Piesn Albionu #3 Wezel bez konca - LAWHEAD STEPHEN
Szczegóły |
Tytuł |
Piesn Albionu #3 Wezel bez konca - LAWHEAD STEPHEN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Piesn Albionu #3 Wezel bez konca - LAWHEAD STEPHEN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Piesn Albionu #3 Wezel bez konca - LAWHEAD STEPHEN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Piesn Albionu #3 Wezel bez konca - LAWHEAD STEPHEN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LAWHEAD STEPHEN
Piesn Albionu #3 Wezel bezkonca
STEPHEN LAWHEAD
Skoro caly swiat jest jedynie opowiescia, lepiej abys kupil sobie bardziej zajmujacaopowiesc od opowiesci mniej zajmujacej.
sw. Columba, irlandzki misjonarz w Szkocji
Dla Jan Dennis
Wysluchaj, o Synu Albionu, slow przepowiedni:
Placz i smuc sie, gleboki zal jest sadzony Albionowi w trojnasob. Zlocisty Krol uderzy stopa o Skale Niezgody. Robak o ognistym oddechu zazada tronu Prydainu; Llogres bedzie bez pana. Ale radowac sie bedzie Caledon. Stado Krukow zaludni tlumnie jego cieniste doliny i krakanie bedzie tam piesnia.
Gdy zgasnie Swiatlo Derwyddi, a krew bardow bedzie domagac sie sprawiedliwosci, wowczas Kruki rozloza swe skrzydla ponad swietym lasem i swietym pagorkiem. Pod skrzydlami Krukow stanie tron. Na tym tronie zasiadzie krol ze srebrna reka.
W Dniu Zmagan korzen zamieni sie miejscem z konarem, a swiezosc bedzie uchodzic za cud. Niech slonce bedzie przycmione jak bursztyn, niech ksiezyc skryje swe oblicze: odraza kroczy po ziemi. Niech cztery wichry zewra sie w przerazliwych podmuchach; niech ten dzwiek wzbije sie az do gwiazd. Prochy Starozytnych zawiruja w oblokach; istote Albionu rozniosa walczace wichry.
Morza podniosa sie, grzmiac poteznie. Nigdzie nie bedzie bezpiecznej przystani. Arianrhod spi na swym otoczonym morzem przyladku. Choc wielu jej szuka, nie znajdzie. Choc wielu ja wzywa, nie uslyszy ich glosow. Jedynie czysty pocalunek przywroci ja jej
Wowczas rozgniewa sie Olbrzym Niegodziwosci i przerazi wszystkich ostrzem swego miecza. Z jego oczu bic beda plomienie; jego usta ociekac beda trucizna. Ze swa wielka armia spladruje wyspe. Wszyscy, ktorzy mu sie sprzeciwia, zostana porwani powodzia bezprawia, ktora wyplynie z jego reki. Wyspa Poteznych stanie sie grobowcem.
A wszystko to nastapi za sprawa Meza z Brazu, ktory dosiadajac mosieznego rumaka, miota klatwe potezna i okrutna. Powstancie, Mezowie Gwir! Wezcie do reki orez i zwroccie sie przeciwko zdrajcom, ktorzy sa wsrod was! Odglosy bitwy dotra pomiedzy gwiazdy na niebie, a Wielki Rok dobiegnie swego ostatecznego spelnienia.
Sluchaj, o Synu Albionu: krew jest zrodzona z krwi. Cialo jest zrodzone z ciala. Ale duch jest zrodzony z Ducha i Duchem na zawsze zostanie. Nim Albion bedzie Jednym, Bohaterski Czyn musi byc dokonany, a Srebrnoreki musi objac rzady.
Banfrith z Ynys Sci
1. Ciemne plomienie
Ogien szaleje w Albionie. Dziwny i ukryty, o ciemnych, niewidocznych dla oczu plomieniach. Wzbiera i kipi, gromadzac plomienie ciemnosci w swym goracym, czarnym sercu. Niewidzialny i nieznany, plonie.Owe plomienie ciemnosci sa nienasycone; rosna, rozprzestrzeniaja sie zachlannie, wszystko pozeraja, wszystko niszcza. Choc nie mozna ich zobaczyc, zar parzy i przypieka, przenika cialo az do kosci; podkopuje sily, oslabia wole. W popiol obraca prawosc i odwage, a milosc i honor w twarde, wypalone wegle.
Ow ciemny ogien to pradawne zlo, wrog starszy niz sama Ziemia. Nie ma twarzy, ciala ani ramion, z ktorymi mozna by sie zewrzec w walce i w koncu pokonac. Nie ma niczego oprocz
plomieni, nienasyconych jezykow i rozsiewanych przez nie ciemnych iskier, ktore z kazdym niespokojnym tchnieniem wiatru wedruja dalej i dalej.
Nic nie zdola wytrzymac ciemnego ognia. Nic nie oprze sie bezlitosnemu, zjadliwemu zepsuciu niesionemu przez niewidzialne plomienie. Zgasna one dopiero wtedy, gdy wszystko, co zyje na tym swiecie, przemieni sie w zimny, martwy popiol.
Przeslaniajaca wejscie skora wolu uniosla sie i do chaty wszedl Tegid Tathal. Bystrym spojrzeniem ogarnal ciemne wnetrze. Znowu widzial. Jego slepota zostala uleczona albo przynajmniej zamieniona w nieustajaca wizje przez przywracajace wszystko do pierwotnego stanu wody jeziora. Ujrzawszy, ze siedze na zascielajacej podloge slomie, zapytal:
-Co robisz?
-Rozmyslam - odrzeklem, zginajac jeden po drugim palce srebrnej dloni. Coz to byla za dlon! Cudo wykonane ze srebra doskonalej jakosci, wolnego od jakichkolwiek wad; skarb niewyobrazalnej wartosci. Byl to podarunek - moze nagroda za wyczyny na placu boju - od bostwa obdarzonego osobliwym poczuciem humoru. Nad wyraz osobliwym.
Tegid zapewnia, ze jest to prezent od Dagda Samildanac, Szybkiej Pewnej Reki we wlasnej osobie. Mowi, ze na tym wlasnie polega wypelnienie obietnicy danej przez pana zagajnika. Szybka Pewna Reka poprzez swego wyslannika obdarzyl Tegida wewnetrznym wzrokiem, ja zas otrzymalem srebrna reke.
Tegid przypatrywal mi sie z ciekawoscia, a w koncu powiedzial:
-I nad czym tak dumasz?
-Nad tym - unioslem metalowa dlon. - I nad ogniem. Ciemnym ogniem. Przyjal me slowa bez zadnych pytan. - Na dworze czekaja na ciebie. Lud chce zobaczyc
swego krola.
-Musialem posiedziec troche w samotnosci. Musialem pomyslec.
Na zewnatrz rozbrzmiewaly glosne wiwaty. Swietowanie zwyciestwa ciagnac sie bedzie
przez wiele dni. Wielki Pies Meldron zostal pobity, jego poplecznikow dosiegla sprawiedliwosc, susza sie skonczyla i kraj wracal do zycia. Nic dziwnego, ze ci, ktorzy przezyli, nie posiadali sie ze szczescia.
Ja jednak nie podzielalem ogolnej radosci. To, co zapewnilo ludziom bezpieczenstwo i przywrocilo wesolosc, sprawilo zarazem, iz moj pobyt w Albionie dobiegl kresu. Wypelnilem zadanie, wiec musialem odejsc, choc kazdy nerw, kazde wlokno mego ciala byly temu przeciwne.
Tegid podszedl blizej i przykleknal, aby nie patrzec na mnie z gory. - Co sie stalo?
Nim zdazylem odpowiedziec, skorzana kotara uniosla sie raz jeszcze, wpuszczajac do srodka profesora Nettletona. Uczony pozdrowil ponuro Tegida, a zwracajac sie do mnie, rzekl:
Pora ruszac. - Kiedy nic nie odpowiedzialem, dodal: - Llew, juz to przedyskutowalismy i osiagnelismy porozumienie. Musimy to zrobic, a im szybciej to nastapi, tym lepiej. Czekanie wszystko pogorszy.
