Pilcher Rosamunde - Kwiaty w deszczu

Szczegóły
Tytuł Pilcher Rosamunde - Kwiaty w deszczu
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Pilcher Rosamunde - Kwiaty w deszczu PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Pilcher Rosamunde - Kwiaty w deszczu pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Pilcher Rosamunde - Kwiaty w deszczu Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Pilcher Rosamunde - Kwiaty w deszczu Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Strona 1 Strona 2 Domek dla lalek William otworzył oczy. Był sobotni p o r a n e k - łączyło się z nim poczucie wolności i spokoju. Słychać było szczekanie Lodena, jedwabistego spaniela należącego do rodziny. Wil­ liam sięgnął na szafkę nocną po zegarek. Dochodziła ósma. Nie było żadnej naglącej potrzeby, by wstawać właśnie te­ raz. Chłopiec leżał jeszcze przez chwilę, zastanawiając się, co przyniesie nowy dzień. Przez okno wpadały j a s n e p r o m i e n i e kwietniowego słońca. Po b ł ę k i t n y m niebie sunęły powoli b i a ł e obłoki. Taki dzień n a d a w a ł się w sam raz na to, by spędzić go na łonie przyrody. Ojciec zawsze w t a k ą pogodę zabierał ich wszystkich n a d morze albo w góry, na długą wędrówkę przez wrzosowiska. Upychał ich do samochodu, wesoło po­ krzykując. I jechali razem na wycieczkę. William starał się przez ostatnie miesiące nie myśleć o ojcu. Nie zawsze j e d n a k mógł się obronić p r z e d napły­ wem wspomnień. Często pojawiały mu się przed oczami niezwykle ostre obrazy, niby film z n i e d a w n e j , szczęśliwej przeszłości. Widział ojca, j a k z M i r a n d ą na b a r a n a idzie wielkimi k r o k a m i przez porośnięte p a p r o c i a m i zbocze. Dłuższe wędrówki sprawiały trudność małym, tłustym nóż­ kom Mirandy i często trzeba było brać ją na r ę c e . . . Słyszał ojca czytającego im książki w długie zimowe wieczory. Wi­ dział zręczne ręce naprawiające rower lub też dokonujące cudów z bezpiecznikami i k o n t a k t a m i elektrycznymi. Strona 3 William zacisnął u s t a i wtulił głowę w poduszkę, próbu­ jąc powstrzymać ból. Dzisiaj to wydawało się jeszcze straszniejsze, ponieważ za chwilę musiał stanąć oko w oko z p r z e d m i o t e m , który leżał w drugim kącie pokoju na sto­ liczku. Ostatniego wieczoru, gdy już odrobił lekcje, praco­ wał w pocie czoła n a d tą okropną rzeczą, a p o t e m poszedł spać k o m p l e t n i e załamany. Żywił teraz n i e o d p a r t e p r z e k o n a n i e , że przedmiot na- igrawa się z niego i że stawienie czoła t e m u wyzwaniu prze­ kracza jego siły. - Nie ma nadziei na to, że będziesz się mógł cieszyć dzi­ siejszym d n i e m - szepnął przedmiot złośliwie. - Spędzisz tę pogodną sobotę, borykając się ze m n ą . I na pewno nic ci się nie uda. To wystarczyło, żeby znowu doprowadzić Williama do rozpaczy. Przedmiot kosztował dwadzieścia funtów i nic nie wskazywało na to, żeby kiedykolwiek mógł wyglądać na coś więcej niż na zwykłe pomarańczowe pudło. W końcu William wstał z łóżka i podszedł do tego pa­ skudztwa, by jeszcze raz sprawdzić d o k ł a d n i e , j a k się spra­ wy mają. Być może jest teraz znacznie lepiej niż wczoraj wieczorem. Może to tylko był jakiś koszmar senny. Niestety, nic się nie zmieniło. Podłoga, tylna ściana i dwie boczne, k u p k a kawałeczków drewna - niektóre m a l u t k i e jak łebki szpilki. Do tego kilka stron instrukcji, z której t r u d n o cokolwiek zrozumieć. Osadzić w ścianie ościeżnicę. Zamontować okucie. Zawiesić skrzydło okienne na otworze. To miał być d o m e k dla lalek. P r e z e n t dla Mirandy na jej siódme urodziny. William trzymał go w sekrecie. Nawet przed m a m ą . I teraz okazuje się, że nie potrafi doprowa­ dzić sprawy do końca. Nie u m i e złożyć d o m k u dla lalek, bo jest na to zbyt niezdarny albo zbyt głupi, a najpewniej z obu tych powodów. M i r a n d a zawsze marzyła o d o m k u dla lalek. Ojciec obie­ cał j e j , że j a k tylko ukończy siedem lat, dostanie taki do- Strona 4 m e k . Dziewczynka była na pewno za mała, by zdawać sobie sprawę, że teraz, kiedy ojciec już n i e żył, nie wszystkie je­ go