczego pytał. -Dlatego, że twój kumpel odczepił wszystkie tabliczki do odmalowania. Gdy nie ma numeru ani wizytówki przy bramie to trudno jest się połapać, który dom jest czyj. Zapomniałem o tym. -Ciekawe, kim on jest. -Ciekawe. Ale myślę, że wiem. Parę dni temu do Bodo przyjechał cyrk. -Wolne żarty. Wyobrażasz sobie tego człowieka w cyrku? -Może jego nie, ale za to pasuje mi ten jego koń. -Może masz rację. Wróciłem do domu. Maciek wstał już i pogwizdując serenadę Schuberta pracował nad kolejnymi drzwiami. Te miały być chyba wejściowe, bo obciągał je stalowym płaskownikiem -Co powiesz? - zapytał. - Czego dokonałeś, gdy sobie drzemałem? -Nic wielkiego. Chciałem dokonać wielkich czynów, ale otaczają mnie same miernoty, na których nie można polegać... Opowiedziałem mu o spotkaniu w lesie. -Może to książę Orłow przysłał własnych szpiegów - zasugerował. -A to po co? Kim on jest? Znasz go? -Żeby sprawdzić, czy nie jesteś agentem KGB i zlikwidować w zależności od wyników. -Chyba ci stolarka na mózg pada. Kim on jest? -Raczej zrywanie się o świcie - zaprotestował z prostotą. - Mówiłeś, że koń był rasy arabskiej? Wieczne niedopowiedzenia. -Słuchaj! Dlaczego ty nigdy nie odpowiadasz na moje pytania? Popatrz mi w oczy i odpowiedz. Kim jest książę Orłow? -Księciem oczywiście. -Tak. Wyobraź sobie, że tego akurat się domyśliłem ale teraz poproszę o szczegóły. -Facet, lat trzydzieści pięć, ciemne włosy szlachetna podłużna twarz, z wykształcenia filolog słowiański. Nawet trochę mówi po polsku. -Dzięki - mruknąłem. - Marzy mi się spotkanie z tym całym Derkiem. Taka szczera rozmowa w piwnicy. I ja jako śledczy. Uśmiechnął się szeroko. Szelmowsko. -Każdy ma swoje marzenia i niech się spełnią. A tak swoją drogą nie marzyła ci się czasem urocza kicia siedząca na olśniewająco białej klaczce? Mówiąc to popatrzył przez okno w kuchni. Powędrowałem, za jego spojrzeniem i rzeczywiście, na polance koło domu stał olśniewająco biały koń, obok którego stała jakaś kicia. -Donerwetter - powiedziałem cicho sam do siebie. Wyszedłem przed dom. Kicia nie znikała, więc doszedłem do wniosku, że jednak jest prawdziwa. Była nieco starsza ode mnie, miała jakieś osiemnaście lat. Nie była bardzo ładna, ale wyróżniała się z tłumu. Miała lekko wystające kości policzkowe i duże ciemne oczy, w których można było się całkiem zagubić. -Ty jesteś Tomasz Nikitycz Paczenko von Uhersk? - zapytała po norwesku. -To zależy kto pyta - odpowiedziałem ostrożnie. -Tam w krzakach siedzi facet z aparatem fotograficznym zaopatrzonym w teleobiektyw - powiedziała po rosyjsku. - Czy wiesz coś o tym? -Mój ochroniarz - wyjaśniłem w tym samym języku. - Jest trochę nieśmiały. -Weź - podała mi cugle. Złapałem je lewą ręką. Były plecione z czerwonych sznurków i rzemieni. Kolejny przebłysk. Ściana wymurowana z pustaków, żłób ze starej beczki i cugle wiszące na ścianie koło zgrzebła. Chyba z... Czeczenii? -Jestem Juli-an Bołdyrew - przedstawiła się. -Miło mi poznać. Scena była tak nierzeczywista, że wydawało mi się, że śnię. -Książę Sergiej prosił, żebym cię odwiedziła i sprawdziła czy czegoś ci nie potrzeba. Sprężyłem się w sobie. -Nie, dziękuję za troskę, ale jakoś sobie radzę. Za to chętnie posłucham wszelkich informacji. Popatrzyła w zadumie na nieco sypiącą się ścianę domu, ale nic nie powiedziała. -Lubisz konie - stwierdziła. -Dlaczego tak myślisz? -Moja klaczka cię lubi, a ona zna się na ludziach. Chcesz się przejechać? Popatrzyłem w zadumie na swoje spodnie, potem popatrzyłem w zadumie na swoje buty. -Jestem zbyt brudny. Uśmiechnęła się a potem wyciągnęła rękę i dotknęła mojego ramienia. To był dziwny gest. Gest protekcji, gest usankcjonowania władzy występujący często na egipskich malowidłach i reliefach. Wówczas jednak nie rozumiałem, o co jej chodzi. -Nie obawiaj się - powiedziała. - To mogę ci ofiarować... Prawda na razie będzie przed tobą zakryta. Rosyjski nie był jej językiem ojczystym. Była taka dziwna. Jak gdyby na wpół obłąkana. Wsiadłem na konia. Ruszyłem stępa w stronę lasu i zawróciłem. Maciek stał koło niej. Wyglądali na starych znajomych. -Boisz się - powiedziała, gdy oddałem jej cugle. - Lękasz się tego konia. Umiesz świetnie jeździć, ale nie na nim. Wydaje ci się, że w każdej chwili może się potłuc, jak gdyby był z porcelany. -Wyobrażam sobie jego wartość. -Koń niezależnie od jego wartości służy do tego, aby na nim jeździć, a nie do tego, aby trzymać go w pudełku wykładanym czerwonym aksamitem. To zwierzę a nie klejnot. -Jak ona się nazywa? - zapytałem wskazując gestem klacz. -Tatiana - odpowiedział Maciek. -Ładnie. -Pewien człowiek z miasta daleko na południu nazwał ją tak na cześć swojej bratanicy - wyjaśniła. -Czy książę Sergiej ma dla mnie jakieś polecenia? -Mam dla ciebie kartkę od niego - podała mi małą kopertę koloru kości słoniowej. -Co słychać u niego? - starałem się podtrzymać rozmowę. -Pracuje. Ciężko pracuje. Ale pewnie zaprosi cię do siebie za jakiś czas. Jego praca dobiega już końca. -Ach tak... -Jest ktoś, kto cię tam czeka - uśmiechnął się Maciek. -Kto? Ktoś kogo znam? Pawcio? Hrabia Derek? -Nie, ale ona zna ciebie z rozmów. I chce cię poznać. -Kim ona jest? -Nie powiem ci, bo straciłbyś połowę przyjemności. Dowiesz się we właściwym czasie - odezwała się Juli-an. -Zaciekawiasz mnie. Wzruszyła ramionami a potem z gracją wskoczyła na konia. -Do zobaczenia - powiedziała. -Już odjeżdżasz? - zmartwiłem się. - Może wpadniesz chociaż napić się herbaty. -Jesteś dokładnie taki, jak opowiadał hrabia Derek. Nie możesz zrozumieć, że większości ludzi jesteś całkowicie obojętny. Wydaje ci się, że każdy powinien albo cię lubić, albo czuć do ciebie niechęć. Odjechała. Upadłem na kolana i stłumiłem zawrót głowy. Svenowi zrobiło się głupio i wylazł z krzaków. -Co się stało? - zapytał. -Ona jest zupełnie zmanierowana - wyjaśniłem. - Taka ładna a taka... -Poznasz moją siostrę to ci przejdzie. Ingrid ma serce po właściwej stronie. O co wam poszło? -Z tego spotkania to ja będę pisał raport - ostudził go Maciek. Mówił po niemiecku, ale Sven musiał go zrozumieć. Ja na wszelki wypadek udawałem, że nie rozumiem. -Powiedz mi, jeśli się kogoś spotyka i rozmawia z nim, to czy można być w stosunku do niego obojętnym? Chyba zawsze coś się odczuwa? Niechęć, lub sympatię... - zapytałem szpiega. -Dlaczego? Nie można chyba na przykład robiąc zakupy... -Wybacz. To ja jestem nienormalny. -Dała ci kosza? Zaskoczył mnie. -Co za pomysł. -Wyglądasz jak gdyby spotkała cię przykrość. -Nie zrozumiesz nigdy mojej słowiańskiej duszy! -Chcesz odbitki? - poklepał swój aparat. -Może jedną... Na pamiątkę. -Ja poproszę negatyw - wtrącił się Maciek po czym przeszedł i stanął na brzegu. -Zdjąłem ciebie na koniu. Ta będzie chyba dobra? -Tak. Dziękuję. -Ale nie udało mi się sfotografować tego człowieka, który siedział w krzakach za domem z pistoletem w ręce. -Widział cię? -Tak. Myślę, że to ktoś takiego samego zawodu jak ja. Nie przeszkadzaliśmy sobie. Poszedł a ja wróciłem do domu. Maciek przyszedł po chwili. Pokazałem mu kopertę. -Trochę niewymiarowa - zauważył. -Taki widocznie standard - odgryzłem się - za to listonoszka niczego sobie. -A gdzie znaczek? -Opłatę pocztową uiści nadawca. Otworzyłem kopertę. Wyjąłem ze środka kartkę. Przeczytałem ją a potem schowałem do kieszeni. -I co? -Nie wiem. Książę pisze, że przyśle po mnie samochód za kilka dni. Mam być jego gościem. To mi pachnie porwaniem. -Oj daj spokój. Wyobrażasz sobie rosyjskiego arystokratę porywającego ludzi? -Oczywiście. Hrabia Drakula... -Drakula był chyba księciem. I to rumuńskim. -Nie pamiętam, nie będę się kłócił. Był Drakula, byli i inni. Porywali ludzi, żeby wysysać z nich krew, mordować dla zaspokojenia żądz... -Hy? -Weź takiego Jusupowa. Książę, a wpadł na pomysł, żeby zabić Rasputina. I to dlaczego? Dla jakichś marnych celów politycznych. Muszę się pilnować. -Weź ze sobą broń - zaproponował. Poszedłem do swojego pokoju. Oba zwierzaki leżały na moim łóżku i bawiły się kamieniem. Przypomniało mi się, jak kiedyś w podstawówce miałem ciekawe hobby. Kolekcjonowałem kamienie. Zbierałem je na wałach, niedaleko szkoły. Wybierałem najładniejsze odłamki granitu, bazaltu i kolorowych piaskowców. Znosiłem je w kieszeniach do domu dziecka i wrzucałem do dużej puszki po duńskim mleku w proszku. Gdy się wypełniła przesypywałem jej zawartość do szuflady. Gdy szuflada była pełna wynosiłem je w kubełku do piwnicy i wsypywałem do dużej beczki z prasowanego papieru, w której kiedyś trzymali cement. Gdy wyjeżdżałem beczka była prawie pełna. Nie wiem, co dyrektor zrobi, gdy ją w końcu odkryje. Była zbyt ciężka, aby ją wytoczyć, a żeby wyczerpać ją za pomocą kubła trzeba by chyba zrobić ze sto kursów. Robota na cały tydzień. Zjedliśmy obiad. Pogoda wspaniała rankiem psuła się stopniowo coraz bardziej. Zachmurzyło się, a morze pokryła ostra krótka fala. -Chyba będziemy mieli następny nocny sztorm - zauważył Maciek. Siedział i malował wykonane rankiem drzwi lakierem wodoodpornym. Drzwi wyglądały na dzieło profesjonalisty. Mój przyjaciel dysponując tylko wiertarką z kilkoma przystawkami zrobił z nich istne dzieło sztuki. -Ładne - powiedziałem. - Bardzo ładne. -Co porobimy teraz? -A pokoje na piętrze? -Właściwie to już skończone. Tyle tylko, że deski kończą się. -Wystarczy na regały w bibliotece? Zamyślił się. -Chyba nie za bardzo. Ile jest tych książek? -Nie dużo. Coś ze dwa tysiące. -Dwa tysiące... Myślę, że na upartego wystarczy. Ale mocno upartego. -Zrób, co możesz. Najwyżej część będę trzymał w skrzyni. -Niezły pomysł. To już tak na zawsze? -Nie, tylko do czasu, aż przyjdzie dla mnie jakaś forsa na następny miesiąc. Wówczas dokupię desek i wszystko będzie... Zgrzyt piły tarczowej przerwał moją wypowiedź. Maciek nie odkładał niczego do jutra. (Za wyjątkiem nauki). Taki już był. Pracował całe popołudnie. Regały wyszły niemal jak fabryczne. Sztorm tymczasem zbliżył się. Fale stały się większe, a niebo nad horyzontem pociemniało. Zjedliśmy kolację i zaraz walnąłem się spać. Nie dość, że dzień zaczął się dla mnie bardzo wcześnie, to jeszcze wypełniony był wrażeniami. A to był dopiero początek... * Maciej Wędrowycz zasiedział się tej nocy w bunkrze. Gdy wreszcie wyrobił dzienną normę metrów sześciennych ziemi oczy piekły go jak diabli, ale był zadowolony z siebie. Na zewnątrz schronu było diabelnie nieprzyjemnie. Wiał silny wiatr i padał deszcz. Burza jednak przeszła bokiem. Nad morzem było trochę jaśniej. Popatrzył na zegarek. Dochodziła druga. Ziewnął potężnie i ostrożnie wyjrzał zza rogu domu. Był przypływ. Większe fale podchodziły aż do krawędzi urwiska. Na ich grzbietach tańczyła wielka kłoda która od czasu do czasu pukała konarem w ścianę. -Oj niedobrze - powiedział sam do siebie. Morze zagłuszało wszystko do tego stopnia, że sam siebie nie usłyszał. Wlazł przez okno do domu i wyciągnął z rupieciarni bosak i kawał liny. Wyszedł przez świeżo wprawione drzwi wejściowe i stanął na skale. Kłoda walnęła w ścianę obok niego. Fala była wystarczająco potężna, aby podrzucić ją aż tak wysoko. To było niepokojące. Zaczepił pień bosakiem. Fala cofając się szarpnęła tak mocno, że znalazł się w wodzie. Zgubił przy okazji bosak. -I po co ja tu właziłem? - zapytał sam siebie. Zaraz jednak sobie przypomniał. Walcząc z żywiołem rękami i nogami dopłynął do kłody. Obwiązał sterczący konar linką i spróbował popłynąć z belką na holu. Najpierw woda odciągnęła go do tyłu, a potem pień popychany przez falę ruszył do przodu i dzielny potomek ukraińskich kozaków omal nie stracił głowy. W ostatniej chwili zrobił unik. -Nie choczesz nie nada - mruknął sam do siebie. Gdy mijała go wskoczył na wierzch, jak na konia. Mało nie zleciał do wody gdy uderzyła w skałę, ale utrzymał się. Wiosłując nogami trochę ją skręcił, tak, aby ustawiła się pod kątem do fali. Gdy nadeszła kolejna omal nie stracił jednej nogi, ale udało mu się zepchnąć drzewo z pierwotnego kursu i wypłynął na spokojniejsze nieco wody zatoczki na lewo od domu. Niebawem znalazł się przy skarpie nad plażą. Zeskoczył z pnia. Pod nogami miał grunt, ale sypki żwir nie dawał jego stopom wystarczającego oparcia, a ponadto w każdej chwili groziło mu rozgniecenie na miazgę. Z linką w zębach wdrapał się po skarpie do góry i przywiązał koniec sznura do drzewa. Mając poczucie dobrze spełnionego obowiązku, wrócił do domu. Nad piecem suszyła się koszula Tomka. Na twarz Maćka wpłynął straszliwy szyderczy grymas. Zemsta! Najpierw użył jej jako ręcznika, a potem wytarł nią podłogę koło drzwi. Wreszcie zadowolony z siebie wyrzucił ją w ciemność i kipiel za drzwiami. Potem poszedł spać. Spał dobrze. Żadnych wyrzutów sumienia. Nie nastawił budzika. Wiedział, że rano obudzi go jego serdeczny przyjaciel i że będzie trzymał w ręce siekierę. Taki jest porządek wszechświata. 