ANDRZEJ PILIPIUK DOM NAD MORZEM cz. II 11 lipca poniedziałek. Zszedłem na parter i zjadłem niewielkie śniadanko. Kotu nalałem mleka do miski, bo porcja, z dnia poprzedniego zniknęła bez śladu. Znaczyło to, że kot żyje i działa, a dopóki żył nie miałem się czym martwić. Nie zostawiał po sobie śladów, widocznie załatwiał te sprawy gdzieś na dworze. Z pieca wziąłem ogryziony ołówek i naskrobałem na ścianie wierszyk: -Zmrok już za oknem wyczernił świat. Żegnam cię miła czas już na mnie, Wychodzę w ciemność by jak twój brat Umrzeć tej nocy za Irlandię. Wezmę ze sobą trotylu skrzynkę. Żegnam cię miła czas ucieka, Białą do klapy przypnę koniczynkę, Na moje bomby Belfast czeka. Wyciągnąłem z rupieciarni rower i pojechałem do miasta. Starałem się poznać trochę jego topografię. Zajechałem do portu i patrzyłem na rybaków wracających z nocnego rejsu. Potem pojechałem pod szkołę i wreszcie do parku. Przy alejce była ławeczka. Poczułem gwałtowne zmęczenie. Usiadłem, aby odpocząć. Siedziałem kilka minut, z przymkniętymi oczami, gdy niespodziewanie jakiś cień zasłonił mi światło. Zanim otworzyłem oczy węch upewnił mnie, że w pobliżu jest koń. Faktycznie. Przede mną stała kobieta w dziwnym uniformie. Trzymała za cugle śliczną klaczkę, ciemnobrązową z białą gwiazdą na czole. -Czy nie potrzebujesz jakiejś pomocy? - zapytała. - Wyglądasz na zagubionego. -Nie dziękuję, jestem tylko trochę zmęczony. Jest pani policjantką? -Reprezentuję Armię Zbawienia. Może powinieneś korzystając z chwili czasu zwrócić swoje myśli ku Bogu? -Zwracam je. Ale nie ma w tym mieście katolickiego kościoła, więc rozważania moje... -Kościół jest. Ale nie ma księdza. Wróci dopiero za kilka miesięcy. Zachorował na gruźlicę. Mogę ci podać adres. Wziąłem ulotkę i podziękowałem. Klaczka nachyliła się i trąciła mnie nosem. -Jak się ona nazywa? - zapytałem. -Svea. -Gdyby się nazywała Karolina, to byłoby ładnie. -Zabawne imię. -Gdybym mógł odkupiłbym ją. Pogłaskałem klaczkę po nosie. Spłynął na mnie cudowny spokój. Kobieta wskoczyła zręcznie na konia i odjechała, a ja zostałem. Alejką nadszedł Sven. Prowadził rower. -No hej - zagadnął. -Dzień dobry. -Co u ciebie słychać? -Chciałbym mieć własnego konia. Taką ładną brązową klacz. -Poproś hrabiego Derka. Może ci kupi na imieniny. -Niestety nie był łaskaw zostawić mi adresu. Chyba, że ty mi udostępnisz ten, pod który wysyłasz raporty. -Przecież oficjalnie nie masz o niczym pojęcia! -A mam? -Tak właściwie to nie rozumiem twojego stosunku do koni - powiedział Sven. - Wydaje mi się, że masz do nich bardzo osobiste... -To cecha narodowa. Polacy lubią konie. Czasy konnicy już się skończyły. Wojna została odhumanizowana, w miejsce pojedynków dzielnych ludzi weszły masy wojska i karabiny maszynowe... Ty Sven miałeś kiedy kontakt z końmi? -Nigdy. -Więc tego nie zrozumiesz. -Dlaczego nie? Wydaje mi się, że chwytam motywy, które tobą kierują... -Nie, żebyśmy mogli się zrozumieć musisz popatrzeć koniom w oczy i dostrzec drzemiącą w nich inteligencję. Koń wedle mnie jest potencjalnie prawie tak mądry jak człowiek. A jeśli pomyślę o pewnych ludziach, których miałem nieszczęście spotkać na swojej drodze to myślę, że konie przewyższały ich inteligencją. -Widzisz Thomas, mam możliwość postarać się o przydziałowego konika do patrolowania lasu... -Nie wahaj się ani chwili. -Wolę jeździć na rowerze. -Jako strażnik łowiecki powinieneś się wstydzić. Wyobraź sobie, że gonisz kłusownika. Na rowerze. On się odwraca i wbija ci nóż w pierś. Trup na miejscu. A jeśli gonisz go konno to jesteś wyżej. On cię nie sięgnie a ty go szabelką przez łeb. I głowa toczy się po trawie.... -Masz zwyrodniałą wyobraźnię. Tu nie ma kłusowników. -Może i tak. Załatw sobie tego konia. -Ale ja nie mam o tym pojęcia. Jeździć umiem wyłącznie na motorze. -Nauczysz się szybko. -Nie wiem jak o niego dbać. -Pomogę ci we wszystkim. Pomagałem kiedyś po lekcjach w stadninie na Kole, w Warszawie i nauczyli mnie w nagrodę jeździć. -No nie wiem. Niby mam nawet gdzie go trzymać, ale... -Pomyśl o swojej siostrze. Kiedyś zechcecie wydać ją za mąż. Panienka z dobrego domu powinna umieć jeździć konno i grać na fortepianie. -Może u was. U nas liczy się bardziej wykształcenie, choć też nie zawsze. Większość ludzi z towarzystwa woli takie kurki domowe. -Miłe, ale nie bardzo inteligentne? -Tak. -To jesteś skończonym draniem! To twoja siostra. Powinieneś postarać się aby osiągnęła w życiu to co najlepsze. -Mam inne poglądy na to co jest w życiu potrzebne. Prychnąłem. -Pomyśl ile radości może osiągnąć ucząc się jeździć. Pomyśl jak z uśmiechem będzie się podnosić z ziemi po upadku. -Jakim upadku? -No z konia. -Tego tylko brakowało! Przecież to niebezpieczne. -Życie ogólnie jest niebezpieczne. Zajechaliśmy do mnie. Mój szpieg poszedł na swoje stanowisko obserwacyjne gdzieś na fieldzie na lewo od domu (obiecałem sobie, że przy najbliższej okazji wybiorę się zobaczyć jak to wygląda z bliska) a ja poszedłem na strych i zabrałem się za zagospodarowywanie wnętrza. Konkretnie zacząłem przycinać słupki konstrukcyjne do odpowiednich wymiarów wedle moich rysunków. Może najpierw należało podjąć prace bardziej doraźne, jak na przykład załatanie niektórych dziur w ścianach, czy wymiana podłóg w całym domu, ale jakoś pogrążywszy się raz w pracy twórczej nie mogłem się od niej oderwać. Taki niestety byłem. Gdy dorwałem się do ciekawej książki, to nauka leżała z reguły odłogiem, ale uważałem się częściowo za usprawiedliwionego. Ostatecznie zamiast zaśmiecać sobie umysł fizyką, czy matematyką, do których żywiłem serdeczną nienawiść, dostarczałem mu treściwego i wysokooktanowego paliwa. A starałem się dbać o swój rozwój intelektualny za wszelką cenę. Dwaj faceci przywieźli nową lodówkę. Przysłał ich Dae i wszystko bylo już opłacone. Zabrali stare i załadowawszy na ciężarówkę ulotnili się. Postawiłem nabytek koło drzwi. Nie wiedzieć czemu poprzednie stały na tej ścianie, która miała z drugiej strony kominek, a przy tym blisko pieca. Zjadłem lekki obiad i do wieczora pracowałem na strychu przycinając słupki. Było to zajęcie diabelnie męczące i nie dające specjalnej satysfakcji. Zmęczyłem się dość szybko, jednak dopiero o ósmej zrobiłem sobie przerwę. Wykąpałem się w morzu. Woda była nawet ciepła, ale ostra fala dała mi się we znaki rzucając mną co chwila o brzeg. Wreszcie zmarzłem na tyle, że znudziła mi się ta zabawa. Wróciłem do domu i poszedłem spać. Nie byłem głodny. Zapewne na skutek opicia się wodą morską. * Rodzina Roslinów zebrała się w skali ich domu, przy stole. Byli w komplecie. Doktor weterynarii Lars, jego żona Brigitta, córka Ingrid, no i oczywiście niepoprawny syn, szpieg i strażnik łowiecki. Opowiadał oczywiście o swojej trudnej pracy. -Nie mogę już wytrzymać - pożalił się. - Ten cały Thomas to zaraza. Nie sposób przewidzieć, co zrobi za pięć sekund. Siedzę przy podsłuchu, słyszę wstał, stuka coś młotkiem, myślę sobie zabrał się do jakiejś roboty. A tu nagle przestaje stukać i po dziesięciu sekundach znika na rowerze w lesie. Oczywiście go nie dogoniłem, ale przypadkiem przyuważyłem w parku. Przekonywał jedno babsko z Armii Zbawienia, że powina zmienić imię swojego konia. -Coś takiego? - zdumiał się Lars. -A potem mówił, że Ingrid powinna jako panienka z dobrego domu umieć jeździć konno i grać na pianinie. -A o tenisie nic nie wspominał? -Jakoś nie. Widocznie tenis jest mu obojętny, albo w Polsce nie ma zwyczaju grać w tenisa, jeśli jest się "z dobrego domu". -Ciekawe. On kim jest z pochodzenia? -Niewiele wiem. Ma amnezję pourazową. Nie pamięta swojego pochodzenia. Hrabia Derek, który zatrudnił mnie do tej fuchy, twierdzi, że sobie stopniowo przypomni. Ale chłopaczek jest zupełnie obłąkany. Ma paskudne zaklęśnięcie nad uchem. Chyba mu wgniotło połowę mózgu do środka. Zabrało pamięć i wybełtało rozum. -To może nie tyle obłęd, co różnice kulturowe. Jego myśli biegną innymi ścieżkami. -A co ty Ingrid o nim powiesz? Spotkałaś go raz i dość długo sobie gawędziliście. -Tak. Wypytywał o sprawy praktyczne. Jak tu jest zimą i tak dalej. Starał się być miły. -Starał się? -Trochę to sztucznie wyglądało. Tak, jak gdyby myślał o czymś innym. Jak gdyby coś go gryzło. To się pojawiło dopiero po rozmowie z Teuflem. -Może poczuł się jak gdyby wrócił do swojej komunistycznej szkoły. Tam zdaje się stosują wobec uczniów metody, przy jakich Teufel... -Ciekawe jakie. Każą się uczyć cytatów z Lenina na pamięć? -Zapytaj go przy okazji Ingrid. Pewnie ucieszy się z twoich odwiedzin. -No nie wiem... * 12 lipca wtorek. Najpierw sny straciły swoje kolory. Potem tłumy gości jakoś się rozpłynęły. Łesia z którą przetańczyłem pół nocy uśmiechnęła się po raz ostatni i też rozwiała się w powietrzu bez śladu. Złapałem rękoma pustkę. Miotałem się przez chwilę po łóżku, zanim zrozumiałem, ze sen odpłynął. Zacisnąłem oczy i z premedytacją zapadłem znowu w sen. Udało mi się. Stałem w ubikacji szkoły numer 126. -Cholera, nie trafiłem - powiedziałem sam do siebie. -Trafiłeś w sam raz - oświadczył żelazny głos za moimi plecami. Jednocześnie coś twardego ukłuło mnie w plecy. Obejrzałem się. Za mną stała pani Pszczółka. To coś co wbijało mi się w plecy to była lufa karabinu maszynowego. Skoczyłem na drzwi. Ponieważ była to ubikacja w tej właśnie szkole nie miały klamki, ani zamka i otworzyły się bez przeszkód. Wybiegłem na korytarz. Za moimi plecami rozległ się metaliczny terkot. To wychowawczyni otworzyła ogień. -Cholera, muszę się obudzić, bo ta baba mnie zabije! - zawyłem. -Nie uciekniesz - oświadczyła. Dopadłem ściany i zacząłem tłuc w nią głową, aby się obudzić. Najpierw pociekła krew, a potem mózg wypadł mi z czaszki i upadł na ziemię. -Nie uciekniesz. Nie mogłem uciekać, bo mój mózg leżał na ziemi. Podbiegł do niego jakiś kot i obwąchiwał. -Paskudztwo - oświadczył wreszcie i odszedł machając ogonem. I zaraz potem się obudziłem. Leżałem dłuższą chwilę przychodząc do siebie. Popatrzyłem w zadumie na lasek słupków konstrukcyjnych poumieszczanych tu i ówdzie na strychu. Niektóre mogłem już połączyć w myśli deskami w ściany. Poczułem przypływ energii. Ponieważ nie czułem głodu, nie zjadłem śniadania, lecz jedynie przekąsiłem kilka trawek i od razu zabrałem się za dalsze zagospodarowywanie strychu. Koło dwunastej zaszedł mój szpieg. -No cześć - zagadnął. - Przyszedłem trochę z tobą pogadać. -To miło z twojej strony. -No niezupełnie. Przyszedłem tu z wyrafinowania. Widzisz nie mogę napisać w raporcie, że cały dzień tłukłeś młotkiem. Muszę niejako pogłębić obserwacje. -W takim razie proszę na piętro. Wdrapał się zwinnie po zaimprowizowanej drabince. -Całkiem nieźle - powiedział na widok rusztowań. -Szykuj na przyszły tydzień wesele swojej siostry. -Biedna Ingrid. Ale i tak nie będzie twoja. Zamarłem z młotkiem w ręce. -Dlaczego? -Pastor jest moim kumplem. Nie udzieli wam ślubu. -Ślub i tak będzie katolicki. -Na to nie licz. -No to weźmiemy sobie w jakimś innym zborze. Macie tu wedle przewodnika cztery różne... -Jesteśmy kalwinitami. A taki zbór jest jeden. -Dla mnie wszystko jedno gdzie, i tak będzie po heretycku. Wezmę ślub w porządnym katolickim... -Jesteś fundamentalistą religijnym? -A dlaczego by nie? Lepiej być za życia fundamentalistą niż po śmierci smażyć się w ogniu piekielnym. Wszyscy dobrzy chrześcijanie wiedzą, że Marcin Luter był opętany przez diabła. -Ajajaj. A wiesz, że ksiądz przebywa na Riwierze? -Żaden problem. Sprowadzę sobie innego księdza. -Wolne żarty. Wiesz ilu katolików jest w Norwegii? -Nie wiem. -Kilka tysięcy. -Znajdę księdza, choćbym miał pojechać po niego do Polski. -No to ja sprofanuję budynek. -I co z tego? Odprawi się egzorcyzm i po kłopocie. -No to wysadzę w powietrze. -Ach, dlaczego wcześniej nie powiedziałeś, że też jesteś fundamentalistą religijnym? Jeden fundamentalista zawsze się dogada z drugim. Ale powiem ci coś jeszcze. Gdy ty będziesz odsiadywał w mamrze wysadzenie w powietrze miejsca kultu to ja będę brał ślub z twoją siostrą w Irlandii. Macie połączenie lotnicze, Bodo z Dublinem. I tylko jedna przesiadka. -Nie wydam siostry za byle kogo. Może i nie umie jeździć konno i grać na pianinie, ale za to umie jeździć na motorze i grać w pokera. -A fe! -No i jesteśmy klasą średnią, z ziemiańskimi tradycjami. -Furda. O to nie musicie się martwić. Niewykluczone że jestem następcą tronu. Gdy tylko przypomnę sobie szczegóły... -Nie mogę oddać siostry imigrantowi. Gastarbeiterowi. -A ja będę miał obywatelstwo. Byłem prześladowany w komunizmie. -OK. Zostawmy naszych szlachetnych przodków i ich koneksje na boku. Przyjmijmy nawet, że jesteśmy równi urodzeniem... Miałem na końcu języka stwierdzenie, że ja jestem lepszy, ale powstrzymałem się. -No cóż nie będę ci przeszkadzał w pracy. Poszedł sobie, a ja nadal przybijałem słupki. W południe zjadłem obiad. Pęcherze na dłoniach bolały mnie bardzo, więc darowałem sobie dalszą pracę. Dla odmiany poszedłem w odwiedziny do Svena. Skoro on mógł mnie szpiegować to dlaczego nie miałbym postępować tak samo. Mój szpieg urządził się całkiem nieźle. W dość płaskiej powierzchni fieldu znajdowało się zaklęśnięcie. Stał tam namiot, składane