Tegid obrzucil uczonego bacznym spojrzeniem. - On jest naszym krolem. Jako Aird Righ Albionu ma prawo...
-Prosze, Tegidzie. - Nettleton wolno potrzasnal glowa, a jego zacisniete usta staly sie
cienka linia. Zblizywszy sie, popatrzyl na mnie z gory. - Zadnemu czlowiekowi nie wolno
przebywac w innym swiecie. Dobrze o tym wiesz. Przybyles tu, aby odszukac Simona i
zabrac go z powrotem. Dokonales tego, a wiec twe dzielo jest skonczone. Pora wracac do
domu.
Mial racje. Wiedzialem, ze ja mial. A jednak, mysl o powrocie ranila mi serce. Nie moglem stad odejsc. Tam bylem nikim, nie mialem prawdziwego zycia. Ot, przecietny zagraniczny studencina, ktory po ukonczeniu nauki zalapal sie na studia doktoranckie, i ktory na co dzien bolesnie odczuwal brak tego, co w zyciu ludzkim najwazniejsze. Pozbawiony towarzystwa mezczyzn oraz milosci kobiety, wieczny student myslacy przede wszystkim o tym, jakby tu wykombinowac nastepne stypendium i oddalic od siebie dzien koncowego rozliczenia, a tym samym widmo zycia poza kokonem scian oksfordzkiego klasztoru.
Jedyne prawdziwe zycie, jakiego kiedykolwiek zakosztowalem, toczylo sie tutaj, w Albionie. Odejsc stad, znaczylo umrzec, to bylo zas ponad moje sily.
-Ale ja mam tu jeszcze cos do zrobienia - zaoponowalem, a w moim glosie byla
rozpacz. - Musi tak byc, skoro dostalem cos takiego. - Unioslem srebrna dlon; chlodny
metal zalsnil niewyraznie w zalegajacych chate ciemnosciach, na bialym tle srebra miekko zaplonely kunsztownie wyrysowane zlotem zawile wzory.
-Chodzmy - profesor wyciagnal reke, jakby chcial mnie podniesc. - Nie utrudniaj wszystkiego jeszcze bardziej. Odejdzmy teraz, szybko i cicho. Wstalem i w slad za nim wyszedlem z chaty. To samo uczynil milczacy Tegid. Na dworze plonelo odswietne ognisko, a jego plomienie strzelaly wysoko w gestniejacy mrok. Wokol ognia siedzieli rozradowani ludzie; poprzez wesoly zgielk tu i owdzie przebijaly slowa piesni. Nie uszlismy daleko, gdy droge zastapila nam Goewyn z dzbanem w jednej i kubkiem w drugiej rece. Tuz za nia kroczyla dziewczyna z polmiskiem napelnionym chlebem oraz miesiwem.
-Pomyslalam, ze moze jestescie glodni i spragnieni - wyjasnila i pospiesznie zaczela napelniac kubek piwem. Wreczyla mi naczynie, mowiac: - Przepraszam, ale tylko tyle zdolalam dla was uratowac. To juz ostatni dzbanek.
-Dzieki. - Biorac kubek, dotknalem na chwile jej dloni. Goewyn odpowiedziala usmiechem, ja zas pojalem, ze nie zdolam odejsc, nie powiedziawszy jej, co kryje sie w mym
-Goewyn, musze ci cos... - Zamilklem w pol zdania, gdyz otoczyla nas gromada
-Llew! Llew! - krzyczeli. - Pozdrawiamy cie, Srebrnoreki! - Jeden z nich podsunal
"WyjasnilM>><<>>erow a szcz rod cie interweniowal Te c s d.
ktorzy mogliby ten spokoj zaklocic. Zaraz tez dodal, ze byloby najlepiej, gdyby zaczeli od sieb Ledwie rozkrzyczana druzyna ruszyla swoja droga, z mroku wylonil sie Cynan. - Llew!
b ryknal, walc m w Wznio
Ulal piwa z pucharu do mego wypelnionego po brzegi kubka.
-A z naszych kielichow niech zawsze leja sie trunki! - dodalem, strzasajac piwo z
ttJ^LLS%%^^. Nie czekajac, azpoziom plynu w
Sadzilem, ze nasze zapasy piwa skonczyly sie dawno temu - powiedzialem. - Nie mialem pojecia, ze jeszcze tyle zostalo.
-To sa naprawde ostatki - zapewnil Cynan, zagladajac do pucharu. - Gdy piwa
zabraknie, bedziemy musieli czekac az do zbiorow. Ale dzisiaj - zaniosl sie smiechem -
dzisiaj mamy wszystko, czego nam potrzeba! - Cynan ze swymi ogniscie rudymi wlosami i
choc serce ciazylo mi niczym zaszyty w piersi kamien.
-Mamy jeszcze wiecej, bracie - odrzeklem. - Zyjemy i jestesmy wolnymi ludzmi!
-Jako zywo! - Cynan zlapal mnie za szyje zegnalem sie z tym, ktory amykajac s w blizszy niz rodzony brat.
Nadszedl Bran w otoczeniu kilku Krukow. Oddali mi krolewskie honory i poprzysiegli dozgonna wiernosc. Po chwili dolaczylo do nich dwoch krolow, Calbha i Cynfarch. -
Zycze ci wszystkiego najlepszego - powiedzial Calbha - Niech twe panowanie zawsze
-Niechaj ci sie zawsze wiedzie - dodal Cynfarch - a zwyciestwo wienczy kazda
Podziekowalem im serdecznie, po czym, ujrzawszy, ze Goewyn sie oddala, przeprosilem przyjaciol, chcac podazyc w slad za nia. Calbha pochwycil moje spojrzenie.
-Idz do niej, Llew - poradzil. - Ona na ciebie czeka. Idz.
Szybko podszedlem do Tegida. - Przygotujcie z Nettlesem lodz. Zaraz do was przyjde.
Profesor Nettleton wzniosl oczy ku pociemnialemu niebu. - Idz, jesli musisz, ale sie pospiesz, Llew! Czas-pomiedzy-czasem nie bedzie czekac. Dogonilem Goewyn miedzy dwiema chatami.
-Chodz ze mna - rzucilem. - Musze z toba pomowic.
Nic nie odrzekla, ale postawila dzban na ziemi i wyciagnela reke. Podalem jej swoja i
powiodlem na obrzeza crannogu. Cien zalegajacy u podstaw drewnianego walu doprowadzil nas do nie strzezonej bramy, ktora wyszlismy poza umocnienia.
Goewyn caly czas milczala, ja natomiast szukalem w myslach slow, ktore chcialem jej powiedziec. Teraz, gdy bylismy sami, nie bardzo wiedzialem, od czego zaczac. Jej duze, ciemne oczy wpatrywaly sie we mnie, jej wlosy o barwie lnu polyskiwaly niczym srebrna przedza, a skora olsniewala biela sloniowej kosci. Niewielki torques jasnial na jej szyi waskim sierpem swiatla. Doprawdy, nigdy nie widzialem piekniejszej kobiety.
-O co ci chodzi?-spytala. - Jezeli jestes nieszczesliwy, usun przyczyne zmartwienia. Jestes krolem. To ty mowisz, jak ma byc.
-Wydaje mi sie - rzeklem ze smutkiem - iz paru rzeczy nawet krol nie potrafi zmienic.
-O co ci chodzi, Llew? - powtorzyla pytanie.
Wciaz jeszcze sie wahalem. Podeszla blizej, czekajac na odpowiedz. Spojrzalem w jej
sliczna twarz.
-Kocham cie, Goewyn.
Usmiechnela sie; w jej oczach rozblysly wesole iskierki. - I to dlatego jestes taki
nieszczesliwy? - Zarzucila mi ramiona na szyje, wplotla palce we wlosy. - Ja tez ciebie kocham. A zatem, teraz juz oboje mozemy pograzyc sie w rozpaczy.
Poczulem na twarzy cieplo jej oddechu. Zapragnalem wziac ja w ramiona, obsypac pocalunkami. Plonalem z niecierpliwosci, a jednak odwrocilem glowe.
-Goewyn, ja... poprosilbym, zebys zostala moja krolowa.
