LAWHEAD STEPHEN Piesn Albionu #3 Wezel bezkonca STEPHEN LAWHEAD Skoro caly swiat jest jedynie opowiescia, lepiej abys kupil sobie bardziej zajmujacaopowiesc od opowiesci mniej zajmujacej. sw. Columba, irlandzki misjonarz w Szkocji Dla Jan Dennis Wysluchaj, o Synu Albionu, slow przepowiedni: Placz i smuc sie, gleboki zal jest sadzony Albionowi w trojnasob. Zlocisty Krol uderzy stopa o Skale Niezgody. Robak o ognistym oddechu zazada tronu Prydainu; Llogres bedzie bez pana. Ale radowac sie bedzie Caledon. Stado Krukow zaludni tlumnie jego cieniste doliny i krakanie bedzie tam piesnia. Gdy zgasnie Swiatlo Derwyddi, a krew bardow bedzie domagac sie sprawiedliwosci, wowczas Kruki rozloza swe skrzydla ponad swietym lasem i swietym pagorkiem. Pod skrzydlami Krukow stanie tron. Na tym tronie zasiadzie krol ze srebrna reka. W Dniu Zmagan korzen zamieni sie miejscem z konarem, a swiezosc bedzie uchodzic za cud. Niech slonce bedzie przycmione jak bursztyn, niech ksiezyc skryje swe oblicze: odraza kroczy po ziemi. Niech cztery wichry zewra sie w przerazliwych podmuchach; niech ten dzwiek wzbije sie az do gwiazd. Prochy Starozytnych zawiruja w oblokach; istote Albionu rozniosa walczace wichry. Morza podniosa sie, grzmiac poteznie. Nigdzie nie bedzie bezpiecznej przystani. Arianrhod spi na swym otoczonym morzem przyladku. Choc wielu jej szuka, nie znajdzie. Choc wielu ja wzywa, nie uslyszy ich glosow. Jedynie czysty pocalunek przywroci ja jej Wowczas rozgniewa sie Olbrzym Niegodziwosci i przerazi wszystkich ostrzem swego miecza. Z jego oczu bic beda plomienie; jego usta ociekac beda trucizna. Ze swa wielka armia spladruje wyspe. Wszyscy, ktorzy mu sie sprzeciwia, zostana porwani powodzia bezprawia, ktora wyplynie z jego reki. Wyspa Poteznych stanie sie grobowcem. A wszystko to nastapi za sprawa Meza z Brazu, ktory dosiadajac mosieznego rumaka, miota klatwe potezna i okrutna. Powstancie, Mezowie Gwir! Wezcie do reki orez i zwroccie sie przeciwko zdrajcom, ktorzy sa wsrod was! Odglosy bitwy dotra pomiedzy gwiazdy na niebie, a Wielki Rok dobiegnie swego ostatecznego spelnienia. Sluchaj, o Synu Albionu: krew jest zrodzona z krwi. Cialo jest zrodzone z ciala. Ale duch jest zrodzony z Ducha i Duchem na zawsze zostanie. Nim Albion bedzie Jednym, Bohaterski Czyn musi byc dokonany, a Srebrnoreki musi objac rzady. Banfrith z Ynys Sci 1. Ciemne plomienie Ogien szaleje w Albionie. Dziwny i ukryty, o ciemnych, niewidocznych dla oczu plomieniach. Wzbiera i kipi, gromadzac plomienie ciemnosci w swym goracym, czarnym sercu. Niewidzialny i nieznany, plonie.Owe plomienie ciemnosci sa nienasycone; rosna, rozprzestrzeniaja sie zachlannie, wszystko pozeraja, wszystko niszcza. Choc nie mozna ich zobaczyc, zar parzy i przypieka, przenika cialo az do kosci; podkopuje sily, oslabia wole. W popiol obraca prawosc i odwage, a milosc i honor w twarde, wypalone wegle. Ow ciemny ogien to pradawne zlo, wrog starszy niz sama Ziemia. Nie ma twarzy, ciala ani ramion, z ktorymi mozna by sie zewrzec w walce i w koncu pokonac. Nie ma niczego oprocz plomieni, nienasyconych jezykow i rozsiewanych przez nie ciemnych iskier, ktore z kazdym niespokojnym tchnieniem wiatru wedruja dalej i dalej. Nic nie zdola wytrzymac ciemnego ognia. Nic nie oprze sie bezlitosnemu, zjadliwemu zepsuciu niesionemu przez niewidzialne plomienie. Zgasna one dopiero wtedy, gdy wszystko, co zyje na tym swiecie, przemieni sie w zimny, martwy popiol. Przeslaniajaca wejscie skora wolu uniosla sie i do chaty wszedl Tegid Tathal. Bystrym spojrzeniem ogarnal ciemne wnetrze. Znowu widzial. Jego slepota zostala uleczona albo przynajmniej zamieniona w nieustajaca wizje przez przywracajace wszystko do pierwotnego stanu wody jeziora. Ujrzawszy, ze siedze na zascielajacej podloge slomie, zapytal: -Co robisz? -Rozmyslam - odrzeklem, zginajac jeden po drugim palce srebrnej dloni. Coz to byla za dlon! Cudo wykonane ze srebra doskonalej jakosci, wolnego od jakichkolwiek wad; skarb niewyobrazalnej wartosci. Byl to podarunek - moze nagroda za wyczyny na placu boju - od bostwa obdarzonego osobliwym poczuciem humoru. Nad wyraz osobliwym. Tegid zapewnia, ze jest to prezent od Dagda Samildanac, Szybkiej Pewnej Reki we wlasnej osobie. Mowi, ze na tym wlasnie polega wypelnienie obietnicy danej przez pana zagajnika. Szybka Pewna Reka poprzez swego wyslannika obdarzyl Tegida wewnetrznym wzrokiem, ja zas otrzymalem srebrna reke. Tegid przypatrywal mi sie z ciekawoscia, a w koncu powiedzial: -I nad czym tak dumasz? -Nad tym - unioslem metalowa dlon. - I nad ogniem. Ciemnym ogniem. Przyjal me slowa bez zadnych pytan. - Na dworze czekaja na ciebie. Lud chce zobaczyc swego krola. -Musialem posiedziec troche w samotnosci. Musialem pomyslec. Na zewnatrz rozbrzmiewaly glosne wiwaty. Swietowanie zwyciestwa ciagnac sie bedzie przez wiele dni. Wielki Pies Meldron zostal pobity, jego poplecznikow dosiegla sprawiedliwosc, susza sie skonczyla i kraj wracal do zycia. Nic dziwnego, ze ci, ktorzy przezyli, nie posiadali sie ze szczescia. Ja jednak nie podzielalem ogolnej radosci. To, co zapewnilo ludziom bezpieczenstwo i przywrocilo wesolosc, sprawilo zarazem, iz moj pobyt w Albionie dobiegl kresu. Wypelnilem zadanie, wiec musialem odejsc, choc kazdy nerw, kazde wlokno mego ciala byly temu przeciwne. Tegid podszedl blizej i przykleknal, aby nie patrzec na mnie z gory. - Co sie stalo? Nim zdazylem odpowiedziec, skorzana kotara uniosla sie raz jeszcze, wpuszczajac do srodka profesora Nettletona. Uczony pozdrowil ponuro Tegida, a zwracajac sie do mnie, rzekl: Pora ruszac. - Kiedy nic nie odpowiedzialem, dodal: - Llew, juz to przedyskutowalismy i osiagnelismy porozumienie. Musimy to zrobic, a im szybciej to nastapi, tym lepiej. Czekanie wszystko pogorszy. Tegid obrzucil uczonego bacznym spojrzeniem. - On jest naszym krolem. Jako Aird Righ Albionu ma prawo... -Prosze, Tegidzie. - Nettleton wolno potrzasnal glowa, a jego zacisniete usta staly sie cienka linia. Zblizywszy sie, popatrzyl na mnie z gory. - Zadnemu czlowiekowi nie wolno przebywac w innym swiecie. Dobrze o tym wiesz. Przybyles tu, aby odszukac Simona i zabrac go z powrotem. Dokonales tego, a wiec twe dzielo jest skonczone. Pora wracac do domu. Mial racje. Wiedzialem, ze ja mial. A jednak, mysl o powrocie ranila mi serce. Nie moglem stad odejsc. Tam bylem nikim, nie mialem prawdziwego zycia. Ot, przecietny zagraniczny studencina, ktory po ukonczeniu nauki zalapal sie na studia doktoranckie, i ktory na co dzien bolesnie odczuwal brak tego, co w zyciu ludzkim najwazniejsze. Pozbawiony towarzystwa mezczyzn oraz milosci kobiety, wieczny student myslacy przede wszystkim o tym, jakby tu wykombinowac nastepne stypendium i oddalic od siebie dzien koncowego rozliczenia, a tym samym widmo zycia poza kokonem scian oksfordzkiego klasztoru. Jedyne prawdziwe zycie, jakiego kiedykolwiek zakosztowalem, toczylo sie tutaj, w Albionie. Odejsc stad, znaczylo umrzec, to bylo zas ponad moje sily. -Ale ja mam tu jeszcze cos do zrobienia - zaoponowalem, a w moim glosie byla rozpacz. - Musi tak byc, skoro dostalem cos takiego. - Unioslem srebrna dlon; chlodny metal zalsnil niewyraznie w zalegajacych chate ciemnosciach, na bialym tle srebra miekko zaplonely kunsztownie wyrysowane zlotem zawile wzory. -Chodzmy - profesor wyciagnal reke, jakby chcial mnie podniesc. - Nie utrudniaj wszystkiego jeszcze bardziej. Odejdzmy teraz, szybko i cicho. Wstalem i w slad za nim wyszedlem z chaty. To samo uczynil milczacy Tegid. Na dworze plonelo odswietne ognisko, a jego plomienie strzelaly wysoko w gestniejacy mrok. Wokol ognia siedzieli rozradowani ludzie; poprzez wesoly zgielk tu i owdzie przebijaly slowa piesni. Nie uszlismy daleko, gdy droge zastapila nam Goewyn z dzbanem w jednej i kubkiem w drugiej rece. Tuz za nia kroczyla dziewczyna z polmiskiem napelnionym chlebem oraz miesiwem. -Pomyslalam, ze moze jestescie glodni i spragnieni - wyjasnila i pospiesznie zaczela napelniac kubek piwem. Wreczyla mi naczynie, mowiac: - Przepraszam, ale tylko tyle zdolalam dla was uratowac. To juz ostatni dzbanek. -Dzieki. - Biorac kubek, dotknalem na chwile jej dloni. Goewyn odpowiedziala usmiechem, ja zas pojalem, ze nie zdolam odejsc, nie powiedziawszy jej, co kryje sie w mym -Goewyn, musze ci cos... - Zamilklem w pol zdania, gdyz otoczyla nas gromada -Llew! Llew! - krzyczeli. - Pozdrawiamy cie, Srebrnoreki! - Jeden z nich podsunal "WyjasnilM>><<>>erow a szcz rod cie interweniowal Te c s d. ktorzy mogliby ten spokoj zaklocic. Zaraz tez dodal, ze byloby najlepiej, gdyby zaczeli od sieb Ledwie rozkrzyczana druzyna ruszyla swoja droga, z mroku wylonil sie Cynan. - Llew! b ryknal, walc m w Wznio Ulal piwa z pucharu do mego wypelnionego po brzegi kubka. -A z naszych kielichow niech zawsze leja sie trunki! - dodalem, strzasajac piwo z ttJ^LLS%%^^. Nie czekajac, azpoziom plynu w Sadzilem, ze nasze zapasy piwa skonczyly sie dawno temu - powiedzialem. - Nie mialem pojecia, ze jeszcze tyle zostalo. -To sa naprawde ostatki - zapewnil Cynan, zagladajac do pucharu. - Gdy piwa zabraknie, bedziemy musieli czekac az do zbiorow. Ale dzisiaj - zaniosl sie smiechem - dzisiaj mamy wszystko, czego nam potrzeba! - Cynan ze swymi ogniscie rudymi wlosami i choc serce ciazylo mi niczym zaszyty w piersi kamien. -Mamy jeszcze wiecej, bracie - odrzeklem. - Zyjemy i jestesmy wolnymi ludzmi! -Jako zywo! - Cynan zlapal mnie za szyje zegnalem sie z tym, ktory amykajac s w blizszy niz rodzony brat. Nadszedl Bran w otoczeniu kilku Krukow. Oddali mi krolewskie honory i poprzysiegli dozgonna wiernosc. Po chwili dolaczylo do nich dwoch krolow, Calbha i Cynfarch. - Zycze ci wszystkiego najlepszego - powiedzial Calbha - Niech twe panowanie zawsze -Niechaj ci sie zawsze wiedzie - dodal Cynfarch - a zwyciestwo wienczy kazda Podziekowalem im serdecznie, po czym, ujrzawszy, ze Goewyn sie oddala, przeprosilem przyjaciol, chcac podazyc w slad za nia. Calbha pochwycil moje spojrzenie. -Idz do niej, Llew - poradzil. - Ona na ciebie czeka. Idz. Szybko podszedlem do Tegida. - Przygotujcie z Nettlesem lodz. Zaraz do was przyjde. Profesor Nettleton wzniosl oczy ku pociemnialemu niebu. - Idz, jesli musisz, ale sie pospiesz, Llew! Czas-pomiedzy-czasem nie bedzie czekac. Dogonilem Goewyn miedzy dwiema chatami. -Chodz ze mna - rzucilem. - Musze z toba pomowic. Nic nie odrzekla, ale postawila dzban na ziemi i wyciagnela reke. Podalem jej swoja i powiodlem na obrzeza crannogu. Cien zalegajacy u podstaw drewnianego walu doprowadzil nas do nie strzezonej bramy, ktora wyszlismy poza umocnienia. Goewyn caly czas milczala, ja natomiast szukalem w myslach slow, ktore chcialem jej powiedziec. Teraz, gdy bylismy sami, nie bardzo wiedzialem, od czego zaczac. Jej duze, ciemne oczy wpatrywaly sie we mnie, jej wlosy o barwie lnu polyskiwaly niczym srebrna przedza, a skora olsniewala biela sloniowej kosci. Niewielki torques jasnial na jej szyi waskim sierpem swiatla. Doprawdy, nigdy nie widzialem piekniejszej kobiety. -O co ci chodzi?-spytala. - Jezeli jestes nieszczesliwy, usun przyczyne zmartwienia. Jestes krolem. To ty mowisz, jak ma byc. -Wydaje mi sie - rzeklem ze smutkiem - iz paru rzeczy nawet krol nie potrafi zmienic. -O co ci chodzi, Llew? - powtorzyla pytanie. Wciaz jeszcze sie wahalem. Podeszla blizej, czekajac na odpowiedz. Spojrzalem w jej sliczna twarz. -Kocham cie, Goewyn. Usmiechnela sie; w jej oczach rozblysly wesole iskierki. - I to dlatego jestes taki nieszczesliwy? - Zarzucila mi ramiona na szyje, wplotla palce we wlosy. - Ja tez ciebie kocham. A zatem, teraz juz oboje mozemy pograzyc sie w rozpaczy. Poczulem na twarzy cieplo jej oddechu. Zapragnalem wziac ja w ramiona, obsypac pocalunkami. Plonalem z niecierpliwosci, a jednak odwrocilem glowe. -Goewyn, ja... poprosilbym, zebys zostala moja krolowa. -Gdybys to uczynil - odrzekla miekko cichym glosem - zgodzilabym sie, jak po tysiackroc zgodzilam sie juz w moim sercu. Ten jej glos... wystarczal, abym utrzymal sie przy zyciu. Moglbym sie nim karmic, bez reszty zatracony, nieswiadom niczego oprocz jego piekna. Poczulem suchosc w ustach i na prozno usilowalem przelknac grude piasku, ktora nagle utkwila mi w gardle. - Goewyn... ja... -Llew? - poruszyla ja dzwieczaca w mym glosie rozpacz. -Goewyn, ja nie moge... byc... krolem. Nie moge prosic, bys zostala moja krolowa. Zesztywniala i odsunela sie ode mnie. - Jak to? -Ja nie moge zostac w Albionie. Musze stad odejsc. Musze wrocic do swojego swiata. -Nie rozumiem. -Ja nie naleze do tego swiata. - Zaczalem nie najlepiej, ale skoro juz poczatek zostal zrobiony, nalezalo brnac dalej. - To nie jest moj swiat, Goewyn. Jestem tu obcy, nie mam prawa tutaj przebywac. To prawda. Przybylem do Albionu z powodu Simona. On... -Simon? - spytala, dziwnie znieksztalcajac sylaby. -Siawn Hy. W naszym swiecie nazywal sie Simon. Przedostal sie tutaj, a ja przybylem w slad za nim. Mialem go zabrac z powrotem. Teraz, kiedy juz tak sie stalo, ja rowniez musze zniknac i to jeszcze dzisiejszej nocy. Nie ujrze cie nigdy wiecej, po tym jak... Goewyn sluchala w milczeniu, widzialem jednak, ze nie pojmuje ani slowa z moich wyjasnien. Odetchnalem gleboko i tlumaczylem dalej. - Wszystkie nieszczescia, ktore spadly na Albion - ogrom smierci i zniszczenia, rzez bardow, wojny, spustoszenie Prydainu... do wszystkich tych strasznych wydarzen doszlo z winy Simona. -To wszystko uczynil Siawn Hy? - w jej glosie znac bylo niedowierzanie. -Nie tlumacze tego najlepiej - przyznalem. - Ale to prawda. Zapytaj Tegida; powie ci to samo. Siawn Hy przyniosl ze soba mysli tak podstepne i niegodziwe, ze zatrul nimi caly Albion. Meldron w nie uwierzyl, no i popatrz, co sie stalo. -Nic o tym nie wiem. Wiem natomiast, ze Albion nie zostal zniszczony. A nie zostal dlatego, ze ty tutaj byles, aby powstrzymac zniszczenie. Gdyby nie ty, Siawn Hy i Meldron przywiedliby Albion do zguby. -No wiec, sama widzisz, ze nie moge pozwolic, aby cos takiego stalo sie jeszcze raz. -Widze - oznajmila zdecydowanie - ze musisz tutaj zostac i dopilnowac, aby to sie nie powtorzylo. Widzac me wahanie, wytoczyla nastepne argumenty. - Tak, zostan. Jest to twym krolewskim prawem i obowiazkiem. - Po chwili dodala z usmiechem: - Zostan i panuj w zdrowiejacym Albionie. Wiedziala, jakie slowa pragnalem uslyszec i sposrod wszystkich slow swiata wybrala wlasnie te. Tak, pomyslalem, moge zostac w Albionie. Moge byc krolem i panowac z krolowa Goewyn u boku. Profesor Nettleton z pewnoscia nie mial racji. Miala ja natomiast Goewyn: jako krol mialem obowiazek upewnic sie, czy tak pomyslnie zapoczatkowane uzdrawianie Albionu przebiega prawidlowo. Moglem zostac! Goewyn przekrzywila glowe. - I co powiesz, ukochany? -Zostane, Goewyn. Jesli bedzie taka mozliwosc, zostane na zawsze. Badz ma krolowa. Panuj wraz ze mna. Padla w me ramiona, a jej gorace, miekkie wargi pospiesznie przywarly do moich. Wciagnalem w pluca zapach jej wlosow i owa won przyprawila mnie o zawrot glowy. Calowalem utoczona z kosci sloniowej szyje, jedwabiste powieki, z wilgotnych ust spijalem aromat miodu i dzikich kwiatow. Marzylem o tej chwili niezliczona ilosc razy, tesknilem do niej z glebi duszy. Niczego nie pragnalem bardziej jak milosci z Goewyn. Tulilem do piersi ulegle cieplo jej ciala i juz wiedzialem, ze na pewno zostane - zreszta, chyba nigdy nie mialem co do tego watpliwosci. -Zaczekaj na mnie - poprosilem, oswobadzajac sie z jej objec. Szybkim krokiem ruszylem ku bramie. -Dokad idziesz? - zawolala w slad za mna. -Nettles czeka na mnie. Odchodzi, wiec musze sie z nim pozegnac. 2. Trzy zadania Pospieszylem wzdluz walu, aby dolaczyc do Tegida i profesora. Zepchnalem lodz na glebsza wode, po czym wskoczylem do srodka. Tegid zlapal za wiosla, wyplynelismy na jezioro. Gladka jak lustro tafla odbijala ciemny blekit gasnacego, wieczornego nieba.Przybilismy do brzegu ponizej Druim Vran i szybkim krokiem ruszylismy w strone wyswieconego przez Tegida zagajnika. Z kazdym krokiem wynajdywalem nowy argument badz wymowke na usprawiedliwienie mej decyzji o pozostaniu w Albionie. Zreszta, tak naprawde, nigdy nie chcialem stad odejsc. Zaklecia Goewyn zamykaly jedynie dluga liste przyczyn, dla ktorych odrzucilem wnioski Nettletona. Nie pozostalo mu nic innego, jak tylko pogodzic sie z moja decyzja. Lisciaste sanktuarium powitalo nas gleboka cisza. Nie tracac ani chwili, Tegid narysowal koncem laski okrag na piasku. Potem zaczal chodzic tylem, zataczajac kola zgodnie z ruchem slonca i spiewajac uroczystym glosem. Nie wiedzialem, o czym spiewa, gdyz poslugiwal sie Ciemnym Jezykiem Derwyddi, Taran Tafod. Stalem obok Nettlesa, a w mojej duszy klebily sie najrozniejsze uczucia, oskarzenia, poczucie winy, falszywe oburzenie. Przeciez to ja bylem krolem! To ja zbudowalem to miasto! Ktoz, jesli nie ja, mial prawo tu przebywac? A jednak nie znalazlem w sobie dosc sil, by powiedziec to glosno. Trwalem w napietym milczeniu, obserwujac czynione przez Tegida przygotowania. Zakonczywszy prosty ceremonial, bard wyszedl z zaznaczonego kregu i zblizyl sie do nas. -Wszystko gotowe - rzekl. Patrzyl przy tym na mnie pelnym zalu wzrokiem, lecz z jego ust nie padlo ani jedno slowo pozegnania. Rozstanie bylo dlan zbyt bolesne. Profesor ruszyl w strone kola, ja natomiast stalem w miejscu jak wrosniety w ziemie. Wyczuwszy moje ociaganie, obejrzal sie za siebie. - Chodz, Lewis. -Nie ide z toba - wymamrotalem. Wcale nie chcialem tak powiedziec, jednak slowa poplynely, zanim zdolalem je powstrzymac. Nettleton sie odwrocil. - Lewis! Zastanow sie, co robisz. -Nie moge tak po prostu odejsc, Nettles. Jest na to za wczesnie. Zawrocil, mocno schwycil mnie za ramie. - Lewis, posluchaj. Posluchaj uwaznie. Jezeli kochasz Albion, musisz stad odejsc. Zostajac, sciagniesz zaglade na to wszystko, co zdolales ocalic. Musisz to zrozumiec. Juz ci mowilem: zaden czlowiek nie moze... -Zaryzykuje. - Nie pozwolilem mu dokonczyc. Podszedl do mnie Tegid. - No coz, bracie - powiedzialem - wyglada na to, ze bedziesz musial znosic moja obecnosc jeszcze przez jakis czas. Bard wpatrywal sie w pusty krag. Mial taka mine, jakby jego wzrok przenikal czeluscie -Nim Albion stanie sie jednym, Bohaterski Czyn musi byc dokonany, a Srebrnoreki musi objac rzady. Slowa te pochodzily z proroctwa banfrith, ktore przeciez - jak sam mi to powtarzal od czasu do czasu - moglo jeszcze okazac sie nieprawda. Wybor zostal dokonany. -Zawsze moge odeslac cie z powrotem - odrzekl z wyrazna ulga. Tegidowi moje znikniecie mniej bylo na reke niz mnie samemu. -To prawda - przyznalem i zaraz zrobilo mi sie lzej na duszy. Oczywiscie, moge wrocic, kiedy tylko zechce i wroce - gdy rozpoczeta przeze mnie praca zostanie zakonczona. Ktoregos dnia odejde. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie dzis. Odpedzilem od siebie te wizje, uciszylem wyrzuty sumienia slodkim samousprawiedliwieniem: ostatecznie wytrwalem, uczciwie zasluzylem na odrobine szczescia. Ktoz moglby temu zaprzeczyc? Poza tym, zostalo jeszcze mnostwo do zrobienia. Zostane, aby ujrzec Albion w rozkwicie. Tak, no i poslubie Goewyn. a^l o i gwarno. Na z kobietami obsied og dlugie lawy; rozgadane gromady Jedynie zachodni koniec hali byl cichy i pusty. Naczelny bard umiescil tam bowiem spiewajace kamienie, zlozone w okutej zelazem, drewnianej skrzyni, dniem i noca strzezonej kamien ^S^X^>>^i pewnieniu ochrony cudownym ^Krol jest z nami! - zakrzyknal Bran, a Kruki, obecni w hali, natychmiast ten okrzyk podjeli. Zaraz tez chwycil swoj puchar i, przekrzykujac wrzawe, wniosl toast. - Za -Za krolewskie wesele! - zawtorowal mu wyrosly jak spod ziemi Cynan. W nastepnej chwili liczne rece dzwignely mnie do gory. Usadowiony na ramionach dzieje i mial sposobnosc dolaczyc do korowodu. Przy blasku pochodni, przy wtorze salw smiechu, doszlismy w koncu do chaty, w ktorej mieszkala Goewyn z matka. Tutaj pochod stanal. Cynan wzial sprawy w swoje rece i gromkim glosem oznajmil, ze oto przybyl krol po panne mloda. Na progu chaty ukazala sie Scatha. Pozdrowila tlum, po czym rzekla: -Jest tutaj moja corka. - Usunela sie w bok, odslaniajac stojaca za jej plecami Goewyn. - Gdzie jest mezczyzna, ktory o nia prosi? - Scatha udala, ze rozglada sie dokola, jakby wypatrywala glupca, ktory osmielil sie prosic o reke jej corki. -Tutaj! - odpowiedzial jej natychmiast chor glosow. Siedzac ponad glowami napierajacej ze wszystkich stron ludzkiej cizby, pojalem nagle, ze oto uczestnicze we wstepnej fazie celtyckiego wesela, a scislej mowiac, w jednej z jego odmian, z jaka dotychczas nigdy sie nie zetknalem. Nie bylo w tym niczego niezwyklego; lud Albionu znal co najmniej dziewiec form ceremonii zaslubin, ja zas widzialem dotychczas zaledwie kilka takich uroczystosci. -Niechaj mezczyzna, ktory pragnie mej corki na zone, odezwie sie - polecila, krzyzujac rece na piersi. -Jestem tutaj, Scatho! - zawolalem. Wojownicy, na barkach ktorych spoczywalem, opuscili mnie na ziemie, tlum zas rozstapil sie, robiac mi przejscie. Na drugim koncu szpaleru ujrzalem czekajaca Goewyn. - Llew Srebrnoreki staje przed toba. Przyszedlem oznajmic, ze pragne twej corki na zone. Goewyn usmiechnela sie, lecz pozostala na miejscu. Ruszylem w jej strone, co widzac, Scatha wystapila naprzod i ustawila sie miedzy nami. Przybrawszy surowa mine, obejrzala mnie badawczo od stop do glow, tak jakby chciala ocenic wartosc przezartej przez mole sztuki materii. Czulem, jak pod wplywem jej spojrzenia wnetrze mej prawdziwej dloni raptownie wilgotnieje. Tlum wokol nas dolaczyl do zabawy, zwracajac uwage Scathy na liczne zalety - prawdziwe badz wyimaginowane - ktore byc moze posiadalem. W koncu oznajmila, ze kandydat jej odpowiada, po czym uniosla reke. - Nie znajduje w tobie wad, Llewie Srebrnoreki! Nie mozesz jednak oczekiwac, ze oddam ci corke, dziewczyne taka jak Goewyn, bez godnego jej wykupu. Znalem prawidlowa odpowiedz. - Musisz doprawdy brac mnie za czlowieka niskiego ducha, skoro uwazasz, iz pozbawie cie takiej wspanialej corki, nie dajac w zamian stosownej rekompensaty. Pros, o co chcesz, a otrzymasz to ode mnie. -Musialabym chyba byc niespelna rozumu, gdybym podjela sie wycenic taki skarb w jednej chwili. Sprawa ta wymagac bedzie starannego rozwazenia - wyniosle odrzekla Scatha. Ja zas, choc wiedzialem, ze slowa te stanowia czesc rytualnej gry, w ktorej oboje uczestniczylismy, poczulem narastajaca irytacje z powodu pietrzonych przede mna przeszkod. -Nie mam zamiaru odmawiac ci czasu do namyslu, skoro go potrzebujesz - oznajmilem. - Wroce jutro o swicie i wyslucham twych zadan. Zebrani uznali, ze udzielilem dobrej odpowiedzi i nagrodzili ja pochwalnymi okrzykami. Scatha sklonila glowe, a po chwili, jakby ulegajac woli tlumu, wolno pokiwala glowa. -A zatem, niechze sie tak stanie. Przyjdz tu o swicie. Przekonamy sie, jakim jestes mezczyzna. -Niech wiec tak bedzie - odrzeklem. Powietrze zatrzeslo sie od wiwatow i ponownie zostalem porwany przez ludzka fale. Wrocilismy do hali, a tam, przy wtorze salw smiechu i sprosnych porad, Tegid poinstruowal mnie, czego powinienem spodziewac sie z rana. -Scatha wypowie swoje zadania, ty zas musisz spelnic je najlepiej, jak tylko potrafisz. I nie mysl, ze to bedzie latwe. Cenny skarb wart jest wielkiego trudu. -Ale ty pomozesz mi go zdobyc - podsunalem. Potrzasnal glowa. - Nie, Llew. Jako naczelny bard nie moge brac czyjejkolwiek strony. To sprawa miedzy toba a Scatha. Poniewaz jednak ona ma do pomocy Goewyn, ty takze mozesz wybrac jednego sposrod swoich ludzi. Rozejrzalem sie dokola. Obok mnie stal usmiechniety szeroko Bran. Bez watpienia bylby dla mnie dobra podpora w czas proby. -Bran? - spytalem. - Czy mi w tym pomozesz? Ale Wodz Krukow pokrecil glowa. - Panie, gdybys potrzebowal silnej reki nawyklej do wladania mieczem, przystalbym od razu. Ale na tych rzeczach zupelnie sie nie wyznaje. Mysle, ze Alun Tringad przyniesie ci wiecej pozytku. -Drustwn! - zakrzyknal Alun, uslyszawszy swoje imie. - To czlowiek w sam raz do twoich celow, panie. Wskazal ponad kregiem ludzkich twarzy, lecz ja zobaczylem juz tylko plecy znikajacego Drustwna. -Zaraz, zaraz, gdzie on sie podzial? -Wybierz Calbhe! - doradzil ktos z glebi hali. Nim zdazylem go zapytac, ktos inny odkrzyknal - Tu chodzi o zone dla Srebrnorekiego, a nie o konia! -To prawda! - przytaknal Calbha. - Nie znam sie na pannach mlodych. Gdybys jednak potrzebowal konia, Llew, mozesz na mnie liczyc. Zwrocilem sie z kolei do Cynana, ktory stal u boku swego ojca, krola Cynfarcha. -Cynanie! Czy pomozesz mi, bracie? Cynan, przybrawszy ponura, a zarazem uroczysta mine, skinal glowa na znak zgody. -Choc wszyscy cie opuscili, Srebrnoreki, ja trwac bede przy tobie. We wszystkim - w ogniu i boju, w zmaganiach ze sztuczkami bardow i niewiast-jestem twoim sprzymierzencem. Slyszac te slowa, wszyscy wybuchneli smiechem i nawet sam Cynan nie zdolal powstrzymac usmiechu. Ale przeciez jego blekitne oczy patrzyly szczerze, a w glosie dzwieczalo przekonanie. Dawal mi wiecej, niz prosilem, w odruchu plynacym prosto z glebi serca. Spedzilem bezsenna, niespokojna noc w chacie i wstalem dobrze przed switem, kiedy jeszcze wszyscy w najlepsze spali. Zszedlem na brzeg jeziora, aby poplywac oraz wziac kapiel. Potem ogolilem sie i nawet wymylem wasy. Zaczynalo jasniec na wschodzie, kiedy wrocilem do chaty, gdzie dlugi czas uplynal mi na doborze stroju. Zalezalo mi, by wypasc przed Goewyn jak najkorzystniej. W koncu zdecydowalem sie na jaskrawoczerwona koszule oraz spodnie w zolto-zielona szachownice. Do tego zalozylem wspanialy pas Meldryna Mawra ze zlotych kolek, na szyi zawiesilem jego zloty torques i zloty noz - przedmioty odnalezione w dobytku Meldrona. -Naleza do ciebie, jako do prawowitego nastepcy - powiedzial Tegid. - Meldron nie mial do nich prawa. Nos je z duma, Llew, albowiem w ten sposob przywrocisz im ich prawdziwa wartosc. Tak wiec, nosilem je, starajac sie nie pamietac, ze jeszcze niedawno paradowal w nich Wielki Pies Meldron. Cynan zastal mnie przy nakladaniu butow. On takze wzial kapiel i wdzial czyste szaty, a jego rude kedziory byly starannie zaczesane i powleczone oliwa. -Wygladasz jak krol wystrojony na wesele - powiedzial z uznaniem. -Tobie tez nic nie brakuje - odparlem. - Goewyn rownie dobrze moze wybrac ciebie. -Gzy jestes glodny? - zapytal. -Tak, lecz nie sadze, bym zdolal przelknac chocby kes. Jak wygladam? Usmiechnal sie szeroko. - Juz ci mowilem. Krolowi nie przystoi dopominac sie pochwal. -Polozyl wielka dlon na mym ramieniu. - Chodzmy, juz swita. -Gdzies w poblizu powinien byc Tegid. Poszukajmy go. - Wyszlismy z chaty i skierowalismy sie ku hali. Slonce wschodzilo na bezchmurnym niebie - dzien mego slubu bedzie jasny i sloneczny, wlasnie taki, jaki byc powinien. Dzien mego slubu! Slowa, ktore brzmialy tak dziwnie: slub... malzenstwo... zona. Tegid juz na nas czekal. - Mialem zamiar cie obudzic- oznajmil na powitanie. - Czy dobrze spales? -Nie. Nie udalo mi sie zmruzyc oka. Pokiwal glowa. - Bez watpienia, dzisiejszej nocy bedziesz spac znacznie lepiej. -Co teraz zrobimy? -Zjedz cos, jesli masz ochote - odrzekl bard. - Wprawdzie mamy dzis dzien uczty, ale nie sadze, aby starczylo ci czasu najedzenie. Krazac miedzy slupami, natrafilismy na opuszczony stol. Ledwie zajelismy przy nim miejsce, a juz dolaczyl do nas Bran ze swymi Krukami. Z powodu zbyt wczesnej pory nie moglismy liczyc na ciepla strawe z kuchni, totez musielismy poprzestac na jeczmiennym chlebie, ktory pozostal z wieczornego posilku. Kruki niczym wyglodniale ptaki rzucili sie na jadlo, rozlamujac bochenki i napychajac wielkimi kesami usta. Ponaglali mnie przy tym do jedzenia, tak abym nie stracil sil. -I jeszcze dluzsza noc! - wesolo dodal Alun. -Nie skrocimy ich siedzeniem tutaj - stwierdzilem, wstajac. -Czy jestes gotow? - upewnil sie Tegid. -Gotow? Wydaje mi sie, ze czekalem na ten dzien przez cale zycie. Prowadz, Madry Bardzie! Wydawszy dziki okrzyk radosci, wojownicy halasliwa gromada wypadli z hali. Nie sposob bylo zaprowadzic wsrod nich porzadku, czy chocby naklonic do spokoju. Halasliwie okazywane zadowolenie mego orszaku postawilo na nogi caly crannog, oznajmiajac zarazem wszystkim rozpoczecie uroczystosci. Gdy zblizylismy sie do chaty, w ktorej mieszkala Scatha, za naszymi plecami zebrala sie cala ludnosc Dinas Dwr. -Zawezwij ja - polecil Tegid, kiedy stanelismy pod drzwiami. -Scatho, Pen-y-Cat z Ynys Sci! - zawolalem. - To ja, Llew Srebrnoreki. Przyszedlem posluchac twych zadan i wypelnic je. W chwile pozniej z chaty wyszla Scatha, piekna w swej szkarlatnej sukni, na ktora narzucila kremowy plaszcz. W slad za nia ukazala sie Goewyn i jej widok zaparl mi doslownie dech w piersi. Cala zdawala sie promieniowac zlotem oraz biela. Jej piekne wlosy szczotkowano tak dlugo, az nabraly polysku, po czym poszczegolne pasemka przepleciono zlota nicia i zebrano razem, w dlugi, gruby warkocz. Miala na sobie biala suknie oraz takiz plaszcz z cienkiej materii, ulozony luzno na nagich ramionach i przytrzymywany przez dwie ogromne zlote brosze. Jego skraj, podobnie jak i dol sukni, zdobil szeroki zloty haft przedstawiajacy dlugoszyje labedzie o fantastycznie przeplecionych skrzydlach. Jej szczupla talie obejmowal waski, bialy pasek, z ktorego splywaly w dol misternie splecione, zlociste koronki. Calosci dopelniala zlota bizuteria: kolczyki, pierscienie z czerwonego zlota oraz opasujace wysmukle ramiona bransolety. Wpatrywalem sie w nia oniemialy. Mialem wrazenie, iz patrze prosto w jasnosc slonca, a choc moje oczy byly wypalone i osleple, nie potrafilem odwrocic wzroku. Jeszcze nigdy Goewyn nie byla taka piekna; jeszcze nigdy nie widzialem tak pieknej kobiety. Doprawdy, zapomnialem, ze takie piekno moze w ogole istniec. Scatha tymczasem powitala mnie z wyrazna niechecia. -Czy gotow jestes wysluchac mych zadan?- spytala. -Jestem gotow - odrzeklem, trzezwiejac raptownie pod wplywem jej szorstkosci. -Zadam trzech rzeczy - oznajmila uprzejmie. - Kiedy dasz mi wszystko, o co prosze, dostaniesz ma corke na zone. -Pros, o co chcesz, a to otrzymasz. Wolno pokiwala glowa i wowczas wydalo mi sie, ze na dnie jej przesadnie surowego spojrzenia dostrzegam cos jakby cien usmiechu. - Pierwsze zadanie brzmi nastepujaco: daj mi spienione morze o srebrnym brzegu. Ludzie zamilkli, czekajac na moja odpowiedz, przybralem wiec madra mine i rzeklem: -To proste, choc tobie zapewne wydaje sie inaczej. - Spojrzalem na Cynana. - I co, bracie? Od morza dzieli nas wiele dni drogi i... Cynan potrzasnal glowa. - Nie. Ona nie chce morza. Tu chodzi o cos innego. Stawiajac przed toba zadanie nie do wykonania, pragnie, abys pokazal, ze zdolasz przezwyciezyc nawet najtrudniejsze przeszkody. -Aha, uwazasz, ze powinnismy myslec kategoriami symbolicznymi. Rozumiem. -Spienione morze... - powtorzyl Cynan w zadumie i umilkl. - Co tez to moze byc? -Scatha szczegolnie mocno podkreslila te piane. To moze byc wazne. "Spienione morze..." - Moj mozg goraczkowo szukal skojarzen - "... o srebrnym brzegu..." Czekaj! Czekaj! Mam! -Tak? - niecierpliwil sie Cynan. -To piwo w srebrnej czarze - wyjasnilem. - Piwo pieni sie jak morze, a czara otacza je niczym brzeg. Cynan uderzyl piescia w otwarta dlon. - Ha! To mi dopiero odpowiedz! Odwrocilem sie ku zebranemu za mymi plecami tlumowi. - Bran! - zawolalem glosno, a Wodz Krukow pospiesznie wystapil naprzod. - Bran, przynies mi swiezego piwa w srebrnej czarce. Tylko szybko! Natychmiast popedzil w glab keru, mnie zas nie pozostalo nic innego, jak tylko czekac na jego powrot. -A jesli nasze domysly byly bledne? - wyszeptalem. Cynan ponuro pokrecil glowa. - A jesli on nie znajdzie piwa? Boje sie, ze moglismy wszystko wypic. O tym nie pomyslalem. Znajac zaradnosc Brana, moglem jednak liczyc, ze mnie nie zawiedzie. Czekalismy. Tlum buczal, pograzony w wesolych rozmowach. Goewyn stala chlodna i nieruchoma niczym posag. Ani razu nie spojrzala w moja strone, totez nie moglem odgadnac, o czym w tej chwili myslala. Wrocil Bran. Biegl ku nam ze srebrnym naczyniem w dloniach, w ktorym, rozkolysane pedem, na podobienstwo morskich fal pienilo sie piwo. Wreczyl mi czarke ze slowami: -To cale nasze piwo. Tylko tyle udalo mi sie znalezc, przy czym jest to trunek wielce wodnisty. -Trudno, musi nam wystarczyc - stwierdzilem, po czym, rzuciwszy ostatnie, pelne nadziei spojrzenie na Tegida - z ktorego nieprzeniknionego oblicza nie mozna bylo nic wyczytac - przekazalem podarunek matce Goewyn. -Oto dar, o ktory prosilas: spienione morze o srebrnym brzegu. - Wyrzeklszy te slowa, umiescilem czarke w jej wyciagnietych dloniach. Scatha uniosla naczynie w gore, tak by wszyscy je widzieli. -Przyjmuje twoj dar. Jednakze, choc wypelniles pierwsze zadanie, nie mysl, ze rownie latwo poradzisz sobie z mym drugim zadaniem. Probowali tego dokonac lepsi od ciebie i musieli odejsc z niczym. Dobrze wiedzialem, iz byla to wyuczona na pamiec, zwyczajowa odpowiedz, a mimo to poczulem sie dotkniety wzmianka o tych innych, lepszych mezczyznach. Chowajac urazona dume do kieszeni, odparlem: A jednak wyslucham twego zadania, albowiem moze sie tak zdarzyc, ze bede mial szczescie tam, gdzie innym powinela sie noga. Scatha skinela glowa z iscie krolewska wyniosloscia. - Oto moje drugie zadanie: daj mi cos, co zastapi to, co zamierzasz zabrac. Bez namyslu postanowilem poszukac wsparcia u Cynana. - To bedzie trudne - rzucilem. - Goewyn dla matki znaczy tyle, ile caly swiat. Jakim symbolem mozna to wyrazic? Potarl podbrodek i zmarszczyl czolo, moglbym jednak przysiac, ze rola, w jakiej dzis wystepowal, wyraznie mu odpowiadala. -To bardzo powazna sprawa - zastapic taka strate. -Moze - podsunalem - powinnismy tylko okreslic jedna ceche, ktora Scatha utozsami ze swoja corka. Jak miod ze slodycza - cos w tym rodzaju. Cynan w zamysleniu wsparl policzek na dloni, druga dlonia podtrzymujac lokiec. - Slodka jak miod... slodka jak laka... -Slodkie i kwasne... - probowalem dalej - slodycz i swiatlo... slodka jak orzech... -Co powiedziales? -Slodka jak orzech. Nie sadze jednak... -Nie, wczesniej, przed orzechem. -Hm... slodycz i swiatlo, jak mysle. -Swiatlo - no pewnie! - Cynan z zapalem pokiwal glowa. - Rozumiesz? Goewyn jest swiatlem jej zycia. Zabierasz jej to swiatlo, musisz je wiec czyms zastapic. -Czym? Lampa? -Albo swieca - szybko dorzucil Cynan. -Swieca... wonna swieca z pszczelego wosku! Zadowolony Cynan wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Slodycz i swiatlo! Oto odpowiedz. Jeszcze raz zwrocilem sie ku Krukom. -Alun! - zawolalem. - Poszukaj swiecy z pszczelego wosku i przynies mi ja, ale tak na jednej nodze! Alun Tringad zawrocil na piecie i natychmiast zniknal w gestym tlumie. Musial wbiec do najblizszego domu, gdyz prawie zaraz wrocil z nowiutka swieca w dloni. Wzialem ja od niego i podalem Scacie, mowiac: -Oto dar, o ktory prosilas: ta swieca zastapi ci swiatlo, ktore zabiore wraz z twoja corka. Rozpedzi ona cienie i napelni dom wonnosciami oraz cieplem. -Przyjmuje twoj podarunek - odrzekla Scatha, pokazujac swiece zebranym. - Jednakze, choc wypelniles drugie zadanie, nie mysl, ze rownie latwo poradzisz sobie z trzecim. Probowali tego dokonac lepsi od ciebie i musieli odejsc z kwitkiem. Usmiechnalem sie, znacznie spokojniejszy niz poprzednio, po czym wypowiedzialem slowa, na ktore wszyscy czekali. -A jednak wyslucham twego zadania, albowiem moze sie tak zdarzyc, ze bede mial szczescie tam, gdzie innym powinela sie noga. -A zatem, jesli taka twoja wola, wysluchaj, czego zadam i daj mi to, czego brakuje temu domowi; dar bezcennej wartosci. Popatrzylem na Cynana. - O co chodzi tym razem? Znowu jakies niewykonalne zadanie? -Byc moze - odparl - ale nie sadze, gdyz z jednym takim juzesmy sie uporali. -No dobrze, ale czego brakuje jej domowi? To moze byc cale mnostwo rzeczy. -Wcale nie mnostwo - wolno zaoponowal Cynan. - Jedna, jedyna rzecz: dar bezcennej wartosci. -Ona chyba rzeczywiscie to podkreslila - zgodzilem