krzesełko, potężny teleskop na statywie, oraz kuchenka turystyczna na gaz. Dzielny wywiadowca właśnie kończył jeść coś z menażki. -No hej - zagadnąłem - wpadłem zobaczyć, jak wygląda tajna baza szpiegowska, aby móc to opowiadać swoim dzieciom. -Jakim dzieciom? - zdziwił się. -Tym, dla których będziesz wujkiem. -Ty nawet nie masz gdzie jej wprowadzić po ślubie! -Do licha, mój dom widać nawet stąd! -Ten kurnik? Pomijając to, że my mamy ponad dwudziestokrotnie większy metraż, to jeszcze nasz jest nieco lepiej zbudowany. Tu wystarczy podmuch wiatru i ściany odpadają. Dwa, trzy sztormy i zostanie z niego wielka kupa desek. Zresztą dom nie jest twój tylko hrabiego Derka. -Ja zrobię remont. Gruntowny remont, gdy tylko przyjedzie mój kumpel. -Nawet jeśli zrobisz remont, to i tak stoi zbyt blisko morza. A ściany ma takie, że w środku w zimie krew będzie zamarzała wam w żyłach. -Napalę w piecu a na nią włożę futerka. -Jakie futerka? -Ze zwierząt. Upoluję. -Ach. Kłusownik! Poślę cię za to do pudla! -Do pudła? Co z ciebie za strażnik łowiecki, co zamiast pilnować lasu całe dni traci na śledzeniu mnie? -Wspomagam budżet własnego kraju. Robię to za obce pieniądze! -Wiesz co robisz? Za cudze pieniądze szpiegujesz norweskiego obywatela... -Prawie obywatela. Nie wiadomo jeszcze czy dostaniesz tu azyl. Ostatecznie nikt cię nie prześladował. -Wysługujesz się obcym siłom. Dostaniesz za to taki wyrok, że się nogami nakryjesz. -Moja rodzina cię wykończy. -Proszę bardzo, niech spróbują. Mam się czym bronić. -Tu cię mam. Zamelduję, że posiadasz broń. -Melduj. Na siekierę nawet u ruskich nie trzeba zezwolenia. -A żeń się. Co ja ci będę bronił. Zobaczysz po ślubie jak to miło. Zadowolony wróciłem do siebie i zabrałem się do następnej pracy. Poodrywałem zmurszałe deski ze ściany frontowej i zastąpiłem je nowymi. Zajęło mi to kilka godzin, ale w sumie był to stracony czas. Ilość szpar nie zmniejszyła się w widoczny sposób, a ponadto właściwie do wymiany nadawała się cała ściana. Zniechęcony i zmęczony poszedłem sobie na plażę. Woda była zbyt zimna, abym mógł się kąpać, połaziłem więc tylko po brzegu morza i pogrzebałem w wodorostach, w nadziei znalezienia czegoś ciekawego, najchętniej ze złota. Znalazłem dwa kolejne końskie zęby, kawałek szkła z butelki i ładny kawałek bursztynu. Przystanąłem zaskoczony. Okoliczne piaski i skały nie zawierały skamieniałych bitumitów. Problem ten wyjaśnił się, gdy go podniosłem. To nie był bursztyn. To był jasnobrązowy cukierek. Zawyłem długo i ponuro. Całe szczęście, że Sven mnie nie usłyszał. A nawet jeśli usłyszał, to nie ujawnił się. Wróciłem do domu i przez następne godziny naprawiałem telewizor. Oczywiście miałem o tym pojęcie jak ślepy o kolorach, ale udało mi się osiągnąć coś na kształt sukcesu. Obraz zanikł zupełnie a za to pojawił się dźwięk. Poszedłem spać bez kolacji. Jakoś nie miałem ochoty jeść. 13 lipca, środa. Przyśniło mi się, że stoję na skale. Wokoło była nieskończona pusta przestrzeń. Gdzieś tam w ciemnościach latały białe gołębie. Ale nie byłem w tym śnie sobą. Byłem kimś innym, kimś kogo czasami w sobie przeczuwałem, kimś kto czasami wydostawał się na zewnątrz. Byłem draniem, kanalią, niepohamowanym okrutnikiem, mordercą, podpalaczem i zdrajcą ojczyzny. Jak gdyby doktor Jekryl i mr. Hyde. Drugie wcielenie, druga strona tego całego Tomasza Paczenki, który był przecież całkiem cywilizowanym człowiekiem i który nigdy nikomu nie zrobił krzywdy, a przynajmniej nie bardzo dużą. To było przerażające. A potem obudziłem się. Byłem zmęczony, zmarnowany i nie chciało mi się nic robić. Z trudem zmusiłem się aby wstać i ubrać się. Byłem głodny jak wilk, a nawet kilka wilków, ale nie mogłem zmusić się, aby coś zjeść. Wreszcie po długich medytacjach otworzyłem sobie puszkę fasolki. Najpierw wypiłem wodę. Wiedziałem, że zawiera dużo konserwantów, ale miałem to gdzieś. Ktoś zapukał do drzwi wejściowych. Sven. -No hej - zagadnął. -No hej. Cóż sprowadza dzielnego wywiadowcę wiadomych sił? -Znalazłem jeszcze jeden powód, dla którego moja siostra nie może cię poślubić. Weszliśmy do kuchni. -Poczęstujesz się? - zapytałem gestem wskazując puszkę z mielonką. - Została ze śniadania. -Fur Katze - odczytał z etykietki. - Nie, dziękuję. Znasz niemiecki? -Trochę -I mimo to? -To jest niezłe - zażartowałem - i tańsze niż normalne żarcie. -No nie! Jadłeś to już kiedyś? O tej mielonce powinienem napisać w raporcie. -Nie zamierzałem jej jeść tak naprawdę. Ona jest dla mojego kota. -Uff, odżywam. Wiesz z czego to świństwo robią? -Zapewne ze zdechłych koni. -Kupują u nas w rzeźni sanitarnej mączkę mięsną. Nie wiemy co robią z całością ale część idzie na jakieś pasze... A co do mojej niewinnej siostry oddanej przez mój głupi zakład na twój łup... -Wypraszam sobie. Nie głupi tylko... Nie znalazłem na poczekaniu łagodniejszego określenia. -Nie dostaniesz jej za żonę, bo jesteś komunistą - wypalił. Aż mnie zatkało. Ale zaraz poznałem, że tylko żartuje. -Wy kapitaliści jesteście sprytni - powiedziałem. - Ale rozszyfrowałem jeden z waszych planów. -Jaki plan? - zaciekawił się. - Szpiega złapałeś będąc jeszcze w Polsce? -Nie. Wasze plany rozszyfrowałem już na zachodzie. Popatrz na to - wyjąłem z lodówki paczkę sera. - Wy kapitaliści wyprodukowaliście ser. -No i co z tego? Ser jak ser. Żółty. Może wy takiego nie macie? -Mamy. Tu chodzi głównie o opakowanie. Widzisz, każdy plasterek jest osobno paczkowany w plastik. -No to co? Dzięki temu nie zsycha się tak bardzo. -Ech Sven, taki inteligentny człowiek, a taki ogłupiony. -Co chcesz przez to powiedzieć? -Robotnik, który na odpakowanie plasterka sera zużywa minutę nigdy nie będzie miał wystarczająco dużo czasu, by zorganizować rewolucję. -O Boże! Wyjąłem z lodówki butelkę coli. -Chlapiemy jednego? - zapytałem. -Oryginalne stwierdzenie - zauważył. - Ale wypić możemy. Rozlałem colę do szklanek. -Czy ty jako komunista aby na pewno możesz to pić? - zapytał. Jeszcze mu było mało. Postanowiłem uderzyć z grubej rury. -No cóż. Wprawdzie coca-cola jest kolejnym kapitalistycznym wynalazkiem, którego celem jest ogłupianie robotników, ale w jedną rzecz nigdy nie wierzyłem. -W co mianowicie? -U nas mówiło się, że otrzymuje się ją z rozgniecionej amerykańskiej stonki. Zakrztusił się. Nie wiem, czy ze śmiechu, czy z innych powodów. -Z rozgniecionej stonki? - upewnił się. -Tak mówiono. Ale ja w to nie wierzę. Widzisz o was kapitalistach mówi się, że jesteście krwiopijcami, że wysysacie krew robotników. -Sugerujesz, że cola jest robiona z krwi robotników? -Nie. Doszedłem do wniosku, że robotnicy są wam zbyt potrzebni. Zresztą byłaby wówczas czerwona. -Zaciekawiasz mnie. Z czego w takim razie według ciebie jest ona produkowana? -Z Murzynów. Wskazuje na to jej kolor. Tym razem parsknął śmiechem tak straszliwym, że aż zwalił się pod stół. -Muszę to opowiedzieć Ingrid. -Lepiej napisz w raporcie. -W jakim celu? -Och, tak sobie. -Thomas, ty jesteś bardzo sprytny, ale nie uda ci się. Gdybym przekazał takie informacje pomyśleliby, że zwariowałem, albo zmyśliłem to po pijanemu. Zdyskredytowałbym się. -Słusznie. Zamyślił się a potem coś mu się przypomniało. -Mają przyjechać do ciebie kumple... -Czyżby się odzywali? -Tak jakby. Hrabia dzwonił. Powiedział, że już niedługo. Były problemy z wizą. Pogadaliśmy jeszcze chwilę i poszedł sobie. Wyszedłem przed dom. Morze pachniało oszałamiająco, ale mnie ciągnęło coś innego. Coś, co ukryte było w lesie. Wszedłem między choinki, opadłem na kolana. Długa jedwabista trawa miała smak podobny jak żubrówka. Nie mogłem się pohamować. Jadłem. Dziąsła i język zaczęły mnie delikatnie piec od zawartych w trawie soków. Jakieś źdźbło rozcięło mi wargę. Dopiero smak krwi uwolnił mnie z transu. Leżałem na trawie. W ustach miałem jej źdźbła. W żołądku... Zastanawiałem się dlaczego tak jest. Czy cios w głowę naruszył do tego stopnia mój mózg? Czy tak zaczynał się obłęd? Po tylu latach... Podjadłszy wdrapałem się na strych popracować. Dokończyłem budowę konstrukcji i przybiłem trochę desek. Najpierw nawierciłem je wiertarką, dzięki czemu gwoździe wchodziły łatwiej i odpadało ryzyko pękania. Do wieczora skończyłem robić swój pokój. Pęcherze na dłoniach podeszły mi krwią. Bolało jak diabli. "Być twardym w bólu. Nie życzyć sobie tego, co niemożliwe lub bezwartościowe, być zadowolonym z dnia takiego jaki jest, we wszystkim szukać dobra i cieszyć się naturą i ludźmi takimi jacy są. Pocieszyć się po tysiącach gorzkich chwil tą jedną, która jest piękna, a sercem i umiejętnościami dawać to co najlepsze nawet wtedy, gdy nie ma za to podziękowania". - jak to słusznie zauważył kajzer Wilhelm II-gi. Sam nie wiem kiedy zasnąłem. 14 lipca, czwartek. Obudziłem się dość wcześnie rano. Było mi zimno. Dwa tygodnie od przybycia do Norwegii. Nie wstawałem jeszcze, bojąc się zanurzenia w chłodzie poranka. Sięgnąłem po jeden z przeglądanych dnia poprzedniego zeszytów i na wolnej kartce zapisałem coś takiego. Resume -Naprawiona ściana frontowa budynku (przepuszcza wiatr bez przeszkód, o wodzie nie wspominając) -Nowa podłoga na strychu. -Pokoje na poddaszu,(zaczęte). -Spalenie renifera i śmieci. -Nowa podłoga w kuchni,(ale nie na całej powierzchni) I to właściwie było wszystko. Nic więcej nie zdziałałem. Poczułem gwałtowny przypływ wstydu. Trzeba było brać się do roboty. Umyłem się zimną wodą co działało odświeżająco. Zresztą tak prawdę mówiąc to po prostu nie chciało mi się jakoś zagrzać ciepłej na piecu. Właśnie szykowałem śniadanie, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Myślałem, że to Sven więc przestraszyłem się w pierwszej chwili widząc za drzwiami nieznanego mi brodatego faceta. Wystarczyła mi jednak niecała sekunda, aby stwierdzić, ze broda jest przyklejona. Gość musiał być mniej więcej w moim wieku. Zamaskował się dość staranie. Miał ciemne okulary i kapelusz. -Czego pan sobie życzy? - zapytałem po norwesku. Uśmiechnął się. -Jestem akwizytorem - odpalił, chyba po niemiecku. Zrozumiałem go w każdym razie. -Proszę dalej - zachęciłem go gestem. Gdy mijał mnie, podniosłem leżący na ziemi worek i zręcznie zarzuciłem mu na głowę. Z zaskoczenia upuścił walizkę i pudło, które niósł. Wepchnąłem go do kuchni i spętałem sznurem, co było dosyć trudne, bo szarpał się i wyrywał. Wreszcie leżał opleciony jak baleron. Zdarłem worek, przy okazji spadł mu kapelusz. -A teraz gadaj psie, kto cię tu przysłał? - warknąłem po polsku. -Tomasz, przyjacielu, nie zabijaj mnie! Cholernie znajomy głos! -Kto cię nasłał. KGB? -Nie powiem - podjął grę. Wyjąłem z szafki butelkę spirytusu technicznego i pudełko zapałek. -Josif! - krzyknąłem w stronę biblioteki. - Przynieś jakichś szmat, żeby nie zajuszyć dywanu! - to genialne zdanie poznałem swojego czasu przy okazji czytania książki Karczewskiego "Rok przestępny". Cytowałem je czasami różnym ludziom i zawsze robiło wrażenie. -Jest was więcej? - zaciekawił się. Przeszedł na polski. -Pewnie. Jest nas tu pięciu i teraz będziemy cię torturować, żeby wydusić z ciebie wszystko co wiesz, niczym serwatkę z twarogu. -Tomaszu to ja, Maciek! -Hm? -Maciek Wędrowycz. Twój kumpel ze szkoły. Twój serdeczny przyjaciel, przyjechałem, żeby ci pomóc się urządzić. Pamiętasz? Ostatniego dnia wywróżyłem ci podróż... Kurde. -Ja tam ci szpiegu nie wierzę, ale znaj moje dobre serce - powiedziałem i uwolniłem go z więzów. Zdarł sztuczną brodę, zdjął ciemne okulary i znowu był sobą. Patrzyłem na niego zaciekawiony. Jego szczera szeroka słowiańska twarz budziła zaufanie. -O kurczę kumplu, mogłem się tego po tobie spodziewać. To tak wita się przyjaciół? -Maciek, kopę lat! Ach jak miło, że przyjechałeś. Nie mogłeś się sukinsynu wcześniej ujawnić? -W szkole? Hrabia zabronił. Mówił, że sam powinieneś przypomnieć sobie siedemdziesiąty dziewiąty rok w Wojsławicach. -Znaliśmy się wcześniej? - zdumiałem się. -Straciłeś pamięć... Nie sądziłem, że aż tak. At, to nieistotne. Przypomnisz sobie, a ja ci pomogę. Pawcio też. -Pawcio? -Paweł Norwicki. Przbłysk. Znałem to nazwisko... Ach, tak. Z listu. -Gdzie się spotkaliśmy? -W Wojsławicach. Przebłysk. Zamknąłem oczy. Przez ułamek sekundy widziałem jakieś budynki. -Cholera - zakląłem. - No to kim jestem? -Tomasz Paczenko. Tomasz Nikitycz. -Syn Nikity? -Tak. Wnuk Józefa Paczenki, największego bimbrownika i kłusownika w Wojsławicach. No prawie największego. Mój dziadek Jakub był od niego nieco lepszy. Patrzył mi w twarz. Szukał oznak, że sobie cokolwiek przypominam. Popatrzyłem na niego bezradnie. -Dobra. Wrócimy do tego - powiedział. - Poopowiadaj teraz co to za miejsce. -Sam widzisz, że to miejsce, to nie są rajskie ogrody, a ten dom, to nie jest pałac. Ale jak do tej pory nie narzekam. Ach, jeszcze jedno. Łazi za mną jeden szpieg. -Jaki szpieg? -Hrabia Derek przyczepił mi ogona. -Żaden problem. Chce być na bieżąco informowany, to dostanie takich informacji, że mu bokiem wyjdą. Zaraz, a gdyby tak szpiegowi obrzydzić nieco życie? -Nie warto. Próbuję go oswoić. -Ach. Likwidacja byłaby łatwiejsza, ale oswojenie też może przynieść pewne rezultaty. Też bym pewnie tak zrobił. Słuchaj, czy w tym uroczym slumsie