-Gdybys to uczynil - odrzekla miekko cichym glosem - zgodzilabym sie, jak po
tysiackroc zgodzilam sie juz w moim sercu.
Ten jej glos... wystarczal, abym utrzymal sie przy zyciu. Moglbym sie nim karmic, bez reszty zatracony, nieswiadom niczego oprocz jego piekna.
Poczulem suchosc w ustach i na prozno usilowalem przelknac grude piasku, ktora nagle utkwila mi w gardle. - Goewyn... ja...
-Llew? - poruszyla ja dzwieczaca w mym glosie rozpacz.
-Goewyn, ja nie moge... byc... krolem. Nie moge prosic, bys zostala moja krolowa. Zesztywniala i odsunela sie ode mnie. - Jak to?
-Ja nie moge zostac w Albionie. Musze stad odejsc. Musze wrocic do swojego swiata.
-Nie rozumiem.
-Ja nie naleze do tego swiata. - Zaczalem nie najlepiej, ale skoro juz poczatek zostal zrobiony, nalezalo brnac dalej. - To nie jest moj swiat, Goewyn. Jestem tu obcy, nie mam prawa tutaj przebywac. To prawda. Przybylem do Albionu z powodu Simona. On...
-Simon? - spytala, dziwnie znieksztalcajac sylaby.
-Siawn Hy. W naszym swiecie nazywal sie Simon. Przedostal sie tutaj, a ja przybylem
w slad za nim. Mialem go zabrac z powrotem. Teraz, kiedy juz tak sie stalo, ja rowniez musze
zniknac i to jeszcze dzisiejszej nocy. Nie ujrze cie nigdy wiecej, po tym jak...
Goewyn sluchala w milczeniu, widzialem jednak, ze nie pojmuje ani slowa z moich wyjasnien. Odetchnalem gleboko i tlumaczylem dalej. - Wszystkie nieszczescia, ktore spadly na Albion - ogrom smierci i zniszczenia, rzez bardow, wojny, spustoszenie Prydainu... do wszystkich tych strasznych wydarzen doszlo z winy Simona.
-To wszystko uczynil Siawn Hy? - w jej glosie znac bylo niedowierzanie.
-Nie tlumacze tego najlepiej - przyznalem. - Ale to prawda. Zapytaj Tegida; powie ci to samo. Siawn Hy przyniosl ze soba mysli tak podstepne i niegodziwe, ze zatrul nimi caly Albion. Meldron w nie uwierzyl, no i popatrz, co sie stalo.
-Nic o tym nie wiem. Wiem natomiast, ze Albion nie zostal zniszczony. A nie zostal dlatego, ze ty tutaj byles, aby powstrzymac zniszczenie. Gdyby nie ty, Siawn Hy i Meldron przywiedliby Albion do zguby.
-No wiec, sama widzisz, ze nie moge pozwolic, aby cos takiego stalo sie jeszcze raz.
-Widze - oznajmila zdecydowanie - ze musisz tutaj zostac i dopilnowac, aby to sie nie powtorzylo.
Widzac me wahanie, wytoczyla nastepne argumenty. - Tak, zostan. Jest to twym krolewskim prawem i obowiazkiem. - Po chwili dodala z usmiechem: - Zostan i panuj w zdrowiejacym Albionie.
Wiedziala, jakie slowa pragnalem uslyszec i sposrod wszystkich slow swiata wybrala wlasnie te. Tak, pomyslalem, moge zostac w Albionie. Moge byc krolem i panowac z krolowa Goewyn u boku. Profesor Nettleton z pewnoscia nie mial racji. Miala ja natomiast Goewyn: jako krol mialem obowiazek upewnic sie, czy tak pomyslnie zapoczatkowane uzdrawianie Albionu przebiega prawidlowo. Moglem zostac!
Goewyn przekrzywila glowe. - I co powiesz, ukochany?
-Zostane, Goewyn. Jesli bedzie taka mozliwosc, zostane na zawsze. Badz ma krolowa.
Panuj wraz ze mna.
Padla w me ramiona, a jej gorace, miekkie wargi pospiesznie przywarly do moich. Wciagnalem w pluca zapach jej wlosow i owa won przyprawila mnie o zawrot glowy. Calowalem utoczona z kosci sloniowej szyje, jedwabiste powieki, z wilgotnych ust spijalem aromat miodu i dzikich kwiatow.
Marzylem o tej chwili niezliczona ilosc razy, tesknilem do niej z glebi duszy. Niczego nie pragnalem bardziej jak milosci z Goewyn. Tulilem do piersi ulegle cieplo jej ciala i juz wiedzialem, ze na pewno zostane - zreszta, chyba nigdy nie mialem co do tego watpliwosci.
-Zaczekaj na mnie - poprosilem, oswobadzajac sie z jej objec. Szybkim krokiem ruszylem ku bramie.
-Dokad idziesz? - zawolala w slad za mna.
-Nettles czeka na mnie. Odchodzi, wiec musze sie z nim pozegnac.
2. Trzy zadania
Pospieszylem wzdluz walu, aby dolaczyc do Tegida i profesora. Zepchnalem lodz na glebsza wode, po czym wskoczylem do srodka. Tegid zlapal za wiosla, wyplynelismy na jezioro. Gladka jak lustro tafla odbijala ciemny blekit gasnacego, wieczornego nieba.Przybilismy do brzegu ponizej Druim Vran i szybkim krokiem ruszylismy w strone wyswieconego przez Tegida zagajnika. Z kazdym krokiem wynajdywalem nowy argument badz wymowke na usprawiedliwienie mej decyzji o pozostaniu w Albionie. Zreszta, tak naprawde, nigdy nie chcialem stad odejsc. Zaklecia Goewyn zamykaly jedynie dluga liste przyczyn, dla ktorych odrzucilem wnioski Nettletona. Nie pozostalo mu nic innego, jak tylko pogodzic sie z moja decyzja.
Lisciaste sanktuarium powitalo nas gleboka cisza. Nie tracac ani chwili, Tegid narysowal koncem laski okrag na piasku. Potem zaczal chodzic tylem, zataczajac kola zgodnie z ruchem slonca i spiewajac uroczystym glosem. Nie wiedzialem, o czym spiewa, gdyz poslugiwal sie Ciemnym Jezykiem Derwyddi, Taran Tafod.
Stalem obok Nettlesa, a w mojej duszy klebily sie najrozniejsze uczucia, oskarzenia, poczucie winy, falszywe oburzenie. Przeciez to ja bylem krolem! To ja zbudowalem to miasto! Ktoz, jesli nie ja, mial prawo tu przebywac? A jednak nie znalazlem w sobie dosc sil, by powiedziec to glosno. Trwalem w napietym milczeniu, obserwujac czynione przez Tegida przygotowania.
Zakonczywszy prosty ceremonial, bard wyszedl z zaznaczonego kregu i zblizyl sie do nas.
-Wszystko gotowe - rzekl. Patrzyl przy tym na mnie pelnym zalu wzrokiem, lecz z
jego ust nie padlo ani jedno slowo pozegnania. Rozstanie bylo dlan zbyt bolesne.
Profesor ruszyl w strone kola, ja natomiast stalem w miejscu jak wrosniety w ziemie. Wyczuwszy moje ociaganie, obejrzal sie za siebie. - Chodz, Lewis.
-Nie ide z toba - wymamrotalem. Wcale nie chcialem tak powiedziec, jednak slowa
poplynely, zanim zdolalem je powstrzymac.
Nettleton sie odwrocil. - Lewis! Zastanow sie, co robisz.
-Nie moge tak po prostu odejsc, Nettles. Jest na to za wczesnie.
Zawrocil, mocno schwycil mnie za ramie. - Lewis, posluchaj. Posluchaj uwaznie. Jezeli
kochasz Albion, musisz stad odejsc. Zostajac, sciagniesz zaglade na to wszystko, co zdolales ocalic. Musisz to zrozumiec. Juz ci mowilem: zaden czlowiek nie moze...
-Zaryzykuje. - Nie pozwolilem mu dokonczyc.
Podszedl do mnie Tegid. - No coz, bracie - powiedzialem - wyglada na to, ze bedziesz musial znosic moja obecnosc jeszcze przez jakis czas.
