Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 02

Szczegóły
Tytuł Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 02
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 02 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 02 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 02 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDRZEJ PILIPIUK DOM NAD MORZEM cz. II 11 lipca poniedziałek. Zszedłem na parter i zjadłem niewielkie śniadanko. Kotu nalałem mleka do miski, bo porcja, z dnia poprzedniego zniknęła bez śladu. Znaczyło to, że kot żyje i działa, a dopóki żył nie miałem się czym martwić. Nie zostawiał po sobie śladów, widocznie załatwiał te sprawy gdzieś na dworze. Z pieca wziąłem ogryziony ołówek i naskrobałem na ścianie wierszyk: -Zmrok już za oknem wyczernił świat. Żegnam cię miła czas już na mnie, Wychodzę w ciemność by jak twój brat Umrzeć tej nocy za Irlandię. Wezmę ze sobą trotylu skrzynkę. Żegnam cię miła czas ucieka, Białą do klapy przypnę koniczynkę, Na moje bomby Belfast czeka. Wyciągnąłem z rupieciarni rower i pojechałem do miasta. Starałem się poznać trochę jego topografię. Zajechałem do portu i patrzyłem na rybaków wracających z nocnego rejsu. Potem pojechałem pod szkołę i wreszcie do parku. Przy alejce była ławeczka. Poczułem gwałtowne zmęczenie. Usiadłem, aby odpocząć. Siedziałem kilka minut, z przymkniętymi oczami, gdy niespodziewanie jakiś cień zasłonił mi światło. Zanim otworzyłem oczy węch upewnił mnie, że w pobliżu jest koń. Faktycznie. Przede mną stała kobieta w dziwnym uniformie. Trzymała za cugle śliczną klaczkę, ciemnobrązową z białą gwiazdą na czole. -Czy nie potrzebujesz jakiejś pomocy? - zapytała. - Wyglądasz na zagubionego. -Nie dziękuję, jestem tylko trochę zmęczony. Jest pani policjantką? -Reprezentuję Armię Zbawienia. Może powinieneś korzystając z chwili czasu zwrócić swoje myśli ku Bogu? -Zwracam je. Ale nie ma w tym mieście katolickiego kościoła, więc rozważania moje... -Kościół jest. Ale nie ma księdza. Wróci dopiero za kilka miesięcy. Zachorował na gruźlicę. Mogę ci podać adres. Wziąłem ulotkę i podziękowałem. Klaczka nachyliła się i trąciła mnie nosem. -Jak się ona nazywa? - zapytałem. -Svea. -Gdyby się nazywała Karolina, to byłoby ładnie. -Zabawne imię. -Gdybym mógł odkupiłbym ją. Pogłaskałem klaczkę po nosie. Spłynął na mnie cudowny spokój. Kobieta wskoczyła zręcznie na konia i odjechała, a ja zostałem. Alejką nadszedł Sven. Prowadził rower. -No hej - zagadnął. -Dzień dobry. -Co u ciebie słychać? -Chciałbym mieć własnego konia. Taką ładną brązową klacz. -Poproś hrabiego Derka. Może ci kupi na imieniny. -Niestety nie był łaskaw zostawić mi adresu. Chyba, że ty mi udostępnisz ten, pod który wysyłasz raporty. -Przecież oficjalnie nie masz o niczym pojęcia! -A mam? -Tak właściwie to nie rozumiem twojego stosunku do koni - powiedział Sven. - Wydaje mi się, że masz do nich bardzo osobiste... -To cecha narodowa. Polacy lubią konie. Czasy konnicy już się skończyły. Wojna została odhumanizowana, w miejsce pojedynków dzielnych ludzi weszły masy wojska i karabiny maszynowe... Ty Sven miałeś kiedy kontakt z końmi? -Nigdy. -Więc tego nie zrozumiesz. -Dlaczego nie? Wydaje mi się, że chwytam motywy, które tobą kierują... -Nie, żebyśmy mogli się zrozumieć musisz popatrzeć koniom w oczy i dostrzec drzemiącą w nich inteligencję. Koń wedle mnie jest potencjalnie prawie tak mądry jak człowiek. A jeśli pomyślę o pewnych ludziach, których miałem nieszczęście spotkać na swojej drodze to myślę, że konie przewyższały ich inteligencją. -Widzisz Thomas, mam możliwość postarać się o przydziałowego konika do patrolowania lasu... -Nie wahaj się ani chwili. -Wolę jeździć na rowerze. -Jako strażnik łowiecki powinieneś się wstydzić. Wyobraź sobie, że gonisz kłusownika. Na rowerze. On się odwraca i wbija ci nóż w pierś. Trup na miejscu. A jeśli gonisz go konno to jesteś wyżej. On cię nie sięgnie a ty go szabelką przez łeb. I głowa toczy się po trawie.... -Masz zwyrodniałą wyobraźnię. Tu nie ma kłusowników. -Może i tak. Załatw sobie tego konia. -Ale ja nie mam o tym pojęcia. Jeździć umiem wyłącznie na motorze. -Nauczysz się szybko. -Nie wiem jak o niego dbać. -Pomogę ci we wszystkim. Pomagałem kiedyś po lekcjach w stadninie na Kole, w Warszawie i nauczyli mnie w nagrodę jeździć. -No nie wiem. Niby mam nawet gdzie go trzymać, ale... -Pomyśl o swojej siostrze. Kiedyś zechcecie wydać ją za mąż. Panienka z dobrego domu powinna umieć jeździć konno i grać na fortepianie. -Może u was. U nas liczy się bardziej wykształcenie, choć też nie zawsze. Większość ludzi z towarzystwa woli takie kurki domowe. -Miłe, ale nie bardzo inteligentne? -Tak. -To jesteś skończonym draniem! To twoja siostra. Powinieneś postarać się aby osiągnęła w życiu to co najlepsze. -Mam inne poglądy na to co jest w życiu potrzebne. Prychnąłem. -Pomyśl ile radości może osiągnąć ucząc się jeździć. Pomyśl jak z uśmiechem będzie się podnosić z ziemi po upadku. -Jakim upadku? -No z konia. -Tego tylko brakowało! Przecież to niebezpieczne. -Życie ogólnie jest niebezpieczne. Zajechaliśmy do mnie. Mój szpieg poszedł na swoje stanowisko obserwacyjne gdzieś na fieldzie na lewo od domu (obiecałem sobie, że przy najbliższej okazji wybiorę się zobaczyć jak to wygląda z bliska) a ja poszedłem na strych i zabrałem się za zagospodarowywanie wnętrza. Konkretnie zacząłem przycinać słupki konstrukcyjne do odpowiednich wymiarów wedle moich rysunków. Może najpierw należało podjąć prace bardziej doraźne, jak na przykład załatanie niektórych dziur w ścianach, czy wymiana podłóg w całym domu, ale jakoś pogrążywszy się raz w pracy twórczej nie mogłem się od niej oderwać. Taki niestety byłem. Gdy dorwałem się do ciekawej książki, to nauka leżała z reguły odłogiem, ale uważałem się częściowo za