sie bez przekonania. - Dar bezcennej wartosci... Co jest bezcenne? Milosc? Szczescie? -Dziecko - podpowiedzial Cynan. -Scatha chce, zebym dal jej dziecko? To nieprawda. Cynan sciagnal brwi. - No to moze chodzi jej o ciebie. Od razu dostrzeglem slusznosc tego domyslu. - Tak jest! Tak wlasnie brzmi odpowiedz! -Jak? -Ja! - wykrzyknalem. - Pomysl tylko. W tym domu brakuje mezczyzny, ziecia. A dar bezcennej wartosci to zycie. Cynan usmiechnal sie szeroko, a jego blekitne oczy rozblysly radoscia. -Tak! Laczac zas swe zycie z zyciem Goewyn, stworzysz nowe zycie. - Mrugnal porozumiewawczo - zwlaszcza jesli zaczniesz od splodzenia kilkorga dzieci. Ona prosi o ciebie, Llew. Miejmy nadzieje, ze tak jest w istocie. - Zrobilem gleboki wdech i podszedlem do Scathy, ktora z nie skrywanym zadowoleniem obserwowala, jak uwijam sie, by sprostac jej zadaniom. -Prosilas o dar bezcennej wartosci, o cos, czego ci brakuje - powiedzialem. - Zdaje mi sie, ze w twoim domu brakuje mezczyzny. Nie ma tez wartosci wiekszej niz zycie. - Przykleknalem przed nia na jedno kolano. - Dlatego tez, Pen-y-Cat, skladam ci w darze siebie samego. Rozpromieniona Scatha polozyla mi dlonie na ramionach, pochylila sie i ucalowala w policzek. Potem, dopomagajac mi stanac na nogi, rzekla: -Przyjmuje twoj dar, Llewie Srebrnoreki! - Podniosla glos tak, by slychac ja bylo nawet na koncu tlumu. - Oznajmiam tedy, iz nie ma lepszego od ciebie meza dla mojej corki, jako ze w rzeczy samej poszczescilo ci sie tam, gdzie innym powinela sie noga. Zaraz tez przywolala do siebie Goewyn i ujawszy lewa reke corki, umiescila ja w mojej, a nastepnie poklepala nasze splecione dlonie. -Jestem zadowolona - oznajmila Tegidowi. - Niechze odbeda sie zaslubiny. Bard niezwlocznie wystapil naprzod, trzykrotnie uderzyl w ziemie jesionowa laska. -Przemawia naczelny bard Albionu! - zawolal glosno. - Sluchajcie! Od niepamietnych czasow derwyddi laczyli zycie z zyciem, aby zachowac ciaglosc naszego plemienia. -Popatrzywszy na nas, zapytal: - Czy jest waszym pragnieniem zlaczyc zycie z zyciem w malzenstwie? -Jest - odpowiedzielismy jednym glosem. -W tym momencie Scatha wreczyla Tegidowi otrzymana ode mnie czare. Bard wzniosl naczynie wysoko w gore. -Trzymam oto w dloniach morze otoczone przez srebrny brzeg! Morze jest zyciem; srebro jest wszechogarniajaca granica tego swiata. Skoro chcecie zaslubin, musicie schwycic swiat i podzielic miedzy siebie jego zycie. Co rzeklszy, wreczyl nam srebrna czare. Goewyn napila sie pierwsza, po czym oddala czare w moje rece. Ja rowniez upilem kilka lykow strasznie kiepskiego piwa i unioslem glowe. -Pij! - upomnial mnie Tegid. - Trzymacie w rekach zycie, przyjaciele. Zycie! Wypijcie wszystko do ostatniej kropli. Bran wyszukal wyjatkowo duza czare. Zaczerpnalem tchu i ponownie unioslem naczynie do ust. Gdy pociemnialo mi przed oczami, przekazalem puchar Goewyn, ona zas przytknela wargi do srebra i zaczela pic, zachlannie, wielkimi lykami. Trwalo to tak dlugo, ze w koncu poczulem niepokoj, czy aby przypadkiem nie zemdleje z braku powietrza. Nie zemdlala. A kiedy odjela czare od ust, jej oczy blyszczaly. Oblizala sie, a kiedy podawala oproznione naczynie Tegidowi, poslala mi przeciagle spojrzenie. Tegid odstawil czare na bok. - Goewyn, czy przynosisz jakis dar? Goewyn zas odrzekla: - Nie przynosze ani zlota, ani srebra, ani zadnej rzeczy, ktora mozna kupic badz sprzedac, zgubic badz ukrasc. Przynosze dzis moja milosc i moje zycie, i te chetnie ci ofiarowuje. -Czy przyjmujesz te podarunki? - spytal Tegid. -Przyjmuje z calego serca. I zawsze cenic je bede jako moj najwiekszy skarb i chronic go do ostatniego tchu w piersi. Tegid sklonil glowe. - Co masz do ofiarowania na znak przyjecia podarunkow? Do ofiarowania? Nikt mi o tym nic nie mowil; nie mialem niczego, co moglbym ofiarowac. Tuz przy mym uchu rozlegl sie szept Cynana -Daj jej swoj pas. Poniewaz nie przychodzilo mi do glowy nic lepszego, zdjalem pas i zlozylem ciezka, zlota wstege na wyciagnietych rekach Tegida. -Ofiarowuje ten pas ze szczerego zlota. - Myslalem przez chwile, po czym, w przyplywie naglego natchnienia dodalem: - Niechaj jego wspanialosc oraz wartosc beda skromnym dowodem najwyzszego szacunku, jaki zywie dla mojej ukochanej i niechaj zawsze przydaja blasku jej urodzie, tak jak zawsze towarzyszyc jej bedzie moja milosc - prawdziwa, trwala i nie slabnaca. Tegid z uznaniem pokiwal glowa, a nastepnie wreczyl pas Goewyn, ktora przyjela go z wdziecznym uklonem i natychmiast przytulila do piersi. Czyzby w jej oczach zablysly nagle lzy? Zwracajac sie do Goewyn, Tegid rzekl: -Pas ten potwierdza, iz twoj dar zostal przyjety. Czy ty takze dasz cos na potwierdzenie przyjecia daru tego mezczyzny? Goewyn bez slowa otoczyla ma szyje ramieniem i przycisnela wargi do moich ust. Calowala przeciagle i z takim zapalem, ze az wzbudzilo to podziw otaczajacych nas gapiow, czego ci ostatni nie omieszkali oznajmic radosnymi okrzykami. Kiedy odzyskalem wreszcie swobode, bylem mocno zasapany. Zarliwosc bijaca z brazowych oczu Goewyn przyprawila mnie o gleboki rumieniec. Usmiechniety Tegid trzykrotnie uderzyl laska w ziemie. Potem uniosl ja poziomo ponad naszymi glowami. -Dary milosci oraz zycia zostaly wymienione i przyjete. Dlatego tez czynie wiadomym wszem i wobec, ze Llew Srebrno- reki i Goewyn sa malzenstwem. Juz bylo po wszystkim. Ludzie glosno dawali wyraz swej radosci. Natychmiast otoczylo nas rozwirowane klebowisko skladajacych zyczenia. Slub zostal zawarty; nadeszla pora swietowania! 3. Uczta weselna Rozradowana ludzka fala poniosla nas w glab crannogu. Stracilem z oczu Tegida, Scathe i Cynana; nigdzie nie moglem dostrzec Brana ani Calbhy. Z pomostu Goewyn i mnie zepchnieto wprost do lodzi, ktora napedzana para wiosel, poplynela szybko jeziorem. Przybilismy do brzegu w miejscu, gdzie na polu Scathy trwaly pospieszne przygotowania do zawodow.Ucztom oraz uroczystosciom towarzyszyly najrozniejsze gry i konkursy. Zapasy oraz wyscigi konne nalezaly do najpopularniejszych, podobnie jak pozorowane walki i hurley*.(* gra przypominajaca hokej na trawie (przyp. tlum.)) Ponad terenem zawodow gorowal swiezo usypany kopiec, na nim zas ustawiono dwa stolce. Jeden z nich, sporzadzony z rogow jelenia i przyozdobiony biala skora wolu, byl przeznaczony dla mnie. Drugi - dla Goewyn. Mielismy stamtad obserwowac przebieg rywalizacji, a takze rozdawac nagrody. Sport szedl na pierwszy ogien. Jadlo oraz napoje przewidziane byly pozniej, dzieki czemu kucharze mogli wszystko nalezycie przygotowac, natomiast zawodnicy i widzowie porzadnie wyglodniec. Poza tym, lepiej oddawac sie zapasom z pustym zoladkiem anizeli z brzuchem wypchanym pieczona wieprzowina. No a kto po paru kubkach mocnego, weselnego miodu zdola dosiasc konia i utrzymac sie na jego grzbiecie w galopie? Gdy tylko ustala goraczkowa krzatanina wokol kopca, zajelismy z Goewyn przeznaczone dla nas miejsca. Czekalismy na rozpoczecie zabawy. Z crannogu na brzeg przedostalo sie juz wielu ludzi, a do brzegu jeziora wciaz dobijali nastepni. Czekajac na nich, bylem szczesliwy -byc moze po raz pierwszy w zyciu bylem naprawde szczesliwy. Cala moja wiedze o radosci, zyciu, a teraz takze o milosci znalazlem tutaj - w innym swiecie, w Albionie. Ta mysl przywolala na powrot poczucie winy i zrobilo mi sie ciezko na duszy. Profesor Nettleton z pewnoscia byl w bledzie. Byl w bledzie, a ja nie zniszcze tego, co kocham. Mylil sie, moglem zostac bez zadnych konsekwencji. Predzej umre niz opuszcze Albion. Spojrzalem na Goewyn, by uciszyc sumienie widokiem jej lsniacych wlosow. Musiala wyczuc, ze sie jej przygladam, gdyz zwrocila ku mnie twarz. - Kocham cie-wyszeptala z usmiechem, ja zas poczulem sie jak czlowiek, ktory przezywszy cale zycie w jaskini, w jednej chwili wkroczyl w oslepiajace swiatlo dnia. Wkrotce dolaczyl do nas Tegid. Przyszedl w asyscie swoich mabinogi. Gwion Bach przyniosl harfe, inny uczen zaopiekowal sie laska barda. -Poprosilem Calbhe, aby przygotowal nagrody - oznajmil Tegid. - Wlasne teraz zajety jest ich zbieraniem. -Nagrody? Ach tak, beda konkursy. -Wiedzialem, ze nie bedziesz mial do tego glowy - wyjasnil uradowany. Calbha wykonal swe zadanie z wielkim rozmachem. Nadszedl wiodac za soba dlugi rzad tragarzy, gnacych sie pod nareczami cennych przedmiotow. Czesc z nich szla parami, niosac pomiedzy soba ciezkie, wiklinowe kosze. Wkrotce nagrody otoczyly nas siegajacym kolan walem. Byly tam nowe wlocznie o bogato zdobionych grotach oraz drzewcach, miecze pieknej roboty o glowniach wysadzanych drogimi kamieniami, okute srebrem albo brazem tarcze, w kosc oprawne noze... Jak okiem siegnac, u naszych stop scielily sie misy i puchary -misy z miedzi, brazu, srebra, a nawet zlota; drewniane misy z misterna snycerka; puchary z rogu okute na brzegach srebrem, puchary duze i male, puchary wyciosane w kamieniu. Do tego piekne, nowiutkie plaszcze oraz doskonale wyprawione, miekkie owcze skory. Bransolety z brazu, srebra oraz zlota polyskiwaly niczym ogniwa drogocennego lancucha, wokol ktorego rozrzucono bezladnie brosze, spinki i pierscienie. Jakby tego bylo malo, Calbha nie powstrzymal sie przed przyprowadzeniem trzech dobrych koni. Pelen podziwu gapilem sie na zgromadzone u mych stop bogactwo. - Skad ty to wszystko wytrzasnales? -To twoja wlasnosc, panie - odrzekl wesolo. - Nie musisz sie martwic, na tak doniosla uroczystosc wybralem tylko najlepsze sztuki. -Dziekuje ci, Calbho - odrzeklem, nie odrywajac wzroku od nagromadzonych skarbow. - Dobrzes mi sie przysluzyl. Doprawdy, nie mialem pojecia, ze jestem az tak bogaty. Obfitosc cennych przedmiotow nie dawala mi spokoju, totez glosno spytalem: -Czy moge sobie na cos takiego pozwolic? Tegid tylko sie rozesmial. - Im wieksza szczodrosc, tym wiekszy krol. -Jezeli wlasnie tak to wyglada, rozdajcie wszystko - i przyniescie jeszcze wiecej! Niechaj ludzie mowia, ze Albion jeszcze nigdy nie widzial takiego wesela. I niech ci, ktorzy pozniej uslysza o nich opowiesci, zaluja, ze ich tutaj nie bylo! Nadszedl Cynan w otoczeniu kilku wojow ze swej druzyny. Obrzucil wzrokiem skarb i natychmiast wyrazil gotowosc zdobycia ktorejs z nagrod. Wnet dolaczyl do niego Bran z Krukami i wszyscy zaczeli sie domagac rozpoczecia zawodow. Alun wyzwal Cynana, zapewniajac, ze pobije go w kazdej konkurencji, jaka ten wybierze. -Ciekawy z ciebie czlowiek, Alunie Tringad - kpiaco rzucil Cynan. - Czyzbys zapomnial o porazce, ktora cie spotkala, gdy sprobowales zmierzyc sie ze mna? -Porazce?! - wykrzyknal Alun. - Wprost nie wierze wlasnym uszom! Przeciez, jak dobrze wiesz, zwyciestwo wlasnie mnie przypadlo w udziale! -Alunie! Wprost nie posiadam sie ze zdumienia, ze podobne klamstwo przeszlo ci przez gardlo. Jednakze, z uwagi na tak podniosly dzien, nie uczynie ci z tego zarzutu. -O ile dobrze pamietam - przyjaznym tonem odparl Alun - to wlasnie ty, Cynanie Machae, prosiles o laske. Ale, podobnie jak ty, dla uczczenia dzisiejszego dnia zapomne o przeszlosci. I obaj pograzyli sie w sprzeczce o stawke zakladu, wymieniajac na wyscigi nagrody, ktorych jeszcze nie zdobyli. Wokol nich natychmiast zebral sie tlum gapiow, skorych poprzec jednego badz drugiego i zapewnic sobie udzial w zdobytej przez zwyciezce puli. Wciaz jeszcze uzgadniali miedzy soba warunki, gdy Goewyn pochylila sie do mego ucha. -Jesli zaraz nie zaczniesz igrzysk, mezu, bedziemy musieli sluchac tych przechwalek przez caly dzien. -Masz racje. - Podnioslem sie z fotela, aby pozdrowic czekajacych ludzi. Tegid zaczal wolac o cisze, przez tlum przebiegly uspokajajace posykiwania. - Radujmy sie dniem, jaki nam dano! - powiedzialem. - Zmagajmy sie z najwieksza wprawa i przyjmujmy rozstrzygniecia z godnoscia, tak bysmy po zakonczeniu igrzysk mogli sie udac do hali na uczte jako jeszcze lepsi przyjaciele niz rano. -Dobrze powiedziane, panie - ocenil me slowa Tegid. - Niechze tak bedzie! Na pierwszy ogien poszly zapasy. Po nich rozegrano roznego typu wyscigi, w tym takze efektowna gonitwe konna, ktora rozgrzala widzow do bialosci. Wszyscy byli calkowicie wyczerpani glosnym krzykiem jeszcze nim zwyciezca - chlopak z klanu Calbhy - minal linie mety. W nagrode dostal ode mnie konia i, ku uciesze tlumu, natychmiast wyprowadzil go poza teren igrzysk, nie chcac stracic tak cennej wygranej w jakims glupim zakladzie. Poczatkowo staralem sie dopasowac kazda nagrode do zwyciezcy, ale szybko dalem za wygrana i obdzielalem kolejnych triumfatorow tym, co akurat wpadlo mi w rece. Po pewnym czasie musialem nawet zwrocic sie o pomoc do Goewyn. Zaczelismy rozdawac trofea na przemian, a ci ktorym udalo sie odebrac nagrode z rak mojej zony, wygladali na szczegolnie zadowolonych. Zauwazylem, ze kazdy, kto podchodzil do pagorka, nie mogl wprost oderwac od niej oczu. To samo dzialo sie zreszta i ze mna. Co i rusz przylapywalem sie na tym, ze posylam w jej strone ukradkowe spojrzenia - niczym zebrak, ktory znalazl drogocenny klejnot i co chwila musi sprawdzac, czy to nie sen, czy kamien istnieje naprawde i czy rzeczywiscie nalezy juz do niego. Do sterty nagrod podszedl mlodziutki chlopiec. Wyszukal w niej miedziany puchar, a kiedy juz wzial go do reki, mial ogromne problemy z odlozeniem naczynia na miejsce. -Widze, ze podoba ci sie ten puchar - powiedzialem. Zagadniety spiekl raka, poniewaz nie zdawal sobie sprawy, ze sledze jego poczynania. - W jaki sposob zamierzasz go zdobyc? Wyrostek myslal przez chwile. -Pokonam w zapasach samego Brana Bresala - oznajmil smialo. -Byc moze Bran nie zechce ryzykowac swej wielkiej slawy w walce z kims tak mlodym. Moze dasz sie namowic na zmierzenie sil z kims o podobnej do twojej posturze? Chlopak przystal na ma sugestie, wygral pojedynek z rowiesnikiem, ja zas z przyjemnoscia wreczylem mu wymarzona nagrode. Zapoczatkowalismy w ten sposob szereg konkurencji z udzialem dzieci; mali zawodnicy zmagali sie w nich z nie mniejszym zapalem niz wczesniej dorosli. Czas mijal, a wzgorek skarbow zaczal stopniowo malec. W pewnym momencie stracilem z oczu Tegida, bylem jednak tak pochloniety rola obdarowujacego, ze dopiero po dluzszej chwili uswiadomilem sobie jego nieobecnosc. Zwrocilem sie do Goewyn: -Ciekawe, dokad poszedl Tegid. Widzialas go? Nim zdazyla mi odpowiedziec, na wzgorzu za naszymi plecami rozlegly sie pospieszne kroki. Katem oka pochwycilem jakis ruch, spostrzeglem siegajace po Goewyn dlonie. Skoczylem na rowne nogi, ale tamte dlonie byly szybsze. Wyrwaly ja z fotela i pociagnely w najwieksza cizbe. -Llew! - zawolala z rozpacza w glosie. Popedzilem za nia, lecz na mej drodze stalo zbyt wielu ludzi, panowalo zbyt wielkie zamieszanie. Poruszalem sie z najwyzszym trudem; spusciwszy nisko glowe, torowalem sobie przejscie w sklebionej masie cial. Schwycily mnie czyjes rece, zepchnely z powrotem na fotel. Goewyn krzyknela znow, tym razem jej glos dobiegl ze znacznie wiekszej odleglosci. Zdolalem poderwac sie rzucilo mnie na ziemie, rozbrzmiewaly ostre, dziwnie brzmiace glosy. -Puszczajcie! - wrzasnalem, usilujac wyrwac sie mym przesladowcom. Ale rece trzymaly mocno, zas przemieszane glosy zlaly sie w zgodny wybuch smiechu. Oni smiali sie W przyplywie zlosci zdwoilem wysilki. -Tegid!- ryknalem. - Tegid! -Jestem tutaj, Llew - odpowiedzial spokojnie. Powiodlem dokola wscieklym wzrokiem i zobaczylem nad soba twarz barda. -Pusccie go - polecil Tegid. Przygniatajacy mnie ciezar zelzal, krag glow zniknal. W jednej chwili poderwalem sie na nogi. - Oni zabrali Goewyn - wy dyszalem. - Siedzielismy tutaj i... Wokol siebie widzialem usmiechniete twarze, slyszalem tlumione chichoty. Umilklem. Wsparty na swej lasce, Tegid sprawial wrazenie zupelnie spokojnego. -Co sie dzieje? - spytalem. - Slyszales, co ci powiedzialem? -Slyszalem - przytaknal krotko. Jego spokoj wydal mi sie przerazajacy. Otworzylem usta, aby zaprotestowac i znowu wokol mnie rozlegly sie smiechy. Popatrzylem na twarze najblizej stojacych ludzi, na ich psotne, rozradowane miny. Dopiero wowczas zaswitala mi mysl, ze stalem sie ofiara jakiegos dowcipu. -No wiec, Tegidzie, o co tutaj chodzi? Co zrobiliscie? -Nie moge ci tego powiedziec, panie. Pojalem, ze oto mam do czynienia z jeszcze jednym dziwacznym celtyckim obyczajem weselnym. Wygladalo na to, ze odpowiedzi musze poszukac na wlasna reke. Obojetnie, kawal czy obyczaj, to, co sie stalo, wcale nie bylo zabawne. Wyszukalem wzrokiem przyjaciol. -Bran! Cynan! Chodzcie ze mna! - Zszedlem z kopca prosto na sciezke, jaka otworzyla sie przede mna w gestym tlumie. -Bran! Cynan! - powtorzylem wezwanie, a gdy mimo to nie staneli u mego boku, obejrzalem sie przez ramie. Obaj tkwili nieruchomo, wiec krzyknalem: - Za mna! Jestescie mi potrzebni. Cynan odslonil w usmiechu zeby, postapil krok naprzod, po czym zatrzymal sie i lekko potrzasnal glowa. -Pojde sam - oznajmilem. -Tak wlasnie powinno byc - dodal Bran. -I tak bedzie! - W przyplywie zlosci zawrocilem na piecie i pospieszylem w kierunku, gdzie po raz ostatni widzialem Goewyn. To bylo glupie blazenstwo, czulem sie nim dotkniety. Slady zaprowadzily mnie nad jezioro, tam zas urwaly sie na kamienistym brzegu. Porywacze mogli pociagnac Goewyn tak w jedna, jak i w druga strone. Idac w lewo, zblizalbym sie do Dinas Dwr, obierajac kierunek przeciwny - szedlbym ku wynioslosci Druim Vran. Popatrzylem w strone crannogu, ale nigdzie nie dostrzeglem porywaczy. Zawrocilem wiec na piecie i rozpoczalem wspinaczke zboczem wzgorza ku zagajnikowi Tegida. Wkrotce znalazlem sie na sciezce. Wyciagnieta w dlugiego weza wesola gromada gapiow szla w pewnej odleglosci za mna. Ich paplanina zaczela cichnac, gdy rozdzielily nas pierwsze drzewa. W zagajniku panowal chlod i spokoj, a cienie galezi na ziemi wydawaly sie zupelnie nieruchome. A jednak gdzies z przodu dobiegal szelest roztracanego listowia. Juz wiedzialem, ze przeczucie mnie nie mylilo. Przyspieszylem kroku. Nurkowalem pod nisko obwislymi konarami, przeskakiwalem przez sterczace korzenie i geste krzaki. Przed soba mialem brzozy swietego zagajnika Tegida. Bez namyslu pognalem prosto na niewielka polanke w samym srodku lasku. Z impetem wypadlem spomiedzy drzew i stanalem jak wryty. Na srodku wolnej przestrzeni wznosil sie szalas z brzozo wych galezi, dostepu zas do niego bronilo siedmiu uzbrojonych wojownikow. -Odlozcie bron - rozkazalem, ale zaden z nich nawet nie drgnal. Znalem tych mezczyzn; walczyli u mego boku przeciwko Meldronowi. Teraz zwracali sie przeciw mnie. Choc zdawalem sobie sprawe, ze ich zachowanie stanowi czesc rytualu, przeszywajacy serce bol zdrady byl az nadto realny. Nie pozostalo mi nic innego, jak tylko stoczyc samotna walke z siodemka przeciwnikow. Przyczajony, przysunalem sie blizej. Wojownicy wyszli mi na spotkanie grozna lawa. Przystanalem, a oni natychmiast uczynili to samo, mierzac mnie ponurym wzrokiem. Stalem i usilowalem odgadnac, co powinienem teraz uczynic. Na skraj polanki dotarli pierwsi gapie. Odwrociwszy glowe, ujrzalem nadchodzacych Brana, Cynana i Tegida. Wnet wokol uswieconego kregu zebral sie niemal caly nasz lud. Nikt nie odezwal sie chocby slowem, ale wyzierajacy z ich oczu zapal przynaglil mnie do dzialania. Jezeli odegrano przede mna porwanie na niby, musialem stoczyc udawana walke, aby odzyskac moja krolowa. Nie mialem zadnej broni, lecz zrozumiawszy sytuacje, smialo ruszylem na przeciwnika. Pierwszy na spotkanie wyskoczyl mi wojownik z wlocznia. Przysiadlem szybko, by uniknac wymierzonego we mnie grotu, a srebrna dlonia zlapalem za drzewce i ze wszystkich sil szarpnalem ku sobie. Ku memu ogromnemu zdumieniu przeciwnik wypuscil orez z rak, sam zas padl na ziemie niczym razony smiertelnym ciosem. Ujalem pewniej wlocznie, szykujac sie do odparcia kolejnego ataku. Tym razem stanal przede mna wojownik z oszczepem uniesionym do rzutu. Tracilem jego tarcze i to starczylo, aby rzucil bron i upadl. Trzeci uczynil to samo, gdy dotknalem drzewcem jego ramienia; podobnie rozprawilem sie tez z czwartym i piatym. Pozostali dwaj rzucili sie na mnie jednoczesnie. Pierwszy z napastnikow wzial szeroki zamach i wyprowadzil nieudolne, slamazarne pchniecie mieczem. Uniknalem go bez trudu, po czym, wywijajac wlocznia jak kijem, dotknalem obu wojownikow, a ci padli jak na komende i zastygli w bezruchu u moich stop. Podszedlem do szalasu i wtedy, zupelnie nieoczekiwanie, caly zagajnik zatrzasl sie od przerazliwego okrzyku triumfu. -Wychodz, Goewyn! - zawolalem. - Wszystko w porzadku. W srodku cos sie poruszylo i po chwili spomiedzy galezi wylonila sie Goewyn. Nie widzialem jej zaledwie pare minut, lecz w jej wygladzie zauwazylem zmiane. Kiedy bowiem wyszla z ciemnozielonego cienia brzozowego listowia, jej wlosy oraz szaty zalal jasny, sloneczny blask, upodobniajac ja do jakiejs swietlistej istoty, promiennego ducha uformowanego z powietrza i ognia. Jej wlosy byly niczym zloty plomien, a suknia polyskiwala biela morskiej piany. Radosny i halasliwy do tej pory tlum zafalowal, zaszeptal i umilkl. Goewyn byla tak oszalamiajaco piekna, tak zachwycajaca, ze gapilem sie na nia w zapamietaniu, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Oprzytomnialem nieco, gdy w poblizu rozlegly sie czyjes kroki. -Zaiste, to prawdziwa bogini - wyszeptal mi do ucha Cynan. - Idz do niej, chlopie! Zajmij sie panna mloda, bo inaczej ja to zrobie. Postapilem naprzod i wyciagnalem ku niej srebrna dlon. W momencie gdy podawala mi swoja, na wypolerowanej powierzchni metalu ostro zaplonal sloneczny promien, zupelnie jak gdyby z dotyku naszych rak zrodzila sie potezna iskra. Chociaz byla to tylko zabawa, przycisnalem zone do serca z nieklamana ulga. -Nigdy mnie nie opuszczaj, Goewyn - wydyszalem. -Nie opuszcze - obiecala. Kiedy wrocilismy do crannogu, slonce mialo sie juz dobrze ku zachodowi. Na dworze przed hala rozstawiono stoly, tak by starczylo miejsca dla wszystkich pragnacych swietowac krolewskie zaslubiny. Ja takze wolalbym pozostac na swiezym powietrzu - po pieknym dniu zapowiadala sie ciepla, pogodna noc. Jednakze wnetrze hali zostalo przystrojone brzozowymi witkami, majacymi przypominac o szalasie w zagajniku i zlekcewazenie tych przygotowan, poczynionych specjalnie dla nas, byloby nie uprzejmoscia. Wyglodzeni jak wilki i nie mniej spragnieni, wojownicy od progu zaczeli glosno domagac sie jadla i napoju. Stoly w hali tworzyly wielki, pusty w srodku kwadrat, dzieki czemu wszyscy biesiadnicy mogli sie widziec. Wraz z pierwszymi goscmi w hali pojawily sie niesione na ramionach sluzby polmiski z parujaca strawa - wielkie drewniane koryta, w ktorych pietrzyly sie porcje pieczonej wieprzowiny, wolowiny oraz baraniny. W slad za nimi wniesiono rynienki z gotowana kapusta, rzepa, porami oraz koprem. Miedzy stolami rozmieszczono solidnych rozmiarow kadzie, tak by nikt nie musial daleko wedrowac w poszukiwaniu napitku. Niestety, jako ze w calej osadzie nie bylo ani krzty piwa, dzisiejszej nocy kadzie napelniono woda zaprawiona miodem i dzikimi sliwkami. Na srodku kazdego stolu ulozono stosy malych bochenkow banys bara - polewanego miodem weselnego chleba, podawanego na cieplo prosto z pieca. Sluzba z polmiskami przystawala przed kazdym z ucztujacych, ten zas mogl sobie nalozyc ile dusza zapragnie. Wnet tez radosny gwar ustapil miejsca stlumionym pomrukom, wydawanym przez zglodniale usta pelne dobrego jedzenia. Przywilej ucztowania w pierwszej kolejnosci wiazal sie z obowiazkiem uslugiwania; ci ktorzy obecnie podawali do stolu, mieli pozniej zamienic sie rolami z obslugiwanymi goscmi. Dzieki takiemu rozwiazaniu wszedzie nam sie udalo utrzymac wzorowy porzadek. Jedyny wyjatek stanowili wartownicy czuwajacy przy spiewajacych kamieniach. Nie uslugiwali ani nie ucztowali. Trzymali sie z dala od uroczystosci, ostrozni i czujni, jak gdyby przebywali nie w rodzinnej osadzie, lecz na ziemiach zajetych przez wroga. Widok hali wypelnionej po brzegi rozradowanym ludem budzil w mym sercu prawdziwe zadowolenie. Przyszlo mi na mysl, ze krol zapisuje sie w pamieci poddanych glownie poprzez okazywana laskawosc. Lud szukal u niego wsparcia, wierzyl, iz w razie potrzeby otrzyma od niego srodki niezbedne do przezycia; dla niego zyl i dla niego umieral. Napelnilem miske smakowitymi kaskami i z apetytem zabralem sie do jedzenia. Kiedy juz wszyscy zostali obsluzeni, w hali glosno zawarczal beben. Przy jego dzwiekach do wyznaczonego przez stoly pustego kwadratu powolnym, uroczystym krokiem weszlo osiem dziewczat. Kazda z nich miala wlosy zebrane w opadajacy na kark wezel i podkasane szaty, tak ze widac bylo ich gole nogi. Dziewczeta poluzowaly sznurowki stanikow, po czym zblizyly sie do ucztujacych za stolami wojow i poprosily ich o miecze. Zagadnieci chetnie uzyczyli swego oreza, a wowczas panny wrocily na srodek kwadratu, gdzie uformowaly kolo. Miecze polozyly przed soba, tak by wszystkie stykaly sie ostrzami. Gdy tylko dziewczeta zastygly w bezruchu, pojawil sie Tegid z harfa. Struny zaspiewaly i przy wtorze tej doskonalej muzyki panny rozpoczely taniec, stawiajac rozmyslnie powolne kroki. Krazyly wokol przypominajacych sloneczne promienie mieczy, przestepujac glownie i klingi, a ich nieruchome spojrzenia utkwione byly w jakims odleglym punkcie. Zataczaly kolejne kregi, przy czym kazde przejscie podkreslaly dodaniem nowego tanecznego kroku. Po szostym kole muzyka harfy stala sie szybsza, a stopy tancerek kreslily coraz to bardziej zlozone figury. Po dwunastym muzyka i taniec nabraly fantastycznego tempa, lecz panny nadal mialy w sobie cos uroczystego, ich twarzy zas ani na chwile nie opuscila powaga. Muzyka brzmiala juz crescendo. Dziewczeta zawirowaly, kreslac rownoczesnie rekami skomplikowany wzor. Nastepnie w okamgnieniu znieruchomialy, pochylily sie, ujely w dlonie glownie mieczy i dzwignely je wysoko do gory, tym samym plynnym ruchem zrzucajac z ramion gorna czesc stroju. Melodia, ktora teraz poplynela, znow byla wolna. Opusciwszy miecze, tancerki powrocily do precyzyjnie odmierzanego kroku. Klingi mieczy blyszczaly, otaczajac wirujace, smukle sylwetki polyskliwymi lukami. Muzyka nabierala tempa, widzowie zaczeli wybijac rytm; uderzali dlonmi o blaty stolow i wykrzykiwali slowa zachety. Wprawa, z jaka mlode tancerki operowaly mieczami, zaslugiwala na najwyzszy podziw. Ich stopy wytyczaly skomplikowane linie, ramiona kreslily tajemnicze wzory, a ostre klingi rozsiewaly smugi blasku. Swiatlo pochodni i lampek z sitowia odbijalo sie od ociekajacych potem cial, podkreslalo szczuplosc rak, kraglosc ramion i piersi. Spiew harfy jeszcze bardziej przybral na sile; taniec z mieczami zblizal sie do punktu kulminacyjnego. Z groznym okrzykiem dziewczyny skoczyly ku sobie, wszystkie rownoczesnie wyprowadzily cios. Bron zadzwieczala raz, drugi, trzeci. Przez moment tancerki trwaly w bezruchu, po czym cofnely sie, tulac do piersi nagie ostrza. Kleknely jak na komende i odchylily sie do tylu tak, ze ich glowy dotknely ziemi, a spoczywajace na piersiach i napietych brzuchach miecze zawisly poziomo nad klepiskiem. Wolno unioslszy miecze, wrocily na kleczki. Nagle harfa wydala glosny ton. Miecze pomknely w dol, a dziewczeta z krzykiem padly na ziemie. Przez moment wszyscy trwalismy w milczeniu, wpatrzeni w sterczace z twardego klepiska, rozkolysane miecze. A pozniej hala zatrzesla sie od wiwatow na czesc dzielnych tancerek, te zas pozbieraly rozrzucona odziez i opuscily otoczona stolami arene. Popatrzylem na Goewyn, a nastepnie przenioslem wzrok na tkwiaca w mych dloniach miske. Z glowy uleciala mi wszelka mysl o jedzeniu, ustepujac miejsca zupelnie innemu, choc rownie dojmujacemu glodowi. Moje spojrzenie wywolalo u niej usmiech. -Nie smakuje ci? - spytala, wskazujac ma na wpol pelna miske. Potrzasnalem glowa. - Nie, tylko zdaje mi sie, ze wlasnie odkrylem cos, co znacznie bardziej mi zasmakuje. Goewyn podeszla blizej, dotknela mojej twarzy, pocalowala. -Jezeli odkryles, ze to ci bardziej odpowiada - wyszeptala - przyjdz do mnie, kiedy skonczysz. - Wstala i przeciagnela pieszczotliwie dlonia po mojej szczece. Jej dotyk sprawil, iz poczulem w krzyzu rozkoszny dreszcz. Odprowadzilem ja wzrokiem. Juz w progu przystanela i poslala mi przeciagle spojrzenie. Wraz z jej zniknieciem hala, ktora zaledwie chwile wczesniej wydawala mi sie miejscem nad wyraz przyjemnym, odslonila zupelnie inne oblicze - panowal w niej nieznosny halas i dokuczal scisk. Cynan zauwazyl, ze nie ruszylem jedzenia. -Jedz! - rzucil naglaco. - Tej nocy bardziej niz kiedykolwiek bedziesz potrzebowal sil. Siedzacy obok Bran dorzucil: -Bracie, czyz nie widzisz, ze trzeba mu jadla i napoju innego rodzaju? Inni rowniez nie szczedzili mi rad, jak najlepiej, zwazywszy na okolicznosci, podtrzymac sily oraz wigor. Zmusilem sie do przelkniecia paru kesow, jednak moje wysilki nie znalazly uznania w oczach przyjaciol, ktorzy z tym wiekszym zapalem zaczeli zasypywac mnie napomnieniami. Calbha przelal zawartosc swego kielicha do mojego, nalegajac przy tym, bym oproznil go jednym haustem. Nie chcac byc nieuprzejmym, wolno saczylem napoj i smialem sie ze wszystkimi, choc w glebi serca wcale nie bylo mi do smiechu. Uczta i tance trwac mialy przez cala noc, lecz ja nie chcialem tracic ani chwili. Wstalem od stolu w nadziei, ze zdolam niepostrzezenie wymknac sie na zewnatrz, lecz natychmiast przekonalem sie o nierealnosci tego zamiaru. Rad nierad, musialem wysluchac jeszcze wielu dobrych rad podpitych kompanow, traktujacych o tym, jak powinienem postepowac podczas nocy poslubnej. Gdy mijalem Tegida, wsunal mi w reke skorzany buklak z miodem, zyczac, by w nocy nie zabraklo mi slodyczy ani ciepla. -W miodzie zawarty jest zapach malzenskiego loza. W dwojnasob blogoslawieni sa kochankowie, ktorzy dzielic je beda dzisiejszej nocy. Co bardziej niecierpliwi gotowi byli towarzyszyc mi do chaty, gdzie czekala Goewyn. Na szczescie Tegid osadzil ich na miejscu, wzywajac, by wraz z nim zaspiewali piesn majaca zapewnic pomyslnosc mlodej parze. Podniosl harfe i z przesadna starannoscia zaczal ja stroic. -Uciekaj - wymamrotal pod nosem. - Ja dopilnuje tu porzadku. Sciskajac buklak pod pacha, pospieszylem przez podworzec do przygotowanej dla nas pobliskiej chaty. Jej sciany oraz sufit, podobnie jak w hali, przyozdobiono wonnymi galeziami sosny i brzozy. Pomiedzy nimi, niby zrudziale gwiazdy, polyskiwaly lampki o knotach z sitowia, rozsiewajac wokol przyjemna, rozowo zabarwiona poswiate. Goewyn juz czekala. Dala mi calusa i wciagnela do srodka. -Dlugo czekalam na te noc, kochany - wyszeptala, ciasno oplatajac mnie ramionami. Nasz pierwszy uscisk zakonczyl dlugi, namietny pocalunek. Nie tracac wiecej czasu, padlismy na zawczasu przygotowane poslanie - wysoki stos owczych skor, przykrytych po wierzchu plaszczami. Zamknawszy oczy, wciagnalem w pluca cieply zapach jej skory; nasze pieszczoty stawaly sie coraz bardziej gwaltowne, nabieraly ognia. Bylem tak pochloniety nowymi doznaniami, iz nie potrafie powiedziec, co wywabilo mnie z loza - krzyk czy tez moze won dymu. Tak czy inaczej, raptownie poderwalem sie z poslania. Goewyn wyciagnela ku mnie reke, lagodna pieszczota sprobowala naklonic do powrotu. -Llew... -Zaczekaj... Krzyk rozlegl sie ponownie, krotki i naglacy. A wraz z nim buchnela fala gryzacego dymu. Ruszylem ku wyjsciu. - Pozar! Crannog sie pali! 4. Nocna robota -Pali sie w zachodniej czesci osady! - powiedziala Goewyn ze wzrokiem utkwionym w pelznacej po nocnym niebie rdzawej plamie. - Wiatr poniesie ogien w nasza strone!