Bard wpatrywal sie w pusty krag. Mial taka mine, jakby jego wzrok przenikal czeluscie
-Nim Albion stanie sie jednym, Bohaterski Czyn musi byc dokonany, a Srebrnoreki
musi objac rzady.
Slowa te pochodzily z proroctwa banfrith, ktore przeciez - jak sam mi to powtarzal od czasu do czasu - moglo jeszcze okazac sie nieprawda. Wybor zostal dokonany.
-Zawsze moge odeslac cie z powrotem - odrzekl z wyrazna ulga. Tegidowi moje znikniecie mniej bylo na reke niz mnie samemu.
-To prawda - przyznalem i zaraz zrobilo mi sie lzej na duszy. Oczywiscie, moge wrocic, kiedy tylko zechce i wroce - gdy rozpoczeta przeze mnie praca zostanie zakonczona. Ktoregos dnia odejde. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie dzis.
Odpedzilem od siebie te wizje, uciszylem wyrzuty sumienia slodkim samousprawiedliwieniem: ostatecznie wytrwalem, uczciwie zasluzylem na odrobine szczescia. Ktoz moglby temu zaprzeczyc? Poza tym, zostalo jeszcze mnostwo do zrobienia. Zostane, aby ujrzec Albion w rozkwicie.
Tak, no i poslubie Goewyn.
a^l o i gwarno. Na z kobietami obsied og dlugie lawy; rozgadane gromady
Jedynie zachodni koniec hali byl cichy i pusty. Naczelny bard umiescil tam bowiem spiewajace kamienie, zlozone w okutej zelazem, drewnianej skrzyni, dniem i noca strzezonej
kamien ^S^X^>>^i pewnieniu ochrony cudownym
^Krol jest z nami! - zakrzyknal Bran, a Kruki, obecni w hali, natychmiast ten
okrzyk podjeli. Zaraz tez chwycil swoj puchar i, przekrzykujac wrzawe, wniosl toast. - Za
-Za krolewskie wesele! - zawtorowal mu wyrosly jak spod ziemi Cynan.
W nastepnej chwili liczne rece dzwignely mnie do gory. Usadowiony na ramionach
dzieje i mial sposobnosc dolaczyc do korowodu.
Przy blasku pochodni, przy wtorze salw smiechu, doszlismy w koncu do chaty, w ktorej mieszkala Goewyn z matka. Tutaj pochod stanal.
Cynan wzial sprawy w swoje rece i gromkim glosem oznajmil, ze oto przybyl krol po panne mloda. Na progu chaty ukazala sie Scatha. Pozdrowila tlum, po czym rzekla:
-Jest tutaj moja corka. - Usunela sie w bok, odslaniajac stojaca za jej plecami Goewyn. - Gdzie jest mezczyzna, ktory o nia prosi? - Scatha udala, ze rozglada sie dokola, jakby wypatrywala glupca, ktory osmielil sie prosic o reke jej corki.
-Tutaj! - odpowiedzial jej natychmiast chor glosow. Siedzac ponad glowami napierajacej ze wszystkich stron ludzkiej cizby, pojalem nagle, ze oto uczestnicze we wstepnej fazie celtyckiego wesela, a scislej mowiac, w jednej z jego odmian, z jaka dotychczas nigdy sie nie zetknalem. Nie bylo w tym niczego niezwyklego; lud Albionu znal co najmniej dziewiec form ceremonii zaslubin, ja zas widzialem dotychczas zaledwie kilka takich uroczystosci.
-Niechaj mezczyzna, ktory pragnie mej corki na zone, odezwie sie - polecila, krzyzujac rece na piersi.
-Jestem tutaj, Scatho! - zawolalem. Wojownicy, na barkach ktorych spoczywalem, opuscili mnie na ziemie, tlum zas rozstapil sie, robiac mi przejscie. Na drugim koncu szpaleru ujrzalem czekajaca Goewyn. - Llew Srebrnoreki staje przed toba. Przyszedlem oznajmic, ze pragne twej corki na zone.
Goewyn usmiechnela sie, lecz pozostala na miejscu. Ruszylem w jej strone, co widzac, Scatha wystapila naprzod i ustawila sie miedzy nami. Przybrawszy surowa mine, obejrzala mnie badawczo od stop do glow, tak jakby chciala ocenic wartosc przezartej przez mole sztuki materii. Czulem, jak pod wplywem jej spojrzenia wnetrze mej prawdziwej dloni raptownie wilgotnieje. Tlum wokol nas dolaczyl do zabawy, zwracajac uwage Scathy na liczne zalety - prawdziwe badz wyimaginowane - ktore byc moze posiadalem.
W koncu oznajmila, ze kandydat jej odpowiada, po czym uniosla reke. - Nie znajduje w tobie wad, Llewie Srebrnoreki! Nie mozesz jednak oczekiwac, ze oddam ci corke, dziewczyne taka jak Goewyn, bez godnego jej wykupu.
Znalem prawidlowa odpowiedz. - Musisz doprawdy brac mnie za czlowieka niskiego ducha, skoro uwazasz, iz pozbawie cie takiej wspanialej corki, nie dajac w zamian stosownej rekompensaty. Pros, o co chcesz, a otrzymasz to ode mnie.
-Musialabym chyba byc niespelna rozumu, gdybym podjela sie wycenic taki skarb w jednej chwili. Sprawa ta wymagac bedzie starannego rozwazenia - wyniosle odrzekla Scatha. Ja zas, choc wiedzialem, ze slowa te stanowia czesc rytualnej gry, w ktorej oboje uczestniczylismy, poczulem narastajaca irytacje z powodu pietrzonych przede mna przeszkod.
-Nie mam zamiaru odmawiac ci czasu do namyslu, skoro go potrzebujesz - oznajmilem. - Wroce jutro o swicie i wyslucham twych zadan.
Zebrani uznali, ze udzielilem dobrej odpowiedzi i nagrodzili ja pochwalnymi okrzykami. Scatha sklonila glowe, a po chwili, jakby ulegajac woli tlumu, wolno pokiwala glowa.
-A zatem, niechze sie tak stanie. Przyjdz tu o swicie. Przekonamy sie, jakim jestes
mezczyzna.
-Niech wiec tak bedzie - odrzeklem.
Powietrze zatrzeslo sie od wiwatow i ponownie zostalem porwany przez ludzka fale.
Wrocilismy do hali, a tam, przy wtorze salw smiechu i sprosnych porad, Tegid poinstruowal mnie, czego powinienem spodziewac sie z rana.
-Scatha wypowie swoje zadania, ty zas musisz spelnic je najlepiej, jak tylko potrafisz. I
nie mysl, ze to bedzie latwe. Cenny skarb wart jest wielkiego trudu.
-Ale ty pomozesz mi go zdobyc - podsunalem.
Potrzasnal glowa. - Nie, Llew. Jako naczelny bard nie moge brac czyjejkolwiek strony.
To sprawa miedzy toba a Scatha. Poniewaz jednak ona ma do pomocy Goewyn, ty takze mozesz wybrac jednego sposrod swoich ludzi.
Rozejrzalem sie dokola. Obok mnie stal usmiechniety szeroko Bran. Bez watpienia bylby dla mnie dobra podpora w czas proby.
-Bran? - spytalem. - Czy mi w tym pomozesz?
Ale Wodz Krukow pokrecil glowa. - Panie, gdybys potrzebowal silnej reki nawyklej do
wladania mieczem, przystalbym od razu. Ale na tych rzeczach zupelnie sie nie wyznaje.
Mysle, ze Alun Tringad przyniesie ci wiecej pozytku.
-Drustwn! - zakrzyknal Alun, uslyszawszy swoje imie. - To czlowiek w sam raz do twoich celow, panie. Wskazal ponad kregiem ludzkich twarzy, lecz ja zobaczylem juz tylko plecy znikajacego Drustwna.
-Zaraz, zaraz, gdzie on sie podzial?
-Wybierz Calbhe! - doradzil ktos z glebi hali.
Nim zdazylem go zapytac, ktos inny odkrzyknal - Tu chodzi o zone dla Srebrnorekiego,
a nie o konia!