usprawiedliwionego. Ostatecznie zamiast zaśmiecać sobie umysł fizyką, czy matematyką, do których żywiłem serdeczną nienawiść, dostarczałem mu treściwego i wysokooktanowego paliwa. A starałem się dbać o swój rozwój intelektualny za wszelką cenę. Dwaj faceci przywieźli nową lodówkę. Przysłał ich Dae i wszystko bylo już opłacone. Zabrali stare i załadowawszy na ciężarówkę ulotnili się. Postawiłem nabytek koło drzwi. Nie wiedzieć czemu poprzednie stały na tej ścianie, która miała z drugiej strony kominek, a przy tym blisko pieca. Zjadłem lekki obiad i do wieczora pracowałem na strychu przycinając słupki. Było to zajęcie diabelnie męczące i nie dające specjalnej satysfakcji. Zmęczyłem się dość szybko, jednak dopiero o ósmej zrobiłem sobie przerwę. Wykąpałem się w morzu. Woda była nawet ciepła, ale ostra fala dała mi się we znaki rzucając mną co chwila o brzeg. Wreszcie zmarzłem na tyle, że znudziła mi się ta zabawa. Wróciłem do domu i poszedłem spać. Nie byłem głodny. Zapewne na skutek opicia się wodą morską. * Rodzina Roslinów zebrała się w skali ich domu, przy stole. Byli w komplecie. Doktor weterynarii Lars, jego żona Brigitta, córka Ingrid, no i oczywiście niepoprawny syn, szpieg i strażnik łowiecki. Opowiadał oczywiście o swojej trudnej pracy. -Nie mogę już wytrzymać - pożalił się. - Ten cały Thomas to zaraza. Nie sposób przewidzieć, co zrobi za pięć sekund. Siedzę przy podsłuchu, słyszę wstał, stuka coś młotkiem, myślę sobie zabrał się do jakiejś roboty. A tu nagle przestaje stukać i po dziesięciu sekundach znika na rowerze w lesie. Oczywiście go nie dogoniłem, ale przypadkiem przyuważyłem w parku. Przekonywał jedno babsko z Armii Zbawienia, że powina zmienić imię swojego konia. -Coś takiego? - zdumiał się Lars. -A potem mówił, że Ingrid powinna jako panienka z dobrego domu umieć jeździć konno i grać na pianinie. -A o tenisie nic nie wspominał? -Jakoś nie. Widocznie tenis jest mu obojętny, albo w Polsce nie ma zwyczaju grać w tenisa, jeśli jest się "z dobrego domu". -Ciekawe. On kim jest z pochodzenia? -Niewiele wiem. Ma amnezję pourazową. Nie pamięta swojego pochodzenia. Hrabia Derek, który zatrudnił mnie do tej fuchy, twierdzi, że sobie stopniowo przypomni. Ale chłopaczek jest zupełnie obłąkany. Ma paskudne zaklęśnięcie nad uchem. Chyba mu wgniotło połowę mózgu do środka. Zabrało pamięć i wybełtało rozum. -To może nie tyle obłęd, co różnice kulturowe. Jego myśli biegną innymi ścieżkami. -A co ty Ingrid o nim powiesz? Spotkałaś go raz i dość długo sobie gawędziliście. -Tak. Wypytywał o sprawy praktyczne. Jak tu jest zimą i tak dalej. Starał się być miły. -Starał się? -Trochę to sztucznie wyglądało. Tak, jak gdyby myślał o czymś innym. Jak gdyby coś go gryzło. To się pojawiło dopiero po rozmowie z Teuflem. -Może poczuł się jak gdyby wrócił do swojej komunistycznej szkoły. Tam zdaje się stosują wobec uczniów metody, przy jakich Teufel... -Ciekawe jakie. Każą się uczyć cytatów z Lenina na pamięć? -Zapytaj go przy okazji Ingrid. Pewnie ucieszy się z twoich odwiedzin. -No nie wiem... * 12 lipca wtorek. Najpierw sny straciły swoje kolory. Potem tłumy gości jakoś się rozpłynęły. Łesia z którą przetańczyłem pół nocy uśmiechnęła się po raz ostatni i też rozwiała się w powietrzu bez śladu. Złapałem rękoma pustkę. Miotałem się przez chwilę po łóżku, zanim zrozumiałem, ze sen odpłynął. Zacisnąłem oczy i z premedytacją zapadłem znowu w sen. Udało mi się. Stałem w ubikacji szkoły numer 126. -Cholera, nie trafiłem - powiedziałem sam do siebie. -Trafiłeś w sam raz - oświadczył żelazny głos za moimi plecami. Jednocześnie coś twardego ukłuło mnie w plecy. Obejrzałem się. Za mną stała pani Pszczółka. To coś co wbijało mi się w plecy to była lufa karabinu maszynowego. Skoczyłem na drzwi. Ponieważ była to ubikacja w tej właśnie szkole nie miały klamki, ani zamka i otworzyły się bez przeszkód. Wybiegłem na korytarz. Za moimi plecami rozległ się metaliczny terkot. To wychowawczyni otworzyła ogień. -Cholera, muszę się obudzić, bo ta baba mnie zabije! - zawyłem. -Nie uciekniesz - oświadczyła. Dopadłem ściany i zacząłem tłuc w nią głową, aby się obudzić. Najpierw pociekła krew, a potem mózg wypadł mi z czaszki i upadł na ziemię. -Nie uciekniesz. Nie mogłem uciekać, bo mój mózg leżał na ziemi. Podbiegł do niego jakiś kot i obwąchiwał. -Paskudztwo - oświadczył wreszcie i odszedł machając ogonem. I zaraz potem się obudziłem. Leżałem dłuższą chwilę przychodząc do siebie. Popatrzyłem w zadumie na lasek słupków konstrukcyjnych poumieszczanych tu i ówdzie na strychu. Niektóre mogłem już połączyć w myśli deskami w ściany. Poczułem przypływ energii. Ponieważ nie czułem głodu, nie zjadłem śniadania, lecz jedynie przekąsiłem kilka trawek i od razu zabrałem się za dalsze zagospodarowywanie strychu. Koło dwunastej zaszedł mój szpieg. -No cześć - zagadnął. - Przyszedłem trochę z tobą pogadać. -To miło z twojej strony. -No niezupełnie. Przyszedłem tu z wyrafinowania. Widzisz nie mogę napisać w raporcie, że cały dzień tłukłeś młotkiem. Muszę niejako pogłębić obserwacje. -W takim razie proszę na piętro. Wdrapał się zwinnie po zaimprowizowanej drabince. -Całkiem nieźle - powiedział na widok rusztowań. -Szykuj na przyszły tydzień wesele swojej siostry. -Biedna Ingrid. Ale i tak nie będzie twoja. Zamarłem z młotkiem w ręce. -Dlaczego? -Pastor jest moim kumplem. Nie udzieli wam ślubu. -Ślub i tak będzie katolicki. -Na to nie licz. -No to weźmiemy sobie w jakimś innym zborze. Macie tu wedle przewodnika cztery różne... -Jesteśmy kalwinitami. A taki zbór jest jeden. -Dla mnie wszystko jedno gdzie, i tak będzie po heretycku. Wezmę ślub w porządnym katolickim... -Jesteś fundamentalistą religijnym? -A dlaczego by nie? Lepiej być za życia fundamentalistą niż po śmierci smażyć się w ogniu piekielnym. Wszyscy dobrzy