21 lipca czwartek. Wstałem o ósmej rano. Przyozdobiłem twarz radosnym uśmiechem i poszedłem na parter. Wyszedłem przed dom. W nocy musiał być nielichy sztorm, bo pod drzwiami leżało sporo wodorostów, a ściana była zupełnie mokra. Skrzywiłem się. Nie lubiłem wilgoci. Wszedłem do kuchni, aby zdjąć ze sznura swoją wypraną wczoraj koszulę. Ku swojemu zaskoczeniu stwierdziłem, że jej nie ma. Łamałem sobie przez chwilę głowę nad tą zagadką, a potem zabrałem się za robienie śniadania. Odrzuciłem ambitny pomysł zrobienia jajecznicy z jajek w proszku, głównie dlatego, że nie lubiłem jajecznicy. Zamiast tego podgrzałem w garnku parówki z puszki. Były kretyńskie, długości najwyżej dwu centymetrów. To zabawne, ale w moim kraju w tym okresie parówki występowały tylko w jednym standardowym rozmiarze. A do tego wyłącznie na kartki. Podgrzałem w garczku sos z pędami bambusa. Niebiański zapach wywabił mojego kumpla z łóżka i zniewolił go do zejścia ma parter. Po drodze wdepnął do łazienki, gdzie umył się. Wreszcie wszedł do kuchni. Miał na sobie swoją koszulę, co osłabiło nieco moje podejrzenia. -No cześć - powiedziałem - nie widziałeś gdzieś mojej koszuli? -Koszuli? - zdziwił się. Jego zdziwienie było sztuczne, a ton wypowiedzi obojętnie niewinny. Czyli moje podejrzenia były słuszne. -Wisiała tutaj - pokazałem palcem na sznur. -Może Gucio zjadł? -On nie jada ubrań. A przynajmniej nigdy nie słyszałem... -Ten mój pies jest w sumie bardzo głupi. Nie wiadomo co mu do łba może strzelić. Ukrywał coś wyraźnie. Pewnie w nocy pociął moją koszulkę na kawałki, albo zrobił z nią jeszcze coś gorszego. Postanowiłem zachować się kulturalnie i nie naciskać go dalej. Wcześniej czy później i tak się wygada. Po śniadaniu zabraliśmy się za oczyszczanie lasu, to znaczy wycięliśmy dużą ilość uschłych choinek dzięki czemu te, które jakoś jeszcze egzystowały uzyskały nieco więcej światła i przestrzeni życiowej. Zgromadzone za domem mieliśmy pociąć przy najbliższej okazji. To męczące zajęcie zajęło nam ponad cztery godziny. Byłem tak wykończony, że straciłem nawet apetyt, toteż wymówiłem się od jedzenia obiadu i pojechałem na rowerze do Bodo. Kupiłem sobie gazetę i pojechałem nową drogą do Geitvagan. Postanowiłem pojechać w odwiedziny do tej sympatycznej Ingrid. Przejechałem jakieś trzy kilometry, gdy spotkałem Juli-an. Siedziała sobie na kamieniu na niewielkim pagórku kilkadziesiąt metrów od szosy i opalała się a klaczka skubała trawę kawałek dalej. Zauważyła mnie i pomachała mi ręką. Zawahałem się na chwilę, a potem zatrzymałem rower i podszedłem do niej. -Priwiet - powiedziała. -Dzień dobry. Cóż porabia tak ładna dziewczyna jak ty na takim odludziu? -Masz jeszcze do mnie żal za to wczorajsze - powiedziała. - Wybacz mi, zachowałam się trochę sztywno i nieuprzejmie. -Każdemu co jego. Gwizdnęła przez zęby. Klaczka podbiegła. -Przejechałeś się wczoraj tylko kawałek. Skorzystaj proszę z okazji i pojeździj jeszcze. Wiem, jaką ci to sprawia przyjemność. Popatrzyłem w zadumie na nią. -Jesteś dziwna - powiedziałem. - Inna niż wszystkie. -To moja wada. Normy i zasady nie znaczą dla mnie wiele, dlatego książę Orłow niechętnie widzi mnie koło swojej posiadłości. Jestem zbyt zdziczała, aby... Zresztą chyba sam to rozumiesz. -Rozumiem. Ująłem w dłoń cugle i wskoczyłem na siodło. Pojechałem kawałek, może ze sto metrów, a potem wjechałem na szczyt następnego pagórka. Za nim ciągnęły się dacze. Miasto wypuściło w tą stronę długą mackę. Zawróciłem. -Dobrze jeździsz - pochwaliła. - Koń czuje jeźdźca. -Jeśli wiesz, że dobrze jeżdżę to niepotrzebnie mi to mówisz. -Słusznie. Ty to wiesz. Mowa jest srebrem. Podeszła i stała teraz bardzo blisko mnie. -Podobam ci się? -Jeśli mam być szczery to nie. Brwi uniosły się jej do góry. -Któregoś dnia książę powiedział hrabiemu Derkowi, że chętnie widziałby mnie wreszcie zamężną i ustatkowaną. -Wybacz, nie jesteś zbyt młoda? -Mam osiemnaście lat. A hrabia Derek jest ode mnie akurat o tyle starszy, żeby mnie pociągać nie narażając się przy tym na złośliwe komentarze, że uwodzi dziewczynę, która mogłaby być jego córką. -I co on na to? -Hrabia wygarnął mu prosto w twarz, że nie zniesie, aby ktoś próbował układać mu życie, a do tego powiedział, że potrzebuje domu, w którym może odpocząć po pracy, do którego może wracać jak do bezpiecznej przystani po swoich misjach, a nie dyskoteki z wiecznie niezadowoloną histeryczką wewnątrz. Zresztą powołał się na argument, że jestem jego kuzynką w trzecim stopniu pokrewieństwa. -To już nie przeszkadza. -Nie przeszkadza. Myślę, że gdy się ciebie bliżej pozna to jesteś sympatyczny. -O! - wyraziłem swoje zaskoczenie. -Dałabym ci małego całuska na pożegnanie, ale niestety mamy wspólny kłopot. Ty masz swojego faceta ze sztucerem w tamtych krzakach, a ja mam po drugiej stronie mojego pomylonego braciszka z pistoletem w ręce. -Ktoś dybie na twoje życie? -KGB oczywiście. No, może niezupełnie dybią. Poza tym on pilnuje, abym nie zeszła na złą drogę. Jesteś monarchistą? -A wyglądam? Skąd. Nie mam pojęcia o polityce. Wzruszyła ramionami. -Przywykłam, że nikt nie jest tym, za kogo się podaje. To wiedza, która gwarantuje przeżycie w tym świecie. Ty też się kiedyś tego nauczysz. A tak swoją drogą to dobrze, że uważasz się za monarchistę. Czekają cię niespodzianki... raczej miłe. -Przecież nie jestem. Jakie niespodzianki? Uśmiechnęła się lekko, jak gdyby z drwiną. -Do zobaczenia - powiedziała. - Nie szukaj mnie w Bodo. Dzisiaj wyjeżdżam. Nie szukaj mnie wcale. Jestem zanadto obłąkana i przyniosłabym ci tylko cierpienie. Nigdy nie zdołałbyś mnie pokochać. Podrywaczka psiakrew. -Do zobaczenia - powiedziałem, a gdy odjechała szepnąłem cicho do siebie: - Mam nadzieję, że nigdy. Z krzaków wylazł Sven. -Właśnie przechodziłem obok - wyjaśnił. Obłudnik, podglądacz, świnia i kapuś. -No hej. Co widziałeś ciekawego? -Jakiś facet z pistoletem trzymał was na muszce. Ten, którego wczoraj spotkaliśmy. -Coś takiego? - udałem zdziwienie. - I co napiszesz w raporcie? -Nic nie napiszę. Sądzisz, że ktokolwiek uwierzyłby, że przyjechała do ciebie dziewczyna na białym koniu, a w krzakach czaił się jej ochroniarz? Chociaż może jednak napiszę. To znajomi Derka. Tak samo obłąkani jak on. -To zupełnie prawdopodobne. -Takie rzeczy się tu nie zdarzają. Zazwyczaj. To cywilizowany kraj. -To dlaczego mi się to przytrafia? -Gdyby ktokolwiek na świecie wiedział co ci strzeli za pięć minut do głowy, to moja praca stałaby się zbędna. Posadziłoby się jasnowidza i wystarczyły by działania prewencyjne! A tak co chwila przydarzają ci się jakieś przygody rodem z sennych koszmarów. Brakuje już tylko agenta KGB ostrzącego nóż o piaskowcowy krawężnik. Ale zapewne wkrótce się objawią. Złapałem się za głowę. -KGB! W co wy mnie wrabiacie. Derek, Maciek i ty? Kim jestem, że będzie mnie śledziło KGB? -Hrabia Derek nie byłby zadowolony, gdybym ci to teraz powiedział. Wyjaśnią ci to w Nowoorłowie. -Gdzie? Westchnął. Sądząc po jego minie sypnął się z jakąś tajemnicą. -Tak właściwie to dokąd jechałeś? -Chciałem po prostu zobaczyć dokąd prowadzi ta droga. A potem spotkałem tę kicię. -Dzisiaj było jakby mniej ostro? -Przyjąłem jej przeprosiny. Wróciliśmy razem. Maciek z braku desek bawił się w przycinanie ściągniętych choinek do równej długości. -Zjesz obiad? - zapytał. -Chętnie. -Mam dla ciebie dwie wiadomości. Jedną dobrą drugą złą. -Zacznij od złej. -Ten obiad trzeba dopiero zrobić. -A dobra? -Możesz go sam zrobić. Własnoręcznie. Cieszysz się? -Idź się powiesić z takimi wiadomościami. -Coś nie tak? Nie słuchałem go. Poszedłem do siebie i uwaliłem się do łóżka. Zasnąłem niemal natychmiast. Obudził mnie po godzinie. -Obiad - powiedział. Zwlokłem się do kuchni. Wszedłem do środka i rozejrzałem się zdziwiony. Żadnego obiadu nie było. Usłyszałem zgrzyt zasuwki w drzwiach. -Co jest? -Dosięgła cię kara Boża za lenistwo - powiedział mój kumpel mściwie. - Zrobisz obiad, to drzwi się otworzą. Nie wcześniej. To było bardzo sprytownicze. Wyszedłem przez okno i poszedłem na plażę. Tam miło spędziłem czas odczepiając od moich spodni białe włoski, które zostały tam po porannej przejażdżce. Spodnie pachniały słodko koniem. Czułem napięcie mięśni. Ten zapach przyprawiał mnie o dziwne drżenie. Maciek znalazł mnie dość szybko. -Bardzo śmieszne - powiedział. -Wykorzystywanie siły niewolniczej jest nieopłacalne - powiedziałem spokojnie. - Tak pisał już Karol Marks. -To nie jest dla mnie żaden autorytet. -Nie zniosę przymusu. -Jesteś po prostu Tomaszu potwornie leniwy. -Coś podobnego? Jakoś nie zauważyłem. -Wiesz co ci powiem? Zaczątek klęski tkwi w każdym człowieku, a moim zadaniem jest usunąć je... -Z mojego umysłu? -Tak. -Powiem ci mądre zdanie. "A wtedy przejrzysz, aby móc usunąć belkę z oka brata twego". -To nie tak...Belka... -To nie jest to, o czy myślisz. To fragment jakiegoś starego apokryfu. Usuń źdźbło ze swojego oka a potem będziesz mógł zabrać się za belkę tkwiącą w moim oku. -A jeśli ta belka tkwi w moim oku a w twoim źdźbło? -Nie będę się upierał. Chciałem być grzeczny i dlatego zasugerowałem, że to ja jestem bardziej obciążony. -Cytat nie mówi o źdźble - zastanowił się głośno. - Co było wcześniej? -Nie wiadomo. Ocalał tylko urywek. -Może w moim oku tkwi cały las, w twoim tylko belka? -Nie będę się sprzeczał. A teraz idź i przygotuj obiad. Przynieś mi go tutaj. Chcę ucztować pod gołym niebem. -Ty masz nie tylko belkę w oku, ale cały mózg z drewna! Nie upierałem się. Postanowiłem być sympatyczny i nawet pomogłem mu szykować jedzenie. Pewnie dlatego wyszło troszkę przesolone. Po obiedzie eksperymentowałem trochę w kuchni. Konkretnie zbudowałem szybkowar na bazie zakręcanej metalowej puszki po czymś. Maciek robił coś w rupieciarni, ja zmywałem, a eksperyment stał na piecu i podgrzewał się, a potem go rozerwało. Na szczęście kumpel mój akurat piłował coś piłą tarczową, więc tego nie usłyszał. Po południu poszedłem sobie na plażę. Wiatr był dość silny, ale do tego zdążyłem się już przyzwyczaić. Z nudów pogrzebałem w wodorostach i znalazłem kolejny ząb. Przyszedł Sven. Sam nie wiem, czy zachodził do mnie dlatego, że mu się nudziło, czy też chciał uzyskać jakieś informacje warte tego, aby umieścić je w raporcie. To tak trudno powiedzieć. -Co znalazłeś? - zapytał po powitaniu. -Ząb - pokazałem mu. - Ząb konia. Obejrzał. -Faktycznie ząb konia - zgodził się. - Co w tym takiego nadzwyczajnego? -Nic, pod warunkiem, że nie postawi się pytania skąd się wziął. Macie tu, jak słusznie zauważyłeś chyba przedwczoraj, bardzo mało koni... -Przed wojną była tu mała kopalnia rudy, tam w głębi lasu - pokazał ręką dość nieokreślony kierunek. - Może powrzucali zdechłe konie do wody. -Nie, nie wydaje mi się. Popatrz, on jest dość świeży. Na pewno nie leży w ziemi od półwiecza. -W takim razie nie mam pojęcia skąd się wziął. Może przypłynął z daleka... Rzuciłem ząb do niedużej kałuży. Poszedł od razu na dno. Schyliłem się i podniosłem go. -Nie mógł przypłynąć - powiedziałem w zadumie. - Poszedłby na dno. Wzruszył ramionami. -Czy to aż takie istotne? -To budzi mój niepokój, ciekawość. Ciebie to nie dziwi. Odrzucasz od siebie problemy, których nie można tak łatwo wyjaśnić. -Idź do rybaków do Bodo, albo do Geitvagan i po prostu zapytaj ich o to. Myślę, że będą wiedzieli. Może to zresztą wcale nie są końskie zęby. Może krowie. -A widziałeś tu krowę? -Nie ma ich dużo, ale kilka jest. Zamyśliłem się. Tak na dobrą sprawę nigdy nie zaglądałem krowie do pyska. Może faktycznie był to krowi ząb. -Mam prośbę. -Co tylko zechcesz. Postanowiłem udać że nie zrozumiałem retorycznego sensu jego odpowiedzi. -Co zechcę? - ucieszyłem się. - Niech no wyliczę. Parsknął śmiechem. -W granicach rozsądku - powiedział. -Wobec tego ograniczenia poproszę cię jedynie o to, abyś zapytał swojego ojca o to, czyj to ząb. -Żaden problem. Jutro będziesz wiedział. Pożegnaliśmy się i wrócił do siebie, a ja też poszedłem do domu. Maciek skończył pracę na dzień dzisiejszy i siedział sobie na ławie w kuchni. Był zmęczony ale chyba zadowolony z siebie. Nie miałem siły nawiązywać rozmowy. Poszedłem do biblioteki. Maciek zrobił regały, więc zacząłem rozkładać na nich książki. Szło mi to dość szybko, zanim nie znalazłem tomiku opowiadań Gajdara. Musiał go przywieźć mój przyjaciel. Przeczytałem sobie kilka: o podłych białogwardzistach, którzy podpalili las wokoło fabryki i o kułakach, który zamordowali przewodniczącego kołchozu. Mało się nie popłakałem. Po kolacji wcześnie poszedłem spać. Przyśniły mi się jakieś koszmary. Konie białe jak mleko tańczyły po stosach nieboszczyków a krew chlustała im spod kopyt i przylepiała się do sierści. Wreszcie stały się zupełnie różowe i nastąpiła metamorfoza. Zatraciły swoje realistyczne kształty stając się kucykami z filmu "My little pony". Jeden z nich przypominał z wyrazu pyska Juli-an. * -Narkotyk?