-To prawda! - przytaknal Calbha. - Nie znam sie na pannach mlodych. Gdybys
jednak potrzebowal konia, Llew, mozesz na mnie liczyc.
Zwrocilem sie z kolei do Cynana, ktory stal u boku swego ojca, krola Cynfarcha.
-Cynanie! Czy pomozesz mi, bracie?
Cynan, przybrawszy ponura, a zarazem uroczysta mine, skinal glowa na znak zgody.
-Choc wszyscy cie opuscili, Srebrnoreki, ja trwac bede przy tobie. We wszystkim - w
ogniu i boju, w zmaganiach ze sztuczkami bardow i niewiast-jestem twoim
sprzymierzencem.
Slyszac te slowa, wszyscy wybuchneli smiechem i nawet sam Cynan nie zdolal powstrzymac usmiechu. Ale przeciez jego blekitne oczy patrzyly szczerze, a w glosie dzwieczalo przekonanie. Dawal mi wiecej, niz prosilem, w odruchu plynacym prosto z glebi serca.
Spedzilem bezsenna, niespokojna noc w chacie i wstalem dobrze przed switem, kiedy jeszcze wszyscy w najlepsze spali. Zszedlem na brzeg jeziora, aby poplywac oraz wziac kapiel. Potem ogolilem sie i nawet wymylem wasy. Zaczynalo jasniec na wschodzie, kiedy wrocilem do chaty, gdzie dlugi czas uplynal mi na doborze stroju. Zalezalo mi, by wypasc przed Goewyn jak najkorzystniej.
W koncu zdecydowalem sie na jaskrawoczerwona koszule oraz spodnie w zolto-zielona szachownice. Do tego zalozylem wspanialy pas Meldryna Mawra ze zlotych kolek, na szyi zawiesilem jego zloty torques i zloty noz - przedmioty odnalezione w dobytku Meldrona.
-Naleza do ciebie, jako do prawowitego nastepcy - powiedzial Tegid. - Meldron nie
mial do nich prawa. Nos je z duma, Llew, albowiem w ten sposob przywrocisz im ich
prawdziwa wartosc.
Tak wiec, nosilem je, starajac sie nie pamietac, ze jeszcze niedawno paradowal w nich Wielki Pies Meldron.
Cynan zastal mnie przy nakladaniu butow. On takze wzial kapiel i wdzial czyste szaty, a jego rude kedziory byly starannie zaczesane i powleczone oliwa.
-Wygladasz jak krol wystrojony na wesele - powiedzial z uznaniem.
-Tobie tez nic nie brakuje - odparlem. - Goewyn rownie dobrze moze wybrac ciebie.
-Gzy jestes glodny? - zapytal.
-Tak, lecz nie sadze, bym zdolal przelknac chocby kes. Jak wygladam? Usmiechnal sie szeroko. - Juz ci mowilem. Krolowi nie przystoi dopominac sie pochwal.
-Polozyl wielka dlon na mym ramieniu. - Chodzmy, juz swita.
-Gdzies w poblizu powinien byc Tegid. Poszukajmy go. - Wyszlismy z chaty i
skierowalismy sie ku hali. Slonce wschodzilo na bezchmurnym niebie - dzien mego slubu
bedzie jasny i sloneczny, wlasnie taki, jaki byc powinien. Dzien mego slubu! Slowa, ktore
brzmialy tak dziwnie: slub... malzenstwo... zona.
Tegid juz na nas czekal. - Mialem zamiar cie obudzic- oznajmil na powitanie. - Czy dobrze spales?
-Nie. Nie udalo mi sie zmruzyc oka. Pokiwal glowa. - Bez watpienia, dzisiejszej nocy bedziesz spac znacznie lepiej.
-Co teraz zrobimy?
-Zjedz cos, jesli masz ochote - odrzekl bard. - Wprawdzie mamy dzis dzien uczty,
ale nie sadze, aby starczylo ci czasu najedzenie.
Krazac miedzy slupami, natrafilismy na opuszczony stol. Ledwie zajelismy przy nim miejsce, a juz dolaczyl do nas Bran ze swymi Krukami. Z powodu zbyt wczesnej pory nie moglismy liczyc na ciepla strawe z kuchni, totez musielismy poprzestac na jeczmiennym chlebie, ktory pozostal z wieczornego posilku. Kruki niczym wyglodniale ptaki rzucili sie na jadlo, rozlamujac bochenki i napychajac wielkimi kesami usta. Ponaglali mnie przy tym do jedzenia, tak abym nie stracil sil.
-I jeszcze dluzsza noc! - wesolo dodal Alun.
-Nie skrocimy ich siedzeniem tutaj - stwierdzilem, wstajac.
-Czy jestes gotow? - upewnil sie Tegid.
-Gotow? Wydaje mi sie, ze czekalem na ten dzien przez cale zycie. Prowadz, Madry Bardzie!
Wydawszy dziki okrzyk radosci, wojownicy halasliwa gromada wypadli z hali. Nie sposob bylo zaprowadzic wsrod nich porzadku, czy chocby naklonic do spokoju. Halasliwie okazywane zadowolenie mego orszaku postawilo na nogi caly crannog, oznajmiajac zarazem wszystkim rozpoczecie uroczystosci. Gdy zblizylismy sie do chaty, w ktorej mieszkala Scatha, za naszymi plecami zebrala sie cala ludnosc Dinas Dwr.
-Zawezwij ja - polecil Tegid, kiedy stanelismy pod drzwiami.
-Scatho, Pen-y-Cat z Ynys Sci! - zawolalem. - To ja, Llew Srebrnoreki. Przyszedlem posluchac twych zadan i wypelnic je.
W chwile pozniej z chaty wyszla Scatha, piekna w swej szkarlatnej sukni, na ktora narzucila kremowy plaszcz. W slad za nia ukazala sie Goewyn i jej widok zaparl mi doslownie dech w piersi. Cala zdawala sie promieniowac zlotem oraz biela. Jej piekne wlosy szczotkowano tak dlugo, az nabraly polysku, po czym poszczegolne pasemka przepleciono zlota nicia i zebrano razem, w dlugi, gruby warkocz. Miala na sobie biala suknie oraz takiz plaszcz z cienkiej materii, ulozony luzno na nagich ramionach i przytrzymywany przez dwie ogromne zlote brosze. Jego skraj, podobnie jak i dol sukni, zdobil szeroki zloty haft przedstawiajacy dlugoszyje labedzie o fantastycznie przeplecionych skrzydlach. Jej szczupla talie obejmowal waski, bialy pasek, z ktorego splywaly w dol misternie splecione, zlociste koronki. Calosci dopelniala zlota bizuteria: kolczyki, pierscienie z czerwonego zlota oraz opasujace wysmukle ramiona bransolety.
Wpatrywalem sie w nia oniemialy. Mialem wrazenie, iz patrze prosto w jasnosc slonca, a choc moje oczy byly wypalone i osleple, nie potrafilem odwrocic wzroku. Jeszcze nigdy Goewyn nie byla taka piekna; jeszcze nigdy nie widzialem tak pieknej kobiety. Doprawdy, zapomnialem, ze takie piekno moze w ogole istniec.
Scatha tymczasem powitala mnie z wyrazna niechecia.
-Czy gotow jestes wysluchac mych zadan?- spytala.
-Jestem gotow - odrzeklem, trzezwiejac raptownie pod wplywem jej szorstkosci.
-Zadam trzech rzeczy - oznajmila uprzejmie. - Kiedy dasz mi wszystko, o co prosze, dostaniesz ma corke na zone.
-Pros, o co chcesz, a to otrzymasz.
Wolno pokiwala glowa i wowczas wydalo mi sie, ze na dnie jej przesadnie surowego
spojrzenia dostrzegam cos jakby cien usmiechu. - Pierwsze zadanie brzmi nastepujaco: daj mi spienione morze o srebrnym brzegu.
Ludzie zamilkli, czekajac na moja odpowiedz, przybralem wiec madra mine i rzeklem:
-To proste, choc tobie zapewne wydaje sie inaczej. - Spojrzalem na Cynana. - I co,
bracie? Od morza dzieli nas wiele dni drogi i...