chrześcijanie wiedzą, że Marcin Luter był opętany przez diabła. -Ajajaj. A wiesz, że ksiądz przebywa na Riwierze? -Żaden problem. Sprowadzę sobie innego księdza. -Wolne żarty. Wiesz ilu katolików jest w Norwegii? -Nie wiem. -Kilka tysięcy. -Znajdę księdza, choćbym miał pojechać po niego do Polski. -No to ja sprofanuję budynek. -I co z tego? Odprawi się egzorcyzm i po kłopocie. -No to wysadzę w powietrze. -Ach, dlaczego wcześniej nie powiedziałeś, że też jesteś fundamentalistą religijnym? Jeden fundamentalista zawsze się dogada z drugim. Ale powiem ci coś jeszcze. Gdy ty będziesz odsiadywał w mamrze wysadzenie w powietrze miejsca kultu to ja będę brał ślub z twoją siostrą w Irlandii. Macie połączenie lotnicze, Bodo z Dublinem. I tylko jedna przesiadka. -Nie wydam siostry za byle kogo. Może i nie umie jeździć konno i grać na pianinie, ale za to umie jeździć na motorze i grać w pokera. -A fe! -No i jesteśmy klasą średnią, z ziemiańskimi tradycjami. -Furda. O to nie musicie się martwić. Niewykluczone że jestem następcą tronu. Gdy tylko przypomnę sobie szczegóły... -Nie mogę oddać siostry imigrantowi. Gastarbeiterowi. -A ja będę miał obywatelstwo. Byłem prześladowany w komunizmie. -OK. Zostawmy naszych szlachetnych przodków i ich koneksje na boku. Przyjmijmy nawet, że jesteśmy równi urodzeniem... Miałem na końcu języka stwierdzenie, że ja jestem lepszy, ale powstrzymałem się. -No cóż nie będę ci przeszkadzał w pracy. Poszedł sobie, a ja nadal przybijałem słupki. W południe zjadłem obiad. Pęcherze na dłoniach bolały mnie bardzo, więc darowałem sobie dalszą pracę. Dla odmiany poszedłem w odwiedziny do Svena. Skoro on mógł mnie szpiegować to dlaczego nie miałbym postępować tak samo. Mój szpieg urządził się całkiem nieźle. W dość płaskiej powierzchni fieldu znajdowało się zaklęśnięcie. Stał tam namiot, składane krzesełko, potężny teleskop na statywie, oraz kuchenka turystyczna na gaz. Dzielny wywiadowca właśnie kończył jeść coś z menażki. -No hej - zagadnąłem - wpadłem zobaczyć, jak wygląda tajna baza szpiegowska, aby móc to opowiadać swoim dzieciom. -Jakim dzieciom? - zdziwił się. -Tym, dla których będziesz wujkiem. -Ty nawet nie masz gdzie jej wprowadzić po ślubie! -Do licha, mój dom widać nawet stąd! -Ten kurnik? Pomijając to, że my mamy ponad dwudziestokrotnie większy metraż, to jeszcze nasz jest nieco lepiej zbudowany. Tu wystarczy podmuch wiatru i ściany odpadają. Dwa, trzy sztormy i zostanie z niego wielka kupa desek. Zresztą dom nie jest twój tylko hrabiego Derka. -Ja zrobię remont. Gruntowny remont, gdy tylko przyjedzie mój kumpel. -Nawet jeśli zrobisz remont, to i tak stoi zbyt blisko morza. A ściany ma takie, że w środku w zimie krew będzie zamarzała wam w żyłach. -Napalę w piecu a na nią włożę futerka. -Jakie futerka? -Ze zwierząt. Upoluję. -Ach. Kłusownik! Poślę cię za to do pudla! -Do pudła? Co z ciebie za strażnik łowiecki, co zamiast pilnować lasu całe dni traci na śledzeniu mnie? -Wspomagam budżet własnego kraju. Robię to za obce pieniądze! -Wiesz co robisz? Za cudze pieniądze szpiegujesz norweskiego obywatela... -Prawie obywatela. Nie wiadomo jeszcze czy dostaniesz tu azyl. Ostatecznie nikt cię nie prześladował. -Wysługujesz się obcym siłom. Dostaniesz za to taki wyrok, że się nogami nakryjesz. -Moja rodzina cię wykończy. -Proszę bardzo, niech spróbują. Mam się czym bronić. -Tu cię mam. Zamelduję, że posiadasz broń. -Melduj. Na siekierę nawet u ruskich nie trzeba zezwolenia. -A żeń się. Co ja ci będę bronił. Zobaczysz po ślubie jak to miło. Zadowolony wróciłem do siebie i zabrałem się do następnej pracy. Poodrywałem zmurszałe deski ze ściany frontowej i zastąpiłem je nowymi. Zajęło mi to kilka godzin, ale w sumie był to stracony czas. Ilość szpar nie zmniejszyła się w widoczny sposób, a ponadto właściwie do wymiany nadawała się cała ściana. Zniechęcony i zmęczony poszedłem sobie na plażę. Woda była zbyt zimna, abym mógł się kąpać, połaziłem więc tylko po brzegu morza i pogrzebałem w wodorostach, w nadziei znalezienia czegoś ciekawego, najchętniej ze złota. Znalazłem dwa kolejne końskie zęby, kawałek szkła z butelki i ładny kawałek bursztynu. Przystanąłem zaskoczony. Okoliczne piaski i skały nie zawierały skamieniałych bitumitów. Problem ten wyjaśnił się, gdy go podniosłem. To nie był bursztyn. To był jasnobrązowy cukierek. Zawyłem długo i ponuro. Całe szczęście, że Sven mnie nie usłyszał. A nawet jeśli usłyszał, to nie ujawnił się. Wróciłem do domu i przez następne godziny naprawiałem telewizor. Oczywiście miałem o tym pojęcie jak ślepy o kolorach, ale udało mi się osiągnąć coś na kształt sukcesu. Obraz zanikł zupełnie a za to pojawił się dźwięk. Poszedłem spać bez kolacji. Jakoś nie miałem ochoty jeść. 13 lipca, środa. Przyśniło mi się, że stoję na skale. Wokoło była nieskończona pusta przestrzeń. Gdzieś tam w ciemnościach latały białe gołębie. Ale nie byłem w tym śnie sobą. Byłem kimś innym, kimś kogo czasami w sobie przeczuwałem, kimś kto czasami wydostawał się na zewnątrz. Byłem draniem, kanalią, niepohamowanym okrutnikiem, mordercą, podpalaczem i zdrajcą ojczyzny. Jak gdyby doktor Jekryl i mr. Hyde. Drugie wcielenie, druga strona tego całego Tomasza Paczenki, który był przecież całkiem cywilizowanym człowiekiem i który nigdy nikomu nie zrobił krzywdy, a przynajmniej nie bardzo dużą. To było przerażające. A potem obudziłem się. Byłem zmęczony, zmarnowany i nie chciało mi się nic robić. Z trudem zmusiłem się aby wstać i ubrać się. Byłem głodny jak wilk, a nawet kilka wilków, ale nie mogłem zmusić się, aby coś zjeść. Wreszcie po długich medytacjach otworzyłem sobie puszkę fasolki. Najpierw wypiłem wodę. Wiedziałem, że zawiera dużo konserwantów, ale miałem to gdzieś. Ktoś zapukał do drzwi wejściowych. Sven. -No hej - zagadnął. -No hej. Cóż sprowadza dzielnego