- zdziwił się Semen. Szaman kiwnął głową i pokazał mu fiolkę pełną pokruszonego zaschniętego paskudztwa. -Astralna wędrówka. Natychmiast, na wiele godzin. Ci różni nawiedzeńcy z towarzystw psychotronicznych i okultystycznych daliby lepszy grosz za taką możliwość. Oczywiście można to wszystko wyjaśnić inaczej. Mózg człowieka odbiera fale radiowe ale nie jest w stanie ich przetworzyć. Wysyła także fale radiowe, jednak słabe i rozproszone, aparatura może je zarejestrować ale są problemy z odcyfrowaniem. Ten środek uaktywnia zmysł radiowy w mózgu. Wtedy można odbierać fale innych ludzi jeśli nadane są na podobnym paśmie. Oczywiście nie jest to przekaz dosłowny, ale garść obrazów, które możesz nazwać indiańskimi wizjami. Tamtej nocy stałem na skale a wokoło mnie latały białe gołębie. Czułem, że ktoś stał niedaleko mnie. -Jak się go otrzymuje? -Na starym łajnie reniferów pojawiają się pleśni. Trzeba zmieszać je z dwunastoma rodzajami specjalnie przygotowanych ziół i grzybów. W jednym przypadku na dziesięć udaje się dobrze dobrać proporcje. -Chciałbym spróbować. Szaman uśmiechnął się. -To bardziej przyda się, tej którą uważasz za swoją córkę. 22 lipca piątek. Bodo - Geitvagan. Obudziłem się o siódmej rano. Umyłem się w misce, ubrałem i zszedłem na parter, gdzie Maciek stukał coś młotkiem. Sądziłem, że stuka w kuchni i tam też zaszedłem, ale jak się okazało nie zgadłem. Mój koleś stał za oknem i przybijał zawias mający trzymać okiennicę. -Cześć - zagadnąłem. -Cześć - odpowiedział niewyraźnie, bo trzymał w ustach kilka gwoździ. -Ładne zęby - zauważyłem. - Po co nam okiennice? -Och, przydadzą się, a poza tym jak znowu cię zamknę to nie wyleziesz tak łatwo jak poprzednio. -Po śniadaniu idę na wycieczkę. Będziesz mi towarzyszyć? -Nie mam jakoś ochoty. Dokąd? -Do Geitvagan. Pójdę skałami. -To dość daleko. -Lekarz zalecił mi długie spacery. -Spacery pomagają na główkę? Gdybym wiedział to już dawno popsułbym ci rower. Oczywiście dla twojego dobra. Bywały takie ranki, kiedy go nie znosiłem. -Mam zamiar przejść przez field a potem pójdę usypiskami wzdłuż morza wśród kamieni wielkości domów. -Co wykuć ci na nagrobku, jeśli coś takiego cię przywali? -Wykuj co zechcesz. -Tu spoczywa wierny syn narodu ukraińskiego. Poległ za cara? -Jestem Ukraińcem? -Nie. -I nie za cara. -W takim razie wykuję ci cytat z jakiegoś ładnego wiersza. -Nie lubię poezji. -Wykuję ci cytat z twojego własnego wiersza. Może i nie lubisz ale przecież trochę tego kiedyś napisałeś? -Ja pisałem wiersze? -Takie tam nieudolne próby. I tak nikt tego nie pamięta... Zamknął oczy i zaczął recytować w natchnieniu. -"Na takie dictum Stiepan się zawinął, Po drodze glinowi portfel z torby zwinął I porwawszy kufel z barowego stołka, Strzaskał go na łbie komuny pachołka!" Zamknąłem oczy i usiłowałem sobie przypomnieć, ale nic z tego nie wyszło. -No wiesz - zaprotestowałem, - coś takiego wykułbyś mi na nagrobku? -Pasowałoby. -Tobie tak, ale ja wolałbym jakieś strofy bardziej wzniosłe i... -Rozumiem. A pamiętasz taki swój utwór: "Krwią świeżą się zachłyśniemy. Zwłoki w kanale skisły, Na gruzach sztandar nasz zatkniemy"? -Ja to napisałem? -A któżby inny? -Nie pamiętam. Na nagrobek też się nie nadaje. -"W ciemności nocy zagajnik druidów..."? -Nie! Kiedy to miałem niby napisać? Wtedy, gdy się spotkaliśmy? Westchnął. -Byłem dumny, że mam kumpla poetę - powiedział. - Szkoda, że nie pamiętasz. "Nie wrócę nigdy do swego kraju, Nie ujrzę swego domu. Bolesne są na sercu blizny, Pogrzebać mnie nie będzie komu"? Ten utwór poznałem od razu. -Skąd ty to znasz? -Napisałeś na dniach ołówkiem na stole w bibliotece i to akurat świeżo po jego oczyszczeniu i wypolerowaniu. -Nie złość się, ale to też się nie nadaje. -"Czas się wypełnił, lecz mam świadomość, Że nie czas by wygasł mój ród Koła pociągu stukają wiadomość: Na wschód, na wschód, na wschód..." -Ładne. To też ja? -Na ścianie mojej komórki na Starym Majdanie. -Oj nie ubyło ci jej. -Zamknij oczy i przypomnij sobie. Zamknąłem oczy. Znowu znalazłem się w sadzie. Odwróciłem się powoli i zobaczyłem budynek wymurowany ze starych pustaków. Usłyszałem jęk Maćka. Był bardzo blady. -Idź w cholerę. Mózg mi chcesz uszami wygotować? - jęknął. -Co się stało? -Grzebiesz mi w głowie! -No to gadaj. Wszystko co wiesz. Skoro jesteś moim kumplem powinieneś mi powiedzieć. Dlaczego jestem telepatą? Kim ja jestem? -Jesteś Tomasz Paczenko. A telepatia? Cóż. Wszyscy byliście trochę tego - pokręcił palcem jakby wkręcał śrubkę w skroń. - Genetyka pomerdana na wylot. Zresztą co się dziwić. Kiedyś, gdy będziesz sławnym poetą, wydłubię ten kawałek ze ściany i opchnę kolekcjonerom za ciężkie pieniądze. "Żurawi skrzydła nad głową łopocą, A ja granicę sforsowałem nocą, Strzał chybił więc jednak wydarzył się cud, Fale pluskając niosą wiadomość: Na wschód, na wschód, na wschód..." -Zgoda. To mi wykujez. -Tylko tego brakowało. Jeszcze się tu zaplącze jakiś nasz i przeczyta. I co wtedy? Dzieci w szkołach będą się uczyły o nieznanym bohaterze, który przepłynął Bug, pytanie tylko w którą stronę i jeszcze do niego strzelali. -Skąd ta pewność, że chodzi o Bug? Z wiersza to nie wynika. -Ten chybiony strzał i pluskające fale pasują jak ulał do naszej wschodniej granicy. Zresztą napisałeś to na przystanku w Mirczu. Cegłą na asfalcie, jeśli mnie pamięć nie myli. -Ale tu nikt do mnie nie będzie strzelał. Żadne nagrobki nie będą mi potrzebne. Chyba, że ci agenci KGB, o których bredził Sven... Maciek uśmiechnął się lekko. -Nie martw się. Weź ze sobą spluwę i idź. A oni pewnie nigdy się nie pojawią. Skoro nie wytropili cię w Polsce, widocznie już im na tym nie zależy. -Nie powiesz mi? Westchnął. Wyglądało na to, że mówi szczerze. -Nie mogę. Przynajmniej dopóki hrabia nie zmieni rozkazu. Już i tak wiesz za dużo. Musisz badać swoją pamięć. Tam znajdziesz odpowiedź na wszystkie pytania. -Znałem księcia Orłowa? -Znałeś Derka. Na prawie wszystkie pytania. Zjadłszy śniadanie, wyszedłem. Miałem ze sobą plecak, zwój linki alpinistycznej, młotek geologiczny, oraz butelkę wody. Wdrapałem się najpierw na field i zajrzałem do obozowiska Svena. Ku swojemu zaskoczeniu stwierdziłem, że nie ma go. W ogóle tego dnia nie przyszedł. Troszkę mnie to zdziwiło. Nagle poczułem się mniej pewnie, tak jak gdyby zabrakło mi anioła stróża w obliczu bram piekieł. Przeciąłem skalisty taras. Był tu następny wąwóz schodzący do morza. Wąwóz to może za dużo powiedziane. Była to po prostu szczelina w skale szeroka na dwa do trzech metrów, która przecinała field i opadała dziesięć lub dwanaście metrów w dół, gdzie wśród kamieni buszowało morze. Straciłem trochę czasu aby ją obejść lasem, po czym wróciłem na skały i ruszyłem dziarskim krokiem naprzód. Szedłem po koronie klifu, po płaskiej powierzchni skały, nachylonej lekko w stronę lasu, który w zależności od rodzaju gleby oddalony był od krawędzi urwiska to o pięćdziesiąt, to o dwieście metrów. W skale pojawiło się więcej szczelin, to szerszych, to węższych. Niektóre musiałem obchodzić, nad innymi wystarczyło dać duży krok, co nie należało do przyjemności, bo wprawdzie były wąskie, ale za to potwornie głębokie. Krajobraz zmieniał się stopniowo. Dotarłem do prawdziwego rumowiska wielkich skalnych bloków, nachylonych pod dziwacznymi kątami. Klif gubił się, zamieniał w usypiska pozornie luźno leżących na sobie bloków skalnych, schodzące aż do wody. Miejscami tworzyły istny labirynt. Nie spieszyło mi się. Zapędzałem się dzikimi ścieżkami aż nad wodę, potem wdrapywałem się mozolnie na górę. Wreszcie zmęczyłem się. Musiałem zrobić chyba ze cztery kilometry z ośmiu dzielących mnie od celu mojej wędrówki, gdy usiadłem, aby kapinkę odpocząć. Niespodziewanie w nozdrza uderzył mnie zapach dymu z ogniska, który widocznie nadleciał razem z wiatrem. W pierwszej chwili nie wiedzieć czemu pomyślałem sobie o bandzie satanistów wędzących jakąś ofiarę, ale zaraz odrzuciłem te bezsensowne myśli. Przeszedłem jeszcze kawałek i stanąłem nad dużą szeroką doliną. Wyglądała jak wyschnięty fiord, zasypany odłamkami skał, z których największe miały po pięć metrów wysokości. Ekstremalny krajobraz. Brrr. Wydobyłem z plecaka maćkową lornetkę. Ci od ogniska siedzieli nad wodą. Ognisko palili naprawdę spore. Na wodzie kołysał się nieduży jachcik oraz dwie mniejsze żaglówki. Przyjrzałem się teraz dla odmiany siedzącym. Ubrani byli jak strachy na wróble a wokoło zauważyłem dużą ilość pustych puszek po piwie. -Nieodpowiednie towarzystwo - powiedziałem sam do siebie, potem zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób można by ich było ominąć. W przeciwległej do mnie ścianie wąwozu znajdował się kamienisty żleb. Doszedłem do wniosku, że jest to chyba jedyna droga. Po dnie wąwozu mogłem się przemknąć niepostrzeżenie. Lub prawie niepostrzeżenie. Popatrzyłem jeszcze raz w stronę wesołej gromadki przy ognisku i zauważyłem coś na co wcześniej nie zwróciłem uwagi. Niedaleko od ognia w kierunku wnętrza lądu rosło drzewo. Rosło, to może zbyt eufemistyczne określenie. Sterczał tam z ziemi biały konar, na górze rozczapierzony jak ręka kościotrupa. Problem polegał na tym, że do słupa ktoś stał przywiązany. Podregulowałem nieco ostrość i ku swojemu zdumieniu poznałem pannę Ingrid Roslin. Niemal natychmiast wydedukowałem, że przywiązali ją ci od ogniska. Przeliczyłem ich. Było ich dziewięciu. Ciut, ciut za dużo. Gdyby było ich o siedmiu mniej... Zakląłem. Klątwami obłożyłem: swoje dobre serce nakazujące mi ją uwolnić, Maćka, że nie poszedł ze mną, Svena za to samo, oraz jeszcze raz siebie za pomysł włóczenia się po skałach bez pożytku. Zlezienie na dno wąwozu nie było trudne. Potem czołgając się pomiędzy załomami skały zacząłem się zbliżać do ich obozowiska. Podpełzłem tak blisko, że prawie dotykałem pnia. Chłopaczkowie byli już nieźle wstawieni i głośno rozważali, co też zrobią ze złapaną rano panienką. Palili skręty z marihuany. Wiatr niósł w moją stronę zapach palonych konopi. Właściwie wszyscy mieli na myśli urządzenie małej orgii, rozważali tylko możliwe zakończenia. Kilku sugerowało zamordowanie dziewczyny, inni zabranie jej ze sobą na wyspę ze sobą na wyspę i przetrzymanie jej tam jakiś czas do zabawy. Byli to młodzi Niemcy. Znowu