znajdzie się komórka z wiązką słomy na podłodze? - ziewnął. - Jechałem całą noc pociągiem... Wprawdzie cudownie luksusowym, lotnicze siedzenia... -Ależ oczywiście. Mam siedem wolnych pokoi na piętrze. -Siedem? Dobra. Pokazuj drogę to wybiorę sobie jakiś. Weszliśmy po drabince na strych. Zapaliłem światło. -No wybieraj - zachęciłem. -Ten jest pewnie twój - odgadł zezując na jedyny ukończony, który objawił się jako komórka w kącie pomieszczenia. -No tak. -Może więc ten - popatrzył w zadumie na pustą framugę tkwiącą wśród rusztowania kawałek dalej. -Żaden problem. Zajrzał do środka i cofnął się z wystudiowanym wyrazem rozczarowania na twarzy. -Wolałbym umeblowany. -No cóż... -Rozumiem. Meble będą jak się je zrobi. No nic, mnie spać na podłodze nie pierwszyzna. -Prześpij się na moim łóżku. - zaproponowałem. - A ja zrobię dla ciebie... -Wolne żarty. Wybacz Tomaszu, ale to ja jestem stolarzem amatorem, a nie ty. Wypakuj mój plecak. -Zrobię. -Poczekaj. Prześpię się małą godzinkę, albo i dwie i sam zrobię. -No to miłych snów. Zszedłem na parter. Gdy byłem w bibliotece usłyszałem, jak Maciek rzucił się na łóżko, a ono rozleciało się. Dobiegła mnie wiązanka piekielnie wymyślnych przekleństw w językach słowiańskich. Pomyślałem, że chyba go polubię. Nadawał na tej samej fali co ja. Zabrałem się za wypakowywanie plecaka. W kieszeni był kawałek końskiej kiełbasy, ponadto trochę książek i różne drobiazgi. Do tego torba mandarynek. Na torbie widniał nadruk "AIRPORT OSLO". Uśmiechnąłem się lekko. Niespodziewanie jakiś dźwięk zakłócił moje myśli. Szczeknięcie. Dobiegło ze stojącego na korytarzu pudła. Pies. Otworzyłem pudełko i wypuściłem go. Chciał na zewnątrz więc wyprowadziłem. Zrobił co trzeba i zaraz wrócił. Zachowywał się jakoś dziwnie, był najwyraźniej czymś oszołomiony. Pewnie na czas podróży dostał jakieś prochy. Na szczęscie chyba nie dostał za dużo, bo... Jak gdyby w odpowiedzi na moje myśli a oknem huknął strzał. Okno było uchylone. Mój kot skorzystał z okazji, żeby przez nie wskoczyć. Właśnie opadał na ziemię, gdy zobaczyłem, jak szyba rozpryskuje się na kawałki. Poczułem gwałtowne szarpnięcie w lewym ramieniu. Aż mnie zakręciło. Zrozumiałem, że dostałem postrzał. W tej samej niemal chwili Sven wpadł przez drzwi z dymiącą jeszcze dubeltówką w ręce. -Gdzie kot? - zawył. -Odwal się od mojego kota! -Jestem strażnikiem łowieckim a ten kot poluje w lesie. Mam obowiązek likwidować dzikie koty. -Oswojony - pokazałem gestem miskę przy drzwiach. -Dziki! Wypatrzył kota zaszytego w kąt koło pieca i wycelował w niego. Odbiłem mu kopem strzelbę i strzał huknął w sufit. Śrut. Nie przebił desek. -Panie Sven! - wrzasnąłem. - Postrzelił mnie pan w ramię a teraz demoluje mi pan chałupę po to tylko, żeby zabić kota, który jest moją własnością! To wolny kapitalistyczny kraj, własność prywatna jest tu chroniona. Ja tego tak nie zostawię, ta sprawa skończy się w sądzie! Krwawiłem z rany na ramieniu jak diabli. Nie zauważył nawet. Maciek bezszelestnie zmaterializował się za jego plecami i przyłożył mu obnażone ostrze szabli do gardła. -Rzuć broń - powiedział. Powiedział po polsku. Przed oczyma stanęła mi scena z dalekiej i zamierzchłej przeszłości. Chłopak z szablą. Ale to nie mógł być Maciek. Tamten był ciemnowłosy. Przebłysk zniknął. Szpieg zastanawiał się przez chwilę, po czym opuścił dubeltówkę. -Napaść na urzędnika państwowego? To was będzie drogo kosztowało! -Strzelanie do nieletnich, wtargnięcie do prywatnego mieszkania z bronią w ręku! - odparowałem. -Zabierz tego pachołka zza moich pleców! -Macieju, on nazwał cię moim pachołkiem - zwróciłem się po polsku do swojego przyjaciela. -Ty świnio - wrzasnął Maciek po niemiecku. - Jestem rosyjskim szlachcicem! Sven popatrzył na niego z niepokojem. Maciek wyglądał naprawdę strasznie. Niespodziewanie Sven rzucił się do okna i wyskoczył przez nie. -U do diabła. Co to był za wariat? -Nasz szpieg, a przy okazji strażnik łowiecki likwidujący okoliczne koty. -Cholera! Jesteś ranny! Zdjąłem koszulę i obejrzałem ranę. Nie wyglądała wcale źle. Ot, takie dość głębokie draśnięcie. Polałem ją spirytusem. -Mogły zostać w niej jakieś śruciny - zauważył mój kolesio. -Boli, cholera. -Spokojnie. Powinny wyjść razem z ropą. -Wolne żarty! Ja w ogóle nie chcę, żeby mi ropiało. -Trochę pewnie będzie. Zalepiłem sobie plastrem, a potem wyciągnąłem kota zza lodówki. -Ech ty draniu - powiedziałem do niego. - Ja przelałem za ciebie krew, a ty nadal się boczysz? Kot poddał się. Podniosłem z ziemi szablę i zdumiałem się. -Co to jest? - zdziwiłem się. -Pawcio prosił, żebym mu to przywiózł. Będzie miał dużo bagażu, a ostatecznie powtarza ciągle, że jest wątły. -Ach tak. -Co zamierzasz zrobić z tym pomylonym szpiegiem? Masz jakiś pomysł? -Och, liczyłem na twoją inwencję. -Czy w nocy też nas śledzi? -Chyba nie. Myślę, że noce spędza w domu. -Powiedział ci? -Nie, to tylko moje domysły. -Wobec tego jest szansa, że masz rację. Myślę, że na początek wykopiemy wilczy dół. -Wilczy dół? -Zamaskowaną dziurę w ziemi. Wpadnie i zrobi sobie kuku. -To nieetyczne. -Więc przed wilczym dołem ustawimy tabliczkę ostrzegawczą. Będziesz miał swoją etykę. -Przeczyta i nie wpadnie, więc po co kopać? -Napiszemy po polsku. Nie zrozumie ostrzeżenia i wpadnie, a my będziemy mieli czyste sumienia. Jak się potem przekonałem Maciek zawsze miał genialne pomysły. I sumienie z gumy. Na obiad zjedliśmy mięso z puszki, piure ziemniaczane z torebki i zupę z puszki. Po obiedzie Maciek zaryglował się w rupieciarni z narzędziami i ołówkiem. Przez następne trzy godziny piłował coś, wiercił wiertarką, lub ciął piłą tarczową. Pracował szybko. W chwilach, gdy niczym nie warczał słychać było, że pogwizduje pod nosem "serenadę" Schuberta. Gdy wreszcie wynurzył się był cały upaćkany trocinami, ale sprawiał wrażenie zadowolonego. Zmajstrował zgrabną ławę do kuchni, dwa taborety, oraz łóżko dla siebie. Zaniósł je zaraz na piętro. -Co jest jeszcze do roboty? - zapytał wróciwszy. -Trzeba by postawić kominki w pokojach na piętrze. Ale to ja sam... -A umiesz? -A to trudne? -Tak. Ja sam stawiałem kiedyś piec, ale nie wyszedł bardzo dobrze. Problem będzie zwłaszcza z kominami. Nie da się tego zebrać w jeden przewód. Chyba trzeba będzie zrobić jeszcze trzy, a to popsuje estetykę... -Pal diabli estetykę, byle tylko działało. -Powinieneś się zająć wzornictwem przemysłowym. Tam tak myślących ludzi jest na pęczki, zrozumielibyście się. A tak poważnie podchodząc do zagadnienia, to najpierw trzeba postawić ściany, a dopiero potem można bawić się dalej. -Co jeszcze widzisz tu do poprawienia? -No cóż. Widzę, że w tych pokojach jest ciut ciut ciemno. Ale z tym można sobie poradzić, wystarczy wstawić okna. A propos dachu. To był twój pomysł z tą papą nie przybitą do krokwi? -A... -Dobra, dobra, nie musisz się tłumaczyć, jeśli nie chcesz. Powiedzmy, że tak to zostawił głupi poprzedni właściciel. Odnośnie podłóg. Tą na strychu sam układałeś? -Aha. -To się od razu rzuca w oczy. Te szpary szerokie na pół centymetra. Podłogi na parterze też warto by wymienić. Że już nie wspomnę o ścianach. -Frontowa jest całkiem dobra - zaprotestowałem. -Frontowa mnie najbardziej zastanawia. Co za palant poprzybijał nowe deski na to stare próchno. -E... -Wybacz stary. Nie wiedziałem, że to ty. Ile masz desek? -To co w rupieciarni. -Mało. Bardzo mało. Możesz dokupić? Tak swoją drogą to wylądowałeś w niezłej ruderze. Czy jesteś zupełnie pewien że to właściwy adres? Wybacz głupie pytanie. Oczywiście, że jest właściwy, przecież trafiłem tu, posługując się nim. Obaj nie mogliśmy się aż tak pomylić. Więc jeśli odpada pomyłka to widzę tu dwie inne możliwości. Po pierwsze hrabia mógł to kupić w ciemno, w co osobiście nie wierzę, bo on jest zawsze przesadnie ostrożny, we wszystkich dziedzinach życia. -Czyli sądzisz że to test? -Chyba tak, bo forsy mu nie brakuje. Sądzę, że nie poddasz się. Jesteś ulepiony z tej samej gliny co ja. A ja bym się nie poddał... Spoko. Jestem tu i pomogę ci we wszystkim, co będzie potrzebne... Odszykujemy chałupę tak, że przyjemnie będzie patrzeć. -Trzymam cię za słowo. -Zrobię co w mojej mocy. Po pierwsze dlatego, że jesteś moim kumplem, a po drugie dlatego, że stolarka to moje hobby. Przejdziemy się nad morze, bo jakoś do tej pory widziałem je z pewnej odległości...? Poszliśmy. Na plaży leżało sporo różnego organicznego śmiecia. Patyków i wodorostów. -Niezła plaża - zauważył mój kolesio. - Podczas przypływu cała jest pod wodą? -Nie, zawsze wystaje kawałek. Czyżbyś chciał zakopać mnie tu w piasku po szyję a potem zaczekać na przypływ? -No wiesz! Pogrzebał w wodorostach i znalazł koński ząb. -Ciekawa rzecz - zauważył. - Ząb rekina ani chybi. Wiedział oczywiście czyj to ząb. Usiłował mnie nabrać, ale nie udało mu się. Nie zmartwiło go to specjalnie. Zdjął buty i skarpetki i wlazł po kostki do wody. -Mokra i zimna - stwierdził, - ale czysta jak kryształ. Tak swoją drogą to nie rozumiem, co ludzie widzą w tej zagranicy. Pomijając ten śliczny widoczek, - zrobił ręką gest w stronę skał, na których zapewne czatował Sven, - to tu jest zupełnie tak, jak w Polsce. Choinki jak przed pałacem kultury w Warszawie. Woda w morzu taka sama, tylko trochę lepszego gatunku. -A zachodziłeś do sklepów? -Zaglądałem. Żadnych rewelacji. Zupełnie jak u nas w Pewexie. Trochę tu inaczej i to wszystko. -To co cię... Nie widzisz, że to zagranica? Że wszystko tu jest inne? -Tu większość rzeczy jest taka sama lub podobna. Jedynym problemem jest to, że zamiast mówić po polsku, lub ukraińsku, jak Pan Bóg przykazał posługują się jakimś niezrozumiałym bełkotem. -To już taka specyfika. -Żadna specyfika. To po prostu wkurzające, gdy patrzę na wystawę sklepową a tam zamiast szyldu "zabawki" jakieś słowo, którego nawet nie podejmuję się powtórzyć. -Tak to już bywa. Pociesz się, że jak oni przyjadą do Polski, to będą mieć takie same problemy. Twarz mojego przyjaciela rozjaśniła się w szerokim szczerym słowiańskim uśmiechu. Widocznie spodobała mu się taka wizja. Wracaliśmy lasem. Patrzył w zadumie na wysokie drzewa. -Skała musi tu być dosyć głęboko - powiedział w zadumie. - Inaczej nie urosłyby aż takie duże. -Skała jest płytko. Widziałeś na brzegu. -To nie tak. Ona jest nachylona jak ...hmm... ta część wialni do zboża, w którą sypie się ziarno. Nad morzem wyłazi na powierzchnię, a w stronę lądu opada głębiej i stąd tu osadza się próchnica. -Po co ci te informacje? -Och po prostu z remontu będzie dużo złomowanych desek. Zbuduję sobie małą przytulną ziemiankę. Do kolacji pracował. Po kolacji wziął łopatę i poszedł do lasu mówiąc, że niedługo wróci. Wrócił po godzinie i znowu zajął się stolarką meblową. Nie przeszkadzałem mu. Poszedłem spać. Ledwo przyłożyłem głowę do poduszki znalazłem się na ławeczce w jakimś zaśnieżonym parku. Nie wiedzieć skąd wiedziałem, że to park w Carskim Siole. Ubrany byłem, jakżeby inaczej, w mundur. Właśnie zastanawiałem się, na co do licha czekam, gdy podeszła do mnie Łesia. Wyglądała uroczo w futerku. -Car prosi do siebie - powiedziała. W tym momencie obudziłem się. Była trzecia w nocy, a mój niezrównany kolesio ciął coś piłą tarczową. * Gdzieś nad niewielką rzeczką zagubioną wśród bezkresnych połaci kanadyjskiej puszczy stał nieduży szałas. Przed szałasem płonęło niewielkie ognisko. Przy ogniu drzemał Semen Miszczuk. Sen jego był bardzo płytki i nawet mysz nie mogła dobrać się do resztek kolacji bez obudzenia go. Semen ogólnie sypiał bardzo nerwowo, ale to było nic w porównaniu ze snem jego córki. Łucja rzucała się we śnie i co kilka minut budziła się z krzykiem. Starał się ją wówczas łagodnie usypiać. Śpiewał ukraińskie kołysanki. Jej stan był beznadziejny. Nie reagowała na nic. Umysł uciekł gdzieś do wewnątrz. Ta straszna noc pod Lwowem wypaliła myśli. Wypaliła do cna. To co zostało z tej sympatycznej i inteligentnej dziewczyny to było tylko ciało, zewnętrzna powłoka duszy. Ale szło jak gdyby powoli ku lepszemu. Zaczęły śnić jej się koszmary. Umysł powracał w nich do tamtego potwornego dnia i odnajdywał siebie. W ciemnościach tamtej strasznej nocy... To mogło coś dać. W przeciwieństwie do katatonii. O świcie Semena obudził plusk. Po drugiej stronie rzeki sarna piła wodę. Przez chwilę rozważał, czy nie zastrzelić jej z pistoletu maszynowego, który miał pod poduszką, ale odrzucił ten zamiar. Wolno wyciągnął z pochwy miecz samurajski i zebrawszy całą siłę cisnął. Stalowe ostrze przeszyło zwierzę prawie na wylot. Przebrodził pospiesznie na drugą stronę i tu przeżył szok. Koło sarny stali trzej Indianie. Pojawili się tak cicho, że zauważył ich dopiero, gdy był już bardzo blisko. Sprężył się w sobie do ucieczki, ale Indianin zatrzymał go gestem. -Jesteśmy przyjaciółmi - powiedział po ukraińsku. -Przyjaciele? Jestem zbyt złym człowiekiem, aby mieć przyjaciół. Weźcie sarnę i odejdźcie. -Nie przybyliśmy tu po to, aby brać coś od ciebie. Obserwujemy cię od dwóch dni. Ty jesteś dobrym człowiekiem. Coś ci możemy ofiarować. -Co możecie mi ofiarować? - zdziwił się. - Nie przybyłem tu, by brać cokolwiek od was. -Zostałeś ciężko skrzywdzony. A twoja córka jeszcze