wywiadowcę wiadomych sił? -Znalazłem jeszcze jeden powód, dla którego moja siostra nie może cię poślubić. Weszliśmy do kuchni. -Poczęstujesz się? - zapytałem gestem wskazując puszkę z mielonką. - Została ze śniadania. -Fur Katze - odczytał z etykietki. - Nie, dziękuję. Znasz niemiecki? -Trochę -I mimo to? -To jest niezłe - zażartowałem - i tańsze niż normalne żarcie. -No nie! Jadłeś to już kiedyś? O tej mielonce powinienem napisać w raporcie. -Nie zamierzałem jej jeść tak naprawdę. Ona jest dla mojego kota. -Uff, odżywam. Wiesz z czego to świństwo robią? -Zapewne ze zdechłych koni. -Kupują u nas w rzeźni sanitarnej mączkę mięsną. Nie wiemy co robią z całością ale część idzie na jakieś pasze... A co do mojej niewinnej siostry oddanej przez mój głupi zakład na twój łup... -Wypraszam sobie. Nie głupi tylko... Nie znalazłem na poczekaniu łagodniejszego określenia. -Nie dostaniesz jej za żonę, bo jesteś komunistą - wypalił. Aż mnie zatkało. Ale zaraz poznałem, że tylko żartuje. -Wy kapitaliści jesteście sprytni - powiedziałem. - Ale rozszyfrowałem jeden z waszych planów. -Jaki plan? - zaciekawił się. - Szpiega złapałeś będąc jeszcze w Polsce? -Nie. Wasze plany rozszyfrowałem już na zachodzie. Popatrz na to - wyjąłem z lodówki paczkę sera. - Wy kapitaliści wyprodukowaliście ser. -No i co z tego? Ser jak ser. Żółty. Może wy takiego nie macie? -Mamy. Tu chodzi głównie o opakowanie. Widzisz, każdy plasterek jest osobno paczkowany w plastik. -No to co? Dzięki temu nie zsycha się tak bardzo. -Ech Sven, taki inteligentny człowiek, a taki ogłupiony. -Co chcesz przez to powiedzieć? -Robotnik, który na odpakowanie plasterka sera zużywa minutę nigdy nie będzie miał wystarczająco dużo czasu, by zorganizować rewolucję. -O Boże! Wyjąłem z lodówki butelkę coli. -Chlapiemy jednego? - zapytałem. -Oryginalne stwierdzenie - zauważył. - Ale wypić możemy. Rozlałem colę do szklanek. -Czy ty jako komunista aby na pewno możesz to pić? - zapytał. Jeszcze mu było mało. Postanowiłem uderzyć z grubej rury. -No cóż. Wprawdzie coca-cola jest kolejnym kapitalistycznym wynalazkiem, którego celem jest ogłupianie robotników, ale w jedną rzecz nigdy nie wierzyłem. -W co mianowicie? -U nas mówiło się, że otrzymuje się ją z rozgniecionej amerykańskiej stonki. Zakrztusił się. Nie wiem, czy ze śmiechu, czy z innych powodów. -Z rozgniecionej stonki? - upewnił się. -Tak mówiono. Ale ja w to nie wierzę. Widzisz o was kapitalistach mówi się, że jesteście krwiopijcami, że wysysacie krew robotników. -Sugerujesz, że cola jest robiona z krwi robotników? -Nie. Doszedłem do wniosku, że robotnicy są wam zbyt potrzebni. Zresztą byłaby wówczas czerwona. -Zaciekawiasz mnie. Z czego w takim razie według ciebie jest ona produkowana? -Z Murzynów. Wskazuje na to jej kolor. Tym razem parsknął śmiechem tak straszliwym, że aż zwalił się pod stół. -Muszę to opowiedzieć Ingrid. -Lepiej napisz w raporcie. -W jakim celu? -Och, tak sobie. -Thomas, ty jesteś bardzo sprytny, ale nie uda ci się. Gdybym przekazał takie informacje pomyśleliby, że zwariowałem, albo zmyśliłem to po pijanemu. Zdyskredytowałbym się. -Słusznie. Zamyślił się a potem coś mu się przypomniało. -Mają przyjechać do ciebie kumple... -Czyżby się odzywali? -Tak jakby. Hrabia dzwonił. Powiedział, że już niedługo. Były problemy z wizą. Pogadaliśmy jeszcze chwilę i poszedł sobie. Wyszedłem przed dom. Morze pachniało oszałamiająco, ale mnie ciągnęło coś innego. Coś, co ukryte było w lesie. Wszedłem między choinki, opadłem na kolana. Długa jedwabista trawa miała smak podobny jak żubrówka. Nie mogłem się pohamować. Jadłem. Dziąsła i język zaczęły mnie delikatnie piec od zawartych w trawie soków. Jakieś źdźbło rozcięło mi wargę. Dopiero smak krwi uwolnił mnie z transu. Leżałem na trawie. W ustach miałem jej źdźbła. W żołądku... Zastanawiałem się dlaczego tak jest. Czy cios w głowę naruszył do tego stopnia mój mózg? Czy tak zaczynał się obłęd? Po tylu latach... Podjadłszy wdrapałem się na strych popracować. Dokończyłem budowę konstrukcji i przybiłem trochę desek. Najpierw nawierciłem je wiertarką, dzięki czemu gwoździe wchodziły łatwiej i odpadało ryzyko pękania. Do wieczora skończyłem robić swój pokój. Pęcherze na dłoniach podeszły mi krwią. Bolało jak diabli. "Być twardym w bólu. Nie życzyć sobie tego, co niemożliwe lub bezwartościowe, być zadowolonym z dnia takiego jaki jest, we wszystkim szukać dobra i cieszyć się naturą i ludźmi takimi jacy są. Pocieszyć się po tysiącach gorzkich chwil tą jedną, która jest piękna, a sercem i umiejętnościami dawać to co najlepsze nawet wtedy, gdy nie ma za to podziękowania". - jak to słusznie zauważył kajzer Wilhelm II-gi. Sam nie wiem kiedy zasnąłem. 14 lipca, czwartek. Obudziłem się dość wcześnie rano. Było mi zimno. Dwa tygodnie od przybycia do Norwegii. Nie wstawałem jeszcze, bojąc się zanurzenia w chłodzie poranka. Sięgnąłem po jeden z przeglądanych dnia poprzedniego zeszytów i na wolnej kartce zapisałem coś takiego. Resume -Naprawiona ściana frontowa budynku (przepuszcza wiatr bez przeszkód, o wodzie nie wspominając) -Nowa podłoga na strychu. -Pokoje na poddaszu,(zaczęte). -Spalenie renifera i śmieci. -Nowa podłoga w kuchni,(ale nie na całej powierzchni) I to właściwie było wszystko. Nic więcej nie zdziałałem. Poczułem gwałtowny przypływ wstydu. Trzeba było brać się do roboty. Umyłem się zimną wodą co działało odświeżająco. Zresztą tak prawdę mówiąc to po prostu nie chciało mi się jakoś zagrzać ciepłej na piecu. Właśnie szykowałem śniadanie, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Myślałem, że to Sven więc przestraszyłem się w pierwszej chwili widząc za drzwiami nieznanego mi brodatego faceta. Wystarczyła mi jednak niecała sekunda, aby stwierdzić, ze broda jest przyklejona. Gość musiał być mniej więcej w moim wieku. Zamaskował