Perzyński Włodzimierz - Mechanizm zycia

Szczegóły
Tytuł Perzyński Włodzimierz - Mechanizm zycia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Perzyński Włodzimierz - Mechanizm zycia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Perzyński Włodzimierz - Mechanizm zycia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Perzyński Włodzimierz - Mechanizm zycia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Perzyński Włodzimierz MECHANIZM ŻYCIA Powieść I. — Ano, trudno... Trzeba będzie sobie w łeb palnąć... Spokój, z jakim Przecławski to zdecydował, zbudził w nim uboczne, przelotne uczucie wyraźnego żalu, że tego rodzaju najtajniejsze stany ducha nie mogą mieć świadków, bo wówczas dopiero wszyscy oceniliby jego charakter. Tak się złożyło, że nie dalej, niż dwa tygodnie temu, na zebraniu u Franka Mysłowskiego wywiązała się dyskusja na temat samobójstwa i o mało nie doprowadziła do ostrej kłótni między nim a Mysłowskim, który z ironicznem niedowierzaniem traktował zapewnienia Przecławskiego, że w razie jakiegoś konfliktu bez wyjścia natychmiast odebrałby sobie życie. I nawet jako przykład przytaczał nieuleczalną chorobę. Nie spodziewał się wtedy, że tak prędko będzie zmuszony poprzeć swoją teorję czynem. Lekarz trzymał go u siebie dość długo, bo Przecławski nie umiał ukryć strasznego wra- żenia, jakie wywarła na nim wiadomość, że się zaraził syfilisem. Oczywiście, starał się go pocieszyć i uspokoić, ale Przecławski nie dał się przekonać. Udawał, że wierzy, ale w myśli powtarzał machinalnie: "ty swoje, a ja swoje" i to zdanie kładło mu się na mózg takim jakimś strasznym ciężarem, że chwilami słowa lekarza nie dochodziły mu do świadomości i kiedy, znalazłszy się z powrotem na ulicy, usiłował odtworzyć sobie w pamięci całą rozmowę — dla ścisłości, bo wciąż nie wierzył w argumenty poczciwego staruszka, raz po raz potykał się o czarne luki. Miał jeszcze przed sobą dwadzieścia minut czasu. Na szóstą umówili się w Saskim ogrodzie z Kazikiem Witeckim i mieli iść do Mysłowskiego, żeby się razem uczyć fizyki na jutrzejszy egzamin. Wszystkie te projekty mogły mieć sens jeszcze przed godziną, teraz jednak Przecławski już wiedział, że nie będzie zdawał egzaminu z fizyki. Ale nie było także powodu do narażania Kazika na niepotrzebne wyczekiwanie. Przecławskiemu zależało tylko na tem, żeby się nie zdradzić przed Kazikiem tak, jak przed lekarzem. Nadkładając drogi do ogrodu, zużył dwadzieścia minut na gimnastykę moralną. I wreszcie uczuł się sam z siebie zadowolonym. — Sam djabeł nic by teraz po mnie nie poznał — mruknął. Z Kazikiem Witeckim, synem niezamożnego urzędnika, szli razem przez gimnazjum od pierwszej klasy i bardzo się lubili. To też Przecławski był pewien, że na kim, jak na kim, ale na Kaziku wiadomość o jego śmierci wywrze piorunujące wrażenie. Widział Kazika wystraszonego, zapłakanego... Właśnie nad tem zastanowił się przez chwilę, czy Kazik będzie płakał i doszedł do przekonania — że napewno nie płakał a zarykiwał. Poza przyjaźnią wchodziły tu w grę jeszcze względy uboczne. Kazik kochał się w siostrze Przecławskiego. W zasadzie Przecławski uważał to za warjactwo, aby się kochać w takim smarkaczu, w tej chwili jednak żal mu się Strona 2 zrobiło Witeckiego. Wiedział, że przez swoją śmierć odetnie go zupełnie od domu. Pani Przecławska wogóle patrzyła na Kazika niechętnie, jako na nieodpowiednie towarzystwo. I Przecławski stwierdził nagle ze zdumieniem, że dopiero ta myśl o przykrościach, jakie spadną na Kazika, zdołała w nim wzbudzić pierwsze uczucie żalu. Obiło mu się o uszy, że testament samobójcy jest nieważny, ale postanowił napisać gorący list do ojca z prośbą, aby z tej części majątku, którą on sam by kiedyś odziedziczył, wypłacił pewną sumę Kazikowi. Nadkładając drogi, Przecławski ogromnie się od ogrodu oddalił, Kiedy się zorjentował była już szósta i musiał pędzić z powrotem, żeby się zabardzo nie spóźnić. Dzień był upalny i Przecławski, który się łatwo pocił, po kilku minutach miał twarz zupełnie mokrą. Sięgnąwszy po chustkę, natrafił na recepty, których pod wpływem przygnębienia nie schował do pugilaresu, jakby to zrobił normalnie, tylko wetknął niedbale w kieszeń od spodni. Ze złością podarł recepty i wybuchnęła w nim nagle pogarda dla lekarza. — Idjota z tem swojem pocieszaniem. — Bałwan! Dureń! — wykrzyknął tak głośno, że aż jakieś dwie starsze panie obejrzały się za nim ze zgorszeniem. To go rozśmieszyło. Powtórzył kilka razy z uciechą: "Wystraszyłem baby" — i wrócił myślami do lekarza. Analizując jego zachowanie się chłodniej, widział w nim przedewszystkiem tchórza i człowieka bez charakteru. Wiedział, że gdyby sam był lekarzem, to by postąpił zupełnie inaczej. Ułatwiłby choremu samobójstwo, zapisał jakąś gwałtowną i niebolesną truciznę. — Służę panu. Wymawiając w myśli te słowa, machinalnie poruszył wargami i przybrał uprzejmy, uśmiechnięty wyraz twarzy. Wesoły gwar tłumu wypełniającego ogród układał mu się w uszach w rozkołysany rytm; na chwilę doznawał wrażenia, że drzewa i ludzie kołyszą się do taktu. — Ale przecież — myślał dalej z powodu lekarza — ludzie z czasem będą musieli dojść do takiego spokojnego traktowania spraw, które pozornie wydają się straszne. Witecki czekał już na niego w ogrodzie. Siedział na ławce i czytał książkę. Swoją drogą, to był dziwny mól. Nie umiał chwili przeżyć bezpośredniemi wrażeniami. Zawsze musiał coś czytać, a jeżeli mówił, to o tem tylko, co czytał. Z Zośką nigdyby się nie dogadali — uśmiechnął się Przecławski. I zwolnił kroku, żeby podejść jaknajnaturalniej, niedbale. Zresztą był już pewien swego wyglądu. Z mglistem uczuciem, które ciągnęło się od złośliwej uciechy do roztkliwienia, odtworzył sobie w jednym błysku wyobraźni jutrzejsze rozmowy w gimnazjum, wciąż w kółko powtarzane zapewnienia Kazika i Mysłowskiego, że widzieli go na godzinę przed katastrofą i niczego nie można się było domyśleć, absolutnie niczego. Taki był, jak zawsze, może nawet w lepszym humorze. Witecki podniósł oczy od książki i kiwnął mu głową z tym swoim jakgdyby protekcjonalnym uśmiechem, który w najwyższym stopniu drażnił matkę Przecławskiego. Przecławski bronił przyjaciela i tłomaczył jej, że to złudzenie. Kazik nie był ani zarozumiały, ani protekcjonalny, zwłaszcza u nich w domu nie mogł się uważać za nic wyższego, tylko poprostu miał tego rodzaju uśmiech i nie mógł składu twarzy przerobić. — Zdaje mi się, że już po szóstej — odezwał się, składając starannie rozlatującą się na wszystkie strony książkę. — Kilka minut. — Chodźmy. Ławka była zatłoczona i ledwo Witecki wstał, wszyscy rozsunęli się odrazu. Miejsce, które zajmował, znikło. Przecławskiemu przyszło na myśl, że tak samo Strona 3 będzie z jego miejscem w życiu. Kilka kroków uszli w milczeniu. — W domu byłeś do tej pory? — zapytał go nagle Witecki. — W domu. — Czy panna Zofja pojutrze wyjeżdża? — Napewno nie wyjedzie — pomyślał Przecławski, ale głośno odparł: — Wyjeżdża. — To ja przyjdę jutro się pożegnać. — Przyjdź. I znów w myśli dokończył: — Ładne piekło zastaniesz... Witecki podniósł nagle na niego wzrok i zaczął mu się przyglądać z widoczną uwagą. Przecławskiego to zmieszało. Szybko wyciągnął chustkę i z pewną przesadą w ruchach zaczął wycierać twarz, chcąc, jeśli w wyglądzie jego było coś nienaturalnego, spędzić to na gorąco. — Piekielny upał — mruknął. Chciałbym już być na wsi. — Ale tobie coś jest? — Mnie? To ci się uroiło. — Tak wyglądasz, jakbyś miał gorączkę. — Ii... Przecławskiego ogarnęła nagle głucha złość na kolegę. Kiedy wyobraził sobie, że mógłby przez szereg godzin siedzieć z nim i Mysłowskim w ciasnym pokoiku, gdzie stały trzy żelazne, wiecznie rozbabrane łóżka i przeplatać kucie fizyki słuchaniem głupich, dowcipów Mysłowskiego, uczuł, że to przerastało jego siły. I zresztą — poco? W ciągu dwóch czy trzech godzin, które mu pozostawały jeszcze do przeżycia, miał chyba prawo do tego, żeby go już nie nudzono i nie