bardziej. Pozwól, że ci pomożemy. Co jej jest? -Katatonia - wyjaśnił, ale widząc, że to nic im nie mówi postarał się wytłumaczyć to na ich sposób. - Jej dusza uciekła. Indianin uśmiechnął się olśniewająco. -Wiem co to jest katatonia - powiedział. - Studiowałem psychologię i socjologię w Montrealu. Chodź z nami. Nie obawiaj się. Nie wydamy cię. -Dlaczego? Skąd wiecie kim jestem? -Widzieliśmy jaki jesteś. A nasz szaman odnalazł wasze myśli podczas transu jak miotały się w ciemności. To wystarczy. Wprawdzie ona nie jest człowiekiem, ale to nie zmienia faktu, że cierpi. -Masz rację, ona nie jest człowiekiem. A może wiesz czym jest? Indianin uśmiechnął się zagadkowo. -Nie wy pierwsi dotarliście do naszej wioski. * 15 lipca, piątek. Świt. Słońce przenikające przez szczeliny desek. Maciek mylił się mówiąc, że wszystko w Norwegii jest takie samo jak w Polsce, a w każdym razie podobne. Takiego świtu jak tutaj nie przeżyłem nigdzie a świecie. A jeśli nawet przeżyłem, to o tym nie pamiętałem. Ten świt przesączający się przez szpary pomiędzy deskami był zupełnie inny. Choć nie potrafię dobrze sprecyzować na czym ta jego inność polegała. Może na zapachu lasu, może na tańcu plam światła wraz z ruchami drzew? W powietrzu niósł się zapach kleju stolarskiego, lakieru i świeżych trocin. Zajrzałem do pokoju mojego kumpla. Spał jak zabity. Ubrałem się i cicho zszedłem na parter. Stół z biblioteki zaskoczył mnie swoim wyglądem. Stary lakier został zdarty, a drewno na połowie długości głęboko zeszlifowane papierem ściernym. Na stole leżała kartka z wypisanymi zakupami, które powinienem był widocznie wykonać. Wyprowadziłem z rupieciarni rower. Po drodze prawie rozdeptałem Maćkowego kundla. Nawet się nie obudził. Zdechlak, a nie pies. W Bodo byłem o siódmej. Zrobiłem wszystkie zakupy bez większych kłopotów. Kabel, oprawki, gniazdka i inne takie. Do tego oczywiście, żarło. Gdy wracałem do domu zauważyłem na ścieżce świeżo rozsypaną ziemię. Widocznie coś kopał w nocy. Ale tak to już bywa. Maciek siedział w kuchni i rozkręcał jakieś dziwne urządzenie. -No cześć - zagadnąłem. -Cześć. Widzisz co mam? -Co to? -Wymontowałem podsłuch spod stołu. -Wot te na! -A nawiasem mówiąc to korzystając z okazji, że ten cały szpieg pojechał za tobą, wykopałem wilczy dół. -To fajnie, tylko uważaj, żebyś go nie wykończył. -E tam. Dół ma siedemdziesiąt centymetrów głębokości. Żadna śmiercionośna pułapka. Zwykły potykacz. Ale zada mu bobu. A, nie odnosiłeś czasem wrażenia, że ten twój szpieg też jest z KGB? -Sven? -Ten wariat z dubeltówką. Nie wiem jak się nazywa. Ale wczoraj wyraźnie chciał cię kropnąć. Może on tylko udaje, że nie zna polskiego a w rzeczywistości podsłuchuje nas? Nie, cholera. Przecież on jest od Derka. Hrabia twierdzi, że KGB ma na razie małe szanse cię wyśledzić. -Chcesz, żebym dostał manii prześladowczej? Po co ma mnie śledzić KGB? Czy to część tego czego nie pamiętam, czy coś bredzisz? -Ten Sven to chyba nawet jest ruski. Zwróć uwagę na jego nazwisko, na fakt, że nie pasuje wyglądem do reszty tych blondynów, którzy łażą tu po ulicach... A jak pięknie wylazł z niego ruski, gdy polował na kota. Trach i ze spokojnego człowieka skatina. Strzelał w sufit po to, żeby cię nastraszyć? -Nie, strzelał do kota, a ja podbiłem mu strzelbę. -To typowo ruskie zachowanie, strzelać w środku mieszkania. Tak swoją stroną to nie powiem z kogo kiedyś w dość mogą wyjść przyzwyczajenia pradziadka z carskiej ochrany. Zaskoczyłem dopiero po chwili. -Mój pradziadek był agentem ochrany? -Tego też nie pamiętasz? U cholera. -Nie pamiętam nic. Cała moja przeszłość zaczyna się pięć lat temu. Zamyślił się. -Spróbuję ci pomóc. Tak swoją drogą to ciekawe, czy słowo "chronić" pochodzi od rzeczownika "ochrana". To fascynujące jak zmieniają się języki. Ano nic. Trzeba brać się do roboty. Zabrał się ostro. W nocy zrobił jeszcze dwa stołki, oraz ławę do spania. Twierdził, że ławy takie były dawniej bardzo popularne w Wojsławicach. (Normalnie mebel ten wygląda jak szeroka ława, z oparciem, ale deskę, na której się siedzi można wysunąć i ma się wspaniałe miejsce do spania). Zaciągnęliśmy ją do kuchni. Zmajstrowawszy szafkę nocną dla siebie, przeniósł się na piętro, gdzie zajął się budową pokoi. Najpierw zrobił oświetlenie górne, a potem przybijał deski. Szło mu to dosyć szybko. Taki kumpel to skarb. Zrobiłem obiad. Po obiedzie pomogłem mu. Przycinałem tarczówką deski i bardzo szybko zaczęło ich ubywać. Zmartwiło to nas obu. Po obiedzie postanowiliśmy odpocząć i poszliśmy sobie na plażę. Maciek wziął ze sobą szklankę z herbatą, by, jak się wyraził, wypić ją w plenerze. Dzień był piękny. Słonecznie i ciepło, ale od morza wiał wietrzyk. -Dobrze mi - oświadczył uwaliwszy się na nagrzanym słońcem kamieniu. -Aha - zgodziłem się. -Nie ma tu gdzieś czasem owsa morskiego? -Nie, nie widziałem. Czemu pytasz? -Och po prostu przypomniały mi się książki o Muminkach. -"Tego samego dnia, gdy tatuś Muminka zakończył budowę mostu na rzece mały zwierzaczek Ryjek zrobił odkrycie..." -Tak. To dobra rzecz dokonywać odkryć. Odkrywać nowe ścieżki. Trzeba będzie się tym zająć w jakiejś dobrej chwili. Tak swoją drogą to ta herbata ma strasznie dziwny smak. -Bo to nie herbata tylko Yerba Mate. -Co to jest? -W naszym kraju nie występuje w handlu. To takie coś jak herbata, tylko trochę inne. Rośnie w Ameryce Południowej. Sven zostawił. -Extra. Ale, ale. Ty to pijasz? -Czasami. -Przecież twierdziłeś, że herbatę podsunęli podbici Chińczycy Anglikom, żeby ich otruć. -Ja? -Wtedy, w Wojsławicach. -Czekaj. To ważne. Po utracie pamięci nadal nie lubię herbaty. Usiadł i popatrzył na mnie uważnie. -Może to odruch, a może nie wszystko się zatarło - powiedział. Wypiwszy wlazł do wody i nawet kawałek przepłynął, ale potem wylazł na brzeg. -Zapomniałem o odpływie. -Teraz nie ma odpływu - zauważyłem. -Nic nie szkodzi. Może przyjść nagle. Zaparł się i więcej do wody nie wszedł. Domyśliłem się, o co mu chodzi. Nie umiejąc dobrze pływać, bał się włazić zbyt daleko. -Może to i lepiej. Wprawdzie teraz nie sezon na rekiny... -Rekiny? - zaniepokoił się, a może tylko udawał. -Nieduże, grenlandzkie. Atakują stadami. Obdzierają człowieka z mięsa w ciągu dziesięciu minut. Obrzydziłem mu kąpiel do reszty. Przed wieczorem popracowaliśmy znowu nad strychem. Nie dużo, tak z godzinkę. Potem zjedliśmy wystawną kolację. Była butelka wina Chatenau, (Maciek wyciągnął ją spod wanny, przeczytawszy najpierw instrukcję od hrabiego którą znalazł na skrzynce z bezpiecznikami) i końska kiełbasa. Wino było całkiem kwaśne, to się chyba nazywa fachowo wytrawne. To określenie dobrane jest wyjątkowo dobrze, bo faktycznie może wytrawić wszystkie wnętrzności. Ale gdy się człowiek przyzwyczaił to było nawet znośne. Maciek pociągał je ze szklanki z miną konesera. Jak się zdążyłem zorientować miał talent aktorski. Wreszcie poszedłem spać. Miałem nadzieję, że przyjdzie we śnie ta ładna Łesia, ale nie udało się. Zamiast niej przyśniło mi się, że pracowałem w fabryce pułapek na myszy. KONIEC ZESZYTU PIERWSZEGO. 16 lipca, sobota Bodo Norwegia. Obudziłem się w bólu. Rana postrzałowa na ramieniu pulsowała nieznośnie. Zdarłem plaster i popatrzyłem uważnie. Zgodnie z przewidywaniami Maćka zaropiała lekko i napuchła. Coś trzeba było z tym zrobić. Mogłem oczywiście pójść z tym do lekarza, ale byłem dziwnie pewien, że w przypadku postrzału tajemnica zawodowa nie obowiązywała. Maciek spał jeszcze. Siadłem na rower i pojechałem do Geitvagan. To była dobra okazja dla poszerzania znajomości. Rana reagowała na każdy wybój, do tego droga okazała się być dłuższa niż mi się wydawało. W końcu dotarłem. Miasteczko było nieduże. Sklepiki, bank, dealer samochodów. Zapytałem policjanta o drogę do gabinetu doktora Roslina. Wyjaśnił mi jak trafić. Gabinet urządzony był w niedużym domku przy głównej drodze. Doktor miał chyba dość spaczone poczucie humoru, bo nad drzwiami wisiała imponująca kolekcja krowich czaszek. Cóż, myślę, że w Polsce taka reklama raczej odstraszałaby, tu widać ludzie mieli inne poczucie humoru. W poczekalni było pusto, za to z gabinetu zabiegowego dobiegały odgłosy intensywnej wymiany poglądów. Po chwili wyleciał ze środka wielki dog, a za nim facet w mundurze. Facet wyglądał na wariata. Za facetem wyszedł doktor. Był szczupły, wysoki, ciemnowłosy. Był nieco podobny do swojego syna, (czy też raczej Sven był podobny do niego). Pod nosem miał wąsik, a na nosie okulary w drucianej oprawce. Jego wiek oceniłem na jakieś czterdzieści pięć lat. -Czego pan sobie życzy? - zapytał uprzejmie. -Jestem Tomasz Paczenko. -Miło poznać, słyszałem co nieco. -Mam mały problem natury dość prywatnej. -Proszę. - gestem zaprosił mnie do środka. Wszedłem. -Jaki to problem? -Jako weterynarz powinien się pan znać także na ludziach. Zdanie było bardzo skomplikowane i chyba coś poplątałem. -Sugerujesz, że masz jakiś problem zdrowotny? Ja jestem weterynarzem i leczę zwierzęta. Ludzi nie. Dwa domy dalej jest lekarz. -Obawiam się, że nie mogę tam iść. -Proszę pokazać - zażądał. Zdjąłem koszulę. -Postrzał - stwierdził. - Muszę zadzwonić na policję. Tego się obawiałem. -Proszę nie dzwonić, bo głupio by panu było, gdyby pański syn poszedł siedzieć. -Co ty sugerujesz? -Zostałem postrzelony przez strażnika łowieckiego Svena Roslina. Strzelał do mnie w moim własnym mieszkaniu, i co gorsza mam na to świadka. Zbladł lekko. -Celowo? -Bardziej przez przypadek. Celował w mojego kota. Szyba poszła... Zamyślił się na dwie sekundy. -Co zmierzasz zrobić w tej sprawie? -Nie zależy mi na dużej awanturze. Sam się zemszczę. -Tylko go nie zabij - mruknął. W jego oczach zapaliły się figlarne iskierki. -Zabić nie zabiję. Wymyślę coś subtelnego. Doktor parsknął śmiechem. Śmiał się dłuższą chwilę. -Jak cię postrzelił? - zapytał wreszcie. -Przez okno. To był przypadek, bo strzelał do mojego kota - powtórzyłem. -Dobrze mówisz po norwesku. Posłuchaj. W ranie zostało trochę śrutu i to wywołało zakażenie. Niektórzy ludzie są uczuleni w pewien sposób na ołów. Poza tym to ciało obce. Rozumiesz? -Tak. -Muszę to oczyścić i wyjąć śrut, ale nie mam, żadnego środka znieczulającego miejscowo, który byłby bezpieczny dla ludzi. -No to bez znieczulenia. -To będzie bolało. Mocno bolało. -Jestem Polakiem. Powinienem znosić ból z honorem. To zdanie też mi się poplątało. Ale zrozumiał. Wziął skalpel, wymienił w nim ostrze i zdezynfekował mi ramię jakimś środkiem w sprayu. Już to było dość nieprzyjemne. Dalej poszło szybciej. Naciął skórę dość głęboko i wydobył z rany śrucinę. Po chwili drugą. Chciało mi się wyć, ale zacisnąłem zęby. Męczył mnie przez jakieś pięć minut, a potem posypał zasypką, która też była paskudnie paląca. -Zuch chłopak - powiedział. - Nawet nie pisnąłeś. Swoją drogą skórę masz jak na nosorożcu. Dwa razy grubsza niż normalnie. -Mam wysoki próg bólu. -Mimo wszystko. Tak więc umówimy się tak. Ja nie biorę za zabieg ani grosza, ty w zamian, zamiast donieść na Svena załatwisz to we własnym zakresie. -Dokładnie tak. I nie zrobię mu specjalnej krzywdy. -Ludzie na poziomie zawsze się dogadają. Zaliczył mnie do swojej grupy. Klasa średnia. Moja klasa. Przez moment nawiązała się miedzy nami nić porozumienia. Podziękowałem pożegnałem się i wyszedłem. Przed budynkiem wpadłem na tego faceta w mundurze. Tym razem był bez psa, a za to niósł strzelbę. Dwaj policjanci nadbiegli cicho, rozbroili go i skuli kajdankami. Wszystko rozegrało się błyskawicznie. -Biedny pułkownik - zauważył jakiś stary mężczyzna niosący kota w koszyku. - Znowu mu odbija. Wskoczyłem na swój rower i pojechałem do domu. Ból ustąpił prawie całkowicie. W domu byłem o dziewiątej. Maciek siedział na strychu i robił elektrykę. Widocznie przez cały okres mojej nieobecności przybijał deski, a teraz zajął się dalszą działalnością. Strych wyglądał już całkiem nieźle. Przez środek biegł korytarz z którego prowadziły drzwi do ośmiu pokoi położonych na prawo i lewo od niego. W pokojach nie było wprawdzie ścianek działowych, ale za to było światło. To znaczy prawie było. -Jak ci idzie? - zapytałem. -Coś mi tu nie kontaktuje - powiedział wbijając w złącze śrubokręt. Żarówki zamigotały, a z oprawki śrubokręta poszedł dym. A potem wywaliło korki. -Na pewno wiesz, jak to zrobić? - zainteresowałem się. -Obrażasz mnie. Pamiętasz stodołę Osiuka? Tą, która się spaliła? A, przepraszam... Ja tam robiłem oświetlenie elektryczne. No i nic dziwnego, że spłonęła. Na szczęście jak mi potem wyjaśnił żartował z tą elektryką. Stodoła Osiuka spaliła się na skutek samozapłonu umieszczonej w niej gorzelni samogonu. Każdemu co jego. (Podobno podpalili ją milicjanci, bo nie chciał im płacić procentu od zysków). Do obiadu mój przyjaciel skończył i zawołał mnie na oględziny. Instalacja wykonana była perfekcyjnie. A światło w pokoju można było zapalać zarówno kontaktem koło drzwi, jak także tym, koło ściany schowka. Gdyby ktoś w nocy obudził się i bał się duchów, to mógł bez trudu włączyć prąd, posługując się przełącznikiem, znajdującym się obok łóżka. Ale z własnego doświadczenia wiedziałem, że gdy budziłem się w nocy po jakichś koszmarach to nie