Cynan potrzasnal glowa. - Nie. Ona nie chce morza. Tu chodzi o cos innego. Stawiajac przed toba zadanie nie do wykonania, pragnie, abys pokazal, ze zdolasz przezwyciezyc nawet najtrudniejsze przeszkody.
-Aha, uwazasz, ze powinnismy myslec kategoriami symbolicznymi. Rozumiem.
-Spienione morze... - powtorzyl Cynan w zadumie i umilkl. - Co tez to moze byc?
-Scatha szczegolnie mocno podkreslila te piane. To moze byc wazne. "Spienione morze..." - Moj mozg goraczkowo szukal skojarzen - "... o srebrnym brzegu..." Czekaj! Czekaj! Mam!
-Tak? - niecierpliwil sie Cynan.
-To piwo w srebrnej czarze - wyjasnilem. - Piwo pieni sie jak morze, a czara otacza je niczym brzeg.
Cynan uderzyl piescia w otwarta dlon. - Ha! To mi dopiero odpowiedz!
Odwrocilem sie ku zebranemu za mymi plecami tlumowi. - Bran! - zawolalem glosno, a Wodz Krukow pospiesznie wystapil naprzod. - Bran, przynies mi swiezego piwa w srebrnej czarce. Tylko szybko!
Natychmiast popedzil w glab keru, mnie zas nie pozostalo nic innego, jak tylko czekac na jego powrot.
-A jesli nasze domysly byly bledne? - wyszeptalem.
Cynan ponuro pokrecil glowa. - A jesli on nie znajdzie
piwa? Boje sie, ze moglismy wszystko wypic.
O tym nie pomyslalem. Znajac zaradnosc Brana, moglem jednak liczyc, ze mnie nie zawiedzie.
Czekalismy. Tlum buczal, pograzony w wesolych rozmowach. Goewyn stala chlodna i nieruchoma niczym posag. Ani razu nie spojrzala w moja strone, totez nie moglem odgadnac, o czym w tej chwili myslala.
Wrocil Bran. Biegl ku nam ze srebrnym naczyniem w dloniach, w ktorym, rozkolysane pedem, na podobienstwo morskich fal pienilo sie piwo. Wreczyl mi czarke ze slowami:
-To cale nasze piwo. Tylko tyle udalo mi sie znalezc, przy czym jest to trunek wielce wodnisty.
-Trudno, musi nam wystarczyc - stwierdzilem, po czym, rzuciwszy ostatnie, pelne nadziei spojrzenie na Tegida - z ktorego nieprzeniknionego oblicza nie mozna bylo nic wyczytac - przekazalem podarunek matce Goewyn.
-Oto dar, o ktory prosilas: spienione morze o srebrnym brzegu. - Wyrzeklszy te slowa, umiescilem czarke w jej wyciagnietych dloniach.
Scatha uniosla naczynie w gore, tak by wszyscy je widzieli.
-Przyjmuje twoj dar. Jednakze, choc wypelniles pierwsze zadanie, nie mysl, ze rownie
latwo poradzisz sobie z mym drugim zadaniem. Probowali tego dokonac lepsi od ciebie i
musieli odejsc z niczym.
Dobrze wiedzialem, iz byla to wyuczona na pamiec, zwyczajowa odpowiedz, a mimo to poczulem sie dotkniety wzmianka o tych innych, lepszych mezczyznach. Chowajac urazona dume do kieszeni, odparlem:
A jednak wyslucham twego zadania, albowiem moze sie tak zdarzyc, ze bede mial
szczescie tam, gdzie innym powinela sie noga.
Scatha skinela glowa z iscie krolewska wyniosloscia. - Oto moje drugie zadanie: daj mi
cos, co zastapi to, co zamierzasz zabrac.
Bez namyslu postanowilem poszukac wsparcia u Cynana. - To bedzie trudne - rzucilem. - Goewyn dla matki znaczy tyle, ile caly swiat. Jakim symbolem mozna to wyrazic?
Potarl podbrodek i zmarszczyl czolo, moglbym jednak przysiac, ze rola, w jakiej dzis
wystepowal, wyraznie mu odpowiadala.
-To bardzo powazna sprawa - zastapic taka strate.
-Moze - podsunalem - powinnismy tylko okreslic jedna ceche, ktora Scatha utozsami ze swoja corka. Jak miod ze slodycza - cos w tym rodzaju.
Cynan w zamysleniu wsparl policzek na dloni, druga dlonia podtrzymujac lokiec. - Slodka jak miod... slodka jak laka...
-Slodkie i kwasne... - probowalem dalej - slodycz i swiatlo... slodka jak orzech...
-Co powiedziales?
-Slodka jak orzech. Nie sadze jednak...
-Nie, wczesniej, przed orzechem.
-Hm... slodycz i swiatlo, jak mysle.
-Swiatlo - no pewnie! - Cynan z zapalem pokiwal glowa. - Rozumiesz? Goewyn
jest swiatlem jej zycia. Zabierasz jej to swiatlo, musisz je wiec czyms zastapic.
-Czym? Lampa?
-Albo swieca - szybko dorzucil Cynan.
-Swieca... wonna swieca z pszczelego wosku!
Zadowolony Cynan wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Slodycz i swiatlo! Oto odpowiedz. Jeszcze raz zwrocilem sie ku Krukom.
-Alun! - zawolalem. - Poszukaj swiecy z pszczelego wosku i przynies mi ja, ale
tak na jednej nodze!
Alun Tringad zawrocil na piecie i natychmiast zniknal w gestym tlumie. Musial wbiec do najblizszego domu, gdyz prawie zaraz wrocil z nowiutka swieca w dloni. Wzialem ja od niego i podalem Scacie, mowiac:
-Oto dar, o ktory prosilas: ta swieca zastapi ci swiatlo, ktore zabiore wraz z twoja corka. Rozpedzi ona cienie i napelni dom wonnosciami oraz cieplem.
-Przyjmuje twoj podarunek - odrzekla Scatha, pokazujac swiece zebranym. -
Jednakze, choc wypelniles drugie zadanie, nie mysl, ze rownie latwo poradzisz sobie z
trzecim. Probowali tego dokonac lepsi od ciebie i musieli odejsc z kwitkiem.
Usmiechnalem sie, znacznie spokojniejszy niz poprzednio, po czym wypowiedzialem slowa, na ktore wszyscy czekali.
-A jednak wyslucham twego zadania, albowiem moze sie tak zdarzyc, ze bede mial szczescie tam, gdzie innym powinela sie noga.
-A zatem, jesli taka twoja wola, wysluchaj, czego zadam i daj mi to, czego brakuje temu domowi; dar bezcennej wartosci.
Popatrzylem na Cynana. - O co chodzi tym razem? Znowu jakies niewykonalne zadanie?
-Byc moze - odparl - ale nie sadze, gdyz z jednym takim juzesmy sie uporali.
-No dobrze, ale czego brakuje jej domowi? To moze byc cale mnostwo rzeczy.
-Wcale nie mnostwo - wolno zaoponowal Cynan. - Jedna, jedyna rzecz: dar bezcennej wartosci.
-Ona chyba rzeczywiscie to podkreslila - zgodzilem sie bez przekonania. - Dar bezcennej wartosci... Co jest bezcenne? Milosc? Szczescie?
-Dziecko - podpowiedzial Cynan.
-Scatha chce, zebym dal jej dziecko? To nieprawda. Cynan sciagnal brwi. - No to moze chodzi jej o ciebie. Od razu dostrzeglem slusznosc tego domyslu. - Tak jest! Tak wlasnie brzmi odpowiedz!
-Jak?
-Ja! - wykrzyknalem. - Pomysl tylko. W tym domu brakuje mezczyzny, ziecia. A dar
bezcennej wartosci to zycie.
Cynan usmiechnal sie szeroko, a jego blekitne oczy rozblysly radoscia.
-Tak! Laczac zas swe zycie z zyciem Goewyn, stworzysz nowe zycie. - Mrugnal
porozumiewawczo - zwlaszcza jesli zaczniesz od splodzenia kilkorga dzieci. Ona prosi o
ciebie, Llew.