obietnice zostaną dotrzymane. - Na urodziny d o s t a n ę domek dla lalek - chwaliła się. - Obiecali mi. William, zaniepokojony tym, co powiedziała, odbył po­ ważną n a r a d ę z m a t k ą . Rozmawiali w czasie kolacji, kiedy to M i r a n d a już prawie od godziny spała w swoim pokoju. D a w n i e j , przed śmiercią ojca, William zawsze j a d a ł ko­ lację dużo wcześniej, razem z Mirandą. Potem oglądali te­ lewizję i szli spać. Teraz j e d n a k dwunastoletni William awansował na dorosłego. J e d z ą c zatem gotowane brokuły, kotlety i tłuczone ziemniaki, William rzekł do m a t k i : - Ona myśli, że dostanie ten d o m e k dla lalek. Musimy j e j go k u p i ć . Ojciec obiecał. - Wiem. Gdyby ojciec żył, kupiłby jej piękny, niezbyt drogi d o m e k . Ale w tej chwili nawet na to n a s nie stać. Nie możemy sobie pozwolić na taki w y d a t e k . - A może w sklepie z używanymi rzeczami? - nalegał. - Dobrze. Zobaczę. Może t a m się coś znajdzie. Niestety. W pobliskim sklepiku ze starociami był tylko j e d e n taki domek. Z u p e ł n i e niezły. Kosztował j e d n a k po­ n a d sto funtów. Potem sprzedawca przyniósł im z zaplecza drugi, znacznie tańszy, ale t a k bardzo zniszczony, że abso­ l u t n i e nie nadawał się na prezent dla Mirandy. Później m a t k a i William zwiedzili kilka sklepów z za­ b a w k a m i . Owszem, były t a m niedrogie domki dla lalek - m a ł e plastykowe szkaradzieństwa, w których nie otwierały się ani drzwi, ani okna. - Będziemy musieli poczekać z tym do przyszłego roku - westchnęła m a t k a . - Przez t e n czas na pewno zdążymy uzbierać pieniądze. *** William j e d n a k dobrze wiedział, że to musi być w tym roku. Jeżeli teraz zawiodą M i r a n d ę , może mieć uraz do Strona 5 końca życia i już nigdy nie zaufa dorosłym. Poza tym moż­ na powiedzieć, że było to j e d n o z ostatnich życzeń ojca i musi być spełnione. P a r ę dni później niebiosa, j a k mu się wówczas zdawało, zesłały mu pomoc. Przypadkowo w sobotnio-niedzielnym w y d a n i u gazety, na ostatniej stronie, znalazł n a s t ę p u j ą c e ogłoszenie: Spraw radość dziecku. Kup model domku dla lalek. W załą­ czeniu instrukcja tak bajecznie prosta, że nawet dziecko zro­ zumie. Cena promocyjna - 19. 50 funtów. Zbuduj sam. Kup nasz model domku dla lalek. Przeczytał to raz. Potem znowu. Wbrew pozorom widać było od razu p e w n e trudności. P r z e d e wszystkim zbudowa­ nie d o m k u dla lalek wymagało jakichś tam zdolności do majsterkowania. Niestety, William nie przejawiał w tej dziedzinie żadnych talentów. Najlepszy w klasie z angiel­ skiego i historii, wbicie gwoździa uważał n i e m a l za czaro­ dziejską sztukę. Poza tym istniała jeszcze kwestia pienię­ dzy. Miał j e d n a k swoje oszczędności - zbierał przecież na kalkulator, a to na pewno mogło trochę poczekać. Wszystko więc wskazywało na to, że ogłoszenie prze­ znaczone j e s t właśnie dla niego, z e s ł a n e mu przez los. Je­ żeli i n s t r u k c j a m i a ł a być t a k p r o s t a , że n a w e t dziecko mo­ gło sobie poradzić z m o n t a ż e m , to i j e m u , m i m o b r a k u zdolności m o d e l a r s k i c h , też powinno się u d a ć . Na p e w n o mógł w y t r z y m a ć jeszcze j a k i ś czas bez k a l k u l a t o r a . Podjął decyzję. Wysłał przekaz p i e n i ę ż n y i zamówienie na do­ mek. Ani słówkiem nie pisnął o tym nikomu. Nawet m a t c e . Każdego p o r a n k a wstawał wcześnie i szybko zbiegał na dół, żeby spotkać listonosza, zanim m a t k a spostrzeże, że niesie on j a k ą ś paczkę. Kiedy wreszcie doczekał się przesyłki, chwycił ją gwałtownie i popędził do swojego pokoju, żeby ukryć pudło w szafie pod u b r a n i e m . Wieczorem tego dnia westchnął głęboko, skrzywił się, znalazł gdzieś młotek i za­ brał się do roboty. Strona 6 Początek zdawał się jeszcze nie najgorszy. Wkrótce główne części d o m k u zostały połączone. Potem zaczęły się problemy. William znalazł wprawdzie schemat ukazujący sposób mocowania okien, ale instrukcja okazała się tak m ę t n a , że równie dobrze mogła być n a p i s a n a po chińsku. Teraz William odwrócił się z niechęcią od tego paskudz­ twa, umył się, ubrał i zszedł na dół, zobaczyć, co m a t k a przygotowała do jedzenia. Kiedy przechodził przez przedpokój, a k u r a t zadzwonił telefon. William podniósł słuchawkę. - Halo. - Czy m a m przyjemność z Williamem? Witaj, młody człowieku. Chłopiec wykrzywił się z niechęcią. Dzwonił Arnold Rid- geway. William zdawał sobie sprawę, że Arnold p r ó b u j e zalecać się do jego m a t k i . Chłopiec nigdy nie p r z e p a d a ł za towa­ rzystwem Arnolda, szczególnie o d k ą d odkrył, że dąży on do tego, by zastąpić im ojca. Wizyty wesołego, rubasznego wdowca traktował j a k zło konieczne, j a k złą pogodę, k t ó r a kiedyś się skończy. W głębi duszy żywił nadzieję, że m a m a nigdy nie zgodzi się zostać żoną tego człowieka. Na pewno go nie kochała. To było widać. Dawniej, kiedy żył ojciec, często się zdarzało, że m a m a jaśniała szczęściem, bił od niej taki blask, j a k b y wysyłała j a k i e ś p r o m i e n i e radości. Teraz to wygasło i William był pewien, że od śmierci ojca nigdy tego nie było. Istniała j e d n a k ż e zawsze t a k a możliwość, że będzie chciała poświęcić się dla nich, dla Williama i Mirandy, i że wyjdzie za A r n o l d a właśnie dlatego, żeby im wszystkim by­ ło łatwiej w życiu. Dla większego dobrobytu, dla poczucia bezpieczeństwa - żeby nie przytrafiały się więcej t a k i e sy­ t u a c j e , że b r a k u j e pieniędzy, by k u p i ć dziecku d o m e k dla lalek. To wydawało się zupełnie możliwe, bo m a m a była go­ towa n i e m a l na wszystko, żeby on i M i r a n d a byli szczęśliwi. - Mówi Arnold. Co t a m słychać u mamy? Strona 7 - Nie wiem. Dopiero wstałem i jeszcze jej dzisiaj nie wi­ działem. - Taki piękny m a m y dzień - mówił Arnold. - Myślałem, że mógłbym zaprosić was na obiad do restauracji. Na przy­ kład do Cottescombe do „Trzech Drzew". Potem mogliby­ śmy pójść na spacer do Game Park. I co ty na to, młody człowieku? - To na pewno świetny pomysł, ale lepiej będzie, jeśli poproszę m a m ę do telefonu. Zaraz potem przypomniał sobie o d o m k u dla lalek. - Obawiam się j e d n a k , że nie b ę d ę mógł pojechać - do­ dał. - To bardzo miło z p a n a strony, ale ja m a m bardzo du­ żo zadane i jeszcze kilka innych spraw, k t ó r e muszę dzisiaj załatwić. - Szkoda. Ale nie m a r t w się, młody człowieku, poje­ dziesz n a s t ę p n y m razem. A teraz zawołaj m a m ę , dobry z ciebie chłopiec. William poszedł do kuchni. - Mamo, dzwoni p a n Arnold. M a t k a siedziała przy stole, piła kawę i czytała gazetę. U b r a n a była w starą turkusową s u k i e n k ę . J e d w a b i s t e , kasztanowate włosy m i ę k k o opadały na ramiona. Z całą pewnością była ł a d n ą kobietą. - O, dziękuję, kochanie. Wstała, odkładając na bok gazetę. Przygładziła r ę k ą włosy i wyszła z kuchni. Miranda jadła gotowane jajko. William przywitał się z nią i rozejrzał się, co też m a t k a przygotowała dla niego. Bekon, jajecznica na kiełbasie... - Czego chce Arnold? - zapytała Miranda. - Zaprasza nas na obiad. Od razu się zainteresowała. - Do restauracji? Miranda była towarzyskim dzieckiem i bardzo lubiła ja­ dać poza domem. - Tak, właśnie. Strona 8 - O, to wspaniale. Wróciła m a t k a . - I co? Idziemy? - od razu zapytała Miranda. - Wydaje mi się, że to dobry pomysł - powiedziała mat­ ka. - Arnold chce n a s zawieźć do C o t t c s c o m b e , powinno wam się t a m spodobać. - Ja nie mogę pojechać - krótko poinformował William. - Och, kochanie. Taki dziś ładny dzień. - M a m p a r ę rzeczy do zrobienia. Poradzę sobie bez was. *** M a t k a nie protestowała. Domyślała się, o co chodzi. Wiedziała oczywiście o jego sekrecie. Musiała przecież wchodzić do pokoju Williama, żeby zaścielić łóżko i zetrzeć k u r z e . Szanowała t a j e m n i c ę i starała się nie p o d g l ą d a ć przy sprzątaniu. Zawsze j e d n a k coś t a m w p a d ł o jej w oko i odgadła, co zamierzał zrobić. Westchnęła. - Niech będzie. Możesz zostać. Jeśli chcesz mieć spokoj­ ny dzień tylko dla siebie... Znowu spojrzała na leżącą na stole gazetę. - Ktoś kupił dwór. - Skąd wiesz? - J e s t o tym w gazecie. Kupił go mężczyzna, który nazy­ wa się Geoffrey Wray i jest nowym d y r e k t o r e m zakładów elektronicznych w Tryford. Zresztą sam zobacz. Podała mu gazetę. William zerknął z zainteresowaniem. Dwór dawniej należał do p a n n y P r i t c h e t t , a dom, w którym mieszkali William, m a t k a i Miranda, był kiedyś stróżówką. Chłopiec wiedział, że ktoś, kto kupił dwór, pewnie będzie chciał w nim zamieszkać i zostanie teraz ich najbliższym sąsiadem. P a n n a P r i t c h e t t , wiekowa właścicielka dworu, była zu­ p e ł n i e fantastyczna. Pozwalała im korzystać z ogrodu, żeby mogli przechodzić na skróty, kiedy chcieli iść na spacer w góry. Mogli też zrywać j a b ł k a w jej sadzie. Strona 9 12 Domek dla lalek P a n n a P r i t c h e t t u m a r ł a trzy miesiące t e m u i od tej pory wielki dom stał opuszczony. Teraz j e d n a k . . . dyrektor zakładów elektronicznych... William skrzywił się. - O co chodzi? - zaśmiała się m a t k a . - Na pewno ma kwadratową głowę, j a k maszyna do li­ czenia. - Lepiej nie przechodźmy teraz przez ogród. Dopóki on n a m na to nie pozwoli. - Pewnie nigdy nie zaprosi n a s do siebie. - Nie przesądzaj niczego z góry. On może mieć żonę i ca­ łą gromadę dzieci, z którymi będziecie się wspaniale bawić. *** William całe p r z e d p o ł u d n i e pracował n a d d o m k i e m dla lalek. O dwunastej m a t k a d e l i k a t n i e zapukała do jego po­ koju. Wyszedł na korytarz, s t a r a n n i e zamykając za sobą drzwi. - Właśnie wychodzimy, William. W piecyku j e s t dla cie­ bie z a p i e k a n k a . Podgrzejesz ją sobie na obiad. Nie zapo­ mnij zabrać Lodena na spacer. - Będę p a m i ę t a ł . - I nie przechodź na skróty przez ogród. Trzasnęły drzwi wejściowe i William został sam. Nie­ chętnie powrócił do swojej roboty. Teraz zabrał się za schodki. Próbował przykleić każdy m a l e ń k i stopieniek we właściwym miejscu, zgodnie z instrukcją. J e d n a k ż e z nie znanych powodów wszystkie okazywały się za szerokie i nie chciały się zmieścić. Tysiąc razy odrywał się od montażu, żeby s t a r a n n i e stu­ diować instrukcję. Osadzić stopnie schodów pomiędzy ścianą a belką wsporni­ kową. Ściśle trzymał się poleceń. Tyle że żaden schodek nie pasował. Wszystkie były za duże. Chłopiec nie miał kogo poprosić o r a d ę . J e d y n a osoba, którą mógłby zapytać, to Strona 10 nauczyciel zajęć praktyczno-technicznych. William j e d n a k nie bardzo go lubił. Nagle zatęsknił za ojcem. To właśnie t a t a wiedziałby do­ k ł a d n i e , co robić. Potrafiłby wyjaśnić, doradzić. Przy jego pomocy każdy stopieniek z łatwością dałby się włożyć na miejsce. Tęsknota ogarnęła go t a k silnie, że nie mógł n a d tym za­ panować. Poczuł dziwne d r a p a n i e w gardle i niespodziewa­ nie d o m e k dla lalek w stanie surowym i wszystkie należące do niego kawałeczki zatonęły w powodzi łez. William nie p ł a k a ł już od wielu lat. Takie rzeczy już dawno mu się przestały przytrafiać. Szybko znalazł chus­ teczkę i mocno wytarł nos. U s u n ą ł z twarzy wstydliwe ślady łez. Wyjrzał przez otwarte okno. Pogodny wiosenny dzień zdawał się go zapraszać. - Do licha z tym d o m k i e m dla lalek - pomyślał. I już po chwili zatrzaskiwał drzwi swojego pokoju i zbie­ gał po schodach, pogwizdując na L o d e n a . Biegł tak, że aż się zasapał, zadyszał, aż złapała go kolka i w t e d y poczuł ulgę. Zrobił kilka przysiadów, p o t e m kilka skłonów - najlepszy sposób na kolkę. Potem uściskał Lode­ na i wtulił twarz w jedwabistą, c i e m n ą sierść. Oddech wrócił do normy. William wyprostował się do­ piero po chwili i wtedy zauważył, że zapomniał o przestro­ gach m a t k i , że w tej ucieczce na oślep przed zadaniem przekraczającym jego siły nogi poniosły go bezwiednie i zupełnie o d r u c h o w o . . . przeszedł przez furtkę t a m t e g o ogrodu. Znajdował się teraz na t e r e n i e zakazanym. Przez m o m e n t zawahał się, ale p e r s p e k t y w a odbycia drogi po­ wrotnej wydała mu się n a d wyraz nużąca. Poza tym dom dopiero n i e d a w n o został s p r z e d a n y i na pewno n i k t t a m jeszcze nie mieszka. J a k na razie. Mylił się. Kiedy skręcił w alejkę