zapalałem nigdy nocnej lampki, bo bardziej bałem się tego, co mógłbym zobaczyć po włączeniu światła. Zabrałem się za robienie obiadu. Byłem trochę zamyślony, toteż dopiero głośny plusk dobiegający z garnka zwrócił moją uwagę. Zajrzałem i zamartwiałem. W zamyśleniu pomyliłem grochówkę z mielonką dla kotów. Zakląłem cicho i soczyście. A potem poszedłem po rozum do głowy. Z rupieciarni przyniosłem mikser, który na dniach naprawiałem. Przyczepiłem mu przystawkę do robienia sałatek i uruchomiłem go. Zawył jak syrena przeciwmgielna, ale ruszył z miejsca. Zanurzyłem go w garnku. Mielonka wolno zaczęła się rozdrabniać. Niestety po zaledwie paru minutach od włączenia z miksera zaczął wydobywać się dym. Wyszarpnąłem wtyczkę z kontaktu. Rozkręciłem go zręcznie. Tak jak podejrzewałem zapaliła się znajdująca się w środku tektura. Wywaliłem ją na aut i skręciwszy urządzenie do kupy wpuściłem je do garnka. Tym razem nie poszedł już dym, a za to mechanizm przetopił dno i wpadł do zupy. Wyrwałem ponownie wtyczkę i wydobywszy go za kabel wyniosłem do rupieciarni ze szlachetnym zamiarem uruchomienia go w jakiejś wolnej chwili ponownie. Potem pościerałem bryzgi grochówki ze ścian, (chlapało trochę przy tej robocie). Właśnie kończyłem gdy przyszedł Maciek. -Warto by coś przekąsić. Mikser hajcując się wydzielił dużo dymu, ale w całym mieszkaniu cuchnęło spaloną izolacją. -Tak nadymiłeś, że nawet zupę czuć palonym plastikiem - powiedziałem na wszelki wypadek. -Jak się chce mieć oświetlenie na piętrze to tak bywa - zauważył sentencjonalnie. -No trudno. Zjedzmy. Nie było to takie złe. Nawet jeśli w tej mielonce były zdechłe konie to nie dało się ich wyczuć. Obserwowałem twarz kumpla usiłując odgadnąć, czy smakuje, czy nie, ale on jadł zupełnie spokojnie, a nawet z apetytem. Nagle zakrztusił się. Przez chwilę obracał coś językiem a potem wyjął z ust kółko zębate. -Co to jest do licha? - powiedział. - Taka zupa może zabić człowieka. - Dla robotów kółka zębate na obiad! -Cholerni kapitaliści nadziewają blachą mielonkę dla kotów. - zawtórowałem mu w swoim oburzeniu. Maćka ruszyło po minucie. -Co nadziewają? - zapytał słodziutko. Nie mogłem się przyznać. To był mój kumpel, ale mimo wszystko mogło to być niebezpieczne. -Grochówkę - powiedziałem niewinnie. -Zrozumiałem "grochówkę z kotów". -Musiałeś się przesłyszeć. -Pewnie tak - zgodził się bez przekonania i od tej chwili patrzył na talerz podejrzliwie. Po obiedzie poszedłem nad morze, a Maciek wrócił do pracy. Podział obowiązków. Każdy z nas robił to, co umiał robić najlepiej. I to co lubił robić. Ja kochałem samotne spacery nad brzegiem morza. Maciek kochał stolarkę. Różniliśmy się, ale pasowaliśmy do siebie, tak jak różnie naładowane blaszki przyciągają się wzajemnie. Tak jak porządna dziewczyna z dobrego domu zawsze znajdzie sobie chłopaka, który jest kawałem drania. Ale takie są prawa rządzące wszechświatem. Znalazłszy się nad morzem zzułem buty i skarpetki po czym usiadłem na kamieniu i pozwoliłem, aby lodowata woda zamknęła się wokoło moich stóp. Chciałem, aby wniknęła w pory skóry. Słońce ogrzewało mnie swoimi promieniami, a mewy wrzeszczały mi nad głową. Powinienem być szczęśliwy, ale z niezrozumiałych przyczyn nie byłem. Wstałem poszedłem do lasu i rzuciłem się na mech. W nozdrza uderzyła mnie woń ziemi. Wydało mi się to w pierwszej chwili dziwne, ale potem zrozumiałem, że do tej pory nie mogłem jej wychwycić, bo tłumił ją silny zapach morza. Zamknąłem oczy i odpłynąłem. Biegłem po zaoranym polu w dół ku wsi. Zapach świeżo zaoranej ziemi był wszędzie wokoło mnie, wypełniał cały wszechświat. Wieś była dziwna. Kurne chałupy wrastały w ziemię. Z krzywych ścian odpadała polepiająca je glina. Czułem w sobie zmęczenie młodej klaczy i lęk przechodzący w panikę. Gdzieś z tyłu słyszałem (słyszałam?) głosy ludzi. Obudziłem się na skutek chłodu. Leżałem w dziwnej pozycji, na brzuchu, nogi i ręce podciągnięte miałem pod siebie. Silny skurcz ściągnął mi nadgarstki prawie wyłamując je ze stawów. Rozciąłem sobie wargę. Przez sen znowu gryzłem trawę. Z domu dobiegały mnie dźwięki piłowania. Widocznie przyjaciel mój pracował. Poczułem wyrzuty sumienia, że on haruje, podczas, gdy ja wyleguję się na mchu, ale zaraz ucichły. Wstałem i poszedłem mu pomóc. Wszedłem do domu. W powietrzu unosiła się mgiełka trocinowego pyłu, dominującym zapachem była woń świeżego drewna, i starego drewna, gnijącego drewna i nasmołowanego drewna. Zapach bejcy był nikły, ale też zdołałem go wychwycić. Dopiero po chwili poczułem ostrą woń potu i jakby jeszcze czegoś innego. To ja tak śmierdziałem. Mój kumpel pogwizdując ciął piłą ramową deskę, po linii narysowanej ołówkiem. -Przyda ci się do czegoś niewykwalifikowany pomocnik? - zapytałem. Zastanowił się na chwilę. -Pomoc zawsze może się przydać - powiedział - Ale teraz mam akurat ochotę zrobić sobie krótką przerwę. Tak mniej więcej do jutra. Zanieś te deski na strych i myślę, że na dzisiaj starczy. Zaniosłem. Musiałem obrócić wiele razy. Po skończonej pracy wyszliśmy przed dom. -Chyba zbiera się na burzę - zauważył Maciek. - To dobrze, bo odświeży powietrze. Mały sztormik od czasu do czasu jest rzeczą pozytywną. Pożądaną. -Chyba oszalałeś! Mały sztormik, jak to określiłeś może i oczyści powietrze, ale my tego nie poczujemy, bo przystrojeni w wodorosty będziemy leżeli tam na dnie.. - wskazałem gestem lekko wzburzone morze przed nami. Ożywił się, a wyraz apatii zniknął z jego twarzy. -Dlaczego? - zaciekawił się. -Dlatego, że ten sztorm rozwali tą budę na kawałki, a my wraz z łóżkami na grzbietach fal popłyniemy... -Wyobraźnia cię ponosi mój kumplu. Wyobraźnia jest twoim podstawowym wrogiem. -Dlaczego..? -Ta buda Tomaszu wytrzymała już wiele sztormów. I ciągle stoi. Nowa podłoga na strychu zwiększyła jej stabilność. A te deski na froncie. Hmm... niefachowo przybite, ale też spełnią pozytywną rolę. Zresztą, może nie będzie żadnej burzy. Pawcio opowiedział mi później, że pewnego lata w Wojsławicach Maciek przepowiedział, że niedługo spadnie deszcz, i rzeczywiście nie minęły dwa tygodnie i deszcz spadł. Od tamtej pory uważał się za eksperta od przepowiadania pogody. -Będzie burza - powiedziałem. -Aha - zgodził się, bowiem myślał już o czymś zupełnie innym - Nie widziałeś mojego psa? -Może się utopił? - gdy byłem lekceważony narastała we mnie złośliwość. -Możliwe - zgodził się bez sprzeciwów. - W którym miejscu wrzuciłeś go do wody z kamieniem u szyi? Nie byłem pewien, czy jest to żart, czy też nie. Z wyrazu twarzy nie mogłem nic odczytać, zresztą nigdy nie byłem w tym specjalnie dobry. -Może powinniśmy wrócić do domu, bo coś mi się zdaje, że ta pogoda rzuca ci się na umysł - powiedziałem życzliwie. Prychnął dziwnie, ale został przed domem, gdy ja wróciłem i wdrapawszy się na swój strych rzuciłem się na łóżko. W oczach miałem ciemność. W umyśle też. Wywiesiłem na drzwiach kartkę: Nie przeszkadzać! I spokojnie walnąłem się spać. Przyśniła mi się dziwna scena. Siedziałem pod stołem i bawiłem się jakimiś ścinkami papieru. Musiałem być bardzo mały, miałem może sześć lat, i sam nie wiem jak to się stało, że pamięć moja przechowała ten kawałek rozmowy, prowadzonej po ukraińsku. Może po prostu rozumiałem wtedy trochę ten język. -Rozwija się szybciej niż jego siostra - powiedział ktoś. Znałem skądś ten głos, ale nie wiedziałem do kogo należy. -Udane dzieci. Może chociaż jedno przeżyje. Gdy obudziłem się w środku nocy zapisałem starannie, słowo po słowie, przeczuwając, że jest to ważne, choć jeszcze nie wiedziałem dlaczego. I może lepiej by się stało, gdybym nigdy nie dowiedział się szczegółów. 17 lipca niedziela. Około szóstej rano z objęć Morfeusza wyrwała mnie koszmarnie kudłata zmora, która wlazła pod kołdrę i zaczęła mnie podgryzać. Zerwałem się półprzytomny i silnym wymachem nogi uwolniłem się od uzębionej paszczęki. Zmora poleciała w kąt i zaskomlała, ale już próbowała się odgryzać, więc zarzuciłem na nią kołdrę i poddusiłem. Zmora broniła się, zaciekle, ale ja w międzyczasie na tyle oprzytomniałem, że zrozumiałem, iż jest to parszywy kundel mojego przyjaciela - Gucio, który widocznie wcale nie utopił się poprzedniego dnia. Kanalia, nie pies. Pozbawił mnie odrobiny tak ciężko zapracowanego odpoczynku. Należało go surowo ukarać. Złapałem go na ręce i zniosłem na parter. Po drodze obślinił mnie szczodrze po twarzy, co zniosłem z trudem, bo zazwyczaj od takich psich czułości robiło mi się mocno niedobrze. Rozważałem nawet, przez chwilę, czy przypadkiem nie należałoby go utopić, ale potem zrezygnowałem, z tego ambitnego planu. Wszystko co już raz zaczęło żyć ma prawo do życia, za wyjątkiem oczywiście niektórych szkodników, komunistów i nauczycieli. Swojego czasu zarąbałem na śmierć, w ogródku domu dziecka, turkucia podjadka. Właściwie to czytelnik może się w tym miejscu uśmiechnąć z politowaniem, że traktuję to jak jakiś super wyczyn, więc na marginesie powiem, że wsoliłem mu osiem razy na płask łopatą, zanim przestał się ruszać. Umieściłem kundla w szafce stojącej na podłodze w kuchni i podparłem jej drzwi stołkiem, aby nie mógł się wydostać, po czym wróciłem do łóżka i ponownie zapadłem w słodką drzemkę. Śniło mi się, że znalazłem złotą dwudziestorublówkę, gdy obudził mnie Maciek. -Tomasz! - zawył. - Zabiję cię za to, co zrobiłeś z moim psem! -Jakim psem? - zdziwiłem się. - Nie wiem nic, o żadnym psie. -Dlaczego go wsadziłeś do lodówki? -Jakiej znowu lodówki? Masz urojenia maniakalne! Nikogo nigdzie nie wsadzałem. -No dobra, nie do lodówki. To ty masz urojenia maniakalne, jesteś neurotykiem u którego skrytość charakteru uniemożliwia przewidzenie zachowań! Jeśli nie ty, to kto go tam wsadził? -Pewnie sam wlazł. I się zatrzasnął. -I podparł drzwi stołkiem? Wyjaśnij mi but' łaska czego on tam szukał? -Pewnie był głodny. -No dobra. Pomińmy to, nic mu się na szczęście nie stało. Kiedy wstaniesz? -Wstać? Nie, nie mam zamiaru. Zapadam w sen zimowy - oświadczyłem z godnością. -Będziesz się wylegiwał do południa? -Tak. Muszę odespać wizytę twojego pupilka. -Ach tak? Więc gdy biedny samotny piesek przychodzi trochę się pobawić, to dla ciebie powód, żeby go katować. Jak się chla całą noc, to potem może się człowiekowi wydawać, że zarzyna świnię w chlewiku, a rano znajduje teściową utopioną w wannie! -Sugerujesz, że byłem pijany? -Nic nie sugeruję. Po wczesnym obiedzie poszliśmy do miasta. Teoretycznie szedłem na pocztę, bo chciałem obejrzeć miejscowe pocztówki, ale mój kumpel zwrócił mi uwagę na jakieś zamieszanie. -Jakiś jarmark - zauważył. - Coś się dzieje. Dostrzegłem kilku policjantów przepychających się przez tłum. -Pewnie kogoś zabili - wyraziłem swoje przypuszczenie. - Ale możemy zobaczyć. -Przyjedzie telewizja! - zapalił się Maciek. -Może. Ruszyliśmy w kierunku gęstniejącego tłumu. To dziwne, jak bardzo wszelkie nieszczęśliwe wypadki przyciągają ludzi. To nie był wypadek. To był jakiś festyn połączony z targiem. Coś na kształt naszego Jarmarku Dominikańskiego w Gdańsku. Było tłoczno i wesoło. Ludzie przepychali się na różne strony, a gdzieś dalej grała muzyczka. -Weźmiemy udział? - zapytał mój towarzysz. -Bo ja wiem? A co się właściwie robi na takim festynie? -Nie mam pojęcia. Chyba należy się bawić. -Jak? -Napijmy się piwa. Jeśli wypijemy go odpowiednio dużo, to nie będziemy musieli się nad tym zastanawiać. Pomysły same nam przyjdą do głowy. -Raczej uderzą. -Ciekawe jaką tu mają izbę wytrzeźwień - chyba zażartował. Zaczęliśmy buszować po kramach w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Maciek właśnie wdał się w pogawędkę z jakąś dziewczyną, która sprzedawała wyroby z rogu renifera, (choć nie mam pojęcia jak się dogadywali), gdy niespodziewanie w tłumie niedaleko mnie pojawił się zamęt i rozległo się kilka przestraszonych okrzyków, po czym spomiędzy lasu ludzkich nóg wyskoczył wielki wypasiony rotweiler. Wpadł na mnie zwalając mnie z nóg i rzucił się do gardła stojącej obok mnie nieletniej kici. Zerwałem się na równe nogi i rzuciłem się pędem. Durni potomkowie wikingów nawet się nie poruszyli. Kopem zrzuciłem psa z leżącej na ziemi dziewczyny. Zostawił ją i obrócił się w moją stronę. Wyglądał jakby był wściekły. Przysiadł na moment na zadzie po czym skoczył. Wyprowadziłem wysoki kopniak, który trafił go w żebra, w chwili, gdy już leciał. Odrzuciło go na moment na bok, ale niemal natychmiast poderwał się z ziemi. Tym razem ten manewr nie wyszedł mi. Zdążyłem jedynie zasłonić ręką gardło. Siła zwierzaka rzuciła mnie na wznak. Uderzenie o ziemię było tak silne, że zobaczyłem przed oczyma wszystkie gwiazdy, kilku aniołów, a w uszach zabrzmiały mi dzwony wzywające na sąd ostateczny. Deja vu! Nie wiadomo skąd nadleciały pocisk śrutowy rozsadził psu koniec mordy na kawałki. Konkretnie przednią część pyska miej więcej do oczodołów. Drugi strzał wyrwał mu cały bok. Poczułem ulgę i straciłem przytomność. -Ja was, sukinsynu, powieszę wszystkich na suchej gałęzi! - darł się ktoś. -Tego psa należało zabić gdy tylko się urodził! Jako strażnik łowiecki... Rozpoznałem ten drugi głos. To mówił ten szpieg z KGB Sven. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z tego, że ktoś delikatnie mną potrząsa. -Tomasz wstawaj do cholery, nie rób wiochy - poradził mi ktoś życzliwie w moim ojczystym języku. Z głębin niepamięci wypłynęło nazwisko właściciela głosu. Maciej Wędrowycz. I nagle pojawił się przebłysk. Leżę na plecach trzymam psa na wyciągniętych rękach za obrożę. Rwie mi się do gardła. Gdzieś kawałek ode mnie pada strzał. Człowiek z karabinem wyrasta z ciemności i bierze potężny zamach kolbą. -Pan pozwoli kajdanki Kapitanie i niech pan do pioruna nie stawia oporu, bo tylko będzie gorzej. -Tylko nie kajdanki. Zabieraj te łapy! Mam Legię Honorową! Jaki kapitan? - zdziwiłem się Wydało mi się to na tyle ciekawe, że otworzyłem oczy, aby sobie na niego popatrzeć. -Dochodzi do siebie - powiedział ktoś. -Jesteś w Bodo Tomaszu - powiedział Maciek. -Wiem jak się nazywam - wyjaśniłem z godnością, choć niekoniecznie na temat. Dał mi rękę. Wstałem. Obok dwaj policjanci spisywali zeznania Svena. Tłumaczył im, że bronił mnie przed psem i dlatego użył broni, a oni uspokajali go mówiąc, że słusznie postąpił. -Gdzie dziewczyna? - zapytałem. -Jaka dziewczyna? - zapytał przyjaciel. -Ta którą ... -Zwiała, gdy tylko skoczył na ciebie, ale pewnie gdzieś się tu kręci. Właściwie to mogłaby podziękować. -Za młoda, żeby dała mi buzi w podzięce. Podszedł do mnie policjant. Był młody i sympatyczny. -Nic ci nie jest? - zapytał. -Nie, tylko w głowie mi się kręci. Zaraz dojdę do siebie. -Mogę prosić pana dokumenty? -O co jestem oskarżony? Ja tego psa odkupię... -Nie, nie, o nic nie jesteś oskarżony. Po prostu sporządzamy protokół zajścia. Podałem mu legitymację. Przepisał coś i oddał mi. Podszedł Sven. -Nic ci nie jest? -Nie... -Przyjmiesz tą akcję jako przeprosiny? Zamyśliłem się. -Dwa razy w ciągu ostatnich dni moje życie znalazło się w zagrożeniu - powiedziałem. - Przyjmuję przeprosiny. Maciek musiał zrozumieć, bo zrobił minę pełną ubolewania i popatrzył w zadumie na niebo. -Chodźmy stąd - poradził szpieg. - Odetchniemy trochę świeżym powietrzem i od razu ci się poprawi. Nie mogłem nie przyznać mu racji. -Co to za kapitan, którego zabrali? - zapytałem. -Dyrektor Teufel - wyjaśnił Sven. - Tak go niektórzy tytułują. Moim zdaniem niepotrzebnie. A co do tego zabrania to nie zabrali go tylko spisali personalia. Kij wie po co, bo i tak, każdy go tu zna. -Aha. -Chodź do portu. Mój szpieg mówił po niemiecku, tak, aby Maciek mógł go zrozumieć. Za to ja ledwo rozumiałem. -A co z psem? - zapytał. -Zawiozą go do nas na sekcję. Chociaż nie, pewnie weźmie go miejscowy szpital. Pogryzł kilka osób, będą chcieli sprawdzić, czy nie jest wściekły. Czy nie był wściekły. -Czy to możliwe? Przecież jest martwy, a z tymi zmianami na mózgu to podobno przesąd... -Jeśli nie widać zmian na mózgu to można zrobić rozmaz płynu rdzeniowego i pod mikroskop elektronowy. -Aha. W tym momencie z ulicy obok wybiegł dyrektor Teufel. Przykro było na niego patrzeć. Włosy na głowie miał zmierzwione a w oczach najczystszy obłęd. Chyba za wcześnie go wypuścili. -Tu jesteście mordercy psów! - zawył. - Ty Sven niech ci się nie wydaje, że jak masz strzelbę i legitymację, to możesz bezkarnie zabijać psy na ulicach! -Dawno już trzeba było go odstrzelić. Tak głupiego i agresywnego bydlęcia... -Zamknij się. Wytoczę ci proces! Wybulisz sto tysięcy koron odszkodowania! Będziesz mi ustępował z drogi jak wszyscy w tym mieście! Będziesz mnie szanował... -Nigdy. Niech się panu nie wydaje, że ktokolwiek tu pana szanuje. Po prostu to naród tchórzem podszytych fajtłapców, i starają się schodzić z drogi niebezpiecznemu wariatowi! -Komendant niemieckiej obrony miasta gdy kapitulował przed nami wyraził mi swoje najgłębsze uznanie. -Tak, nie trudno mu było podlizywać się, gdy walczył o życie. A mnie tata opowiadał, że wcale nie wyrażał uznania tylko bluzgał po niemiecku, za co go utopiłeś w porcie. -To potwarz! -Kotwicę do nóżek i chlup. W środku nocy, żeby mieszkańcy nie widzieli. A potem mówiło się, że odesłaliście go na południe przed trybunał. -Był legalnie sądzony i stracony jako zbrodniarz wojenny. -Tak, oczywiście. Co zrobimy w sprawie tego psa? -Słucham propozycji. Dyrektor nagle się opanował. -Zwolni pan mojego kumpla na pół roku z opłat za naukę w swojej uroczej szkółce... -Co!? Jak śmiesz! -Pies został zdaje się poszczuty? -Niech cię piekło pochłonie! -I wzajemnie panie dyrektorze. Teufel odwrócił się na pięcie i pobiegł ulicą. Po chwili nie było po nim śladu. Szpieg splunął ponuro. -Skąpiec - rzucił za oddalającym się. Kupił trzy puszki piwa, irlandzkiego, usiedliśmy sobie na granitowym nabrzeżu i stuknęliśmy się puszkami, co było dosyć trudne, ale wykonalne. Wypiliśmy. Świat stał się odrobinę weselszy. -Pokój i przyjaźń - powiedział szpieg. -Aha - zgodziłem się. -Ja tam bym się nie zgadzał - powiedział Maciek. - Nacjonalizm słowiański nie powinien znać wybaczenia wobec ras germańskich, no ale trudno. Spędziliśmy przyjemnie parę chwil. Maciek śpiewał czastuszki po ukraińsku, ja wybijałem rytm piętami o kamień, a Sven czyścił swoją flintę. Było mi dobrze. Siedziałem na ciepłym kamieniu. Na lewo ode mnie siedział mój niedoszły zabójca, że o kocie nie wspomnę, a obecnie sympatyczny jak dawniej prywatny szpieg. Po prawej stronie siedział także mój serdeczny przyjaciel. Uspokoiwszy nerwy zaproponowałem powrót na festyn, co moim towarzyszom bardzo się spodobało. Na jarmarku rozeszliśmy się, bo Sven spotkał jakiegoś znajomego i poszedł z nim na jedno piwko, przykazawszy mi przedtem, żebym nie dał się zabić pod jego nieobecność. Maciek poszedł pooglądać sobie stare meble wystawione obok na aukcję, bo jako stolarza nęciły go ich szczegóły konstrukcji, ja zatrzymałem się przy stoisku, na którym handlowano medalami, odznaczeniami i innym tego typu barachłem. Grzebiąc w stosie różnych rupieci znalazłem coś dla siebie. Wpadł mi w oko nieoczekiwanie. Śliczny filigranowy kolczyk, złoty ze zwisającym szmaragdem w kształcie łzy. Poprosiłem faceta o lupę i obejrzałem go uważnie. Nie miał nawet prób. -To złoto? - zapytałem. -Nie, to tombak - wyjaśnił sprzedawca. - Robi je u nas taki jeden złotnik. Zgubiłem gdzieś drugi. Kosztuje dziesięć koron. -Ajaj. Jestem ubogim studentem który musiał uciekać ze swojego kraju... -Za młody jesteś na studenta. Ile dasz? -Może pięć koron. -Czekaj. Ty jesteś tym Polakiem? -Aha. -Masz jakieś polskie monety? Wydobyłem z kieszeni portfel i wygrzebałem z niego złotówkę, piątkę i dwudziestkę z Nowotką. -Tylko tyle. -Zamienimy się? Dobiliśmy targu. Nie miałem wprawdzie dziurek w uszach, żeby go nosić, zresztą uważałem to za zupełnie niemęskie zachowanie, ale kolczyk spodobał mi się bardzo. I nie był drogi. -Tomaszu, pozwól tu na moment - z zamyślenia wyrwał mnie głos mojego kumpla Maćka. -Co się stało? - zapytałem odwracając się w jego stronę. -Coś niesamowitego. Masz forsę? -Mam kupić szafę? Czy może kredens? Obawiam się, że mnie na to nie stać. -Fotele. Zresztą co ja ci będę mówił, chodź to sam zobaczysz. Istotnie na niewielkim podium stało trochę mebli. -Numer dwadzieścia jeden! - krzyknął licytator. - Para foteli z wczesnych lat trzydziestych. Palisandrowy szkielet, angielskie sprężyny, pokrycie skóra wołową, stan zachowania średni. Cena wywoławcza tylko sto koron, za oba! Kto da więcej? -Sto dziesięć! - krzyknąłem, bo fotele spodobały mi się od pierwszego wejrzenia. -Dwieście! - krzyknął ktoś za moimi plecami. Obejrzałem się. Niedaleko mnie stał Teufel. -Dwieście dwadzieścia - krzyknąłem. -Pięćset - zawył dyrektor szkoły. -Tysiąc - usłyszałem gdzieś z przodu drwiący głos Svena. -No dalej - ponaglił mnie Maciek. -Nie mam więcej forsy - wyjaśniłem. Zmarkotniał. -Tysiąc po raz pierwszy! - obwieścił licytator. -Dziesięć tysięcy - zawył Teufel. Zapadła grobowa cisza. Prawie dwa tysiące dolarów. -Dziesięć tysięcy po raz pierwszy, po raz drugi po raz trzeci. Sprzedano! - krzyknął licytator waląc młotkiem. Dyrektor obwieścił całemu miastu swój tryumfalny uśmiech i poszedł płacić. Przez tłum przepchnął się pomocnik licytatora, który do tej pory wnosił na podium, różne przedmioty. -Nie kupiliście foteli - zagaił. - Ale może mam, coś co się wam spodoba. -Nie mam dużo pieniędzy - zastrzegłem się. -Nie będzie wiele potrzeba - zapewnił. Poszliśmy za nim. Za straganami stała ciężarówka, a na niej dwa identyczne fotele, tyle tylko, że bardziej sfatygowane. -Co o tym powiecie? - zapytał - Wymagają wprawdzie remontu, ale kosztują tak samo jak tamte. Sto koron. -Ładne, ale jestem tylko ubogim emigrantem. Nie dałoby się tak pięćdziesiąt koron za oba? -Właściwie to dlaczego by nie. -Głupi pomysł sprzedawać je poza licytacją - powiedział Maciek po niemiecku. - Gdyby je wystawić na sprzedaż zanim ten facet sobie pójdzie, to możnaby wycisnąć z niego jeszcze raz. -Chciwość zgubą frajerów - powiedział facet. - Zresztą zarobiliśmy więcej niż zakładaliśmy w najśmielszych przypuszczeniach. Więc niech wam będą na zdrowie. Tylko wymknijcie się tak, żeby was nie zobaczył, bo będzie nieszczęście. Nagle niespodziewanie spostrzegłem, że go rozumiem. Zaskoczyło mnie to kompletnie. Zastosowaliśmy się do rady faceta. Fotele miały kółka, dzięki czemu aż do żużlówki nie mieliśmy z nimi dużych problemów. Potem prowadzić je było znacznie trudniej. W połowie drogi dogonił nas szpieg. -Ojej? - zdziwił się na widok naszego zakupu. - Skąd to macie? -Kupiliśmy od dyrektora - wyjaśniłem z godnością. - Bał się, że żona go nie wpuści do domu z tymi gratami. -Nie wierzę ci. To nie są te same. A tak swoją drogą to nie macie się czego bać. Ten kundel nie był wściekły. -Nie będziemy musieli brać zastrzyków - powiedział mój koleś z ulgą. -Nie lubisz zastrzyków - powiedział szpieg domyślnie. -Raz już miałem i takiego bólu więcej nie wytrzymałbym. Przełożyłem jego słowa. -Jakiego bólu? Przecież to prawie bezbolesny zabieg. -Jak to bezbolesny? - zdenerwował się Maciek - Wbija się aż do jelit, można kota dostać! -Do jelit?! -A jak ? - teraz z kolei ja się zaciekawiłem. -Normalnie trzy zastrzyki dożylne. Nie słyszałem, żeby zastrzyki głębokie były stosowane później niż we wczesnych latach pięćdziesiątych. -Europa - szepnął Maciek, gdy przełożyłem mu. - Jesteśmy zapóźnieni o czterdzieści lat. Wróciwszy zjedliśmy sobie lekki obiad. Po obiedzie Maciek poszedł trochę popracować, choć protestowałem przeciw temu z uwagi na świąteczność dnia. Nie udało się go jednak przekonać. Kiroshi, pracujący do upadłego. Odpocząwszy poczytałem sobie trochę po norwesku, co było trudne, ale potrzebne. Po kolacji siedliśmy w bibliotece przy odnowionym stole. Maciek wyjął ze swojej walizki dziwna skórzana saszetkę. -Co pamiętasz? - zapytał. -Dzisiaj przypomniałem sobie jak oberwałem w głowę. Poszczuli mnie psem, wcześniej. Kiwnął poważnie głową. -No to do dzieła. Wyjął z saszetki pierwsze zdjęcie i położył przede mną. Popatrzyłem uważnie. Przedstawiało chłopca w indiańskim piuropuszu na głowie. Za pasek zatknięty miał tomahowk, wykonany z kawałka wapiennej skały. -To ja. Kiwnął głową i położył obok drugie zdjęcie. Przedstawiało trzech chłopców przebranych za Indian. Za nimi znajdował się nieduży szałas. -Ja i ty. A kim jest ten trzeci? Pawcio? -Przypominasz sobie cokolwiek? -Nic. Ale teraz przynajmniej wierzę, że faktycznie spotkaliśmy się wtedy. Westchnął i położył kolejne zdjęcie. Tym razem to był on. Stał koło jakiegoś dziwnie ubranego staruszka na tle zbudowanej z belek ściany domu. -Nic - pokręciłem głową. -Ja i mój dziadek Jakub Wędrowycz. Położył następne. Tym razem to byłem ja z jakimś staruszkiem. -I jak? To powinieneś pamiętać. Za nami w głębi fotografii widać było szopę zbudowaną z belek. -Szopa - powiedziałem. - Króliki w klatce. Koło klatki szło się do ustępu. W ustępie przypięta do ściany pocztówka z różą. Popatrzyłem na niego triumfująco. Śmiał się. -Bingo! Trafiłeś w dziesiątkę. Co jeszcze? Zamyśliłem się. Mała komórka pamięci uzyskała połączenie zresztą mózgu, ale nic więcej z tego nie wynikało. Żadnych więcej śladów. Powiedziałem mu to. -Na dziś wystarczy. Jutro ciąg dalszy. -Dlaczego nie od razu? -Derek mówił jak trzeba porcjować. Gdybym ci wszystko powiedział to nic by to nie dało. Nawet uszkodzony mózg można zmusić do pracy. Trzeba zmusić do pracy. -Jedno pytanie. Czy ja znałem niemiecki? -Oczywiście. To znaczy o tyle o ile. Kurt nas uczył. A co? -Zrozumiałem co mówisz dziś... Ale jeśli chcę dobrać w pamięci jakieś słowa... -Spoko. Przypomnisz sobie. Poszedłem jakoś bardzo wcześnie spać. Sam nie wiem dlaczego, widocznie wykończyły mnie przejścia tego dnia. I wtedy właśnie przyśnił mi się sen, który przemienił całe moje życie. Choć właściwie to nic nie zmienił, a jedynie życie go potem dogoniło. Nie, nie potrafię tej myśli odpowiednio sformułować. Sen zaczął się dość dziwnie. Biegłem przez długie korytarze. Było ciemno, na dworze panował zmierzch. Musiałem znajdować się w jakimś pałacu. Biegłem. Okna były powybijane kamieniami, a z zewnątrz dobiegał niczym pomruk burzy skowyt tłumów. Wpadłem do niewielkiego pomieszczenia. Pośrodku podłogi płonął stos papierów. Uwijało się przy nim kilka osób. Wyszarpywali z szaf jakieś skoroszyty