-Nie dojdzie do tego, jesli sie pospieszymy. Biegnij do hali, odszukaj Tegida i Brana. Wroce do was najszybciej, jak bede mogl. W moje ostatnie slowa wdarl sie jeszcze jeden alarmujacy zew: "Llew, szybko!" Pocalowalem ja w policzek i popedzilem w mrok. Bieglem w kierunku ognia, a wokol mnie szybko gestnial dym. Czulem w nozdrzach ostra, gryzaca won palonego ziarna. Spichlerze! O ile natychmiast nie stlumimy pozaru, bedzie nas czekac ciezka, naznaczona glodem zima. Pedzac glownym pomostem, laczacym liczne wysepki naszego miasta na wodzie, ujrzalem, jak ponad dachy domostw, niczym niesione wiatrem jesienne liscie, strzelaja zolto zwienczone plomienie. Uslyszalem rozezlony ryk ognia, a takze ludzkie glosy: nawolywania mezczyzn, zawodzenie kobiet, placz i piski dzieci. Gdzies za mna, w okolicach hali, trabiono na alarm na bojowym rogu. Plomienie nieustannie piely sie w gore, czerwonopomaranczowe, zle rozjasnialy czern nocnego nieba. Na tle odrazajacej luny wyraznie rysowaly sie zabudowania Dinas Dwr, naszego pieknego miasta na jeziorze. Obraz ten wzbudzil we mnie gleboki strach. Gdy bylem juz calkiem blisko, dostrzeglem uwijajacych sie w klebach ciezkiego dymu ludzi o nieruchomych, zawzietych twarzach. Niektorzy mieli w dloniach skorzane wiadra, inni drewniane badz metalowe misy oraz kociolki, ale wiekszosc posciagala po prostu plaszcze z ramion i, nasaczywszy je woda, usilowala zdusic coraz to nowe zarzewia. Ja uczynilem to samo. Serce ciazylo mi w piersi niczym glaz. Stojace blisko siebie domy niemal stykaly sie strzechami. Wystarczyla byle iskra, a juz zajmowaly sie ogniem jak dobrze wysuszona hubka. Coz z tego, ze tlumilem plomienie w jednym miejscu, skoro natychmiast wykwitaly one w paru innych. Jezeli zaraz nie nadejdzie pomoc, stracimy wszystko. Za mymi plecami rozlegly sie okrzyki. -Tegid! Tutaj! - zawolalem na widok biegnacego barda. Wraz z nim przybyl krol Calbha na czele co najmniej piecdziesiatki wojownikow oraz kobiet i wszyscy natychmiast zabrali sie do walki z zywiolem. -Gdzie sa Bran z Cynanem? -Cynana wraz z Cynfarchem wyslalem na strone poludniowa - wyjasnil Tegid. - Kruki sa na polnocy. Powiedzialem im, ze do nich dolaczysz. -Idz, Llew! - poparl Tegida przechodzacy akurat obok Calbha. - My sobie tutaj poradzimy. Wiedzialem, ze ma racje, wiec niezwlocznie pospieszylem na poszukiwanie Krukow. Po drodze mijalem chaty, ktorych strzechy mocno dymily, zasypywane bez ustanku deszczem iskier. Przedzierajac sie przez gryzace, czarne od sadzy, coraz gesciejsze kleby, natrafilem w koncu na grupe goraczkowo pracujacych mezczyzn. -Bran! - ryknalem na cale gardlo. -Tu jestem, panie! - Z dymu wylonila sie usmolona postac. W jednym reku Bran sciskal widly, w drugim - sciagniety z ramion plaszcz. Jego obnazony tors poczernial od dymu i tylko zeby oraz oczy polyskiwaly biela niczym kamien ksiezycowy. Caly ociekal potem, ktorego struzki zostawialy na ciele jasniejsze slady. -Tegid przypuszczal, ze mozecie potrzebowac pomocy - rzeklem. - Co sie tutaj dzieje? -Probujemy nie dopuscic do rozszerzenia pozaru na wschod! Na szczescie wiatr nam sprzyja. Wyglada na to, ze Cynan i Cynfarch maja najtrudniejsze zadanie. -Wobec tego pedze do nich! - Skrecilem na najblizszym rogu, przebieglem przez most. Po drugiej stronie trafilem na trzy wystraszone, zaplakane kobiety. Kazda z nich dzwigala dwojke lub trojke niemowlat, a ponadto poganialy przed soba gromadke obdartych wyrostkow. Jedna z uciekajacych potknela sie, stracila rownowage i przewrocila paletajace sie pod jej nogami dziecko. Sama zas padla na kolana, omal przy tym nie upuszczajac uczepionych kurczowo jej szyi niemowlat. Rozciagniety na deskach pomostu dzieciak zaniosl sie glosnym placzem. Poderwalem go w gore tak szybko, ze zdumiony umilkl, w jednej chwili zapominajac o bolu i strachu. W tym momencie u mego boku pojawila sie Goewyn. Dopomogla kobiecie stanac na nogi, podtrzymala wlasnym ramieniem. -Zabiore ich w bezpieczne miejsce! - zawolala. - Ty biegnij dalej. Popedzilem na zlamanie karku. Cynfarch, w samym srodku zametu, wydawal glosne rozkazy. Stanalem przy nim z plaszczem w dloni. - Co trzeba zrobic, Cynfarchu? Nie uratujemy tych domow, ale... - urwal, aby ponaglic grupe mezczyzn, za pomoca drewnianych grabi i czegos w rodzaju bosakow sciagajacych na ziemie trzcine z plonacej strzechy. Miotajac dokola snopy iskier, czesc dachu zapadla sie do srodka, a mezczyzni natychmiast zajeli sie kolejna chata. - Te domy sa juz stracone - podjal - lecz jesli wiatr nie zmieni kierunku, zdolamy ochronic nastepne. -Gdzie jest Cynan? -Byl tam - krol popatrzyl za siebie. - Teraz go nie widze. Pobieglem we wskazane przez Cynfarcha miejsce. Wkraczajac miedzy plonace zabudowania, znalazlem sie w ognistym wawozie. Zewszad otaczaly mnie strzelajace wysoko w gore jezyki plomieni, gorace powietrze zatykalo dech w piersi. Wszystko - domy po lewej i prawej, obronny wal na wprost, czarne niebo nad glowa - skrzylo sie upiornym blaskiem. Uslyszalem kwik przerazonego konia, a po chwili z dymu przede mna wypadl wojownik ciagnacy na wodzy stajacego deba wierzchowca. Glowe zwierzecia, podobnie jak i czterech nastepnych, wierzgajacych w panice, przez ludzi Cynana wyprowadzonych z ognia, szczelnie okrywaly plaszcze. W crannogu trzymalismy zaledwie pare sztuk koni i bydla, gdyz nasze stada pasly sie na przeleczy ponizej gorskiego grzbietu, niemniej jednak nie stac nas bylo nawet na taka strate. Pomoglem wojownikom przeprowadzic konie waska sciezka pomiedzy plonacymi zabudowaniami, a gdy tylko przekonalem sie, ze nic im juz nie grozi, zawrocilem i pospieszylem w przeciwnym kierunku. Po paru krokach spowily mnie kleby gestego dymu. Zasloniwszy nos i usta skrajem koszuli, brnalem dalej z zamknietymi oczami, lecz na szczescie moja wedrowka po omacku nie trwala dlugo. Wkrotce wciagnalem w pluca czyste powietrze, a gdy otworzylem oczy, okazalo sie, ze stoje na wolnej od dymu przestrzeni, a dookola jak w ukropie uwijaja sie ludzie. Chybotliwa sciana ognia otaczala nas ze wszystkich stron, totez mialem wrazenie, iz trafilem do wnetrza pieca. Cynan wraz z kilkunastoma uzbrojonymi w topory wojownikami zaciekle rabali drewniane umocnienia. Chcieli uczynic w nich wylom, odcinajac w ten sposob od ognia przynajmniej czesc palisady. Kilkudziesieciu ludzi z nasaczonymi woda plaszczami pilnowalo, by plomienie nie podpelzly blizej, natomiast inna, rownie liczna grupa, przekazujac sobie z rak do rak napelnione woda wiadra, dogaszala dymiace zgliszcza domostw, ktore zdazyly sie juz wypalic. Z nieba, na podobienstwo brudnego sniegu sypaly sie czarne platy sadzy oraz szary popiol. -Cynan! - krzyknalem, podchodzac blizej. Na dzwiek mego glosu odwrocil glowe, ale nawet wtedy jego siekiera nie ustala ani na moment. - Llew! Coz za wspaniala noc poslubna. - Pokrecil glowa z niedowierzaniem i znowu sie zamachnal. Popatrzylem badawczo na porabana, noszaca slady ognia sciane. pracy. - Wystarczy. - Wzniosl Rebacze odlozyli topory i chwycili za liny. Nadwatlony fragment umocnien zachwial sie, zatrzeszczal, ale nie runal. -Ciagnac! - rozkazal Cynan, przyskakujac do najblizszego sznura. Stanalem tuz za nim, szarpnalem ze wszystkich sil. Na skutek naszych wysilkow belki jeknely. -Ciagnij! - dyrygowal Cynan. - Wszyscy razem! Czestokol poddal sie z glosnym westchnieniem, potezne pniaki z loskotem polecialy na ziemie. W powstalym przeswicie ujrzelismy wody oblewajacego umocnienia jeziora. -Teraz te chaty! - rozkazal Cynan, po czym schylil sie po topor. W mgnieniu oka kilkanascie siekier uporalo sie z wiezba trzech nie tknietych jeszcze przez nacierajacy ogien domostw. Zlapalem za stojace pod sciana grabie i wbilem je w dymiaca strzeche najblizszej chaty. Siegajac najwyzej, jak tylko moglem, sciagalem w dol powiazane ze soba peczki trzciny i depczac, tlumilem trawiacy je ogien. Uporawszy sie z tym dachem, natychmiast zabralem sie za nastepny. Moje ramiona pulsowaly bolem, zaczerwienione oczy lzawily, a podraznionymi dymem plucami co chwila targaly ataki kaszlu. Spostrzeglem, ze koszula tli sie w paru miejscach, zdarlem ja wiec z grzbietu, choc ryzykowalem w ten sposob poparzenie przez spadajace z gory glownie. Zar osmalil mi wlosy i wysuszyl skore, ktora piekla, jakby cala pokryta byla bablami, ja jednak bez wytchnienia pracowalem dalej. Inni mieszkancy Dinas Dwr takze robili wszystko, co mozliwe, aby powstrzymac ogien. -Llew! - zawolal ktos za mymi plecami. Odwrocilem sie w sama pore, by ujrzec wynurzajaca sie z dymu pare dlugich rogow. Skoczylem w bok, a zakrzywiony rog gladko przeoral powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed chwila stalem. Oszalaly ze strachu wol zerwal wiezy i usilowal wrocic do swego obejscia. Glupie zwierze miotalo sie miedzy plonacymi chatami, na prozno wypatrujac drogi do domu. Wymachujac koszula i krzyczac jak opetany, zdolalem naklonic bydle do zmiany kierunku. Wol poklusowal ciezko tam, skad przybyl, gdyz nikt z nas nawet nie probowal go schwytac - wszyscy bylismy zbyt zajeci walka z ogniem. Z kazdej strony czailo sie nowe niebezpieczenstwo. Pedzilismy natychmiast tam, gdzie zagrozenie bylo najwieksze, ale za kazdym razem mielismy juz mniej sil niz poprzednio. Poczatkowo powoli, a pozniej coraz predzej opuszczala nas energia. Moje ramiona staly sie ciezkie i odretwiale. Zdarlem sobie skore na dloniach, trzymajac sekaty trzonek grabi, i poparzylem ja tez dotkliwie. Oddychanie przychodzilo mi z coraz wieksza trudnoscia, a z gardla dobywalo sie chrapliwe rzezenie. A przeciez z uporem brnalem do przodu i zapamietale robilem to, co robic nalezalo. A kiedy przez ma glowe przemknela mysl, ze musimy przegrac walke z plomieniami, nadciagnal Bran z Krukami i wiesniakami w sile kilkudziesieciu chlopa. Z glosnym krzykiem rzucili sie nam na pomoc. Praca rozgorzala z nowym zapalem, ja zas mialem wrazenie, ze wrocily mi wszystkie sily. Rozrzucalem widlami strzechy, tlumilem ogien, zadeptywalem iskry. I jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze raz od poczatku. Czas plynal niby w jakims snie. Plomienie lizaly mi cialo, dym drapal w gardle i zmuszal do placzu, lecz tak jak inni, harowalem w pocie czola, ani myslac o odpoczynku. Stopniowo luna na niebie przygasla. W pewnym momencie poczulem na poparzonej skorze chlodniejszy powiew i wowczas przystanalem i rozprostowalem grzbiet. Wokol siebie mialem co najmniej setke utrudzonych mezczyzn. Trzymali oni w omdlewajacych dloniach najprzerozniejsze cebry, narzedzia i plaszcze. Zwiesiwszy rece bezwladnie wzdluz ciala, stali badz kleczeli, niezdolni do jakiegokolwiek wysilku. A ze wszystkich stron dobiegal cichy syk dopalajacych sie zgliszczy... -Tej nocy ciezko harowalismy - wychrypial Cynan glosem rownie nadwerezonym jak okrywajace go resztki nadpalonej odziezy. Wolno unioslem piekace powieki. Niebo na wschodzie zaczynalo juz szarzec. W bladym, widmowym swietle przedswitu Dinas Dwr wygladalo jak rozlegle pogorzelisko, gdzie nie ostalo sie nic oprocz zweglonego drewna oraz dymiacych popiolow. -Chce obejrzec to, co zostalo - powiedzialem. - Powinnismy tez rozejrzec sie za rannymi. -Ja zajme sie tymi tutaj - zadeklarowal Bran. Chwial sie ze zmeczenia, bylem jednak pewien, ze nie spocznie, dopoki sam wszystkiego nie dopilnuje. Polecilem, aby postepowal wedlug wlasnego uznania, po czym ruszylem w glab keru. W szarym, ponurym swietle poranka powoli kroczylem wraz z Cynanem przez zrujnowany grod. Zniszczenia byly liczne i bardzo powazne, a najbardziej ucierpiala zachodnia czesc osady. W naszym obchodzie natknelismy sie na Calbhe, kierujacego pracami nad przygotowaniem tymczasowego skladu dla uratowanych zapasow zywnosci oraz zagrod dla koni i bydla, w ktorych zwierzeta mialy czekac na przeprawe. -Czy sa tutaj ranni? - spytalem. Calbha pokrecil glowa. - Mamy tylko troche poparzen i skaleczen, ale to nic powaznego. Dopisalo nam szczescie. Zostawilismy pracujacego Calbhe, by po krotkotrwalym kluczeniu wsrod ruin trafic na niewielki placyk utworzony przez trzy wypalone domy. Na srodku wolnej przestrzeni Tegid w asyscie paru kobiet opatrywal rannych. Czarny od sadzy i dymu bard kleczal nad miotajacym sie mezczyzna i mascia z glinianego garnka smarowal poparzone miejsca. Na ziemi wokol niego lezalo kilkunastu poszkodowanych. Niektorzy ruszali sie i prezyli, pozostali - nienaturalnie spokojni - od stop do glow opatu leni byli w plaszcze. Kilka owych pakunkow mialo rozmiary co najwyzej wiazki drew na opal. Na ten widok smutek przygniotl mnie ogromnym ciezarem. Ugialem sie pod jego brzemieniem. Cynan zlapal mnie pod ramie, nie pozwolil, bym upadl. Scatha pozostala w gronie zywych, choc jej wyglad swiadczyl, ze musiala przejsc przez ogien. Jak sie tez zaraz dowiedzialem, bylo tak w istocie. Gdy rogi zagraly na alarm, skrzyknela paru ludzi i przystapila do przeszukiwania wszystkich domostw w zachodniej czesci grodu. Wiekszosc mieszkancow uczestniczyla w weselnej uczcie, lecz niewielka ich liczba - zwlaszcza matki z malymi dziecmi - wczesniej udala sie na spoczynek. Scatha budzila je i wiodla w bezpieczne miejsce poprzez dym i plomienie. Potem wracala po nastepne i krazyla tak bez ustanku, dopoki narastajacy zar nie postawil przed nia bariery nie do przebycia. -Ilu? - Uniosla szybko glowe na dzwiek mego glosu, po czym wrocila do zakladania opatrunku na poparzone ramie mlodego chlopca. -Gdyby starczylo nam czasu, ich tez mozna bylo uratowac -odparla. - Ale ogien rozniosl sie tak szybko... a ten drobiazg spal - wskazala dlonia spowite plaszczami cialka. - Nawet sie nie obudzily... juz nigdy sie nie obudza. -Powiedz mi, Scatho - poprosilem glosem ochryplym od rozpaczy i znuzenia - ilu? -Trzykroc po pieciu i jeszcze trzech. Po chwili zas dodala miekko: - Dwoch albo trzech dolaczy do nich, nim nadejdzie noc. Zakonczywszy swa robote, dolaczyl do nas Tegid. -To okropna strata - wymamrotal. - Dym zabil ich podczas snu. Mieli przynajmniej lekka smierc. -Ale gdyby nie uczta - wtracil Cynan - byloby znacznie gorzej. Kiedy ker stanal w ogniu, prawie wszyscy przebywali w hali. -A gdyby tam nie przebywali, nie byloby zadnego pozaru -zaoponowala Scatha. Nie mialem najmniejszej ochoty na zagadki. - Czy chcesz powiedziec - zagadnalem bez ogrodek ze ogien nie zostal zaproszony przypadkowo? -To na pewno nie byl przypadek. - Cynan z przekonaniem poparl Scathe. Tegid byl tego samego zdania. - Plomienie pojawiajace sie w trzech miejscach na raz - przy wale, miedzy domami, w zagrodzie dla bydla - nie moga byc dzielem niedopatrzenia czy tez nieszczesliwego wypadku. Ktos uczynil to z rozmyslem, w zlych zamiarach. Na te slowa nadszedl Calbha i zdziwil sie niepomiernie. -Powiadasz: podpalenie? Jakze to? - Wprost nie mogl uwierzyc, ze cos takiego moglo miec miejsce w Dinas Dwr. - Ktory sposrod nas bylby do tego zdolny? -Ktory albo ktorzy - poprawil go Cynan. - Moglo ich byc wiecej. - Zmruzywszy oczy, powiodl wzrokiem po dymiacych ruinach. - Ktokolwiek to byl, znal sie na robocie. Gdyby wiatr powial z innej strony, stracilibysmy caly ker, a i ofiar byloby wiecej. Struzki potu na moich plecach staly sie nagle lodowato zimne. W milczeniu wpatrywalem sie w twarze przyjaciol. Jezeli posrod nas rzeczywiscie przebywal zabojca, to nie mialem pojecia, kto mogl nim byc. Ktoras z kobiet odwolala Tegida do rannych. -Nie mowcie z nikim o waszych spostrzezeniach - polecilem pozostalym - dopoki nie dowiemy sie czegos wiecej. Scatha wrocila do swoich zajec, natomiast Cynan, Calbha i ja poszlismy do Brana i Krukow, przetrzasajacych to, co pozostalo ze skladu. Juz z daleka zobaczylem, jak powoli, ostroznie dzwigaja belke, ktora spadajac z dachu, kogos przygniotla. Przyskoczylismy z Cynanem na pomoc. Wspolnymi silami unieslismy okopcony bal na tyle, by mozna bylo wyciagnac pogruchotane zwloki. Wojownicy wyniesli cialo mezczyzny z pogorzeliska, ulozyli je na ziemi, delikatnie przewrocili na plecy. Bran opuscil nisko glowe. Popatrzyl na nas ponuro, po czym rzekl: -Przykro mi, Cynanie... -Cynfarch! - Cynan z jekiem padl na kolana, wzial w ramiona martwego ojca. Ow ruch sprawil, ze stary krol cicho westchnal, a z kacika jego ust wyplynela cienka struzka krwi. Calbha zaklal pod nosem. Polozylem dlon na ramieniu stojacego najblizej wojownika. -Przyprowadz Tegida - rozkazalem. - Tylko szybko! Wnet nadbiegl zdyszany bard, rzucil okiem na rozciagniete na ziemi cialo i natychmiast kazal wszystkim sie cofnac. Sam zas przykleknal u boku Cynfarcha i przystapil do ogledzin. Delikatnie obmacal cale cialo, wypatrujac zlaman, a potem odchylil na bok glowe. Pod gruba warstwa brudu skora Cynfarcha byla blada i jakby woskowa. Cynan przygarbil szerokie ramiona, zamknal w swych dloniach dlon ojca i z wytezona uwaga wpatrywal sie w jego nieruchoma twarz. -Czy bedzie zyl? - zapytal, gdy Tegid zakonczyl badanie. -Jest poraniony w srodku - odparl bard. - Teraz nie moge nic powiedziec. Nie bylo nam dane zastanowic sie nad tymi slowami, albowiem ledwo padly, cisze rozdarlo glosne wolanie. -Penderwydd! Llew! Na pomoc! Chodzcie szybko! W nasza strone co sil w nogach pedzil jakis wojownik. -Co sie stalo, Pebinie? - zawolalem, rozpoznawszy biegnacego. -Panie! - Pebin stanal przede mna, ciezko dyszac. - Poszedlem do hali, zeby objac warte... - urwal, po czym szybko rozejrzal sie dokola. - Bedzie lepiej, jesli pospieszysz ze mna. 5. Dobra rada -Idzcie - powiedzial Cynan. - Ja zostane z ojcem.-Zanies Cynfarcha do mojej chaty - polecil bard. - Sioned tam sie nim zajmie. Majac u boku Tegida i Pebina, pomaszerowalem w glab osady. Po drodze mijalem grupki ludzi spieszacych do pogorzeliska. Ze zgliszcz wciaz jeszcze unosil sie dym, a popioly nie zdazyly wystygnac, lecz mieszkancy Dinas Dwr juz przystepowali do porzadkow. Po przejsciu mostu dostalismy sie na glowny pomost, ktory doprowadzil nas do skupiska niskich, okraglych chat w sasiedztwie wielkiej hali. Ogien tutaj nie dotarl i, jesli nie liczyc wszechobecnej w grodzie woni dymu, wszystko bylo chyba w jak najlepszym porzadku. Minelismy chaty i szybkim krokiem przebylismy oddzielajacy je od hali placyk. -Zostan tutaj, Pebinie - nakazalem. - Nie wpuszczaj nikogo do srodka. - Przez masywne odrzwia weszlismy z Tegidem do srodka. Pomimo panujacego wewnatrz polmroku od razu zauwazylem przewrocony zelazny postument. Drewniana skrzynia ze spiewajacymi kamieniami zniknela. Podszedlszy blizej, spostrzeglem pod przeciwlegla sciana dwie skulone sylwetki. Trzeci czlowiek lezal twarza w dol na klepisku. Wszyscy byli zupelnie nieruchomi. Dotknalem ramienia jednego z siedzacych, potrzasnalem mocniej. Kiedy i to nie dalo rezultatu, szarpnalem oburacz, a wowczas jego glowa bezwladnie opadla na piersi; trzymalem trupa. -To jeden z naszych wartownikow - powiedzialem. Widywalem go w przeszlosci, lecz nie zapamietalem imienia. -Nazywal sie Cradawc - oznajmil Tegid, przyjrzawszy sie uwaznie twarzy zabitego. Ulozylem cialo na podlodze, podtrzymujac glowe, by nie uderzyla o ziemie. Pod palcami natychmiast poczulem jakas gesta i lepka ciecz. Zoladek skurczyl mi sie w ataku mdlosci, gdy ujrzalem ciemne plamy krwi. -Ma rozbita czaszke - wymamrotalem. Tegid pochylil sie nad drugim cialem, przycisnal palce do gardla. -Nie zyje? - spytalem. Skinal glowa, po czym zajal sie trzecim z wartownikow. -Ten tez? -Nie. Ten jeszcze zyje. -Kto to? Rozciagniety na klepisku wojownikjeknal, a nastepnie zakaslal. -To Gorew - odparl Tegid. - Pomoz mi wyniesc go na dwor. Ostroznie dzwignelismy rannego i przenieslismy na dziedziniec przed hala. Dlugie palce Tegida wedrowaly po ciele wojownika w poszukiwaniu ran, a kiedy dotarly do glowy i lekko odchylily ja na bok, oczom mym ukazal okropny, granatowoczarny guz wielkosci jajka, wyrastajacy ze skroni nieco powyzej prawego oka. Owemu ruchowi znowu towarzyszyl jek. -Gorew - glosno, wyraznie, powiedzial Tegid. Na dzwiek swego imienia lezacy zatrzepotal powiekami i uniosl je do gory. -Aaaa... -jek przeszedl w cichy szept. -Spokojnie - odezwal sie Tegid. - My ci pomozemy. -Oni... zabrali - wychrypial Gorew. -Co zabrali? -Kamienie... Zabrali... ukradli... -Wiemy o tym, Gorew - wtracilem. Oczy rannego wojownika zatoczyly niespokojne kolo. - Kto ci to zrobi? - spytalem. - Kto na ciebie napadl? -Ja... aaa... kogos zobaczylem... myslalem... Gorew westchnal i zamknal oczy. -Imie, Gorew. Wymow jego imie. Kto to zrobil? - Moje nalegania byly jednak daremne. Gorew znow stacil przytomnosc. -Na razie nie dowiemy sie niczego wiecej - stwierdzil Tegid. - Zaniesmy go do mojej chaty. Poniewaz Pebin trwal w bezruchu tam, gdzie go zostawilem, polecilem mu podejsc blizej i dopomoc w niesieniu rannego wojownika. Przed domem Tegida czekali juz na nas Cynan z Branem. W srodku, dogladajac powazniej rannych, krzatala sie Sioned, kobieta wielce doswiadczona w medycznym rzemiosle. Sioned rozscielila plaszcz na grubej slomianej podsciolce i na nim, obok Cynfarcha, ulozylismy Gorewa. -Kto to zrobil? - zapytal Pebin, gdy juz wyszlismy na dwor. No wlasnie, kto? Dwadziescia ofiar smiertelnych - a wiele wskazywalo na to, ze liczba ta mogla sie zwiekszyc - pol keru obrocone w perzyne, a spiewajace kamienie skradzione. Dzialajac niezwykle brutalnie, nieznany przeciwnik zadal nam powazne straty. Poprzysiaglem sobie dopasc zlodziei jeszcze przed zachodem slonca. Odwolawszy na strone Brana i Cynana, powiedzialem im o kradziezy. -Zlodzieje podpalili ker, aby korzystajac z zamieszania, ukrasc spiewajace kamienie. Gorew wraz z pozostalymi wartownikami zostali napadnieci i pobici. -Skarb Albionu skradziony? - zdumial sie Bran. - A co na to wartownicy? -Dwoch zabito na miejscu; Gorew jeszcze zyje. Byc moze zdolamy sie czegos od niego dowiedziec. Blekitne oczy Cynana przypominaly waskie szparki. - Ten, kto to uczynil, jest juz martwy. -Dopoki nie trafimy na jakis trop, nie bedziemy wiedziec, ilu ich bylo. -Jeden czy stu - burknal Cynan - dla mnie nie robi to zadnej roznicy. Ruszylem w strone hali. -Bran, zwolaj druzyne! Natychmiast rozpoczniemy poszukiwania. Wodz Krukow pobiegl wypelnic rozkaz. Gdy Cynan i ja wchodzilismy na podworzec przed hala, nad grodem poplynal zew bojowego rogu i niebawem dziedziniec zaroil sie od Krukow. Rozpoznalem wsrod nich Garanawa, Drustwna, Nialla, Emyra oraz Aluna. Nadbiegla tez Scatha, a w pare chwil po niej Bran przyprowadzil dwudziestu wojow. Wszyscy staneli kregiem wokol wygaslego paleniska. -Zostalismy napadnieci przez wroga- wyjasnilem, po czym opowiedzialem o mordzie, do jakiego doszlo podczas pozaru. - Jak na razie mamy dwudziestu zabitych i wielu ciezko rannych, wsrod nich Cynfarcha oraz Gorewa. Skradziono nam spiewajace kamienie. -Wiadomosci te zebrani przyjeli glosnymi krzykami oburzenia. -Lecz my schwytamy ludzi, ktorzy to uczynili - zapewnilem. - Poszukiwania rozpoczna sie natychmiast. Przywolalem do siebie Brana Bresala, wodza moich wojsk, dowodce Stada Krukow. -Przygotuj wszystko do wymarszu. Ruszymy, gdy tylko osiodlaja nam konie. Bran zawahal sie, zerknal na Scathe. Wymienili spojrzenia, ktorych znaczenia nie moglem pojac. -O co chodzi? -Stanie sie, jak rozkazales, panie - zapewnil, przykladanie piesc do czola. Rzucil krotka komende, po czym odmaszero- wal na czele swej druzyny. Na dziedzincu zostalismy zupelnie sami - Cynan, ja i Scatha, ktora polozyla dlon na krzepkim ramieniu Cynana. -Wspolczuje ci z powodu ojca. -Dlug krwi bedzie splacony, Pen-y-Cat - odrzekl cicho, a w jego glosie brzmiala rozpacz. - Mozesz byc tego pewna. Scatha zwrocila sie z kolei do mnie. -Pragne sluzyc ci pomoca, panie. Racz pozwolic, bym stanela na czele druzyny i zlapala zlodziei. -Dziekuje ci, Pen-y-Cat, ale to moje zadanie. Bardziej potrzebna jestes tutaj, u boku Tegida. -Twoje miejsce takze jest tutaj, Llew - przekonywala. - Nadeszla pora, abys pomyslal o tych wszystkich, ktorych los zwiazany jest z twoim. Musisz odpoczac. Zostan i rzadz twoim ludem. Nie rozumialem jej slow; nie mialem nastroju do rozwiazywania nastepnych zagadek. Przepelniala mnie wscieklosc i jasno widzialem tylko jedno: ludzie, ktorzy spowodowali to wszystko, musza byc schwytani i osadzeni. - Nie potrzebuje niczego oprocz kapieli - odburknalem. - Zimna woda mnie orzezwi. Obolaly na calym ciele powloklem sie do chaty. Przed wyruszeniem w pole chcialem sie wykapac i zmienic ubranie. Smierdzialem kwasnym potem i dymem, mialem osmalone w wielu miejscach wlosy, moj przyodziewek zas wygladal tak, jakby padl lupem ognistych moli. Nie tracac ani chwili, zgarnalem czysta koszule i spodnie, kawalek ciezkiego mydla z loju oraz pas plotna, ktory sluzyl mi za myjke. Kiedy z powrotem znalazlem sie na dworze, spostrzeglem wychodzacego z chaty Tegida. -Byc moze Gorew wyzdrowieje - oznajmil bard, gdy podszedlem blizej. - Bede wiedzial wiecej, gdy sie obudzi. -A co z Cynfarchem? -Smierc jest silna, ale Cynfarch moze okazac sie jeszcze silniejszy. Wszystko rozstrzygnie sie przed koncem dzisiejszego dnia. -Tak czy inaczej chce, aby jutro o tej porze zlodzieje byli juz schwytani, a kamienie zlozone na miejscu. -Czyzbys zamierzal uczestniczyc w pogoni? - spytal z przekasem Tegid. -Oczywiscie! Jestem krolem. To moj obowiazek. Bard obruszyl sie i otworzyl usta, zeby zaprotestowac, lecz nie dopuscilem go do glosu. -Zatrzymaj swe uwagi dla siebie, Tegidzie. Sam poprowadze druzyne i na tym koniec. Zawrociwszy na piecie, przeszedlem dziedziniec, minalem brame i znalazlem sie na pomoscie dla lodzi. Przy jego koncu, w zaglebieniu kamiennego fundamentu crannogu istnialo cos w rodzaju plytkiej zatoczki, przez wielu wykorzystywanej jako miejsce kapieli, lecz o tej porze zupelnie pustej. Sciagnalem ubranie, po czym wslizgnalem sie do wody. Jej lodowaty chlod w zetknieciu z rozpalona skora dzialal niczym balsam. Powoli zanurzylem sie caly, wystawiajac ponad powierzchnie tylko usta i nos. Na niebie pojawilo sie slonce. Jego promienie przenikaly na wskros niebieskawa mgielke, rozswietlaly ton jeziora. Umylem wlosy, a nastepnie pracowicie szorowalem cale cialo plotnem, dopoki skora nie stala sie czerwona i szorstka. A gdy w koncu wskoczylem do jeziora, zeby splukac mydliny, poczulem sie niczym waz, ktory dopiero co przeszedl wylinke. Strzasalem wlasnie wode z wlosow, gdy nadeszla Goewyn. -Scatha powiedziala mi, co sie wydarzylo. - Przystanela na pomoscie, skrzyzowala ramiona. Jej twarz umorusana byla sadza, przyproszone popiolem wlosy miala w nieladzie. Okrywajacy ja, do niedawna bialy plaszcz przypominal skore leoparda - tak wiele znaczylo go czarnych i brazowych plam. Na jej widok omal nie wyskoczylem z wody. Dopiero teraz przypomnialem sobie, ze jestem zonaty, i ze przez caly ten czas czekala na mnie zona! -Goewyn, strasznie cie przepraszam. Zupelnie zapomnialem... -Powiedziala tez, ze zamierzasz wyjechac - ciagnela lodowatym tonem. - Jezeli choc troche obchodzi cie twoj lud albo to, co sie tu wydarzylo w nocy, nigdzie nie pojedziesz. -Ale ja musze! Jestem przeciez krolem, to moj obowiazek. -Jestes krolem? - rzekla powoli, dla podkreslenia wagi swych slow - to zostan tutaj i zachowuj sie jak krol. Rzadz swoim ludem. Odbuduj swa warownie. -A co ze spiewajacymi kamieniami? Co ze schwytaniem zlodziei? -Wyslij w pogon najlepszych wojownikow. Tak wlasnie postapilby prawdziwy krol. -Moje miejsce jest na czele poscigu - zaoponowalem, podchodzac blizej. -Mylisz sie. Twoje miejsce jest na czele twego ludu. Nikt nie powinien zobaczyc, ze uganiasz sie za tymi... cynrhon! - posluzyla sie slowem niezmiernie rzadko w Albionie wypowiadanym. Jeszcze nigdy nie widzialem jej tak wscieklej. - Czyz nie masz ich w pogardzie? -Oczywiscie, Goewyn, ale... -A zatem to okaz - prychnela. - Czy ci zlodzieje sa krolami, zeby krol wlasnorecznie musial ich lapac? -Nie, ale... - zaczalem, lecz nie dane mi bylo skonczyc. rz - Wysluchaj mnie, c Llewie j Srebrnoreki: i^ ?pozwolisz, by wrog uniemozliwil n ci -Goewyn, prosze. Ty nic nie rozumiesz! -Nie rozumiem? - spytala, ale w ogole nie czekala na odpowiedz. - Czy Bran nie bedzie ci sluzyc do ostatniego tchu w piersi? Czy Cynan nie przeniesie gory na twe skinienie?uCzy Kruki nie s mnie nim spiewajace kamienie. -Ty nie jestes takim sobie zwyczajnym krolem. Ty jestes Aird Righ! To ty jestes Albionem. I dlatego nie mozesz jechac. -Goewyn, blagam, badz rozsadna. - Musialem przedstawiac zalosny widok, stojac po pas w lodowatej wodzie, mokry i drzacy, gdyz jej glos nieco zlagodnial. -Zupelnie jakbym slyszal Tegida. - Sprobowalem nieudolnie obrocic wszystko w zart. ^(TM)tem posluchaj madreg - Wlasnie udziela ci dobrej Rozlozylem szeroko rece. - Pani, oto stoje przed toba skarcony, ale tez drzacy z zimna. Uczynie, co kazesz, pozwol mi tylko wyjsc z wody, zanim zamarzne na smierc. -Dalekam od tego, by wzbraniac ci wyjscia - zapewnila, a w kacikach jej ust pojawil sie lekki usmieszek. -Niechze wiec tak bedzie. - Wygramolilem sie na brzeg jeziora, a Goewyn sciagnela z ramion plaszcz i rozpostarla go przede mna. po moim karku, az w koncu m ocn okryla mnie miekka tkanina. Jej dlonie wedrowaly wolno odwz - ajemni mokrm us sz - powiedzialem. -Nie szkodzi. I tak potrzebuje kapieli. - W nastepnym momencie, uswiadomiwszy sobie prawde tych slow, odsunela mnie na dlugosc ramion. -Ale ja nie. - Szybkim krokiem ruszyla w strone osady. -Zaczekaj... -Przyjdz do domu, mezu - zawolala z daleka - ale najpierw daj znac Tegidowi, ze zostajesz w Dinas Dwr, a takze wyslij na poszukiwania Stado Krukow. 6. Dwa torauesy Cynana Wywolalem Tegida z chaty. Kiedy stanal na progu, wydal mi sie przygarbiony i stary.Jego ciemne wlosy zbielaly, przyproszone warstwa pop Wy u g twarz na czlowieka krancowo wyczerpanego. Natychmiast poczulem wyrzuty sumienia, ze w czasie, gdy bralem kapiel, inni pracowali w pocie czola. -Madry bardzie - zaczalem - zmienilem zdanie. Zostaje w Dinas Dwr. Wysle Brana i Stado Krukow, by schwytali zlodziei i odzyskali spiewajace kamienie. Tegid z uznaniem pokiwal glowa. - Rozwazna decyzja, panie. -Tak wlasnie mi powiedziano. Podbiegl do nas Emyr Lydaw i oznajmil, ze druzyna byla juz gotowa do wymarszu. -Zbierzcie sie przy pomoscie - polecilem. - Zaraz tam przyjdziemy. Ujalem Tegida pod ramie. - Chodz, najpierw cos zjemy. Krol i jego bard nie powinni pokazywac sie publicznie z pustymi zoladkami. Tegid nie omieszkal wyrazic zadowolenia z mego postanowienia, swiadczylo ono bowiem, ze nareszcie zaczynam myslec jak krol. Bez pospiechu zjedlismy bochenek chleba, popijajac oslodzona woda, pozostala po weselnej uczcie. Tak posileni skierowalismy sie w strone pomostu. Gdy przybylismy na miejsce, Kruki, na ktorych znac bylo slady nocnych przejsc, konczyli wlasnie zaladunek zapasow do lodzi. Nieco na uboczu stal Cynan, trzymal wlocznie w obu dloniach i w zamysleniu spogladal w wode. Alun i Drustwn wyszli nam na spotkanie, natomiast Bran przerwal prace i powiedzial: -Wszystko gotowe, panie. Czekamy na twoje rozkazy. -Potrzebny jestem tutaj, totez nie pojade z wami. Nie trzeba wam mojej pomocy w schwytaniu paru rzezimieszkow - wyjasnilem. - Nakazuje wam szybko wypelnic zadanie i niezwlocznie wrocic do keru. Bran przyjal zmiane moich planow z wyrazna ulga. - Stanie sie, jak rozkazales, panie. Cynan nie wyrzekl ni slowa. Zacisnawszy szczeki, z groznie sciagnietymi brwiami wpatrywal sie w odlegly brzeg, gdzie Niall i Garanaw czekali z konmi. -Dobrych lowow, bracie - rzucilem mu na pozegnanie. Skinal mi uprzejmie glowa, po czym wskoczyl do lodzi. Inni poszli w jego slady i niebawem mala flotylla odbila od pomostu. Ledwie jednak wioslarze zanurzyli wiosla, przed brame grodu wybiegla Sioned. -Penderwyddzie! - zawolala, spieszac w nasza strone. W szarych oczach Tegida pojawil sie niepokoj. - Co sie stalo, Sioned? -On umarl - wydyszala kobieta. - Krol Cynfarch nie zyje. Eleri jest przy nim. Po prostu przestal oddychac... i to wszystko. Tegid szybkim krokiem ruszyl ku osadzie, lecz po chwili przystanal i spojrzal przez ramie na odplywajace lodzie. Otworzyl usta, zeby cos powiedziec, ale ja bylem szybszy. -Idz. Sam zawiadomie Cynana. Odczekawszy, az naczelny bard zniknie za brama, przywolalem lodzie z powrotem. -Cynanie! - krzyknalem, gdy znalazly sie w zasiegu glosu - twoj ojciec... Od razu domyslil sie najgorszego. - Czy moj ojciec nie zyje? -Tak, bracie. Bardzo mi przykro. Poderwal sie na nogi z taka gwaltownoscia, ze omal nie wywrocil lodzi. Zaraz tez kazal wioslarzowi wiezc sie do brzegu i wyskoczyl na pomost, nie czekajac, az burta dotknie desek. Od razu chcial pedzic do grodu, ja jednak zlapalem go za reke i osadzilem w miejscu. -Cynanie, wysylam Kruki bez ciebie. Twarz mu pociemniala, chcial zaprotestowac, lecz nie dopuscilem go do glosu. -Wiem, co czujesz, bracie, ale bedziesz potrzebny w Dinas Dwr. Twoj lud zostal bez krola. Twoje miejsce jest przy nim. Targany sprzecznymi pragnieniami, odwrocil ode mnie wzrok. -Niechaj plyna - przekonywalem. - Rzecza Brana jest jak najlepiej wywiazac sie z powierzonego mu zadania, rzecza nasza jest pozostac w grodzie. Cynan wodzil oczami od lodzi do mnie i z powrotem, potem zawrocil i bez slowa popedzil w glab wyspy. Od wody nadlecial glos Brana. - Czy mamy na niego zaczekac, panie? -Nie, Branie. Cynan nie bedzie wam towarzyszyc. Obserwowalem z pomostu, jak lodzie wyladowaly na przeciwleglym brzegu. Wojownicy blyskawicznie zaladowali zapasy na grzbiety jucznych zwierzat, po czym dosiedli wierzchowcow. Bran wzniosl do gory wlocznie i Kruki poklusowali skrajem wody. Podnioslem srebrna reke w gescie pozegnania i nie opuscilem jej, dopoki nie stracilem z oczu ostatniego jezdzca. Wowczas odwrocilem sie, by powrocic do hali. Prawde mowiac, w glebi ducha cieszylem sie, ze nie pojechalem na te wyprawe. Bylem smiertelnie zmeczony i wprost marzylem, zeby sie wyspac. Najpierw jednak wstapilem do chaty Tegida, gdzie przy ciele ojca czuwal Cynan. -Tu nie ma nic do roboty - zapewnil mnie bard. - Potrzebujesz odpoczynku, Llew. Idz spac, skoro masz po temu sposobnosc. Wezwe cie, jesli bedzie to konieczne. - Widzac, ze sie waham, ujal mnie pewnie pod ramie i wyprowadzil na dwor. Zaczalem isc w strone mojej chaty i dopiero po jakims czasie przypomnialem sobie, ze przeciez teraz mieszkam gdzie indziej. Zawrocilem, obierajac kierunek na domostwo przygotowane specjalnie dla Goewyn i dla mnie. Mialem wrazenie, ze od naszego wesela minely cale wieki. W srodku czekala moja zona. Wykapala sie i przebrala w nowa, biala suknie. Siedziala na skraju lozka, rozczesujac drewnianym grzebieniem platanine mokrych wlosow. Usmiechnela sie na moj widok, wstala i pocalowala mnie na powitanie. Nastepnie, zamknawszy w dloniach ma srebrna reke, zaprowadzila mnie do poslania, zdjela z mych ramion plaszcz i lagodnie pchnela na gruba warstwe owczych skor. Sama polozyla sie obok. Objalem ja mocno i niemal natychmiast zapadlem w sen. Ocknawszy sie, gwaltownie usiadlem w lozku. Chata tonela w ciemnosciach, ker spowijala cisza. Spod zakrywajacej wejscie skory wolu saczyla sie blada smuga ksiezycowego blasku. Swoim ruchem zbudzilem Goewyn, ktora pogladzila mnie po karku ciepla dlonia. -Jeszcze jest noc - wyszeptala. - Poloz sie i sprobuj zasnac. Opadlem na lokiec. - Juz mi sie nie chce spac. -Ani mnie - odparla. - Jestes glodny? -Okropnie. -Zostalo nam troche weselnego chleba. No i mamy miod. -Wspaniale. Wstala z poslania i podeszla do umieszczonego posrodku izby niewielkiego paleniska. Z przyjemnoscia patrzylem, jak w bladej ksiezycowej poswiacie porusza sie lekko i wdziecznie niby duch. Goewyn przykleknela, a w chwile pozniej na palenisku wykwitly delikatne platki plomykow, ktore zabarwily wnetrze chaty rozedrganym zlotem. Wrocila do lozka z buklakiem miodu oraz dwoma malymi bochenkami banys bara. Usiadla obok mnie, rozlamala chleb i wlozyla mi w usta pierwszy kes. Ja uczynilem to samo. W ten sposob szybko uporalismy sie z obydwoma bochenkami, po czym odetkawszy buklak, padlismy na poslanie. Smakowalismy slodycz i cieplo, sycac sie zlocistym nektarem i pocalunkami, z ktorych kazdy nastepny byl bardziej namietny od poprzedniego. Nie moglem czekac dluzej. Odlozylem na bok buklak i przygarnalem zone ku sobie. Przytulila sie do mnie, miekka, goraca. Zapominajac o bozym swiecie, zatracilismy sie w sobie, czerpiac oszalamiajaca radosc z naszych cial. Bylem swiadom, ze moja metalowa reka moze razic chlodem, totez bardzo uwazalem, aby trzymac ja z daleka od Goewyn, co wcale nie bylo rzecza latwa, jesli zwazyc, ze niczego bardziej nie pragnalem, jak piescic jej wlosy i skore. Na szczescie Goewyn szybko rozwiala te niepokoje. Kleknawszy u mego boku, zrzucila giezlo i oburacz ujela srebrna dlon. -Teraz ona jest czescia ciebie, a zatem powinna rowniez byc czescia mnie - powiedziala miekkim, cichym glosem, po czym umiescila ja pomiedzy swymi wspanialymi piersiami. Czulosc tego gestu przepelnila mnie glebokim wzruszeniem, pomogla bez reszty oddac sie namietnosci. Goewyn byla calym moim wszechswiatem, a ja nie potrzebowalem niczego wiecej. Gdy nasycilismy sie soba, napelnilismy miodem zloty puchar i popijalismy, lezac w lozku. Nasza poslubna noc, tak nie w pore przerwana, wypadla jeszcze wspanialej, niz to sobie wymarzylismy. -Czuje sie tak, jakbym dopiero teraz zaczal zyc naprawde wyznalem. Promiennie usmiechnieta Goewyn wzniosla puchar do ust. - Tylko nie mysl, ze ta noc juz sie skonczyla. Kochalismy sie znow i robilismy to z prawdziwym zapalem, moze tylko bez zachlannego pospiechu, jaki towarzyszyl nam za pierwszym razem. Przed switem usnelismy, spleceni ramionami. Nic pamietam, kiedy zamknalem oczy. Moja pamiec wypelniala Goewyn, jej slodki oddech pieszczacy moja skore, cieplo tulacego sie do mnie ciala. Owa noc byla zaledwie momentem wytchnienia w dlugim pasmie wypelnionych praca i troska dni. A przeciez, gdy obudzilem sie nastepnego ranka poczulem sie silniejszy niz kiedykolwiek przedtem i gotow bylem stawic czolo wszelkim przeciwnosciom, jakie w zanadrzu chowal los. Czekalo nas mnostwo pracy, ja zas wprost palilem sie, by jak najszybciej do niej przystapic. W hali zastalem Tegida i nachmurzonego Cynana, zajetych omawianiem szczegolow pogrzebu Cynfarcha. Zapadla decyzja, ze Cynan wraz ze swym ludem powroci do Dun Cruach, gdzie odbedzie sie ceremonia pogrzebowa. Wyjazd mial nastapic niezwlocznie. -Wolalbym byc gdzie indziej - powiedzial Cynan. Mial ochryply glos i co chwila tarl przekrwione oczy. - Chcialbym zostac, aby dopomoc w odbudowie keru. -Wiem, bracie, wiem. Ale rak mamy pod dostatkiem. Zaluje, ze nie moge z toba jechac. Wkrotce rozmowa zeszla na sprawy zaopatrzenia odjezdzajacych. Z powodu pozaru oraz dlugotrwalej suszy nasze zapasy byly bardziej niz skromne. Nie baczac jednak na to, pragnalem wyposazyc Cynana w tyle zywnosci, by starczylo jej nie tylko na droge, ale rowniez na pierwsze dni pobytu w Dun Cruach. Krol Calbha, ktory wnet takze mial wyruszyc z powrotem na swoje ziemie, teraz zas nadzorowal zaladunek wozow Galanaen- czykow, wszedl do hali i oznajmil, ze wszystkie przygotowania zakonczono. Niechetnie dzwignelismy sie z miejsc i gromada wyszlismy na podworzec. -Dam ci znac, gdy schwytamy zlodziei - obiecalem Cy- nanowi. -Do tego dnia - odparl grobowym glosem - nie skosztuje miodu ni piwa, a na palenisku w krolewskiej hali nie zaplonie ogien. Dun Cruach tonac bedzie w ciemnosciach. Kilku stojacych opodal galanaenskich wojownikow, uslyszawszy przysiege Cynana, zblizylo sie ku nam. -Potrzebujemy krola, ktory poprowadzi nas do domu -oznajmili. - Niedobrze by sie stalo, gdybysmy wrocili do naszego krolestwa bez wladcy. Uslyszawszy ich slowa, Tegid narzucil na glowe pole plaszcza i rzekl: -Slusznie prawicie. Czy znacie szlachetnego czlowieka godnego zostac krolem? -Znamy, penderwyddzie - przytakneli. -Podajcie jego imie i przywiedzcie go przed moje oblicze. -Wlasnie stoi przed toba, penderwyddzie - odrzekli Gala- naenczycy. - To Cynan Machae; tylko jego chcemy. Tegid wyjrzal spod plaszcza po czym polozyl dlon na ramieniu Cynana. -Czy jest cos, co nie pozwala ci na objecie tronu po ojcu? Cynan w zamysleniu przeczesal dlonia rude wlosy. -Nic, o czym bym wiedzial - stwierdzil po chwili. -Twoj lud wybral ciebie. Mysle, ze nie mogl dokonac lepszego wyboru. Jako naczelny bard Albionu nadam ci krolewski tytul, jesli tylko zechcesz go przyjac. -Przyjme go z radoscia. -Dobrze by bylo, gdybys objal panowanie w stosowny do wagi tego aktu, uroczysty sposob, poniewaz jednak nie mozna odlozyc wyjazdu, uczynimy cie krolem natychmiast. I tak, Cynan zostal krolem po najprostszej z mozliwych ceremonii. Jej swiadkami byli Calbha, Scatha, Goewyn, ja oraz zbici w ciasna gromade Galanaenczycy. Tegid szybko wypowiedzial odpowiednia formule, a gdy skonczyl, siegnal dlonmi ku szyi Cynana, aby zdjac stary torques i zastapic go tym, ktory byl noszony przez Cynfarcha. -Zloty torques jest symbolem twej krolewskiej wladzy - oznajmil Tegid. - Po nim wszyscy rozpoznaja w tobie krola, ktoremu naleza sie czesc i szacunek. Cynan zgodzil sie nalozyc torques Cynfarcha, natomiast zdecydowanie zaprotestowal przeciwko zdjeciu srebrnego, ktory nosil dotychczas. -Przyjme torques zloty, jesli taka wasza wola, ale nie oddam tego, ktory dal mi ojciec. -Wobec tego zawsze nos dwa. - Bard otoczyl szyje Cynana zlota plecionka, po czym wzniosl nad nim rece i zakrzyknal: Oglaszam cie krolem Galanaenczykow w Caledonie. Badz pozdrowiony, Cynanie o Dwoch Torquesach! Na te slowa wszyscy wybuchneli smiechem. Smial sie rowniez Cynan, dumny ze swego nowego imienia nie mniej niz ze zdobiacych szyje insygniow. Wysciskalem go serdecznie, to samo uczynily Scatha i Goewyn, a juz w nastepnej chwili przyszlo nam sie pozegnac. Cynan pragnal jak najszybciej wrocic na poludnie, aby pogrzebac ojca i objac rzady. Przeprawilismy sie zatem na rownine, po czym dosiadlszy koni, odprowadzilismy go az do Druim Vran. Tam, na szczycie wzniesienia, przystanelismy, obserwujac przejazd taboru. Kiedy ostatni woz pokonal gorski grzbiet i rozpoczal dlugi, powolny zjazd, Cynan powiedzial: -Na mnie juz czas. Zaluje, ze nie moge zostac dluzej. Ciezar krolewskiej wladzy jest zaprawde ogromny. -Mysle, ze jednak jakos sobie z nim poradzisz. Dobrze ci tak mowic. Ja nie mam na widoku zadnej pieknej kobiety, ktora zechcialaby mnie poslubic, wiec musze dzwigac to brzemie samotnie. -Wyszlabym za ciebie, Cynanie - zapewnila Goewyn - ale Llew cie ubiegl. Cos mi sie jednak zdaje, ze nie bedziesz dlugo cierpiec na brak zony. Bez watpienia, krol z dwoma torquesami okaze sie najbardziej pozadanym kandydatem na meza. Cynan przewrocil oczami. -Och! Nie minal jeszcze dzien mego krolowania, a juz przebiegle niewiasty knuja, jak by tu zagarnac moje skarby. -Bracie - rzeklem na to - bedziesz mogl sie uwazac za szczesliwca, jezeli w ogole jakas kobieta zechce cie poslubic. Nawet dziesiec torquesow nie bedzie wygorowana cena za zone. -Ani chybi, masz racje - przyznal Cynan. - Dopoki jednak nie spotkam dziewczyny rownie znakomitej jak twoja, zachowam skarby przy sobie. Goewyn wychylila sie w siodle i pocalowala go w policzek. Potem dlugo machalismy mu na pozegnanie, patrzac, jak zjezdza w doline, aby zajac miejsce na czele swego ludu. W drodze powrotnej nad jezioro jadaca u mego boku Goewyn zachowywala milczenie. Poslalem jej przeciagle spojrzenie. - Wyjdz za mnie, Goewyn. Parsknela smiechem. - Ale przeciez juz za ciebie wyszlam, najukochanszy. -Chcialem, zebys powiedziala to jeszcze raz. -Wobec tego posluchaj, Llewie Srebrnoreki. - Wyprostowala sie w siodle, dumnie wzniosla glowe. - Wyjde za ciebie dzis i jutro, i kazdego nastepnego dnia, dopoki dni nastepowac beda po sobie. 