się dość staranie. Miał ciemne okulary i kapelusz. -Czego pan sobie życzy? - zapytałem po norwesku. Uśmiechnął się. -Jestem akwizytorem - odpalił, chyba po niemiecku. Zrozumiałem go w każdym razie. -Proszę dalej - zachęciłem go gestem. Gdy mijał mnie, podniosłem leżący na ziemi worek i zręcznie zarzuciłem mu na głowę. Z zaskoczenia upuścił walizkę i pudło, które niósł. Wepchnąłem go do kuchni i spętałem sznurem, co było dosyć trudne, bo szarpał się i wyrywał. Wreszcie leżał opleciony jak baleron. Zdarłem worek, przy okazji spadł mu kapelusz. -A teraz gadaj psie, kto cię tu przysłał? - warknąłem po polsku. -Tomasz, przyjacielu, nie zabijaj mnie! Cholernie znajomy głos! -Kto cię nasłał. KGB? -Nie powiem - podjął grę. Wyjąłem z szafki butelkę spirytusu technicznego i pudełko zapałek. -Josif! - krzyknąłem w stronę biblioteki. - Przynieś jakichś szmat, żeby nie zajuszyć dywanu! - to genialne zdanie poznałem swojego czasu przy okazji czytania książki Karczewskiego "Rok przestępny". Cytowałem je czasami różnym ludziom i zawsze robiło wrażenie. -Jest was więcej? - zaciekawił się. Przeszedł na polski. -Pewnie. Jest nas tu pięciu i teraz będziemy cię torturować, żeby wydusić z ciebie wszystko co wiesz, niczym serwatkę z twarogu. -Tomaszu to ja, Maciek! -Hm? -Maciek Wędrowycz. Twój kumpel ze szkoły. Twój serdeczny przyjaciel, przyjechałem, żeby ci pomóc się urządzić. Pamiętasz? Ostatniego dnia wywróżyłem ci podróż... Kurde. -Ja tam ci szpiegu nie wierzę, ale znaj moje dobre serce - powiedziałem i uwolniłem go z więzów. Zdarł sztuczną brodę, zdjął ciemne okulary i znowu był sobą. Patrzyłem na niego zaciekawiony. Jego szczera szeroka słowiańska twarz budziła zaufanie. -O kurczę kumplu, mogłem się tego po tobie spodziewać. To tak wita się przyjaciół? -Maciek, kopę lat! Ach jak miło, że przyjechałeś. Nie mogłeś się sukinsynu wcześniej ujawnić? -W szkole? Hrabia zabronił. Mówił, że sam powinieneś przypomnieć sobie siedemdziesiąty dziewiąty rok w Wojsławicach. -Znaliśmy się wcześniej? - zdumiałem się. -Straciłeś pamięć... Nie sądziłem, że aż tak. At, to nieistotne. Przypomnisz sobie, a ja ci pomogę. Pawcio też. -Pawcio? -Paweł Norwicki. Przbłysk. Znałem to nazwisko... Ach, tak. Z listu. -Gdzie się spotkaliśmy? -W Wojsławicach. Przebłysk. Zamknąłem oczy. Przez ułamek sekundy widziałem jakieś budynki. -Cholera - zakląłem. - No to kim jestem? -Tomasz Paczenko. Tomasz Nikitycz. -Syn Nikity? -Tak. Wnuk Józefa Paczenki, największego bimbrownika i kłusownika w Wojsławicach. No prawie największego. Mój dziadek Jakub był od niego nieco lepszy. Patrzył mi w twarz. Szukał oznak, że sobie cokolwiek przypominam. Popatrzyłem na niego bezradnie. -Dobra. Wrócimy do tego - powiedział. - Poopowiadaj teraz co to za miejsce. -Sam widzisz, że to miejsce, to nie są rajskie ogrody, a ten dom, to nie jest pałac. Ale jak do tej pory nie narzekam. Ach, jeszcze jedno. Łazi za mną jeden szpieg. -Jaki szpieg? -Hrabia Derek przyczepił mi ogona. -Żaden problem. Chce być na bieżąco informowany, to dostanie takich informacji, że mu bokiem wyjdą. Zaraz, a gdyby tak szpiegowi obrzydzić nieco życie? -Nie warto. Próbuję go oswoić. -Ach. Likwidacja byłaby łatwiejsza, ale oswojenie też może przynieść pewne rezultaty. Też bym pewnie tak zrobił. Słuchaj, czy w tym uroczym slumsie znajdzie się komórka z wiązką słomy na podłodze? - ziewnął. - Jechałem całą noc pociągiem... Wprawdzie cudownie luksusowym, lotnicze siedzenia... -Ależ oczywiście. Mam siedem wolnych pokoi na piętrze. -Siedem? Dobra. Pokazuj drogę to wybiorę sobie jakiś. Weszliśmy po drabince na strych. Zapaliłem światło. -No wybieraj - zachęciłem. -Ten jest pewnie twój - odgadł zezując na jedyny ukończony, który objawił się jako komórka w kącie pomieszczenia. -No tak. -Może więc ten - popatrzył w zadumie na pustą framugę tkwiącą wśród rusztowania kawałek dalej. -Żaden problem. Zajrzał do środka i cofnął się z wystudiowanym wyrazem rozczarowania na twarzy. -Wolałbym umeblowany. -No cóż... -Rozumiem. Meble będą jak się je zrobi. No nic, mnie spać na podłodze nie pierwszyzna. -Prześpij się na moim łóżku. - zaproponowałem. - A ja zrobię dla ciebie... -Wolne żarty. Wybacz Tomaszu, ale to ja jestem stolarzem amatorem, a nie ty. Wypakuj mój plecak. -Zrobię. -Poczekaj. Prześpię się małą godzinkę, albo i dwie i sam zrobię. -No to miłych snów. Zszedłem na parter. Gdy byłem w bibliotece usłyszałem, jak Maciek rzucił się na łóżko, a ono rozleciało się. Dobiegła mnie wiązanka piekielnie wymyślnych przekleństw w językach słowiańskich. Pomyślałem, że chyba go polubię. Nadawał na tej samej fali co ja. Zabrałem się za wypakowywanie plecaka. W kieszeni był kawałek końskiej kiełbasy, ponadto trochę książek i różne drobiazgi. Do tego torba mandarynek. Na torbie widniał nadruk "AIRPORT OSLO". Uśmiechnąłem się lekko. Niespodziewanie jakiś dźwięk zakłócił moje myśli. Szczeknięcie. Dobiegło ze stojącego na korytarzu pudła. Pies. Otworzyłem pudełko i wypuściłem go. Chciał na zewnątrz więc wyprowadziłem. Zrobił co trzeba i zaraz wrócił. Zachowywał się jakoś dziwnie, był najwyraźniej czymś oszołomiony. Pewnie na czas podróży dostał jakieś prochy. Na szczęscie chyba nie dostał za dużo, bo... Jak gdyby w odpowiedzi na moje myśli a oknem huknął strzał. Okno było uchylone. Mój kot skorzystał z okazji, żeby przez nie wskoczyć. Właśnie opadał na ziemię, gdy zobaczyłem, jak szyba rozpryskuje się na kawałki. Poczułem gwałtowne szarpnięcie w lewym ramieniu. Aż mnie zakręciło. Zrozumiałem, że dostałem postrzał. W tej samej niemal chwili Sven wpadł przez drzwi z dymiącą jeszcze dubeltówką w ręce. -Gdzie kot? - zawył. -Odwal się od mojego kota! -Jestem strażnikiem łowieckim a ten kot poluje w lesie. Mam obowiązek likwidować dzikie koty. -Oswojony - pokazałem gestem miskę przy drzwiach. -Dziki! Wypatrzył