denerwowano. Ale nie chciał zwracać uwagi Kazika zbyt gwałtowną zmianą postanowień. — Owszem — odezwał się po chwili — ty chyba masz rację. — Chory jesteś? — Sam nie wiem. Po południu zaczęła mię boleć głowa, myślałem, że mi zaraz przejdzie, ale zaczyna mię boleć coraz bardziej. — Może z gorąca? — Może. — Wstąpimy do apteki i weź sobie proszek. — Nie, nie. Ja w te świństwa nie wierzę. Wolę wrócić do domu. — Do domu nie masz potrzeby wracać. — Kurs umiem i już niewieie mi przyjdzie z powtarzania. Wolę wypocząć, żeby mieć jutro świeżą głowę. — To możesz się nie uczyć, tylko siedzieć z nami. — Nie. Dowidzenia. I odwrócił się, uścisnąwszy pośpiesznie Witeckiemu rękę. — Wstąpię wieczorem dowiedzieć się — krzyknął za nim Witecki. — Nie. Dziś nie przychodź. Jutro. Przestraszyła go przenikliwość przyjaciela. Widocznie nie panował dostatecznie nad sobą. Praktycznie nie miało to najmniejszego znaczenia, bo tak samo w domu mógł swój wygląd wytłómaczyć bólem głowy i przemęczeniem, a zresztą — przyłapał się nagle na niekonsekwencji uczuć — gdyby nawet matce wydało się, że jest ciężko chory — to cóż z tego. Chwilę znajdzie. Ale wstyd ma było słabości wobec samego siebie. Zaraz jednak zbudziła się w nim zawziętość. Skoro Kazik coś zauważył, to należało dalej się ćwiczyć, aż do zupełnego opanowania. Zacisnął zęby, wyprostowat się i postanowił uważać, żeby nie przyśpieszać machinalnie kroku. Strona 4 Rodzice Przecławskiego od kilku lat nie żyli ze sobą. Dzieci wiedziały, że ojciec miał drugie mieszkanie w Warszawie, ale o tem się nie mówiło nigdy, bez zakazów, tylko przez jakąś intuicję. Odwiedzały ojca w hotelu, kiedy przyjeżdżał ze wsi, a raczej, kiedy im dawał znać, że przyjechał, bo bardzo często bywał w Warszawie i nie zawiadamiał ich o tem i — czasami jeździły na krótko na wieś. Wakacje spędzali w niewielkim majątku, który stanowił osobistą własność matki. Przecławski nie lubił ojca. Jeżeli starał go się usprawiedliwiać w duszy, to tylko dla pewnej zasady — żeby mieć o wszystkich rzeczach sąd spokojny i męski. Wracając do domu, z wielkiem zaciekawieniem myślał o tem, jak ojciec przyjmie wiadomość o jego śmierci. — Bo to już niedługo — błysnęło mu w głowie i prześlizgnęły mu się jakieś iskierki po żebrach, jak dwa dni temu na egzaminie z matematyki, kiedy poprzednik jego kończył już odpowiadać i on się zbierał, żeby wyjść do tablicy. W mieszkaniu nie zastał ani matki, ani rodzeństwa. Drzwi otworzyła mu pokojówka Marysia i odrazu przezornie uskoczyła w tył. Po tem mógł poznać, że oprócz służby nikogo nie było w domu. Przecławskiemu bardzo się ta dziewczyna podobała. Służyła u nich od czterech miesięcy i atakował ją przy każdej okazji, które zresztą w ruchliwem mieszkaniu nie trafiały się zbyt często, ale zawsze napróżno. Marysia miała narzeczonego szewca i dochowywała mu wierności. Była to wysoka, szczupła dziewczyna z długiemi, muskularnemi nogami. Zresztą łatwo się męczyła, jak to mógł nieraz zauważyć, kiedy obserwował ją przy sprzątaniu. — Jak u pełnej krwi, wszystko w niej poszło w nogi — myślał i to skojarzenie w jakiś dziwny sposób podniecało w nim zmysły. Marysia nie wyglądała na naiwną dziewczynę. Miała wyraz oczu bardzo chytry i czasami z widoczną złośliwością kokietowała Przecławskiego. — Nikogo niema? — zagadnął ją, oczywiście tylko dlatego, żeby ją zatrzymać chwilę przy sobie. — Pani wyszła z panienką, a panicz z kolegami. — A nie wiesz, dokąd pani poszła? — Skąd ja mogę wiedzieć, czy to pani mi się opowiada. — Myślałem, że panienka mówiła — przedłużał rozmowę i nieznacznie zbliżał się do Marysi. Dopuściła go do siebie, ale kiedy gwałtownym ruchem ręki chwycił ją nagle za biodro, odepchnęła go tak gwałtownie, że aż się zatoczył. — Jak ty śmiesz!... wybuchnął, ale Marysia nie przestraszyła się wcale. — A ty jak śmiesz — odpowiedziała mu hardo, mierząc go wyzywającem spojrzeniem. Jędrne, kształtne piersi znaczyły się jej wyraźnie pod bluzką i tak mu się podobała, że zapomniał o obrażonej godności. — Nie wiedziałem, żeś taka mocna — usiłował obrócić wszystko w żart. — Jak potrzeba, to jestem. — I prześliczna. — Dobrze, dobrze, — mruknęła drwiąco i uciekła z przedpokoju. W ciągu tych dwóch czy trzech minut z Marysią Przecławski zapomniał zupełnie o samobójstwie. I nagle znów się ocknęła ta myśl, spadła w mózg, jak ostra lodowata sopla. I zarazem wydało mu się, że znalazł wytłomaczenie nieszczęścia w uporze Marysi. Przecież, gdyby nie ten jej tępy opór, nie skusiłaby go uliczna dziewczyna. Nienawiść wzbierała w nim z taką siłą, że jeszcze sekunda, a byłby się może z jakimś dzikim krzykiem rzucił do kuchni i zaczął bić pokojówkę. Ocucił go dzwonek matki. Marysia znów mu się przesunęła przed oczami. Niewypowiedzianie podobał mu się kolor jej włosów z leciuteńkim rudawym od- Strona 5 cieniem. I kiedy na nią patrzał, nienawiść połączyła się w nim z gwałtownym zmysłowym pożądaniem. Przysiągł sobie, że musi ją mieć przed śmiercią i zarazić. I ucieszył się z zemsty. — Niech zdechnie, niech zgnije — powtarzał ze złośliwą radością. O przebiegu syfilisu nie miał pojęcia i w rozgorączkowanej chorobliwej fantazji widział Marysię pokrytą najstraszliwszemi wrzodami. I obraz ten sprawiał mu rozkosz. To jej się należało za karę za podłość. Cóż znaczyła śmierć jakiegoś kuchennego popychadła wobec tego, że on musiał ginąć. Matka była mniej spostrzegawcza od Kazika. Nie zwróciła uwagi na jego wygląd. Wieczór przesnuł się zwykłym trybem. O dwunastej wszyscy już spali. Przecławski zgasił w swoim pokoju lampę i siedział na łóżku po ciemku. Za jego pokojem, który miał drzwi na długi korytarz, prowadzący z jadalni do kuchni, była łazienka, a za nią pokój służbowy. Ciasna klitka, w której ledwo się można było przesunąć między łóżkami. Tam sypiała Marysia w towarzystwie kucharki Aleksandry. Przecławski przeklinał Aleksandrę i marzył zawsze o tem, żeby jakiś nagły i niespodziewany wypadek zmusił ją choćby do kilkudniowego wyjazdu na wieś. W tej chwili jednak pod wpływem najgłębszego przekonania, że już mu niewiele godzin pozostawało do życia, przestał się liczyć ze wszelkiemi względami. Śmiało wszedł do służbowego pokoju i pochyliwszy się nad łóżkiem Marysi, poruszył ją za ramię. Księżyc świecił prosto w szyby i w pokoju było zupełnie widno. Marysia ocknęła się gwałtownie. W oczach jej odmalowało się przerażenie, potem podziw i wreszcie się uśmiechnęła. Widocznie zaimponowało jej zuchwalstwo Przecławskiego i ldedy jej dał znak, ażeby szła za nim, posłusznie poszła. Aleksandra spała, jak zabita. Zaspokoiwszy zmysły, Przecławski momentalnie zasnął. I przyśniło mu się, że do pokoju wszedł jakiś dziwny jegomość, przeraźliwie blady, chudy, pajacowaty, w krótkiej wytartej marynareczce. Przecławski przyglądał mu się ze zdumieniem i nagle go poznał. — A, to pan Skrętek. Gość kiwnął mu przyjaźnie głową i zaczął przewracać papiery na biurku. Tak zabawnie przebierał nogami, że Przecławski się uśmiechnął. Przypomniał mu się jakiś vierszyk, którym go niańka jeszcze bawiła "za góreczką siedzi zając i łapkami przebierając". Podszedł do stołu, żeby ułatwić gościowi poszukiwania, ale pan Skrętek go odsunął. — Nie, nie, nie, już ja się sam u pana doskonale rozgospodaruję — roześmiał się chrapliwym głosem. I w tej chwili znikł. Wszystko rozpłynęło się w ciemności. Przecławski doznał wrażenia, że on sam również przestał istnieć i roztopił się ciemnością. Mimo to czuł i myślał. W oddali nagle wykwitł owalny krąg światła, w którym ukazał mu się nowy obraz. Pan Skrętek prowadził za rękę młodą, roześmianą dziewczynę i popchnął ją w objęcia wysokiego przystojnego chłopca. W tej chwili Przecławski się obudził. Na dworze już świtało. Maryśka ześlizgnęła się z łóżka i uciekła do swego pokoju. W dwa tygodnie potem wyszła zamąż. II Panna Czesława Rośnicka, kasjerka w sklepie z materjałami piśmiennemi stała we drzwiach i wyglądała na ulicę. Tak się złożyło, że była w sklepie sama. Właściciel