i wrzucali je do ognia. Niektóre tylko trafiały do plecaków stojących opodal. -Jaka sytuacja na zewnątrz? - zapytała mnie Łesia. Była nieco starsza niż poprzednim razem, gdy mi się śniła. Musiała mieć jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat. A może nawet jeszcze więcej. Uroda jej już trochę przekwitła. -Nie ma czasu - krzyknąłem. - Spalmy to wszystko. Oni zaraz tu będą! -Nie da rady palić więcej - odezwał się jeden z oficerów. - Podłoga już się zajęła. Car nie będzie kontent gdy spalimy jeden z najbardziej reprezentacyjnych budynków... Zamiast mu odpowiedzieć wywaliłem zawartość szafy na ziemię i rzuciłem w nią lampą naftową. -Musimy uciekać, jeśli nie chcecie, aby ten ogień stał się naszym stosem pogrzebowym! - krzyknąłem. Kiwnęli głowami i porwawszy plecaki wybiegli. -Musimy się pospieszyć kochanie - powiedziałem do dziewczyny. -Właściwie to nawet nie musimy - odpowiedziała poważnie. -Dlaczego? -Widzisz przykro mi to mówić, ale to tylko mój sen. -Co? W tym momencie uświadomiłem sobie, że ja także śpię. -To mój sen! - zaprotestowałem. Popatrzyła na mnie uważnie. -Jesteś pewien? -Tak. -Udowodnij to . -Nie mam szczerze mówiąc pojęcia jak. -To zabawne. Rozmawiamy po rosyjsku. Znasz może ukraiński? -Oczywiście. -Słuchaj tak mi coś chodzi po głowie. Może skontaktujemy się jakoś gdy się obudzimy? -Pomysł sam w sobie genialny. Jesteś śliczna i sympatyczna. Możesz mi podać adres? -Wolałabym nie. KGB ma chyba zbyt prymitywną technikę, aby wleźć komuś do snu, ale może lepiej ty powiesz mi gdzie mieszkasz? -Mieszkam w Norwegii. Miasto Bodo. zapamiętasz? -Nie wiem. Często gdy budzę się nie pamiętam co mi się śniło. Wiesz, gdzie jesteśmy? -Tak. Jesteśmy w Petersburgu, w gmachu sądu na Aptekarskim Ostrowie. Jest rewolucja październikowa. -Skąd wiesz? -Nie mam pojęcia. -No to chodu! Pobiegliśmy. Właściwie to głupio, bo na tych schodach mieliśmy spotkać bolszewików, ale nie miałem jakoś czasu, aby to przemyśleć. Byliśmy już gdzieś na wysokości parteru, gdy zobaczyliśmy kilkunastu oberwańców biegnących po schodach do góry. Dobyłem szabli i rzuciłem się na nich, aby wyrąbać sobie drogę. Zawyłem straszliwie i ciąłem z ramienia. Potoczyła się po schodach odrąbana głowa, obcięta ręka padła na podest. Dwaj padli z wyprutymi flakami. Nie krzyczałem już. Rąbałem na odlew. Zginęli wszyscy. Siedmiu rosłych chłopów. W tym momencie padło z tyłu kilka strzałów. Dziewczyna osunęła się. Kula karabinowa wyszła jej między oczami. Dobyłem pistoletu i strzelałem do góry w stronę trzech stojących tam czerwonogwardzistów. Jeden zwinął się jak sprężyna i stoczył po schodach, drugiemu kula przeszła przez gardło. Trzeci raniony w rękę potknął się, a potem przechylił przez poręcz i spadł, roztrzaskując sobie głowę o schody dwa pietra niżej. Właśnie miałem zawyć z radości, gdy gdzieś z dołu padł strzał i poczułem jak kula przechodzi mi przez pierś. Weszła od tyłu pod prawą łopatką i wyszła przodem. Upadłem. Obudziłem się zlany potem. Była trzecia nad ranem. Padał deszcz. W ustach miałem zupełnie sucho. Poszedłem do kuchni i napiłem się wody. Potem położyłem się i aż do rana nic mi się nie śniło. * Semen siedział na werandzie domu szamana. Szaman ubrany w spłowiałą żółtą koszulę huśtał się powoli na bujanym fotelu. Mikrobiolog poszukał wzrokiem córki. Siedziała nad rzeką i uczyła się od rówieśniczek wyplatać coś z cienkich kolorowych pasków skóry. Jej siwe włosy przefarbowali na czarno. Ogorzała twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi czyniła ją niezwykle podobną do Indianek. Wrażenie to potęgowały lekko skośne oczy. W pewnej chwili przerwała wyplatanie. Zerwała pęk trawy i obojętnie włożyła do ust. Dwie koleżanki siedzące obok nie wykazały zdziwienia. -Wraca - powiedział Szaman. - Szok już jej mija. -Dlaczego je trawę? - zapytał Semen. - Zauważyłem to gdy była mała. -Jej natura ciągnie ją do naturalnego sposobu odżywiania - wyjaśnił Szaman. - To proste. Gdyby twoje dzieci trafiły do społeczeństwa całkowitych wegetarian, to mimo, że dieta taka zawiera teoretycznie wszystkie niezbędne składniki potrzebne do prawidłowego funkcjonowania organizmu, to mimo wszystko czułaby pociąg do pokarmów mięsnych. Zaciągnął się fajką. -Dawno już nie widzieliśmy istot jej rodzaju - powiedział wreszcie. 18 lipca poniedziałek Obudziłem się trochę nie w sosie. Odgniotłem sobie kręgosłup. Wygrzebałem się z ciepłego łóżka i poszedłem do łazienki, aby umyć się. W kuchni Maciek śpiewał swoją wersję hymnu Związku Radzieckiego ("Razruszen sojuz rjespublik hołowuczych"). Piosenka ta zawierała słowa polskie, rosyjskie, ukraińskie i pośrednie zaś gramatyka była tak jak to się mówi murzyńska. -Ona miała na imię Łesia - powiedziałem sam do siebie. - Czego się tak wydzierasz? - zapytałem Maćka przez ścianę. -Życie jest piękne - odpowiedział. -E tam. Co w nim takiego pięknego? -Pomyśl, że nie musimy nerwowo reagować za każdym razem, gdy zechce nam się pić, bo ta zdechła kundlina wcale nie była wściekła. -Ach jak mnie to cieszy - oświadczyłem zgryźliwie. Ale cieszyło. Zrobiliśmy śniadanie. Właśnie byłem w jego trakcie, gdy przyszedł Sven. -No cześć - zagadnął po polsku. Wrażenie było piorunujące, ale dalej mówił w narzeczu swojego plemienia. - Są do was jakieś kartki w skrzynce. Poszedłem to sprawdzić. Istotnie w skrzynce siedziały dwie kartki. Jedna była ze Stanów, do Maćka, drugą było awizo na paczkę. -Co tam? - zapytał mój kumpel. -Dostaliśmy paczkę - powiedziałem. -To nie paczka, tylko przesyłka kurierska - zauważył Sven - trzeba ją odebrać na dworcu w Bodo w ciągu sześciu godzin. -Wybierzesz się ze mną? - zapytałem gościa, który siedząc usiłował najwyraźniej przeniknąć rozumem o czym mówimy. Niezbyt mu się to chyba udawało. -Chętnie - powiedział. - Skoczyć po rower? -Tak. Myślę, że nie będzie to na tyle ciężkie, aby nie można było tego wieść na bagażniku. Pojechaliśmy. Dworzec kolejowy w Bodo nie był bardzo reprezentacyjnym miejscem i nawet trochę się rozczarowałem. Weszliśmy do pomieszczenia spedycji bagażowej. Odbywała się tu właśnie wesoła zabawa polegająca na poskramianiu psa wielkości cielaka, który mimo kagańca najwyraźniej chciał rozszarpać wszystkich obecnych. Podałem awizo jedynej nie zajętej zabawą kobitce. -Ach to ty! - ucieszyła się. - Weź go sobie. Gestem wskazała bestię. -To dla mnie? -Tak. Jest jeszcze paczka. Ze stosu przesyłek podała mi grubą kopertę. Poszedłem do psa i złapałem go za smycz. Warknął głucho i groźnie. Pociągnąłem mocno i zdecydowanie. Wstał i poszedł potulnie, jak gdyby rozumiał, kto tu jest panem. Wyszliśmy ze Svenem i postaraliśmy się w miarę szybko zagłębić się w lesie. -Cholera co to za bydlę - zastanawiał się szpieg. - Wielki jak koń. -Jakaś krzyżówka - zasugerowałem. - Popaśli sterydami to i wyrósł jak się patrzy. Znowu użyłem polskiego idiomu, przez co musiałem wyjaśnić, że nie chodziło mi wcale dokąd patrzy pies, tylko raczej jak wygląda. Psisko pozwalało się prowadzić, od czasu do czasu tylko próbowało się buntować, ale wtedy szarpałem mocniej smycz i pies spotulniał. Przy furtce rozstaliśmy się. Sven poszedł dalej, a ja skręciłem do domu. Po drodze machinalnie sprawdziłem skrzynkę. Ku swojemu zaskoczeniu znalazłem wewnątrz jeszcze jedną kartkę. Znowu do Maćka. Nie zauważyłem jej jakoś poprzednio. Wszedłszy do domu zostawiłem zwierza w korytarzu a sam wszedłem do biblioteki, gdzie siedział mój kolega i czytał książkę. -No hej - powiedziałem rzucając mu kartkę. Złapał i przeczytał pospiesznie. -Od Sylwii - ucieszył się. Podrapałem się po nodze w miejscu, gdzie kiedyś dawno dawno temu Maciek rozharatał mi ją szablą. -Pamiętasz! - ucieszył się. Zatrzymałem się wpół kroku. -Rany boskie - szepnąłem. - Waliliśmy się szablami aż miło było popatrzeć. Ale o co poszło? -Spróbuj. -Piesek. Animowany film... O pieskach z szablami... -Trzej muszkieterowie. Dobranocka. Pojedynków na śmierć i życie nie zapomina się tak łatwo. Nawet jeśli poszło tylko o kobietę, i zdarzyły się w drugiej klasie podstawówki. -Kobietę? -Tak. Chodziła ze mną do podstawówki w Warszawie. Rodzicie przywieźli ją na trzy dni. Bardzo ci się podobała. -Niska brunetka... To kto tak właściwie wtedy wygrał? - zapytałem. -Chyba ty. Mało mi nie rozwaliłeś łba, a sam tylko prawie straciłeś nogę. -Ech dawne dobre czasy. -Tak. Niewielu chyba zaczynało karierę pojedynkowiczów w tak młodym wieku. -Niewielu.... -Ale choć wygrałeś Tomaszu, to moje jest teraz na wierzchu. Ona mnie kocha. Na ciebie zawsze patrzyła wilkiem. Miało być do pierwszej krwi! A ty uparłeś się, żeby mnie zabić. A nie zapominaj, że to ja pierwszy dziabnąłem cię po nodze. -Ach tak? - zdziwiłem się. -Możemy powtórzyć w każdej chwili! -Chcesz satysfakcji? -Tak. -Szable czy pistolety? - przeszedłem do konkretów. -A może rosyjska ruletka? -To nie zgodne z kodeksem honorowym. Rosyjska ruletka to tylko rozrywka towarzyska. A nie metoda roz... załatwiania spraw honorowych. -Ajaj. Tak dobrze znasz kodeks honorowy? -Aha. -Ciekawe skąd. Teraz wymyśliłeś? -Zabiję! - zawyłem zrywając się na równe nogi. -Tak, oczywiście. Jesteś kumplu wspaniałym szlachcicem, a nawet szlachtownikiem. Może lepiej pobawimy się w tygrysa? Masz pistolet i dzwonek? A co do pojedynków to mamy tylko jedną szablę. I to nie naszą. Na szczęście głuche warczenie dobiegające z korytarza przerwało nam tą uczoną dysputę, bo jeszcze parę minut i jeden z nas spocząłby w kałuży krwi. -Co to jest? - zdziwił się. -Moje zwierzątko - wyjaśniłem z prostotą. -Zwierzątko? -Ciapuś. -Ach tak. Oswoiłeś sobie wilka z lasu? -No nie zupełnie. Przyszło pocztą. -Ach tak. Pocztą. A od kogo? -Pewnie od hrabiego Derka. -Zwierzątko...Pewnie futerkowe? -Można to tak określić. Niewątpliwie ma futro. A także zęby i pazury. -Wilk? -Nie. -Łasica? -Też nie. -Słusznie, głos daje niezły. Tygrys? -Co ty. -Lew. -Zgaduj dalej. A jak zgadniesz to ci pokażę. -Poddaję się. -Piesek! Poszliśmy do korytarza. Maciek długą chwilę wpatrywał się milcząco w bestię. -Jest wielkości sporego wilczura, ale nie jest dorosły. Ma wyraźnie szczenięce proporcje - zauważył. -Aha. -Nie podoba mi się to. -Dlaczego? Podszedł do stosu przy kominku i wziął książkę o wymarłych zwierzętach, którą przeglądał wcześniej. Zasiadł wygodnie w kupionym wczoraj fotelu i zaczął ją kartkować. Po chwili podał mi otwartą na jednej ze środkowych stron. -Co ty na to? Na stronie było kilka reprodukcji malarstwa brazylijskiego i kolorowa fotografia psa, który najwyraźniej był tego samego gatunku co mój. -Ładne - oddałem książkę Maćkowi. -Tylko tyle masz mi do powiedzenia? -Widocznie wcale nie jest taki wymarły jak się autorom wydawało. -To dog karaibski! -Nie słyszałem nigdy. -To posłuchaj. To była rasa psów używana do polowań na niewolników. Największe i najbardziej krwiożercze psy jakie kiedykolwiek chodziły po naszej planecie. Począwszy od lat dwudziestych naszego wieku różne organizacje dążyły do całkowitej likwidacji tej rasy i w późnych latach trzydziestych kosztem wielkich starań udało się wytłuc wszystkie. -Jak widać nie wszystkie, skoro jeden tam siedzi. -Widocznie nie wszystkie... -A może to tylko jakaś krzyżówka mająca dokładnie udawać...? -Nie, nie sądzę. Do Derka podobne są właśnie takie zagrania. Ale jeśli on jest prawdziwy to moja rada Tomaszu jest krótka. Kula w łeb i do piachu. -Nie mam broni. -Masz. Widziałem twój pistolet tam na piętrze, gdy rozwaliłem ci łózko. Mógł mi wystrzelić prosto w plecy, jak na niego spadłem. -Wyjąłem naboje. Nie mogę z zimną krwią zabić psa tylko dlatego, że być może należy on do rasy, która została wybita dawno temu z nieznanych mi przyczyn. -To pies, w porównaniu z którym rotweilier to nieszkodliwy szczeniak. Zobacz jaki duży jest w tej chwili i pomyśl, co z niego jeszcze może wyrosnąć! -Nie strasz mnie. Nie boję się psów. To tylko zwierzę. Jeśli jest niebezpieczne to będę trochę bardziej ostrożny i po problemie. To nie jest diabeł a tylko pies. Sobaczka. -Ale nie mów, że cię nie ostrzegałem. -Ciekawe, jak zareaguje na niego Gucio. -Do licha! On go zeżre na śniadanie. -Jak twój pies zeżre mojego to ... -Nie odwrotnie. Ciapek zje Gucia. -Ojej. Jeszcze się biedak struje. -Wolne żarty. A tak swoją drogą to kretyńsko się nazywa. Sam mu wymyśliłeś to imię? -Szczerze mówiąc tak. Przed chwilą. Uważasz, że jakie byłoby lepsze? -Może Rezun. -Ja proszę bez osobistych wycieczek. Dobraliśmy się wreszcie do pakietu, który dostałem razem z pieskiem. Wewnątrz była dziwna obroża zaopatrzona w pilota i kilka przełączników, oraz kilka kartek pokrytych kaligraficznym pismem w języku rosyjskim. -Obroża elektryczna - zdziwił się mój kumpel. -Ty wiesz co to jest? -Aha. Zakładasz psu, albo wrogowi na szyję i jeśli coś kombinuje to naciskasz guzik i dostaje tysiąc wolt. -Hmm... -No przeczytaj co tam piszą. -"Suczka Gwiazda. Pies przeszedł tresurę na psa obronnego. W przypadku zaatakowania śmiertelnie niebezpieczny. Obroża reaguje na wysokie dźwięki, co umożliwia awaryjne włączenie bez użycia pilota. Zasadniczo przeznaczona jest do obrony osobistej na niezabudowanym terenie, należy przestrzegać zasad dyskrecji i raczej nie prowadzać na smyczy