7. Powrot Krukow Prace przy odbudowie Dinas Dwr postepowaly szybko i sprawnie. Ludzie uwijali sie jak w ukropie i patrzac na nich mialem wrazenie, ze bardzo im zalezy na usunieciu wszelkich sladow ognia. Ludzie ci, moj lud - zaczatek klanu ulepiony z roznych plemion i szczepow, z wojownikow, chlopow i rzemieslnikow, z rodzin, wdow, sierot oraz przeroznych uchodzcow - trudzili sie bez wytchnienia, aby naprawic szkody i doprowadzic crannog do porzadku. Pracujac z nimi ramie w ramie, pojalem, iz Dinas Dwr bylo dla nich czyms wiecej niz tylko schroniskiem; bylo dla nich domem. Stare wiezy zniknely badz przynajmniej oslably, a ich miejsce zajelo wylaniajace sie powoli krolestwo: poprzez oplacone znojem i potem wspolne dokonania stalismy sie prawdziwym ludem, klanem zjednoczonym nie gorzej niz jakiekolwiek inne plemie Albionu.Zycie crannogu, tak okrutnie okaleczone przez ogien oraz wczesniejsze spustoszenia dokonane przez Wielkiego Psa, wkrotce zaczelo powracac do dawnego rytmu. Tegid skrzyknal swoich mabinogi i zapedzil ich do codziennych cwiczen, aby doskonalili sie w rzemiosle barda. Scatha rowniez wznowila zajecia; plac cwiczen od rana do wieczora rozbrzmiewal krzykami mlodych wojownikow, przemieszanymi z loskotem drewnianych mieczy uderzajacych w tarcze ze skory. Chlopi wrocili do wygrzewajacych sie na sloncu upraw w nadziei, ze po skonczonej suszy zdolaja zebrac chociaz czesc plonow. Bydlo i owce hasaly po zieleniejacych lakach i dokladaly staran, by powiekszyc swe stada. Obserwujac postepy w odbudowie, nie moglem oprzec sie wrazeniu, iz wszystkim bardzo zalezalo na tym, zeby straszliwe przezycia ostatnich dni jak najszybciej odeszly w niepamiec. Ludzie probowali zatrzec niedawne wspomnienia praca, ktorej celem bylo uczynienie z Dinad Dwr raju na polnocy. Ale rana byla gleboka; uplynie duzo czasu, nim Albion odzyska pelnie sil i nie mogl na to poradzic nawet gorliwy zapal calego ludu. Oto dlaczego, powiedzialem sobie, musze pozostac: aby czuwac nad wracajaca do zycia ziemia i nad ludzmi. Tak, uzdrowienie juz sie zaczelo; po raz pierwszy od wielu lat kobiety i mezczyzni mogli spogladac w przyszlosc bez leku i najczarniejszej rozpaczy. Nic wiec dziwnego, ze gdy zaledwie w kilka dni po wyjezdzie ponownie ujrzelismy Stado Krukow, na dodatek ciagnace skrepowanego jenca, zgodnie uznalismy to za dobry znak. -Patrzcie! - rozmawiali miedzy soba mezczyzni. - Nikt nie oprze sie Srebrnorekiemu! Wszyscy jego wrogowie w koncu zostana pokonani. Nikt nie mial watpliwosci, ze Kruki odniesli sukces - ich kolumne zamykal samotny, ponuro przygarbiony wiezien ze zwiazanymi na plecach rekami. Wiezien siedzial zwrocony twarza w strone konskiego ogona, jego glowe zas i ramiona szczelnie spowijaly faldy plaszcza. -Pozdrawiam Krucze Stado! Witajcie! - zawolalem, gdy tylko nasza lodz dobila do brzegu. Wraz z nami na spotkanie Krukom wyplynelo wielu mieszkancow crannogu i teraz wszyscy pospiesznie wyskakiwali na piasek. - Widze, ze mieliscie udane lowy. -Szybkie lowy, duza zdobycz - krotko odparl Bran. - Jednakze nie obylo sie bez ofiar, o czym wkrotce opowie ci Niall. -Jakze to? - spytalem, a przyjrzawszy sie dokladniej, zauwazylem pod plaszczem Nialla przesiakniete krwia bandaze. Ranny Kruk uspokoil mnie niedbalym machnieciem reki, choc nawet ten lekki ruch wywolal na jego twarzy grymas bolu. -Zapal uczynil mnie nierozwaznym, panie - rzucil przez zacisniete zeby. - Zapewniam cie, ze wiecej, to sie nie powtorzy. A przeciez i tak mialem szczescie; miecz dosiegnal mnie w chwili, gdym padal. Inaczej mogloby byc o wiele gorzej. -Niewiele brakowalo, by jego glowa na zawsze rozstala sie z szyja - wtracil Alun Tringad. - Choc po prawdzie, nie jestesmy pewni, czy nie byloby to z wiekszym pozytkiem dla nas wszystkich. Jego slowa wzbudzily wesolosc w gromadzie witajacych, ktorych na drugi brzeg przygnala nie tylko radosc z powrotu Krukow, ale rowniez chec dowiedzenia sie, kim jest schwytany przez nich zloczynca. -Ten nasz wiezien to czlek wielce niemily - oznajmil Bran w odpowiedzi na padajace z tlumu pytania. - Postanowil umrzec i na dodatek uparl sie, zeby paru z nas mu towarzyszylo. -Wzielismy go znienacka - dodal Drustwn. - Inaczej ani chybi zabralby ze soba dwoch, a moze i trzech naszych. Dopiero wowczas spostrzeglem, iz Drustwn z Emyrem rowniez odniesli rany. Drustwn wyraznie ochranial przycisniete do ciala ramie, natomiast Emyr mial obwiazana noge nad kolanem. Kiedy zapytalem ich o obrazenia, Drustwn zapewnil, ze zagoja sie one znacznie szybciej nizli zraniona duma ich wieznia, ktorej zapewne nic juz nie moglo uleczyc. Byloby z nami gorzej, gdyby nie to, ze poslizgnal sie na mokrej trawie i walnal glowa o ziemie. - Garanaw ruchami dloni pokazal, jak do tego doszlo, znowu budzac wsrod obecnych wybuch wesolosci. Nie byl to jednak smiech radosci - wyrazal przede wszystkim ulge, po czesci zas wyplywal z checi upokorzenia jenca. Ani na moment nikt z nas nie zapomnial o wyrzadzonej nam krzywdzie. -Cieszy mnie, iz zaden z was nie doznal powazniejszych ran - powiedzialem. - Wasze oddanie nie pojdzie w zapomnienie. Kazdy z was - przy tych slowach unioslem w gore srebrna reke - zasluzyl sobie na cenna nagrode i uznanie krola. Bran rzucil glosno, ze w zupelnosci wystarczy mu to ostatnie, ale zaraz odezwal sie Alun, zdaniem ktorego to pierwsze takze bylo nie do pogardzenia. Dotychczas nieruchomy i milczacy jak glaz, jeniec pochylil sie w siodle i wyzywajacym glosem zawolal: -Pusccie mnie, wy sucze syny! Wtedy zobaczymy, co jestescie warci w rownej walce! Moje serce przeniknal chlod. Nie na skutek tresci tych slow, lecz z powodu samego glosu. Ja znalem tego czlowieka. -Sciagnijcie go na ziemie - polecilem. - I zabierzcie plaszcz. Chce zobaczyc jego twarz. Kruki brutalnie wyrwali swa zdobycz z siodla, po czym zmusili zakapturzonego wojownika, by kleknal przede mna. Bran rozwiazal wezel, po czym jednym szarpnieciem odslonil twarz, ktora rozpoznalem od razu i ktorej nie chcialem wiecej ogladac. Paladyr niewiele zmienil sie od czasu, gdy widzialem go po raz ostatni, a bylo to owej nocy, kiedy wbil noz w serce Meldryna Mawra. No tak, widzialem go jeszcze przez mgnienie oka na szczycie urwiska na Ynys Sci, w momencie gdy usmiercil Gwenllian, dzielila nas jednak wtedy znaczna odleglosc. Teraz mialem go tuz przed soba i po raz kolejny zaskoczylo mnie, jaki byl ogromny. A ogromne bylo w nim wszystko - poteznie umiesnione ramiona wyrastaly z torsu jakby wyciosanego z debowego pnia. Nawet Bran, Drustwn, czy Alun Tringad robili wrazenie cherlawych przy niegdysiejszym herosie Prydainu. Znac po nim bylo, iz nie poddal sie bez walki i ze Kruki poskromili go nie przebierajac w srodkach. Ze skroni Paladyra wyrastal olbrzymi guz, jego nos byl spuchniety, a z rozcietej dolnej wargi saczyla sie krew. Lecz jego buta i zapiekla nienawisc nie zmalaly przez to ani troche. -Sprowadz Tegida - rozkazalem stojacemu najblizej wojownikowi. - Powiedz mu, zeby przyszedl natychmiast. -Naczelny bard juz tu jest, panie - uslyszalem w odpowiedzi. - Wlasnie sie do nas zbliza. Odwrociwszy glowe, ujrzalem nadchodzacych Tegida oraz Calbhe. Na widok kleczacego Paladyra obaj przyspieszyli kroku. Tegid spogladal na jenca z ponura satysfakcja, ten zas widzac naczelnego barda Albionu, zacisnal szczeki i w milczeniu mierzyl go pelnym wscieklosci wzrokiem. Trwalo to jakis czas, az wreszcie Tegid zwrocil sie do Brana: -Czy on mial ze soba spiewajace kamienie? -Mial, penderwyddzie. - Bran skinal na Drustwna, ktory sciagnal z konskiego grzbietu przytroczona za siodlem skorzana sakwe. -Zlapalismy go razem z kamieniami - wyjasnil Garanaw. -A teraz mamy zaszczyt zwrocic je na ich wlasciwe miejsce w Dinas Dwr. - Wydobyl z sakwy drewniana skrzynie, po czym na krotka chwile uchylil wieka, tak by wszyscy mogli stwierdzic naocznie, ze jasne odlamki wciaz jeszcze w niej sa. -Czy on byl sam? Nie znalezliscie kogos, kto mu pomagal? -spytal Calbha. Wpatrywalem sie w Paladyra z wytezona uwaga, jednak w jego kamiennej twarzy nie drgnal nawet najmniejszy muskul. -Nie, panie - pospieszyl z odpowiedzia wodz Krukow. - Przeszukalismy okolice, dajac zarazem baczenie na slady za naszymi plecami. Nie dostrzeglismy nikogo wiecej. Odwrocilem sie do zebranych wokol nas ludzi. - Przygotujcie dla wieznia jeden z nadbrzeznych skladow, gdyz nie pozwole, by jego noga stanela kiedykolwiek w crannogu. Potem przywolalem Calbhe. - Poslij swego najszybszego jezdzca do Dun Cruach. Niechaj przekaze Cynanowi, ze schwytalismy tego, ktory ponosi odpowiedzialnosc za smierc jego ojca, i ze czekamy z wymierzeniem sprawiedliwosci do jego powrotu. -Tak tez sie stanie, Srebrnoreki - zapewnil krol Cruinow. Cynan wyjechal zaledwie przed paru dniami, wiec moze zdolamy go doscignac, nim dotrze do Dun Cruach. - Zaraz tez odszedl w towarzystwie ktoregos ze swych wspolplemiencow. -Co uczynisz z kamieniami piesni? - zapytal Tegid, wazac sakwe w dloni. Pogladzilem worek palcem. - Mam dla nich stosowne miejsce. Nastepnym razem zlodzieja czekac bedzie zadanie znacznie trudniejsze. Pozostawiwszy naszego wieznia pod straza kilkunastu wojownikow, Tegid, Calbha oraz Kruki wrocili ze mna do hali, gdzie wskazalem im umieszczone na srodku wielkie palenisko. -Uniescie plyte, na ktorej plonie ogien - polecilem - i ukryjcie pod nia spiewajace kamienie. Teraz kazdy, kto sprobuje je stamtad wydobyc, postawi na nogi caly crannog. -Dobrze pomyslane, panie - przyznal Bran. Kruki pobiegli po narzedzia, po czym, wkladajac w to mnostwo wysilku, ruszyli z miejsca potezny blok kamienia i dzwigneli go w gore. W ziemi pod nim wykopano plytkie zaglebienie, zlozono w nie debowa skrzynke, a calosc na powrot przykryto kamienna plyta. Tegid wzniosl rece nad glowa. -Wszystkich biore na swiadkow! - wyrecytowal uroczyscie. - Od dzis Dinas Dwr spoczywa na niewzruszonych posadach. Kiedy Kruki odeszli na zasluzony odpoczynek, poslalem po Scathe i Goewyn, aby osobiscie powiadomic je o schwytaniu zlodzieja odpowiedzialnego za smierc Cynfarcha, kradziez kamieni oraz podlozenie ognia w kerze. -Wszystko to uczynil Paladyr - oznajmilem. Goewyn nie zdolala powstrzymac cichego westchnienia, natomiast Scatha zachowala milczenie i tylko rysy jej twarzy nagle stwardnialy. -Gdzie on jest? - spytala po chwili. -Mial przy sobie spiewajace kamienie, wiec jego wina pozostaje poza wszelka watpliwoscia. -Gdzie on jest? - powtorzyla, a kazde jej slowo bylo niczym okruch zlodowacialej nienawisci. -Trzymamy go pod kluczem w skladzie na brzegu. Straz pilnowac go bedzie dniem i noca, dopoki nie postanowimy, co nalezy z nim uczynic. Bez slowa wypadla z hali. -Scatha, zaczekaj! - krzyknalem w slad za nia, lecz nie odnioslo to zadnego skutku. Kiedy dobieglem na brzeg jeziora, Scatha stala juz pod skladem i przekonywala straznikow, aby pozwolili jej wejsc do srodka. Moje przybycie wojownicy powitali z wyrazna ulga. -Usun sie na bok, Pen-y-Cat - powiedzialem. - Nic tu nie wskorasz. Popatrzyla na mnie z wsciekloscia. - On zabil moje corki! Dlug krwi musi zostac splacony! Bylo rzecza oczywista, iz w jej mniemaniu do wyrownania rachunkow powinno dojsc natychmiast. -On juz nam nie ucieknie - przekonywalem. - Na razie niechaj wystarczy ci swiadomosc, ze wpadl nam w rece, Pen-y- -Cat. Pchnalem umyslnego do Cynana i gdy tylko on przybedzie, odprawimy sad. -Chce zobaczyc bestie, ktora zabila moje corki - nalegala Scatha. - Chce widziec jego twarz. -Zobaczysz - obiecalem. - Juz niedlugo, ale musisz troche poczekac. Prosze, Scatho, posluchaj. Nie mozemy nic zrobic do powrotu Cynana. -Pozwol mi go zobaczyc. - Blagalne nuty w jej glosie okazaly sie silniejsze niz moje zle przeczucia. -A wiec dobrze. - Zrezygnowanym gestem polecilem straznikom otworzyc drzwi. - Wyprowadzic wieznia. Paladyr wyszedl z szopy niepewnym krokiem. Mial zwiazane rece, a jego stopy spowijaly lancuchy. Mierzyl nas czujnym wzrokiem i nie byl juz tak zuchwaly jak przedtem. Z szybkoscia godna atakujacego kota Scatha dobyla noza i przytknela go do gardla Paladyra. -Nic nie sprawiloby mi wiekszej przyjemnosci niz zaszlach- towanie cie, jakbys byl swinia - oznajmila, wodzac ostrzem po jego szyi. Stal pozostawiala cienka, czerwona linie. Paladyr zesztywnial, lecz nie wyrzekl ni slowa. Zlapalem ja za reke, odciagnalem na bok. -Scatho, nie! Zobaczylas go i to musi ci na razie wystarczyc. Usta wieznia wykrzywil kpiacy usmieszek. Na ten widok Scatha szarpnela sie, przyskoczyla blizej i z rozmachem splunela mu w twarz. Oczy Paladyra natychmiast zaplonely gniewem. Przez chwile myslalem nawet, ze sprobuje ja uderzyc, ale heros Meldrona zdolal jakos nad soba zapanowac. Drzac z wscieklosci, z wysilkiem przelknal sline i poslal kobiecie mordercze spojrzenie. -Zabrac go - rozkazalem straznikom, a gdy zwrocilem sie ku Scacie, ujrzalem, jak odchodzi z wysoko uniesiona glowa. Jej oczy lsnily od lez, ktorym nie pozwolila poplynac. W kilka dni pozniej, zaraz po powrocie Cynana, zwolalem pierwszy za mego panowania llys, aby osadzic morderce. Glownym celem krolewskiego llys bylo ferowanie wyrokow; tym razem przed sadem stawal Paladyr, a kara, jaka miala go spotkac, byla latwa do przewidzenia: smierc. Moj fotel ustawiono w zachodnim szczycie hali. Majac na szyi torques Meldryna Mawra, a na glowie jego korone, zblizylem sie i usiadlem na przygotowanym dla mnie miejscu. Goewyn jako krolowa stanela obok, z reka wsparta na moim lewym ramieniu, natomiast Tegid, piastujacy godnosc naczelnego barda, stanal z prawej strony. Kiedy juz wszystko bylo gotowe, rozbrzmial rog i naprzod wystapil penderwydd Albionu. Przykrywszy glowe falda plaszcza, wzniosl laske. -Ludu Dinas Dwr - powiedzial glosno - wsluchaj sie w glos madrosci! Oto dzisiaj twoj krol wydaje sady. Jego slowo jest prawem, a jego prawo jest sprawiedliwoscia. Sluchajcie mnie uwaznie: Nie masz innej sprawiedliwosci jak slowo krola! Tegid zakonczyl przemowe trzykrotnym uderzeniem laski w kamienna posadzke, po czym wrocil na miejsce u mego boku. -Wprowadzcie wieznia! - zawolal. Tlum zafalowal i rozstapil sie, dajac przejscie dla Paladyra oraz szostki eskortujacych go wojownikow. Jezeli nawet pojmanie wywarlo na nim jakies wrazenie, zupelnie nie dal tego po sobie poznac. Niegdysiejszy heros Prydainu wszedl do hali jak zwykle wyniosly, z usmiechem zadowolenia na twarzy, z dumnie wzniesiona glowa. Zblizyl sie do stop tronu i tam znieruchomial, szeroko rozstawiwszy nogi. Bran nie mogl zniesc takiej bezczelnosci. Zdzielil wieznia drzewcem wloczni po lydkach, zmuszajac go do klekniecia. Jednakze nawet to upokorzenie w zaden sposob nie zmienilo postawy Paladyra, ktory wciaz przygladal mi sie jakos dziwnie, lekcewazaco. Uznalem, ze w ten sposob stojacy w obliczu smierci wojownik chce zamanifestowac swa odwage. W hali zapadla martwa cisza. Obecni tutaj mezczyzni i kobiety doskonale wiedzieli, co zrobil Paladyr i wielu bylo takich, ktorzy pragneli ujrzec wyrownanie dlugu krwi. Trzymajac swa" laske tak, jak wojownik zwykl dzierzyc wlocznie, Tegid zmierzyl wieznia zimnym wzrokiem. -Stoisz przed sadem Llewa Srebrnorekiego, Aird Righ Albionu! - powiedzial wladczym glosem. - Dzisiaj bedzie ci wymierzona sprawiedliwosc, przed ktora tak dlugo uciekales. Na wzmianke o Najwyzszym Krolu oczy Paladyra blyskawicznie powedrowaly w moja strone i po raz pierwszy dostrzeglem w nich cos na ksztalt strachu. Moze zreszta bylo to cos innego? Naczelny bard, wystepujac jako moj glos, ciagnal zas uroczystym, surowym tonem. -Kto wnosi skarge na tego czlowieka? W hali natychmiast zawrzalo. Rozlegl sie chor kobiecych glosow - to krzyczaly matki uduszonych przez dym niemowlat oraz zony zabitych wojownikow. -Morderca!- wolano zewszad.-Ja go oskarzam! Zabil mi dziecko! Stracilam przezen meza! Tegid przez dluzsza chwile czekal w milczeniu, po czym nakazal cisze. -Wysluchalismy waszych oskarzen. Kto jeszcze doznal krzywdy od tego czlowieka? W pusty krag przed tronem wstapila Scatha, chlodna i ostra niczym wiszacy u jej boku sztylet. -Oskarzam go o zamordowanie mojej corki Gwenllian, banfrith Ynys Sci. A takze o udzial w zamordowaniu mojej corki Govan, gwyddon Ynys Sci. - Slowa te wypowiedziane zostaly wyraznie i z lodowata godnoscia; bylem pewien, ze powtarzala je nieskonczona ilosc razy w oczekiwaniu na te wlasnie chwile. Jako nastepny u boku Scathy stanal Bran Bresal. -Oskarzam go o kradziez skarbu Albionu i zabicie strzegacych go wojow. Naprzod wystapil Cynan. -Zadam, by osadzono go za wzniecenie pozaru, ktory pochlonal zycie mego ojca, wielu innych niewinnych mezczyzn, kobiet i dzieci. Jego glos na podobienstwo miecza rozcial gesta atmosfere z trudem powstrzymywanej zlosci. Ledwie umilkl, hale ponownie wypelnily okrzyki tlumu, ktorym Tegid cierpliwie dawal posluch. Wreszcie nakazal cisze. -Wysluchalismy waszych oskarzen. Po raz trzeci, a zarazem ostatni pytam, kto chce oskarzyc tego czlowieka? Widzac, ze nikt sie nie zglasza, wstalem z miejsca. Nie wiedzialem, czy zabierajac glos postepuje wlasciwie, ale w tym momencie niewiele mnie to obchodzilo. Moje oskarzenie siegalo czasow znacznie odleglejszych i bardzo mi zalezalo, aby wszyscy je uslyszeli. -Ja takze chce oskarzyc tego czlowieka - oznajmilem, mierzac palcem w Paladyra. - Jestem przekonany, ze to ty, z pomoca ludzi, ktorzy juz nie zyja, odnalazles i zamordowales Phantarcha, przez co sprowadziles zniszczenie na caly Prydain. Przez hale przetoczyla sie fala szeptem wypowiadanych przeklenstw. -Jednakze - podjalem po chwili - nie posiadam dowodow twego udzialu w owej niewyobrazalnej zbrodni, nie moge cie wiec o nia oskarzyc. - Wymierzylem wen srebrny palec. - Za to na wlasne oczy widzialem, jak zabiles panujacego przede mna Meldryna Mawra. Pod pozorem skruchy pozbawiles zycia Wielkiego Krola. I dlatego podnosze przeciwko tobie zarzut zdrady i morderstwa! Usiadlem. Tegid powolnym ruchem trzykrotnie uniosl i opuscil laske. -Wysluchalismy powaznych oskarzen, ktore godza w ciebie, Paladyrze. Dowiedzielismy sie, ze wlasnorecznie zamordowales twego krola, Meldryna Mawra. Uslyszelismy, ze wlasnorecznie zamordowales Gwenllian, banfrith Ynys Sci, a takze pogwalciles starozytne geas chroniace wszystkich, ktorzy tam przebywali. Postanowiles rowniez wykrasc skarb Albionu, poslugujac sie plomieniami dla zatarcia sladow swej zbrodni - plomieniami, ktore pozbawily zycia przeszlo dwadziescioro mezczyzn, kobiet i malych dzieci. Zdjety zadza zawladniecia skarbem, zabiles czuwajacych przy nim wojownikow, po czym ukradkiem wyniosles go z Dinas Dwr. Naczelny bard przemawial, a jego glos smagal niczym bicz, wznoszac sie az po belkowanie dachu. - Zdradzales twoj lud i odplacales zdrada za lojalnosc! Zdradziles nawet tego, ktorego poprzysiagles ochraniac, dopoki zyc bedziesz. Szukales korzysci poprzez rozliczne oszustwa w sluzbie falszywego krola; sprzedales honor za obietnice bogactwa tudziez zaszczytow, sily zas swoje roztrwoniles czyniac zlo. Za sprawa tychze to uczynkow imie twoje brzmi w ustach ludu jak przeklenstwo. Kiedy urwal, zapadla niczym nie zmacona cisza, nikt z obecnych w hali nie wykonal najmniejszego ruchu. Oniemiali ludzie stali porazeni ogromem zbrodni Paladyra. Sam podsadny natomiast, choc przejawial pewne oznaki skruchy, nie wygladal na szczegolnie przejetego swym niewesolym polozeniem. Stal spokojnie ze spuszczonymi oczami, jak gdyby chcial zliczyc plamy na podlodze przed tronem. Zapewne juz dawno pogodzil sie z ryzykiem, jakie nioslo ze soba zycie na drodze wystepku. -Zostaniesz skazany za wszystkie te zbrodnie, jako tez za te, ktore popelniles, bedac na sluzbie Wielkiego Psa Meldrona - oznajmil Tegid. - Czy chcesz cos powiedziec przed wysluchaniem wyroku twego krola? Paladyr trwal w bezruchu, wiec pomyslalem, ze w ogole nie zabierze glosu. Jednak po chwili z wolna uniosl glowe i spojrzal Tegidowi prosto w oczy. Z wlasciwa sobie bezczelnoscia powiedzial: -Przysluchiwalem sie twym slowom, bardzie. Skazujecie mnie, bo takie jest wasze prawo. Nie sprzeciwiam sie temu. Potem przeniosl wzrok na mnie, a ja, pelen zlych przeczuc, natychmiast poczulem, jak moj zoladek kurczy sie pod wplywem napiecia. -Jednakze teraz - podjal po krotkiej przerwie - dowiaduje sie od was, ze stoje przed obliczem Najwyzszego Krola Albionu. Jezeli tak jest w istocie, niechaj wszyskim nam to udowodni. A wiec, posluchajcie uwaznie: prosze o naud. Jego slowa przez dluzsza chwile wisialy w calkowitej ciszy. Twarz Tegida stala sie kredowo biala. Zapelniajacy hale ludzie w niemym zdumieniu wpatrywali sie w kleczacego Paladyra. Jakby nie dowierzajac wlasnym uszom, Tegid powtorzyl: -Prosisz o naud? Osmielony efektem, jaki na zebranych wywarly jego slowa, Paladyr podniosl sie z kleczek. -Stoje jako oskarzony przed krolem, totez prosze o naud za moje zbrodnie. Udziel mi go, jesli taka twoja wola. -Nie! - zawyla glosno Scatha. Chwiala sie na nogach tak, jakby ugodzila ja celnie cisnieta wlocznia. Krzyknela raz jeszcze, a wowczas Bran objal ja mocno, nie wiadomo czy to w gescie pocieszenia, czy tez aby ja powstrzymac przed atakiem na Paladyra. - Nie! Nie moze to byc! - powtarzala z wykrzywiona gniewnie twarza. -Nie -jeknela Goewyn. Usta jej drzaly, mrugala szybko powiekami, usilujac ukryc naplywajace do oczu lzy. Zacisnawszy piesci, Cynan runal do przodu niczym szarzujacy byk. Drustwn, Niall i Garanaw uczepili sie jego ramion i z trudem osadzili na miejscu. Za ich plecami ruszyl z miejsca wzburzony tlum, glosno domagajac sie smierci Paladyra. -Cisza! - co sil w plucach ryknal Tegid. - Majestat tronu wymaga ciszy! - Na szczescie Kruki przystapili do uspokajania najbardziej rozgoraczkowanych krzykaczy i niebezpieczenstwo zostalo zazegnane. Gdy w hali na powrot zapanowal jaki taki porzadek, wyraznie wzburzony naczelny bard pochylil sie ku mnie, aby zasiegnac rady. -Odrzuce jego prosbe - powiedzialem. -Nie wolno ci tego uczynic. - Choc poruszony nie mniej niz inni, Tegid zachowal wiecej zdrowego rozsadku. -Nic mnie to nie obchodzi. Nie pozwole mu sie z tego wywinac. -Musisz, po prostu nie masz innego wyjscia. -Ale dlaczego? - Nie dawalem za wygrana. - Nie rozumiem, Tegidzie. Cos z tym musimy zrobic! Ponuro pokrecil glowa. - Nie mozemy zrobic zupelnie nic. Paladyr poprosil o naud, a ty musisz mu go udzielic. Jezeli tego nie uczynisz, okaze sie, ze krolewska wladza Albionu spoczywa w rekach zdradzieckiego mordercy. Tegid mial racje. Wystapienie o naud po czesci rownoznaczne bylo z wnioskiem o ulaskawienie. Po czesci jednak bylo czyms znacznie wazniejszym, wykraczalo bowiem poza sama sprawiedliwosc, by przeniknawszy dobro i zlo, dotknac istoty najwyzszej wladzy jako takiej. Proszac o naud, winny nie tylko odwolywal sie do krolewskiego milosierdzia, ale takze skutecznie przerzucal odpowiedzialnosc za swoje zbrodnie na barki krola. Oczywiscie, krol mogl dokonac wyboru - przychylic sie do prosby badz ja odrzucic. W pierwszym przypadku przewina ulegala wymazaniu; kara, jakiej domagala sie sprawiedliwosc, wlasnie na sprawiedliwosc spadala. Naturalnie, jedynie krol byl w stanie udzielic przebaczenia samemu sobie. Kiedy natomiast prosba zostala odrzucona, winny musial otrzymac wymagana przez sprawiedliwosc kare. Komus mogloby sie wydawac, ze wybor jest sprawa zupelnie prosta. W rzeczywistosci jednak, odmawiajac prawa do naud, krol faktycznie potwierdzal, iz jest czlowiekiem stojacym nizej niz przestepca. Zaden krol godny tego miana nie ponizylby sie w taki sposob, nie pozwolilby, aby jego panowanie okrylo sie nieslawa. Widziane pod odpowiednim katem, powyzsze rozumowanie stawalo sie zaskakujaco przejrzyste. W Albionie sprawiedliwosc nie jest pojeciem abstrakcyjnym, odnoszacym sie wylacznie do karania przestepstw. Dla ludu Albionu sprawiedliwosc ma ludzka twarz. Skoro krolewskie slowo jest prawem dla wszystkich, ktorzy korzystaja z jego ochrony, sam krol staje sie dla swego ludu sprawiedliwoscia. Jest jej uosobieniem. To zas oznacza, ze oskarzony moze zwrocic sie do niego z prosba o naud. A kiedy juz ktos taka prosbe wypowie, rzecza krola jest okazac swa prawosc. Tak wiec, sprawiedliwosc jest wyznaczana jedynie przez reputacje krola - to znaczy - przez jego wlasne wyobrazenie o sobie jako krolu. Innymi slowy, prosba o naud wiaze sie z odpowiedzia na pytanie, jak wielki jest krol, do ktorego ja skierowano. Paladyr doskonale zdawal sobie z tego sprawe i postanowil poddac mnie probie. Gdybym mu odmowil, byloby to rownoznaczne z przyznaniem, iz moja wladza ma ograniczony charakter. Co wiecej, wszyscy zobaczyliby wyraznie, gdzie przebiega jej granica. Jezeli natomiast przyznalbym Paladyrowi naud, o ktory prosil, okazalbym sie wladca wiekszym niz jego zbrodnie. Skoro bowiem stac mnie bylo na to, by wzniesc sie ponad przestepstwa, ktore popelnil, to doprawdy bylem wielkim krolem. O mojej potedze, o potedze Aird Righa dyskutowaliby wszyscy do pozna w nocy. Decyzja byla jednak bardzo trudna. W istocie poproszono mnie o to, bym przyjal zbrodnie na siebie. Gdy tak postapie, winowajca odejdzie wolno. Tegid sciagnal brwi i wpatrywal sie we mnie z taka mina, jak gdybym to ja byl powodem jego irytacji. -A wiec, Srebrnoreki? Jak brzmi twoja odpowiedz? Spojrzlem na Paladyra. Wielkie byly jego zbrodnie i z pewnoscia nikt bardziej niz on nie zaslugiwal na smierc. -Przyznam mu naud - powiedzialem, czujac sie przy tym jak obity pies. - Ale - dodalem szybko - czy moge postawic jakies warunki? -Wolno ci poczynic zastrzezenia w celu ochrony twego ludu - ostrzegl bard. - Tylko tyle. -Bardzo dobrze, zatem poslijmy go tam, gdzie juz nikomu nie wyrzadzi krzywdy. Czy znasz takie miejsce? Szare oczy Tegida zwezily sie w wyrazie cichego zadowolenia. -Tir Aflan - rzucil krotko. -Plugawa Ziemia? Gdzie to jest? - Przebywajac w Albio- nie, zaledwie kilkakrotnie slyszalem te nazwe. -Sa to ziemie lezace na wschodzie, za morzem - wyjasnil. - Kazdy, kto urodzil sie w Albionie, uzna je za kraine ponura i opustoszala. - Tegid pozwolil sobie na smutny usmiech. -Byc moze, Paladyr bedzie jeszcze zalowac, ze nie wybral smierci. -Niechze wiec tak bedzie. Oto moj wyrok: wygnanie do Tir Aflan; niechaj zgnije tam w nedzy. Tegid wyprostowal sie i zwrocil w strone Paladyra, po czym uderzyl laska w podloge. -Wysluchaj wyroku krola! - zaintonowal. - Poprosiles -o naud i prosba twa zostala przyjeta. Oswiadczenie to wywolalo w hali ogromne poruszenie. Rozlegly sie glosne krzyki; ludzie plakali w glos lub lkali ukradkiem. Bard wzniosl laske, nakazujac obecnym cisze, odczekal az wrzawa ustanie i dopiero wowczas rzekl: -Krol postanowil, iz dla ochrony ludu Albionu zostajesz wygnany ze wszystkich ziem podlegajacych jego wladzy. Paladyr zmienil sie na twarzy. Widac bylo, ze nie przewidzial takiego rozwoju wypadkow i teraz goraczkowo usilowal ogarnac nastepstwa ogloszonego wyroku. Po chwili namyslu podniosl sie z kleczek. -Jezeli wladza twoja, Najwyzszy Krolu - slowa te zabrzmialy w jego ustach jak szyderstwo - rozciaga sie na wszystkie ziemie, to dokad mam pojsc? Pytanie to swiadczylo, ze Paladyr uwazne wysluchal wyroku i potrafil wyciagac wnioski. Skoro bylem Najwyzszym Krolem, mojej wladzy podlegal caly Albion. Innymi slowy, na calej Wyspie Poteznych ani na przyleglych do niej wyspach, nie bylo miejsca, do ktorego moglby sie udac. Ale Tegid mial juz gotowa odpowiedz. -Powedrujesz do Tir Aflan - oznajmil. - Jesli gdzies spotkasz ludzi, ktorzy zechca cie przyjac, mozesz z nimi zamieszkac. Wiedz wszakze jedno: od dnia, gdy stopa twoja stanie w Tir Aflan, powrot do Albionu bedzie znaczyc dla ciebie smierc. Paladyr przyjal wyrok z zimna godnoscia. Nie wyrzekl ani slowa, a po chwili, eskortowany przez Kruki, wyszedl z hali. Zaraz tez Tegid oznajmil, ze llys dobiegl konca. Przybici, ponurzy ludzie milczaca fala zaczeli wylewac sie na zewnatrz. 