pan Jan Sobieszczak, poszedł do banku wykupić jakiś weksel, a jego pomocnik głupi i arogancki ośmnastoletni wyrostek pan Józio, korzystając z tego ulotnił się po chwili do sąsiedniej owocarni, gdzie prowadził ognisty flirt z jedną z panien. Krótka samotność przyniosła starganym nerwom panny Czesławy wielką ulgę. Od samego rana panowała w sklepie atmosfera podniecona i burzliwa. Strona 6 Pan Sobieszczak przyszedł zły i wszystko go tego dnia drażniło, nawet rzeczy, które naogół wpływają raczej dodatnio na rozjaśnienie humoru ludzkiego jak to, że po kilku tygodniach zimnej, dżdżystej i zdawało się już zupełnie ustalonej jesieni nastąpił nagle jakby powrót do lata. Dla pana Sobieszczaka był to jednak nowy dowód tego powszechnego braku ładu i sensu, który według jego opinji ciążył nietylko nad czynami ludzkości, ale i nad zjawiskami wielkiej wojny. I kiedy panna Czesława otworzyła na chwilę drzwi, chcąc dać wolniejszy dostęp słońcu i ciepłu do mrocznego wnętrza sklepu, zatrzasnął drzwi z taką furją że o mało nie powybijał szyb, zawieszonych kolorowemi pocztówkami i poprostu zrobił jej awanturę. Panna Czesława zachowała się z taktem wobec tej ordynarnej i niczem nieusprawiedliwionej szykany zwierzchnika, ale przez jakieś dziesięć minut musiała całą siłą woli panować nad sobą, żeby się nie rozpłakać. Szczęściem dla niej nikt nie wszedł do sklepu przez ten czas, bo czuła, że gdyby otworzyła usta dla wypowiedzenia choćby jednego wyrazu odrazu płacz by ją porwał. Zresztą ten wybuch Sobieszczaka nie był odosobnioną impertynencją, poprzedził go cały szereg innych, mniej hałaśliwych, ale nie mniej dokuczliwych i obrażających. W ciągu czterech lat pracy w sklepie, panna Czesława mogła dostatecznie poznać przykry charakter swego chlebodawcy, jednakże to co ją spotkało tego dnia, przewyższało już wszystko. Poczuła, że nadszedł kres i że będzie musiała poważnie pomyśleć o zmianie niejsca, bo w firmie życie stawało się nie do zniesienia. Panna Czesława nie mówiła i nie myślała nawet nigdy w "sklepie" tylko zawsze w "firmie", był w tem dla niej pewien odcień, który we własnem jej pojęciu wywyższał ją trochę socjalnie. Po wyjściu Sobieszczaka pan Józio uśmiechnął się zjadliwie i wykrzywiając w błazeński sposób twarz, odezwał się do kasjerki. — Ale wściekły. Panna Czesława nie lubiła Józia, a zwłaszcza nie znosiła, gdy zwracał się do niej z tym błazeńskim grymasem. Widziała w tem uchybiającą jej poufałość. I zazwyczaj nie odpowiadała mu w takich razach. Teraz jednak nerwy jej napięte do najwyższego stopnia potrzebowały jakiegoś odprężenia w rozmowie. Starała się jednak zachować należny dystans. Odparła z akcentem nietylko sztucznego spokoju, ale nawet pewnej pobłażliwości. — Nie rozumiem co mu się stało. Józio roześmiał się hałaśliwie. — Musiał od tej swojej małpy dostać po pysku. — Ona go bije? wyrwało się machinalnie pannie Czesławie. — Jeszcze jak. — Ohydne — szepnęła z nieopisanym obrzydzeniem. Józio wzruszył ramionami, — Przyzwyczaił się, nieboszczka także go tłukła. — Nieprawda. — Co pani opowiada, cała kamienica o tem mówiła. Mało razy tam byłem. — I wiedzieli w kamienicy? — Ludzie wszystko zawsze wiedzą — odparł sentencjonalnie Józio. Ziewnął i mruknąwszy "Ja za chwileczkę wrócę" — znikł za drzwiami. Po ciągłem napięciu nerwów, pierwsze pięć minut samotności dało pannie Czesławie wrażenie niewypowiedzianej poprostu błogości. Roztworzyła szeroko drzwi i mrużąc oczy podstawiała twarz pod słońce. Odczuwała ciepło jak pieszczotę i ta zmysłowa przyjemność opanowała ją do tego stopnia, że gdy po chwili odurzenia przepłoszyła ją nagle myśl, że ludzie patrzą, a ona robi miny, cofnęła się w głąb sklepu z takim uczuciem, jak gdyby dopuściła się na oczach ludzkich jakichś rzeczy wstydliwych i nieprzyzwoitych. Strona 7 Panna Czesława miała już lat trzydzieści ośm i nie mogła zrozumieć dlaczego nie wyszła za mąż. Nie była brzydka. Pulchna blondynka o zadartym nosie, konopiastych włosach i czerwonej cerze posiadała wulgarny typ słowiańskiej urody. Mężczyźni nie tylko oglądali się ale i zaczepiali ją na ulicach, klijenci w sklepie uśmiechali się do niej, wielu wdawało się odrazu w rozmowy a nie brakło i takich, którzy pragnęli przedłużyć znajomość i wyczekiwali na nią wieczorem przed zamknięciem sklepu. Jednakże nad tem jej niewątpliwem powodzeniem ciężyła szczególna fatalność. Zapał każdego mężczyzny, który się do niej zbliżał wyczerpywał się bardzo szybko i po dwóch, trzech spotkaniach, jakichś spacerach, wieczorze w kinematografie, kolacji w gabinecie tańszej restauracji, uwodziciel a raczej dopiero kandydat na uwodziciela ginął bez śladu. Dobrze było, jeśli zobaczywszy ją kiedyś później na ulicy składał jej zdaleka i jakby od niechcenia ukłon, oznaczał nie przywitanie, ale wyraźną prośbę o zapomnienie. Panna Czesława musiała stwierdzić, że jej siła przyciągająca w stosunku do mężczyzn równała się odrażającej, ale zamknięcie tego zjawiska w tak ścisłej już jakby naukowej formule nie tłomaczyło go jeszcze. Wśród różnych teorji, jakie sobie tworzyła, najbardziej przypadło jej do upodobania podświadome promieniowanie instynktu czystości kobiecej. Było to w okresie, kiedy w chaotycznych lekturach wypożyczanych we wszystkich warszawskich czytelniach książek odkryła podświadomość i zaczęła się nią upajać do tego stopnia, że nabrała bezbrzeżnej pogardy dla każdej jasnej i wyraźnej myśli. Niestety życie zadało szyderczy kłam tej teorji, według której mężczyźni, wyczuwając, że taka kobieta jak ona mogła być tylko żoną i matką, nie ośmielali się chcieć zrobić z niej kochanki, bo w tom właśnie czasie straciła dziewiczość. Uwodziciel przestał ją znać na drugi dzień. I przed panną Czesławą znów zostało otwarte, dręczące zagadnienie dlaczego nie potrafiła nikogo trwale przywiązać do siebie i wyjść zamąż. W rzeczywistości zrażała mężczyzn tem, że natychmiast zaczynała mówić o małżeństwie. Jedno z ostatnich przykrych rozczarowań przeżyła z właścicielem sklepu. Pan Sobieszczak, który przed kilku miesiącami owdowiał, zaczął jej się nagle pewnego dnia niesłychanie czule przyglądać i wogóle tak zachowywać, jakgdyby był nią bardzo zajęty. Wieczorem na pół godziny przed zamknięciem sklepu zwolnił Józia, który w lot zrozumiał czemu to zawdzięczał i wychodząc, pożegnał pannę Czesławę bezczelnym, złośliwym uśmiechem. Ona nie zwróciła już jednak na to najmniejszej uwagi. W jednej chwili zapomniała o wszystkich zawodach, jakich doznała od mężczyzn, o wszystkich teorjach równowagi siły przyciągającej i odrażającej i uwierzyła, że w życiu jej następuje szczęśliwy, decydujący zwrot. Przepełnione tęsknotą do miłości jej serce odrazu odpowiedziało w zmysłowe zaciekawienie pana Sobieszczaka, gotowością do jaknajwiększych uczuć. Z radosnym niepokojem oczekiwała tego co miało nastąpić. Pan Sobieszczak objął ją wpół, przycisnął do siebie i odezwał się z jakimś mrukliwym śmiechem. — Tyle czasu na panią patrzę, a dziś wydała mi się pani jakaś zupełnie inna. Panna Czesława rozanielona, zamiast odpowiedzi oparła mu głowę na piersiach. Czekała czułych słów, jakiejś pieśni nad pieśniami, która nieraz w marzeniach snuła jej się po duszy bez słów, a tylko jako szereg mglistych dźwięków. Pan Sobieszczak miał jednak prozaiczniejszy stosunek do życia. Odezwał się przysuwając jej rękę wzdłuż po plecach. — No to może się zabawimy. I zabrał ją do dancingu na kolację. Siedzieli do trzeciej w nocy. Sobieszczak Strona 8 wciąż był czuły i gorący — w miarę podniecania się alkoholem nawet coraz gorętszy, ściskał jej pod stołem nogi i musiała mu przyrzec, że nazajutrz przyjdzie do niego na noc do mieszkania. O małżeństwie nic prawie nie mówił, ale wracając do domu panna Czesława nawpół przytomna uważała się już za jego żonę. Podniecenie wybiło ją najzupełniej ze snu. Nawet się nie kładła, tylko przesiedziała resztę nocy przy stole, snując tkliwie marzenia o przyszłem szczęściu. Sobieszczak przyszedł