Miejmy nadzieje, ze tak jest w istocie. - Zrobilem gleboki wdech i podszedlem do Scathy, ktora z nie skrywanym zadowoleniem obserwowala, jak uwijam sie, by sprostac jej zadaniom.
-Prosilas o dar bezcennej wartosci, o cos, czego ci brakuje - powiedzialem. - Zdaje
mi sie, ze w twoim domu brakuje mezczyzny. Nie ma tez wartosci wiekszej niz zycie. -
Przykleknalem przed nia na jedno kolano. - Dlatego tez, Pen-y-Cat, skladam ci w darze
siebie samego.
Rozpromieniona Scatha polozyla mi dlonie na ramionach, pochylila sie i ucalowala w policzek. Potem, dopomagajac mi stanac na nogi, rzekla:
-Przyjmuje twoj dar, Llewie Srebrnoreki! - Podniosla glos tak, by slychac ja bylo
nawet na koncu tlumu. - Oznajmiam tedy, iz nie ma lepszego od ciebie meza dla mojej
corki, jako ze w rzeczy samej poszczescilo ci sie tam, gdzie innym powinela sie noga.
Zaraz tez przywolala do siebie Goewyn i ujawszy lewa reke corki, umiescila ja w mojej, a nastepnie poklepala nasze splecione dlonie.
-Jestem zadowolona - oznajmila Tegidowi. - Niechze odbeda sie zaslubiny.
Bard niezwlocznie wystapil naprzod, trzykrotnie uderzyl w ziemie jesionowa laska.
-Przemawia naczelny bard Albionu! - zawolal glosno. - Sluchajcie! Od niepamietnych czasow derwyddi laczyli zycie z zyciem, aby zachowac ciaglosc naszego plemienia.
-Popatrzywszy na nas, zapytal: - Czy jest waszym pragnieniem zlaczyc zycie z zyciem w malzenstwie?
-Jest - odpowiedzielismy jednym glosem.
-W tym momencie Scatha wreczyla Tegidowi otrzymana ode mnie czare. Bard wzniosl naczynie wysoko w gore.
-Trzymam oto w dloniach morze otoczone przez srebrny brzeg! Morze jest zyciem; srebro jest wszechogarniajaca granica tego swiata. Skoro chcecie zaslubin, musicie schwycic swiat i podzielic miedzy siebie jego zycie.
Co rzeklszy, wreczyl nam srebrna czare. Goewyn napila sie pierwsza, po czym oddala czare w moje rece. Ja rowniez upilem kilka lykow strasznie kiepskiego piwa i unioslem glowe.
-Pij! - upomnial mnie Tegid. - Trzymacie w rekach zycie, przyjaciele. Zycie!
Wypijcie wszystko do ostatniej kropli.
Bran wyszukal wyjatkowo duza czare. Zaczerpnalem tchu i ponownie unioslem naczynie do ust. Gdy pociemnialo mi przed oczami, przekazalem puchar Goewyn, ona zas przytknela wargi do srebra i zaczela pic, zachlannie, wielkimi lykami. Trwalo to tak dlugo, ze w koncu poczulem niepokoj, czy aby przypadkiem nie zemdleje z braku powietrza. Nie zemdlala. A kiedy odjela czare od ust, jej oczy blyszczaly. Oblizala sie, a kiedy podawala oproznione naczynie Tegidowi, poslala mi przeciagle spojrzenie.
Tegid odstawil czare na bok. - Goewyn, czy przynosisz jakis dar?
Goewyn zas odrzekla: - Nie przynosze ani zlota, ani srebra, ani zadnej rzeczy, ktora mozna kupic badz sprzedac, zgubic badz ukrasc. Przynosze dzis moja milosc i moje zycie, i te chetnie ci ofiarowuje.
-Czy przyjmujesz te podarunki? - spytal Tegid.
-Przyjmuje z calego serca. I zawsze cenic je bede jako moj najwiekszy skarb i chronic go do ostatniego tchu w piersi.
Tegid sklonil glowe. - Co masz do ofiarowania na znak przyjecia podarunkow? Do ofiarowania? Nikt mi o tym nic nie mowil; nie mialem niczego, co moglbym ofiarowac. Tuz przy mym uchu rozlegl sie szept Cynana
-Daj jej swoj pas.
Poniewaz nie przychodzilo mi do glowy nic lepszego, zdjalem pas i zlozylem ciezka, zlota
wstege na wyciagnietych rekach Tegida.
-Ofiarowuje ten pas ze szczerego zlota. - Myslalem przez chwile, po czym, w
przyplywie naglego natchnienia dodalem: - Niechaj jego wspanialosc oraz wartosc beda
skromnym dowodem najwyzszego szacunku, jaki zywie dla mojej ukochanej i niechaj zawsze
przydaja blasku jej urodzie, tak jak zawsze towarzyszyc jej bedzie moja milosc -
prawdziwa, trwala i nie slabnaca.
Tegid z uznaniem pokiwal glowa, a nastepnie wreczyl pas Goewyn, ktora przyjela go z wdziecznym uklonem i natychmiast przytulila do piersi. Czyzby w jej oczach zablysly nagle lzy?
Zwracajac sie do Goewyn, Tegid rzekl:
-Pas ten potwierdza, iz twoj dar zostal przyjety. Czy ty takze dasz cos na potwierdzenie
przyjecia daru tego mezczyzny?
Goewyn bez slowa otoczyla ma szyje ramieniem i przycisnela wargi do moich ust. Calowala przeciagle i z takim zapalem, ze az wzbudzilo to podziw otaczajacych nas gapiow, czego ci ostatni nie omieszkali oznajmic radosnymi okrzykami. Kiedy odzyskalem wreszcie swobode, bylem mocno zasapany. Zarliwosc bijaca z brazowych oczu Goewyn przyprawila mnie o gleboki rumieniec.
Usmiechniety Tegid trzykrotnie uderzyl laska w ziemie. Potem uniosl ja poziomo ponad naszymi glowami.
-Dary milosci oraz zycia zostaly wymienione i przyjete. Dlatego tez czynie wiadomym
wszem i wobec, ze Llew Srebrno- reki i Goewyn sa malzenstwem.
Juz bylo po wszystkim. Ludzie glosno dawali wyraz swej radosci. Natychmiast otoczylo nas rozwirowane klebowisko skladajacych zyczenia. Slub zostal zawarty; nadeszla pora swietowania!
3. Uczta weselna
Rozradowana ludzka fala poniosla nas w glab crannogu. Stracilem z oczu Tegida, Scathe i Cynana; nigdzie nie moglem dostrzec Brana ani Calbhy. Z pomostu Goewyn i mnie zepchnieto wprost do lodzi, ktora napedzana para wiosel, poplynela szybko jeziorem. Przybilismy do brzegu w miejscu, gdzie na polu Scathy trwaly pospieszne przygotowania do zawodow.Ucztom oraz uroczystosciom towarzyszyly najrozniejsze gry i konkursy. Zapasy oraz wyscigi konne nalezaly do najpopularniejszych, podobnie jak pozorowane walki i hurley*.(* gra przypominajaca hokej na trawie (przyp. tlum.))
Ponad terenem zawodow gorowal swiezo usypany kopiec, na nim zas ustawiono dwa stolce. Jeden z nich, sporzadzony z rogow jelenia i przyozdobiony biala skora wolu, byl
przeznaczony dla mnie. Drugi - dla Goewyn. Mielismy stamtad obserwowac przebieg rywalizacji, a takze rozdawac nagrody.
Sport szedl na pierwszy ogien. Jadlo oraz napoje przewidziane byly pozniej, dzieki czemu kucharze mogli wszystko nalezycie przygotowac, natomiast zawodnicy i widzowie porzadnie wyglodniec. Poza tym, lepiej oddawac sie zapasom z pustym zoladkiem anizeli z brzuchem wypchanym pieczona wieprzowina. No a kto po paru kubkach mocnego, weselnego miodu zdola dosiasc konia i utrzymac sie na jego grzbiecie w galopie?