8. Cylchedd Nastepnego dnia o swicie, Kruki, wzmocnieni kilkoma wojownikami z mojej druzyny, opuscili Dinas Dwr, aby przewiezc Paladyra na wschodnie wybrzeze i dalej, poprzez Mor Glas, ku przekletym brzegom Tir Aflan, gdzie mial odzyskac wolnosc. Cynan, rozgoryczony i zly, odjechal w chwile pozniej do Dun Cruach, a nasze pozegnanie bylo bardzo niewesole.Kolejne dni uplywaly na odbudowie zniszczonego przez pozar keru. Wyraba porastajacych gorskie zbocza lasach drewno sciagalismy na brzeg jeziora, tam korowali ociosywalismy, sposobiac material na sciany oraz dachy wznoszonych na zgliszczach domostw. Trzcina na strzechy, w wielkich ilosciach scinana na przybrzeznych plyciznach, suszyla sie rozpostarta na okolicznych glazach. Z pogorzeliska usunelismy zweglone belki; cale gory popiolu przewiezlismy lodziami przez jezioro, a nastepnie rozrzucilismy na polach. Chcialem, aby prace te jak najszybciej dobiegly konca. Widok okopconych ruin przejmowal mnie bolem, ktory mogl ustapic dopiero w chwili odzyskania przez Dinas Dwr dawnego wygladu. Jednak Tegid mial inne pomysly. Ktoregos razu podczas wieczerzy, a dzialo sie to po powrocie Krukow, ktorzy wywiezli Paladyra na wygnanie, Tegid wstal od stolu i podszedl do ognia. Widzac to, ludzie uznali, ze bard zamierza spiewac, wiec zaczeli wykrzykiwac tytuly swych ulubionych piesni. -Dzieci Llyra! - rzucil ktos w koncu hali. -Czerwony Rumak Rhyddercha! - zaproponowal ktos inny, zyskujac powszechny poklask. -Zemsta Gruagacha! - podsunal trzeci, ale zostal zakrzyczany. Tegid jednak pokrecil tylko glowa, po czym oznajmil, ze nie bedzie spiewac ani tego wieczoru, ani zadnego innego. -Dlaczego? - pytano zewszad. - Dlaczego nie mozesz spiewac? Przebiegly bard odpowiedzial: -Nie w glowie mi spiew, skoro Trzy Krolestwa Albionu sa rozdzielone i nie ma krola, ktory zaprowadzilby zgode pomiedzy zamieszkujacymi je plemionami! Nachylilem sie do ucha Goewyn. - Wietrze w tym podstep. Tegid tymczasem zblizyl sie do mnie i wyglosil mowe o tym, jak to bedac Aird Righ, z cala pewnoscia nie mysle o niczym innym, jak tylko o objezdzie wszystkich moich ziem i umocnieniu wladzy w calym krolestwie. -Z cala pewnoscia - odparlem lekkim tonem - predzej czy pozniej moje mysli skupia sie takze i na tym zadaniu. - W strone Goewyn zas szepnalem: - Widzisz, zaczyna sie. -Tedy jako Najwyzszy Krol -ciagnal, wywijajac laska - rozpostrzesz chwale swego krolowania na wszystkich, ktorzy szukaja schronienia pod twa Srebrna Reka. Cylchedd, jaki odbedziesz, obejmie ziemie Trzech Krolestw, tak by Caledon, Prydain i Llogres znalazly sie pod twoja zwierzchnoscia. Albowiem wszyscy musza uznac w tobie krola, a wowczas Wyspa Poteznych odda ci hold. Slowa te wyraznie zaskoczyly sluchaczy, a zreszta i na mnie wywarly niemale wrazenie. Dostrzeglem bowiem logike kryjaca sie za ta z pozoru czysta formalnoscia. Mieszkancy Dinas Dwr rowniez szybko uswiadomili sobie wage poruszonej przez Tegida kwestii. Oczywiscie, naczelny bard uzyl tytulu Aird Righ nie po raz pierwszy, jednak uzywanie go tutaj, w Dinas Dwr, posrod znanych mi ludzi, bylo czyms zupelnie innym niz wyniesienie tej wiesci w swiat, poza ochronny grzbiet Druim Vran. Przez tlum przebiegly szepty: -Aird Righ! Llew Srebrnoreki jest Najwyzszym Krolem! Slyszeliscie? Naczelny bard nazwal go Aird Righ! Zadanie Tegida bylo jak najbardziej uzasadnione. Zalezalo mu na ustanowieniu Najwyzszej Wladzy Albionu, przez nikogo nie kwestionowanej i, moim zdaniem, bylo to przedsiewziecie ze wszech miar celowe. Niemniej jednak, mogl mnie uprzedzic o swoich zamiarach. Prawde powiedziawszy, nie podzielalem entuzjazmu, z jakim bard odnosil sie do instytucji Najwyzszego Krola. Tymczasem wygladalo na to, ze nikt nie podzielal moich rozterek zwiazanych z ogloszeniem Cylcheddu. Bran, Stado Krukow i reszta wojow natychmiast poparli Tegida i glosnymi okrzykami zaczeli zachecac mnie do podjecia decyzji. Z rozmachem uderzali przy tym kubkami o blaty stolow, przez co w hali powstal trudny do zniesienia halas, ktory zmusil barda do przerwania wywodu. Penderwydd czekal spokojnie i z usmiechem obserwowal wywolane przez siebie poruszenie. Poczulem na szyi czyjs dotyk, wiec spojrzalem w bok i napotkalem wzrok Goewyn. -Masz do tego pelne prawo - wyszeptala mi wprost do ucha. Kiedy tumult nieco ucichl, Tegid wyjasnil, ze objazd rozpocznie sie w Dinas Dwr, poniewaz tutaj wlasnie znajdowal sie moj dwor. Potem, po zakonczeniu stosownych przygotowan, mialem wyjechac w dluga podroz po Albionie. Tegid mowil i mowil, i robil to bardzo dobrze. Przysluchiwalem mu sie niezbyt uwaznie, poniewaz uwage moja zaprzatala uslyszana wczesniej wzmianka o tym, jakoby podroz trwac miala rowno rok i jeden dzien. Przypuszczalem, iz chodzilo tu raczej o poetycka przenosnie niz dokladne wyliczenie. Tak czy inaczej, w myslach zaczalem juz roztrzasac szczegoly czekajacej mnie wyprawy, ktora nie zapowiadala sie ani na krotka, ani na latwa. -Posluchaj, bardzie - powiedzialem, gdy tylko zostalismy sami. - Gotow jestem wyruszyc w Cylchedd, wszakze mogles mnie uprzedzic, ze zamierzasz to dzis oglosic. Tegid poderwal sie na nogi. - Czy jestes niezadowolony? -Usiadz, Tegidzie. Nie gniewam sie na ciebie. Po prostu chce wiedziec, dlaczego tak postapiles? Wyraznie uspokojony, opadl na skory. Przebywalismy w mojej chacie; od dnia zaslubin Goewyn i ja przedkladalismy spokoj niewielkiej izdebki nad zawsze zatloczona komore w hali. -Twoje krolowanie nalezy obwiescic ludowi - wyjasnil. - Kiedy na tronie zasiada nowy krol, zgodnie ze starym zwyczajem, wyrusza w Cylchedd w podroz po swoich ziemiach. Ponadto, jako Aird Righ musisz odebrac hold od innych krolow oraz ich ludow. -Rozumiem. Kiedy wyjedziemy z Dinas Dwr? -Gdy tylko uda sie poczynic nieodzowne przygotowania. -Jak dlugo moga one potrwac? Trzy lub cztery dni? -Nie dluzej. - Obrzucil mnie rozradowanym wzrokiem. - To bedzie wspaniale, bracie. Rozslawimy twe imie w calym Albionie. -Czy nie przyszlo ci do glowy, ze jakas czesc Meldronowej hordy mogla ocalec i wciaz przebywa na wolnosci? Oni wcale nie musza podzielac twego zachwytu. Tym bardziej Cylchedd nalezy rozpoczac jak najszybciej. Jezeli ktos czegos nie rozumie, trzeba go przekonac. Bedziemy podrozowac z hufcem zbrojnych. -I naprawde zajmie nam to caly rok? Jestem nowozencem, Tegidzie, i mialem nadzieje przez czas jakis pomieszkac w domu. -Alez Goewyn bedzie ci towarzyszyc - odparl szybko - jak rowniez kazdy, kogo wybierzesz. Im wiekszy bedzie twoj orszak, tym wiekszym szacunkiem obdarzy cie lud. Pojalem, iz Tegid zaplanowal nasza podroz jako pokaz bogactwa i sily. -To mi wyglada na wielkie przedsiewziecie - mruknalem w zamysleniu. -Tak tez jest w istocie! - przytaknal z duma. - Czegos takiego Albion nie ogladal od czasow Deorthacha Varvawca. Cylchedd rzeczywiscie byl dla niego sprawa ogromnej wagi. No coz, pomyslalem, niechaj robi, co uzna za stosowne. Mial swoj udzial w walce z Meldronem, bez watpienia na to zasluzyl. Moze zasluzylismy obaj. -Deorthach Varvawc - powtorzylem. - Kto mogl wymyslic takie nazwisko? Przygotowania do wyjazdu prowadzone byly w wielkim pospiechu. W cztery dni pozniej dluga kolumna wyladowanych wozow, rydwanow oraz koni gotowa byla do drogi. Wygladalo to tak, jakby towarzyszyc nam miala cala ludnosc Dinas Dwr. Mialem nadzieje, ze wystarczy ludzi do uprawy pol i dokonczenia odbudowy crannogu. Wiecej bylo tych, ktorzy woleli przemierzyc Albion wzdluz i wszerz, ale przeciez ktos musial zebrac plony i troszczyc sie o stada. Po dlugich naradach uzgodniono, ze w Dinas Dwr pozostanie Calbha. Meldron obrocil w perzyne grod krola Cruin w Blar Cadlys, totez zebranie odpowiedniej ilosci materialow, narzedzi oraz zywnosci niezbednych do przywrocenia warowni dawnej swietnosci wymagalo sporo czasu. Dlatego wlasnie taki wybor wydawal sie najrozsadniejszy. Calbha z calej duszy pragnal nam towarzyszyc, z drugiej jednak strony sam przyznawal, ze najlepiej przysluzy sie swemu ludowi, pozostajac na miejscu i czuwajac nad postepami w odbudowie. Takze Scatha postanowila zostac, aby nie trzeba bylo przerywac szkolenia mlodych wojownikow. Ponadto zostawialismy jeszcze trzech Krukow do pomocy Scacie oraz druzyne na tyle liczna, by mogla w razie potrzeby obronic Dinas Dwr. W dniu poprzedzajacym wyjazd Tegid zebral w hali mieszkancow naszego grodu. Gdy sala byla juz pelna, zasiadlem na tronie i powiodlem wzrokiem po wpatrzonych we mnie twarzach. W momentach takich jak ten szczegolnie silnie odczuwalem ogromny ciezar spoczywajacego na mnie obowiazku. Gwoli prawdy musialem jednak przyznac, iz z nie mniejsza sila dawala o sobie znac tradycja, dzieki ktorej dzwiganie brzemienia przychodzilo latwiej. Musialem sobie z nim poradzic, poniewaz inni przede mna rowniez tego dokonali, a ich spuscizna wciaz zyla w duchu samej krolewskiej wladzy. Kiedy tak siedzialem na tronie z rogow jelenia, uzmyslowilem sobie, iz moglem byc krolem, nawet Najwyzszym Krolem, nie dlatego, ze wiedzialem wiecej niz inni o sprawowaniu wladzy - ani tym bardziej dlatego, ze bylem bardziej wartosciowy niz ktokolwiek inny - lecz dlatego, ze ludzie wierzyli w moja krolewskosc. Innymi slowy, ludzie wierzyli w najwyzsza wladze jako taka i czesc tej wiary przelewali na moja osobe. Naczelny bard posiadal wprawdzie moc nadawania badz odbierania krolewskiego tytulu, lecz owa moc plynela prosto z ludu. "Krol jest krolem", zwykl byl mawiac Tegid, "ale bard jest sercem oraz dusza ludu; spiewa o jego zyciu, jest lampa, ktorej swiatlo pomaga kroczyc po sciezkach przeznaczenia. Bard jest esencja ducha klanu; przypomina zloty sznur, wiazacy rozliczne wieki w calosc, laczacy to, co bylo, z tym, co dopiero.mialo nadejsc". Nareszcie zaczalem pojmowac fundamentalna prawde o Albio- nie. Przejrzalem tez smiertelnie niebezpieczny plan Simona. Atakujac najwyzsza krolewska wladze, uderzal w samo serce Albionu. Gdyby zdolal zniszczyc ja do konca, Albion przestalby istniec. -Jutro - obwiescil naczelny bard - Llew Srebrnoreki wyruszy z Dinas Dwr w Cylchedd po swoich ziemiach, aby odebrac hold od krolow oraz plemion Trzech Krolestw. Nim jednak zdobedzie szacunek innych, wypada, by jego wlasny lud poprzysiagl mu wiernosc i posluch. Trzykrotnie uderzyl laska w podloge, po czym przywolal wszystkich wodzow, bez wzgledu na to czy byli krolami, ksiazetami, czy prostymi wojownikami i kazal im powtarzac slowa przysiegi na wiernosc. Po skonczonej recytacji kazdy z wodzow zblizal sie do tronu, klekal i kladl glowe na mojej piersi w gescie poddania i milosci, ja zas przyjmowalem jego hold, zapewniajac w zamian, ze biore go pod krolewska opieke. Pierwszy byl Bran Bresal, po nim przysiege zlozyli Alun, Garanaw, Emyr, Drustwn, Niall, Calbha, Scatha, Cynan. Potem przyszla kolej na tych, ktorzy dolaczyli do nas w czasie, gdy szerzyly sie grabieze Meldrona. Na koncu przysiegali wodzowie, ktorzy zlozyli bron dopiero po klesce Meldronowej armii i ich holdy wzruszyly mnie do glebi. Gdy ceremonia dobiegla konca, poczulem sie krolem bardziej niz kiedykolwiek przedtem i z calego serca zapragnalem obejrzec ziemie Albionu. Przekroczylismy Druim Vran w blasku wschodzacego slonca. Na poczatku opadajacego w dol szlaku przystanalem i popatrzylem za siebie, na dluga linie wylaniajacych sie zza grzbietu wozow. Jezeli, tak jak sugerowal Tegid, wielkosc orszaku podnosila range krola, to ja musialem zaliczyc sie do najpotezniejszych monarchow. Wiedlismy ze soba szesnascie wozow z zapasami, stado rzeznego bydla oraz kolo setki koni dojazdy wierzchem dla gotujacych strawe kobiet, obozowej sluzby, wojownikow, poslancow, mysliwych i pasterzy. Kawalkade otwierali Wodz Krukow, Bran Bresal, dzierzacy wielki bojowy rog Emyr Lydaw oraz Alun Tringad. Potem podazal penderwydd w otoczeniu wianuszka mabinogi, za nimi jechala Goewyn na koniu piaskowej masci, oraz ja na dereszu. Za soba mielismy druzyne zbrojnych, cala kolumne zas zamykaly tabory. Zalana promieniami swiatla dolina u naszych stop lsnila niczym szmaragd. Na ten widok moje serce przepelnila radosc, ze oto mam sposobnosc odbyc podroz po tej niezwyklej krainie, zwlaszcza z Goewyn u boku i w otoczeniu grona przyjaciol. Niemal juz zapomnialem, jak piekny moze byc Albion, jak wiele w nim kolorow i blasku: bogata zielen zadrzewionych dolin, delikatny seledyn wysokich wrzosowisk, olsniewajacy blekit skapanego w slonecznym blasku nieba, subtelne odcienie szarosci skal, glebokie brazy ziemi, roziskrzone srebro wod oraz zloto slonca. Wedrowalem po tej ziemi wiele razy, a przeciez wciaz potrafilem zachwycac sie jej uroda. Rzut oka na biale brzozy, jasniejace na tle sciany ostrokrzewu albo przemykajacy po odleglych wzgorzach blekitny cien chmury. To bylo cos cudownego - zwlaszcza ze Albion doswiadczyl ognia, grabiezy oraz nie majacej konca zimy. Dotknely go spustoszenia Pana Nudda i zbrodnie Wielkiego Psa Meldrona, a teraz wygladal jak nowo narodzony. Dzialac tutaj musial jakis niewidzialny czynnik, trudzacy sie nieustannie przywroceniem tej ziemi jej pierwotnego wygladu. Jak okiem siegnac, nigdzie nie mozna bylo dostrzec sladow niedawnych zniszczen, jakichkolwiek blizn swiadczacych o okropienstwach, jakie tej krainie przyszlo ostatnio znosic. Byc moze jej piekno podlegalo nieustannej odnowie albo po prostu caly Albion byl tworzony od poczatku wraz z kazdym wschodem slonca. Wszysko wokol tchnelo bowiem taka swiezoscia, ze kazde wzgorze, kazde drzewo, strumien czy kamien wydawaly sie dopiero co powolane do istnienia. Po dwoch dniach bylem oczarowany istnieniem - nie tylko wlasnym, ale wrecz calego wszechswiata. Zauroczony, podziwialem ksiezyc i gwiazdy, i rozciagnieta pomiedzy nimi ciemna pustke. Gdybym byl bardem, spiewalbym z zachwytu. Czas plynal, a moja wrazliwosc na urode krainy, ktora wedrowalem, stawala sie coraz wieksza. Zaczalem nawet wyczuwac emanujacy z kazdego przedmiotu pod wplywem mego spojrzenia podniosly blask - kazda galazka i lisc, kazde zdzblo trawy plonelo niewyslowionym majestatem. Odnosilem wrazenie, ze swiat, ktory mialem przed oczami, stanowil zaledwie zewnetrzna manifestacje znacznie potezniejszej rzeczywistosci istniejacej tuz poza zasiegiem wzroku. Byc moze, nie potrafilem rozroznic bezposrednio owej zawoalowanej realnosci, postrzegalem natomiast efekty jej oddzialywania. Wszystko, czego ona dotknela, wibrowalo niczym struna w harfie Tegida. Wydawalo mi sie, ze gdybym bardzo mocno wytezyl sluch, wychwycilbym brzek tej niebianskiej wibracji. Niekiedy wyobrazalem sobie, ze rzeczywiscie cos slyszalem-cos niby echo piesni przyczajonej tuz ponizej progu slyszalnosci; nie sama piesn, a jedynie odlegle echo. Jedna z przyczyn tak radosnego nastroju byla Goewyn. Zafascynowala mnie do tego stopnia, ze nawet dol, w ktorym Nudd przetrzymywal wiezniow, wydalby mi sie rajem, gdyby tylko ona w nim byla. Kiedy tak przemierzalismy odrodzony wspaniale Albion, zaczalem uswiadamiac sobie, iz teraz patrze na swiat zupelnie innym okiem. Oto nie bylem juz gosciem, przechodniem, ktory wpadl na chwile do obcego swiata. Ja nalezalem do tego miejsca, Albion byl teraz moim domem. Przeciez wzialem za zone tutejsza kobiete, zostalem krolem. Bylem Aird Righ. Kto bardziej nalezal do Albionu od Najwyzszego Krola? Krola i jego ziemie laczyl bardzo bliski, a zarazem tajemny zwiazek. Nie byla to wiez na poziomie filozoficznej abstrakcji, tylko jak najbardziej realna, wrecz fizyczna, przypominajaca malzenstwo - takiego zreszta terminu uzywal lud Albionu, mowiac o krolewskiej wladzy. Teraz takze i ja bylem zonaty i zaczynalem to rozumiec - nie, czuc: ksztalt tej mysli wciaz umykal memu zrozumieniu, dostrzegalem juz natomiast jej madrosc, wyczuwalem starozytna, pierwotna prawde, ktorej nie potrafilem ubrac w slowa. Tak wiec, Cylchedd stopniowo coraz bardziej upodabnial sie do pielgrzymki, podrozy o ogromnym znaczeniu duchowym. Byc moze, nie potrafilem w pelni tego ogarnac ani tym bardziej wychwycic co delikatniejszych, plynacych z tego faktu implikacji, jednakze bez przerwy czulem potezne, nieodparte oddzialywanie, przed ktorym, podobnie jak przed grawitacja, nie mozna bylo uciec. Nie bylo ono w najmniejszym stopniu uciazliwe i - tak jak dusza po raz pierwszy przyobleczona w cialo - wiedzialem juz, ze nie potrafie sie z nim rozstac. Za dnia posuwalismy sie naprzod posrod majestatycznych krajobrazow, opromienionych przez jasniejace na niebie slonce, ktorego blask odslanial coraz to nowe, rozedrgane horyzonty i polyskliwe perspektywy. W nocy stawalismy obozem pod ogromna czasza usianego gwiazdami niebosklonu i usypiali kolysani blogoslawionymi dzwiekami harfy. Niebawem przybylismy do pierwszych w tej podrozy siedzib ludzkich - osady Gwynder Gwydd, zamieszkalej przez klan Ffotlae z Llogres. Tak sie zlozylo, iz w moim orszaku znalazlo sie paru Ffotlae, ktorzy teraz wprost nie mogli doczekac sie spotkania, spragnieni wiesci o swych bliskich i znajomych. Rozbilismy obozowisko na lace, w poblizu sterczacego z ziemi kamienia o nazwie Carwden, Garbaty. Laka ta, przecieta bystrym strumykiem i okolona mlodymi lasami, sluzyla Ffotlae jako plac zgromadzen. Gdy tylko na trawie stanely namioty, Bran rozeslal po okolicy poslancow. Chcac sobie skrocic czas oczekiwania, zabralismy sie za przygotowania do spodziewanej wizyty. Tegid nakazal usypac niewielki kopczyk przed kamieniem Carwden i ustawic na nim moj tron z jelenich rogow. Nazajutrz rano, przychylajac sie do rad Tegida, Goewyn i ja nalozylismy nasze najlepsze szaty. Goewyn wlozyla biala suknie i przepasala ja pasem Meldryna Mawra ze zlotych lusek, na wierzch zas narzucila blekitny plaszcz. Moj plaszcz byl czerwony, obrzezony zlotem, do tego mialem zielona koszule i niebieskie spodnie. Calosci dopelnialy pas z wielkich, zlotych kolek, pokaznych rozmiarow brosza oraz zloty torques. Musialem prosic Goewyn o pomoc w zapieciu broszy: przyzwyczailem sie do zycia z jedna reka, natomiast operowanie srebrna dlonia wciaz jeszcze nastreczalo mi mnostwo trudnosci. Goewyn zapiela brosze we wskazanym miejscu, po czym szybko cofnela sie o krok i obrzucila mnie badawczym spojrzeniem. Nie spodobal sie jej sposob, w jaki ulozylem plaszcz, wiec zrecznie dokonala kilku poprawek. -Czy wszystko jest jak nalezy? - spytalem. -Gdybym wiedziala, ze bedzie z ciebie taki przystojny krol, wyszlabym za maz juz dawno temu - zarzucila mi rece na szyje, pocalowala. Poczulem cieplo jej ciala i nagle ogarnal mnie plomien namietnosci. Przycisnalem ja mocniej do piersi, a wowczas... rozlegl sie sygnal rogu. -Tegid ma doskonale wyczucie czasu - mruknalem. -Dzien sie jeszcze nie skonczyl, moj kochany- wyszeptala, oswobadzajac sie z mych objec. - Przybywaja twoi poddani. Musisz przygotowac sie na ich powitanie. Po wyjsciu przed namiot ujrzelismy spory tlum podazajacy przez lake w strone kamienia Carwden. Nadchodzili mieszkancy Gwynder Gwydd oraz rozrzuconych w poblizu pomniejszych wiosek. Naliczylem okolo szescdziesiecioro mezczyzn i kobiet - tyle tylko pozostalo z czterech czy pieciu plemion. Widok ziomkow wzbudzil w naszych Ffotlae ogromna radosc. Z glosnym krzykiem wybiegli im na spotkanie i uplynelo troche czasu, nim moglismy rozpoczac llys. Kiedy na powrot zapanowal spokoj, Tegid polecil Emyrowi jeszcze raz zadac w rog, a przerazliwy ryk obwiescil poczatek ceremonii. Weszlismy z Goewyn na kopczyk i zajelismy miejsca: ja usiadlem na tronie, natomiast Goewyn stanela na podwyzszeniu obok, tak by ze wszystkich stron bylo ja dobrze widac. Tegid chcial, aby lud nauczyl sie rozpoznawac i czcic swoja krolowa. Ffotlae z Gwynder Gwydd - ciekawi nowego krola i jego olsniewajacej krolowej - otoczyli kopiec ciasnym kregiem, przepychajac sie i poszturchujac, jako ze kazdy pragnal miec jak najlepszy widok. Dzieki temu ja rowniez zyskalem sposobnosc, aby im sie przyjrzec. Juz na pierwszy rzut oka widac bylo, jak wiele wycierpieli. Zauwazylem kilka kalek, wielu nosilo slady bicia oraz tortur. I choc kraj szybko wracal do zycia, oni wciaz klepac musieli biede, gdyz wszyscy jak jeden maz byli wychudli niczym szczapy. Przyodziali sie w najlepsze stroje, czyli porzadnie wyprane, postrzepione szmaty. Meldron wystawil slona cene za swoje rzady, oni zas musieli ja zaplacic. Naczelny bard rozpoczal przemowe w zwykly dla siebie sposob, wieszczac wszem i wobec, ze oto w Albionie objal rzady nowy Najwyzszy Krol, ktory teraz postanowil odbyc Cylchedd po calym krolestwie, aby umocnic swoje panowanie... i tak dalej. Ffotlae przysluchiwali sie temu z minami ludzi przywyklych do tego, ze na kazdym kroku wykorzystywano ich i oklamywano. Byli pelni szacunku, lecz sam moj widok nie mogl zaskarbic mi ich zaufania. Musialem o nie dopiero walczyc. Gdy tylko Tegid skonczyl, wstalem z tronu. -Ludu moj - powiedzialem - pozdrawiam cie! - Unioslem przy tym rece, a slonce rozblyslo na srebrze prawej dloni plomiennym blaskiem. Tak niecodzienny widok sprawil, ze stloczeni ludzie pootwierali w zdumieniu usta i wpatrywali sie we innie szeroko rozwartymi oczami. Zgialem srebrne palce, a wowczas - ku memu zdumieniu - wszyscy padli na twarz. -Co sie dzieje? - spytalem szeptem Tegida, ktory wlasnie zblizyl sie do tronu. -Oni chyba boja sie twojej reki. -No to zrob cos, Tegidzie. Powiedz, ze przynosze im pokoj i dobra wole, zreszta sam wiesz najlepiej, co powiedziec. Postaraj sie, zeby zrozumieli. -Powiem im - odrzekl Tegid - lecz tylko ty mozesz sprawic, zeby oni wszystko zrozumieli. Naczelny bard wyciagnal w gore laske i zaczal przekonywac wystraszonych wiesniakow, jak dobra rzecza jest czcic swego krola i okazywac mu serdecznosc i szacunek. Opowiedzial tez, jak wielka radosc sprawil mi ich hold i zapewnil, ze teraz, po klesce Meldrona, nie musza sie juz niczego obawiac, gdyz nowy krol nie jest rozszalalym tyranem. -Daj im krowe - rzucilem, gdy umilkl na chwile.- Albo dwie krowy. I byka. Tegid uniosl brwi. - Przeciez to ty masz otrzymac dary od nich. -Od nich? Popatrz uwaznie. Oni nic nie maja. -Ich obowiazkiem jest... -Dwie krowy i byka, Tegidzie. Ja nie zartuje. Bard skinieniem dloni przywolal Aluna i szepnal mu cos do ucha. Alun kiwnal glowa, po czym pospieszyl w glab obozowiska, natomiast Tegid zwrocil sie do ludzi, proszac by wstali z kleczek. Krol wie o nieszczesciach, jakie ich dotknely w Dniu Zmagan, oznajmil, i dlatego na znak przyjazni oraz jako zapowiedz pomyslnosci, ktora niebawem stanie sie ich udzialem, ofiarowuje im szczegolny dar. Nadszedl Alun, ciagnac za soba wybrane bydleta. - Zwierzeta te pochodza ze stada Aird Righa. Dzieki nim odbudujecie wlasna hodowle! - Wywolal wodza Ffotlae, aby przekazac mu przeznaczone dla plemienia sztuki. Nikt sie nie zglosil, natomiast wsrod obdarowanych powstala nieoczekiwanie konsternacja. Dopiero po chwili jeden z nich wyjasnil: -Nasz pan zostal zabity, a wodz przeszedl na sluzbe Meldrona. -Rozumiem. - Popatrzylem na Tegida. - Wyglada na to, ze procz bydla dac im musimy jeszcze wodza. -Z tym nie bedzie zadnego klopotu. - Bard wzniosl laske i mocnym glosem oznajmil, iz Najwyzszy Krol w laskawosci swojej da im nowego pana, ktory stanie na czele plemienia. -Kto spomiedzy was godny jest zostac wodzem Ffotlae? - zapytal. Rozpoczela sie teraz krotka narada; padaly rozne imiona, ale szybko uzgodniono jednego kandydata, najwyrazniej satysfakcjonujacego wszystkich uczestnikow zgromadzenia. -Urddas! - rozlegl sie zgodny chor glosow. - Niech naszym wodzem zostanie Urddas! Tegid popatrzyl w moja strone, czekajac na akceptacje wyboru. -A wiec bardzo dobrze - rzeklem. - Niechze Urddas podejdzie blizej, tak zebysmy mogli mu si przyjrzec. -Urddasie! - zawolal Tegid. - Chodz tu i stan przed twoim krolem. Na to wezwanie tlum sie rozstapil, a do kopczyka podeszla szczupla, ciemnowlosa kobieta. Jej drobna, wyrazista twarz miala w sobie cos wyzywajacego, a gleboko osadzone oczy spogladaly na nas jakby nieco drwiaco. - Tegidzie - mruknalem w pomieszaniu - cos mi sie zdaje, ze Urddas jest kobieta. -Byc moze. -Ja jestem Urddas - powiedziala przybyla, rozwiewajac wszelkie watpliwosci. Zerknalem na Goewyn, ktora nie kryla rozbawienia nasza chwilowa panika. -Witaj, Urddas, i badz nam pozdrowiona- dwornie przemowil Tegid. Twoi bracia wybrali cie na wodza. Czy przyjmiesz wole klanu? -Przyjme ja - oparla Urddas. Wyrzekla tylko dwa slowa, ale uczynila to z taka pewnoscia, iz od razu wiedzialem, ze Ffotlae dokonali wlasciwego wyboru. - Nie bedzie to dla mnie zaszczyt zupelnie nowy - dodala -jako ze przewodzilam klanowi po tym jak nasz krol, a moj maz, zostal zabity przez Mor Cu. Jesli wiec spojrzec na sprawe od tej strony, mam do niego pelne prawo. Przemawiala ostro, lecz nie czynila tak z powodu urazy czy tez dumy. Wraz ze swym klanem przezyla pieklo, wiec nie nawykla do przebierania w slowach. Chciala po prostu, zebysmy wiedzieli, jak sie rzeczy maja. Uznala, ze lepiej bedzie wylozyc kawe na lawe niz bawic sie w uprzejme niedopowiedzenia. Rzadzenie klanem w czasach okrutnej tyranii Meldrona z pewnoscia nic bylo zadaniem latwym. Tegid wyciagnal w moja strone reke. - Oto twoj krol - powiedzial. - Czy uznasz jego krolewska wladze, zlozysz przysiege na wiernosc i oddasz nalezny mu hold? Urddas nie odpowiedziala od razu - bylbym zreszta rozczarowany, gdyby postapila inaczej. Omiotla mnie od stop do glow chlodnym, ironicznym spojrzeniem, zupelnie jakby zamierzala oszacowac, ile jestem wart. Potem, wciaz niezdecydowana, popatrzyla na ofiarowane klanowi bydlo. -Uznam w nim krola - oznajmila w koncu, odwracajac sie w nasza strone. Wpatrywala sie przy tym w Goewyn, jak gdyby uznajac, ze wszelkie braki dostrzezone w mojej osobie krolowa wyrownywala z nawiazka. Doszla zapewne do wniosku, iz skoro zdolalem zdobyc taka dziewczyne, to mialem w sobie cos, czego swoim watpiacym wzrokiem od razu nie dostrzegla. Tegid dolozyl staran, aby ceremonia przysiegi przebiegla szybko i sprawnie. Kiedy bylo juz po wszystkim, kobieta podeszla do tronu, uklekla i zlozyla glowe na mej piersi. Po chwili wstala posrod glosnych wiwatow zebranych i polecila kilku mlodym mezczyznom odprowadzic bydlo do zagrody - wolala zabezpieczyc sie na wypadek, gdybym postanowil zmienic decyzje. Widzac, ze zamierza wrocic do wspolplemiencow, powiedzialem: -Urddas, chcialbym od ciebie uslyszec, jak radziliscie sobie w najtrudniejszych czasach. Zostan, a gdy llys sie skonczy, porozmawiamy przy piwie, o ile oczywiscie nie masz w tym czasie przyjemniejszych zajec. -Towarzystwo Aird Righa jest dla mnie dostatecznie przyjemne - odrzekla z nuta szczerosci w glosie. Dopiero teraz pozwolila sobie na usmiech. Uniosla glowe i zarumienila sie lekko. -Dobra robota - pochwalila Goewyn, drapiac mnie lekko po karku. -Slaba to pociecha po stracie meza, ale lepsze to niz nic. Pozostalo nam jeszcze do rozsadzenia kilka spraw, glownie dotyczacych zdarzen z czasow panowania Meldrona. Po ogloszeniu ostatniego wyroku Tegid zamknal llys. Potem wszyscy zlozyli przysiege wiernosci, a bard oznajmil, ze klan Ffotlae przeszedl pod ochrone Aird Righa. Dla przypieczetowania przymierza wyprawilismy uczte, nic wiec dziwnego, ze gdy nazajutrz nasi nowi poddani wyruszyli z powrotem do Gwynder Gwydd, glosno slawili swego krola. W podobny sposob postepowalismy w calym Llogres. Niestety, na kazdym kroku z bolem serca przekonywalismy sie, iz niegdys gesto zaludnione okolice czy tez cantrefs swiecily obecnie pustkami, a porzucone siedziby ludzkie czestokroc ulegly calkowitemu zniszczeniu. Nasi goncy przemierzali kraj wzdluz i wszerz, jezdzili od keru do keru, od grodu do grodu, odwiedzali ukryte po lasach sadyby. I niemal wszedzie natrafiali na tych, ktorym udalo sie przezyc - tak bylo w Traeth Eur, Cilgwri, Aber Archan, Clyfar Cnul, Ardudwy czy Bryn Aryen. Wszedzie tez podawali radosna nowine: Najwyzszy krol jest tutaj! Zwolajcie ludzi, powiedzcie innym i zbierzcie sie na placu zgromadzen, gdzie Llew Srebrnoreki powita wszystkich, ktorzy uznaja w nim krola. Lata okrutnych rzadow Meldrona wywarly na tych ludziach niezatarte pietno. Oto krzepcy niegdys przedstawiciele rasy Albionu stali sie bladzi, chudzi i wymizerowani. Patrzac na cherla- we widma, gleboko bolalem nad ich upadkiem. Pewna pocieche przynosila mi jedynie swiadomosc, iz dzieki nam wielu ludziom udalo sie otrzasnac ze strachu i rozpaczy, ktore tak dlugo trzymaly ich we wladaniu. Nabierzcie otuchy, powtarzalismy im bez konca. Albionem rzadzi nowy krol; przybyl, aby zaprowadzic w calym kraju sprawiedliwosc. Z czasem kazdy uczestnik Cylcheddu, obojetnie - mezczyzna czy kobieta, stawal sie gorliwym oredownikiem dobrej nowiny. Okazalo sie bowiem, ze wszedzie przyjmowano nas z tak wielka radoscia, z taka wdziecznoscia, ze zanim wyruszylismy do nastepnej osady, nie moglismy sie opedzic od chetnych, ktorzy chcieli byc naszymi poslancami i uczestniczyc w wybuchu szczescia, jaki nieodmiennie towarzyszyl pierwszym chwilom spotkania. Ja rowniez odczuwalem ogromna radosc, widzac przemiane w twarzach sluchaczy, do ktorych docieralo w koncu, ze Meldron nie zyl, a jego armia poszla w rozsypke. Widzialem, jak na podobienstwo blyszczacego obloku splywa na nich spokoj, jak prostuja sie przygarbione plecy, a przygaszone oczy rozblyskuja zyciem. Posrod wygaslych popiolow pojawila sie iskierka nadziei. Kolo roku przetaczalo sie po niebie, a pory nastepowaly jedna po drugiej. Dni robily sie coraz krotsze, totez opusciwszy Llogres, obralismy kierunek na Caledon, gdzie w Dun Cruach zamierzalismy spedzic zime. Osobiscie wolalbym wrocic do domu, jednak Tegid byl zdania, ze rozpoczawszy Cylchedd, nie moge zawracac przed zakonczeniem objazdu. - "Nie mozesz zbaczac z obranej drogi", przekonywal. Tak wiec, Cynanowi przypadla w udziale przyjemnosc goszczenia nas przez cala sollen, pore sniegow. 9. Alban Ardduan Dobra pogoda towarzyszyla nam az do samego Dun Cruach. Dopiero gdy mijalismy wrota grodu, z nisko wiszacych chmur przy wtorze zawodzenia wichury lunal deszcz. Mimo ze podroz mielismy udana, z ulga porzucilismy namioty dla ciepla i swiatla przyjaznej hali. Cynan i Galanaenczycy otwierali nam drzwi na osciez, serdecznie zapraszali do srodka.-Llew! Goewyn! - Cynan wzial nas w objecia. - Moanam! Oczekujemy was od wielu dni. Czyzbyscie zabladzili? -Zabladzili! Slyszysz, co on wygaduje, Goewyn? Wiedz zatem, Cynanie o Dwoch Torquesach, ze osobiscie przemierzylem kazdy trakt, dukt i sciezke w Llogres oraz wiekszej czesci Caledonu. Doprawdy, predzej jelen zgubi sie w dolinie niz Llew Srcbrnoreki pomyli droge. -Ach, Goewyn - westchnal Cynan, ani myslac wypuscic ja z uscisku. - Dlaczego wyszlas za takiego chwalipiete? Lepiej bys zrobila, wychodzac za mnie. Widzisz sama, co teraz musisz znosic. - Klasnal jezykiem o podniebienie, ze smutkiem pokiwal glowa. Goewyn pocalowala go lekko w policzek. - Niestety, Cynanie, dowiedzialam sie o tym za pozno. -Ciagle mowisz o malzenstwie - wtracilem. - Czy chcesz w ten sposob dac nam cos do zrozumienia? Potezny wojownik stracil nagle caly animusz. - Skoro juz tym wspomniales, bracie, to chyba znalazlem kobiete, jakiej szukalem. Cynan wyraznie sie ucieszyl. - Juz myslalem, ze nigdy o nia nie zapytasz. - Usunal sie na bok, dal komus znak reka. - Oto i ona! Nadchodzi z powitalnym pucharem! Jak na komende popatrzylismy we wskazanym kierunku. Niosac w dlugich, ksztaltnych rekach olbrzymia czare parujacego piwa z korzeniami, zmierzala ku nam smukla, mloda kobieta o mlecznobialej cerze i bladoniebieskich oczach. Latwo bylo zrozumiec, dlaczego wpadla Cynanowi w oko - jej wlosy, dlugie i skrecone w geste pukle, mialy ognistoruda barwe, taka sama jak wlosy Cynana. Szla energicznym krokiem, ani na moment nie spuszczajac nas z oczu, z calej zas jej postaci bila pewnosc siebie. Od razu widac bylo, ze Cynan nie mogl wybrac lepiej. -Moi przyjaciele! - wykrzyknal - to jest Tangwen, szczesliwa kobieta, ktora zgodzila sie zostac moja zona! Dziewczyna z usmiechem podala mi czare. - Badz pozdrowiony, Srebrnoreki. - Glos miala cichy, spokojny. Widzac na mej twarzy wyraz zaskoczenia, usmiechnela sie i powiedziala: - Nic, nigdy sie nie spotkalismy. Mysle, ze pamietalbys mnie, gdyby bylo inaczej. Po prostu, Cynan duzo o tobie opowiadal i teraz wydaje mi sie, iz znam cie jak rodzonego brata. Poza tym, kto jeszcze moze miec ramie zakonczone srebrna dlonia? Wzialem od niej czare, Tangwen zas cofnela rece w taki sposob, aby niby przypadkiem dotknac moich srebrnych palcow. Pociagnalem lyk rozgrzewajacego napitku, po czym zwrocilem naczynie wlascicielce, ktora natychmiast wreczyla je Te- gidowi. -Witaj, penderwyddzie - rzekla. - Poznalabym cie nawet bez jarzebinowej laski. Jest tylko jeden Tegid Tathal. Tegid bez slowa zanurzyl usta w piwie, oddal czare i przez dluzsza chwile wpatrywal sie bacznie w rudowlosa czarodziejke. W tym czasie Tangwen, zupelnie nie speszona, podeszla do mojej krolowej. -Goewyn - powiedziala miekko - witam cie, jak tylko potrafie najgorecej. Od chwili przyjazdu do Dun Cruach bez ustanku slysze pochwaly krolowej Llewa. My dwie zostaniemy dobrymi przyjaciolkami. -Tez bym tego chciala - zapewnila ja Goewyn, biorac naczynie w rece. Chociaz sie usmiechala, zmruzyla lekko oczy i spogladala w skupieniu na swa rozmowczynie, jakby w oczekiwaniu na znak, ze tamta ja rozpoznaje. Tangwen napila sie ostatnia, a kiedy usta od brzegu czary, rzekla: -Pozdrawiam was i witam, przyjaciele. Niechaj kazdy z was, przebywajac tutaj, znajdzie to, czego szukal, pobyt ten zas niechaj bedzie dlugi. Scene te Cynan ogladal z dumna mina. Bylo rzecza oczywista, ze dobrze przygotowal swa wybranke na powitanie nas. Dziewczyna bezblednie nas rozpoznala, a rozmowy prowadzila bez najmniejszego zazenowania. Jej bezposrednie zachowanie nieco mnie zaskoczylo, natomiast Cynanowi musialo bardzo odpowiadac, gdyz popedliwy krol nigdy nie lubil zbytnich ceregieli. Zakonczywszy rozmowe z nami, Tangwen wyszla na spotkanie Brana oraz Krukow, ktorzy wlasnie wkroczyli do hali. Wszyscy odprowadzilismy ja wzrokiem, a zachwycony Cynan powiedzial: -To prawdziwa pieknosc, prawda? To najwspanialszy kwiat w calej dolinie. -Jest wspaniala, Cynanie - przytaknalem. - Powiedz jednak, kim ona jest i gdzie ja znalazles? -Nieobce jej tez jest dworne obejscie - zauwazyla Goe- wyn. - Mysle, ze Tangwen nie raz juz witala gosci. Cynan dumnie wypial piers. - Trafilas w samo sedno. To corka krola Ercolla, poleglego w bitwie z Meldronem. Wedrowala wraz ze swym ludem po Caledonie, szukajac miejsca sposobnego na osiedlenie, az w koncu zawitala do nas. Na pierwszy rzut oka poznalem, ze pochodzi ze szlachetnego rodu. Bedzie z niej swietna krolowa. Hala stopniowo zapelnila sie ludzmi, a kiedy sluzba wniosla jedzenie, Cynan poprowadzil nas do swego stolu. Posilalismy sie i rozmawialismy do pozna w nocy, czerpiac przyjemnosc z pierwszej sposrod wielu uczt przy trzaskajacym na zimowym palenisku ogniu. Zima w Dun Cruach uplywala nam szybko i wesolo. Gdy swiecilo slonce, jezdzilismy konno wsrod zasnutych mgla wzgorz, badz tez przechadzalismy sie po rozmieklych wrzosowiskach, ploszac pardwy i kuropatwy. Kiedy w strzeche tlukl deszcz albo z mrozna, polnocna wichura nadciagala sniezyca, zostawalismy w hali i oddawalismy sie grom - brandub, gwyddbwyll, a takze innym - tak jak czynilismy to podczas zimowania na Ynys Sci. Kazdej nocy Tegid napelnial hale czarownymi tonami swej harfy. Jakaz to byla radosc, moc tak siedziec w gronie przyjaciol i sluchac opowiesci, ktorych krolowie Albionu sluchali od niepamietnych czasow. Blogoslawilem kazda z owych mijajacych nam w szczesciu chwil. Gdy do slubu Cynana z Tangwen pozostalo juz niewiele dni, Tegid zdradzil nam, iz szykuje na te okazje specjalna piesn. I choc wielu pytalo, o czym zaspiewa, nie chcial powiedziec niczego ponad to, ze bedzie to wielka starozytna opowiesc, a na kazdego, kto jej wyslucha, splynie potezne blogoslawienstwo. Tangwen i Goewyn rozpoczely przygotowania do uroczystosci. Czesto przebywaly razem i widac bylo, ze przypadly sobie do gustu. Dziewczyny tworzyly szczegolnie urodziwa pare. Patrzac na nie, bylem przeswiadczony, iz w calym Albionie nie ma wiekszych szczesciarzy niz Cynan i ja, skoro moglismy sie pochwalic takimi zonami. Cynan rowniez nie kryl swego zadowolenia i czesto wspominal szczesliwy traf, ktory doprowadzil Tangwen pod jego drzwi. - Przeciez mogla pojsc gdzie indziej - powtarzal. Osobiscie dostrzegalem w tym cos wiecej niz tylko zbieg okolicznosci, ale jakie to mialo znaczenie? Skoro Cynan pragnal wierzyc, ze to zrzadzenie losu pchnelo ich ku sobie, po coz mialbym sie z nim sprzeczac? Bez wzgledu na to, jak tam bylo pomiedzy nimi naprawde, Tangwen na dobre zadomowila sie na dworze Cynana. Obce jej byly pokora i niesmialosc; inteligentna i zdolna, nawet nie probowala udawac potulnosci czy skromnosci, ktore nie zostaly jej przez nature dane. Przy tym wszystkim jednak, momentami zachowywala sie jakos dziwnie, nienaturalnie. Czestokroc, kiedy Tegid spiewal, trzymala sie na uboczu, posylajac nam z cienia niemal szydercze spojrzenia - zupelnie jakby gardzila naszym towarzystwem. Kiedy indziej zas, zapominala sie bez reszty w muzyce i chetnie dolaczala do grona sluchaczy. Obserwujac jej zachowanie, mialem wrazenie, ze dziewczyna raczej dziala wedlug jakiegos schematu, niz idzie za glosem serca. Wnet okazalo sie, ze nie bylem jedynym, ktory to dostrzegl. -W jej duszy tkwi cos zagadkowego - stwiedzila ktorejs nocy Goewyn, gdy zostalismy sami w przydzielonej nam kwaterze. - Tangwen jest zmieszana i nieszczesliwa. -Nieszczesliwa? Naprawde tak myslisz? Moze tylko boi sie, ze ktos ja ponownie skrzywdzi? Goewyn lekko potrzasnela glowa. - Nie. Ona probuje zaprzyjaznic sie ze mna, lecz w jej wnetrzu zalega cos zimnego i twardego, cos, co ja powstrzymuje. Niekiedy mam ochote siegnac w glab jej serca i wyrwac tamto cos, a wtedy wszystko bedzie juz z nia w porzadku. -Moze w ten sposob usiluje tylko ukryc swoj bol. Goewyn popatrzyla na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. - Dlaczego uwazasz, ze odczuwa bol? -No bo... - zaczalem wolno, wypowiadajac na glos mysli - Cynan wspominal, iz jej ojciec zostal zabity w bitwie z Mel- dronem. Sadze wiec, ze Tangwen, podobnie jak wielu innych, spotkanych przez nas po drodze ludzi, wciaz nosi w sercu rozpacz. Goewyn zmarszczyla czolo. - Byc moze. -Ale ty myslisz inaczej? -Nie - odparla po krotkim namysle. - To musi byc to. Z pewnoscia masz racje. Dni kurczyly sie coraz bardziej, do Alban Ardduan i slubu Cynana zostalo niewiele czasu. Druzyna Galanaenczykow wespol ze Stadem Krukow zapelniala krolewska kuchnie wszelkimi odmianami dziczyzny, a przy rozpalonych do czerwonosci piecach uwijali sie kucharze, szykujac specjaly na weselna uczte. Piwowar oraz jego pomocnicy, przewidujac ogromne zapotrzebowanie na owoce ich pracy, niestrudzenie napelniali kadzie, nawarzonym przez siebie piwem i miodami. W przeddzien slubu zarznieto utuczone swinie, totez nastepnego ranka ze snu zbudzil nas aromat pieczonej wieprzowiny. Po krotkim sniadaniu zlozonym z odrobiny chleba i wody przebralismy sie w odswietne szaty i popieszylismy do hali, z niecierpliwoscia czekajac na rozpoczecie uroczystosci. Na scianach zatknieto dziesiatki pochodni, rozpraszajacych mrok nawet w najciemniejszych zakamarkach. Tego dnia pochodnie mialy plonac nieprzerwanie od switu do switu dla uczczenia Alban Ardduan. Pierwszy pojawil sie Cynan przystrojony w spodnie w czerwono-pomaranczowa krate i zolta koszule, na ktora narzucil pasiasty, bialo-niebieski plaszcz spiety wielka, zlota brosza ojca. Wyszczotkowal tez dluga, ruda brode i ulozyl ja tak, by przyle- liala do szerokiej piersi, natomiast krecone wlosy zebral w dlugi ogon z tylu glowy. Zawieszone na jego szyi torquesy lsnily niczym zwierciadla. Cynan wiercil sie niespokojnie, co chwila poprawiajac pas i plaszcz. -Caledon nigdy nie ogladal piekniejszego pana mlodego zapewnilem. - Postaraj sie stac spokojnie. Chcesz, zeby ona myslala, ze bierze slub z osika? Po raz kolejny rozejrzal sie nerwowo po hali. - Co tez moze |c lak dlugo zatrzymywac? -Uspokoj sie. Tak dlugo zyles samotnie, ze jeszcze chwila nie zrobi ci roznicy. -A jesli ona sie rozmyslila? -Jest przy niej Goewyn - rzucilem uspokajajaco. - Na pewno nie zmienila zdania. -Dlaczego nie przychodza? - Wyciagnal szyje i rozejrzal sie dokola. - No, juz sa! - wykrzyknal nagle, zrywajac sie do biegu. -Czekaj, to Tegid. -Och, to tylko Tegid -jeknal rozczarowany, po czym na powrot zaczal wodzic wzrokiem po hali. - Jak wygladam? -Jak na moj gust, jestes bardzo przystojny. Stoj spokojnie, bo wywiercisz dziure w podlodze. -Tylko Tegid? - zdziwil sie nadchodzacy bard. -Nie zwracaj na niego uwagi - poradzilem Tegidowi. - Cynan nie jest dzisiaj soba. -Piecze mnie w gardle - poskarzyl sie pan mlody.