do sklepu dopiero koło południa. Miał tak zły i ponury wygląd, że zmroził odrazu uśmiech, jakim panna Czesława chciała go przywitać. Pokręcił się po sklepie, wysłał Józia na miasto i kiedy zostali we dwoje z kasjerką odezwał się jakby zawstydzonym tonem. — Narobiliśmy wczoraj głupstw. Panna Czesława opuściła głowę ku ziemi. W tej chwili uczuła się znowu tylko kasjerką, która zawiniła wobec swego chlebodawcy. — To wszystko nie miało sensu — ciągnął chrapliwym znudzonym głosem Sobieszczak. Oczywiście, pani temu nie winna, ale... I nagle roześmiał się głupkowato. — O tem co było, najlepiej już nie wspominać. Ale razem bawiliśmy się, razem trzeba płacić. Panna Czesława spojrzała na niego z przerażeniem. — Jakto? — Pani połowę, ja połowę, — niech się pani nie boi — dodał uspokajająco widząc jej przestrach. Wszystkiego odrazu z pani nie ściągnę. Będę pani strącał po pięć złotych miesięcznie z pensji. Panna Czesława nie próbowała nawet protestować. Stłumiła w sobie oburzenie i nabierała tylko jeszcze większej pogardy dla Sobieszczaka, który bezczelność swoją posuwał do tego stopnia, że gdy jej strącał pięć złotych przy wypłacaniu pensji, podkreślał to zawsze porozumiewawczym uśmiechem, w którym tkwiło jakgdyby dobrotliwe napomnienie. Wkrótce potem Sobieszczak związał się z jakąś podstarzałą kokotą i zupełnie stracił dla niej głowę. Pierwszy doniósł kasjerce o tem Józio, który jakiemiś tajemnemi drogami potrafił wyszperać zawsze wszystko, co się tyczyło nietylko czynów, ale i zamierzeń ich chlebodawcy i wyraził przekonanie, że Sobieszczak napewno się z kokotą ożeni. To dopiero wstrząsnęło do głębi uczuciami panny Czesławy. Bo w miarę jak się oddalała nieszczęsna kolacja, zacierało się również w duszy kasjerki przykre i upokarzające wrażenie cynicznej zmiany Sobieszczaka i ustępowało miejsca coraz wyraźniejszej nadziei, że wszystko musi naprawić. W chwilach rozpoetyzowania wyobraźni motywy, jakie miały skłonić Sobieszczaka do powrotu, panna Czesława nazywała przekleństwem swego ciała i wierzyła, że działanie tego przekleństwa, które się zaczęło, gdy Sobieszczak raz dotknął ją ustami musiało fatalistycznie zwyciężyć. Zbyt aktywna jednak, aby zawierzyć swoją przyszłość tylko powolnemu wpływowi tego zmysłowego uroku, który w odczuciu jej zabarwiał coś już jakiemś prawie mistycznym odcieniem, rozpoczęła podstępną grę, mając na celu kokietowanie Sobieszczaka. Pozornie była tylko automatem sklepowym, nieczułym na wszystko co nie leżało w zakresie przyjętych obowiązków, w pozorach tych jednak każde odezwanie się, każdy ruch, uśmiech i spojrzenie były obliczone na ciągłe działanie, na zmysłową podświadomość zwierzchnika. W ciągu długoletnich teoretycznych rozmyślań nad miłością panna Czesława stworzyła sobie całą uwodzicielską teorję, której podstawą było to, aby ciągle na każdym kroku drażnić zmysły mężczyzn, a ponieważ z żadnym z tych mężczyzn, którzy jej się podobali nie miała sposobności tak ciągłego przebywania Strona 9 jak z Sobieszczakiem, więc poraz pierwszy mogła stosować swoją teorję w całej pełni. Nie zrażało jej to, że Sobieszczak nie zwracał najmniejszej uwagi na najrozmaitsze subtelności pochyleń, wyciągania rąk, manewrowania nogami, które miały zaostrzać w nim przytłumione po jednym wybuchu pożądanie, bo była najgłębiej przekonana — wiedziała, że każdy dzień pozostawia mu w zmysłach jakieś drobne, może nieuchwytne, ale już niezatarte wrażenie. Tym bezpośrednim uwodzicielskim zabiegom towarzyszyły inne, obliczone na dalszy dystans. Pod wpływem ciągłej tęsknoty do miłości w pannie Czesławie rozwinęła się pewnego rodzaju narcyzowatość. Zachwycała się własnem ciałem i upiększała je wciąż dla przyszłego kochanka. Ogarnęła ją manja kosmetyków. Nieraz odmawiała sobie obiadu, aby móc kupić jakiś środek na cerę albo na włosy, jakiś krem czy puder, nową wodę toaletową, czy mydło o specjalnych zaletach. Umywalnia jej w niewielkim biednym pokoiku cała zastawiona flakonami i słoikami najdziwaczniejszych kształtów, wywierała wrażenie jakiegoś kąta w laboratorjum chemicznem. Marzeniem panny Czesławy było posiadanie dużego lustra, w któremby mogła w całości nagość swoją podziwiać. Niestety, było to zatrudne do urzeczywistnienia, więc musiała studjować ją kawałkami. Co wieczór całemi godzinami oddawała się kalotechnicznym praktykom i gdy się kładła spać od stóp do głowy oblepiona tłuszczami przypominała raczej jakby jakieś fantastycznych rozmiarów reklamowe mydło, urobione na kształt ludzki niż żywą istotę. Wiadomość o stosunku Sobieszczaka z kokotą brutalnie przecięła jej marzenia. Ale nienawiść panny Czesławy skierowała się do ry- walki. I nic nie potrafiłoby jej wybić z duszy przekonania, że gdyby nie to przypadkowe zjawienie się istoty przewrotnej i nikczemnej, która miała tę wyższość nad nią, że nie gardziła żadnemi środkami, Sobieszczak byłby do niej wrócił. Wprowadziwszy motyw fatalizmu do swego niepowodzenia, panna Czesława musiała zmiękczyć urazę do Sobieszczaka. Z tego powodu do bezbrzeżnej pogardy mieszało się czasami przelotne współczucie. W tej chwili jednak po szeregu szykan i awanturze, jaką jej zrobił Sobieszczak dziwnem już się jej tylko wydawało, że tego rodzaju ordynarny cham mógł w niej wogóle budzić współczucie. I nastrajając się na coraz chłodniejszą nienawiść postanowiła ostatecznie szukać innego miejsca. Iak w każdej istocie słabej i bezbronnej decyzja ta, właśnie dlatego, że jej się wydawała nieodwołalną budziła w niej przy pozornem skrzepnięciu woli równoczesny niepokój. — Mój Boże, żeby to mieć jakie stosunki, protekcję — westchnęła żałośnie z zamyślenia, które w kilka minut conajmniej odcięło ją od rzeczywistości, spostrzegła nagle, że przed oknem sklepu stał jakiś pan, i pod pretekstem oglądania nieciekawej bardzo wystawy najwidoczniej w nią się wpatrywał. Panna Czesława cofnęła się od drzwi, ale niespłoszona bynajmniej, tylko z uczuciem, które w analogjach ze świata zwierzęcego można by było określić, jako cofnięcie się do skoku. Zmieniwszy pozę i wyraz twarzy skierowała z powrotem i już wyzywająco wzrok na nieznajomego. Ocknęła się w niej wieczna gotowość do miłości, dla której każde spojrzenie męskie było alarmującym sygnałem. Pan z przed sklepu w tej chwili uchylając ostrożnie i jakby nieśmiało drzwi, wszedł do wnętrza. Był to pięćdziesięcioletni mężczyzna, wysoki, przystojny, ale nie to zastanowiło pannę Czesławę w pierwszem wrażeniu, tylko ogólny nieuchwytny ton, który nosi w potocznej mowie nazwę pańskiego wyglądu. Odczuła, że ma przed sobą człowieka z arystokratycznej sfery i to ją zmieszało. Nie umiałaby zresztą napewno zdać sobie sama sprawy, że przyczyną tego zmieszania nie była uniżona nieśmiałość, ale raczej nadmiar odwagi w marzeniach, które nie opuszczały jej nigdy. Starała Strona 10 się zapanować nad sobą, ale bezskutecznie, tembardziej, że zmieszanie jej powiększało się z każdą chwilą wskutek niezwykłego, jak na przechodnia, który wstępuje do sklepu po przelotny sprawunek, zachowania się wytwornego pana. Nie odzywał się, tylko stał jakby olśniony, nie spuszczając wzroku z panny Czesławy. Ta niema scena dłużyła się z minutę. Ze wzroku nieznajomego przebijał tak wyraźny zachwyt, że kasjerka uczuła, jak jej krew uderza do głowy. Odezwała się wreszcie, poprostu, żeby dać ujście zdenerwowaniu. — Czem panu mogę służyć Wytworny pan uśmiechnął się zagadkowo. — Wszystko jedno. Panna Czesława spojrzała na niego, jakgdyby z fachowem zdumieniem, które na ćwierć sekundy zapanowało w niej nad wszelkiemi innemi uczuciami. Znałogowanie myślenia nie pozwoliło jej dopuścić, że komuś może być wszystko jedno, po co wchodzi do sklepu. Wytworny pan zrozumiał to widocznie. Zmienił mu się wyraz uśmiechu. — Ostatecznie, niech mi pani da pudełko papieru listowego. — Czy w lepszym gatunku? Panna Czesława była tak zdenerwowana, że z prawdziwą ulgą przechodziła do normalnych tematów rozmowy. — W jak najlepszym. — Może być za