do miasta. W przypadku wzrastającej agresywności zalecałbym likwidację". -Kto to napisał? - zaciekawiłem się. - Bo chyba nie hrabia Derek. On dodałby tu kilogram ozdobników. Nagle zamilkłem. Maciek wyszczerzył zęby. -Coś tam ci się kołacze. To pisał Ałmaz Wisarionowicz Czerakow. -Pierwsze w życiu słyszę. -Służący albo ktoś taki u księcia Sergieja. -Księcia! -To znajomy Derka. Poznasz go z pewnością wkrótce. Tak więc masz tresowanego... Z korytarza dobiegły odgłosy jakiejś małej szamotaniny. Wybiegliśmy. Gucio niezrażony niczym witał nowego kumpla. -Wot te na - powiedział Maciek. Założyłem Ciapusiowi (a właściwie suczce Gwieździe), obrożę elektryczną i uwolniłem z kagańca. Czułem się trochę niepewnie, bo spodziewałem się natychmiastowego ataku i utraty rąk i nóg, ale nic takiego nie nastąpiło. Łasił się do mnie zupełnie jak normalny piesek. -Zupełnie spokojny - zauważyłem. - Gdzie ta wrodzona krwiożerczość? -Cholera wie. Może objawi się później. A tak swoją drogą to zadziwiające. Choć z drugiej strony to słyszałem o przypadkach, że rotweilery trzymane od małego i całkowicie obłaskawione nagle zamieniały się w krwiożercze bestie rozrywające dzieciaki na strzępy. -Oj nie strasz. Boję się o mojego kota... -E, przywyknie. Zresztą nawet jeśli zamieszka w lesie to nic mu się nie powinno stać. Radził sobie tyle lat, myślę, że się wyżywi. -Nie zapominaj o jednym: gdy zamieszka w lesie przestanie być udomowiony i wtedy Sven zastrzeli go jak psa, to znaczy... -Może i tak, ale myślę, że raczej się nie odważy. Zjedliśmy obiad. Mój nabytek (prezent?) zachowywał się zupełnie poprawnie, a za to żarł za sześciu. Po obiedzie wypuściłem go na spacer do lasu w towarzystwie Gucia. Poza teren nie powinny się były wydostać, choć po prawdzie gdyby ukryły się gdzieś na działce w niczym nie zmieniało to sytuacji, bo na hektarze takiego paskudnego zagajnika można było ukryć pułk wojska a co dopiero dwa niewielkie zwierzątka. Do wieczora czas spędziliśmy w ten sposób, że Maciek pracował nad budową pokoi na strychu, zaś ja pomagałem mu przycinając deski i nawiercając w nich dziurki, żeby gwoździe łatwiej wchodziły. Maciek jak każdy niemal artysta trochę narzekał, ale pokoje zrobił pierwsza klasa. Zmniejszył nieco ich metraż przez dodanie schowków, które zajmowały tą część, najbliższą krawędzi dachu. Było to bardzo funkcjonalne rozwiązanie i sam pewnie wpadłbym na ten pomysł, gdybym trochę więcej myślał, a mniej roił sobie o niebieskich migdałach. Wieczór był parny i duszny, nawet bryza od morza nie poprawiała sytuacji. -Cholera - powiedział Maciek ocierając pot za czoła. -Nie przeklinaj, tak często, bo ci to wejdzie w krew. -Wybacz stary, to wina dzielnicy w której się wychowywaliśmy ja i Pawcio i jej proletariacko - żulerskich mieszkańców. Chciałem powiedzieć, że wysoka temperatura powietrza obniża wydajność. -Zgodzę się z tą światłą myślą. Ogłosimy fajrant do jutra? -Pomysł sam w sobie dobry. Chyba będzie burza. -Wczoraj, czy przedwczoraj też tak mówiłeś. -No to najwyższy czas, żeby przyszła. Wieczór nadszedł wreszcie. Wraz z nim zelżał nieco upał, choć duchota z powietrza nie ustąpiła. Chciałem posiedzieć sobie na swoim nabytku, ale ciało lepiło się do skórzanych obić foteli, w tak nieprzyjemny sposób, że brało obrzydzenie. Nie mieliśmy jakoś apetytu na kolację. Przed snem założyliśmy jeszcze drzwi w naszych pokojach. Człowiek cywilizowany powinien mieć możliwość odizolowania się od otoczenia. Drzwi na dole zostawiliśmy otwarte, tak, by każdy nawet najsłabszy podmuch wiatru mógł przenikać w głąb domu. -To zabawne - powiedział mi Maciek przez ścianę układając się spać. - W książkach do geografii mówi się o tym, że tu w Skandynawii powinno być chłodno i wilgotno. Wilgotno jest, bo człowiek gotuje się we własnym pocie, ale nie wierzę jakoś w ten chłód. -Może przyjdzie w nocy - zasugerowałem. -Może, ale wtedy będzie za późno. Te zwierzaki zjedzą na śniadanie pieczyste. Ciebie i mnie. Wreszcie zamknął się i poszedł spać. Ja także zasnąłem. Bywały takie noce, w moim życiu, że nie mogłem zupełnie zasnąć. Tej nocy miałem atak bezsenności. Miotałem się po łóżku na wszystkie strony. Zapadłem w sen dopiero około drugiej. Nie spałem długo, bowiem dwie kosmate bestie wlazły mi pod kołdrę i zaczęły mnie podgryzać. Zerwałem się na równe nogi i zdecydowanie usunąłem je na korytarz. Zatrzasnąłem drzwi i właśnie miałem zasnąć znowu, gdy Ciapuś skoczył na klamkę i oczywiście otworzył. Po czym cała zabawa zaczęła się na nowo. Myślałem przez długą chwilę, po czym wpadłem na genialny pomysł będący rozwiązaniem moich problemów. Zwierzaki chciały się bawić i zamiast się na nie niepotrzebnie złościć powinienem dostarczyć im jakiejś rozrywki. Rozrywek było w moim domu wiele, ale tylko jedna była naprawdę dobra. Złapałem jednego kundla za obrożę, drugiego pod pachę i zaniosłem je do pokoju Maćka, po czym zamknąłem starannie drzwi. Położyłem się wreszcie spać, ale nie zdołałem zasnąć, gdyż przez cienką ścianę dobiegały odgłosy bardzo wesołej zabawy, oraz okrzyki, (zapewne radości), które wydawał mój kumpel. Nie minęło dużo czasu jak wpadł do mojego pokoju dysząc najwyraźniej rządzą zemsty. Udałem oczywiście pogrążonego w głębokim śnie. Postał chwilę nasłuchując mojego oddechu, a potem wrócił do swojego pokoju skąd przydźwigał oba pieski i troskliwie umieścił na moim łóżku. A potem poszedł sobie. Łobuz. Odczekałem aż zaśnie i zabrawszy zwierzaki poszedłem umieścić je z powrotem u niego. Trochę miałem pecha, gdy w ciemnościach kładłem mu je na łóżku zapaliło się niespodziewanie światło. Ten drań wcale się nie położył, tylko czekał przyczajony za drzwiami. W ręce miał siekierę. -No cześć - powiedziałem. Co innego mogłem powiedzieć? -Panie Paczenko, jak w świetle przepisów dobrego zachowania mam rozumieć pańską tu obecność? I zabierz te parszywe zwierzęta z mojego pokoju, bo zrobię rzecz tak straszną, że kamienie zapłaczą. -Oj Maciuś, Maciuś, nerwy cię ponoszą. Czy to nie jest miłe spędzać noc w towarzystwie tak miłych zwierzątek? Ja ci chciałem sprawić przyjemność a co mam w zamian? Groźby, wyzwiska, straszenie siekierą...Nie wstyd ci? -A wiesz, że jakoś nie? -To pewnie dlatego, że jesteś Ukraińcem. -No to będziesz miał pecha zginąć z ręki rodaka! -Ja też jestem Ukraińcem? - zdziwiłem się. -Prawie. Polakiem wysiedlonym omyłkowo w ramach akcji Wisła. To znaczy twój tata. Tak swoją drogę to powinniśmy działać zespołowo, bo w pojedynkę sobie najwyraźniej nie radzimy. -Co sugerujesz? -Chińską narkozę. -Szkoda zwierzaków. Może zrzucimy je na parter? -Nie wiem, czy zauważyłeś, ale zrobiłem całkiem ładne schodki. Nie stanowią dla nich dużej przeszkody, bo ostatecznie po kolacji zostały tam na dole. -Słusznie. Ale gdyby tak nakryć właz deskami i... Plan był na tyle dobry, że natychmiast przystąpiliśmy do jego realizacji. Oczyszczenie strychu z agentów królestwa zwierząt poszło dość łatwo. Zbudowaliśmy barykadę i wróciliśmy do łóżek. Widocznie jednak wszystkie złe moce sprzysięgły się tej nocy przeciw nam. Biedne opuszczone pieski zaczęły bowiem żałośnie płakać. Aż skręcało. -Może trzeba było zastosować tą chińską narkozę - odezwał się mój kumpel ze swojego pokoju. -Zaraz dostanę kota. -Po pierwsze masz już kota i to w obu znaczeniach tego słowa, a po drugie wykaż się swoim ucywilizowaniem i wymyśl coś. -Jakoś nic mi nie przychodzi do głowy. Zniechęceni rozebraliśmy barykadę. Zwierzaki ruszyły natychmiast do ataku. Przy okazji zbadaliśmy ciekawy problem, w jaki sposób Maćkowy jamnik pokonywał schody. Po prostu mój dog złapał go zębami za kark i wniósł. Gdy Ciapuś był już dość wysoko polaliśmy go wodą ze szklanki, co jednak nie wywarło na nim żadnego wrażenia. -Może chodzi im jedynie o kontakt wzrokowy? - zasugerowałem. -Zbudujemy sobie klatki? -Myślałem raczej o moskitierach. -Pomysł do luftu. Ale mam lepszy. Zrobimy sobie hamaki. Będzie przewiewnej od spodu, a zawiesimy, w takim miejscu, że nie doskoczą. Pomysł był dobry. Nawet bardzo dobry. Przynieśliśmy z rupieciarni dwa kawałki sieci i rozpięliśmy je sobie pod sufitem biblioteki. (Konkretnie przybiliśmy do belek stropowych). Zasnąłem prawie natychmiast. Po takich przejściach nic dziwnego. Przyśniła mi się dziewczyna o imieniu Ehter. Była w białym czepku i sukience z niewielkim dekoltem. Jechałem do niej na koniu, gdy niespodziewanie koń fiknął fikołka i poleciałem w dół w głęboką ciemność. Na dnie ciemności był stół biblioteczny, w który walnąłem z taką siłą, że przez chwilę nie mogłem złapać oddechu. Wreszcie udało mi się. W pomieszczeniu było paskudnie zimno i dość wietrznie. Wiatr i zimno pochodziły z zewnątrz. Rozejrzałem się po pomieszczeniu i stwierdziłem, że nigdzie nie widać zwierzaków. W tym samym momencie Ciapuś zwalił mi się na głowę. W pierwszej chwili pomyślałem, że to już przepowiadany przez mojego przyjaciela atak bestii, ale po chwili zorientowałem się w swojej pomyłce. Po prostu moje wymajtnięcie z hamaka nie było przypadkowe. Ta kundlina wskoczyła do sieci i rozbujała ją do tego stopnia, że wypadłem, a potem zleciała sama. Skakać musiała ze schodków prowadzących na piętro. Innej możliwości nie było. Postawiłem psa na ziemi i poszedłem zobaczyć, co się dzieje na dworze. Działy się tam sceny jak z Szekspira, to znaczy szalała burza. Pies przydreptał za mną. Stanąłem na skale koło drzwi i podziwiałem walkę żywiołów. Deszcz lada chwila miał lunąć, niedaleko waliły pioruny. Wiatr wył jak tej nocy, gdy Beria dusił Stalina poduszką. Właśnie miałem się cofnąć do mieszkania, bowiem trochę marzły mi nogi na skutek stania w kałuży, gdy niespodziewanie przyszła wielka fala. Psisko usiłowało schować się za mną i oczywiście zaplątało mi się między nogi tak, że straciłem równowagę i poleciałem głową w dół prosto w szalejące fale. Prawie nie umiałem pływać. Całe moje doświadczenie sprowadzało się do unoszenia na wodzie w zatopionej piwniczce. A teraz znalazłem się w atramentowo czarnej wodzie. Woda ta była dodatkowo lodowato zimna. Złapałem szczeniaczka za obrożę i wsparłem się na nim jak na kole ratunkowym. Miał niezłą wyporność. Poruszałem nogami utrzymując się na powierzchni. Rozejrzałem się. Nigdzie nie było widać lądu. Trochę mnie to zaniepokoiło, ale ląd odnalazł się, w chwili, gdy woda rąbnęła mną o skałę z taka siłą, aż mi świeczki w oczach stanęły. Usiłowałem mimo to jedną ręką, (w drugiej miałem psa), wymacać jakiś uchwyt, ale nie udało się. Woda odciągnęła mnie w głąb zatoczki i obróciwszy parokrotnie wyekspediowała wraz z potężną falą gdzieś w nieprzenikniony mrok. Ku swojej radości po kilku minutach rozpaczliwego miotania się w wodzie natrafiłem nogami na twardy grunt. Byłem gdzieś na zatopionej wodą plaży. Wlokąc za sobą psa wydostałem się po skarpie na górę do lasu. Zaczął padać deszcz. Popatrzyłem, co z psem. Kaszlał i krztusił się, ale po chwili doszedł do siebie. To zabawne, ale dopiero gdy stanął na nogi przyszło mi go głowy, że może lepiej byłoby, gdybym wcale go nie ratował. Dobre pomysły czasem przychodzą zbyt późno, a to był naprawdę dobry pomysł. Wróciłem do domu i starannie zamknąłem drzwi. Wytarłem Ciapusia w jakąś szmatę, która nawinęła mi się w ręce. Po kilku minutach zapadł w sen. Poszedłem do siebie i uwaliwszy się do łóżka zasnąłem. * Strażnik Ducha był stary. Bardzo stary. Jego powykręcane nieco artretyzmem palce drżały, gdy delikatnie obmacywał głowę Łucji. Szczególnie uważnie przypatrywał się jej oczom. -Uwstecznione migotki - powiedział. - Dwuwarstwowa powieka. Tak. To się zgadza. Masz jakieś piętnaście lat. Czy byłaś już chora? -Chora? - zdziwiła się Łucja. - Na co? -To nie ma nazwy. Przychodzi jak fala i jak fala odchodzi. Zaczyna się od ostrego zaostrzenia percepcji - powiedział Strażnik. - Będziesz odbierała bodźce świetlne i zapachowe znacznie silniej niż teraz. Zaostrzy ci się wzrok i słuch. A potem zaczną się dreszcze i gorączka. Potrwają kilka tygodni. -Skąd wiecie? - zapytał Semen. -Gościliśmy w naszym plemieniu ludzi, a raczej istoty, jej rasy - powiedział powoli. - W 1911 roku. Przyszli znad rzeki. Było ich dwoje. Dusze błąkające się w mroku. -Skąd byli? Gdzie możemy znaleźć innych? -Nie pytamy naszych gości skąd przybyli. Ani nie śledzimy gdy odejdą. Kobieta była w ciąży. Urodziła u nas dziecko. Dziwne dziecko. Bardziej wyglądało jak źrebię niż jak człowiek. Była zima. Oglądałem je. Żyło tylko kilka dni. Urodziło się za wcześnie. Pomarszczona twarz ściągnęła mu się. -Kobieta zmarła na wiosnę. Mężczyzna został z nami. Zginął w walce z niedźwiedziem. Był potwornie poharatany. Myśleliśmy, że nie przeżyje nawet godziny, ale on żył jeszcze przez dwadzieścia dni. Zmarł na coś, co przypominało raka. Tak jakby jego ciało usiłowało się odtworzyć i zaleczyć rany, ale zapomniało jak się to robi. Wszedł szaman. -Szukaliśmy im podobnych w ciemnej międzyprzestrzeni, gdzie miotają się dusze narkomanów i obłąkanych. Może was to śmieszy, ale też chcieliśmy wiedzieć. Lusija - wymówił imię po swojemu - zostawia bardzo charakterystyczne echo telepatyczne. Natrafiam na podobne, na szlakach duszy. -Są inni? - szepnęła. Kiwnął poważnie głową. 81 86