kota zaszytego w kąt koło pieca i wycelował w niego. Odbiłem mu kopem strzelbę i strzał huknął w sufit. Śrut. Nie przebił desek. -Panie Sven! - wrzasnąłem. - Postrzelił mnie pan w ramię a teraz demoluje mi pan chałupę po to tylko, żeby zabić kota, który jest moją własnością! To wolny kapitalistyczny kraj, własność prywatna jest tu chroniona. Ja tego tak nie zostawię, ta sprawa skończy się w sądzie! Krwawiłem z rany na ramieniu jak diabli. Nie zauważył nawet. Maciek bezszelestnie zmaterializował się za jego plecami i przyłożył mu obnażone ostrze szabli do gardła. -Rzuć broń - powiedział. Powiedział po polsku. Przed oczyma stanęła mi scena z dalekiej i zamierzchłej przeszłości. Chłopak z szablą. Ale to nie mógł być Maciek. Tamten był ciemnowłosy. Przebłysk zniknął. Szpieg zastanawiał się przez chwilę, po czym opuścił dubeltówkę. -Napaść na urzędnika państwowego? To was będzie drogo kosztowało! -Strzelanie do nieletnich, wtargnięcie do prywatnego mieszkania z bronią w ręku! - odparowałem. -Zabierz tego pachołka zza moich pleców! -Macieju, on nazwał cię moim pachołkiem - zwróciłem się po polsku do swojego przyjaciela. -Ty świnio - wrzasnął Maciek po niemiecku. - Jestem rosyjskim szlachcicem! Sven popatrzył na niego z niepokojem. Maciek wyglądał naprawdę strasznie. Niespodziewanie Sven rzucił się do okna i wyskoczył przez nie. -U do diabła. Co to był za wariat? -Nasz szpieg, a przy okazji strażnik łowiecki likwidujący okoliczne koty. -Cholera! Jesteś ranny! Zdjąłem koszulę i obejrzałem ranę. Nie wyglądała wcale źle. Ot, takie dość głębokie draśnięcie. Polałem ją spirytusem. -Mogły zostać w niej jakieś śruciny - zauważył mój kolesio. -Boli, cholera. -Spokojnie. Powinny wyjść razem z ropą. -Wolne żarty! Ja w ogóle nie chcę, żeby mi ropiało. -Trochę pewnie będzie. Zalepiłem sobie plastrem, a potem wyciągnąłem kota zza lodówki. -Ech ty draniu - powiedziałem do niego. - Ja przelałem za ciebie krew, a ty nadal się boczysz? Kot poddał się. Podniosłem z ziemi szablę i zdumiałem się. -Co to jest? - zdziwiłem się. -Pawcio prosił, żebym mu to przywiózł. Będzie miał dużo bagażu, a ostatecznie powtarza ciągle, że jest wątły. -Ach tak. -Co zamierzasz zrobić z tym pomylonym szpiegiem? Masz jakiś pomysł? -Och, liczyłem na twoją inwencję. -Czy w nocy też nas śledzi? -Chyba nie. Myślę, że noce spędza w domu. -Powiedział ci? -Nie, to tylko moje domysły. -Wobec tego jest szansa, że masz rację. Myślę, że na początek wykopiemy wilczy dół. -Wilczy dół? -Zamaskowaną dziurę w ziemi. Wpadnie i zrobi sobie kuku. -To nieetyczne. -Więc przed wilczym dołem ustawimy tabliczkę ostrzegawczą. Będziesz miał swoją etykę. -Przeczyta i nie wpadnie, więc po co kopać? -Napiszemy po polsku. Nie zrozumie ostrzeżenia i wpadnie, a my będziemy mieli czyste sumienia. Jak się potem przekonałem Maciek zawsze miał genialne pomysły. I sumienie z gumy. Na obiad zjedliśmy mięso z puszki, piure ziemniaczane z torebki i zupę z puszki. Po obiedzie Maciek zaryglował się w rupieciarni z narzędziami i ołówkiem. Przez następne trzy godziny piłował coś, wiercił wiertarką, lub ciął piłą tarczową. Pracował szybko. W chwilach, gdy niczym nie warczał słychać było, że pogwizduje pod nosem "serenadę" Schuberta. Gdy wreszcie wynurzył się był cały upaćkany trocinami, ale sprawiał wrażenie zadowolonego. Zmajstrował zgrabną ławę do kuchni, dwa taborety, oraz łóżko dla siebie. Zaniósł je zaraz na piętro. -Co jest jeszcze do roboty? - zapytał wróciwszy. -Trzeba by postawić kominki w pokojach na piętrze. Ale to ja sam... -A umiesz? -A to trudne? -Tak. Ja sam stawiałem kiedyś piec, ale nie wyszedł bardzo dobrze. Problem będzie zwłaszcza z kominami. Nie da się tego zebrać w jeden przewód. Chyba trzeba będzie zrobić jeszcze trzy, a to popsuje estetykę... -Pal diabli estetykę, byle tylko działało. -Powinieneś się zająć wzornictwem przemysłowym. Tam tak myślących ludzi jest na pęczki, zrozumielibyście się. A tak poważnie podchodząc do zagadnienia, to najpierw trzeba postawić ściany, a dopiero potem można bawić się dalej. -Co jeszcze widzisz tu do poprawienia? -No cóż. Widzę, że w tych pokojach jest ciut ciut ciemno. Ale z tym można sobie poradzić, wystarczy wstawić okna. A propos dachu. To był twój pomysł z tą papą nie przybitą do krokwi? -A... -Dobra, dobra, nie musisz się tłumaczyć, jeśli nie chcesz. Powiedzmy, że tak to zostawił głupi poprzedni właściciel. Odnośnie podłóg. Tą na strychu sam układałeś? -Aha. -To się od razu rzuca w oczy. Te szpary szerokie na pół centymetra. Podłogi na parterze też warto by wymienić. Że już nie wspomnę o ścianach. -Frontowa jest całkiem dobra - zaprotestowałem. -Frontowa mnie najbardziej zastanawia. Co za palant poprzybijał nowe deski na to stare próchno. -E... -Wybacz stary. Nie wiedziałem, że to ty. Ile masz desek? -To co w rupieciarni. -Mało. Bardzo mało. Możesz dokupić? Tak swoją drogą to wylądowałeś w niezłej ruderze. Czy jesteś zupełnie pewien że to właściwy adres? Wybacz głupie pytanie. Oczywiście, że jest właściwy, przecież trafiłem tu, posługując się nim. Obaj nie mogliśmy się aż tak pomylić. Więc jeśli odpada pomyłka to widzę tu dwie inne możliwości. Po pierwsze hrabia mógł to kupić w ciemno, w co osobiście nie wierzę, bo on jest zawsze przesadnie ostrożny, we wszystkich dziedzinach życia. -Czyli sądzisz że to test? -Chyba tak, bo forsy mu nie brakuje. Sądzę, że nie poddasz się. Jesteś ulepiony z tej samej gliny co ja. A ja bym się nie poddał... Spoko. Jestem tu i pomogę ci we wszystkim, co będzie potrzebne... Odszykujemy chałupę tak, że przyjemnie będzie patrzeć. -Trzymam cię za słowo. -Zrobię co w mojej mocy. Po pierwsze dlatego, że jesteś moim kumplem, a po drugie dlatego, że stolarka to moje hobby. Przejdziemy się nad morze, bo jakoś do tej pory widziałem je z pewnej odległości...? Poszliśmy. Na