rozumiałem niemiecki, choć nie wiedziałem, skąd mógłbym znać ten język, zwłaszcza, że porozumiewali się raczej dość rynsztokowym słownictwem. W miarę jak kolejne puszki piwa znikały w ich gardłach, nastrój niewymuszonej wesołości pogłębiał się. Wreszcie po jakiejś godzinie posnęli prawie wszyscy za wyjątkiem jednego, który utrzymywał, że nie należy spać, bo tubylcy mogą znienacka napaść. Siedział kiwając się przy wygasłym ogniu. Przeliczyłem wzrokiem puste puszki. Wyliczyłem, że wypili flaszkę Wiskhy i po litrze z kawałkiem piwa na łebka. To było niewiele. Nie wiedziałem, jak podziałały na nich skręty. Trzeba było działać. Podniosłem się i podkradłem od tyłu do siedzącego. Podniosłem z ziemi spory kamień i trzasnąłem go w łeb. Nie przejmowałem się specjalnie możliwością, że mogę łobuza zabić. Im mniej takich jak on na świecie, tym lepiej. Chlapnął na ziemię jak worek ze zbożem. Podszedłem do Ingrid. Była przytomna. Zerwałem plaster, którym miała zaklejone usta. Nie miałem przy sobie noża, ale na szczęście poniewierały się na ziemi kawałki stłuczonych butelek. Przeciąłem kilka sznurków i stanąłem przed następnym problemem. Ręce miała skute kajdankami. -Który ma klucz? - zapytałem, szeptem. -Tamten - odszepnęła wskazując gestem głowy jednego z nich. Leżał w samym środku. Bałem się, że jeśli wejdę pomiędzy nich któryś może się obudzić. Wolałem nie ryzykować. Zamiast tego wyjąłem jej z włosów spinkę. Rozgiąłem drut i zacząłem dłubać w zamku kajdanek. Widziałem kiedyś na filmie, jak się takie coś otwiera. Wówczas wydawało mi się to łatwym do powtórzenia, ale teraz ku swojemu rozczarowaniu stwierdziłem, że jakoś mi to nie idzie. Zniechęcony podniosłem z ziemi leżącą nieopodal siekierę. Rąbnąłem w zamek z całej siły. Było to o tyle ryzykowne, że mogłem niechcący odrąbać Ingrid rękę, ale udało mi się trafić bezbłędnie. Zamek pękł. Mało jej nie połamałem nadgarstków. W dodatku zdarło jej się trochę skóry. Hałas był taki, że obudziłby śpiących rycerzy pod Giewontem, ale o dziwo tylko jeden z nich usiadł i ziewając zaczął się rozglądać. Przyskoczyłem i mlachnąłem go tyłem siekiery w mordę. Tym razem niestety trochę się powstrzymałem, żeby nie zrobić mu krzywdy, na skutek czego wypluł dużą ilość zębów, a dopiero potem zawył jak syrena. Obejrzałem się. Ingrid wiała w stronę żlebu, o którym pomyślałem obserwując dolinkę. Poczułem przez chwilę dziwne rozczarowanie, że mnie zostawiła, ale zaraz pobudziła się reszta, więc nie miałem czasu się nad tym zastanawiać. Wydałem z siebie dziki skowyt i rzuciłem się do ucieczki. Jeden zastąpił mi drogę, ale ja byłem właśnie w stanie totalnego amoku więc źle się to skończyło. Drogę zastąpił mi Niemiec, szwab, szkop, krzyżak, kat mojego narodu, więc moja polska dusza poderwała mi trzonek siekiery do ciosu, a moja ukraińska połowa włożyła w cios odpowiednio dużo siły i skierowała go w nader żywotny punkt niezbędny do przedłużania gatunku. Zawył i wykonał salto w powietrzu, waląc łbem o kamienie. Miałem mściwą nadzieję, że zrobił sobie dodatkowo jakąś krzywdę. Usłyszałem huk wystrzału z pistoletu, a w sekundę później nad głową przeleciało mi z gwizdem coś bardzo szybkiego i metalowego, jednak ta kula była już elementem drugiego strzału. Odsadziłem się od prześladowców dość daleko głównie z tego powodu, że miałem na nogach buty, podczas gdy oni byli na bosaka ale szczerze mówiąc nie sądziłem, że tacy szmaciarze mogą mieć broń. Poczułem gwałtowne szarpnięcie za nogawkę i wywaliłem się jak długi. Zdaje się, że kula zaczepiła mi o szew spodni. Zaraz jednak poderwałem się i pobiegłem dalej. Dziękowałem Bogu, że byli aż tak pijani, choć może gdyby byli trzeźwi, to obyło by się bez tej strzelaniny. Gdy dopadłem żlebu, Ingrid była już dość wysoko. Z bliska żleb okazał się być fatalnym miejscem do ucieczki. Był cholernie stromy Wdarłem się do góry i popchnąłem dziewczynę, co wydatnie pomogło jej pokonać ostatni odcinek. Na górze było już płasko. Właśnie usiłowałem się tam wywindować a ona podała mi rękę, gdy poczułem, że ktoś złapał mnie za nogę. Wyprowadziłem drugą nogą silny kopniak, uścisk zwiotczał po czym kopnięty stoczył się na dół. Znalazłszy się na górze popatrzyłem. Łobuz siedział na ziemi i trzymał się ręką za nos, a spomiędzy palców ciekła mu czerwona jucha. Ale będzie żył. Miałem inne problemy, bowiem żlebem wspinali się dwaj następni. Złapałem spory kamień leżący na krawędzi i spuściłem im na łby. Właśnie miałem wydać okrzyk bojowy ukraińskich nacjonalistów, gdy nadbiegł ten z bronią i wolałem szybko się wycofać z nad krawędzi. Obejrzałem się za Ingrid, była już dość daleko, ale czekała na mnie przynaglając mnie gestami. Pobiegłem w jej kierunku a ona biegła dalej. Byliśmy na fieldzie podobnym do tego, który przebyłem na początku swojej wędrówki. Chłopaczkowie wdrapali się już na górę i biegli ze nami. Dogoniłem ją. -Umiesz pływać? - zapytała. -Tak! Zakręciliśmy w stronę urwiska. Las podchodził tu dość blisko morza ale nawet jej do głowy nie przyszło, żeby tam się schronić. Może i miała rację, bo nie należał w tym miejscu do gęstych a oni dysponowali sporą przewagą liczebną. Dobiegliśmy do krawędzi urwiska. Spodziewałem się, że zna tu jakąś ścieżkę nad wodę, marzyła mi się nawet motorówka przywiązana tam na dole. Tymczasem zobaczyłem pionową skałę. -Umiesz fruwać? - zapytała. -Nie! -Najwyższy czas się nauczyć - powiedziała spokojnie, a potem złapała mnie za rękę i szarpnęła z całej siły. Lot w dół był po prostu upojny, tyle tylko, że trwał przerażająco długo. Od wody dzieliło nas co najmniej dwadzieścia metrów. Uderzenie zamroczyło mnie na chwilę. Nigdy w życiu nie skakałem z takiej wysokości. Na szczęście u stóp skały było bardzo głęboko. Wbiło nas ze trzy metry a potem woda wypchnęła nas na górę. -Do licha - powiedziałem - to nieładnie tak kogoś zwalać w wodę. -Sam byś nigdy nie skoczył. Skowyt, który dobiegł nas z góry, pozwolił nam się domyśleć, że prześladowcy są już nad nami. I rzeczywiście, po chwili woda zakotłowała się od ogromnych głazów, które zwalali nam na głowę, najwyraźniej w morderczych intencjach. To zabawne ale pomyślałem sobie w pierwszej chwili, że mają prawo do odwetu, w chwilę później jednak uświadomiłem sobie, że to my jesteśmy ofiarami. Nastąpiło przejście i byłem rosyjskim szlachcicem z polskich Ukraińców a na skale nad moją głową czaiła się banda młodocianych nazistów. Podpłynęliśmy do samej skały. -Umiesz nurkować? - zapytała. -Tak. Głęboko? -Tu jest podwodna grota. Jakieś dwa metry. Pod wodą zaczyna się do niej wlot. Dasz radę? -A co mam ... - chciałem powiedzieć, "a co innego mi pozostaje", ale zdanie było zbyt trudne. - Spróbuję. Udało mi się za trzecim razem a w dodatku dostałem w nogę kamieniem. W grocie było ciemno, ale powietrze było świeże. Usłyszałem ją w ciemnościach jak kokosi się po kamieniach. -Gdzieś tu miałam słoik z zapałkami i świecę - powiedziała - ale nie mogę znaleźć. -Nic nie szkodzi - powiedziałem. - Możemy siedzieć po ciemku. -Wybacz, nie podziękowałam i jeszcze... -Ależ nic nie szkodzi. To był mój obowiązek. -Wybacz trochę mną to wstrząsnęło. Czy Polacy rozbijają śpiącym głowy i walą siekierą po twarzach? -Polak nie powinien robić takich rzeczy - zgodziłem się - ale było ich zbyt wielu, abym mógł stosować czyste metody walki. -Jesteś dziwnym człowiekiem - powiedziała. - Ale cieszę się, że byłeś po mojej stronie. Mój atak szału bojowego przeraził ją widocznie. Nie dziwiłem się specjalnie. Ja sam byłem zaskoczony własnymi reakcjami. -Wybacz - powiedziałem - ale wpadłem w furię widząc co oni... -Co zrobisz jeszcze w tej sprawie? -Nie mam pojęcia. Od tego chyba jest policja? Takich jak oni powinno się rostrzeliwywać i zakopywać głęboko w ziemi. Takie było moje osobiste zdanie ale wolałem się nie wypowiadać. Zrobiłem na niej wystarczająco złe wrażenie. Swoją drogą to byłem nieco rozczarowany jej podejściem. Spodziewałem się odrobiny wdzięczności za ratunek. Ale oczywiście przeliczyłem się. Ratujący bardziej wiąże swoje myśli z osobą ratowaną niż uratowany ze swoim wybawcą ale chłód tej dziewczyny był obezwładniający. -Co porobimy dalej? - zapytałem. Znowu pomerdałem zdanie, ale zrozumiała o co mi chodzi. -Teraz? Nic nie będziemy robili. Jesteśmy w oblężeniu. -Może już sobie poszli. Pójdę sprawdzić. -Nie zgrywaj się na takiego bohatera. Wkurzyłem się. Ja się zgrywałem? Wariatka! Już by pewnie ziemię gryzła gdyby nie ja a teraz mówi, że ja się zgrywam na bohatera? Ogarnęła mnie wściekłość. -Do zobaczenia - powiedziałem. - Może ktoś kto się będzie zgrywał wyciągnie cię stąd! Wskoczyłem do wody i wypłynąłem z groty. Rozejrzałem się uważnie . Prześladowców nigdzie nie było widać. Jacht był na morzu. Żaglówki towarzyszyły mu. Znajdowali się w odległości około pół kilometra i szybko oddalali się od lądu wykorzystując sprzyjający wiatr. Popłynąłem wzdłuż skały szukając jakiejś możliwości wdrapania się na górę. Fale majtały mną o kamienie, w dodatku nie miałem pod stopami gruntu. Wreszcie znalazłem wąską ścieżkę wspinającą się zakosami ku szczytowi urwiska. Dwa razy omal nie zwaliłem się do wody ale zdołałem się utrzymać. Byłem już blisko krawędzi, gdy usłyszałem wystrzał z dubeltówki. Troszkę się wystraszyłem, pomyślałem, że ktoś strzela do mnie ale potem przypomniałem sobie słowa hrabiego Derka. "Jeśli słyszysz oddany do ciebie strzał to znaczy, że jeszcze żyjesz, bowiem kula jest szybsza niż odgłos". Wyjrzałem ostrożnie. Sven. Ucieszyłem się. -Tutaj - krzyknąłem Odwrócił się i poszedł w moją stronę. Wyszedłem mu naprzeciw. Nagle zatrzymałem się zaskoczony, przypomniałem sobie słowa hrabiego Derka. Usiłowałem się skoncentrować i może przypomniałbym sobie jeszcze coś, ale Sven mi nie dał. -No hej - zagadnął. - Co tu się działo? Słyszałem z daleka jakąś strzelaninę... -Strzelaninę? - zdziwiłem się. - Jakieś łebki chyba zabawiały się petardami. Chcesz siekierę? - podałem mu trzymaną w ręce. -Skąd masz? - zdziwił się. -Leżała tu między kamieniami. Pomyślałem, że niepotrzebnie się marnuje. Za ciężka, żeby mi się chciało wlec ją taki kawał. -Nie wierz mu - powiedziała Ingrid. Nadeszła cicho i musiała już dobrą chwilę stać za mną. -Co tu się naprawdę stało? - zapytał patrząc na jej otarte nadgarstki. Opowiedziała. Z detalami. Podkreślała szczególnie moje bohaterstwo zimną krew i opanowanie. Widać było, że żałuje szczerze tego co powiedziała do mnie w grocie. Jej brat był wstrząśnięty. -Załatwię to - powiedział. - Złapią gnojków i powieszą. -Powieszą? - ucieszyłem się. -Może nie powieszą, ale jeśli to Niemcy to wstemplują im wizy administracyjne i nigdy w życiu nie będą mogli się pojawić na terenie żadnego państwa skandynawskiego. -Trochę mało. -Posterunkowy Lunden to mój dobry kumpel. Przy aresztowaniu oberwą od policjantów w koniecznej obronie własnej. Poczułem się przez sekundę, jak gdybym wrócił do Polski. Poszliśmy przez las do starej drogi. Geitvagan leżało bliżej niż mi się wydawało. Na miejscu byliśmy po niespełna półgodzinie. Dom Roslinów stał za miastem, na wzgórzu. Im bardziej się zbliżaliśmy tym mniejszy się czułem. Budowla przytłaczała swoim ogromem i powiewem trochę już przebrzmiałej świetności. Na pierwszy rzut oka przypominał mi nieco kozacki chutor. Ten, kto w bliżej nieokreślonej przeszłości wzniósł dla siebie i swojej rodziny tą siedzibę musiał mieć wielu wrogów. Dom bowiem pełnił jednocześnie funkcje mieszkalne i obronne. Na podmurówce z kamienia, która nawiasem nie była jednolitej wysokości, wznosiły się ściany zbudowane z poczerniałych ze starości drewnianych belek. Budowniczy dopasował je do podmurówki poprzez odpowiednie przycięcie, tak jak gdyby kamienny wątek ściany był szczególnie bliski jego sercu. Okna wąskie i długie przywodzące na myśl strzelnice znajdowały się dopiero na wysokości pierwszego piętra. Mój zachwyt odmalował się widocznie na mojej twarzy, bowiem Sven mrużąc szyderczo oczy zapytał: -No i jak, podoba ci się? -Niesamowite - wyraziłem swoje