- Musze sie czegos napic. -Pozniej, po slubie. -Tylko jeden lyczek. -Ani kropli. Nie chcemy, zeby krol Galanaenczykow padl podczas wlasnego slubu. -Ale ja umieram! -No to rob to cicho. Do naszej dyskusji wmieszal sie Tegid. - Nareszcie sa. Zaraz tez w odleglym koncu hali podniosly sie glosne krzyki. Spojrzawszy w tamta strone, ujrzelismy nadchodzace Goewyn i Tangwen. Panna mloda przypominala cudowne zjawisko. Ze skroni splywaly jej dlugie warkocze przeplecione zlota wstazka, by na wysokosci ramion opasc na szkarlatny plaszcz, spod ktorego wygladala brzoskwiniowozolta suknia. Stopy miala bose, ale nad kazda kostka polyskiwala masywna, zlota bransoleta. Do sukni przypiela wspaniala srebrna brosze, skladajaca sie z wysadzanego czerwonymi kamieniami pierscienia, polaczonej z nim za pomoca srebrnego lancuszka szpili, w glowce ktorej polyskiwal niebieski klejnot. Bez watpienia, przedmiot ten musial pochodzic z krolewskiego skarbu jej ojca. Cynan nie mogl dluzej czekac. Wyszedl naprzeciw pannie mlodej, porwal ja w ramiona i przyniosl do plonacego posrodku hali ognia, przy ktorym sie zebralismy. -Byc otoczonym przez bojem utrudzonych przyjaciol w swiatlem rozjarzonej hali - wyrecytowal szczesliwy - i do tego z piekna kobieta w ramionach - oto najwieksza radosc, jakiej zaznac moze mezczyzna! - Pocalowal Tangwen, po czym oznajmil: - To jest najszczesliwszy dzien w moim zyciu! Tangwen ujela w dlonie jego poczerwieniala twarz i przywarla ustami do jego ust w dlugim, namietnym pocalunku. -Chodz, Tegidzie! - zakrzyknal Cynan. - Jest z nami panna mloda; w hali pelno ludzi, a i uczta juz czeka. Dokonajmy obrzedu i bierzmy sie za swietowanie! Wznioslszy laske, Tegid donosnym glosem zawezwal obecnych w hali na swiadkow zaslubin Cynana z Tangwen, a kiedy wszyscy stloczyli sie, jak mozna bylo najblizej mlodej pary, wprawnie poprowadzil ceremonie. Slub Cynana bardzo przypominal moj wlasny. Nowozency wymienili podarki, a gdy pili z jednego pucharu, Goewyn dotknela mojej dloni. Potem zblizyla wargi do mego ucha i szeptem wyznala swa milosc. Trzy glosne uderzenia laski naczelnego barda obwiescily koniec uroczystosci. Cynan zawyl radosnie, po czym, poderwawszy panne mloda do gory, zaniosl ja do stolu i posadzil na blacie. -Ziomkowie i przyjaciele! - zakrzyknal. - Oto moja zona, Tangwen. Pozdrowcie ja wszyscy. Macie przed soba krolowa Galanae! Hala zatrzesla sie od choralnego wrzasku. Tangwen, z pokrasniala ze szczescia twarza, usmiechnieta i promienna, poderwala sie na nogi, by odebrac holdy swego ludu. Malujacy sie poczatkowo na jej twarzy wyraz urzeczenia, ustapil miejsca czemus na ksztalt triumfu - tak jakby odniosla wlasnie zwyciestwo w od dawna toczonej batalii. Cynan wyciagnal ramiona, Tangwen zas, ku ogromnej uciesze obecnych, skoczyla w nie z laczac te ostatnie w starodawnym toascie. -Slrinte! Slrinte mor! - Wypilismy za zdrowie oraz pomyslnosc. Wypilismy za szczesliwe panowanie Cynana. na szpikulce, dymiace po, cie wieprzowiny oraz dziczyzny, polmiski przeroznych ciast, Tegid wzial harfe, podszedl do ognia i znieruchomial na srodku wolnej przestrzeni. Slus^^.zecz.^^^^^^^^J^0^^ a w hali zapanuje spokoj. P^n^^^c uny cze^m ho, c bard powiedzial y poprzez zaslubiny, uczty tudziez piesni. Zaiste, godniejszy jest on uczczenia nizli zwyciestwa wojownikow albo podboje krolow. Sluszna jest rzecza zwazac na opowiesci naszego ludu, albowiem z nich dowiadujemy sie, kim jestesmy i co wymagane jest od nas w tym zyciu, jak rowniez w zyciu, ktore przyjdzie po nim. W dniu dzisiejszym, kiedy plonie swiatlo Alban Ardduan, dobrze jest oddac sie zabawie, dobrze w sc przy ogniu i wysluchac i sluchajcie w^^^^-SS^Jzami Dzi uMu hajcie palcami struny harfy, 10. Syn Wielkiego Krola czy^^^^Ws(TM) ttrS^ d ni z nia w W pierwszych dniach istnienia czlowieka, kiedy jeszcze ziemia lsnila od rosy stworzenia, grodu, by na wlasne oczy przekonac sie, jak tez powodzi sie jego ludowi. Tedy Zasiadl Cadwallon o zmierzchu na wysokim wzgorzu, a gdy wodzil oczami po swych ziemiach, pojal nagle, ze dzierzawa jego rozrosla sie niepomiernie. Nie jestem juz w stanie ogarnac wzrokiem calego krolestwa ani przeliczyc jego mieszkancow - moj bard potrzebuje trzech dni, zeby wymienic tylko same nazwy plemion. Co to bylby za wstyd, pomyslal, jezeli komus zagrazaloby niebezpieczenstwo, a ja nie dowiedzialbym sie o nim w pore, by zapobiec ukrzywdzeniu mego ludu. A przeciez cos przerazala mysl, ze jakis samolub stanie sie potezny w jego sluzbie, totez wybral sie samotnie na wzgorze gorsedd, aby wszystko to sobie przemyslec, mowiac: - Nie zejde na dol, dopoki nie znajde jakiegos wyjscia. Trzy razy slonce wschodzilo i po trzykroc zachodzilo, a Cadwallon siedzial nieporuszony; minely kolejne trzy dni, a po nich jeszcze trzy. O zmierzchu dziewiatego dnia wymyslil, jak sprawdzic, kto sposrod panow wielkiego rodu godzien jest sluzyc mu pomoca. Wtedy podniosl sie z ziemi i, uspokojony, wrocil do grodu. Nastepnego dnia w cztery strony swiata pomkneli poslancy, niosac wiesc nastepujaca: Szlachetnie urodzeni, Wielki Krol zaprasza was na swoj dwor, oferujac goscine w krolewskiej hali, gdzie ucztom i zabawom wszelakim nie bedzie konca, a miod poplynie szerokim strumieniem. Uslyszawszy to wezwanie, wodzowie pospieszyli do swego pana. A gdy ujrzeli przeogromna obfitosc jadla i napoju, jakie naszykowano na ich przyjecie, ucieszyli sie wielce i zgodnym chorem zapewnili, ze sposrod wszystkich krolow, Cadwallon jest wladca najlepszym i najbardziej szczodrym. Kiedy kazdy z przybylych zajal za stolem nalezne mu miejsce, rozpoczeto biesiade. Wszyscy jedli i pili do woli, a kiedy juz pierwszy glod oraz pragnienie zostaly zaspokojone, zaczely sie rozmowy. Jak to na uczcie, wodzowie przescigali sie w opowiadaniu niezwyklych przygod, a kazdy staral sie, by jego opowiesc byla najciekawsza i znalazla w oczach innych uznanie. Wielki Krol przysluchiwal sie toczonym wokol niego rozmowom ze smutnym spojrzeniem zatopionym w dno pucharu. Zapytany, dlaczego chmurzy czolo, odrzekl: - Wysluchalismy dzisiaj wielu dziwnych opowiesci, ale zadna z nich nie jest tak niezwykla jak ta, ktora wam teraz opowiem. Albowiem sposrod wszystkich przygod moja jest najbardziej zagadkowa, totez bardzo pragne, zeby ktos wylozyl mi jej znaczenie. -Jestes szczesliwym czlowiekiem, o krolu, skoro nie masz innych zmartwien! - zakrzykneli goscie. - Gotowismy rozwiklac te zagadke. Opowiedz nam tylko swoja historie, a my wnet przywrocimy spokoj twemu sercu. -Tedy sluchajcie - rzekl krol - tylko nie myslcie, ze rozwiazanie jest tak proste, jak sie to wam wydaje. Co wiecej, zywie przekonanie, ze nim moja opowiesc dobiegnie kresu, wzbudzi w was wszystkich prawdziwe przerazenie. -Wiesz przeciez, Wielki Krolu, ze nie lekamy sie niczego. Doprawdy, slowa twoje rozpalaja w nas wielka ciekawosc. Mow, co ci sie zywnie podoba, i tak nas nie przerazisz. -Bez watpienia wiecie, co bedzie dla was najlepsze - mruknal pod nosem krol, po czym spelnil ich prosbe. -Nie zawsze bylem tym samym czlowiekiem, tym, ktorym teraz jestem i ktorego widzicie tu przed soba - zaczal. - W mlodosci cechowaly mnie zarozumialosc i arogancja; wierzylem, ze nikt nie dorowna mi odwaga czy tez wprawa we wladaniu bronia. Przekonany, ze dokonalem juz wszystkich bohaterskich czynow, o jakich slyszano w naszym krolestwie, objuczylem konia i wyruszylem do dzikich miejsc, lezacych daleko poza granicami znanego nam swiata. Pragnalem okryc sie slawa i chwala, marzylem, by moje imie powtarzano w piesniach. -I co sie stalo? - pytali panowie. - Co tam znalazles? -Natrafilem na najpiekniejsza doline, jaka kiedykolwiek ogladalo ludzkie oko. Jej zbocza porastaly przerozne drzewa, a dnem plynela szeroka rzeka. Przebylem rzeke, a ujrzawszy na drugim brzegu sciezke, podazalem nia, dopoki nie zawiodla mnie na bezkresna rownine okryta roznobarwnym kwieciem. Poniewaz sciezka wila sie dalej, postanowilem z niej nie zbaczac. Jechalem trzy dni i trzy noce, az wreszcie ujrzalem lsniaca warownie na brzegu wzburzonego morza. Gdym podjechal blizej, na spotkanie wyszlo mi dwoch chlopcow - obaj o wlosach czarnych niby skrzydlo kruka, obaj odziani po krolewsku, ze wspanialymi, zielonymi plaszczami na ramionach i srebrnymi torquesami na szyi. Kazdy z nich mial luk z rogu, z cieciwa ze sciegna jelenia oraz strzaly z kosci morsa, opatrzone zlotymi grotami i lotkami z orlich pior. Chlopcy mieli srebrne pasy i noze ze zlota. Cwiczyli strzelanie do tarczy obciagnietej biala skora wolu. W pewnym oddaleniu stal maz o wlosach tak jasnych, iz niemal bialych. Tak wlosy, jak i brode mial starannie przystrzyzone, na jego szyi zas spoczywal szczerozloty torques. Ubrany byl w blekitny plaszcz oraz brazowe buty i takiz pas z doskonalej skory. Podjechalem don, aby zlozyc wyrazy uszanowania, on jednak byl tak uprzejmy, ze pozdrowil mnie pierwszy. Zaraz tez zaprosil mnie do warowni, a ja chetnie tam sie udalem, jako iz byl to cud godny obejrzenia. W obrebie walow zobaczylem innych ludzi i natychmiast spostrzeglem, ze wszyscy oni zyja dostatnio. Oto bowiem ostatni z nich mogli sie poszczycic takim samym bogactwem jak pierwsi, podczas gdy najwyzsi dostojnicy posiadali trzy razy tyle. Po mego konia przyszlo pieciu stajennych, ktorzy oporzadzili zwierze lepiej niz wszyscy parobcy, jakich do tej pory widzialem. Maz o jasnych wlosach zaprowadzil mnie potem do hali. Podtrzymujace krokwie slupy odlano ze szczerego zlota, a poszycie dachu zostalo uczynione z cetkowanych pior ptasich. Wewnatrz przebywali urodziwi mezowie i piekne niewiasty, oddajacy sie dwornym rozmowom, spiewom tudziez grom wszelakim. Pod oknem siedzialo dwadziescia panien zajetych szyciem, a najmniej urodziwa sposrod nich piekniejsza byla nizli jakakolwiek panna z Wyspy Poteznych. Na nasz widok panny wstaly i zgotowaly nam radosne powitanie. Piec z nich sciagnelo mi buty z nog i zabralo orez. Nastepna piatka zdjela ze mnie zniszczone podroza odzienie i przyoblekla w czyste szaty - koszule, spodnie oraz wspanialy plaszcz. Piec panien zascielilo stol czystym obrusem, a piec podalo jadlo na pieciu duzych polmiskach. Piatka, ktora zajela sie butami i bronia, przyniosla teraz nowe owcze skory, zebym mial na czym siedziec, panny zas, ktore zmienialy mi przyodziewek, zawiodly mnie do stolu. Dano mi miejsce obok mego przewodnika, w samym srodku owego doskonalego towarzystwa. Na stole nie bylo innych naczyn jak tylko zlote, srebrne badz wyciete z rogu. A jadlo - coz to bylo za jadlo! Nigdy nie kosztowalem niczego rownie mile lechcacego podniebienie oraz zoladek. Jedlismy w calkowitym milczeniu i nikt nie odezwal sie do mnie slowem, dopokim ostatniego nie przelknal kesa. Dopiero wowczas mezczyzna o bialych wlosach, upewniwszy sie, ze skonczylem posilek, zwrocil sie ku mnie i rzekl: - Widze, iz wolisz rozmawiac niz jesc. -Panie - odparlem na to - bardzo pragne z kims pomowic. Nawet najlepsza strawa traci smak, gdy spozywa sie ja w milczeniu. -No coz, nie chcielismy ci przeszkadzac. Gdybym wiedzial, jak sie na to zapatrujesz, z pewnoscia wczesniej zabawilibysmy cie rozmowa. Zatem, jesli nie masz nic przeciwko temu, oddajmy sie pogawedce - co rzeklszy, zapytal, kim jestem i w jakim celu do nich przybywam. -Panie - wyjasnilem - widzisz przed soba czlowieka o niemalej wprawie we wladaniu bronia. Przemierzam dzikie zakatki tego swiata w nadziei napotkania kogos, kto mnie pokona. Albowiem, prawde mowiac, nie ciesza mnie zwyciestwa nad mniej wprawnymi przeciwnikami, a juz od dawna zaden wojownik w moim krolestwie nie zmusil mnie do wysilku. Wielki pan usmiechnal sie i powiedzial: - Przyjacielu, z radoscia wskazalbym ci droge do celu, gdybym tylko nie byl przekonany, ze wyniknie z tego jakies nieszczescie. Widzac jednak na mej twarzy wyraz smutku i rozczarowania, dodal: - Pragniesz raczej zlego niz dobrego, wszakze przygotuj sie, bo ci powiem. -Panie, ja zawsze jestem gotow. Tedy bacz pilnie, gdyz niczego nie bede powtarzal. Przenocuj tutaj, a o switaniu wyjedz na sciezke, ktora cie do nas przywiodla. Zaprowadzi cie ona do lasu. W lesie jedz do rozdroza, a na nim odbij w lewo i jedz dalej, dopoki nie trafisz na polane z kopcem posrodku. Na tym kopcu ujrzysz ogromnego mezczyzne. Zapytaj go, dokad masz sie udac, a on - choc czesto bywa nieuprzejmy - zapewne doradzi ci, jak znalezc to, czego szukasz. Noc zdawala sie nie miec konca. Wieki, ktore minely od poczatku swiata, trwaly chyba krocej niz ona. Bez ustanku spozieralem w niebo, lecz wciaz nic nie zwiastowalo nadejscia switu. W koncu jednak niebo poszarzalo na wschodzie. Wstalem z posiania, przyodzialem sie, pospieszylem do stajni osiodlac konia i wyruszylem w droge. Znalazlem las, znalazlem rozwidlenie drog; jadac lewa odnoga, znalazlem polane z kopcem, dokladnie lak, jak to opisal wielki pan. Na kopcu siedzial jakis mezczyzna. Gospodarz warowni uprzedzal mnie, ze bedzie on duzy, ale to, co ujrzalem, przekraczalo wszelkie wyobrazenia - byl wprost olbrzymi i do tego strasznie brzydki. Mial tylko jedno oko posrodku czola oraz jedna stope. Geste, czarne wlosy porastaly jego glowe, barki i ramiona. W dloni dzierzyl zelazna wlocznie. Aby dzwignac ja z miejsca, trzeba by sily czterech wojownikow, on tymczasem swobodnie wywijal nia jedna reka. Wokol niego zas, tak na kopcu, jak i na okolicznych lakach, pasly sie jelenie i swinie, a takze owce i lesna zwierzyna wszelkiej masci, i to calymi tysiacami! Pozdrowilem Straznika Lasu, on zas odburknal mi niezbyt grzecznie. Bylem na to przygotowany, wiec niewiele sobie z tego robiac, spytalem, czy posiada jakas wladze nad zwierzetami, skoro te podchodza tak blisko. Takze tym razem odpowiedz byla grubianska. - Maly ludziku - prychnal szyderczo - musisz byc najglupszy sposrod podobnych tobie, skoro tego nie wiesz. Pokaze ci jednak, jak wielka jest ma wladza. Wlochaty olbrzym wzniosl wlocznie i zdzielil drzewcem najblizej stojacego jelenia. Rogacz zaryczal glosno, a ryk ten wstrzasnal drzewami oraz ziemia. Na ow zew dzika zwierzyna zbiegla sie z czterech stron swiata. Nadciagala tysiacami, dziesiatkami tysiecy, tak ze niebawem moj wierzchowiec z najwyzszym trudem mogl znalezc sobie miejsce posrod wilkow, niedzwiedzi, jeleni, wydr, lisow, borsukow, wiewiorek, myszy, wezy, mrowek i calej rzeszy innych stworzen. Ogromny Straznik nakazal im sie pasc i zwierzeta natychmiast przystapily do jedzenia, niczym poddani poslusznie wypelniajacy wole swego krola. - No, czlowieczku - zagadnal - teraz widzisz, ze mam nad nimi bezgraniczna wladze. Mniemam jednak, iz nie przybyles tutaj, aby przekonac sie o mojej potedze, choc bez watpienia jest ona ogromna. Czego chcesz? Opowiedzialem mu wowczas, kim jestem i czego szukam, on zas potraktowal mnie w sposob wielce nieokrzesany. Krotko mowiac, kazal mi isc precz. Kiedy jednak obstawalem przy swoim, rzekl: - No coz, skoro jestes na tyle glupi, by czegos takiego szukac, nie moja rzecza jest odwodzic cie od tego zamiaru. - Wskazal mi kierunek wyciagnieta wlocznia. - Podazaj sciezka, ktora znajdziesz na tamtym skraju polany. Po jakims czasie zobaczysz gore. Wejdz na szczyt, a oczom twoim ukaze sie dolina, jakiej jeszcze nigdy nie widziales. Na srodku tej doliny rosnie cis, wiekszy i starszy niz jakikolwiek inny cis na swiecie. Pod galeziami owego cisu jest sadzawka, przy niej zas glaz. Na glazie stoi srebrna misa z lancuchem, totez misy od glazu oddzielic nie mozna. Jesli starczy ci odwagi, wez mise, zaczerpnij wody z sadzawki i wylej ja na glaz. Nie pytaj mnie, co sie wtedy stanie, gdyz i tak ci nie powiem - nawet gdybys pytal o to przez tysiac lat. A ja mu na to: - Wielki Panie, naleze do tych, ktorzy niczego sie nie boja. Musze wiedziec, co sie wowczas stanie, nawet jesli przyjdzie mi czekac na odpowiedz tysiac lat i jeszcze jeden rok. -Czy widzial kto wiekszego glupka i nieuka? - obruszyl sie Straznik Lasu. - Ale dobrze, powiem ci, co sie wydarzy: skala zagrzmi z taka moca, iz zda ci sie, ze ziemia i niebiosa pekaja. Zaraz potem spadnie deszcz, a taki bedzie rzesisty i zimny, ze pewnie nie zdolasz go przezyc. Spadnie tez grad wielkosci bochenkow chleba! Nie pytaj, co bedzie dalej, bo ci nie powiem. -Wielki Panie - odrzeklem. - Mysle, iz to, co od ciebie uslyszalem, w zupelnosci mi wystarczy. Reszty dowiem sie juz sam. Dziekuje pieknie za pomoc. -Ha! - zakrzyknal na to olbrzym. - A za coz ty mi dziekujesz, czlowieczku? Przeciez pomoc, jakiej ci udzielilem, przyczyni sie zapewne do twej zguby. Choc mam nadzieje nigdy juz nie spotkac takiego glupka, zycze ci szczescia. Jadac wskazana sciezka, odnalazlem gore i wjechalem na jej szczyt, skad wypatrzylem wielka doline i wysoki cis. Drzewo bylo o wiele wyzsze i o wiele starsze niz wynikalo to ze slow Straznika Lasu. Podjechawszy blizej, zobaczylem sadzawke, glaz i przykuta do niego lancuchem srebrna mise - dokladnie tak jak tui powiedziano. Gnany pragnieniem, by jak najszybciej poddac probie swe umiejetnosci, nie tracilem ani chwili. Podnioslem mise, zaczerpnalem wody z sadzawki i chlusnalem nia na glaz. Momentalnie rozlegl sie grom o niepojetej sile, a w slad za nim nadciagnela nawalnica deszczu i gradu wielkiego jak bochny chleba. Wierzcie mi, przyjaciele, gdybym nie skulil sie pod glazem, nie moglbym wam dzisiaj opowiedziec tej przygody. Pomimo oslony, bliski bylem wyzioniecia ducha, kiedy potop i gradobicie nieoczekiwanie ustaly. Na cisie nie ostala sie ani jedna zielona igla, ale pogoda szybko ulegla poprawie i przycupniete na nagich galeziach ptaki rozpoczely swoje trele. Ich spiew wydal mi sie najslodsza, najwspanialsza muzyka, laka ludzkie ucho kiedykolwiek slyszalo. Gdym tak rozkoszowal sie jej brzmieniem, z oddali naplynal pelen rozpaczy jek. Jek ow powoli przybieral na sile, az w koncu wypelnil cala doline i wowczas rozroznilem slowa: -Wojowniku, czego ode mnie chcesz? Jakie wyrzadzilem ci zlo, izes uczynil mnie i memu krolestwu to, co uczyniles? -Kim jestes, panie? - spytalem. - I czymze cie ukrzywdzilem? Ponury glos odrzekl: - Zali nie wiesz, ze za przyczyna burzy, ktoras tak bezmyslnie sprowadzil, w moim krolestwie nie ostal sie przy zyciu ani jeden czlowiek, ani jedno zwierze? Wszystko zniszczyles. Po tych slowach oczom moim ukazal sie wojownik na czarnym rumaku. Sam takoz od stop do glow w czern przyodziany, dzierzyl w dloniach czarna wlocznie i czarna tarcze, miecz zas u jego boku czarny byl od glowni po koniec ostrza. Czarny kon stanal deba i straszliwy wojownik natarl na mnie w milczeniu. Choc pojawil sie znienacka, tom przecie byl gotowy. Myslac o zdobyciu wiecznej slawy, zlapalem za wlocznie i pomknalem do ataku. Radoscia napelniala mnie moc wierzchowca, upajal jego ped. Tymczasem, choc jeszcze nigdy moj atak nie byl tak udany, szybko zostalem zniesiony z siodla i w nieslawie cisniety na ziemie. Nie zaszczyciwszy mnie nawet spojrzeniem, nie wyrzeklszy ni slowa, czarny maz przelozyl wlocznie przez cugle mego konia i uprowadzil go ze soba, pozostawiajac mnie samego w gluszy. Uznal, ze nie warto brac mnie w niewole, takze moj orez nie wydal mu sie godzien zachodu. Tak oto przyszlo mi powracac ta sama droga, ktora przybylem. Gdym wyszedl na polane, spotkalem Straznika Lasu i cud to prawdziwy, ze nie zapadlem sie pod ziemie ze wstydu, sluchajac ostrych przycinkow tego pana. Pozwolilem, by uzyl sobie do woli, co tez uczynil z nieslychana wprawa, po czym z ciezkim westchnieniem rozpoczalem dlugi, powolny marsz w strone lsniacej warowni nad morzem. Tam zas przyjeto mnie jeszcze serdeczniej niz za pierwszym razem, a nawet - choc mogloby to wydac sie niemozliwoscia - podano na stol jeszcze lepsze przysmaki. W owym wspanialym miejscu moglem tez do woli rozmawiac z mezczyznami i kobietami, ktorzy chetnie odpowiadali na wszelkie pytania. Jednakze nikt ani slowem nie wspomnial mojej wyprawy do krolestwa Czarnego Krola, takoz i ja nic o niej nie mowilem. Hanba, jaka sie okrylem, byla rownie wielka jak przedtem moja hardosc. Spedzilem tam noc, a kiedy wstalem, czekal na mnie wspanialy gniadosz o czerwonawej grzywie. Zebralem swa bron, poszedlem pozegnac sie z panem warowni i wrocilem do naszego krolestwa. Konia tego mam po dzis dzien i, doprawdy, predzej oddam prawa reke nizli jego. Podnioslszy glowe, krol powiodl wzokiem po siedzacych za stolem. - Ale prawda jest takze, iz oddam polowe mego krolestwa temu, kto zdola wyjasnic mi sens tej przygody. Na tym Cadwallon zakonczyl swa niezwykla opowiesc. Panowie siedzieli oszolomieni upokorzeniem, jakie przypadlo w udziale ich krolowi, jak rowniez niezwykloscia samej historii. Wowczas glos zabral smialy wojownik Hy Gwyd. -Szlachetni panowie - powiedzial - krol przedstawil opowiesc, ktora warta byla wysluchania. I, o ile sie nie myle, nasz przebiegly wladca rzucil nam wyzwanie, a jest ono nastepujace: mamy sami odgadnac znaczenie tej niebywalej przygody. Tedy uczynmy, jako przystalo odwaznym mezom; stawmy czolo krolewskiemu wyzwaniu i rozwiazmy te zagadke. Tak wiec, panowie wysokiego rodu przystapili do roztrzasania calej sprawy. Radzili dlugo i z zapalem, gdyz nie wszyscy podzielali zdanie Hy Gwyda. Na koniec zas orzekli, iz nic dobrego nie przyjdzie z przenikania takich tajemnic i najlepiej bedzie pozostawic rzeczy ich wlasnemu biegowi, po czym na powrot oddali sie biesiadowaniu. Lecz Hy Gwyd, rownie bystry co ambitny, nie chcial na to przystac. Nadal obstawal przy swoim i w koncu zdolal przekonac do swych racji przyjaciela, wojownika imieniem Teleri. Kiedy pozostali jedli i pili przy stole, oni dwaj wymkneli sie z hali. Osiodlali rumaki, wzieli orez i wyjechali z keru Cadwallon, oszolomieni czarem wyjawionej przez krola tajemnicy. Dlugo podrozowali w poszukiwaniu obcych ziem, ktore im opisano, lecz ktoregos dnia usmiechnelo sie do nich szczescie. Jadac przez las, natrafili na sciezke i od razu wiedzieli, ze to wlasnie tym duktem wedrowal przed nimi Cadwallon. Po jakims czasie sciezka zawiodla ich do cudownej doliny, przecietej szeroka, polyskliwa rzeka. Przeprawili sie na drugi brzeg i ruszyli dalej. Niebawem wjechali na bezkresna rownine pokryta nieprzebranym bogactwem kwiecia. Pluca wedrowcow wypelnila upojna won, a ich oczy sycily sie krasa tej ziemi. Przemierzali rownine trzy dni i trzy noce, az w koncu staneli u wrot lsniacej warowni na brzegu rozkolysanego, granatowego morza. Dwaj chlopcy ze srebrnymi torquesami, z lukami z rogu, sporzadzonymi z kosci morsa strzalami mierzyli do bialej tarczy - dokladnie tak, jak to przedstawil Cadwallon. Cwiczeniom chlopcow przygladal sie jasnowlosy mezczyzna. Cala trojka cieplo powitala jezdzcow i zaprosila ich zarazem do warowni na wspolna wieczerze. Mieszkancy grodu byli bardzo piekni, niewiasty zas urodziwsze, niz mozna to sobie wyobrazic. Przesliczne panny obsluzyly wojownikow tak jak niegdys Cadwallona, a posilek, ktory spozyli we wspanialej hali, o niebo przewyzszal wszystko, czego kosztowali dotychczas. Po skonczonej wieczerzy pan warowni spytal ich o cel podrozy. Hy Gwyd odrzekl: - Poszukujemy Czarnego Krola stojacego na strazy sadzawki. -Wolalbym uslyszec wszystko, byle nie to. Skoro jednak pragniecie poznac prawde, nie bede was powstrzymywac - stwierdzil bialowlosy maz, po czym powiedzial im to wszystko, co wczesniej uslyszeli juz od Cadwallona. O switaniu para przyjaciol ruszyla w dalsza droge. Sciezka zaprowadzila ich do lasu, w nim zas znalezli polane i siedzacego na pagorku Straznika Lasu. Straznik okazal sie jeszcze brzydszy, jeszcze bardziej odrazajacy, niz mysleli. Poslugujac sie wskazowkami tego gburowatego pana, trafili do doliny po drugiej stronie gory. W dolinie roslo drzewo, przy nim zas byla sadzawka i srebrna misa na glazie. Teleri chcial zawrocic, ale Hy Gwyd go wysmial. - Nie po to przejechalismy taki szmat drogi, zeby teraz dac za wygrana - przekonywal. - Jestem pewien, ze zdobedziemy slawe, o jakiej marzyl nasz krol. Z pewnoscia stac nas na to, by zacmic wielkosc Cadwallona. - Zaraz tez zlapal mise, zaczerpnal wody i wylal wszystko na glaz. Przy wtorze gromu nadciagnela burza z gradobiciem, o wiele gwaltowniejsza, nizli przedstawil to Cadwallon. Wojownicy przekonani byli, iz nadeszla ich ostatnia chwila i niewiele brakowalo, by wyzioneli ducha, gdy nieoczekiwanie nawalnica ucichla. Niebo pojasnialo, a na odartym z igiel cisie ozwaly sie ptaki. Ich spiew niosl ukojenie dla uszu i radowal serce, ale wnet zostal zagluszony przez rozdzierajace jeki. Rozpaczy i bolu bylo zas w nich tyle, iz zdawac by sie moglo, ze nieszczescia i smierc spadly na caly swiat. Rozejrzawszy sie dokola, Hy Gwyd i Teleri ujrzeli nadjezdzajacego Czarnego Krola. Czarny Pan poslal im posepne spojrzenie i zapytal: - Bracia, czego ode mnie chcecie? Coz zlego wam zrobilem, ze uczyniliscie mnie i memu krolestwu to, co zescie uczynili? -Kim jestes, panie? - spytali wojownicy. - I jaka wyrzadzilismy ci krzywde? Rozlegl sie grobowy glos. - Zali nie wiecie, ze za przyczyna burzy, ktora tak bezmyslnie sprowadziliscie, w moim krolestwie nie ostal sie przy zyciu ani jeden czlowiek, ani jedno zwierze? Zniszczyliscie wszystko. Wojownicy zaczeli zastanawiac sie, jak powinni postapic. Bracie, potrzeba nam jakiegos planu - stwierdzil Teleri. Oto wszystko dzieje sie zgodnie ze slowami naszego krola, my zas ani o krok nie jestesmy blizej rozwiazania zagadki. Mowie ci, wracajmy, zanim stanie sie cos, czego wszyscy bedziemy zalowac. -Wprost nie wierze wlasnym uszom! - zakrzyknal drwiaco Hy Gwyd. - Jestesmy o krok od zdobycia niewyobrazalnej slawy oraz potegi. Pojdziesz za mna, czy ci sie to podoba, czy nie, bo nie ma juz drogi odwrotu. Hy Gwyd poprawil tarcze, nizej pochylil wlocznie. Kiedy Czarny Pan spostrzegl, ze intruzi zamierzaja stawic mu czolo, ruszyl do ataku i z latwoscia wysadzil ich z siodla, jakby mial przeciwko sobie nie wojownikow, lecz niewprawne dzieci. Potem schwytal ich konie, ale oni, nauczeni doswiadczeniem Ca- dwallona, natychmiast poderwali sie na nogi i, uczepiwszy sie czarnej wloczni, sciagneli go na ziemie. Czarny Pan zdolal kleknac, opuscil dlon na glownie miecza, ale Hy Gwyd byl szybszy. Zamachnal sie mieczem szeroko, cial straszliwie z gory na dol. Odrabana glowa Czarnego Pana spadla z karku, a reszta jego ciala legla na ziemi niby obalony dab. Zdyszany Hy Gwyd wsparl sie ciezko na mieczu, wielce z siebie rad. - Udalo nam sie, bracie - powiedzial. - Dokonalismy tego, czego nasz krol dokonac nie zdolal. Jego slawa nam przypadla w udziale i teraz nas oglosi swymi najlepszymi wojownikami. Teleri wciaz jeszcze usilowal wymyslic jakas odpowiedz, gdy powietrzem wstrzasnal jek po wielekroc od poprzedniego glosniejszy, przeradzajac sie wnet w zalobne zawodzenie. Glos ow byl tak rozpaczliwie smutny i ponury, iz mogl wycisnac lzy z najtwardszego kamienia. Doprawdy, gdyby wszystkie nieszczescia swiata zdolaly zakrzyknac wspolnym glosem, nie zabrzmialby on bardziej dojmujaco. Wojownicy szybko pojeli, ze nie wytrzymaja naporu takiej zalosci. Rozgladajac sie wokol w poszukiwaniu zrodla lamentu, dostrzegli podazajaca ku nim kobiete, ktorej wyglad byl zaiste odrazajacy. Jesliby pieknosc wszystkich niewiast swiata wywrocic na nice i szpetote owa zrzucic na grzbiet najpaskudniejszej staruchy, to i tak bylaby ona urodziwsza nizli postac, jaka im sie ukazala. Jej twarz ginela pod masa zmarszczek; spomiedzy popekanych warg sterczaly czarne, powykrzywiane zeby; obwisle cialo usiane bylo sparszywialymi ranami, a we wlosach klebily sie wszy oraz inne robactwo. Okrywajace ja szaty, niegdys wspaniale, teraz zwisaly w brudnych strzepach. Z gardla owej koszmarnej istoty dobywaly sie coraz bardziej przerazliwe jeki. Kiedy stanela na brzegu sadzawki, ujrzala zwloki Czarnego Pana, a wowczas zawyla wnieboglosy. Wjej skowycie tyle bylo bolu, ze az usmiercilo to ptaki, ktore niczym ulegalki pospadaly z drzew. -Badzcie przekleci! - zawolala poprzez lzy splywajace po jej wyniszczonych policzkach. - Popatrzcie na mnie! Jak teraz jestem wstretna, tak niegdys bylam piekna. Co teraz ze mna bedzie? -Kim jestes, pani? - spytal Teleri. - Dlaczego tak na nas pomstujesz? -Zabiliscie mego meza! - zaskrzeczala ohydna starucha. - Zabraliscie go, wydajac mnie na pastwe samotnosci! - Pochylila sie nad nieruchomym cialem, uniosla za wlosy odrabana glowe i ucalowala martwe usta. - Biada! Biada! Moj maz nie zyje. Ktoz teraz bedzie sie o mnie troszczyl? Kto bedzie dla mnie wsparciem i ukojeniem? -Uspokoj sie, jesli zdolasz - odrzekl Teleri. - Czego od nas chcesz? -Zabiliscie Straznika Sadzawki - oznajmil wstretny bab- sztyl. - On byl moim mezem. Teraz jeden z was musi zajac jego miejsce. Jeden z was musi wziac mnie za zone. Odrazajaca wiedzma podeszla jeszcze blizej, a wowczas rozszedl sie od niej taki smrod, ze pod wojownikami ugiely sie nogi, a ich trzewiami wstrzasnal dreszcz. Z czerwonymi od placzu oczami, z ustami oblepionymi dlugimi pasmami sliny, pociagajaca nosem starucha rozpostarla ramiona. Okrywajace ja lachmany rozdzielily sie, odslaniajac cialo tak paskudne, iz przyjaciele zamkneli oczy, by nie zwymiotowac. -Nie! - zakrzykneli. - Nie podchodz blizej, bo pomdle- jemy. -No wiec? - nalegala Czarna Wiedzma. - Ktory z was? - Spojrzala na Hy Gwyda. - Obejmiesz mnie? Hy Gwyd odwrocil twarz. - Zostaw mnie w spokoju, czarownico! Nigdy cie nie dotkne! Starucha zwrocila sie ku Teleriemu. - Widze, ze ty masz wiecej odwagi. Czy mnie obejmiesz? Teleri poczul, jak kurczy mu sie zoladek, dlonie zas i stopy splywaja potem. Ratujac sie przed omdleniem, gleboko zaczerpnal tchu. - Pani, bedzie to ostatnia rzecz, jaka uczynie. Uslyszawszy taka odpowiedz, kobieta na powrot zaniosla sie szlochem, a rozpacz jej tak byla wielka, iz niebo pociemnialo, nadciagnela wichura i przy wtorze gromow zaczal padac deszcz. Ziemia zatrzesla sie, gdy runely na nia wyrywane z korzeniami drzewa, a zdruzgotane gory wpadly do morza. Nagly atak tak poteznej burzy przerazil wojownikow. - Odjedzmy stad natychmiast - ponaglal Hy Gwyd. - Osiagnelismy wszystko, czegosmy chcieli. Jednak Teleri, choc serce niespokojnie tluklo mu sie w piersi, nie potrafil zostawic staruchy, nie wyjasniwszy pierwej calej sprawy. - Pani - powiedzial - obejme cie pomimo to, ze skora cierpnie mi na grzbiecie. -Jestes glupcem, Teleri! - wrzasnal Hy Gwyd. - Zaslugujesz na nia. - Wskoczyl na konski grzbiet i popedzil w burze. Teleri zas, zebrawszy cala odwage, podszedl do wiedzmy. Z oczu poplynely mu lzy, nie wiadomo czy to z powodu szkaradnosci tej kobiety, czy tez na skutek wydzielanego przez nia odoru. Trzasl sie na calym ciele i z kazda chwila opuszczaly go sily. Myslal, ze jego biedne serce peknie ze wstydu oraz obrzydzenia. Przemogl sie jednak i wzial staruche w rozdygotane ramiona. Natychmiast poczul na sobie jej lodowaty dotyk, widzial, jak suche, kosciste palce wedruja po jego ciele. - Kobieto - powiedzial - objalem cie, lecz nie bylo w mym uscisku radosci. Nawet zimna smierc nie moze byc smutniejsza ani grob bardziej ponury. -Teraz musisz sie ze mna polozyc - zazadala wiedzma, ziejac mu prosto w twarz zgnilym oddechem. Zostane z toba na dobre i na zle, Teleri - odrzekla panna. - Jezeli sie bowiem nie myle, jestem twoja zona, ty natomiast moim mezem. -Jak ci na imie? - spytal Teleri, ktoremu glupio sie zrobilo, ze ma zone, a nie zna nawet jej imienia. Dziewczyna wszakze powiedziala: - Ukochany, imieniem mym jest slowo najmilsze dla uszu twoich. Wypowiedz je tylko, a zawsze nosic je bede. -W takim razie nazwe cie Arianrhod, gdyz to imie podoba mi sie najbardziej. Teleri zamknal ukochana Arianrhod w objeciach. Skora dziewczyny miekka byla i gladka, a jej dotyk przejmowal go radoscia. Obsypal ja pocalunkami i, czujac najwyzsze uniesienie, oddal sie bez reszty milosci. Potem przyodziali sie w lezace obok szaty, ktore godne byly krolewskiej pary. Nieopodal sadzawki Teleri znalazl swego konia, dosiadl go, a przed soba usadzil nieoczekiwanie pozyskana zone. Bez dalszej mitregi wyruszyl w droge powrotna do domu, trzymajac sie tej samej sciezki, ktora go tutaj przywiodla. Kiedy Teleri i Arianrhod przybyli do keru Cadwallon, spotkali sie z serdecznym powitaniem. Dawni przyjaciele duzo rozprawiali o szczesciu Teleriego, ktore musialo mu sprzyjac, skoro znalazl tak piekna i madra zone. -Witaj w domu, Teleri - powiedzial krol Cadwallon. - A wiec w koncu wrociles. Zaczynalem juz myslec, ze przyjdzie mi rzadzic krolestwem w pojedynke, jako ze nie moglem znalezc godnego pomocnika. -Dlaczego tak mowisz, panie? - zdziwil sie Teleri. - Hy Gwyd odjechal wczesniej. I to on zabil Czarnego Pana. -Ach, ale to nie Hy Gwda mam teraz przed soba - odparl krol. - To nie Hy Gwyd stanal przede mna otoczony splendorem, z piekna, godna krolewskich zaszczytow zona u boku. Wielki Krol wolno potrzasnal glowa. - Maz, ktorego wspomniales, nie wrocil jeszcze i mniemam, ze nigdy nie wroci. Niechaj wiec nikt nie wymienia jego imienia. Znalazlem bowiem tego, ktory bardziej niz ktokolwiek inny godzien jest dzielic ze mna tron. Z tej tez przyczyny pragne wyniesc go ponad wszystkich w moim krolestwie. Od dzis jestes moim synem i jako krolewski syn korzystac bedziesz z mej potegi i dostatku. Co rzeklszy, Wielki Krol zdjal z szyi torques i umiescil go na szyi Teleriego, obdarzajac go tym samym krolewska wladza, rowna jego wlasnej. Teleri wprost nie mogl uwierzyc w tak szczesliwy obrot spraw. Cadwallon oglosil w calym kraju pore swietowania i radosci, po czym oddal polowe krolestwa Teleriemu, sam zas przeniosl sie do drugiej, skad z wielka przyjemnoscia sledzil wszelkie jego poczynania. Wnet bowiem okazlo sie, ze Teleri jest bystrym i pracowitym wladca, a slawa, jaka zdobyl wsrod swego ludu, opromienia takze Wielkiego Krola. Teleri rowniez byl zadowolony ze swego losu i przy kazdej sposobnosci staral sie umocnic wsrod poddanych szacunek dla Wielkiego Krola. O Hy Gwydzie nie dowiedzial sie niczego wiecej. Nie widziano go nigdzie w krolestwie, zupelnie jakby zapadl sie pod ziemie. Teleri i Arianrhod rzadzili dlugo i madrze, a twarze ich zawsze promienialy radoscia. Milosc, ktora ich laczyla, nieustannie przybierala na sile, az w koncu sprawila, ze w calym krolestwie Wielkiego Krola niepodzielnie zapanowala dobroc. Tak konczy sie opowiesc o Synu Wielkiego Krola. Wysluchal jej, kto chcial. 