dwadzieścia osiem złotych. — Może. Było w sklepie takie jedno pudełko kosztowniejszego papieru, które stanowiło przedmiot wiecznej irytacji pana Sobieszczaka. To też, gdy panna Czesława sięgała po nie na półkę, ogarnęło ją podwójne uczucie tryumfu: że zaimponuje chlebodawcy, jako sprytna sprzedaw- czyni (błyskawicznie przemknęła jej nawet przez głowę myśl, czy to nie stworzy atuta w jej walce z kokotą — mężczyznom tak mało potrzeba do zupełnej zmiany uczuć) i zarazem, że będzie mogła służyć wytwornemu panu towarem na poziomie jego wymagań. Ta druga myśl splątała się z nieśmiałem wrażeniem, że wytworność papieru podwyższała ją samą nieco towarzysko i przez to stanowiła pomost do wyrównania różnicy socjalnej między nią a tajemniczym klientem. Z dumą zaczęła otwierać pudełko, aby pokazać papier, ale nieznajomy nie pozwolił tego zrobić, przytrzymując pokrywkę ręką. — Jakto, nie chce pan obejrzeć. — Nie. — Dlaczego. — Bo mnie nic nie obchodzi, jak ten papier wygląda. — Jakżeż można kupować i nie widzieć tego, co się kupuje? — Można. Mówiąc to, wytworny pan posuwał powoli rękę po powierzchni pudełka i wreszcie dotknął palcami dłoni panny Czesławy. Pannę Czesławę dreszcz przeszedł. Opuściła oczy i czekała. Nieznajomy zaczął ją delikatnie głaskać po ręce. — Jak pani na imię? — odezwał się nagle Przyciszonym głosem. Panna Czesława uważała, że w rozmowie, która miała posiadać posmak flirtu, nie można było odrazu odpowiadać na tego rodzaju pytania. — Ja mam bardzo brzydkie imię. — Ale jakie? — Niepodoba się panu. Nieznajomy pan wzruszył ramionami z widocznem zniecierpliwieniem. — Niechże mi pani powie. Strona 11 — Czesława. — Cześka... Bardzo ładne imię. Panna Czesława wolałaby była zdrobnienie "Czesia" niż "Cześka", które wydało jej się zbyt prostackie. Zdziwiło ją to zwłaszcza w ustach tak eleganckiego człowieka. Odezwała się, przybierając dziecinnie rozkapryszoną minę. — Proszę mnie tak brzydko nie nazywać. — A cóż w tem brzydkiego? — Nie mówi się Cześka. — A jak? — Już, jeżeli pan mnie chce zdrobniale nazywać, to Czesia... Tylko my się za mało znamy. — Zupełnie się z panią zgadzam — uśmiechnął się wytworny pan i dlatego proponuję, żebyśmy się lepiej poznali. Pannę Czesławę dreszcz przeszedł. Spotykały ją takie propozycje w sklepie od najro- zmaitszych młokosów i wogóle ludzi, o których wiedziała odrazu, że należą do tej samej, co i ona, sfery, ale pierwszy raz zdarzało jej się, żeby chęć zawarcia znajomości wyrażał poważny, prawdziwy pan. Pragnąc się wydać jaknajbardziej interesującą, przybrała pewną minę, która w jej pojęciu miała uosabiać naiwny wdzięk, i odparła takim tonem, żeby nieznajomy wiedział jednak, że jest to tylko stylizacja. — Rozczaruje się pan. Ja jestem tak mało ciekawa. — Pani jest jedną z najciekawszych kobiet na świecie. Być może, że pani sama nie zdaje sobie z tego sprawy. To co innego — mówił szybko, przyciszonym głosem wytworny pan oglądając się co wyraz prawie na drzwi, co widocznie zdradzało obawę, żeby go ktokolwiek na tej rozmowie nie przyłapał. O której pani wychodzi ze sklepu? — O ósmej. — Sama? — Mogę wyjść sama. — Koniecznie niech pani wyjdzie sama. Ja będę czekał na rogu ulicy przy przystanku tramwajowym. Mówiąć to, głaskał pannę Czesławę po ręce i wreszcie, obejrzawszy się jeszcze raz pośpiesznie na drzwi, pochylił się i po- całował ją w rękę. Kasjerka oszołomiona najzupełniej zdążyła jednak zauważyć zmianę w twarzy niespodziewanego wielbiciela. Poczerwieniał, żyły na skroniach mu nabrzmiały. oczy nabrały jakiegoś nienaturalnego blasku. — Ale dlaczego pan chce mnie poznać? — Bo pani mi się niesłychanie podoba. — Cóż we mnie może się podobać? Wytworny pan nie zdążył już dać odpowiedzi. We drzwiach sklepu ukazał się Sobieszczak. I stało się coś, co pannę Czesławę napełniło jeszcze większym podziwem, niż słowa zachwytu, jakie słyszała przed chwilą. Na twarzy Sobieszczaka odmalowała się już nie radość, ale poprostu rozanielenie: zgiął się przed gościem wpół, w pełnym szacunku ukłonie. — Czem panu prezesowi mogę służyć? — wykrztusił wreszcie pełnym wzruszenia głosem. Pan prezes — kasjerka osłupiała do reszty, słysząc, że nieznajomyy był "panem prezesem", — popatrzył na Sobieszczaka z roztargnieniem, które potem przeszło w namysł i odezwał się po chwili: — Pan pracuje w naszej organizacji? — Sobieszczak. — A, pan Sobieszczak... prawda, prawda... Odrazu pana poznałem. Gdybyśmy mieli wię- Strona 12 cej takich ludzi, jak pan, inaczej kraj by wyglądał. Do widzenia. I prezes szybko zawrócił ku drzwiom, nie patrząc już na pannę Czesławę. Sobieszczak nie mógł widocznie ochłonąć ze wzruszenia. Z ust nie schodził mu uśmiech, jakim pożegnał prezesa i raz po raz zacierał ręce. — Wie pani, kto to był? — zapytał nagle panny Czesławy. — Nie. Sobieszczak wydął policzki i milczał przez chwilę, w czem było widoczne przygotowywanie się do piorunującego efektu. — Przecławski. Nazwisko padło z jego ust krótko, jak okrzyk tryumfu. Kasjerce nic to nazwisko nie powiedziało Coprawda, ale jeżeli Sobieszczak tryumfował, to jej poczucie wewnętrznego tryumfu było stokroć większe. Jedno wydawało się już jej pewnem, nie podlegającem najmniejszej wątpliwości. Człowiek tak niepospolity, który nawet w lekceważącym wszystkich i wszystko Sobieszczaku potrafił wzbudzić tego rodzaju szacunek, nie mógł mówić na wiatr, jak pierwszy lepszy łobuz. Skoro więc wyrażał jej swój zachwyt, to ten zachwyt musiał być prawdziwy. Serce panny Czesławy wezbrało nieopisaną dumą. W jednej sekundzie zapomniała o wszystkich urazach do swego chlebodawcy. Kim przy niej był Sobieszczak! Jakimś marnym sklepikarzyną. Może za pół roku będzie jej się tak samo nisko kłaniał, jak prezesowi. — Pani wie, kto to jest? — odezwał się nagle Sobieszczak. — Wiem, skłamała. — No to niech pani powie. Kasjerka pozwoliła już sobie na wzruszenie ramionami. — Cóż mam panu mówić. Prezes. — To jeszcze mało... On jest w dziesięciu instytucjach prezesem. Posłem był także. — A dlaczego nie jest? — podchwyciła szybko panna Czesława. — Bo sam nie chciał. — Sam nie chciał? — A cóż pani myśli. Jego by nie wybrali? Zgorszenie w głosie Sobieszczaka było niesłuszne, ponieważ panna Czesława nie miała najmniejszej intencji podawaniaw wątpliwość możności ponownego obioru Przecławskiego. Przeciwnie, rewelacja Sobieszczaka wyolbrzymiła w niej pojęcie o wielkości Przecławskiego już do usuwających się z pod kontroli mózgu rozmiarów. Nie umiała sobie wyobrazić człowieka, który mówił "nie chcę być posłem", tak jakby ona powiedziała "nie pojadę tramwajem". — Musi być bogaty — odezwała się po chwili badawczo. Sobieszczak czekał tylko pytań, żeby moc wyładować z siebie podniecenie. Przez dziesięć minut usta mu się nie zamykały i panna Czesława dowiedziała się o Przecławskim wszystkiego. Że miał olbrzymi majątek ziemski a pozatem kamienicę w Warszawie i w niej wspaniały apartament. Że był jednym z najwybitniejszych w Polsce działaczy społecznych i politycznych i zajmował wielkie stanowisko w stronnictwie, do którego należał Sobieszczak. Na tem ogólnem tle raz po raz wystrzelały jak ognie sztuczne entuzjastyczne szczegóły. Mieszkanie nawet przy dzisiejszym spadku cen przedstawiało wartość conajmniej sześciu tysięcy dolarów. Przed dwoma laty konie Przecławskiego zdobyły cztery nagrody na wyścigach. Z czasem, gdy w Polsce zaczną rządzić naprawdę Polacy, Przecławski napewno będzie ministrem. Nikt, tak jak on, na zebraniach i na wiecach nie umiał przemówić prosto do serca. Strona 13 Kasjerka słuchała tego wszystkiego z zapartym oddechem, w głębi duszy paliła ją jednak ciekawość innych, bardziej prywatnych szczegółów z życia Przecławskiego. Po chwili poszukiwań udało jej się wreszcie w dyplomatyczny sposób sformułować pytanie. — Z kim on jest żonaty? Sobieszczak sposępniał. — To przykra historja — odparł wymijająco. Kasjerce pociemniało w oczach. — Ale żyje z żoną? — Nie. — Rozwiedli się? — Nie wiem. Podobno się