zdanie. -Robi wrażenie, no nie? - zapytała Ingrid z tryumfalnym uśmiechem. -Niesamowite - powtórzyłem. - Kto to wybudował? -Nasz pradziadek nadał domowi ten kształt, który teraz widzisz. Ale moja rodzina żyje w nim już od dziesięciu pokoleń. Od 1725 roku. Przeszliśmy przez małą furtkę w bramie i znaleźliśmy się na dziedzińcu otoczonym jakimiś pomieszczeniami. Na wysokości pierwszego piętra obiegał go balkon, z którego prowadziły liczne drzwi, zapewne do pokoi. Belki podtrzymujące balkon i wyżej daszek nad nim były gęsto rzeźbione, tak jak gdyby nieznany artysta spróbował oddać w drewnie przepych baroku. -Czuje się tu powiew historii - powiedziałem z szacunkiem Niewesołe myśli ogarnęły mnie dość niespodziewanie. Co my Paczenkowie osiągnęliśmy? Nie wiedziałem. Poczułem silny kompleks niższości. Rodzina powinna mieć swoją siedzibę. Bez tego zanika tradycja. Skrzyżowałem ręce na piersi i złożyłem dworski pokłon wszystkim przodkom Svena i Ingrid, którzy kiedykolwiek tu mieszkali. -Co mu się stało? - usłyszałem szept dziewczyny. -Nie wiem, on często tak. Zamyśla się, a potem... Chyba chce okazać szacunek. -Komu? Przecież w domu nikogo nie ma? -Może historii. A może tym, który to wznieśli? Nie jestem od tego, aby grzebać się w jego pokrętnej słowiańskiej duszy. -Te kamienne części ścian to resztki skali wikingów, prawdopodobnie z dziesiątego wieku - powiedziała. - Już nasi przodkowie otaczali je szacunkiem, jak zapewne widzisz. -Niesamowite - powiedziałem. - Nie znajduję słów uznania... Dziesiąty wiek. Rotunda na Wawelu i ruiny na Ostrowie Lednickim. Zalążek państwa pierwszych Piastów. A tutaj? W prywatnym domu! -Oprowadź gościa - polecił jej brat. - Ja skoczę do Bodo do Lundena... -Dobrze - zgodziła się. - Chodź Thomas. Ładnie mnie nazwała, słyszałem gorsze wersje swojego imienia o nazwisku nie wspominając. Sven wyciągnął z jednego z pomieszczeń swój rower i pojechał. Stałem przez chwilę w milczeniu patrząc na otaczające mnie zabudowania. -Tam na piętrze były kiedyś pomieszczenia mieszkalne? - zaciekawiłem się. -Tak. Kiedyś było nas więcej. Część zajmowała służba. Tyle tylko, że potem płodność zaczęła się zmniejszać. W początkach wieku, mamy taką fotografię, było dwadzieścioro członków naszej rodziny. A dziś jest nas tylko troje. Nie liczę mamy, bo to inna krew. -To faktycznie przygnębiające. -Chodź dalej. Weszliśmy w potężne nabite żelaznymi ćwiekami drzwi po przeciwległej stronie dziedzińca niż brama. -Wiesz po co nabijano drzwi metalem? - zapytała. -Wiem. Chodziło o to, aby wrogowie próbujący je wyłamać mieli problemy z ich rozrąbaniem. Interesowałem się od zawsze archeologią i historią... Weszliśmy. Były tu schody prowadzące na górę oraz drzwi do głównego pomieszczenia domu. Rzuciłem okiem. Wielki salon, jeśli wierzyć podłodze z kamiennych płytek i częściowo kamiennym ścianom musiała się tu kiedyś mieścić główna sala wikińskiego dworzyszcza. Tylko żeliwny kominek o konstrukcji umożliwiającej dopalanie gazów w czaszy troszkę psuł efekt. Weszliśmy po schodkach na górę i po sforsowaniu kolejnych drzwi wykonanych z dranic gęsto oplecionych stalą znaleźliśmy się na balkonie obiegającym podwórzec. Ledwo jednak się tam wdrapaliśmy przez bramę wbiegł doktor Lars. -No hej - zawołał do nas. Zeszliśmy na parter. Rzucił się w naszą stronę jak rozjuszony byk, aż się w pierwszej chwili przestraszyłem ale nie stało się nic strasznego, poza tym, że uścisnął mnie potężnie, aż poczułem swoje połamane żebra. -Panie Patzchenko - powiedział. - Gdybym tylko mógł coś zrobić dla pana... -Ależ nie ma za co... -Nasza dozgonna wdzięczność... Z jego urywanych zachwytów nad moją skromną osobą wywnioskowałem, że Sven już mu wszystko opowiedział. Zacząłem się wymawiać, że to nic takiego i że każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo a pewnie nawet jeszcze lepiej, bo ja cały czas mało nie narobiłem w portki ze strachu. -To że się bałeś nie umniejsza twoich zasług, ale wręcz przeciwnie zwiększa ich wartość - powiedział. - To nie sztuka, gdy ktoś odważny dokonuje wielkiego czynu, ale gdy ktoś przezwycięża sam siebie... -Ratowałem ją ze strachu, że wyrzuty sumienia nie dałyby mi spać do końca życia - wyjaśniłem. Trochę skopałem gramatykę, ale zrozumiał. Zaraz przyszła mama Ingrid - pani Brigitta, która już co nieco słyszała ale której musiałem opowiedzieć wszystko jeszcze raz ze szczegółami. Ingrid pomogła mi wychwalając pod niebiosa moją odwagę. Poczułem się zażenowany ale właśnie przyjechał Sven z Lundenem; na jego twarzy gościł jak gdyby wyraz rozczarowania. Policjant także był mocno nie w sosie. -Thomas Paczenko? - raczej stwierdził niż zapytał patrząc na mnie w zadumie. -Tak, to ja. -Przykra sprawa. Strzelali do ciebie? -Trzy razy. -Powiem po kolei o co chodzi. Niecałe dwadzieścia minut przed pojawieniem się na posterunku mojego kumpla Svena zjawiła się tam banda, dziesięć sztuk, młodych niemieckich turystów. -Aresztował ich pan? -Przyszli złożyć doniesienie. Mianowicie wedle ich słów zostali napadnięci a na moje barki złożyli ciężar odszukania sprawcy. -Wot te na! - wyraziłem po rosyjsku swój niepokój. -Trzeba przyznać, że rzeczywiście mieli pewne podstawy. Jeden dostał kamieniem w głowę. Nic szczególnego, lekki wstrząs mózgu. Drugi oberwał znacznie gorzej. Ktoś mu przyładował siekierą w usta i chłopak nie może się doliczyć jedenastu zębów. Jeden ma naderwane jądra, na szczęście niegroźnie, tyle tylko, że musieli mu w szpitalu przyszywać. Jeszcze inny ma trzy szwy na głowie po tym, jak jakiś łobuz rzucił do niego kamieniem, zdaje się o sporej wadze. Jeszcze inny ma złamany nos po tym, jak ktoś go kopnął w twarz. -Niesamowite - wyraziłem ostrożnie swoje zdanie. -Mimo moich pytań pomocniczych i łagodnej perswazji twierdzili uparcie, że zaatakował ich jeden zdziczały tubylec o nieprawdopodobnej sile. -Wobec tego mam alibi. Każda próba wykaże, że moja siła nie odbiega od przeciętnej. -Tak czy inaczej jestem pełen podziwu. -Działałem w koniecznej obronie własnej! -Szykuje się grubsza afera. Tatuś jednego z tych degeneratów jest jakąś grubą rybą w ambasadzie RFN. Zapowiedział już przez telefon, że będzie interweniował. -Właściwie to gdybym pojechał na lotnisko, przypuszczalnie złapałbym samolot gdzieś i za godzinę znalazłbym się poza granicami waszej jurysdykcji - powiedziałem ostrożnie. -Panie Lunden, jeśli aresztuje pan człowieka, który wydarł z łap bandy zwyrodnialców moją córkę... - zaczął doktor Lars. -Doktorze, niepotrzebnie pan mną tak gardzi - powiedział Lunden z żalem. - Podoba ci się w Norwegii? - zwrócił się do mnie. -Bardzo. To piękny kraj. -Masz zamiar zostać produktywnym obywatelem? -Miałem taki zamiar. Teraz... -Może jestem norweskin szowinistą, ale ja panie doktorze odbieram to w ten sposób. Jeśli p r a w i e nasz obywatel wydziera młodą Norweżkę, z rąk bandy zagranicznych szumowin, to moim obowiązkiem jako norweskiego policjanta jest mu w tym dopomóc! Dzieci to przyszłość naszego kraju. Chrońmy je. Lars i Sven kiwnęli głowami. -Tak więc po przesłuchaniu świadka - wykonał ręką gest w stronę Ingrid. - I po zasięgnięciu opinii miejscowego notabla - skłonił się w stronę doktora - stwierdzam, że odnalezienie poszukiwanego osobnika jest właściwie niemożliwe, gdyż nikt z zamieszkujących nasz okręg młodzieńców nie odpowiada podanemu rysopisowi. Skargę rodziny Roslinów dołączymy do sprawy. Wprawdzie w ich zeznaniach nie było mowy o żadnej dziewczynie ale może zmienią zeznania jak pokażemy im wystrzelone kule i inne dowody rzeczowe. -Skąd je wziąć? -Jutro odbędziemy wizję lokalną na miejscu zdarzenia. Jeśli coś znajdziemy to będzie bardzo dobrze. I nie przejmuj się. Nawet jeśli minister nakaże nam odnalezienie winnych to tak czy siak nie będzie to takie proste. -Dziękuję. -Ależ nie ma za co. Prosiłbym tylko, żebyś w przyszłości używał innych argumentów niż siekiery. -Może wartoby ich zrewidować? - zauważył doktor. - Powinni mieć broń... -Nie możemy bez nakazu prokuratora. Mój szpieg miał minę jak gdyby go zęby bolały. Pożegnaliśmy się i poszedł. Wkurzyłem się, zresztą moje zdenerwowanie podzielali wszyscy w pokoju. -Napadli na moją córkę i jeszcze mieli czelność składać doniesienie - wściekł się weterynarz. -Gówno będzie a nie dochodzenie - zawtórował mu Sven. - Poszukają łusek, nic nie znajdą, brak dowodów i cześć. Chłopaczkowie uruchomią tatusiów i wywiną się a jeszcze nam się oberwie za wytoczenie im sprawy. Uznałem, że pora działać. Odezwał się we mnie zew krwi. Zapewne po przodkach. -Na Ukrainie, skąd pochodzę, w przypadkach gdy prawo jest bezsilne lub urzędnicy skorumpowani, należy zemstę brać we własne ręce - powiedziałem dobitnie i chyba nawet całkiem poprawnie. -Kim jesteśmy, aby brać zemstę we własne ręce? - powiedział doktor. - Nie mamy broni. Zresztą jest ich wielu. Zbyt wielu. Wszystko się we mnie gotuje ale chyba trzeba odpuścić. Ja w każdym razie o niczym nie wiem. Porozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, a potem poszedłem do domu. Sven zaofiarował się, że mnie odprowadzi, bał się, że rozgromieni rankiem chłopaczkowie mogą powrócić w zwiększonej ilości i przetrząsać okolicę. Takie ryzyko istotnie istniało. -Myślę, że obaj myślimy o tym samym? - zagadnął, gdy opuściliśmy dom Roslinów. -Myślę, że tak. -Poważnie chcesz zadać im bobu? To zabawne, że to akurat wyrażenie po przetłumaczeniu na polski brzmiało niemal identycznie. -Myślę, że trzeba. -Pomyśl z tym swoim ukraińskim kumplem nad metodą, a ja tymczasem postaram się dowiedzieć, gdzie oni siedzą. Coś słyszałem o wyspie Landego ale nie jestem pewien, czy to akurat o nich chodziło. -Nie myślałem, że tu tak jest. -To znaczy jak? -Miałem nadzieję, że to państwo prawa. Że przestępcy trafiają tu do więzień... Uśmiechnął się lekko. -Na razie organa ścigania chronią jednego takiego co rąbie śpiących siekierą. Pomyliłeś ustroje. To zdaje się w Rosji wsadzono dziesięć milionów ludzi do łagrów w ramach intensyfikacji walki z chuligaństwem? -No cóż. W USA jest zapewne podobnie jak u was. -Powiem ci Thomas, że dosięgnie ich orzeł Temidy. Jeśli nie państwowy, to naszej hodowli. Uścisnąłem mu rękę. Widać odezwała się w nim dobra krew po przodkach wikingach. W lesie nie spotkaliśmy nikogo. -Pewnie liżą rany - zaryzykował stwierdzenie Sven. - Ale przez parę dni lepiej by było, gdybyś nie chodził nigdzie sam. -A czy ja chodzę gdzieś sam? - wyraziłem zdziwienie. Roześmiał się. -Faktycznie. Swoją drogą to niezły z ciebie kombinator. W ciągu tygodnia zrobiłeś ze mnie, dzielnego wywiadowcy, swojego ochroniarza. -Tak to już bywa - powiedziałem z obłudnym uśmiechem. - Nic w życiu nie przychodzi łatwo. A tak na marginesie, o dzisiejszych wypadkach napiszesz chyba w raporcie? -Jeszcze nie zgłupiałem. Wystarczy, że wysłałem ten o tej kici na koniu, choć napisałem w nim jedną dziesiątą tego, co tu miało miejsce. Gdybym teraz napisał o waleniu siekierą po twarzach i strzelaninie, to nikt nie uwierzyłby mi w dalsze doniesienia. -Dlaczego? -Trochę za gęsto tych niesamowitych przygód. W domu było cicho i spokojnie. Zwierzaki buszowały po parterze. Zamknąłem drzwi na zasuwkę. Nieobecność Maćka trochę mnie niepokoiła ale gdy wdrapałem się na piętro niepokój prysł. Na drzwiach jego pokoju wisiała kartka: "Poszedłem spać. Źle się czuję. PROSZĘ NIE BUDZIĆ" Zastosowałem się do jego prośby. Zszedłem na parter i zrobiłem coś do jedzenia dla siebie i zwierzaków. Po obiedzie wypuściłem je na zewnątrz, aby mogły się wyhasać przed nocą. Popatrzyłem na nie przez okno w kuchni. Pobiegły na skraj lasu. Tam przystanęły. Przez chwilę węszyły w poszyciu a potem zabrały się za kopanie. Widocznie znalazły jakąś obiecującą norę. Może leminga? To zabawne ale przez cały swój dotychczasowy pobyt nie spotkałem ani jednego. Gucio kopał jak zawodowiec. Miał w tej dziedzinie wieloletnie doświadczenie. Zdaje się, że był starszy od Maćka. Ciapuś z kolei był jeszcze szczeniakiem ale starał się naśladować. Biorąc pod uwagę jego rozmiar w ciągu minuty wydarł dziurę tak głęboką, że chował się w niej do połowy. Maciek obudził się bardzo późno i był wyraźnie nie w sosie. Zczłapał na parter zapewne z zamiarem przekąszenia czegoś. -No cześć - powiedział na mój widok - Jak tam wycieczka? -Całkiem udana. - powiedziałem. W tej chwili potknął się o leżącą na podłodze siekierę. Podniósł ją z zaciekawieniem do oczu i obejrzał uważnie. -Co to jest? - zaciekawił się. -Siekiera. -Widzę, że nie łopata. Ona jest nasza? -Teraz już tak. -To na trzonku to krew. Zabiłeś kogoś? -Nie czekałem, aby sprawdzić. -Hmm... A za co? -Miał nieprzyjemny wyraz twarzy. -Moją lornetkę też zabrałeś? Lornetka była w plecaku, a plecak został u Roslinów. -Jutro będziesz miał ją z powrotem. -Hm. Pogadamy jutro, co? Trochę źle się czuję. Mam nadzieję, że nikt nie depcze ci po piętach? -Niewykluczone. Na wszelki wypadek trzeba uważać na bandę chłopaczków, takich po siedemnaście, osiemnaście lat. Może będą mnie szukać. Nie budź mnie jutro rano, chcę się dobrze wyspać. -Gut. Podniósł siekierę z ziemi i otworzywszy drzwi wejściowe rzucił ją z rozmachem w fale. -Nigdy nie bierz ze sobą nic co może cię obciążać - pouczył mnie tonem zrzędliwego belfra. Nie mogłem nie przyznać mu racji. Ale trochę było mi żal siekiery, bo była naprawdę fajna. Nie zasiadywałem się. Poszedłem spać niedługo po nim. Przyśniło mi się, że kupiłem jakieś stare dolary. Te najstarsze były chyba z czasów wojny o niepodległość. 