11. Lowy na dzika Opuscilismy Dun Cruach wczesna wiosna, w pewien pogodny, sloneczny dzien. Na wierzcholkach wzgorz wciaz jeszcze zalegal snieg, mnie jednak spieszno bylo powrocic do Dinas Dwr. Najpierw musialem jeszcze dokonczyc objazd ziem Albionu, a to oznaczalo dlugie podroze po Prydainie oraz Caledonie. Na poludniu zylo wiele klanow, na odwiedziny czekalo wiele osad, totez uplynie sporo czasu, nim bedziemy mogli skierowac nasze kroki na polnoc.Od momentu wyjazdu w Cylchedd moj orszak znacznie sie powiekszyl, zupelnie jak gdyby w kazdym miejscu, gdzie stawalismy na popas, dolaczali do nas nowi ludzie. Dun Cruach nie bylo pod tym wzgledem wyjatkiem. Cynan nalegal, by pozwolic mu eskortowac nas podczas przejazdu przez ziemie poludniowego Ca- ledonu. Podkreslal przy tym, iz uplynelo zbyt duzo czasu od ostatniej wizyty krola Galanaenczykow w tamtych stronach. Bedac krolem, mial do tego pelne prawo, a poza tym, jego dobra slawa znacznie by wzrosla, gdyby widziano go w towarzystwie Aird Righa. W glebi ducha podejrzewalem, ze tak naprawde zalezalo mu przede wszystkim na pokazaniu ludowi nowej krolowej, jednakze nie mialem nic przeciwko temu. Moglismy bowiem dzieki temu odbyc wspolna podroz, co obu nam bardzo odpowiadalo. Tak jak poprzednio, orszak poprzedzali konni poslancy, ktorzy jezdzac po okolicy, zwolywali ludzi na krolewski llys. Nasze obozowiska rozkladalismy w uswieconych miejscach - na skrzyzowaniach szlakow, przy wielkich glazach, u podnoza wzgorz, bedacych miejscem gorseddu. Tam plemiona Caledonu skladaly mi przysiege wiernosci i - podobnie jak w Prydainie czy Llogres - poddawaly sie mojej wladzy i ochronie. Moje mysli raz po raz mknely ku Dinas Dwr, wspanialemu Miastu na Wodzie. Ciekaw bylem, jak sobie radzili jego mieszkancy, czy bez zaklocen postepowaly prace w polu. Tesknilem do tamtych stron, do mego plemienia i czesto zastanawialem sie, czy oni tesknili za mna. Brakowalo mi hali oraz buzujacego posrodku ognia. Drobne przyjemnosci koczowniczego zycia zaczynaly nuzyc - spanie w namiocie juz dawno mi sie przejadlo. Tegid probowal mnie pocieszyc. - Na poludniu zostalo tylko cztery albo piec plemion, ktore jeszcze trzeba odwiedzic. A jako ze w Prydainie zyje obecnie niewielu ludzi, objazd tych ziem zajmie nam niewiele czasu i wkrotce bedzie mozna zawrocic na polnoc. -Kiedy? -Za dwadziescia... -Dwadziescia dni! - wykrzyknalem. Moja niecierpliwosc szukala gwaltownie ujscia. -...albo trzydziesci - szybko dokonczyl bard. - Byc moze wiecej. To sie okaze dopiero wowczas, gdy odwiedzimy wszystkie miejsca zgromadzen na poludniu. -Nadejdzie samhain, nim wrocimy do domu - o ile w ogole kiedykolwiek to nastapi! -Alez skad. Zobaczysz Druim Vran dobrze przed lugnasadh i to jeszcze zanim nadejda zniwa. - Umilkl, a na jego twarzy pojawil sie promienny usmiech. - Swietnie sie spisalismy. Plemiona bez zastrzezen uznaja twa krolewska wladze. Twoi bracia krolowie witaja cie z otwartymi ramionami. Czyz mozna chciec wiecej? To prawda, objazd przypominal triumfalny pochod. Ludzie powszechnie uznawali we mnie Aird Righa i juz widac bylo korzysci plynace z tego stanu rzeczy. Oto w niedlugi czas po nieslawnym koncu Meldrona i Siawna Hy wladza Najwyzszego Krola byla w stanie zapewnic stabilizacje oraz spokoj. Starodawny obyczaj Cylcheddu pomagal zaszczepic te prawde w najdalszych zakatkach krolestwa i dlatego, gdyby zaszla taka potrzeba, gotow bylbym wyruszyc w te podroz jeszcze raz. Uczynilbym wszystko, byleby tylko przwrocic Albion do stanu, w jakim go ujrzalem w dniu mego przybycia. Absolutnie wszystko. -Dlaczego nie wybierzesz sie z Branem na polowanie? - spytal Tegid, wyrywajac mnie z zadumy. - Kiedy po poludniu staniemy obozem, Bran wraz z towarzyszami zamierza obejrzec pare wskazanych przez Cynana miejsc. Moglbys z nimi pojechac. -Probujesz sie mnie pozbyc, bracie bardzie? -Tak. Jedz z nimi. Prosze. Bran przyjal mnie do swej druzyny z nieklamana radoscia. Uplynelo mnostwo czasu od chwili, gdy polowalem po raz ostatni, czy to z nim, czy z kimkolwiek innym. - Nie przystoi, by wlocznia Najwyzszego Krola rdzewiala gdzies w kacie - stwierdzil na moj widok. Uznalem, iz w ten uprzejmy sposob dawal mi do zrozumienia, ze nie powinienem popadac w gnusnosc, o co nietrudno, gdy czesciej przesiaduje sie na tronie niz na konskim grzbiecie. Dosiedlismy wierzchowcow i, uzbrojeni w oszczepy, wjechalismy w las. Do pierwszego lowiska dotarlismy bardzo szybko, lecz bliskosc obrzezy puszczy nie rokowala nadziei na duza zdobycz. Zgodnie uznalismy, ze nalezy zaglebic sie w knieje. Nasza druzyna liczyla szesciu mysliwych. Rozdzielilismy sie na trzy dwuosobowe grupki i ruszylismy lawa przez chaszcze. Ja i Bran jechalismy w srodku, w odleglosci trzech dlugosci wloczni jeden od drugiego. Poprzez geste krzaki nie moglem dojrzec naszych towarzyszy, wiedzialem jednak, ze posuwaja sie rowno z nami i wystarczylo zawolac, aby do dolaczyli. Czas jakis jechalismy w milczeniu, az natrafilismy na trop dzikow. Bran zeskoczyl z siodla, aby przyjrzec mu sie blizej. -Ile ich bylo? - spytalem. -To nieduze stado. Cztery, moze piec sztuk. - Wyprostowal sie i popatrzyl w strone mrocznych zarosli, w ktorych niknela wydeptana racicami sciezka. - Podjedzmy jeszcze kawalek i zobaczmy, co znajdziemy. Ostroznie ruszylismy do przodu. Podchodzenie dzikich swin zawsze wiazalo sie z niebezpieczenstwem, gdyz nieostrozny mysliwy mogl wyjsc prosto na rozwscieczona watahe albo wyprzedzic ja. Wlasnie w takich sytuacjach dochodzilo do wypadkow. Niejeden stracil konia oraz zycie na skutek szarzy nie dostrzezonego w pore dzika. Zwierzeta te to nieustraszeni wojownicy; zbyt mocno naciskane, atakuja bez wahania, choc podobnie jak wiekszosc innych stworzen, wola salwowac sie ucieczka, jesli tylko maja po temu sposobnosc. Nie spuszczajac z oczu sladow, przystanelismy i wytezylismy sluch. Powietrze w glebi lasu bylo zupelnie nieruchome, a cisze macil jedynie pospieszny stukot dzieciola. Dopiero po dluzszej chwili w niewielkiej odleglosci uslyszelismy stlumione chrzakniecie, a po nim trzask lamanych galazek oraz szelest zeschlych lisci. Bran skierowal nizej grot oszczepu. Czekalismy w bezruchu i niebawem na sciezce pojawila sie dorodna locha. Swinie maja slaby wzrok, natomiast powonienie i sluch - doskonale. Poniewaz jednak nie bylo wiatru, to zachowujac sie ostrozne, moglismy liczyc na to, ze zwierze podejdzie blizej i znajdzie sie w zasiegu celnego rzutu. Nie pozostalo nam nic innego, jak tylko czekac. Do matki dolaczyla para warchlakow, tak malych, ze co najwyzej kilkudniowych. Jeszcze moment i na sciezke wyszla nastepna trojka maluchow. Wszystkie zaczely popiskiwac; plataly sie pod nogami matki, usilujac dosiegnac ryjkami jej brzucha. Bran wolno pokrecil glowa. Nie zabijemy lochy, gdyz male zostalyby bez matki. Bez slowa zjechalismy ze sciezki, zostawiajac zwierzetom szerokie przejscie - broniaca warchlakow locha byla szczegolnie niebezpieczna, totez nie mielismy zamiaru jej niepokoic. Ledwie jednak zrobilismy pierwszy krok, krzaki zaszelescily i wyskoczyl z nich wielki, stary odyniec. Byl chyba bardziej zaskoczony niz wsciekly, gdyz przystanal na srodku sciezki i zaczal rozgladac sie dokola w poszukiwaniu zrodla halasu. Dopiero ujrzawszy nas, z niewiarygodna szybkoscia runal do ataku, my jednak bylismy juz na to przygotowani i wyjechalismy mu na spotkanie z opuszczonymi nisko oszczepami. Bran celowal miedzy lopatki, ja natomiast mialem dobrac sie do boku odynca. Nasz przeciwnik okazal sie starym, wytrawnym wojownikiem, rownie przebieglym, co silnym. W ostatnim momencie przerwal swoja szarze i zawrocil, zmuszajac nas do sciagniecia wodzy. Zatrzymal sie potem w glebokim cieniu, ze zjezona szczecina na grzbiecie, a z pyska sciekala mu slina. Locha z malymi blyskawicznie rzucila sie do ucieczki i z kwikiem zniknela w zaroslach. Przygotowalismy sie na kolejna szarze. Czulem w skroniach pulsowanie krwi, rozgrzanej walka z wielkim dzikiem. Nie chcac pozostawiac mu czasu do namyslu, poklusowalismy w jego strone. Odyniec nawet nie probowal uciekac. Stal spokojnie i czekal, az podjedziemy blizej. Skrecil gwaltownie w lewo dopiero wowczas, gdy wznieslismy oszczepy. Wykonujac ten manewr, ustawil sie do mnie szerokim bokiem. Do takiego celu nie mozna bylo chybic. Napialem miesnie do latwego rzutu. Dzik musial wyczuc moj ruch, gdyz zawrocil w miejscu i pomknal wprost na mnie. Jego nogi zmienily sie w rozmyta plame, w polmroku zas zlowrozbnie polyskiwaly biela kly. Poprawilem sie w siodle, czekajac az glosno chrzakajaca bestia zblizy sie jeszcze bardziej. Katem oka zauwazylem galopujacego Brana, ktory chcial byc na miejscu na wypadek, gdybym chybil. Zupelnie nieoczekiwanie na sciezke wypadly dwa nowe dziki. Dostrzeglem je jako dwie ciemne smugi, ukosem mknace w moim kierunku. Zaskoczony Bran krzyknal. Ze wszystkich sil sciagnalem wodze. Osadzony na miejcu wierzchowiec ciezko przysiadl na zadzie, usilujac uskoczyc w bok. Pierwsza swinia przemknela pod wzniesionymi w gore konskimi kopytami. Druga, szykujaca sie do rozprucia boku mego konia, zdolalem odpedzic machnieciem oszczepu. Mialem okazje dobrze sie jej przyjrzec, gdy wytracila impet, by uniknac mego ostrza. To byl mlody dzik, ktory nie zdazyl jeszcze osiagnac pelnego wzrostu, ale brak sily znakomicie nadrabial szybkoscia i zawzietoscia. Gdy tylko mnie wyminal, zawrocil i ponowil atak. Krzykiem ostrzeglem Brana. Zerknawszy przelotnie w jego strone, zobaczylem, jak dzga oszczepem druga swinie. Dzik padl, przekoziolkowal, mlocac nogami powietrze, po czym z rozpaczliwym kwikiem rzucil sie do ucieczki. Korzystajac z chwili wytchnienia, Bran uniosl sie w siodle i zawolal o pomoc, a jego zwielokrotniony echem glos poplynal miedzy drzewami. Ja rowniez chcialem krzyknac, lecz nie starczylo mi na to czasu. Stary odyniec minal bowiem Brana i znalazl sie za mymi plecami. Slyszac przyblizajace sie gwaltownie sapanie, zatoczylem koniem polkole i, nieco na oslep, z calej sily pchnalem oszczepem, ktory ugodzil zwierza w potezny grzbiet. Drzewce wygielo sie i z glosnym trzaskiem peklo, a ja w tym samym momencie wylecialem z siodla. Nim grzmotnalem o ziemie, zdazylem wyciagnac nogi ze strzemion, wiec przynajmniej nie zostalem przygnieciony przez padajacego wierzchowca. Nie zwazajac na bol, natychmiast wstalem i pokustykalem po zapasowy oszczep, ktory mialem umocowany za siodlem. Widzac, co sie dzieje, Bran cisnal mi wlasna bron. Oszczep wbil sie w ziemie dwa kroki ode mnie. Wyrwalem go pospiesznie i przyskoczylem do probujacego dzwignac sie na nogi konia. Schwycilem cugle, przynaglilem zwierze do wiekszego wysilku. Zauwazylem, ze ma zakrwawiona pecine, nie pozostalo mi jednak nic innego, jak tylko miec nadzieje, ze rana nie jest powazna. -Llew! - Rzucony przez Brana oszczep niemal otarl mi sie o ramie, by ugodzic szarzujacego odynca. Pocisk trafil co prawda w cel, jednak nie byl to cios smiertelny. Odyniec zmienil jedynie kierunek biegu, a gdy mnie mijal, cisnalem wen oszczepem. Niestety, chybilem z kretesem, gdyz wlasnie w tym momencie toczacy piane z pyska dzik zrobil gwaltowny unik. W nastepnym momencie, poprzedzani trzaskiem lamanych galezi, na sciezce pojawili sie spieszacy nam z pomoca Emyr z Alunem. Ujrzawszy ich, dziki daly za wygrana i rzucily sie do ucieczki. -Za nimi! - wrzasnal Alun, naglac konia do szybszego biegu. Emyr oraz Bran poszli w jego slady. Przytrzymujac sie konskiej grzywy, wskoczylem na siodlo i takze ruszylem w pogon. Swinie trzymaly sie zarosli, przemykaly pod nisko wiszacymi galeziami, co znacznie utrudnialo poscig. Moglismy liczyc na pieczyste jedynie wtedy, gdyby udalo sie nam nie stracic ich z oczu, a potem dopasc gdzies na otwartej przestrzeni. Gnalismy wiec z oszczepami w pogotowiu, wyczekujac sposobnosci do ataku, kiedy sciezka nieoczekiwanie skrecila i wypadlismy na obrzezona jezynami, sloneczna polane. Posrodku wolnej przestrzeni wznosil sie dolmen: trzy zaryte pionowo w ziemi kamie nie, niby dachem przykryte ogromna pojedyncza plyta. Otaczal go plytki, zarosniety trawa row oraz niski wal. Stary odyniec, opusciwszy nisko glowe, bez namyslu przecial polane i, ominawszy dolmen, zniknal w krzakach na przeciwleglym skraju. Jego mlodszy towarzysz nie wykazal sie takim sprytem. Przesadzil bowiem row i skryl sie za dolmenem, scigany przez pedzacego tuz za nim Emyra. Razem z Alunem wyjechalismy im naprzeciw, z zamiarem przeciecia dzikowi drogi ucieczki. Bran tymczasem zatrzymal sie u wylotu sciezki, na wypadek gdyby zwierzeciu przyszlo do glowy zawrocic w las. Swinia wylonila sie wlasnie zza dolmenu, lecz ujrzawszy nas, skrecila i rozpoczela drugie okrazenie. Emyr zrezygnowal z pogoni; osadziwszy konia, postanowil zaczekac, az dzik ponownie sie do niego zblizy. Niebawem tez krzykiem uprzedzil nas o nadciagajacym zwierzu. Rozpedzony dzik przypominal brazowa plame. Minal nas, wchodzac w trzecie kolo. Gdy pojawil sie po raz kolejny, Alun juz czekal z gotowym do rzutu oszczepem. Cisnal nim ze wszystkich sil, lecz bron zaryla w ziemie tuz przed pyskiem mlodego samca, ktory wydawszy z siebie przerazony kwik, uskoczyl pod oslone glazow dolmenu. Widzialem, jak przystanal w glebokim cieniu pod gorna plyta - jego sylwetka rysowala sie wyraznie na tle jasnej zieleni - a w nastepnej chwili zniknal bez sladu. Wygladalo to tak, jakby swinia rozplynela sie po prostu w powietrzu albo raptownie wyparowala. Mrugnalem oczami, a kiedy je otworzylem, dolmen byl zupelnie pusty. Poczulem skurcz zoladka. Serce zamarlo mi w piersi, a wzrok przeslonila mgla. Ogarniety nagla slaboscia, wypuscilem oszczep z dloni. -Gdzie on jest?! - wrzasnal Emyr. Popatrzyl pytajaco na Aluna, ktory zastygl w siodle z oszczepem gotowym do rzutu. -Bydlak gdzies sie schowal! - Alun wskazal drzewcem przeswit miedzy kamieniami. Emyr ostroznie zblizyl sie do dolmenu, po czym dzgnal oszczepem w zalegajaca pod pokrywa ciemnosc, w nadziei ze wyploszy tym dzika. Ujalem wodze w drzace dlonie i, zawrociwszy wierzchowca, ruszylem w strone lasu. Bran, ktorego minelismy, zapytal: -Czy oni go ubili? Llew! Nie odrzeklem ni slowa. Przytloczony niedawnym odkryciem, nie bylem w stanie wydobyc z siebie glosu, wiec tylko przynaglilem konia do szybszego biegu. -Llew! Co sie stalo? - Bran zapytal ostro, z niepokojem. Dobrze wiedzialem, co sie stalo: rozdzielajaca swiaty bariera stala sie tak cienka i slaba, ze wystraszona swinia mogla ja pokonac w bialy dzien. Rownowaga pomiedzy swiatami w dalszym ciagu byla zachwiana; Wezel bez Konca wciaz sie rozwijal. Swiat, w ktorym przebywalem, oraz ten, ktory zostawilem za soba, coraz silniej przenikaly sie nawzajem. Nadciagal chaos. Uszy wypelnial mi skrzek pustki, serce zas oraz srebrna dlon przenikal chlod, ktorego macki siegac poczely kosci. Wzrok przeslonila mi czarna mgla. -Panie, czy jestes ranny?! - zawolal za mymi plecami Bran. Ignorujac jego pytanie, pojechalem dalej. Reszta druzyny zrownala sie ze mna dopiero na skraju lasu. Moje zachowanie zaskoczylo ich, a przerwanie polowania rozczarowalo wszystkich. Choc nikt nic nie powiedzial, wyczuwalem przeciez nieme zdziwienie. W milczeniu przebylismy droge powrotna do obozu. Zeskoczywszy z siodla, kazalem Branowi odszukac Tegida, po czym wbieglem do namiotu. W srodku nie zastalem Goewyn; niewatpliwie poszla gdzies z Tangwen. Siadlem z podkurczonymi nogami na rozscielonej na ziemi brazowej skorze wolu, skrzyzowalem ramiona na piersi i opuscilem glowe tak nisko, ze niemal dotykala kolan. Czekalem, czujac jak wzbiera we mnie zimna fala rozpaczy. Gdybym nie myslal o tym, co zobaczylem, gdybym nie zastanawial sie raz po raz, co to oznacza, moglbym zapewne te fale powstrzymac. -Szybciej, Tegidzie - mruczalem pod nosem, kolyszac sie wolno w przod i w tyl. W ten sposob udawalo mi sie utrzymac fale w pewnej odleglosci od siebie; nie pozwalalem jej, by mnie pochlonela i uniosla ze soba. Nie mam pojecia, jak dlugo to trwalo, w kazdym razie w koncu uslyszalem szelest krokow, a po chwili wyczulem, ze ktos za mna stoi. Otworzylem oczy i unioslem glowe. Tegid pochylal sie nade mna, a na jego twarzy malowal sie niepokoj. -Jestem, bracie - powiedzial cicho. - Czy lowy byly udane? Zamknalem oczy i pokrecilem glowa. Kiedy pojal, ze nie uzyska innej odpowiedzi, zadal kolejne pytanie. -Co sie stalo? Llew, powiedz mi. Co sie stalo? Wyciagnalem ku niemu srebrna dlon. - Ona jest zimna, Tegidzie. Zimna jak lod. Pochylil sie i w zamysleniu pomacal metal. -Wydaje mi sie taka sama jak zwykle - oznajmil, prostujac plecy. - Opowiedz mi o lowach. -Trzy swinie - zaczalem z wahaniem. - Wytropilismy je gleboko w lesie i ruszylismy w pogon. Jedna uciekla. Dwa dziki zaprowadzily nas na polane. Byl na niej dolmen w okregu. Jeden z dzikow pobiegl dokola dolmenu i... No wiec, on w pewnej chwili zniknal. -Dolmen? Poslalem bardowi szybkie, oburzone spojrzenie, aby sprawdzic, czy ze mnie nie kpi. - Dzik. To dzik zniknal! Widzialem go i wiem, dokad przeszedl. -Czy inni tez go widzieli? -To chyba jest malo wazne, nieprawdaz? - warknalem. Tegid wpatrywal sie we mnie z wytezona uwaga. -Kiedys juz widzialem tego dzika - powiedzialem. - Widzialem go, jeszcze nim przybylem do Albionu. To tak jak z tym turem, rozumiesz? Ale Tegid nie rozumial. No bo dlaczego? Wytlumaczylem mu zatem, co stalo, sie z turem - tym, na ktorego zapolowalismy podczas ucieczki do Findargadu, a ktory zniknal w kopcu, tak samo jak swinia w dolmenie. -Ale przeciez ubilismy go - zaoponowal Tegid. - Jedlismy jego mieso. -Tam byly dwa tury! - wyjasnilem. - Jeden zniknal, a jeden zostal zabity. To wlasnie tamten tur sprowadzil mnie i Simona do Albionu. A swinie, ktora dzisiaj scigalem, ogladalem, zanim jeszcze tutaj przybylem. Tegid wolno potrzasnal glowa. - Przysluchuje ci sie, bracie, ale wciaz nie rozumiem, dlaczego tak cie to zlosci. To przykry wypadek, ale... -Przykry! Bard przygladal mi sie przez chwile w milczeniu, po czym usiadl naprzeciwko. -Skoro chcesz, zebym zrozumial, to musisz wyjasnic, co to wszystko znaczy. - Mowil powoli, ale w jego glosie znac bylo napiecie. Panowal nad soba, lecz przychodzilo mu to z wyraznym trudem. Na powrot zamknalem oczy. - To znaczy, ze Nettles byl w bledzie. Rownowaga wcale nie zostala przywrocona. Wezel - Wezel bez Konca- nadal sie rozwija. 12. Powrot Krola Choc moja rozmowa z Tegidem trwala dlugo, nie zdolalem sprawic, by pojal znaczenie faktu znikniecia dzika. Zapewne nie potrafilem mu tego dosc dokladnie wytlumaczyc albo robilem to w sposob dla niego niezrozumialy. Przysluchiwal sie moim wywodom ze sporym zainteresowaniem, lecz nie mogl wychwycic w nich czegos, co pozwoliloby mu uwierzyc, ze zagraza nam niebezpieczenstwo.-Tegidzie - powiedzialem w koncu -jest juz pozno, a ja czuje sie zmeczony. Chodzmy cos zjesc. Bard przyznal, iz tak bedzie najlepiej. Podniosl sie i sztywno wyszedl z namiotu. Ponure wizje nieszczesc tak bardzo zaprzatnely moje mysli, ze zdumialem sie, gdy po wyjsciu na dwor ujrzalem oszalamiajaco piekny zachod slonca. Odcienie rozu, krwawnika, miedzi, wina i fuksji kladly sie wspanialymi plamami na promienne niebiosa o barwie hiacyntu. Zamrugalem oczami i znieruchomialem, chlonac niebywala urode tej chwili. We wciaz jeszcze cieplym powietrzu pojawily sie pierwsze oznaki wieczornego chlodu. Niebawem w gorze zaplona gwiazdy, odgrywajac na naszych oczach nastepny, zapierajacy dech w piersi spektakl. Pomimo wszystkich zaburzen, Albion wciaz istnial. Jakze to bylo mozliwe? Co go Widze cud. Patrze i zastanawiam sie, jak cos takiego moze istniec. Ujrzawszy wychodzacego z namiotu Tegida, Goewyn natychmiast do mnie przybiegla. Gdy rozmawialem z naczelnym bardem, nie wchodzila do namiotu, ale teraz bardzo chciala wiedziec, nad czym tak dlugo radzilismy. Ujela moja dlon. - Czy jestes glodny?-Ani slowem nie wspomniala, ze musiala dlugo czekac, lecz jej brazowe oczy patrzyly z wielka ciekawoscia. -Przepraszam - powiedzialem. - Nie chcialem, zebys czekala. Rozmawialismy z Tegidem, a ty powinnas byla temu sie przysluchiwac. -Kiedy krol radzi ze swoim bardem, nikt nie moze im przeszkadzac. - Powiedziala to bez sladu irytacji i wowczas pojalem, ze dla niej bylo to cos naturalnego, i ze osobiscie przegonilaby kazdego, kto probowalby nam przeszkodzic. -Nastepnym razem kaze po ciebie poslac, Goewyn. Przepraszam, zechciej mi wybaczyc. -Jestes strapiony, Llew. - Odgarnela mi wlosy z czola. - Pospaceruj, odpocznij. Ja w tym czasie przyniose do namiotu strawe i bede na ciebie czekala. -Nie, chodz ze mna. Nie chce byc teraz sam. Szlismy obok siebie w milczeniu. Spokoj Goewyn dzialal na moje wzburzenie niczym balsam. Kiedy na niebosklonie zablysly pierwsze gwiazdy, wrocilismy do obozowiska. -Odpocznij, a ja dopilnuje, by przyniesiono jedzenie. - Odeszla, a ja odprowadzilem ja wzrokiem. Widok jej poruszajacej sie sylwetki budzil w mym sercu prawdziwa radosc. Od razu tez poprawil mi sie humor. Czekala mnie tutaj milosc oraz zycie, pelne i wolne. Tutaj byla moja ukochana. Pragnalem zamknac ja w ramionach i trzymac ja tak bez konca. Nigdy mnie nie opuszczaj, Goewyn. W namiocie czekali juz na mnie Tegid z Branem i Cynan. Pod scianami staly zapalone lampki z knotem z sitowia, ktorych Swiatlo wypelnialo wnetrze rozowa poswiata. Na moj widok przerwali rozmowe. -To nie bylo konieczne, Tegidzie - powiedzialem. -Jestes zmartwiony, bracie - odparl bard. - Nie zdolalem cie pocieszyc, totez przywiodlem twych wodzow, by dotrzymali ci towarzystwa. Podziekowalem im za przybycie, dodajac zarazem, ze niepotrzebnie sie trudzili. -Goewyn mnie pocieszy - wyjasnilem. -Niedobrze sie stalo, ze ta swinia nam uciekla - wspolczujaco rzucil Bran - ale jutro znajdziemy inna. -W lesie pelno jest dziczych tropow - poparl go Cynan. Wolno pokrecilem glowa, po czym podjalem jeszcze jedna probe wyjasnienia. -Tu nie chodzi o dzika. Ten dzik nic mnie nie obchodzi. Martwie sie natomiast jego zniknieciem. Rozumiecie? Z wyrazu utkwionych we mnie oczu bez trudu moglem wyczytac, ze niczego nie rozumieli. Sprobowalem z innej beczki. -Mamy klopoty. Pomiedzy tym swiatem a swiatem, z ktorego przybylem, utrzymywana jest rownowaga. Teraz ta rownowaga zostala zachwiana. Myslalem, ze wystarczy pokonac Siawna Hy oraz Meldrona, aby ja przywrocic; Nettles tez tak sadzil. Niestety, obaj bylismy w bledzie i dzisiaj... Urwalem w srodku zdania na widok nieruchomych spojrzen przyjaciol. Znowu nic z tego. -Jezeli cos nam zagraza, to wkrotce sie o tym dowiemy - stwierdzil Bran. - I pokonamy trudnosci. Wypowiedz godna wojownika. -To sa inne trudnosci - odrzeklem. -Poradzimy sobie z kazdym przeciwnikiem - chelpliwie rzucil Cynan. - Niechaj tylko tu przyjdzie! -To nie takie proste, Cynanie. - Potrzasnalem glowa, westchnawszy ciezko. - Bardzo bym chcial, zeby bylo inaczej, mozesz mi wierzyc. Tegid, ktory rozpaczliwie szukal sposobu na przyjscie mi z pomoca, powiedzial: -Proroctwo banfaith sprawdzilo sie co do joty. Zawarto w nim wszystko to, co juz sie wydarzylo, jak rownez to, co dopiero ma nadejsc. -No, widzisz! - ucieszyl sie Cynan. - Nie ma sie czym martwic. Przepowiednia wskaze nam, co robic, jesli nadejdzie niebezpieczenstwo. Naprawde nie ma sie czym martwic. Ze znuzeniem przeciagnalem dlonia po twarzy. - Wy nic nie rozumiecie. - Mialem wrazenie, ze stoimy na przeciwleglych brzegach zatoki - szerokiej i glebokiej niby przepasc pomiedzy swiatami. Byc moze, oni nie byli w stanie pokonac dzielacej nas przestrzeni. Profesor Nettleton wiedzialby, jakich uzyc slow, zeby dotrzec do wszystkich. Nettlles by wiedzial... a moze nie? Mylil sie przeciez co do mojej obecnosci w Albionie; niewatpliwie czekala mnie tu jeszcze praca, ktora nalezalo dokonczyc. A moze jednak, mimo wszystko, mial racje? Moze to wlasnie fakt, iz zostalem, stanowil przyczyne zaburzen? Omal nie jeknalem, ze wszystkich sil probujac wymyslic cos sensownego. Dlaczego, na litosc boska, to wszystko bylo takie trudne? -Skoro nie staje nam rozumu - wykrzyknal bard - siegnijmy do proroctwa! - Zlaczywszy dlonie, dotknal czubkami palcow warg, po czym zaczerpnal tchu. Zamknal oczy i przez chwile trwal w milczeniu, zbierajac mysli, a gdy zaczal recytacje, glos mial cichy, ale napiety. Poplynely slowa przepowiedni, jaka otrzymalem od Gwenllian, banfrith Ynys Sci. Przypominanie nie bylo mi potrzebne. Doskonale pamietalem cale proroctwo, gdyz to, co uslyszalem od banfrith, gleboko zapadlo mi w serce. A przeciez, ilekroc ktos wypowiadal glosno te surowe zdania, przenikal mnie dreszcz. Tym razem poczulem znacznie wiecej wyrazny napor nieznanej sily, ktora usilowala mnie porwac. Moze tak dawalo o sobie z przeznaczenie? Nie mialem pojecia. W kazdym razie mialem wrazenie, ze stoje przybrzeznej plyciznie, a wokol przewalaja sie fale przyplywu, ciagnac mnie za soba z nieodparta moca. Nagromadzone wydarzenia ukladaly sie w fale, te zas gnaly przed siebie, a ja wraz z nimi. Moglem walczyc, moglem plynac pod prad, lecz ostatecznie i tak skazany bylem na porazke. Tegid zakonczyl recytacje slowami: - Nim Albion bedzie Jednym, Bohaterski Czyn musi byc dokonany, a Srebrnoreki musi objac rzady. Zdanie to szczegolnie ucieszylo Brana i Cynana. Bran zrobil madra mine i energicznie pokiwal glowa, natomiast Cynan skrzyzowal ramiona na dumnie wypietej piersi, jak gdyby odniosl zwyciestwo w jakiejs bitwie. -Srebrnoreki sprawuje rzady! - oznajmil z moca. - A kiedy Cylchedd dobiegnie kresu, Albion zjednoczy sie za sprawa Aird Righa. -Z pewnoscia tak wlasnie sie stanie! - z entuzjazmem zakrzyknal Bran. Nie bylem przekonany co do slusznosci ich rozumowania, ale nie mialem tez argumentow na poparcie swoich racji. Dalsza dyskusje przerwala nam Goewyn, ktora wraz ze sluzaca przyniosla naczynia z kolacja. Uznalem, ze najlepiej bedzie, jesli na razie zostawie te sprawe w spokoju. Gdyby dzialo sie cos naprawde powaznego, profesor Nettleton wrocilby, zeby mi o tym powiedziec, albo wymyslilby jakis inny sposob na przeslanie wiadomosci. -Miejmy nadzieje, ze tak to wlasnie wyglada - powiedzialem bez przekonania, po czym odprawilem ich na spoczynek do namiotow. -Zachowamy czujnosc, panie - obiecal Bran przed wyjsciem. - To wszystko, co mozemy zrobic. -To prawda, Bran. Masz calkowita racje. Tegid wyszedl ostatni. Widac bylo, ze chce mi cos powiedziec, lecz popatrzywszy przez chwile na Goewyn, zyczyl nam dobrej nocy i zniknal, zostawiajac nas samych. -Zjedz cos, mezu - lagodnym glosem powiedziala Goewyn. - Mezczyzna z pustym zoladkiem nie potrafi ani myslec, ani walczyc. Podsunela mi miske pod nos. Won miesa duszonego w gestym sosie sprawila, ze do ust naplynela mi slina. Ujalem miske srebrna dlonia, a palce drugiej zanurzylem w potrawce. Zaczalem jesc. Wnet moje mysli z powrotem powedrowaly ku slowom przepowiedni, totez trwalem w milczeniu, zupelnie ignorujac siedzaca naprzeciwko Goewyn. -Prosze, kochanie - powiedziala w pewnym momencie, wyrywajac mnie z zadumy. - To dla ciebie. - Rozlamala maly bochenek ciemnego chleba i z usmiechem podala mi Maffar, najslodsza sposrod wszystkich por roku, dawno minela, a nastepujaca po niej gyd, pora slonca, osiagnela pelny rozkwit, nim wreszcie zawrocilismy wozy na polnoc. Cieszylem sie z odbytej podrozy, ale jeszcze bardziej z tego, ze dobiegla kresu. Stesknilem sie za Dinas Dwr, za przyjaciolmi, ktorzy tam zostali, chcialem zobaczyc, czego dokonali podczas mej nieobecnosci. Zakonczywszy objazd ziem na poludniu, rozstalismy sie z Cynanem i Tangwen, ale wczesniej wymoglismy na nich obietnice, ze spedza zime u nas, w Dinas Dwr. - Zaszczyccie nas swoim towarzystwem - prosilem. - Wprawdzie nasza hala to stodola w porownaniu z wasza, a przy palenisku jest prawie tak zimno jak na zasypanym sniegiem wierzcholku wzgorza, ale z pewnoscia zrobi sie w niej cieplej, jesli zechcecie laskawie przyjac nasza skromna goscine. -Mo anam! - wykrzyknal Cynan. - Czyz mozna sie oprzec takiemu zaproszeniu? Pilnuj, bracie, by kubki byly pelne, gdy wraz / jesienna wichura do twych bram zastuka Cynan Machae! Wraz z Tangwen i druzyna odjechal do Dun Cruach, my zas ruszylismy ku Sarn Cathmail. Gdy tylko droga poprowadzila nas w strone domu, ogarnelo mnie ogromne zniecierpliwienie. Ciagle wydawalo mi sie, ze jedziemy zbyt wolno, a pokonywana codziennie odleglosc jest zbyt mala. Z kazdym krokiem tesknota przybierala na sile, az w koncu stala sie dokuczliwa i bolesna do lego stopnia, iz daloby sie ja porownac jedynie do palacego spieczone gardlo pragnienia. Dopiero kiedy teren zaczal sie podnosic, a w blekitnej, rozdygotanej od upalu mgielce zalsnily w oddali wysokie wzgorza, poczulem, ze naprawde wracam do domu. A gdy ktoregos dnia zobaczylem Mon Dubh, nie moglem czekac dluzej. Majac Goewyn u boku, pocwalowalem naprzod i chyba pedzilbym tak do samego Dinas Dwr, gdyby nie Tegid. -Nie mozesz powrocic w taki sposob - wysapal, gdy tylko sie z nami zrownal. - Pozwol, by twoj lud zgotowal ci godne powitanie. -Juz sam widok Dinas Dwr bedzie dla mnie najlepszym powitaniem. Gdybys nas nie powstrzymal, bylibysmy na miejscu. Pojedziemy przodem, a reszta przybedzie do grodu, kiedy im sie spodoba. Pokrecil przeczaco glowa. - Wytrzymaj jeszcze ten jeden dzien i wkroczysz do swego miasta witany iscie po krolewsku. Posle Emyra, aby wszystko przygotowal. - Puszczajac mimo uszu moje protesty, dodal: - Dopelnilismy obyczaju bez najmniejszych uchybien. Niechze tak bedzie do konca. Goewyn rowniez go poparla. - Uczynmy tak, jak radzi twoj madry bard. To tylko jeden dzien. Twoj lud bedzie ci wdzieczny za danie mu sposobnosci oczekiwania na powrot krola i powita cie tak, jak wita sie wielkiego wladce. Rad nierad musialem ustapic, Emyr Lydaw zas pojechal obwiescic nasze przybycie. Przyszlo mi spedzic jeszcze jedna noc w namiocie na szlaku. Niczym dziecko w przededniu swieta, zbyt bylem podniecony, by zasnac. Przewracalem sie na poslaniu z boku na bok, a w koncu wstalem i wyszedlem na przechadzke. Na dworze panowala gleboka noc. Zawieszony wysoko na niebie jasny ksiezyc oswietlal pograzony w ciszy oboz. Uslyszalem nawolywanie sowy i odpowiedz jej przebywajacego w pewnym oddaleniu towarzysza. Zadarlem glowe; spogladajac w kierunku, z ktorego dobieglo pohukiwanie, spostrzeglem ciemny ksztalt, na podobienstwo ducha przemykajacy bezszelestnie miedzy wierzcholkami drzew. Okoliczne wzgorza odcinaly sie miekka Unia od obsypanego srebrnymi cekinami niebosklonu. Tak jak nalezy, wszystko wokol spowijal mrok, z jednym wszakze wyjatkiem - na jednym z odleglych grzbietow migotala jaskrawa iskierka. Wpatrywalem sie w nia przez dluzsza chwile, zanim uswiadomilem sobie, czym ona naprawde byla: ogniskiem sygnalizacyjnym. W okamgnieniu moja srebrna reke przeniknal dojmujacy chlod. Odwrociwszy sie, przebieglem wzrokiem po wzgorzach za mymi plecami, lecz nigdzie nie dostrzeglem drugiego plomienia. Bylem ciekaw, co tez ow znak mogl zwiastowac. Mialem nawet ochote zbudzic Tegida, ale ogien wkrotce zgasl, a wraz z nim moja pewnosc, ze rzeczywiscie byl to jakis sygnal. Moze na tamtym wzgorzu obozowali zwyczajni mysliwi, albo tez Scatha rozeslala zwiadowcow, by wypatrywali naszego powrotu. Podjalem wedrowke dookola obozowiska. Wdalem sie w krotka rozmowe z napotkanymi wartownikami, ale oni niczego nie widzieli. Wkrotce zakonczylem obchod i wrocilem do namiotu. Padlem na owcze skory, wsluchalem sie w gleboki, powolny oddech Goewyn i nie wiadomo kiedy usnalem. Zbudzilem sie wczesnym rankiem, szybko wciagnalem ubranie, po czym dalem sie wszystkim dobrze we znaki, naglac nieustannie do jak najwiekszego pospiechu. Od Druim Vran dzielil nas dzien marszu, totez musielismy dobrze wyciagac nogi, zeby dotrzec do jeziora przed zachodem slonca i zjesc wieczerze w Dinas Dwr. Kolo poludnia dostrzeglem ciemna linie Grzbietu Kruka. Przez nastepne godziny jazdy myslalem, ze nigdy sie do niego nie zblizymy, ale kiedy slonce zaczelo chylic sie ku zachodowi, wjechalismy na rozlegla rownine u podnoza gorujacego nad okolica masywu Druim Vran, opodal wzgorza gorseddu, ktore kladlo sie na rownine dlugim cieniem. Cala gran roila sie od ludzi, moich ludzi, czekajacych na nas z powitaniem. Na ich widok ogarnelo mnie glebokie wzruszenie. Goewyn pochylila glowe. - Sluchaj, oni spiewaja. Bylismy zbyt daleko, by wychwycic slowa, ale samo brzmienie glosow splynelo na nas niby slodki deszcz. Zatrzymalem konia i, wychyliwszy sie z siodla, przywolalem Tegida. -Slyszysz? O czym oni spiewaja? Tegid nasluchiwal przez chwile, po czym sie usmiechnal. -To Pozdrowienie Arianrhod. Jest to piesn, ktora spiewa Arianrhod na widok ukochanego spieszacego jej na ratunek poprzez morskie fale. -Tak? Nigdy nie slyszalem tej historii. -To piekna opowiesc - zapewnil Tegid. - Kiedys ci ja zaspiewam. Unioslem twarz do gory, wsluchalem sie w radosny chor. Nie przypuszczalem nawet, ze widok mego ludu, ktory wylegl mi na spotkanie z piesnia na ustach, wzbudzi we mnie tak glebokie wzruszenie. Nareszcie bylem w domu. 13. Mlyn Aird Righa -Hej! Hej! - zakrzyknela Goewyn, pusciwszy konia galopem. - Sadzilam, ze spiesznoci do domu! Zdzielilem wierzchowca cuglami i popedzilem za nia. Korzystajac z uzyskanej przewagi, dopadla zbocza przede mna i, nie zwalniajac pedu, zaczela piac sie pod gore. Deptalem jej wprawdzie po pietach, lecz zasypywany gradem kamykow wylatujacych spod konskich kopyt, nie zdolalem objac prowadzenia. Pierwsza osiagnela szczyt, zeskoczyla z siodla i czekala na moje przybycie. -Witaj w domu, o Krolu - powiedziala. Przerzucilem noge przez szyje wierzchowca, zeskoczylem na ziemie tuz przed nia. -Pani, domagam sie powitalnego calusa - powiedzialem, przyciagajac zone ku sobie. Zgromadzony tlum puscil sie biegiem w nasza strone i niebawem zostalismy otoczeni przez mrowie rozradowanych ludzi. Jakze wspaniale bylo to powitanie! Wokol nas rozbrzmiewaly wesole okrzyki, serdeczne glosy stesknionych przyjaciol. Na czele witajacych przybiegla Scatha. Wziela corke w objecia i dlugo nie wypuszczala jej z ramion. Potem Pen-y-Cat usciskala mnie, na koniec zas zlapala nas za rece i z blyskiem w oku powiedziala: -Witajcie, moje dzieci, ciesze sie, ze znow was widze. Bardzo mi was brakowalo. Wodzila przez chwile wzrokiem od jednego do drugiego - Czy jest was tylko dwoje? -Na razie dwoje - odrzekla Goewyn, sciskajac moja dlon. -No coz, tak czy inaczej, witam was z calego serca. Nie bylo dnia, zebym za wami nie tesknila. Padlismy sobie w objecia jeszcze raz, a kiedy juz odzyskalem swobode ruchow, zerknalem w strone crannogu na jeziorze. - Widze, ze Dinas Dwr jakos przetrwal nasza nieobecnosc. -Przetrwal? - huknal Calbha, przepychajac sie przez tlum w nasza strone. Kruki, ktorzy nie uczestniczyli w objezdzie, zbita gromada podazali tuz za nim. - Doprowadzilismy grod do rozkwitu! Witaj w domu, Srebrnoreki. - Polozyl mi rece na ramionach. - Czy udana mieliscie podroz? -Nadzwyczaj udana, Calbho - zapewnilem. - Objechalismy caly kraj. Wszystko jest w jak najlepszym porzadku. -Dzisiejszego wieczoru swietowac bedziemy wasz powrot! - obwiescila Scatha. - W hali juz czekaja powitalne puchary. Dzieki zapobiegliwosci Tegida, Scatha i Calbha mieli czas na przygotowanie uczty na nasza czesc. Poprzedzani powitalnym korowodem, ruszylismy w kierunku miasta na wodzie; w zlotych promieniach zachodzacego slonca Dinas Dwr polyskiwalo niczym klejnot osadzony na szerokiej, lsniacej wstedze. Na brzegu wsiedlismy do lodzi, ktore szybko przewiozly nas do crannogu, gdzie zgotowano nam kolejne powitanie. Juz na pomoscie poczulismy aromat pieczystego. Na wielkich niznach wolno obracaly sie ociekajace tluszczem tusze dwoch wolow oraz szesciu swin. Przed hala rozstawiono kadzie z piwem, a ze skorzanych buklakow hojnie rozlewano miod. Gdy podeszlismy blizej, kilkanascie uslugujacych dziewczyn zlapalo ta zlote i srebrne czary i pedem puscilo sie w nasza strone. -Witaj, Wielki Krolu! - powiedziala usmiechnieta panna z doleczkami na buzi. - Zbyt dlugo, panie, nie bylo cie przy domowym ognisku. Pij na zdrowie i odpocznij sobie - wyrecytowala z wdziekiem, ja zas poczulem, ze robi mi sie cieplo w okolicy serca. Wznioslszy puchar do ust, skosztowalem slodkiego, zlocistego nektaru. Trunek pachnial anyzkiem i rozgrzewal gardlo, jedwabista smuga splywajac po jezyku. Oznajmilem, ze czegos tak dobrego jeszcze nigdy nie pilem, po czym przekazalem naczynie Goewyn. Skoro juz krol spelnil toast, mozna bylo rozdzielic pozostale puchary, kubki oraz dzbany. Ludzie blyskawicznie wychylili je do dna, biesiada sie rozpoczela. Chyba nikt bardziej ode mnie nie cieszyl sie z powrotu do domu. Dlugo przypatrywalem sie wnetrzu hali, otaczajacym mnie szczesliwym twarzom. Oni byli moim ludem, ja bylem ich krolem. Czulem, ze to miejsce naprawde bylo mym domem, ze moja nieobecnosc ciazyla tym, ktorzy zostali w grodzie, powrot zas przyniosl im ulge. Dopiero teraz, stojac w swojej hali i smakujac przyprawiony ziolami miod, z glosnymi wiwatami w uszach, dostrzeglem madrosc Tegida, kryjaca sie za propozycja wyjazdu w Cylchedd. Postepujac jak krol, stalem sie prawdziwym krolem. Nalezalem teraz do tej ziemi sercem i dusza, bylem jej nieodlaczna czescia. W jakis starozytny, mistyczny sposob objazd zjednoczyl mego ducha z Albionem i jego ludem. Czulem jak ow duch wyplywal poza obreb ciala, gotow otoczyc wszystkich wokol. Pamietalem kazdego spotkanego w czasie podrozy czlowieka, jednakowa miloscia darzylem zarowno tamtych widzianych przelotnie ludzi, jak i tych siedzacych ze mna w hali. Oni wszyscy byli moim ludem, ja zas ich krolem. Rozejrzalem sie za Tegidem. Stal nieco na uboczu, z pucharem przy ustach, otoczony przez swoich mabinogi. Wyczul, ze mu sie przygladam, gdyz z usmiechem opuscil puchar. Przebiegly bard zrozumial, co sie stalo. Od samego poczatku bardzo dobrze wiedzial, jaki wplyw wywra na ma dusze podroz oraz powrot do domu. Wyciagnal naczynie w moja strone, po czym zanurzyl usta w trunku. Oj tak, dobrze wiedzial, co robi. Goewyn oddala mi czare, moglem wiec zaraz przepic do Tegida. Potem jeszcze raz napilem sie z Goewyn, a juz w nastepnej chwili przypadl do mnie Garanaw, ktory zostal, by dopomoc Scacie w szkoleniu mlodych wojownikow, i powital jak dawno nie widzianego brata. Takze i z nim spelnilem toast, po czym nastapil dlugi ciag toastow za zdrowie moich wszystkich przyjaciol. Podano do stolu - sterty chleba oraz przeroznych ciast, skwierczace polcie pieczonego miesiwa, wielkie parujace kotly porow, dyni i kapusty. Byla to wspaniala uczta przy pochodniach, urzadzona w ciepla noc pod rozgwiezdzonym niebem. A kiedy juz wszyscy nasycili glod, Tegid wzial do rak harfe i odlecielismy na skrzydlach piesni. Pod wplywem jego niezrownanego kunsztu sklepienie niebieskie przemienilo sie we Wrozebna Mise wypelniona czarna woda mozliwosci, w ktorej jak obietnice blyszczaly gwiazdy. Niebo pojasnialo na wschodzie, wieszczac nadejscie switu, kiedy wreszcie, zadowoleni, rozeszlismy sie do lozek. W kilka dni pozniej pozegnalismy Calbhe. Chcial jak najszybciej dotrzec do swych ziem w Llogres i przygotowac sie z ludem na nadejscie sollen. Nie zazdroscilem mu ogromu pracy, jaka musial wykonac. Dopilnowalem, by dostal na droge dostateczna ilosc siewnego ziarna, solidny zapas zywnosci, a takze najlepsze sztuki swin, owiec oraz bydla, jako zalazek przyszlych stad. Dalem mu wszystko, czego mogl potrzebowac, zeby przetrwac pierwsza zime. Przed rozstaniem poprzysieglismy sobie wieczna przyjazn i obiecalismy, ze czesto bedziemy sie odwiedzac. Odjechal z niedobitkami swego plemienia, prowadzac tuzin wozow wyladowanych zapasami, narzedziami i bronia. Zgodnie ze slowami Calbhy, podczas naszej nieobecnosci Dinas Dwr osiagnelo rozkwit. Plony byly obfite, stada liczne, ludzie zamozni i zadowoleni. Przerazenie, tak powszechne za rzadow Wielkiego Psa Meldrona, zniknelo podobnie jak i pamiec o jego plugawym panowaniu. Po odbyciu Cylcheddu wcale nie zamierzalem siedziec sobie spokojnie na tronie i obserwowac przeplywajace obok zycie. Bardziej niz kiedykolwiek pragnalem byc dobrym krolem i, w miare mijania cieplych dni, coraz czesciej zastanawialem sie, co jeszcze moglbym zrobic dla dobra mego ludu. Co moglem mu dac? Moj bard sugerowal, ze powinno to byc madre panowanie, mnie jednak chodzilo po glowie cos bardziej namacalnego: jakies przedsiewziecie inzynierskie, most albo droga. Zadne z nich nie wydawalo sie jednak niezbedne. Gdybym zdecydowal sie na droge, to dokad mialaby ona prowadzic? A jesli most, to nad jaka woda koniecznie trzeba go bylo przerzucic? Zastanawialem sie przez kilka dni, az ktoregos ranka szczesliwy zbieg okolicznosci zawiodl mnie miedzy szopy i warsztaty na brzegu jeziora, gdzie uslyszalem powolny, ciezki turkot zaren. Oderwawszy wzrok od ziemi, ujrzalem dwie kobiety pochylone nad masywnymi kamiennymi kolami. Jedna z nich obracala gorne kolo przy pomocy kija, podczas gdy druga sypala wysuszone ziarno w wywiercony w srodku kola otwor. Widzac, ze sie im przygladam, przerwaly mielenie, aby mnie pozdrowic. -Prosze, nie zwracajcie na mnie uwagi - powiedzialem. - Nie chce przeszkadzac wam w pracy. Poslusznie wrocily do mozolnego zajecia. Widzialem, jak zginaja chude plecy i preza ramiona, by ruszyc z miejsca ciezki kamien. Musialy solidnie sie napracowac, zeby przygotowac strawe, ktora za chwile zostanie zjedzona; jutro czekala je taka sama harowka. Zakonczywszy mielenie, kobiety zebraly lezaca wokol zaren make, pomagajac sobie miotelka ze slomy, tak by do worka trafila nawet najmniejsza odrobina bialego proszku, pozegnaly mnie i odeszly. Przy zarnach pojawila sie natychmiast nastepna para. Kobiety pobraly porcje ziarna ze skladu i przystapily do pracy. W taki sposob wytwarzano make nie tylko w Dinas Dwr. Czyniono tak wszedzie od niepamietnych czasow, zapewne od momentu, gdy zebrany zostal pierwszy plon. Ja natomiast po raz pierwszy mialem okazje przyjrzec sie z bliska tej wyczerpujacej pracy i widok ow podsunal mi pomysl dobrodziejstwa, ktorym obdarze moj lud. Dam im mlyn. Mlyn! Taka prosta, zupelnie przyziemna rzecz, a przeciez cudowna, jezeli dotychczas sie jej nie mialo. A mysmy mlyna nie mieli. Nie mial go zreszta takze nikt inny. Z tego, co wiedzialem, w Albionie nigdy nie bylo mlyna. Gdy uswiadomilem sobie, jak wiele czasu i energii zaoszczedzi nam to urzadzenie, zdumialem sie, ze nie wpadlem na to wczesniej. Po mlynie zas moglbym zajac sie innymi, byc moze bardziej skomplikowanymi wynalazkami. Mlyn byl zaledwie poczatkiem, ale bez watpienia pozytecznym. Powrociwszy do crannogu, przywolalem mego madrego barda. -Tegidzie - rzeklem. - Zamierzam zbudowac mlyn, a ty mi w tym pomozesz. Tegid poslal mi sceptyczne spojrzenie i zacisnal wargi. -No wiesz - tlumaczylem - taki z kamieniami do mielenia ziarna. Bard wygladal na lekko zaklopotanego, ale w koncu przyznal, ze w zasadzie, ogolnie rzecz biorac, budowa mlynu to doskonaly pomysl. -Nie - tlumaczylem dalej - nie chodzi mi o obracane recznie zarna. Te kamienie beda znacznie wieksze. -Jak duze? - spytal, przypatrujac mi sie spod przymruzonych powiek. -Wielkie. Ogromne! Tak duze, ze caloroczny plon zmiela w kilka dni. I co ty na to? Moje rewelacje zmieszaly Tegida jeszcze bardziej. -Doprawdy, wartosciowy to zamysl - mruknal.