i przebiegł jeszcze kil­ ka kroków, zobaczył zaparkowany koło dworu samochód. Drzwi domu były otwarte. William ujrzał wysokiego męż- Strona 11 czyznę i psa. I już n a p r a w d ę nie mógł p r z e m k n ą ć nie za­ uważony. Wszystko skończone, pomyślał. Pani P r i t c h e t t nigdy nie miała psa i Loden uważał, że to jego ogród. Loden zawarczał złowrogo. A obcy pies już podążał w ich stronę. Labrador z przyjaznym wyrazem pyska, wesoło ma­ chający ogonem. Niewątpliwie widział w L o d e n i e przyszłe­ go towarzysza zabaw. Spaniel znowu warknął. Najeżył się. - Loden! - chłopiec chwycił go mocno za obrożę. War­ czenie zmieniło się w skowyt. L a b r a d o r zbliżył się. Oba psy ostrożnie się obwąchały. Sierść Lodena wróciła do normy. Spaniel zaczął d e l i k a t n i e wachlować ogonem. William ostrożnie zwolnił uchwyt i psy skoczyły do wspólnej zabawy. Z a t e m ta sprawa została załatwiona pozy­ tywnie. Jeszcze czekał na niego właściciel l a b r a d o r a . William spojrzał w t a m t ą stronę. Obcy zbliżał się ku nie­ mu. Silny, wysoki. Ten człowiek, zupełnie odwrotnie niż Ar­ nold, od razu skojarzył się Williamowi z ł a d n ą pogodą, ze słońcem. Może dlatego, że wyglądał, j a k b y większość czasu spędzał na świeżym powietrzu. Wiatr rozwiewał jego siwie­ j ą c e włosy. Miał okulary, niebieski sweter i dżinsy. *** - Dzień dobry - powiedział William. - Dzień dobry - odrzekł obcy. - Co tutaj robisz? - Idę z moim psem na wzgórze na spacer. Zawsze prze­ chodziłem tędy na skróty. Pani P r i t c h e t t n a m pozwalała - wyjaśnił i dodał: - Mieszkamy w tym małym d o m k u przy drodze. - J a k się nazywasz? - William R a d l e t t . Przepraszam, że wszedłem na p a ń s k i teren. Widziałem dziś rano w gazecie informację, że dwór został sprzedany, nie sądziłem j e d n a k , że ktoś tu będzie już dzisiaj. Strona 12 - W p a d ł e m tylko na chwilę - rzekł mężczyzna. - Muszę się rozejrzeć, wziąć kilka pomiarów. Nazywam się Geoffrey Wray. - Och, więc p a n . . . - William poczuł, że się czerwieni. O mały włos, a byłby powiedział „przecież nie wygląda p a n j a k maszynka do liczenia". - Przepraszam - m r u k n ą ł . - Nie powinienem był tędy przechodzić. - Nie ma sprawy - stwierdził p a n Wray. - Jeszcze tu na­ wet nie mieszkam. J a k już wspomniałem, muszę wziąć kil­ ka pomiarów. Obaj popatrzyli na dwór. William, j a k b y widział go po raz pierwszy, zauważył przegniłe podpory balkonu, odpada­ j ą c ą farbę i zniszczone framugi. - Wydaje mi się, że jest tu bardzo dużo do zrobienia - stwierdził. - Bo to już dość stary dom. - Na pewno. To j e d n a k ma wiele uroku. I m a m wrażenie, że jestem w stanie zrobić wszystko sam, bez niczyjej pomocy. To zajmie trochę czasu, ale na pewno będzie bardzo ciekawe. Psy były już w dobrej komitywie. Biegały razem dookoła krzewów r o d o d e n d r o n u , tropiąc króliki. - Zaprzyjaźniły się - powiedział nowy sąsiad. - Przynio­ słem coś do j e d z e n i a - dodał - i j e s t e m okropnie głodny. Zjesz ze mną? William przypomniał sobie czekającą na niego w kuchni z a p i e k a n k ę i poczuł, że ogarnia go wilczy a p e t y t . - Ale czy p a n u wystarczy? - chciał się upewnić. - Podejrzewam, że tak. Chodźmy zobaczyć. Poszedł po koszyk stojący do tej pory na tylnym siedze­ niu w samochodzie. Przy g a n k u stały m e b l e ogrodowe z ku­ tego żelaza. Nieznajomy postawił koszyk na metalowym stoliku. W słońcu, w miejscu osłoniętym od wiatru, było ciepło prawie j a k w lecie. William przyjął z wdzięcznością k a n a p k ę z szynką. - Mam także placek z owocami. Moja m a m a piecze fan­ tastyczne ciasta. Strona 13 - Mieszka p a n razem ze swoją m a m ą ? - Tymczasowo. Aż b ę d ę mógł sprowadzić się t u t a j . - Czy sam p a n będzie tu mieszkał? - J e s t e m kawalerem, jeśli to właśnie masz na myśli. - Moja m a m a mówiła, że być może ma p a n żonę i dzieci, z którymi będziemy mogli się bawić. - Masz rodzeństwo? - Tak, siostrę. Nazywa się M i r a n d a i niedługo skończy siedem lat. - A gdzie jest teraz twoja siostra? - Poszła z m a m ą do restauracji na obiad. - Twój ojciec pracuje w mieście? - Nie