23 lipca sobota. Obudziłem się o siódmej rano. Właściwie to zostałem obudzony. Maciek potrząsał mną. Otworzyłem leniwie oczy. Siódma rano. -Śpię do południa - przypomniałem mu. -Wstawaj Tomaszu! Dama do ciebie. Zwlokłem się z łóżka i umywszy w misce zszedłem na dół. W kuchni na krześle maćkowej produkcji siedziała Ingrid. Wyglądała uroczo. -Wyglądasz jak samuraj zbierający siły przed decydującym starciem - powiedziała. -Czyżby? - zdziwiłem się. -Jesteś skupiony, rozważasz coś w myślach, jak gdybyś się szykował do czegoś strasznego. -Jeśli już szukasz japońskich analogii to powiem ci japońskie przysłowie: po zwycięstwie mocniej naciągnij hełm. -Dlaczego? Banda oberwała wczoraj solidnie... Więc co według ciebie należałoby zrobić? -Najpierw dokładnie ich zrewidować. Potem zamknąć na trzy dni w izolowanych celach bez wody i żarcia a potem na kolanach prosiliby, żebyśmy byli łaskawi odebrać ich zeznania. Zdanie strasznie pokiełbasiłem ale zrozumiała. -Takich metod nie wolno tu stosować. -U nas też nie a jednak są powszechnie używane. -Opowiedz mi coś o sobie - poprosiła. - Tak słabo się znamy a mam wobec ciebie dług wdzięczności. -Zostaniemy przyjaciółmi? - zaproponowałem. Kiwnęła poważnie głową. -Co chcesz o mnie wiedzieć? - zapytałem. -Wszystko. -To będzie krótkie opowiadanie. Nie wiem kim jestem... Maciek uśmiechnął się. -Nie słuchaj go - powiedział po angielsku. - Ma zanik pamięci. Amnezję pourazową. Jestem chwilowo jego teraputą. Zamyśliłem się na dłuższą chwilę. -Żyję w nieprzeniknionych ciemnościach - powiedziałem. - Moja dusza pełna jest mroku i szarych cieni i niekiedy tylko mam w życiu nieco jaśniejsze okresy. Mam problemy z oceną tego co jest sprawiedliwe i co jest niesprawiedliwe, zresztą jak większość ludzi, których kształtował komunizm. Mam duszę trochę polską a trochę ukraińską. Polska część zmusza mnie do pakowania się w różne niemiłe sytuacje, jak na przykład wczoraj ale gdy coś zaczyna się psuć, włącza się moje ukraińska dusza i wyciąga mnie z błota, do którego wpadłem. Maciek wzniósł oczy w stronę sufitu. -Nie masz duszy ukrainskiej - warknął po polsku. - wszyscy twoi przodkowie byli Polakami. -Ojej. To chyba jest depresja. -Z całą pewnością. -A co powiesz o tym mieście? O tej okolicy? Podoba ci się tutaj? -Umiecie żyć. Nie ma nawet porównania z tym, co jest w moich rodzinnych stronach. Ale tu jest tak spokojnie... -Zwłaszcza wczoraj? -Nawet tak. Zresztą nie mogę narzekać, bo ostatecznie to ja ich napadłem. -A ludzie? -Nie miałem okazji poznać tu zbyt wielu osób ale sądzę, że niewiele będzie na moim poziomie. To jest Zachód. Macie inne zainteresowania. -Na przykład? -Sex, narkotyki, moda, filmy i dekadencka muzyka. -Tak nisko nas oceniasz? -Wybacz ale taki jest mój pogląd. Nie macie w życiu prawdziwych celów, o które trzeba walczyć. Nic was nie ogranicza. Jeśli jutro wpadniesz na pomysł, żeby wyrwać się w Alpy na narty to kupujesz sobie bilet wsiadasz i lecisz. A jeśli zechcesz popływać w morzu karaibskim, to też nie jest to problem. -To drogie zachcianki. -Droga Ingrid, nie rozśmieszaj mnie. Dla was nie istnieją rzeczy drogie. -To znaczy? -Tu się zarabia dwadzieścia dolarów na godzinę. U nas dwadzieścia dolarów na miesiąc. To obrazuje różnicę. Zamilkła zaskoczona. Maciek milczał. Chyba nie do końca rozumiał o czym mówimy. -Zaś gdy chcecie gdzieś jechać to wyjmujecie paszport z szuflady i po problemie. U nas trzeba złożyć podanie, odczekać kilka lat na jego pozytywne lub, co często się zdarza negatywne rozpatrzenie, potem wystać się w kolejkach po wizę, wreszcie na waszej granicy czatują faceci z urzędów imigracyjnych, którzy mogą po prostu nie wpuścić do środka. A do tego wasze ceny to śmierć dla każdego turysty zza żelaznej kurtyny. -Ale trochę Polaków przyjeżdża. Na południe... -Tak ale przybywają tu aby pracować. Tu popracuje dwa trzy miesiące, wróci do siebie i kupi sobie używany samochód, albo działkę pod miastem, no może nie po dwu miesiącach, ale to działa na podobnej zasadzie. Tu miesiąc, tam pół życia.. -Nie lubisz swojego kraju? -Jestem patriotą na tyle, na ile mogę. Strasznie zszedł naród na psy. Wybacz, nie o tym miałem mówić. -Nic nie szkodzi. To bardzo ciekawe, co mówisz. Jak to się stało, że ty nie zszedłeś na psy? Pytanie było ciut obraźliwe, ale takie są skutki różnic kulturowych. -Nie zdążyłem. -Też będziesz kiedyś wielkim człowiekiem - wyraziła swoje przypuszczenia. -Jeśli nie dopadną mnie wcześniej moi wrogowie, na przykład ci, których wczoraj porąbałem siekierą. -Zawsze są jacyś wrogowie - zauważył Maciek i wyszedł. -Myślisz, że ci wczorajsi będą próbowali cię znaleźć? -Jestem tego prawie pewien. Ja bym próbował. -Myślę, że na wszelki wypadek nie powinieneś chodzić na dyskoteki. Przez najbliższe kilka tygodni. -I tak nie chodzę, więc nawet nie poczuję braku. -Dlaczego nie chodzisz? - zdziwiła się. -Wasza muzyka nie przemawia do mnie zupełnie. Wolę przebywać w ciszy i ciemności. -To co robisz w wolnych chwilach? -Rozważam różne problemy i przeglądam swoje wspomnienia. Zamyśliła się marszcząc czoło. -Masz aż tyle wspomnień? -Trochę mam. Może nie bardzo dużo i nie są specjalnie ciekawe ale trudno. Nudziła mnie ta rozmowa. Ingrid też zaczęła się zbierać. Zaofiarowałem się, że ją odprowadzę. Zabrałem rewolwer. Tak na wszelki wypadek. Odprowadziłem ją prawie do jej domu, po czym zawróciłem. Zaraz na skraju lasu natknąłem się na Svena. -Na ile jesteście Ukraińcami, ty i twój kumpel? - zapytał. -Jeśli chcesz szukać zemsty to trafiłeś na odpowiednich ludzi - powiedziałem. - Może i mamy po piętnaście lat ale nie zawahamy się przed niczym. -Twój kumpel umiałby zrobić bombę? -Myślę, że tak. Masz jakiś materiał wybuchowy? Jeśli nie to dostarczysz składniki i on zrobi. Nawet nitroglicerynę. -Cholera! Mam skrzynkę czegoś. Chyba trotylu. Pójdziemy sprawdzić? Kiwnąłem głową. Zawróciliśmy. Z patio ich domu wchodziło się do niewielkiego pomieszczenia przy bramie. W podłodze była klapa prowadząca do piwnicy. Zostałem na podwórku i wypatrywałem, czy nie mignie mi gdzieś Ingrid, ale ona zaszyła się wewnątrz domu. Szpieg wynurzył się z piwnicy ze sporą skrzynką. Odbił wieko i oczom naszym ukazało się kilkadziesiąt lasek mniej więcej trzydziestocentymetrowej długości. Wziąłem jedną o ręki i obejrzałem. -To chyba nie jest trotyl - powiedziałem. - Dynamit też nie. Ale Maciek będzie wiedział. Ingrid pojawiała się na balkonie. -Zjecie drugie śniadanie? Nie odmówiłem poczęstunku. Jedliśmy w Skali. -Oczarowałeś moją siostrę - powiedział Sven. - Do tej pory jej chłód był nieomal przysłowiowy. Popatrzyłem jej w oczy ponad stołem. Zarumieniła się, ale patrzyła na mnie. To było zaskakujące. "Chyba mnie kocha" - pomyślałem. Zacząłem się nad tym zastanawiać, ale nie doszedłem, do żadnych wniosków. Może i tak było. Po śniadaniu wsiadłem ze Svenem do samochodu i pojechaliśmy. Ingrid stała w otwartej bramie i machała nam dopóki nie zniknęliśmy za zakrętem. Odmachnąłem jej. Samochód to jednak dobra rzecz. Nie uchybiając oczywiście rowerowi. Maciek siedział w rupieciarni i coś majstrował. Na widok skrzynki oczy mu zabłysły. -Chcemy się zemścić - powiedział szpieg. - Pomożesz nam? -Zemsta! - ucieszył się Maciek. - Oczywiście, że pomogę. -Mój plan jest następujący - powiedział Sven. - Wedle moich informacji siedzą na wyspie Landego. Znam ją jak własną kieszeń. W grę wchodzą trzy dogodne miejsca do biwakowania. Mój plan jest następujący: Wysadzimy desant na wyspę i wysadzimy im w powietrze ich jacht. -Trzeba pomyśleć o finansowym zabezpieczeniu sprawy - powiedziałem. - Na wypadek, gdyby nas złapali. -Z tym mógłby być mały problem. Dlatego nie możemy dać się złapać. -Jakiej pomocy potrzebujecie? - zapytał mój kumpel, gdy przełożyłem mu wszystkie dialogi. -Umiesz zrobić bombę? - zapytał Sven. -Bombę? Tak, oczywiście. Z tego? Mój przyjaciel popatrzył uważnie na papier nalepiony na jednej z lasek. -Amonit, albo melanit - powiedział. - Używany w kopalniach. -To właśnie z kopalni - wyjaśnił szpieg. - W czasie wojny spółka zatopiła szyb, a materiały wybuchowe rozdano górnikom. Tylko Teufel z nich skorzystał. Maciek wziął nóż i zaczną dłubać przy lasce. Szarpnęliśmy się obaj odruchowo do tyłu, ale on wiedział co robi. Zdarł papier i wrzucił pod piec. -Amonit nie zapala - powiedział. - Zostałyby kawałki papieru. Gdyby odczytali numery ewidencyjne byłoby źle. -Czego potrzebujesz do budowy bomby? - zapytał Sven -Blachę miedzianą, drut izolowany, budzik, płaską baterię, nie, lepsza będzie dziewięciowoltowa. Metalową puszkę, metalową rurkę około metra długości i średnicy trzy centymetry, uszczelniacza... I kondensator. -Zapisz - podsunąłem mu kartkę. -Mam ponadto jeszcze jeden pomysł - powiedział mój nieobliczalny kumpel. -Co to za pomysł? - zainteresowaliśmy się. -Walczyć należy nie dynamitem a ogniem i nożem. Dynamit też się oczywiście przyda. Myślę, że poza wysadzeniem tej łajby w powietrze można by było podchajcować im namioty. Boże - pomyślałem. - On ma zwyrodniałą wyobraźnię! -Jestem za - powiedział Sven. - Czego będzie potrzeba? -Dziesięć słoików, litr benzyny, kawałek grubego miedzianego drutu i jeszcze ze dwie baterie. I kilogram proszku do prania. Dopisałem to do listy zakupów i Sven pojechał po to do Bodo. -Boję się, że trochę przesadzimy - powiedziałem. -Spokojna marchewka. Chcieli zrobić krzywdę jego siostrze, niech się cieszą, że nie pozabijamy ich jak wściekłe psy. Właściwie to tak by należało zrobić, ale niestety jestem kiepskim Ukraińcem. -Daj spokój - poprosiłem. - Wmówiłeś sobie, krwiożerczość i teraz to z ciebie wyłazi. -Może i tak. Ale zemsta będzie pierwsza klasa. Bywały dni kiedy bałem się swojego kumpla. Bywał nieobliczalny. I potwornie mściwy. Sven wrócił po godzinie. Przywiózł wszystko i gumowe rękawiczki, żeby nie zostawiać odcisków palców. Maciek wyprosił nas grzecznie acz stanowczo z kuchni. Przez następne dwie godziny słychać było z wnętrza odgłosy piłowania metalowych rurek, wiercenia i inne podejrzane dźwięki. Wreszcie przyjaciel nasz wynurzył się z wnętrza. Niósł uśmiechnięty dużą metalową puszkę. -Oto wasza bomba - powiedział. -Na pewno zadziała? - zapytał szpieg. -Niemal identyczna wybuchła pod czołgiem generała Jakubowskiego w ubiegłym roku w Kijowie - powiedział. Byłem ciekaw, skąd wie, ale wolałem się nie dopytywać. -Kiedy wyruszamy? - zapytał Maciek. -Dziś wieczorem. Będzie spore zachmurzenie. Ciemności sprzyjają komandosom. -Terrorystom - sprostował mój przyjaciel z godnością. -Terrorystom - zgodził się. Zabrał przezornie skrzynię z amonitem i poszedł sobie. -Trzeba wypocząć - powiedziałem. - Szykuje się upojna nocka. -Zanim wypoczniemy musimy wypełnić nasze obowiązki patriotyczne. -Chym? -Wczoraj był dzień żałoby narodowej. Zdaje się, że złożyłeś w ramach obchodów krwawą ofiarę z kilku łobuzów, ale to troszkę za mało. -Więc co mamy robić? - zapytałem rozbawiony. Mój kumpel urządził fachowo małą uroczystość patriotyczną. Spaliliśmy kawał czerwonej szmaty z namalowanym sierpem i młotem, potem strzelaliśmy z procy do portretu Lenina, i śpiewaliśmy hymn. Zajęło nam, to czas akurat do obiadu. Po obiedzie poszedłem się kapinkę zdrzemnąć. Maciek obudził mnie koło szóstej. -Wstawaj Thomas - powiedział akcentując "h". - Czekają nas wielkie czyny. -Ale kwas - podsumowałem jego wypowiedź, ale wstałem. Koło siódmej było już dosyć ciemno, niebo zaciągnęły szare deszczowe chmury. Sven przypłynął motorówką. -Jesteście gotowi? - zapytał. -Tak, czekaliśmy już tylko na ciebie. -Świetnie. Wyruszamy . Wsiedliśmy o łódki, bomby i słoiki z benzyną umieszczone w plecaku wsadziliśmy pod ławkę i ruszyliśmy. Przeprawa przez cieśninę zajęła nam blisko pół godziny. Przybiliśmy w uroczej małej zatoczce. W skałę wbita była klamra, do której szpieg przywiązał łańcuchem łódkę. -Przed nami kilometr do pierwszego miejsca, w którym mogli się zatrzymać - powiedział. Nie możemy palić świateł, ale mam nadzieję, że poradzimy sobie. Poprowadził nas po potwornych wertepach. Szliśmy najpierw pod górę, potem przez jakiś las. Wreszcie znaleźliśmy się na rozległym wachlażowatym usypisku opadającym w dół w stronę morza. Sven wyjął z torby noktowizor i obserwował dłuższą chwilę okolicę. -To nie tutaj - powiedział. - Tam na dole nie ma niczego żywego. -Dokąd teraz? -Jakieś dwa kilometry stąd jest podobne miejsce. -Nie mogli się ulokować gdzieś na wybrzeżu? - zapytał Maciek -Nie. Muszą gdzieś trzymać swój jacht. Tu nie ma wielu dobrych miejsc. Ruszyliśmy dalej. Powietrze było wspaniałe. Woń lasu i morza. I to nie jakiegoś sosnowego lasku jak w Polsce nad Bałtykiem, ale prawdziwego świerkowego lasu dalekiej północy. Czułem się byczo. Kolejna dolina okazała się także niewypałem. Sven zaklął. -Zostało nam jeszcze jedno miejsce do zbadania - powiedział, - ale to będzie trudniejsze niż się spodziewałem. Przeszliśmy jeszcze dwa kilometry. Odległość trochę mnie zaniepokoiła. Gdybyśmy mieli uciekać zmniejszała nasze szanse. Wreszcie znaleźliśmy się nad niedużą rzeczką. -To tutaj - powiedział szpieg. - Rzeka opada w dół aż do morza. To znaczy nie bezpośrednio do morza, ale do fiordu. Tam jest duża łacha piaskowo-kamienna. Na niej prawdopodobnie siedzą. -Mamy zejść korytem strumienia? -To jedyna droga. Ja w każdym razie nie znam innej. Można wprawdzie od strony wody, ale nie w naszym przypadku. Zejście było nieziemsko trudne. Oczywiście przemoczyliśmy sobie spodnie do kolan. Na szczęście nie natknęliśmy się na żadne czujki wroga. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się na niewielkiej półce skalnej. Nie potrzebowaliśmy noktowizora. Z miejsca w którym staliśmy widać było dogasające ognisko, oraz kilkanaście namiotów. Rozstawione były dość chaotycznie. Na brzegu znajdowała się nieduża przystań, pomost z desek wcinający się dość daleko w głąb morza. Cumowało przy nim kilka żaglówek, a na jego końcu znajdował się jacht. -Cholera toż to niemal fort Knox - powiedziałem. -Poradzimy sobie. Namioty stoją w trzech grupach. Każdy z nas zajmie się jedną - polecił Maciek. - Jesteście zupełnie pewni, że to oni? -Słusznie, nie możemy sfuszerować - zauważył szpieg. podał mi lornetkę. Przyjrzałem się uważnie jachtowi. -"Rat" - odczytałem nazwę wymalowaną wielkimi literami na burcie. - To oni. Popatrzyłem na twarze tych kilku siedzących przy ogniu. Poznałem tego który do nas strzelał. -Oni - potwierdziłem. Sven nabił dubeltówkę. -Każdy minuje jedną grupę namiotów - polecił mój kumpel. - Spotykamy się pod tamtym drzewem - pokazał ręką kierunek. Leżał tam potężny świerk. Doszedłem do wniosku, że też powinienem powiedzieć coś wzniosłego. -Nie dajmy się zabić - powiedziałem z patosem. Najpierw po norwesku, a potem po polsku. Maciek nic już nie mówił. Podał nam opaski z żółto błękitnej szmatki z wyhaftowanymi srebrną nitką tryzubami. Założyliśmy je na lewe ramiona. Trzech ukraińskich terrorystów wyruszyło do akcji. W sumie to nie było takie trudne, dostałem cztery słoiki, oraz zwój drutu. Należało odkręcić wieczko i odwrócić je do góry nogami tak by dwa druty pełniące rolę elektrod zanurzyły się benzynie. Następnie ich dwa górne bieguny okręcić drutem - i przeciągnąć go do następnego namiotu. Poruszałem się cicho jak duch. Słyszałem wewnątrz namiotów rozmowy i inne dźwięki, ale oni nie usłyszeli mnie. Słoiki zgodnie z instrukcją umieszczałem o pół metra od ścian. Wreszcie z garścią drutów ręce znalazłem się pod drzewem. Obaj moi kumple już czekali. Maciek wziął moje druty i zręcznie podłączył go skomplikowanego urządzenia którego głównymi składnikami były baterie dziewięciowoltowe i budzik. -Za piętnaście minut wybuch - powiedział spokojnie. -Zdążymy - odparł Sven. - Rozdzielmy się. Spotykamy się za minutę na końcu pomostu. Rozeszliśmy się. Każdy poszedł inną drogą. Niebawem byliśmy na umówionym miejscu. Jacht stał przed nami w całej swojej okazałości. Nie był nawet taki duży. Było już niemal zupełnie ciemno. Zaraz miało lunąć. Niespodziewanie w ciszy nocy zaskrzypiały głośno deski. Ktoś szedł w naszą stronę. Błyskawicznie ale cicho zsunęliśmy się do wody. Dwaj chłopaczkowie wleźli na pomost. -Nikogo tu nie ma - powiedział jeden z nich. - Musiało ci się przywidzieć. -Wyraźnie widziałem faceta ze strzelbą, jak przemykał się w tą stronę. -Brednie. Przywidziało ci się. -Mógł się gdzieś tu schować. Cholera nie trzeba było ściągać tej sieci. -Może to ci z kontynentu. Pamiętasz, co opowiedział Klaus? On był jeden i uzbrojony tylko w siekierę, a sześciu naszych chłopaków mocno oberwało. -Patałachy. Jednego zasranego tubylca się przestraszyli. Zeskoczyli na jacht. Przez chwilę buszowali po nim. -Nic tu nie ma. Nikogo. Coś ci się musiało przywidzieć. -Niemożliwe. Obudź chłopaków, a ja tu zaczekam. Trzeba przetrząsnąć cały obóz. On gdzieś tu jest. -Dobra, dobra już idę. Jeden został, a drugi pobiegł. Szpieg cicho wypełzł na pomost i jednym błyskawicznym ruchem zakneblował wartownika szmatką nasączoną eterem. Po chwili puścił go. Wartownik znajdował się w objęciach Morfeusza. Związaliśmy go na wszelki wypadek. -Ile czasu zostało? - zapytał. -Siedem minut - powiedział Maciek -Cholera nie zdążymy. A do tego zaraz zaczną przetrząsać obóz i znajdą nasze ładunki - zauważyłem. -Zdążymy - powiedział Sven ze spokojem. Wśród namiotów zaczął się ruch. Zdjął z ramienia dubeltówkę i strzelił w kłódkę, która spinała łańcuch na którym przycumowany był jacht. Strzelił nabojem na dzika. Kłódka nie puściła. Władował jeszcze jedną kulę. Pękła. Rozerwałem ją do reszty i uwolniłem łańcuch. Przeskoczyliśmy na jacht i odepchnęliśmy go mocno od pomostu. Zaczął oddalać się. W tym momencie wiele par butów załomotało na deskach pomostu. Sven urwał lufą kłódkę zamykającą wejście do kabiny. Po chwili zawołał Maćka. Obaj zniknęli w środku. Jacht był jakieś cztery metry od pomostu i oddalał się wolno. Dwaj ścigający skoczyli do wody i rzucili się wpław za nami. Ukryłem się za burtą mocno zaciskając w dłoni krótkie ciężkie wiosło. Gdy tylko pierwsza głowa pokazała się nad burtą walnąłem ją na płask. Trafiony wydał z siebie straszliwy skowyt i zwalił się do wody. W tym momencie zaczął pracować silnik i łajba popruła naprzód. Ze środka wyszedł mój kumpel. -Spięliśmy na krótko - pochwalił się. A potem odsunął mankiet koszuli i popatrzył na swój zegarek. -Trzy, dwa, jeden teraz - szepnął wpatrując się uważnie w głąb zatoki. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w kilkunastu miejscach obozowiska strzeliły w górę płomienie. Blask oświetlił bandę na pomoście. Było ich ponad dwudziestu, w tym kilku dorosłych. -Esesmani - powiedział Maciek na ich widok. - Krzyżaki. Część rzuciła się gasić płomienie, reszta wskoczyła do żaglówek i ruszyła w pościg. Wycofaliśmy się do środka. Sven pogwizdując sterował wzdłuż brzegu. -No, Macieju - powiedział. - Szykuj bombę. -Wlazł kotek na płotek i mruga, ta bomba to będzie już druga - zadeklamował mój koleś. -Skąd u ciebie znajomość tak pięknej poezji? - zapytałem. -Z filmu "Misja specjalna" - wyjaśnił. - Na ile nastawić? - zapytał Svena. -Dziesięć minut. Może piętnaście, bo za dziesięć powinniśmy być w miejscu dogodnym do lądowania. Maciek nastawił budzik i połączywszy jakieś kabelki wsadził go do puszki. -Gotowe - powiedział. W tym momencie gdzieś na wodzie zabłysnął silny reflektor. -Straż przybrzeżna. Jesteście otoczeni! - wrzasnął ktoś gromko przez megafon. -Jasna cholera - powiedział Sven. -Co z tą bombą? - zapytał Maciek. -Wywal ją do wody, jak by nas z nią złapali to dopiero będą problemy. Maciek posłusznie wyrzucił ładunek za burtę. Niemal w tym samym momencie lunął deszcz. Zakręciliśmy gwałtownie w stronę wyspy. Ląd zbliżał się coraz bardziej. Ścigające nas żaglówki też. -Zaraz nas dorwą - powiedział mój koleś pesymistycznie. Ale oczka mu świeciły. cieszył się perspektywą walki. W tej chwili coś stuknęło o burtę. -Nasza bomba - powiedział szpieg. - Możesz ją rozbroić? -Nie da rady - powiedział Maciek. -Ile jeszcze czasu? -Trzy minuty. Deszcz lał już a całego. Sven złapał bombę i cisnął ją za burtę od strony podwietrznej. Zaczęła się oddalać. Nie zdążyliśmy się nawet ucieszyć, bo wpakowaliśmy się z całego rozpędu a skałę. Wymajtnęło mnie do przodu. Wpadłem w wodę, trochę uderzyłem się o dno, bo było tu już niemal zupełnie płytko. Nie zdążyłem się podnieść, gdy dopadli mnie moi kumple. -Nic ci nie jest? - zapytał szpieg. -Nic. -No to chodu, bo oni zaraz wylądują. Przebiegliśmy, rozchlapując wodę, płytką zatoczkę i zaczęliśmy się wdzierać na górę . Wychwycił nas reflektor z kutra straży przybrzeżnej. -Widzimy was! - wrzasnął ktoś przez megafon. - Ucieczka nic wam nie pomoże. W tym momencie gdzieś koło kutra wybuchła maćkowa bomba. W powietrze strzelił słup wody wysoki na co najmniej cztery metry. -Wyłącz ten reflektor - wrzasnął ktoś na kutrze, ale bez megafonu - Oni tam mają bazookę! Zwiewaliśmy tak szybko, że nawet nie mieliśmy czasu się śmiać. Wdrapaliśmy się do ścieżki i rzuciliśmy biegiem przez las w stronę naszej motorówki. Niebawem zgubiliśmy pościg. Przebiegliśmy chyba ze dwa kilometry, potem przeszliśmy w szybki chód. Popłynęliśmy motorówką na zgaszonych światłach. W odległości jakichś czterech lub pięciu kilometrów widzieliśmy kuter przeszukujący wybrzeża wyspy, a wyżej dziesiątki błyskających latarek. Gdy byliśmy już przy brzegu kontynentu Sven dodał gazu. poczułem straszne zmęczenie i przysnąłem sobie na dnie łódki. Nic więcej nie pamiętam z tej nocy, poza jednym oderwanym epizodem, że zdejmuję z siebie mokre spodnie i koszulę. 