-Jednakze wydaje mi sie, iz zarnami takich rozmiarow niezmiernie trudno byloby poruszac. Czy chcialbys do tego zajecia zatrudnic woly? -Nie, nie zamierzam zatrudniac wolow. Tegid odetchnal z ulga. - To dobrze. Woly trzeba karmic i... -Chce zatrudnic wode. -Wode? -Wlasnie. To bedzie mlyn wodny. tame... -Jesli postawimy tam tame, to woda zaleje laki i nie dotrze do jeziora. -Slusznie - przyznalem. - Chyba ze woda bedzie miala mozliwosc ominac zapore. Zobacz, zrobimy ja z bardzo waskim ujsciem i powoli wypuscimy przez nie wode - wprost na obracajace sie kolo. Kolo z lopatkami. - Nieudolnie narysowalem kolo zaopatrzone w plaskie lopatki, po czym pokazalem reka, w jaki sposob bedzie wpadac na nie woda, wprawiajac kolo w ruch. -O tak. Rozumiesz? A to kolo jest z kolei polaczone z kamieniem. - Przeplotlem palce, aby zademonstrowac prace zebatek. Tegid pokiwal glowa. - I krecac sie, bedzie poruszac kamien. -Wasnie o to mi chodzi. Zmarszczywszy czolo, w napieciu studiowal nakreslone na piasku linie. -Przypuszczam, ze wiesz, jak mozna tego dokonac?- zapytal w koncu. -Oczywiscie - stwierdzilem, starajac sie, aby moj glos brzmial pewnie. - To znaczy, tak sadze. -Doprawdy, jest to cud, ktory chcialbym zobaczyc - rzekl Icgid, nie odrywajac wzroku od rysunku. Po chwili zmarszczyl czolo. - Lecz czy za jego sprawa ludzie nie popadna w lenistwo? -Mozesz byc o to spokojny, bracie. Ludzie maja az nadto zajec i bez wlasnorecznego mielenia kazdego ziarna. Mozesz mi wierzyc. Tegid podniosl glowe. - Niechze wiec tak bedzie. Jak sie do tego zabierzesz? -Na poczatek znajdziemy miejsce zdatne do budowy jazu. - Wyprostowalem sie, wsunalem noz do pochwy u pasa. - Chetnie skorzystam tutaj z twej rady. -Kiedy zaczniesz? -Natychmiast. Wyplynelismy z crannogu, dobilismy do brzegu i ruszylismy pieszo do miejsca, gdzie wyplywajacy z gorskiego grzbietu strumien wpada do jeziora. Stamtad pomaszerowalismy brzegiem w gore strumienia. Szlismy w strone gor, robiac od czasu do czasu postoj, aby Tegid mogl rozejrzec sie po okolicy. Mniej wiecej w polowie drogi do gorskiego grzbietu - tam gdzie strumien wyplywal z glebokiego wawozu na skraju porastajacego zbocza Druim Vran lasu - bard stanal na dluzej. -Tutaj - Tegid uderzyl w ziemie laska. - Mysle, ze to jest najlepsze miejsce na twoj wodny mlyn. Okolica wcale nie wydala mi sie zachecajaca. -Ale tu nie ma gdzie zbudowac jazu! - zaprotestowalem, gdyz oczami duszy juz widzialem mlyn nad spokojnym stawem, w ktorym smigaja brazowe pstragi; na stromym zboczu o stawie nie bylo nawet co marzyc. -Alez jaz mozna tutaj z latwoscia wykopac - obstawal przy swoim Tegid. - W zasiegu reki mamy pod dostatkiem drewna i kamienia, a woda splywa stad do jeziora ze znaczna szybkoscia. Przez chwile wpatrywalem sie w nurt, sledzac bieg koryta. Oszacowalem tez lesiste zbocza i kamieniste brzegi. Tegid mial racje, to bylo dobre miejsce na mlyn. Inne od tego, jakie sobie wymarzylem, lecz pozwalajace za to najlepiej wykorzystac sile grawitacji do napedu kola oraz najmniejszym nakladem pracy powstrzymac wode przed zalaniem lak. A swoja droga, pomyslalem, ciekawe, ile moj sprytny bard wiedzial o grawitacji i hydraulice. -Slusznie. To miejsce jest w sam raz dla nas. Tutaj zbudujemy nasz mlyn. Praca rozpoczela sie jeszcze tego samego dnia. Najpierw polecilem wyciac na placu budowy zarosla, sam zas w tym czasie udalem sie na poszukiwanie sprzetu, za pomoca ktorego mogl bym sporzadzic niezbedne rysunki. Ostatecznie zdecydowalem sie na zaostrzona sosnowa galazke i tabliczke zoltego wosku. Tak zaopatrzony, przystapilem do szkolenia mego majstra, mezczyzny o nazwisku Huel Gadarn. Na szczescie okazal sie on czlowiekiem pojetnym i bystrym. Wystarczylo nakreslic mu kilka linii na woskowej tabliczce, a juz znal nie tylko ksztalt narysowanego przedmiotu, ale rowniez zasade jego dzialania. Trudnosc sprawilo mu jedynie zrozumienie, w jaki sposob energia kola wodnego ma byc przekazana ogromnym zarnom. Przypisuje to jednak bardziej sobie i kiepskiemu rysunkowi przekladni zebatej, ktory mu przedstawilem, anizeli niedostatkom wyobrazni Huela. Potem przyszla kolej na niewielki model mlyna z galezi, kory i gliny. Kiedy go skonczylismy, z zadowoleniem moglem stwierdzic, ze Huel poznal zasadnicze elementy konstrukcji i gdyby zaszla taka potrzeba, z czasem potrafilby zbudowac mlyn o wlasnych silach. Skoro tylko ziemia zostala oczyszczona, mozna bylo przystapic do wykopow pod jaz. Niestety, akurat wtedy zaczelo padac. Pierwszy dzien uplynal mi na szkicowaniu roznych odmian przekladni. Drugiego zaczalem krazyc po izbie. Gdy czwartego dnia nastal swit rownie szary jak trzy poprzednie, siegnalem do przeklenstw. Goewyn pocieszla mnie tak dlugo, jak tylko mogla, lecz w koncu miala dosc i powiedziala, ze zadne zarna, chocby nie wiadomo jak duze, niewarte byly az takiego zamieszania i poradzila mi, zebym sobie poszedl podreptac gdzie indziej. Przesiedzialem ten deszczowy dzien w hali, przysluchujac sie niespiesznym pogwarkom i marzac o tym, aby juz byc na placu budowy. Na szczescie, nastepny poranek byl jasny i pogodny. Nareszcie moglismy rozpoczac wykopy pod fundamenty nowego cudu Albionu: mlyna Aird Righa. 14. Intruzi Kolo roku z wolna przetoczylo sie przez maffar z jej dlugimi dniami ciepla i blogosci. Po niej nastapila polyskliwa rhyll, ale jej zlociste dni oraz pelne ostrego chlodu noce szybko przeslonily mgly. Jaskrawe kolory przyblakly, a rosliny zwiedly, smagane silnymi podmuchami wiatru, sieczone zimnym deszczem, ktory siapil z szarego nieba.Wlasnie z powodu deszczow, nasze zbiory, tak obfite w zeszlym roku, okazaly sie slabsze niz powszechnie sadzono. Codziennie spogladalismy w niebo w nadziei, ze choc na pare dni wyjrzy slonce i pozwoli nam dosuszyc ziarno, ktore zaczelo gnic, jeszcze nim skonczylismy zniwa. Dzieki zapasom sprzed roku nie grozila nam kleska glodu, niemniej jednak bylismy rozczarowani. Tempo prac przy budowie mlyna wyraznie spadlo, co budzilo we mnie narastajacy niepokoj. Pragnalem zrobic jak najwiecej, nim mrozna dlon sollen sypnie sniegiem, powstrzymujac nas na dobre. Bez ustanku poganialem Huela i jego robotnikow, kazac im nawet niekiedy pracowac przy zacinajacym deszczu. W miare jak ubywalo dnia, stawalem sie coraz bardziej rozgoraczkowany i niecierpliwy. Kazalem zgromadzic na budowie pochodnie, tak by nie trzeba bylo przerywac roboty po zapadnieciu ciemnosci. Ktoregos wieczoru, gdy drzac z zimna, wrocilem do domu po calym dniu spedzonym na deszczu i chlodzie, podszedl do mnie Tegid. -Dokonales wielkiego dziela - stwierdzil - ale posuwasz sie za daleko. Rozejrzyj sie wokol siebie, Srebrnoreki. Dni sa coraz krotsze, coraz ciemniej sze. Jak sadzisz, ile czasu uplynie, nim z nieba zacznie sypac snieg? Daj spokoj, najwyzsza pora, zebys odpoczal. -I mam tak po prostu zostawic mlyn? Rzucic to wszystko, czego juz dokonalem? Tegidzie, wygadujesz bzdury! -A czy ja ci kaze cokolwiek rzucac? Mozesz podjac prace gdy tylko gyd osuszy niebiosa. Teraz nastala pora odpoczynku i przyjemniejszych zajec pod dachem. -Jeszcze tylko pare dni, Tegidzie. Nikomu nie stanie sie z tego powodu krzywda. -Lekcewazymy pory roku - sztywno odrzekl bard - a to moze sprowadzic na nas niebezpieczenstwo. -Nic sie nie boj, bedziemy miec jeszcze mnostwo czasu na leniuchowanie przy ogniu. Jadac rankiem nastepnego dnia nad strumien, zalowalem tych slow. Pracowalismy ciezko, bardzo ciezko, lecz budowe rozpoczelismy pozno, a teraz pogoda sprzysiegla sie przeciwko nam. Bylo absurdem z mojej strony zadac od ludzi, by pracowali w ciemnosciach, na deszczu i wietrze, i doprawdy musialem byc glupcem, skoro tego nie widzialem. Co gorsza, stawalem sie tyranem - folgujacym swym zachciankom, nieczulym na cierpienia poddanych. Majacy zaoszczedzic prace wynalazek nie przyniosl im jak dotad niczego poza dodatkowym trudem. Moj madry bard mial racje. Od wiekow szanowany rytm por roku, wyznaczajacy czas pracy, zabawy i odpoczyku, sluzyl zachowaniu rownowagi w uswieconym wzorcu zycia. Ja zas te rownowage naruszylem i nadeszla juz najwyzsza pora, abym wszystko doprowdzil do porzadku. Dzien zapowiadal sie rzeski. Slonce, choc blade, swiecilo jasno; chlodny, wschodni wiatr napelnial nozdrza zapachem swiezego sniegu. Tak, pomyslalem, dojezdzajac do opustoszalego placu budowy, nadszedl czas, by oglosic zimowa przerwe. Zeskoczylem z siodla i, czekajac na przybycie Huela z robotnikami, obszedlem ukonczone wykopy. Pomimo nie przewidzianych opoznien, odwalilismy kawal roboty. Gotowy byl nieduzy kamienny jaz, a takze wykonane z kamienia oraz drewna fundamenty pod budynek mlyna. Na wiosne wyrabiemy ze skaly kamienie i zamontujemy je, a wokol nich wzniesiemy pozniej mlyn. Na koncu zbudujemy kolo, przygotujemy waly oraz przekladnie. Jesli wszystko pojdzie dobrze, mlyn bedzie gotowy do mielenia ziarna z przyszlorocznych zbiorow. Pochloniety tymi planami, dopiero po pewnym czasie zdalem sobie sprawe, ze przez ciche, jesienne powietrze niesie sie z oddali powolny, rytmiczny lomot - jak gdyby ktos w rownych odstepach czasu ciskal na ziemie ciezkie glazy. Poslalem szybkie spojrzenie w strone biegnacego pod gore szlaku, lecz nie dostrzeglem nikogo. Znieruchomialem i wytezylem sluch. Dziwny odglos ucichl. Zaintrygowany, dosiadlem konia i wjechalem miedzy drzewa porastajacego zbocze lasu. Tam znowu przystanalem, lecz nie uslyszalem niczego oprocz poszumu wiatru poruszajacego nagimi galeziami. Odwrocilem glowe w druga strone i wowczas wydalo mi sie, ze slysze miekki tupot krokow na srodlesnej sciezce. W nastepnej chwili swist wichury wszystko zagluszyl. Unioslem sie w siodle i zawolalem: - Kto tam? - Nie doczekawszy sie odpowiedzi, krzyknalem glosniej: - Jest tam kto? Sciagnalem wodze i ruszylem powoli naprzod. Przebilem sie przez gaszcz mlodych sosen, by po paru krokach natrafic na jeden z licznych szlakow wiodacych ku gorskiemu grzbietowi. Podazajac nim, wjechalem na prowadzaca szczytem wynioslosci droge. Wkrotce dostrzeglem wyrazny odcisk stopy utrwalony w rozmieklej ziemi. Slad musial byc zupelnie swiezy, skoro nie rozmyla go nocna ulewa. Szybki rzut oka wystarczyl, bym mogl stwierdzic, ze trop prowadzil do lasu. Skrecilem ostroznie ku krawedzi grzbietu, gdzie moja uwage przykul natychmiast wielki stos drewna, zlozony z przyniesionych z pobliskiego lasu galezi i klod. Miejsce to zostalo doskonale wybrane. Od drogi odgradzala je sciana drzew, natomiast z doliny, otwierajacej sie po drugiej stronie grzbietu, musialo byc bardzo dobrze widoczne. Poniewaz nigdzie w poblizu nie spostrzeglem sladu zywego ducha, zsiadlem z wierzchowca i zblizylem sie do wysokiej sterty. Mokra ziemie wokol niej pokrywaly dziesiatki sladow stop. Przyjrzawszy sie im blizej, stwierdzilem, ze naleza do co najmniej trzech mezczyzn. Rozmiary stosu wprawily mnie w zdumienie. Bylo to dzielo wielu dni pracy albo tez trudzilo sie nad nim wiele rak. Tak czy inaczej, jego widok zupelnie mi sie nie podobal. Jakis intruz przygotowywal sygnalowe ognisko niemal u bram naszego miasta. Podbieglem do konia, wskoczylem na siodlo i, minawszy stos, pogalopowalem grzbietem, dopoki nie znalazlem miejsca, skad roztaczal sie widok na obie strony wysoczyzny. Na prawo mialem doline z brazowymi polami oraz dlugim jeziorem o barwie lupka, posrodku ktorego wznosil sie crannog; na lewo otwierala sie pusta rownina z usypanym nad rzeka kurhanem. Odetchnalem z ulga. Na poly spodziewalem sie zobaczyc wskrzeszona armie Meldrona, nieprzebranym strumieniem wlewajaca sie w glab doliny. Na szczescie, jak okiem siegnac, panowaly cisza i spokoj. Pomimo to, przez dluzsza chwile siedzialem nieruchomo, rozgladajac sie i nasluchujac. W tym czasie nadciagnely chmury, tlumiac swiatlo dnia. Z pociemnialego nieba zaczal siapic drobny, zimny deszcz, a wiatr porywal jego krople i ze wzmozona sila ciskal mi prosto w twarz. Opuscilem grzbiet wzniesienia, kierujac sie w dol, ku jezioru. Dojezdzalem juz do nadbrzeznej sciezki, gdy napotkalem zmierzajacych do mlyna robotnikow. Wracajcie do swoich rodzin - powiedzialem. - Nastala sollen; pora na odpoczynek. Robotnicy przyjeli me slowa z wyrazna ulga, totez zdziwilem sie niepomiernie, slyszac protest Huela. -Panie - zaczal moj majster - daj nam jeszcze tylko jeden dzien, abysmy mogli zabezpieczyc wszystko przed sniegiem. Dzieki temu zaoszczedzimy mnostwo pracy, gdy zaswieci slonce i bedzie mozna wznowic roboty. -A wiec dobrze - ustapilem. - Czyn, co uznasz za stosowne, lecz gdy dzisiejszy dzien minie, przerywamy prace do nadejscia gyd. Zostawiwszy budowniczych, pojechalem dalej i wrocilem do crannogu. Tegid grzal sie przy ogniu w hali, poslalem wiec tylko Emyra, zeby sprowadzil Brana. Bard natychmiast zauwazyl me wzburzenie. - Co sie stalo? - spytal. Wyciagnalem rece do ognia. Migotliwe plomienie odbijaly sie w wypolerowanym srebrze dloni, rozgrzewajac stopniowo cale cialo i tylko ow kawalek metalu na koncu ramienia pozostal zimny i sztywny niczym bryla lodu. -Llew? - Tegid polozyl mi reke na ramieniu. -Tam w gorze jest sygnalowe ognisko. - Odwrocilem sie, by spojrzec mu prosto w twarz. Ciemne oczy barda wpatrywaly sie we mnie z uwaga, lecz nie bylo w nich oznak niepokoju. Na samym grzbiecie, dokladnie nad mlynem. -Czy kogos widziales? -Nie, ale cos slyszalem - chyba odglos rzucanego na sterte drewna. No i widzialem slady stop; trzech ludzi, a moze i wiecej. Ktos musial sie tam solidnie napracowac. W hali pojawil sie Bran, wiec powtorzylem mu to, co przed chwila uslyszal Tegid. Bard w tym czasie wpatrywal sie w plomienie i w zadumie tarl podbrodek. Bran spochmurnial, a kiedy skonczylem, powiedzial: Wezme druzyne i przeszukam lasy na zboczu. Jesli te slady sa swieze, to ludzie, ktorzy je zostawili, nie mogli uciec daleko. Dowiemy sie, kim oni sa i przywiedziemy ich przed twe oblicze. Naczelny bard wciaz nie odrywal wzroku od plomieni. Bran z niecierpliwoscia czekal na rozkazy. -Tak - rzucilem. - Niezwlocznie zbierz druzyne. Zaczniemy od ogniska, a potem... Tegid uniosl glowe. - Nie tobie jechac z druzyna - powiedzial cicho. Zamierzalem zaprotestowac, lecz on nieznacznie poruszyl glowa; nie chcial sprzeczac sie ze mna w obecnosci Brana. Przypomniawszy sobie nasz spor dotyczacy krolow scigajacych przestepcow, zrozumialem jego wahanie i dalem za wygrana. -Zbierz ludzi - rozkazalem, po czym wytlumaczylem mu, gdzie ma szukac stosu. - Tam wlasnie zacznijcie - rzucilem na koniec. Wodz Krukow skinal glowa na znak zgody, a gdy odwrocil sie, by odejsc, zlapalem go za rekaw. - Znajdz ich, Bran. Wytrop i przyprowadz do mnie. Musze wiedziec, kto to zrobil i dlaczego. W nastepnej chwili glos Brana rozbrzmial w calej hali. Wodz wykrzykiwal imiona majacych mu towarzyszyc wojownikow. Zebralo sie ich okolo dwudziestu i natychmiast zwarta gromada wybiegli na dwor. Popatrzylem na Tegida. - Pojade z nimi tylko do sygnalowego ogniska. Bard odwrocil sie od ognia, poslal mi pelne powatpiewania spojrzenie. -O czym myslisz? - spytalem. -Powiedziales, ze tamto drewno mialo sluzyc do przekazania sygnalu. Dlaczego? -Potrafie rozpoznac stos na sygnalowe ognisko, bracie. -W to nie watpie - zapewnil szybko. - Jednakze ty przypuszczasz, iz jest on dzielem nieprzyjaciela. -A ty myslisz inaczej? -Mysle, ze nie powiedziales mi wszystkiego. - Wypowiedzial te slowa, nie podnoszac glosu, lecz w jego oczach pojawil sie ostry, oskarzycielski blysk. - Jezeli jest cos, o czym powinienem wiedziec, wyjaw mi to teraz. Powiedzialem ci wszystko, dokladnie tak, jak bylo - zaczalem, lecz on zbyl mnie niecierpliwym grymasem. Ogarnelo mnie zdumienie. Dlaczego zachowywal sie w ten sposob? -Mysl! -Przeciez mysle, Tegidzie! - Moj glos odbil sie echem od scian opustoszalej hali. Zamiast dyskutowac, ugryzlem sie w jezyk i zamknalem usta. Dlaczego zakladalem, ze mamy do czynienia z wrogiem? Ogien sygnalizacyjny jest widoczny z duzej odleglosci; jest on... Wzrok moj padl na srebrna dlon, ktora, choc niemal dotykala ognia, wciaz przenikal dojmujacy chlod. Ostatni raz taki chlod czulem... Spojrzalem na barda. - Masz racje, Tegidzie. To bylo tak dawno temu, ze zupelnie o tym zajsciu zapomnialem. Nie sadzilem, ze to cos waznego. -Ano zobaczymy. Opowiadaj. Opowiedzialem mu wiec o ogniu zauwazonym owej nocy, gdy obozowalismy na rowninie u podnoza Druim Vran. - Przepraszam, bracie - dodalem na koniec. - Powinienem byl powiedziec ci o tym od razu. Ale na drugi dzien bylismy juz w domu, a ja chyba pomyslalem, ze tamto ognisko rozpalono z okazji naszego powrotu i zupelnie o nim zapomnialem. -To nie z tego powodu zachowales milczenie - powiedzial stanowczym tonem. - Pozwoliles, by niecierpliwosc zacmila twa zdolnosc trzezwego osadu. Tak bardzo pragnales ujrzec Dinas Dwr, iz nie chciales uwierzyc, ze cos jest nie tak. To dlatego ukryles te wiadomosc przed soba samym... i przede mna. Moj naczelny bard byl doprawdy niezwykle przenikliwy. -Przepraszam. To sie wiecej nie powtorzy. Skwitowal moje przeprosiny niecierpliwym machnieciem reki. - Co sie stalo, juz sie nie odstanie. -A wiec sadzisz, ze bylismy sledzeni od chwili powrotu? -A ty tak nie sadzisz? -Uwazam, ze jest to wielce prawdopodobne. -A ja, ze pewne. -Ale dlaczego? -Tego dowiemy sie, gdy Bran wroci z tymi, ktorzy nas sledzili. Tak wiec, oddalismy sie oczekiwaniu, co wcale nie bylo zajeciem latwym. Wolalbym byc na szlaku i razem z moimi ludzmi zagladac prosto w oczy niebezpieczenstwu, niz tkwic bezczynnie w hali. Minal dzien, potem drugi. Staralem sie zachowac zle przeczucia wylacznie dla siebie, lecz gdy takze trzeciego dnia nie nadeszly zadne wiesci od uczestnikow poszukiwan, glosno wyrazilem swoj niepokoj. -Juz dawno powinni byli wrocic. Nie ma ich od trzech dni. Tegid nawet nie podniosl glowy znad kosza ziol, z ktorego wybieral jakies liscie. -Czy ty mnie w ogole slyszysz? -Slysze. - Przestal sortowac liscie i spojrzal w moja strone od razu bylo widac, ze jego rowniez martwila przedluzajaca sie nieobecnosc Brana. - Co mam powiedziec? -Na pewno maja jakies klopoty. Powinnismy wyruszyc w slad za nimi. -Pojechalo dwudziestu dobrych wojownikow, a Bran potrafi zawsze wybrnac z tarapatow. Pozwolmy mu dzialac. -Jeszcze trzy dni - powiedzialem. - Jezeli w tym czasie nic sie nie wydarzy, wyrusze im na pomoc. -Jezeli nic sie nie wydarzy - zgodzil sie bard - wyruszysz im na pomoc, a ja pojade razem z toba. Wjechalem jednak na Druim Vran juz nazajutrz, tylko po to, by sprawdzic, czy z gory nic nie widac. Dzien byl zimny, ale pogodny; wysoko na niebie wisialy biale chmury. Razem z towarzyszaca mi Goewyn przemierzylismy szmat drogi na wschod, ale nigdzie nie dostrzeglismy oznak niebezpieczenstwa. Przed powrotem zrobilismy przerwe, aby dac wytchnac naszym wierzchowcom. Usiedlismy blisko siebie na wielkim glazie, okryci jednym plaszczem. Wiatr szczypal nas w policzki i brody, a u naszych stop rozciagala sie dolina, spowita pierzyna splywajacej ze zboczy mgly. -Powinnismy wracac - powiedzialem - bo inaczej Tegid wysle naszym tropem goncze psy. A jednak zadne z nas nie ruszylo sie z miejsca. Siedzielismy zapatrzeni w grube poklady szarej mgly i bylo nam dobrze. W koncu, kiedy swiatlo dnia zaczelo slabnac, zmusilem sie do wstania. -Wkrotce bedzie ciemno. Pora wracac do domu. -Mhmmm. - Goewyn westchnela i podkurczyla nogi, ale pozostala na glazie. Podszedlem do koni, odwiazalem cugle i powyciagalem wbite w ziemie paliki. -Llew? - W glosie Goewyn bylo cos takiego, co kazalo mi sie niezwlocznie odwrocic. -Co sie stalo? -Tam w dole cos sie porusza, nad rzeka... we mgle. Przyskoczylem do niej w paru susach i, wytezajac wzrok, sprobowalem cos dojrzec w szybko gestniejacym zmroku. -Nic nie widze. Jestes pewna? Wyciagnela przed siebie reke. - Tam! - rzucila, nie odrywajac wzroku od dna doliny. Spojrzalem we wskazanym kierunku. W miejscu, gdzie poryw wiatru rozdarl mgle, pojawily sie trzy sunace brzegiem rzeki ciemne ksztalty. Nie potrafilem okreslic, czy byli to piesi czy tez jezdzcy. Na mgnienie oka ujrzalem trzy niewyrazne bryly, po czym wszystko z powrotem przeslonila mgla. -Zmierzaja w nasza strone - stwierdzilem. -- Kieruja sie do Druim Vran. -Myslisz, ze to Bran? -Trudno powiedziec. Cos mi sie jednak zdaje, ze to nie Bran ani tez nikt z jego druzyny. -W takim razie kto? -Tego wlasnie zamierzam sie dowiedziec. - Wyciagnawszy reke, dopomoglem Goewyn stanac na nogi. - Wracaj do Dinas Dwr, uprzedz Tegida oraz Scathe. Powiedz im, zeby skrzykneli druzyne i wytlumacz, dokad maja przyjechac. Goewyn schwycila mnie za rece. - Chyba nie zamierzasz zjechac na dol? -I owszem, ale tylko po to, by przyjrzec sie naszym gosciom. - Uspokajajaco scisnalem jej dlon. - Nie martw sie, nie mam zamiaru ich atakowac. No, jedz juz, tylko sie pospiesz. Wcale nie miala ochoty zostawiac mnie samego, ale zastosowala sie do mojej prosby. Gdy tylko odjechala, wrocilem na moj punkt obserwacyjny. Jeszcze raz zdolalem pochwy Dobylem miecza z umieszczonej pod siodlem pochwy i zaczerpnalem gleboko tchu. -Stoj! - ryknalem co sil w plucach. -Nie ruszaj sie z miejsca! - dodalem po chwili, lecz jedyna odpowiedzia byl tetent oddalajacego sie galopem konia. Scisnawszy mocniej glownie miecza - przeklinajac sie w duchu za to, ze nie zabralem ze soba wloczni oraz tarczy - czujnie ruszylem naprzod i wnet zatrzymalem sie w miejscu, gdzie poprzednio widzialem nieznajomego. Oczywiscie, juz go tam nie bylo, ja zas dostrzegalem niewiele dalej niz koniec wlasnego nosa. Odczekalem jeszcze chwile, lecz nie slyszac zadnych podejrzanych odglosow, postanowilem wrocic na prowadzacy do gory trakt i tam zaczekac na Scathe i pozostalych. W ten sposob bede przynajmniej wiedzial, czy nadciagajacy konni nie omineli mnie pod oslona mgly. Zawrociwszy konia, wspialem sie zboczem do miejsca, gdzie szlak przechodzil w ostry podjazd do grzbietu i wybralem dogodna pozycje. Swiatlo dnia zdazylo juz zupelnie zgasnac, a doline wzial we wladanie gesty mrok. Niebawem mgla oraz ciemnosci uczynia jazde niezmiernie trudna, o ile wrecz niemozliwa. Bez watpienia na to wlasnie liczyla trojka intruzow. Mnie pozostala pociecha, ze to, co sprawialo trudnosc jednemu, bylo utrudnieniem dla wszystkich. Mgla dawala jednakowa oslone tak mnie, jak i nieznanym zwiadowcom. Czekalem. Nie wiem, jak dlugo siedzialem bez ruchu, wytezajac wzrok i sluch - kotlujaca sie na podobienstwo mokrej welny mgla skutecznie mamila wszystkie zmysly - ale w koncu wydalo mi sie, ze ponownie slysze konie. Z powodu spowijajacego wszystko wokol oparu nie bylem w stanie okreslic, z ktorego kierunku ow dzwiek dolatywal. Pomyslalem, ze moze to nadjezdza wyslana przez Goewyn druzyna, szybko jednak uprzytomnilem sobie, iz nasi wojownicy nie zdazyliby jeszcze osiagnac grzbietu, a co dopiero zjechac w dol po przeciwleglym zboczu. Najprawdopodobniej zblizali sie ku mnie obcy, ktorzy uznawszy, ze odjechalem, postanowili kontynuowac zwiad. Wstrzymujac oddech, wsluchiwalem sie w napieciu w coraz glosniejszy tupot konskich kopyt, az nagle w wilgotnym mroku przede mna zamajaczyly niewyraznie dwie kule swiatla... pochodnie, nie dalej jak dwadziescia krokow. Mocniej scisnalem rekojesc miecza i wrzasnalem: -Stac! Ani kroku dalej! Intruzi poslusznie przystaneli; blask ich pochodni zawisl nieruchomo w powietrzu. W dalszym ciagu nic nie widzialem, za to wyraznie slyszalem posapywanie koni oraz skrzypienie skorzanych uprzezy. Poniewaz wolalem pozostac na razie w ukryciu, przemowilem, nie ruszajac sie z miejsca: -Stojcie spokojnie, przyjaciele. Jezeli pragniecie pokoju, mozecie byc pewni dobrego przyjecia. Jesli jednak szukacie walki, dostaniecie godziwa odprawe. Zsiadzcie z koni. Zapadla cisza. Dopiero po dluzszej chwili niecierpliwie uderzylo konskie kopyto i ktos zawolal: -Jestesmy spokojnymi ludzmi, wszelako nie zwyklismy dawac posluchu mezowi, ktorego nie widac! -Takoz i w moim zwyczaju nie lezy witac podroznych z mieczem w dloni -zapewnilem surowym tonem. - Byc moze obaj czynimy cos, do czegosmy nie nawykli. Doradzam tedy rozwage. Ponownie nastala cisza, przerywana jedynie sykiem nierowno plonacych pochodni, az w koncu glos z ciemnosci zapytal: -Llew? 15. Dziecko -Cynan?Po drugiej stronie padla jakas komenda, ktos zeskoczyl z wierzchowca; rozlegly sie pospieszne kroki i z mgly wylonila sie zwalista sylwetka Cynana. Na jego wlosach, wasach i plaszczu perlily sie drobne kropelki wilgoci, a szeroko otwarte oczy rzucaly na wszystkie strony badawcze spojrzenia. -Clanna na cu! - mruknal z ulga. - Llew! To ty, bracie? - Omiotl wzrokiem przestrzen za mymi plecami, wypatrujac pozostalych. - Mo anam, chlopie! Przyjechales tu sam? -Witaj, Cynanie! - odrzeklem, chowajac miecz do pochwy i zeskakujac z siodla. Nie uszedlem dwoch krokow, a juz znalazlem sie w jego uscisku. - Rad jestem cie widziec. -Zaiste, dziwne powitanie, o ile w ogole mozna to powitaniem nazwac. - Odwrocil sie ku swemu orszakowi, w ciszy czekajacemu na szlaku. - Tangwen! Gweir! To sam Srebrnoreki wyjechal nam na spotkanie. -Gdybym wiedzial, ze to ty, nakazalbym rozswietlic wam droge tysiacem pochodni - zapewnilem. -A za kogo nas wziales? - zapytal z lekkim niepokojem w glosie, po czym, nie czekajac na odpowiedz, dal upust swemu zdumieniu. - I co robisz sam na trakcie, straszac podroznych mieczem? Opowiedzialem mu o jezdzcach, ktorych Goewyn i ja widzielismy w dolinie. Na koniec spytalem, czy po drodze kogos nie spotkal. -Czy spotkalem? - zachichotal, wskazujac na kotlujaca sie wokol nas mgle. - Chlopie, od momentu, gdym wjechal w doline, nie moge dojrzec konca wlasnego nosa. Jak myslisz, moze warto ich poszukac? -W tej zupie nigdy ich nie znajdziemy. Lepiej juz ruszajmy. - Postapilem w strone wierzchowca. - W kominie buzuje jasny plomien, czekaja na nas powitalne puchary! Ogrzejmy sie i wypijmy za wasze przybycie. - Wspialem sie na siodlo, lecz Cynan wciaz tkwil w miejscu. - No, co tam? Czyzbys slubowal nie brac do reki kielicha? -Niedoczekanie twoje! - krzyknal i pospieszyl do konia. Dosiadlszy go, rzucil rozkaz swemu orszakowi, ja zas wyjechalem na czolo, by wskazywac droge. Nie ujechalismy wszakze daleko, gdy napotkalismy nadciagajace z przeciwka Scathe i Goewyn, ktorym towarzyszyla druzyna w sile trzydziestu wojow z pochodniami. Zatrzymalismy sie, a ja wyjasnilem pokrotce, co w czasie mojej nieobecnosci zaszlo. Goewyn i Scatha przywitaly Cynana, Tangwen, a takze ich swite, po czym, uszykowawszy ludzi w jedna kolumne, ruszylismy dalej. W miare jak pielismy sie coraz wyzej, mgla rzedla, na szczycie zas zniknela zupelnie. Niebo przeslanialy chmury, totez noc byla ciemna. Po krotkiej naradzie ze Scatha postanowilismy skierowac do czuwania na gorskim grzbiecie trzydziestu wojownikow podzielonych na trzyosobowe patrole, aby w ten sposob uniemozliwic intruzom przekroczenie Druim Vran pod oslona ciemnosci. Po przybyciu do crannogu niezwlocznie pospieszylismy do hali. Przy ogniu czekal juz na nas Tegid. -Badz pozdrowiony, Cynanie o Dwoch Torquesach! Badz pozdrowiona, piekna Tangwen! - zawolal, gdy podeszlismy blizej. Polecilem, aby natychmiast przyniesiono powitalna czare. Pojawienie sie Cynana w zatloczonej hali wywolalo wsrod obecnych spore ozywienie i zewszad rozlegly sie glosne okrzyki. Bard usciskal serdecznie Cynana, a nastepnie zwrocil sie ku Tangwen. Dziewczna jednak sklonila tylko glowe oraz podala mu rece. -Witaj, Tegidzie Tathal - rzekla z usmiechem, lecz usmiech ten, podobnie jak i slowa powitania, calkowicie pozbawiony byl ciepla. Zauwazylem jej reakcje, ale w tym momencie wniesiono czare pelna swiezego, spienionego piwa i ma uwage przykuly inne sprawy. Podalem naczynie Cynanowi, on zas upil potezny lyk, otarl usta rekawem, a nastepnie przekazal czare zonie. Tangwen ledwie skosztowala piwa i niemal natychmiast wreczyla puchar Gweirowi, wodzowi Cynana. -Dziekuje - rzucila cicho. -Tesknilam za toba, przyjaciolko - powiedziala Goewyn, zrzucajac z ramion przemoczony plaszcz. Wziela Tangwen w ramiona, po czym obie kobiety wymienily pocalunki. -Dobrze, ze znowu sie widzimy - zapewnila Tangwen. -Od dawna marzylam o tej chwili. - Wyciagnela dlonie do ognia; wygladala na mocno przemarznieta. Trudy podrozy, chlod oraz paskudna pogoda musialy sie jej dac mocno we znaki. -Bylibysmy na miejscu wczesniej - odezwal sie Cynan -ale mgla spowolnila marsz. Niewiele brakowalo, a przyszloby nam spedzic jeszcze jedna noc na szlaku. -Ale na szczescie jestescie tutaj. - Goewyn pomogla Tangwen zdjac z ramion ciezki plaszcz. - Chodz, poszukamy ci suchego odzienia. Kobiety odeszly, my zas przysunelismy sie blizej komina, aby wyschnac w jego cieple. -Ach, jak dobrze - westchnal Cynan. - A juz myslalem, ze nigdy tu nie dojade. -Zupelnie zapomnialem, ze masz przyjechac - wyznalem. Cynan odrzucil glowe do tylu i wybuchnal smiechem. - To widac na pierwszy rzut oka. Srebrnoreki strzegacy traktu z mieczem w dloni, napastujacy spok - Ocz ch pod wam do woli blakac sie we mgl Cynan wzniosl oczy. - Mgla! Nie wspominaj o mgle! -Doprawdy musi byc okropna, skoro budzi az taka zlosc slynnego Cynana o Dwoch Torquesach - wtracil Tegid. -A zebys wiedzial. Ta przekleta mgla od wielu dni zwodzila nas na manowce. Przez nia bylem juz prawie gotow wracac do domu. Pomyslalem jednak o twoim znakomitym piwie i powiedzialem sobie: Cynanie Machae, dlaczego masz spedzic pore sniegow w swojej obskurnej hali, samotny i smutny, skoro... -Skoro zamiast tego mozesz pic piwo Llewa! - dokonczylem za niego. Cynan poslal mi urazone spojrzenie. - Tez cos! Podobna mysl nigdy nie powstala w mej glowie. Stesknilem sie za twa przyjaznia, bracie, a nie za beczka, aczkolwiek, skoro juz o tym mowa, twoj piwowar nie ma sobie rownych. - Dzwignal czare do ust i dlugo jej nie opuszczal. - Ach! Prawdziwy nektar! -Mnie tez brakowalo twego towarzystwa. - Wznioslem w gore swoj puchar. - Slrinte, Cynanie o Dwoch Torquesach! -Spelnilem toast do dna i natychmiast zawolalem o wiecej. Jeden z mabinogi Tegida podbiegl do mnie z pelnym dzbanem. -Chetnie wyslucham dobrych wiesci o waszych plonach -odezwal sie Tegid. -Z prawdziwa radoscia spelnilbym twa prosbe, gdyby tylko to bylo mozliwe - odparl Cynan, wolno krecac glowa. - Tegoroczne zniwa to prawdziwa kleska. Z powodu deszczu nie moglismy zwiezc zbiorow z pola. Straty byly duze, ale dzieki urodzajowi sprzed roku nie grozi nam bieda. -U nas bylo tak samo - powiedzialem. - Rok zapowiadal sie dobrze, ale koniec wyp opij zn a^wo go w rz d e alismy sie w niespieszna rozmowe, opowiadajac sobie o wszystkim, co wydarzylo sie od czasu naszego ostatniego spotkania. Niebawem dolaczyly do nas zony. Tang- wen przebrala sie w czyste, suche szaty i starannie uczesala wlosy. Wygladala na obs^S p iewczyn^^chow SSZLSmS ^ ^ne w esol^owieI^^Inie G-wrazenie, z, Do hali weszla Scatha, rozejrzala sie i ruszyla wprost do mnie. - Warty zostaly rozstawione - wyszeptala mi do ucha. - Nikt nie zdola przekroczyc grzbietu bez naszej wiedzy. Pozwolilem jej odejsc bez dalszej dyskusji. W tej chwili nie chcialem o tym myslec. Hala Sys Ss rzybycie Cynan - a rozmowa toczyla Str war<