m a m ojca. Umarł prawie rok temu. - Przykro mi - powiedział ze współczuciem, ale w spo­ sób tak pełen zrozumienia, że William prawie wcale nie czuł się zakłopotany. - Ja też straciłem ojca, byłem wtedy mniej więcej w twoim wieku. Nic już p o t e m n i e jest takie samo, prawda? - Prawda. - A co powiesz na ciasteczka czekoladowe? - nowy są­ siad wyjął z koszyka paczkę herbatników. William poczęstował się, wstał, spojrzał o b c e m u prosto w oczy i nagle uśmiechnął się, zupełnie bez powodu. Po­ czuł, że jest mu dobrze i przyjemnie i że już na pewno nie cierpi głodu. *** Skończyli jeść, a p o t e m weszli do środka, żeby obejrzeć dwór. Nie było mebli, poza tym pachniało stęchlizną, w za­ sadzie dom wywierał przygnębiające wrażenie. A j e d n a k było w tym coś ekscytującego, coś, co sprzyjało robieniu przeróżnych planów. Rozmawiali, j a k b y William też był do­ rosły. - Wyburzę tę ścianę. Tu będzie duża, otwarta kuchnia. Tu postawię k u c h e n k ę , zbuduję wysoki, sosnowy stół. Bę­ dzie stał t a m w rogu. Strona 14 Pan Wray aż pałał entuzjazmem, od którego wszystko stawało się jaśniejsze, chociaż ciągle jeszcze pachniało stę- chlizną i myszami. - ... A tę starą p r a l n i ę przemienię na warsztat. Tu zrobię ławeczkę pod o k n e m , zobacz, j a k dużo będzie miejsca na narzędzia... - Mój t a t a też miał warsztat i bardzo dużo różnych na­ rzędzi, ale nie w domu, tylko w ogrodzie, w szopie. - Podejrzewam, że teraz to jest twój warsztat. - Nie, ja nie m a m do tego zdolności. - Nawet nie wyobrażasz sobie, ile człowiek odkrywa w sobie talentów, kiedy n a p r a w d ę musi coś zrobić. - Też kiedyś tak myślałem - powiedział William impul­ sywnie. - Co myślałeś? - ł a g o d n i e zapytał p a n Wray. - Sądziłem, że potrafię zrobić coś, jeśli zmusi m n i e do tego potrzeba. Ale nie u m i e m . To się okazało za t r u d n e . - A co takiego próbowałeś zrobić? - Zbudować d o m e k dla lalek dla mojej siostry na uro­ dziny. - I coś się nie udało - domyślił się p a n Wray. - Wszystko. J e s t e m głupi i nie potrafię dopasować schodków. I okien też nie u m i e m zamontować. Framugi są za duże, a czasem za m a ł e , nic nie pasuje. I n s t r u k c j a napi­ sana jest tak dziwnie, że nic z tego nie rozumiem. - Myślę, że n i e pogniewasz się, jeśli zapytam: jeżeli maj­ sterkowanie nie j e s t twoim hobby, dlaczego t a k bardzo ci na tym zależy? - Tata obiecał Mirandzie, że dostanie na siódme urodzi­ ny d o m e k dla lalek. I n i e m a m y pieniędzy, żeby kupić, więc wymyśliłem, że sam to zrobię. Ale n a p r a w d ę miałem nadzieję, że mi się u d a - tu westchnął głęboko n a d własną tępotą. - Kupiłem model, którego nie potrafię złożyć. To kosztowało dwadzieścia funtów. - Czy m a m a nie może ci pomóc? - To przecież ma być niespodzianka. Strona 15 - I nie masz nikogo, kogo mógłbyś się poradzić? - Nikogo. P a n Wray odwrócił się i oparł o zniszczony zlewozmy­ wak. Założył ręce j e d n a na drugą. - A co powiesz o mnie? William spojrzał na niego marszcząc czoło. - A czy mógłby mi p a n pomóc? - Oczywiście, czemu nie. - A teraz? Dziś po południu? - Tak samo dobra pora j a k każda inna. William spojrzał na niego z wdzięcznością. - Naprawdę? To nie zajmie dużo czasu. Nie więcej niż pół godziny. *** To zajęło znacznie więcej niż pół godziny. Dokładnie przestudiowali instrukcję. Każdy m a l e ń k i stopieniek został opiłowany p a p i e r e m ściernym i s t a r a n n i e dopasowany. Po­ t e m na czystej gazecie p a n Wray umieścił niewielkie kawa­ łeczki drewna w taki sposób, że można było złożyć z nich pięć malutkich okien. - Najpierw dopasuj szyby, a framugi dopiero p o t e m . Tak j a k w prawdziwych oknach. A to są właśnie ościeżnice, o których mowa w instrukcji. Tu masz okucia... - Rozumiem. I wszystko po tych wyjaśnieniach stało się zdumiewają­ co łatwe. Pracowali wspólnie z wielkim zapałem i nawet nie usłyszeli, że podjechał jakiś samochód i zatrzymał się przy bramie. Pierwszym sygnałem, że m a t k a i M i r a n d a już wróciły, był odgłos otwieranych drzwi i wołanie: - William! Gdzie jesteś? Spojrzał ze zdumieniem