24 lipca niedziela. Geitvagan. Obudziły mnie promienie słońca padające przez okno wycięte w ścianie z grubych pociemniałych ze starości belek. Leżałem na wąskim łóżku, nakryty skórą renifera. Obok na krześle wisiało moje ubranie. Było już suche. Wzrok mój przesuwał się po ścianach i zatrzymał na potężnej rzeźbionej szafie. Podziwiałem ją przez dłuższą chwilę, po czym spojrzenie moje przesunęło się na prawo. Koło łóżka na fotelu siedziała Ingrid. Wyglądała ładnie. Włosy upięte miała w kok, ubrana była w mszystozielony dres. -No hej - powiedziała. -Witaj. Jestem w twoim domu? -Aha. -A Maciek? -Twój przyjaciel i mój brat jeszcze śpią. Co zdziałaliście? -A co mieliśmy zdziałać? - zdziwiłem się. -Nie udawaj - poprosiła. - Bo i tak przeczytam o tym w gazetach. -Droga Ingrid. Obawiam się, że nasze ambitne plany spaliły na panewce. Chcieliśmy wysadzić tym łobuzom jacht w powietrze, ale nie udało nam się. Za to trochę im popaliliśmy namioty. -Ojej - patrzyła na mnie z wyraźnym zachwytem. -To głównie dzieło twojego brata i mojego kumpla. Ja byłem tylko ślepym narzędziem w rękach tych okrutników. Tylko dzięki mojej obecności nie polała się krew. -Ojej. Twój kumpel aż tak szalał? -Aha. Ale w jego przypadku to zrozumiałe. Ma to we krwi po swoim dziadku. Staruszek był zdaje się hieną cmentarną. -Dziki wschód - szepnęła. -Ano dziki wschód. Pozwolisz, że się ubiorę? Kiwnęła głową i wyszła na moment. Ubrałem się pospiesznie i wyszedłem do niej. Jak się słusznie domyśliłem nocowałem w jednym z pokoi na pierwszym piętrze nad patio. Na dworze było zimno. Ingrid stała przechylona przez barierkę i patrzyła na coś na podwórku. Popatrzyłem i ja. Na ziemi siedziała mewa i dziobała zajadle kawałek czegoś. -Co powiesz? - zapytałem. Odwróciła się do mnie. Uśmiechnęła się. -Nic nie będę mówiła. Pocałowałem ją. Zaskoczyło ją to w pierwszej chwili, ale nie broniła się. -Uciekniesz ze mną? - zapytałem. -Chętnie, a dokąd? -Nie wiem. Może ty znasz jakieś miłe miejsce? Ja szczerze mówiąc nie znam tego kraju. -Ja też nie. Właściwie to nie wyjeżdżam nigdzie dalej. Raz byłam w Oslo, dwa razy w Tromso. Zdziwiło mnie to. -Jakie są przyczyny tego, że tak siedzisz w jednym miejscu? - zapytałem zdziwiony. -Nie ma przyczyn. Co jest tam, czego nie mamy tu? -Tam jest cały wielki i wspaniały świat. Krajobrazy, góry, rzeki jeziora, inni ludzie... -Od czasu do czasu produkty tych dalekich stron docierają tutaj. Zresztą miałeś tego przedwczoraj przykłady i sam też jesteś przykładem, choć akurat raczej pozytywnym. Tam jest źle, tu jest dobrze. Zaciekawiła mnie. Zupełnie nie było w niej ciekawości świata, która wydawała mi się zawsze być przypisana każdemu człowiekowi. -Różnimy się od siebie - powiedziałem. - Nie wiem, czy to dobrze, czy to źle, ale tak to już jest. -To dobrze, że się różnimy. Nie będę musiała nigdzie jeździć, żeby móc badać obce wzorce kulturowe. Powiedziała to zupełnie obojętnie. Pożałowałem, że w ogóle cokolwiek zacząłem. -Obserwator nigdy nie doświadcza tej samej kultury, co obserwowany. - zacytowałem. - Ale mogę spróbować ci pomóc. Uśmiechnęła się lekko. -W czym pomóc? -Tkwisz w zgniłym zachodnim dekadentyzmie. Ja cię wyzwolę z tych pęt. Uczynię twój umysł jasnym. -Wczoraj mówiłeś, że tkwisz w metafizycznych ciemnościach. -Jedno drugiemu nie przeszkadza. Popatrzyła mi w oczy. -Uważasz, że są rzeczy, wzorce kulturowe lepsze od tych, które ja reprezentuję? -Tak. -Jeśli dobrze rozumiem to uważasz się za wyżej cywilizowanego niż ja! -Można to tak ująć. -Chyba mnie obrażasz. -Wybacz, to nieporozumienie wynika właśnie z różnic kulturowych. Parsknęła śmiechem. -Co ty robisz, czego ja nie robię? - zapytała. -Tego nie wiem. Zaczęło mnie to denerwować. Miałem zbyt duże luki w słownictwie aby wyjaśnić jej dokładniej, o co mi chodzi. -Chodź do mnie - powiedziała. - Wczoraj nie zdążyłeś zobaczyć, jak mieszkam. Poszedłem posłusznie. Widziałem tylko kilka dziewczęcych pokoi w moim życiu. U nas w komunizmie były standartowe. Biurko, kwiatek w doniczce, wąskie łóżko, szafa i półka na książki. I właściwie nic więcej. Bo i co więcej potrzeba? Nauka i sen. Ingrid strzeliła mi palcami nad uchem i obudziłem się z zamyślenia. Weszliśmy. Wnętrze przytłoczyło mnie i zdumiało. Na wprost drzwi wisiała skóra z wilka. Na niej krzyżowały się dwa ciemnowiśniowe wiosła ozdobione runicznymi napisami w postaci inkrustacji z mosiężnego drutu. Nad skórą wisiała czaszka renifera wraz z porożem. Na lewo od wejścia całą ścianę zajmowało imponujące łoże z baldachimem, zaścielone miękkim kocem o barwie jasnego brązu. Na prawo na ścianie wisiała skóra renifera, a na niej dwie skrzyżowane strzelby skałkowe. Koło wejścia stała szafa na ubrania, podobnie jak w pokoju w którym spałem bogato rzeźbiona. Całości obrazu dopełniały sekretarzyk i szafka zawierająca w swoim wnętrzu kolorowy telewizor. Na podłodze także leżały skóry reniferów. -Jak ci się podoba mój pokój? - zapytała. -Godny właścicielki - powiedziałem. -Moja babcia tu mieszkała, gdy była panienką na wydaniu - wyjaśniła. - Teraz ja jestem na wydaniu. Popatrzyła na mnie zalotnie.. -To trudny problem - powiedziałem. - Ale poradzimy sobie z tym. Znajdę ci odpowiedniego męża. Daliśmy sobie znowu małe buzi. To wszystko razem wzięte było najczystszym obłędem. -Tak uważnie się rozglądasz - zauważyła. - Tak jak gdybyś porównywał. -Porównuję - potwierdziłem. - Ten pokój ma swój styl i swój charakter. Swoją duszę. Meble które służyły wielu pokoleniom. Nowe elementy wystroju zręcznie wkomponowane w już istniejące. Zresztą ty sama dodajesz mu blasku. -A twoja rodzina? Czy nie macie swojej rodowej siedziby? -Nie wiem. Chyba nie. Nie macie problemów z sąsiadami? -Dlaczego? -Jestem zwolennikiem izolacji grup społecznych. Każda powinna być zamknięta w innej dzielnicy. -Tak właściwie jest w Bodo. Na południu mieszkają robotnicy portowi rybacy i marynarze. Ci którzy pracują w przemyśle mieszkają na wschodzie miasta, klasa średnia w centrum. -A ja? W jakim przedziale mieszczą się ci którzy mieszkają na północy Bodo? -Różni ludzie. Artyści, pisarze, chyba ze trzech, trochę takich, co wolą świeże powietrze. Taka zbieranina, ale porządni ludzie. -Cieszy mnie to. Widzisz w moim kraju nie da się zrobić tak jak u was. -Dlaczego? -Mamy problemy mieszkaniowe. Na mieszkanie trzeba czekać. -U nas też. Co najmniej półtora roku. Parsknąłem śmiechem. -A ile się czeka u was? - zapytała. -Od piętnastu lat w wzwyż. Zazwyczaj dłużej. -To głupie. Nie można kupić sobie już gotowego mieszkania? -Można, tylko za co. Metr kwadratowy kosztuje kilkaset dolarów przy średniej płacy w granicach dwudziestu dolarów miesięcznie. -Wybacz. Nie wiedziałam. -Nic nie szkodzi. Cieszy mnie jak słyszę, że tu na zachodzie ludzie strajkują żądając podniesienia zarobków. Na miejscu waszych rządów pakowałbym do wagonów strajkujących i wysyłał do Polski na tygodniową kurację. Gdyby zobaczyli kolejkę po telewizory liczącą kilkaset osób, czy podobnej długości kolejkę po mięso to odechciałoby im się strajków. Do końca życia myśl o buncie nie zaświtałaby im w głowach. -Nie masz ochoty tam wrócić. -Mam. To mój obowiązek. Ktoś musi wreszcie posprzątać ten śmietnik. Pokazać komunistom ich miejsce. Na latarniach. -Twój przyjaciel. Zrobił wam bomby dwu różnych rodzajów. Musiał mieć wprawę... -Nie wiem. Czuję, że on przechodzi jakieś szkolenie, ale nie wiem przez kogo ani gdzie prowadzone. Nie mówi nigdy dużo o sobie i rzadko prawdę. -Twój przyjaciel postanowił zostać terrorystą - powiedziała. -Myślę, że to bardziej zabawa. Ale nie mogę być pewnym. Kopie sobie gdzieś w lesie ziemiankę. W tajemnicy przede mną. -Dobry przyjaciel nie powinien mieć tajemnic. -Pokaże mi ją pewnie gdy będzie wyjeżdżał. Jako dobry kumpel szanuję jego prawo do prywatnych tajemnic. -Ja też mam dobrą przyjaciółkę, która nie mówi wszystkiego - powiedziała Ingrid i posmutniała. - Może powinniście się poznać. -Ależ bardzo chętnie. -Któregoś dnia... W tym momencie przyszli Sven i Maciek. Szpieg objechał siostrę że trzyma mnie głodnego zjedliśmy śniadanie i odwiózł nas do domu. -Jeśli zajdzie do was policja i będą wypytywać o wczoraj to całe popołudnie byliście u nas - poinstruował. - Na noc też się zatrzymaliście. -Fajnie. -Myślę, że nawet jeśli Lunden będzie miał jakieś podejrzenia, to jego sympatia będzie po naszej stronie. Pożegnaliśmy się i pojechał. Maciek parsknął śmiechem i śmiał się jeszcze długo. -Z czego się cieszysz? - zapytałem. -Wyobraź sobie co napisze w raporcie. Przez sporą część popołudnia obserwowane obiekty majstrowały bomby, a wieczorem puściliśmy z dymem obóz harcerski. No prawie harcerski. Szkoda, że wtedy nie byłeś z nami. Pawcio ci opowie. -Myślę że raczej stworzy nieco odmienne dzieło. Po południu w moim skromnym domu w Geitvagan gościli Tomasz Paczenko, doskonale zapowiadający się młody człowiek oraz jego serdeczny druh Maciej Wędrowycz czarujący ukraiński intelektualista. -Obaj goście stanowili znakomitą wizytówkę swojej nacji. Po długotrwałej dyskusji na tematy polityczne i kulturalne... -...goście podjęci zostali kolacją. Serwowano świeże langusty z szampanem. Niestety późna pora oraz gwałtowne pogorszenie pogody zmusiły ich do spędzenia nocy pod moim dachem! Rechotaliśmy długo. Weszliśmy do domu. Nakarmiliśmy zwierzaki, a potem ja poszedłem do swojego pokoju, oddawać się rozmyślaniom, a Maciek został w bibliotece i czytał coś sobie. Uwaliłem się na łóżku i oddałem marzeniom. Właśnie zakładałem razem z Ingrid szczęśliwą rodzinę, gdy pomyślałem sobie, że właściwie to nie oglądałem jeszcze maćkowego bunkra. Mojego przyjaciela nie było w bibliotece, gdy zszedłem na parter. Łopaty też nie było. Kopał. Znalezienie go okazało się być trudniejsze niż myślałem. Owszem na ścieżce było sporo świeżej ziemi, nieduży wykrot po lewej jej stronie także został zniwelowany, ale nie mogłem znaleźć włazu. Ciągnąłem za wszystkie choinki po kolei, ale żadna nie ukrywała wejścia. Gdy już się prawie zniechęciłem zauważyłem zamaskowany rowek biegnący od domu. Wyjąłem kawałek darni i zobaczyłem izolowany kabel. Poszedłem tym tropem. Kabel niknął pod niedużym płaskim kamieniem. Pociągnąłem i właz zbudowany w kształcie klapy otworzył się. Wlazłem do środka i po drabince z biblioteki (oto po co mój koleś wymienił ją na schodki!), zlazłem na dół. Z pomieszczenia obok sączyło się mdłe światło. poszedłem w tamtą stronę krótkim korytarzem. Znalazłem się w niedużej całkowicie wykończonej salce. Miała wymiary dwa metry na dwa. Ściany szalowane były okorowanymi pniami z uschłych choinek, a sufit wiszący tuż nad głową zrobiony był ze złomowanych desek. Podłoga była nierówna, w kilku miejscach spod cienkiej warstwy ciemnej polepy wystawała lita skała. Z pomieszczenia obok dobiegały dźwięki szurania łopatą. Po chwili ustały a ze środka wyłonił się gospodarz. W ręce trzymał karabin. -Witam przyłapanego szpiega - zagaił. - Jaki rodzaj śmierci wybierasz? -A fe. To bardzo nieładnie zabijać gościa pod własnym dachem - zauważyłem. -Przyszedłeś za wcześnie. Jeszcze nie skończyłem. Jak trafiłeś? -Po kablu. przytulnie tu. -Przytulnie. Wykończy mnie to moje hobby. -Dlaczego? sporo już zrobiłeś. Całe jedno pomieszczenie... -Wiesz ile ja stąd wyniosłem ziemi? -Jakieś osiem metrów sześciennych i jeszcze cztery z korytarza...Dwanaście metrów. -To wydaje się niedużo. Pomyśl sobie, że jeden metr sześcienny to czterdzieści kubłów ziemi. Ale wywalam metr sześcienny dziennie, chociaż łapy mi od tego odpadają. Całe szczęście, że jest tu niedaleko w krzakach stary szyb po jakichś pracach wiertniczych to mam gdzie wsypywać. -Szyb? - zdziwiłem się. -Po świdrze. Trzydzieści centymetrów średnicy, kilkadziesiąt metrów głębokości, ale zalany wodą. -Zwierzaki mogły wpaść. -Był zabezpieczony drewnianą pokrywą. Była całkiem przepróchniała, więc zrobiłem nową. Nie bój się. Nie wpadną. -Ładna pukawka - zwróciłem uwagę. - Skąd masz? -Sven podarował. Stary grat, zardzewiały dokumentnie. Ale jak się pomoczy w oleju to może da się uruchomić. Amunicji wprawdzie nie ma, ale ... Pokiwałem poważnie głową i poszedłem sobie. Do kolacji nie robiłem nic specjalnego. Rozmyślałem. Spać poszedłem wcześnie. Przyśnił mi się wujek Ihor. Siedzieliśmy przy stole w Bibliotece. Wujek uśmiechał się. -Kochacie się - powiedział. - Miłość to wielka siła. A dziewczyny to bardzo dobry wynalazek. Obudziłem się. Byłem półprzytomny, ale postanowiłem iść i sprawdzić, czy przypadkiem nie siedzi jeszcze w bibliotece. Chciałem go o coś zapytać. Zszedłem na parter. W bibliotece ktoś siedział, ale gdy podszedłem bliżej okazało się, że to nie jest wujek Ihor, ale Maciek, który zasnął przed telewizorem. Potrząsnąłem nim. Obudził się. -Kim był Ihor? - zapytałem. - Wujek Ihor? -Twoim stryjkiem oczywiście. Ihor Paczenko. Poeta - wymamrotał Maciek. - Przypominaj sobie dalej. Na zdrowie. Poszedłem spać. Nic więcej sobie tego wieczoru nie przypomniałem. 150 167