rozwodzi. Sobieszczak odpowiadał niechętnie. Nie chciał najwidoczniej poruszać tych stron życia Przecławskiego, które w jego oczach stanowiły skazę w harmonijnych linjach ideału. Dla panny Czesławy jednak był to temat najważniejszy, który doprowadzał ją prawie do nieprzytomności. — Ale się nie rozwiedli jeszcze? — dopytywała się gorączkowo. — Nie. — A kto kogo porzucił, on ją czy ona jego? Sobieszczak wzruszył ramionami. Przypuszczenie, że człowiek o takim charakterze i niezłomnych przekonaniach, jak Przecławski, mógł porzucić żonę i zniszczyć rodzinę, równało się w jego pojęciu obeldze. I odburknął ostro: — A cóż się pani tak dopytuje?... Myślałby kto, że się pani wybiera za Przecławskiego za mąż. Kasjerka nic na to nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się nieznacznie. Sobieszczak nie zauważył tego uśmiechu, a zresztą, gdyby był zauważył, toby go nie zrozumiał. *** Panna Czesława przeżyła dzień w takiem naprężeniu nerwów, że gdy po zamknięciu sklepu skierowała się w stronę przystanku tramwajowego i zdaleka zobaczyła Przecławskiego, który już czekał, doznała wrażenia, jakgdyby zaraz miała zemdleć. Wogóle w ciągu tego dnia, który dłużył jej się, jak żaden inny w życiu, przechodziła kolejno od najbardziej szczytnych upojeń do najskrajniejszego przygnębienia. I w chwilach przygnębienia ogarniała ją obawa o stan własnego umysłu. Do tego stopnia trudno jej było uwierzyć w rzeczywistość rozmowy z Przecławskim, że zastanawiała się z lękiem, czy wszystko to nie było chorobliwą halucynacją. I ostatecznie dopiero obecność Przecławskiego na umówionem miejscu spotkania rozproszyła jej niepewność. W dodatku przed wieczorem pogoda się zepsuła, zaczął mżyć deszcz i panna Czesława, przyjmując już nawet realność całej przygody z Przecławskim, była przekonana, że właśnie z powodu deszczu nie przyjdzie. Tem radośniejsze było jej oszołomienie, gdy zobaczyła, że dotrzymał obietnicy. — W taki deszcz pan prezes czekał na mnie — powitała go szczerze wzruszona. Powiedziała to dość głośno. Przecławski obejrzał się niespokojnie dookoła i odparł z lekkiem zniecierpliwieniem w głosie. — Niechżeż pani nie nazywa mnie prezesem. — Przepraszam — szepnęła spłoszona. Przecławski odprowadził ją kilkanaście kroków od przystanku do stacji samochodów. — Ma pani wieczór wolny? Strona 14 — Mam. — Pojedziemy na kolację. Weźmiemy gabinet, żebyśmy mogli swobodnie porozmawiać. Gdyby pannie Czesławie kto inny, odrazu w kilka godzin po zawarciu znajomości zrobił taką propozycję, zaprotestowałaby gorąco, oczywiście nie z powodu jakichkolwiek rzeczywistych skrupułów, tylko przez wzgląd taktyczny, aby nie wywierać wrażenia osoby zbyt łatwej. W stosunkach z mężczyznami trzymała się już pewnego ustalonego ceremonjału stopniowania zażyłości. Pierwszym etapem był spacer, albo pogadanka w cukierni, drugim kinematograf i dopiero potem, naturalnie, bez narażenia opinji na szwank mogła przyjść kolej na restaurację. Ale Przecławski ją onieśmielał. Reprezentował świat, który znała tylko z powieści i z filmów i którego konwenansów nie była zupełnie pewna. Może tam właśnie zaczynało się odrazu od gabinetu w restauracji. Do znanego już jej uczucia ochrony dobrej swej opinji przyłączało się tym razem nowe i jeszcze nie ujęte w żadną regułę — mianowicie obawy, aby człowiekowi z wielkiego świata nie wydać się zbyt śmieszną mieszczką i parafianką. Onieśmielenie jej powiększało jeszcze to, że Przecławski milczał, a ona nie wiedziała, od czego zacząć rozmowę. Nareszcie samochód zatrzymał się przed restauracją. Tylnem wejściem przez bramę Przecławski wprowadził ją do gabinetu. Był widocznie zdenerwowany i bez trudu można było odgadnąć, że poprostu obawiał się spotkania z kim ze znajomych. Panna Czesława to wyczuła, i nie mogła zrozumieć tego rodzaju nieśmiałości u człowieka tak potężnego i niezależnego, jak Przecławski. Dopiero, kiedy rozsiedli się w gabinecie i kelner wyszedł po otrzymaniu dyspozycji, Przecławskiemu rozjaśniła się twarz. — Pani na imię Czesława, a na nazwisko? — zapytał nagle kasjerki. — Rośnicka. — Czy pani jest warszawianką? — Tak. — Ile pani ma lat? — Dużo — wyszeptała panna Czesława. W tonie głosu Przecławskiego było coś tak stanowczego i rozkazującego, że zmuszał ją tem do dawania ścisłych i prawdziwych odpowiedzi, tylko już liczba lat nie mogła jej się przecisnąć przez gardło. Przecławski wzruszył niecierpliwie ramionami. — Niech mi pani dokładnie odpowie. Takie przekomarzanie się "dużo", "niech pan sam zgadnie" i tak dalej, to dobre dla szwaczek i sklepówek. Pani jest kobietą innego typu. Niesłychanie mi się pani podoba. Jeżeli każdy mężczyzna nosi w duszy jakiś ideał kobiety, niedościgniony, to mogę powiedzieć, że pani jest najbardziej zbliżona do mojego ideału. Przy ostatnich słowach Przecławski położył pannie Czesławie rękę na kolanie. Była tak wzruszona, że nie śmiała cofnąć nogi. — Dlatego — ciągnął Przecławski — musimy być wobec siebie zupełnie i bezwzględnie szczerzy. Ile pani ma lat? — Dwadzieścia sześć. Panna Czesława chciała powiedzieć prawdę, ale wyrazy wyrwały jej się z ust same, jakgdyby bez udziału myśli i woli. Przecławski uśmiechnął się zagadkowo i po chwili milczenia, pełnego dręczącego nie pokoju dla kasjerki, odezwał się z akcentem wyraźnej tkliwości w głosie. — Wie pani, dlaczego o to się pytałem? — Nie. — Obawiałem się przez chwilę, czy pani Strona 15 nie jest moją córką. — Ja, pańską córką? — Wyobraża sobie pani — ciągnął Przecławski, nie zwracając najmniejszej uwagi na osłupienie kasjerki — jaka byłaby to dla mnie tragiczna sytuacja. Na szczęście, ze względu na wiek pani jest to niemożliwe. Ale inna rzecz mnie zaciekawia. Muszę panią uprzedzić, że aczkolwiek sam należę do tak zwanej lepszej sfery, nie mam jednak żadnych przesądów i szanuję wszystkie rodzaje pracy ludzkiej. Otóż, czy pani ojciec nie był szewcem? Panna Czesława poczerwieniała. — Ojciec mój był urzędnikiem i pochodził z bardzo dobrej rodziny. — Niechżeż się pani nie obraża. — Nie obrażam się, ale, czy ja wyglądam na szewcównę. — Wygląda pani na to, czem pani jest. Najbardziej uroczą kobietą, jaką spotkałem w życiu. W tej chwili wytłomaczę pani moie pytanie i zarazem zrozumie pani przyczynę mego niepokoju. Kiedy zobaczyłem panią dziś przed południem, odrazu olśniła mnie pani swoją urodą. Właściwie to nie oddaje jeszcze ściśle wrażenia, jakiego doznałem. Olśniła mnie pani tem nieuchwytnem, tajemniczem czemś, co promieniuje z poza urody. Zarazem uderzyło mnie niesłychanie znajomy wyraz pani twarzy. Przez cały dzień starałem się sobie przypomnieć, czy już pani gdzieś, kiedyś nie spotkałem. Ale nie. Chociażby dlatego, że gdybym był panią spotkał, to odrazu postarałbym się do pani zbliżyć, tak jak dziś. I dopiero teraz wieczorem, kiedyśmy siedzieli w samochodzie i nagle zobaczyłem twarz pani w pewnym skrócie i w pewnem oświetleniu, zrozumiałem tajemnicę tego podobieństwa. Pani mi ogromnie przypomina pokojówkę, która służyła u nas w domu, kiedy byłem jeszcze młodym chłopcem, uczniem gimnazjum. — Pokojówkę? — powtórzyła panna Czesława ze zgorszeniem. — Śliczna dziewczyna była. Prześliczna. Miała na imię Maryśka. — I pan się w niej kochał? — Miałem z nią romans. — Aa... — Przecież pani musi poznać moje całe życie — wybuchnął prawie Przecławski i w tym jego podnieconym tonie a zarazem nacisku na mus poznania całego życia panna Czesława doszukała się tak obiecujących akcentów j perspektyw na przyszłość, że to zapanowało w niej odrazu nad rozczarowaniem i zgorszeniem. — Pan mi chce opowiedzieć całe swoje życie, naprawdę? — Nie opowiedzieć. To zamało. Chcę się przed panią z całego swojego życia wyspowiadać. Pani jedna będzie wiedziała wszystkie najskrytsze moje myśli. — Bardzo mnie cieszy i pochlebia zaufanie ze strony tak znakomitego człowieka, jak pan — krztusiła się panna Czesława, z trudem dobierając wyrazy, ale nie rozumiem, dlaczego pan chce mnie się spowiadać. Przecież