Gdy tylko ustala goraczkowa krzatanina wokol kopca, zajelismy z Goewyn przeznaczone dla nas miejsca. Czekalismy na rozpoczecie zabawy. Z crannogu na brzeg przedostalo sie juz wielu ludzi, a do brzegu jeziora wciaz dobijali nastepni. Czekajac na nich, bylem szczesliwy
-byc moze po raz pierwszy w zyciu bylem naprawde szczesliwy.
Cala moja wiedze o radosci, zyciu, a teraz takze o milosci znalazlem tutaj - w innym
swiecie, w Albionie. Ta mysl przywolala na powrot poczucie winy i zrobilo mi sie ciezko na duszy. Profesor Nettleton z pewnoscia byl w bledzie. Byl w bledzie, a ja nie zniszcze tego, co kocham. Mylil sie, moglem zostac bez zadnych konsekwencji. Predzej umre niz opuszcze Albion.
Spojrzalem na Goewyn, by uciszyc sumienie widokiem jej lsniacych wlosow. Musiala wyczuc, ze sie jej przygladam, gdyz zwrocila ku mnie twarz. - Kocham cie-wyszeptala z usmiechem, ja zas poczulem sie jak czlowiek, ktory przezywszy cale zycie w jaskini, w jednej chwili wkroczyl w oslepiajace swiatlo dnia.
Wkrotce dolaczyl do nas Tegid. Przyszedl w asyscie swoich mabinogi. Gwion Bach przyniosl harfe, inny uczen zaopiekowal sie laska barda.
-Poprosilem Calbhe, aby przygotowal nagrody - oznajmil Tegid. - Wlasne teraz zajety jest ich zbieraniem.
-Nagrody? Ach tak, beda konkursy.
-Wiedzialem, ze nie bedziesz mial do tego glowy - wyjasnil uradowany. Calbha wykonal swe zadanie z wielkim rozmachem. Nadszedl wiodac za soba dlugi rzad tragarzy, gnacych sie pod nareczami cennych przedmiotow. Czesc z nich szla parami, niosac pomiedzy soba ciezkie, wiklinowe kosze. Wkrotce nagrody otoczyly nas siegajacym kolan walem. Byly tam nowe wlocznie o bogato zdobionych grotach oraz drzewcach, miecze pieknej roboty o glowniach wysadzanych drogimi kamieniami, okute srebrem albo brazem tarcze, w kosc oprawne noze... Jak okiem siegnac, u naszych stop scielily sie misy i puchary
-misy z miedzi, brazu, srebra, a nawet zlota; drewniane misy z misterna snycerka; puchary
z rogu okute na brzegach srebrem, puchary duze i male, puchary wyciosane w kamieniu. Do
tego piekne, nowiutkie plaszcze oraz doskonale wyprawione, miekkie owcze skory.
Bransolety z brazu, srebra oraz zlota polyskiwaly niczym ogniwa drogocennego lancucha,
wokol ktorego rozrzucono bezladnie brosze, spinki i pierscienie. Jakby tego bylo malo,
Calbha nie powstrzymal sie przed przyprowadzeniem trzech dobrych koni.
Pelen podziwu gapilem sie na zgromadzone u mych stop bogactwo. - Skad ty to wszystko wytrzasnales?
-To twoja wlasnosc, panie - odrzekl wesolo. - Nie musisz sie martwic, na tak doniosla uroczystosc wybralem tylko najlepsze sztuki.
-Dziekuje ci, Calbho - odrzeklem, nie odrywajac wzroku od nagromadzonych skarbow. - Dobrzes mi sie przysluzyl. Doprawdy, nie mialem pojecia, ze jestem az tak bogaty.
Obfitosc cennych przedmiotow nie dawala mi spokoju, totez glosno spytalem:
-Czy moge sobie na cos takiego pozwolic?
Tegid tylko sie rozesmial. - Im wieksza szczodrosc, tym wiekszy krol.
-Jezeli wlasnie tak to wyglada, rozdajcie wszystko - i przyniescie jeszcze wiecej!
Niechaj ludzie mowia, ze Albion jeszcze nigdy nie widzial takiego wesela. I niech ci, ktorzy
pozniej uslysza o nich opowiesci, zaluja, ze ich tutaj nie bylo!
Nadszedl Cynan w otoczeniu kilku wojow ze swej druzyny. Obrzucil wzrokiem skarb i natychmiast wyrazil gotowosc zdobycia ktorejs z nagrod. Wnet dolaczyl do niego Bran z Krukami i wszyscy zaczeli sie domagac rozpoczecia zawodow. Alun wyzwal Cynana, zapewniajac, ze pobije go w kazdej konkurencji, jaka ten wybierze.
-Ciekawy z ciebie czlowiek, Alunie Tringad - kpiaco rzucil Cynan. - Czyzbys
zapomnial o porazce, ktora cie spotkala, gdy sprobowales zmierzyc sie ze mna?
-Porazce?! - wykrzyknal Alun. - Wprost nie wierze wlasnym uszom! Przeciez, jak dobrze wiesz, zwyciestwo wlasnie mnie przypadlo w udziale!
-Alunie! Wprost nie posiadam sie ze zdumienia, ze podobne klamstwo przeszlo ci przez gardlo. Jednakze, z uwagi na tak podniosly dzien, nie uczynie ci z tego zarzutu.
-O ile dobrze pamietam - przyjaznym tonem odparl Alun - to wlasnie ty, Cynanie Machae, prosiles o laske. Ale, podobnie jak ty, dla uczczenia dzisiejszego dnia zapomne o przeszlosci.
I obaj pograzyli sie w sprzeczce o stawke zakladu, wymieniajac na wyscigi nagrody, ktorych jeszcze nie zdobyli. Wokol nich natychmiast zebral sie tlum gapiow, skorych poprzec jednego badz drugiego i zapewnic sobie udzial w zdobytej przez zwyciezce puli.
Wciaz jeszcze uzgadniali miedzy soba warunki, gdy Goewyn pochylila sie do mego ucha.
-Jesli zaraz nie zaczniesz igrzysk, mezu, bedziemy musieli sluchac tych przechwalek przez caly dzien.
-Masz racje. - Podnioslem sie z fotela, aby pozdrowic czekajacych ludzi. Tegid zaczal wolac o cisze, przez tlum przebiegly uspokajajace posykiwania. - Radujmy sie dniem, jaki nam dano! - powiedzialem. - Zmagajmy sie z najwieksza wprawa i przyjmujmy rozstrzygniecia z godnoscia, tak bysmy po zakonczeniu igrzysk mogli sie udac do hali na uczte jako jeszcze lepsi przyjaciele niz rano.
-Dobrze powiedziane, panie - ocenil me slowa Tegid. - Niechze tak bedzie!
Na pierwszy ogien poszly zapasy. Po nich rozegrano roznego typu wyscigi, w tym takze
efektowna gonitwe konna, ktora rozgrzala widzow do bialosci. Wszyscy byli calkowicie wyczerpani glosnym krzykiem jeszcze nim zwyciezca - chlopak z klanu Calbhy - minal linie mety. W nagrode dostal ode mnie konia i, ku uciesze tlumu, natychmiast wyprowadzil go poza teren igrzysk, nie chcac stracic tak cennej wygranej w jakims glupim zakladzie. Poczatkowo staralem sie dopasowac kazda nagrode do zwyciezcy, ale szybko dalem za wygrana i obdzielalem kolejnych triumfatorow tym, co akurat wpadlo mi w rece. Po pewnym czasie musialem nawet zwrocic sie o pomoc do Goewyn. Zaczelismy rozdawac trofea na przemian, a ci ktorym udalo sie odebrac nagrode z rak mojej zony, wygladali na szczegolnie zadowolonych. Zauwazylem, ze kazdy, kto podchodzil do pagorka, nie mogl wprost oderwac od niej oczu. To samo dzialo sie zreszta i ze mna. Co i rusz przylapywalem sie na tym, ze posylam w jej strone ukradkowe spojrzenia - niczym zebrak, ktory znalazl drogocenny klejnot i co chwila musi sprawdzac, czy to nie sen, czy kamien istnieje naprawde i czy rzeczywiscie nalezy juz do niego.
Do sterty nagrod podszedl mlodziutki chlopiec. Wyszukal w niej miedziany puchar,