na zegarek. Dochodziła piąta. Poderwał się z krzesła. - To moja m a m a . Pan Wray uśmiechnął się. - Tak myślałem. Strona 16 - Lepiej będzie, jeśli zejdziemy teraz na dół. Tylko pro­ szę nic nie mówić. To sekret. - Oczywiście. - I dziękuję bardzo, że zechciał mi p a n pomóc. William wyszedł z pokoju i przechylił się przez balustra­ dę. M a m a i siostra stały na dole w holu i patrzyły na niego. M a m a trzymała w r ę k u ogromny b u k i e t żonkili. M i r a n d a ściskała nową lalkę. - Czy dobrze się bawiłyście? - zapytał. - Tak, było bardzo miło. William, koło naszego d o m u stoi jakiś obcy samochód, jest w nim pies. - To auto p a n a Wraya. Geoffreya Wraya, p a n a , który ku­ pił dwór. Zaprosiłem go do nas. William odwrócił się. Nowy sąsiad wyszedł z pokoju, za­ m k n ą ł za sobą drzwi i stanął przy chłopcu. M a t k a spojrzała ze z d u m i e n i e m na wysokiego obcego mężczyznę, który nieoczekiwanie pojawił się obok Willia­ ma. Chłopiec, p r a g n ą c przerwać kłopotliwą ciszę, pośpieszył z wyjaśnieniami. - Poznaliśmy się, j a k pojechałyście... I on przyszedł tu, bo go poprosiłem... żeby... żeby w czymś mi pomógł. - Och.... - widać było, że m a t k a stara się jakoś zapano­ wać n a d sytuacją. - To... bardzo u p r z e j m i e z p a n a strony. - Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział głębo­ kim b a r y t o n e m , schodząc do niej po schodach. - W końcu jesteśmy teraz sąsiadami. - Tak, tak, oczywiście. Przełożyła żonkile do lewej ręki. Uścisnęli sobie dłonie. - A to na pewno jest Miranda. - Arnold kupił mi nową lalkę - powiedziała do niego Mi­ r a n d a . - Nazwałam ją Priscilla. - Ale... - m a t k a n a d a l nie mogła czegoś tu zrozumieć. - J a k to się stało, że spotkał p a n Williama? Zanim p a n Wray zdążył odpowiedzieć, William zaczął wyjaśniać. Strona 17 - Zapomniałem, że zabroniłaś mi przechodzić na skróty przez dworski ogród. I p a n Wray t a m był. I poczęstował m n i e obiadem. - A co z zapiekanką? - O zapiekance też zapomniałem. Z jakichś przyczyn to przełamało pierwsze lody i wszy­ scy się roześmiali. - Może napiłby się p a n h e r b a t y ? - zaproponowała mat­ ka. - Dobrze? My wszyscy marzymy o tym, żeby się czegoś napić. Proszę do salonu, p a n i e sąsiedzie, i już szybciutko nastawiam czajnik. - Ja to zrobię - powiedział William, schodząc po scho­ dach. - Ja zaparzę h e r b a t ę . *** William przygotował tacę, napełnił czajnik wodą, zna­ lazł w szafce jakieś h e r b a t n i k i . Czekając, aż woda się zago­ tuje, przeanalizował z satysfakcją wszystko to, co zdarzyło się tego dnia. P r o b l e m z d o m k i e m dla lalek doczekał się wreszcie rozwiązania. Wiedział, co jeszcze zostało do zro­ bienia, i miał pewność, że zdąży na czas. Miranda dostanie na urodziny swój wymarzony prezent. We dworze zamiesz­ ka p a n Wray, który wcale nie ma kwadratowej twarzy, j a k maszyna do liczenia, czego się obawiał, n a t o m i a s t okazał się najmilszym w świecie człowiekiem. William od razu mógł się założyć, że pozwoli im n a d a l przechodzić na skróty przez ogród i zrywać j a b ł k a w sadzie. Na pewno nie będzie gorzej niż za czasów p a n n y P r i t c h e t t . Tak więc, kiedy tyle rzeczy zostało wyjaśnionych pozy­ tywnie, William poczuł się znacznie lepiej niż rano. Teraz warto było żyć. Woda zaczęła wrzeć. Chłopiec zaparzył h e r b a t ę , posta­ wił filiżanki na tacy i skierował się w stronę salonu. Z po­ koju na górze dobiegały dźwięki włączonego telewizora. M i r a n d a oglądała jakiś program dla dzieci. Z salonu docho­ dził szmer rozmowy. Gdy podszedł do drzwi, usłyszał: Strona 18 - Kiedy zamierza się p a n wprowadzić? - J a k tylko to będzie możliwe. - Czeka p a n a z tym wszystkim jeszcze moc roboty. - Tak, ale nie ma pośpiechu. William pchnął nogą drzwi. Pokój wypełniony był popo­ łudniowym słońcem i czuło się w powietrzu coś odświętne­ go, ale zarazem tak k o n k r e t n e g o , n a m a c a l n e g o , j a k b y moż­ na było d o t k n ą ć tego ręką. Może chodziło o narodziny przyjaźni. Coś w tym rodzaju, coś ekscytującego. Nie można było tego ponaglać. W takich