między nami jest taka różnica. Przecławski ujął ją pod rękę i zlekka przycisnął ku sobie. — Jaka różnica. — Kimżeż ja jestem przy panu? — Niech pani inaczej postawi pytanie. Kim ja jestem przy pani? — Nie wiem. — No, proszę mnie zapytać. — Kim pan jest przy mnie? — Psem i niewolnikiem — szepnął stłumionym głosem Przecławski. I nagle, osunąwszy się na podłogę, ukląkł i chwycił pannę Czesławę zębami za łydkę. — Co pan robi? — krzyknęła ogłupiała. Strona 16 — Tak się pies bawi ze swoją panią. — Ależ panie prezesie. — Nie jestem dla ciebie prezesem. Mów mi ty. — Jakżeż bym śmiała. — To ja nie śmiałem ci powiedzieć ty. Musiałem skupić całą siłę woli, żeby się zdobyć na odwagę. Odpędź mnie od siebie... Kopnij jak psa. Kopnij, kopnij — skamlał drżącym głosem. W tej chwili jednak kelner przed wejściem do gabinetu zapukał dyskretnie do drzwi i Przecławski zerwał się z podłogi. Chwilowy przymus, jaki wytworzyła obecność kelnera w pokoju, doprowadził go do równowagi. Kiedy znów zostali sami, siedział przez chwilę w milczeniu, jakby zmieszany. — Kto to słyszał klękać przed ludźmi — odezwała się panna Czesława, wchodząc już w rolę opiekunki i wychowawczyni kochającego mężczyzny. — Kocham cię — odparł Przecławski, obejmując ją znów wpół. — Przecież pan ma żonę. — Kończę proces rozwodowy. Pannie Czesławie pociemniało w oczach. — I po co pan się rozwodzi. Pewno pańska żona bardzo pana kocha. — Ty będziesz moją żoną. Będziesz? Odpowiedz. Panna Czesława nie mogła głosu z gardła wydobyć. Łzy jej się zakręciły w oczach. W milczeniu, nieznacznie skinęła głową. — Dlatego chcę, żebyś znała całe moje życie — ciągnął Przecławski coraz mocniej, tuląc ją do siebie. Wspominałem ci o tej Maryśce. Muszę ci opowiedzieć wszystko. Będę już mówił z tobą, jak z żoną. Wyraźnie. Między nami nie miałaby już sensu pruderja, ani konwenanse. Powinniśmy rozmawiać tak, jakby każde głośno myślało. Prawda? — Prawda. — To już dawne dzieje. Przeszło trzydzieści lat temu. Nie jestem już młody. — Bardzo młodo pan wygląda. — Jaki pan. — Bardzo młodo wyglądasz — poprawiła się nieśmiało panna Czesława. — Byłem uczniem gimnazjum. No i ten dzień jest dla mnie podwójnie pamiętny. Chciałem sobie życie odebrać. — Dlaczego? — Przez głupotę. Mniejsza o to. Mieliśmy dwie służące: Aleksandrę i Maryśkę. Sypiały w jednym pokoju. Poszedłem w nocy, wyciągnąłem Maryśkę z łóżka i sprowadziłem do siebie. W dwa tygodnie potem wyszła za mąż za szewca. Od tego czasu już jej nigdy nie widziałem. I nieraz zastanawiałem się nad tem czy miała odemnie dziecko, czy nie. — To ja tak staro wyglądam? — przerwała mu nagle panna Czesława. — Ty staro? Skąd ci to na myśl przyszło? — Jeżeli miałeś romans z tą pokojówką przeszło trzydzieści lat temu i przypuszczałeś, że ja mogłam być twoją córką. Przecławski się roześmiał. — To podobieństwo wywarło na mnie takie wrażenie, że zupełnie pomieszało mi się w głowie. Ma się rozumieć, to był nonsens. — Więc ja jestem tak do niej podobna? Przecławski nie odpowiedział odrazu. Zmarszczył czoło, jakgdyby namyślając się nad czemś. — To bardzo ciekawe. Właściwie podobna nie jesteś, a niesłychanie mi ją przypominasz. — Nie rozumiem. — Różne typy kobiet mogą mieć jednakowe promieniowanie zmysłowości. Nie, źle Strona 17 powiedziałem. Nie różne typy, a różne kobiety i to stwarza z nich jeden typ, mimo że mogą być pozornie niepodobne. Maryśka stanowczo była moim typem. ty jesteś moim typem. I zaczął jej opowiadać o Maryśce. Panna Czesława zamieniła się cała w słuch, wszak były to przeżycia, tyczące się jej człowieka, jej męża, ale zaraz już po kilku pierwszych zdaniach tego opowiadania ogarnęło ją zawstydzenie. Przecławski był tak drobiazgowy w odmalowywaniu miłosnej przygody, zapuszczał się w szczegóły tak drastyczne, używając przytem jaknajtrywialniejszych wyrazów i określeń, że nawet jak na bardzo dyskretne i zaufane zwierzenia męża wydawało jej się to za ohydne. Napróżno jednak usiłowała mu przerywać, Przecławski zbywał jej próby z widocznem zniecierpliwieniem i rozdrażnieniem. Twarz mu się znów zmieniła, oczy nabrały nienaturalnego blasku, zawstydzona jednak i już do reszty najzupełniej ogłupiała kasjerka odwracała wciąż wzrok, żeby przynajmniej już nie patrzył w jej oczy i nie powiększał jej wstydu i dlatego nie widziała zmiany w wyrazie jego twarzy, a była zamało inteligentna dla zdania sobie sprawy, że Przecławski lubował się chorobliwie w odtwarzaniu erotycznej sceny i najwyraźniej się tem podniecał. Z ulgą odetchnęła, gdy zamilkł wreszcie i, przymknąwszy oczy, przesiedział chwilę nieruchomo, co mogło nawet wywołać wrażenie, że drzemał. Ta pauza pozwoliła pannie Czesławie jakgdyby zgarnąć nanowo roztrzęsione nerwy. Zarazem mózg jej pracował gorączkowo nad znalezieniem odtrutki na wstręt, jakim ją napełniło całe to opowiadanie. Bała się obniżenia we własnych oczach swego ideału. Odtrutkę udało jej się znaleźć w obyczajowości arystokracji. Od Józia, który lubił się chełpić specjalnem znawstwem wyższych sfer, słyszała kilkakrotnie, że arystokracja w swojem zamkniętem kole odznacza się niesłychaną swobodą języka, dochodzącą nawet do ordynarności i że, jeśli z kimś tak mówią, to uważają go za swojego. Twierdzenie to Józio opierał na rewelacjach jakiegoś hrabicza, którego gdzieś kiedyś poznał i który go zaszczycał niesłychanie ordynarnym sposobem mówienia. Panna Czesława, wówczas, gdy towarzysz pracy sklepowej opowiadał jej to, nietylko mu nie wierzyła, ma się rozumieć, ale pogardzała nim nawet głęboko za tego rodzaju kłamstwa, w tej chwili jednak przypomnienie teorji Józia uratowało ją z nadwyraz przykrej duchowej sytuacji. Zrehabilitowała go więc w duszy i, uwierzywszy, posunęła się nawet dalej. Zaczęła odczuwać coś w rodzaju dumy, że wysłuchała spokojnie Przecławskiego, podczas, gdy każda inna kobieta na jej miejscu napewnoby uciekła. To już było dla niej dowodem, że potrafiła się z łatwością przystosować do psychologji sfery, do której sądzone było jej wejść. Rozumowała ponadto, że tak wytworny człowiek, jak Przecławski, nie obrażałby jej bez powodu. Jeśli więc przestał się wobec niej krępować, to dlatego, że już ją uważał za równą sobie najzupełniej... I w rezultacie chwila gorączkowych rozmyślań doprowadziła ją od uczucia wstydu i urazy do wdzięczności. Miała wrażenie, że opowiadaniem swojem Przecławski jakgdyby wpuszczał ją w próg nowego, nieznanego świata, dostępnego tylko dla wtajemniczonych. Dla Przecławskiego poruszenie tych dziecinnych wspomnień stało się zwrotnym punktem humoru. Osowiał, zadzwonił na kelnera i kazał podać rachunek. Panna Czesława śledziła jego apatję z zaniepokojeniem i wydało jej się, że w takim nastroju nie mogli opuszczać gabinetu. W jej chaotycznych i sprzecznych uczuciach przewijała się wciąż jednak i praktyczna nuta. Postanowiła wszelkiemi sposobami podsycić stygnący zapał narzeczonego. Objęła go nagle rękami za szyję, przyciągnęła ku sobie i zaczęła całować w usta. Przecławski przyjął tę Strona 18 pieszczotę dość obojętnie, nawet, gdy panna Czesława po koniecznej przerwie dla nabrania tchu nanowo zbliżała usta do jego ust, odsunął ją od siebie. W tej samej jednak chwili, zdając sobie sprawę, że sprawił jej tym odruchem przykrość, dodał z kokieteryjnym uśmiechem. — Nie śpieszmy się, mamy całe życie przed sobą. — Mnie się to wciąż w głowie nie może pomieścić — odparła rozmarzona panna Czesława. — Co? — Że się chcesz ze mną ożenić. — Nie wyglądam chyba na człowieka, któryby takie rzeczy mówił dla żartu. To mnie się nie powinno mieścić w głowie, że mnie takie szczęście spotyka. Pannę Czesławę korciło niesłychanie jedno pytanie, którego nie śmiała Przecławskiemu zadać. Mianowicie, czy nie miałby nic przeciwko temu, aby zaraz nazajutrz opowiedziała w sklepie, że wychodzi zamąż. Może nawet nietyle nie śmiała zadać tego pytania, ile się obawiała odmownej odpowiedzi. Wprawdzie tłomaczyła sobie odrazu, że wobec nieukończenia procesu rozwodowego