plaży leżało sporo różnego organicznego śmiecia. Patyków i wodorostów. -Niezła plaża - zauważył mój kolesio. - Podczas przypływu cała jest pod wodą? -Nie, zawsze wystaje kawałek. Czyżbyś chciał zakopać mnie tu w piasku po szyję a potem zaczekać na przypływ? -No wiesz! Pogrzebał w wodorostach i znalazł koński ząb. -Ciekawa rzecz - zauważył. - Ząb rekina ani chybi. Wiedział oczywiście czyj to ząb. Usiłował mnie nabrać, ale nie udało mu się. Nie zmartwiło go to specjalnie. Zdjął buty i skarpetki i wlazł po kostki do wody. -Mokra i zimna - stwierdził, - ale czysta jak kryształ. Tak swoją drogą to nie rozumiem, co ludzie widzą w tej zagranicy. Pomijając ten śliczny widoczek, - zrobił ręką gest w stronę skał, na których zapewne czatował Sven, - to tu jest zupełnie tak, jak w Polsce. Choinki jak przed pałacem kultury w Warszawie. Woda w morzu taka sama, tylko trochę lepszego gatunku. -A zachodziłeś do sklepów? -Zaglądałem. Żadnych rewelacji. Zupełnie jak u nas w Pewexie. Trochę tu inaczej i to wszystko. -To co cię... Nie widzisz, że to zagranica? Że wszystko tu jest inne? -Tu większość rzeczy jest taka sama lub podobna. Jedynym problemem jest to, że zamiast mówić po polsku, lub ukraińsku, jak Pan Bóg przykazał posługują się jakimś niezrozumiałym bełkotem. -To już taka specyfika. -Żadna specyfika. To po prostu wkurzające, gdy patrzę na wystawę sklepową a tam zamiast szyldu "zabawki" jakieś słowo, którego nawet nie podejmuję się powtórzyć. -Tak to już bywa. Pociesz się, że jak oni przyjadą do Polski, to będą mieć takie same problemy. Twarz mojego przyjaciela rozjaśniła się w szerokim szczerym słowiańskim uśmiechu. Widocznie spodobała mu się taka wizja. Wracaliśmy lasem. Patrzył w zadumie na wysokie drzewa. -Skała musi tu być dosyć głęboko - powiedział w zadumie. - Inaczej nie urosłyby aż takie duże. -Skała jest płytko. Widziałeś na brzegu. -To nie tak. Ona jest nachylona jak ...hmm... ta część wialni do zboża, w którą sypie się ziarno. Nad morzem wyłazi na powierzchnię, a w stronę lądu opada głębiej i stąd tu osadza się próchnica. -Po co ci te informacje? -Och po prostu z remontu będzie dużo złomowanych desek. Zbuduję sobie małą przytulną ziemiankę. Do kolacji pracował. Po kolacji wziął łopatę i poszedł do lasu mówiąc, że niedługo wróci. Wrócił po godzinie i znowu zajął się stolarką meblową. Nie przeszkadzałem mu. Poszedłem spać. Ledwo przyłożyłem głowę do poduszki znalazłem się na ławeczce w jakimś zaśnieżonym parku. Nie wiedzieć skąd wiedziałem, że to park w Carskim Siole. Ubrany byłem, jakżeby inaczej, w mundur. Właśnie zastanawiałem się, na co do licha czekam, gdy podeszła do mnie Łesia. Wyglądała uroczo w futerku. -Car prosi do siebie - powiedziała. W tym momencie obudziłem się. Była trzecia w nocy, a mój niezrównany kolesio ciął coś piłą tarczową. * Gdzieś nad niewielką rzeczką zagubioną wśród bezkresnych połaci kanadyjskiej puszczy stał nieduży szałas. Przed szałasem płonęło niewielkie ognisko. Przy ogniu drzemał Semen Miszczuk. Sen jego był bardzo płytki i nawet mysz nie mogła dobrać się do resztek kolacji bez obudzenia go. Semen ogólnie sypiał bardzo nerwowo, ale to było nic w porównaniu ze snem jego córki. Łucja rzucała się we śnie i co kilka minut budziła się z krzykiem. Starał się ją wówczas łagodnie usypiać. Śpiewał ukraińskie kołysanki. Jej stan był beznadziejny. Nie reagowała na nic. Umysł uciekł gdzieś do wewnątrz. Ta straszna noc pod Lwowem wypaliła myśli. Wypaliła do cna. To co zostało z tej sympatycznej i inteligentnej dziewczyny to było tylko ciało, zewnętrzna powłoka duszy. Ale szło jak gdyby powoli ku lepszemu. Zaczęły śnić jej się koszmary. Umysł powracał w nich do tamtego potwornego dnia i odnajdywał siebie. W ciemnościach tamtej strasznej nocy... To mogło coś dać. W przeciwieństwie do katatonii. O świcie Semena obudził plusk. Po drugiej stronie rzeki sarna piła wodę. Przez chwilę rozważał, czy nie zastrzelić jej z pistoletu maszynowego, który miał pod poduszką, ale odrzucił ten zamiar. Wolno wyciągnął z pochwy miecz samurajski i zebrawszy całą siłę cisnął. Stalowe ostrze przeszyło zwierzę prawie na wylot. Przebrodził pospiesznie na drugą stronę i tu przeżył szok. Koło sarny stali trzej Indianie. Pojawili się tak cicho, że zauważył ich dopiero, gdy był już bardzo blisko. Sprężył się w sobie do ucieczki, ale Indianin zatrzymał go gestem. -Jesteśmy przyjaciółmi - powiedział po ukraińsku. -Przyjaciele? Jestem zbyt złym człowiekiem, aby mieć przyjaciół. Weźcie sarnę i odejdźcie. -Nie przybyliśmy tu po to, aby brać coś od ciebie. Obserwujemy cię od dwóch dni. Ty jesteś dobrym człowiekiem. Coś ci możemy ofiarować. -Co możecie mi ofiarować? - zdziwił się. - Nie przybyłem tu, by brać cokolwiek od was. -Zostałeś ciężko skrzywdzony. A twoja córka jeszcze bardziej. Pozwól, że ci pomożemy. Co jej jest? -Katatonia - wyjaśnił, ale widząc, że to nic im nie mówi postarał się wytłumaczyć to na ich sposób. - Jej dusza uciekła. Indianin uśmiechnął się olśniewająco. -Wiem co to jest katatonia - powiedział. - Studiowałem psychologię i socjologię w Montrealu. Chodź z nami. Nie obawiaj się. Nie wydamy cię. -Dlaczego? Skąd wiecie kim jestem? -Widzieliśmy jaki jesteś. A nasz szaman odnalazł wasze myśli podczas transu jak miotały się w ciemności. To wystarczy. Wprawdzie ona nie jest człowiekiem, ale to nie zmienia faktu, że cierpi. -Masz rację, ona nie jest człowiekiem. A może wiesz czym jest? Indianin uśmiechnął się zagadkowo. -Nie wy pierwsi dotarliście do naszej wioski. * 15 lipca, piątek. Świt. Słońce przenikające przez szczeliny desek. Maciek mylił się mówiąc, że wszystko w Norwegii jest takie samo jak w Polsce, a w każdym razie podobne. Takiego świtu jak tutaj nie przeżyłem nigdzie a świecie. A jeśli nawet przeżyłem, to o tym nie pamiętałem. Ten świt przesączający