sprawach nigdy nie ma pośpiechu. M a m a i p a n Wray stali przy kominku. Ciepły blask ognia p a d a ł na ich twarze. M a m a roześmiała się nagle, cho­ ciaż nie wiedział dlaczego. O d g a r n ę ł a do tyłu swoje p i ę k n e kasztanowate włosy i tak wyglądała, jaśniała t a k i m bla­ skiem, j a k wtedy, kiedy żył ojciec. Wyobraźnia Williama skoczyła daleko w przód, j a k koń p o n a d przeszkodą, ale ściągnął cugle. Wszystko musi to­ czyć się w swoim własnym t e m p i e , potrzebny j e s t odpo­ wiedni czas na dojrzewanie pewnych rzeczy. - H e r b a t a gotowa - powiedział, stawiając t a c ę na stole. Potem spojrzenie jego padło na żonkile leżące na para­ pecie. M a m a położyła je tam, po czym najwyraźniej w świecie zupełnie o nich zapomniała. P a p i e r był pognie­ ciony, d e l i k a t n e główki kwiatów powoli zaczynały w i ę d n ą ć . William pomyślał o Arnoldzie. Miał w tej chwili serce prze­ p e ł n i o n e współczuciem dla rubasznego wdowca. Strona 19 Coś się kończy, coś się zaczyna Możesz przecież pojechać ze m n ą - powiedział Tom bez większej nadziei. Elaine roześmiała się cierpko. - Kochanie, czy n a p r a w d ę wyobrażasz sobie m n i e zama­ rzającą na kość w zamku gdzieś na północy? - P r a w d ę mówiąc, nie bardzo - przyznał szczerze. - Nie mówiąc już o tym, że nie zostałam zaproszona. - To nie ma znaczenia. Ciotka Mabel będzie uszczęśli­ wiona, widząc j a k ą ś nową twarz. Szczególnie t a k ą ł a d n ą j a k twoja. E l a i n e próbowała ukryć zadowolenie. Uwielbiała kom­ p l e m e n t y i wchłaniała je niczym b i b u ł a a t r a m e n t . J e d n a k oświadczyła: - Pochlebstwami niczego nie zdziałasz. A poza tym je­ stem n a p r a w d ę zła. Obiecałeś, że właśnie w t e n w e e k e n d pojedziesz ze m n ą do Stainforthsów. I co m a m im teraz po­ wiedzieć? - P r a w d ę . Że m u s i a ł e m wyjechać na północ, ponieważ moja ciotka Mabel obchodzi siedemdziesiąte p i ą t e uro­ dziny. - Ale dlaczego musisz na nich być? Cierpliwie powtórzył kolejny raz: - Ponieważ ktoś z rodziny powinien się tam pokazać. Moi rodzice są na Majorce, a siostra mieszka z m ę ż e m w Hongkongu. Mówiłem ci to już trzy razy. Strona 20 - Nadal nie rozumiem, czemu m n i e tak wystawiasz do wiatru. Wcale mi się to nie podoba. - Obdarzyła go swoim najbardziej uwodzicielskim uśmiechem. - A p o n a d t o nie przywykłam do takiego traktowania. - Nie wystawiłbym cię do w i a t r u - z a p e w n i ł ją - dla nikogo na tym świecie oprócz ciotki M a b e l . To wyjątko­ wa k o b i e t a . J e j mąż, Ned, zmarł p r z e d k i l k o m a laty, a dzieci nie mieli. To znaczy swoich, bo myśmy bez prze­ rwy siedzieli im na głowie. Spędzaliśmy u ciotki M a b e l n a j c u d o w n i e j s z e w a k a c j e . P a m i ę t a j też, że m u s i a ł a się n a p r a w d ę n a t r u d z i ć , by zorganizować teraz przyjęcie. To duża odwaga w j e j w i e k u porywać się na coś p o d o b n e g o . Byłoby obrzydliwością z mojej strony t a m się n i e zjawić. No i - zakończył z rozbrajającym u ś m i e c h e m - m a m ocho­ tę p o j e c h a ć . - I d o d a ł znowu: - Możesz w y b r a ć się ze mną. - Nikogo bym tam nie znała. - Wystarczyłoby ci pięć minut, żeby ich poznać. - Na samą myśl o zimnie robi mi się niedobrze. Przestał ją namawiać. Zabieranie E l a i n e do znajomych sprawiało mu dużą przyjemność, a to z powodu piorunują­ cego wrażenia, j a k i e robiła na wszystkich. Fantastyczna uroda dziewczyny silnie schlebiała jego próżności. Z dru­ giej j e d n a k strony, gdyby nie bawiła się dobrze, z pewno­ ścią nie starałaby się tego ukryć. Wyjazd do ciotki Mabel zawsze wiązał się z pewnym ry­ zykiem. Najwięcej zależało od pogody. Jeśliby nadchodzący w e e k e n d okazał się chłodny i wilgotny, to E l a i n e - cieplar­ niany londyński kwiat - byłaby z pewnością najgorszą z możliwych towarzyszek. Tom ścisnął jej dłoń. - Dobrze - powiedział. - Nie musisz jechać. Kiedy wró­ cę, zadzwonię do ciebie i opowiem, j a k cudownie spędzi­ łem czas. A tobie pozostanie tylko żałować, że wybrałaś Stainforthsów.

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!