się przez szpary pomiędzy deskami był zupełnie inny. Choć nie potrafię dobrze sprecyzować na czym ta jego inność polegała. Może na zapachu lasu, może na tańcu plam światła wraz z ruchami drzew? W powietrzu niósł się zapach kleju stolarskiego, lakieru i świeżych trocin. Zajrzałem do pokoju mojego kumpla. Spał jak zabity. Ubrałem się i cicho zszedłem na parter. Stół z biblioteki zaskoczył mnie swoim wyglądem. Stary lakier został zdarty, a drewno na połowie długości głęboko zeszlifowane papierem ściernym. Na stole leżała kartka z wypisanymi zakupami, które powinienem był widocznie wykonać. Wyprowadziłem z rupieciarni rower. Po drodze prawie rozdeptałem Maćkowego kundla. Nawet się nie obudził. Zdechlak, a nie pies. W Bodo byłem o siódmej. Zrobiłem wszystkie zakupy bez większych kłopotów. Kabel, oprawki, gniazdka i inne takie. Do tego oczywiście, żarło. Gdy wracałem do domu zauważyłem na ścieżce świeżo rozsypaną ziemię. Widocznie coś kopał w nocy. Ale tak to już bywa. Maciek siedział w kuchni i rozkręcał jakieś dziwne urządzenie. -No cześć - zagadnąłem. -Cześć. Widzisz co mam? -Co to? -Wymontowałem podsłuch spod stołu. -Wot te na! -A nawiasem mówiąc to korzystając z okazji, że ten cały szpieg pojechał za tobą, wykopałem wilczy dół. -To fajnie, tylko uważaj, żebyś go nie wykończył. -E tam. Dół ma siedemdziesiąt centymetrów głębokości. Żadna śmiercionośna pułapka. Zwykły potykacz. Ale zada mu bobu. A, nie odnosiłeś czasem wrażenia, że ten twój szpieg też jest z KGB? -Sven? -Ten wariat z dubeltówką. Nie wiem jak się nazywa. Ale wczoraj wyraźnie chciał cię kropnąć. Może on tylko udaje, że nie zna polskiego a w rzeczywistości podsłuchuje nas? Nie, cholera. Przecież on jest od Derka. Hrabia twierdzi, że KGB ma na razie małe szanse cię wyśledzić. -Chcesz, żebym dostał manii prześladowczej? Po co ma mnie śledzić KGB? Czy to część tego czego nie pamiętam, czy coś bredzisz? -Ten Sven to chyba nawet jest ruski. Zwróć uwagę na jego nazwisko, na fakt, że nie pasuje wyglądem do reszty tych blondynów, którzy łażą tu po ulicach... A jak pięknie wylazł z niego ruski, gdy polował na kota. Trach i ze spokojnego człowieka skatina. Strzelał w sufit po to, żeby cię nastraszyć? -Nie, strzelał do kota, a ja podbiłem mu strzelbę. -To typowo ruskie zachowanie, strzelać w środku mieszkania. Tak swoją stroną to nie powiem z kogo kiedyś w dość mogą wyjść przyzwyczajenia pradziadka z carskiej ochrany. Zaskoczyłem dopiero po chwili. -Mój pradziadek był agentem ochrany? -Tego też nie pamiętasz? U cholera. -Nie pamiętam nic. Cała moja przeszłość zaczyna się pięć lat temu. Zamyślił się. -Spróbuję ci pomóc. Tak swoją drogą to ciekawe, czy słowo "chronić" pochodzi od rzeczownika "ochrana". To fascynujące jak zmieniają się języki. Ano nic. Trzeba brać się do roboty. Zabrał się ostro. W nocy zrobił jeszcze dwa stołki, oraz ławę do spania. Twierdził, że ławy takie były dawniej bardzo popularne w Wojsławicach. (Normalnie mebel ten wygląda jak szeroka ława, z oparciem, ale deskę, na której się siedzi można wysunąć i ma się wspaniałe miejsce do spania). Zaciągnęliśmy ją do kuchni. Zmajstrowawszy szafkę nocną dla siebie, przeniósł się na piętro, gdzie zajął się budową pokoi. Najpierw zrobił oświetlenie górne, a potem przybijał deski. Szło mu to dosyć szybko. Taki kumpel to skarb. Zrobiłem obiad. Po obiedzie pomogłem mu. Przycinałem tarczówką deski i bardzo szybko zaczęło ich ubywać. Zmartwiło to nas obu. Po obiedzie postanowiliśmy odpocząć i poszliśmy sobie na plażę. Maciek wziął ze sobą szklankę z herbatą, by, jak się wyraził, wypić ją w plenerze. Dzień był piękny. Słonecznie i ciepło, ale od morza wiał wietrzyk. -Dobrze mi - oświadczył uwaliwszy się na nagrzanym słońcem kamieniu. -Aha - zgodziłem się. -Nie ma tu gdzieś czasem owsa morskiego? -Nie, nie widziałem. Czemu pytasz? -Och po prostu przypomniały mi się książki o Muminkach. -"Tego samego dnia, gdy tatuś Muminka zakończył budowę mostu na rzece mały zwierzaczek Ryjek zrobił odkrycie..." -Tak. To dobra rzecz dokonywać odkryć. Odkrywać nowe ścieżki. Trzeba będzie się tym zająć w jakiejś dobrej chwili. Tak swoją drogą to ta herbata ma strasznie dziwny smak. -Bo to nie herbata tylko Yerba Mate. -Co to jest? -W naszym kraju nie występuje w handlu. To takie coś jak herbata, tylko trochę inne. Rośnie w Ameryce Południowej. Sven zostawił. -Extra. Ale, ale. Ty to pijasz? -Czasami. -Przecież twierdziłeś, że herbatę podsunęli podbici Chińczycy Anglikom, żeby ich otruć. -Ja? -Wtedy, w Wojsławicach. -Czekaj. To ważne. Po utracie pamięci nadal nie lubię herbaty. Usiadł i popatrzył na mnie uważnie. -Może to odruch, a może nie wszystko się zatarło - powiedział. Wypiwszy wlazł do wody i nawet kawałek przepłynął, ale potem wylazł na brzeg. -Zapomniałem o odpływie. -Teraz nie ma odpływu - zauważyłem. -Nic nie szkodzi. Może przyjść nagle. Zaparł się i więcej do wody nie wszedł. Domyśliłem się, o co mu chodzi. Nie umiejąc dobrze pływać, bał się włazić zbyt daleko. -Może to i lepiej. Wprawdzie teraz nie sezon na rekiny... -Rekiny? - zaniepokoił się, a może tylko udawał. -Nieduże, grenlandzkie. Atakują stadami. Obdzierają człowieka z mięsa w ciągu dziesięciu minut. Obrzydziłem mu kąpiel do reszty. Przed wieczorem popracowaliśmy znowu nad strychem. Nie dużo, tak z godzinkę. Potem zjedliśmy wystawną kolację. Była butelka wina Chatenau, (Maciek wyciągnął ją spod wanny, przeczytawszy najpierw instrukcję od hrabiego którą znalazł na skrzynce z bezpiecznikami) i końska kiełbasa. Wino było całkiem kwaśne, to się chyba nazywa fachowo wytrawne. To określenie dobrane jest wyjątkowo dobrze, bo faktycznie może wytrawić wszystkie wnętrzności. Ale gdy się człowiek przyzwyczaił to było nawet znośne. Maciek pociągał je ze szklanki z miną konesera. Jak się zdążyłem zorientować miał talen