Przecławskiego nie byłoby w tem nic dziwnego, gdyby jeszcze do pewnego czasu małżeństwo z nią musiał zatajać, ale instynktownie wolała tej wiadomości od niego nie słyszeć. Nie podobało jej się zwłaszcza, że Przecławski nie ustalił następnego spotkania. Ogólnikowo obiecał jej tylko zatelefonować. — Czekam — odezwała się nie bez melancholji, gdy Przecławski odwiózł ją pod dom. — W ciągu trzech dni zatelefonuję. Trzy dni! Dla panny Czesławy był to fantastycznie długi termin. Ale już wiedziała, że wszelkie targi z Przecławskim na nicby się nie zdały. Gdy tylko wysiadła, Przecławski odjechał, nie czekając, aż jej otworzą bramę, i została sama na deszczu w pustej, odludnej ulicy. Zdarzało jej się to Coprawda nieraz, przyzwyczajona była do twardego snu dozorcy i wystawania po pół godziny, nim jej otworzył, ale dawniej uważała to za rzeczy zupełnie naturalne i nie zwracała na nie uwagi, a teraz ogarnęło ją nagle przykre uczucie osamotnienia i rozgoryczenia. I obudziła się w niej wściekłość. Poprzysięgła sobie, że kiedyś, kiedyś za to zostawienie jej samej na ulicy wyrafinowanie Przecławskiemu odpłaci. *** W południe następnego dnia panna Czesława była już zupełnie nieprzytomna ze zmęczenia. Przez całą noc ani oka nie zmrużyła, nawet się nie kładła. Zastanawiała się nawet rano, czyby nie dać znać Sobieszczakowi, że jest chora i nie zrobić sobie święta. W nowej sytuacji mogła już lekceważyć posadę. I jeśli ostatecznie zdecydowała się iść do sklepu, to tylko dlatego, że z dwojga złego wolała już sklep, niż bezczynność w biednym i brudnym pokoiku, który jej nagle tak obrzydł, że ofia- rowała w myśli jednemu z umiłowanych świętych znaczniejszą ofiarę — oczywiście z przyszłej zamożności, byle jut jaknajprędzej uciec z tego zapowietrznego mieszkania. I z tym ślubem złączył jej się w duszy odruch żalu do Przecławskiego za powolność, z jaką przeprowadzał sprawę rozwodową. Wszak to wszystko dawno już mogło być załatwione. Nie czuła zresztą, wychodząc z domu, najmniejszego zmęczenia. Podniecenie działało na nią jak narkotyk i znalazła w sobie nawet nowy motyw, zachęcający ją do tego, żeby właśnie iść do pracy. Postanowiła zmienić zasadniczo swój stosunek do Sobieszczaka, od pierwszego niedbałego Strona 19 "Dzień dobry" traktować go z góry, pogardliwie tak, jak na to zasługiwał, i jak przedewszystkiem miała prawo, nie wdając się już w to nawet, czy Sobieszczak rzeczywiście był godzien pogardy. Perspektywa tego tryumfu nad chlebodawcą, który ją wielokrotnie obrażał, zdumienie i osłupienie Sobieszczaka jakie sobie wyobrażała tak ją cieszyło, że szła do sklepu z przyjemnością po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Zdecydowana była również, w razie, gdyby Sobieszczak pozwolił sobie na jakąś nieprzyzwoitą uwagę — nawymyślać mu — ale to tak nawymyślać, jak mu nikt nigdy nie nawymyślał jeszcze, trzasnąć drzwiami i rzucić posadę. Jednakże te wszystkie buntownicze zamiary opuściły ją natychmiast, gdy tylko znalazła się wobec Sobieszczaka. Stanąwszy za kontuarem, nałogowo wżyła się odrazu w stan uczuciowy zahukanej panny ze sklepu i zamiast okazywać Sobieszczakowi lekceważenie, gorączkowo szukała wykrętu dla usprawiedliwienia tego, że się prawie pół godziny spóźniła. Ale ku jej najwyższemu zdumieniu, Sobieszczak nietylko nie robił jej, jak powinno było być według normalnego biegu rzeczy, zjadliwych wymówek, lecz był jakoś dziwnie nadskakujący i grzeczny. Sytuacja więc odwróciła się zupełnie i nawet paradoksalnie. Zmieniła się nie panna Czesława, lecz Sobieszczak. Zdumienie kasjerki z tego powodu byłoby może stokroć większe, gdyby potrafiła obserwować przemianę w zachowaniu się niemiłego i opryskliwego pracodawcy we wszystkich subtelnych szczegółach i odcieniach. Większość z nich jednak usuwała się z pod kontroli panny Czesławy, ponieważ pod wpływem nagłej i gwałtownej reakcji nerwów ogarnęło ją takie zmęczenie, że nawpół rozumiała tylko, co do niej mówiono i wszystko widziała, jak przez mgłę. Chciała prosić Sobieszczaka, ażeby jej pozwolił iść do domu i nie miała sił na sformułowanie zdania. Niespodziewanie wyręczył ją sam Sobieszczak. Przysunął się do niej i odezwał półgłosem: — Niech pani idzie do domu. — Ach, dobrze — wykrzyknęła z serdeczną wdzięcznością. I, ponieważ wobec nieoczekiwanej delikatności Sobieszczaka poczuwała się do obowiązku usprawiedliwienia, dodała zbolałym głosem: — Sama nie wiem, co mi się stało. — No, no, roześmiał się rubasznie Sobieszczak — miejmy nadzieję, że jak się pani prześpi, to przejdzie. — Pan sobie Bóg wie co wyobraża — zaprotestowała zawstydzona, zapominając o nowych prawach, jakiemi darzyła ją zmiana losu. Sobieszczak obejrzał się na Józia, który zajęty był przekładaniem jakichś paczek w drugim końcu sklepu i dodał szeptem, tak, żeby go pomocnik nie mógł usłyszeć: — Ja wiem wszystko... — Co? — Wiem, z kim się pani wczoraj bawiła. Panna Czesława w jednej chwili odzyskała jasność umysłu. Czuła za sobą poparcie Przecławskiego, i to jej dawało odwagę. Odżył w niej bunt przeciwko Sobieszczakowi. Zmierzyła go wyniosłem spojrzeniem. — Co to ma znaczyć? — wycedziła przez zęby, już według arystokratycznego zwyczaju. Wiedziała z powieści o wielkim świecie, że arystokraci, chcąc okazać komuś lekceważenie, cedzą wyrazy przez zęby. Bunt jednakże był w jej życiu czemś tak niezwykłem, że równocześnie przeraziła się swojego odruchu, ale nim zdążyła usta otworzyć, żeby się usprawiedliwić, Sobieszczak już ją uprzedził. — O cóż się pani obraża? I dodał, kręcąc z uznaniem głową: — No... no. Strona 20 Widocznem było, że paliła go ciekawość, żeby się dowiedzieć szczegółów o zabawie swej kasjerki z prezesem. Wysłał Józia ze sklepu i znów zwrócił się do panny Czesławy, która, korzystając ze zwolnienia, ubierała się już do wyjścia. — Ale pani przecież dopiero wczoraj poznała Przecławskiego. — Tak. Sobieszczak był zupełnie zbity z tropu. Panna Czesława mogła już wyczytać w jego spojrzeniu nietylko bezbrzeżne zdumienie, ale i głębokie uszanowanie. Po pierwszem pytaniu, dalsze jakoś mu nie szły. Onieśmielał się poprostu. — No, no — powtórzył po raz drugi, kręcąc głową. Na szczęście, ciekawość Sobieszczaka spotykała się z równie gorącem pragnieniem zwierzeń ze strony panny Czesławy. Po chwili milczenia sama podjęła rozmowę. — Myśmy dość długo rozmawiali, nim pan przyszedł. — I odrazu panią zaprosił? — Oświadczył mi się. Sobieszczak cofnął się w tył. — Jakto oświadczył? — Wychodzę za niego zamąż. —- Za Przecławskiego? — Za Przecławskiego. — Wie pani, że dużo awantur w życiu widziałem, ale takiej... No to pani lada dzień sklep rzuci. — Ma się rozumieć. — Nie — pani chyba kpi sobie ze mnie— wybuchnął nagle Sobieszczak. — Poznał panią w południe i wieczorem się oświadczył. — Miłość nie zna terminów — odparła sentencjonalnie panna Czesława. Sobieszczak umilkł bezradny. Kult, jaki żywił dla Przecławskiego, nie pozwalał mu również, jak i kasjerce, dopuścić myśli, żeby Przecławski mógł niepoważnie robić obietnicę małżeństwa. Wiedział, że panna Czesława nie posunęłaby się do tak jaskrawego kłamstwa, które zresztą zbyt łatwo by się wydało. Zaskoczyło go więc to, co usłyszał, jako jakieś przewracające do góry nogami wszystkie jego pojęcia o życiu i o ludziach zjawisko. Kasjerka wydawała mu się teraz wyjątkowo piękną. wytworną, rozumną i prawie wściekły był na siebie, że tego wszystkiego nie widział przedtem. Panna Czesława po wybuchu, nad którym nie mogła zapanować, przelękła się trochę swojej szczerości. Robiła sowie wyrzuty w duszy że skoro Przecławski nie upoważnił jej sam jeszcze do ujawniania swoich zamiarów, to może nie należało o tem mówić. I mimo, że przykro jej było prosić Sobieszczaka o dyskrecję, uznała to za konieczne. Ale tym razem znalazła już w Sobieszczaku słuchacza pełnego delikatnej intuicji, który w lot odgadywał jej myśli. I przyznawał jej zupełną słuszność. Po pięciu minutach rozmawiali, jak para serdecznych przyjaciół, którzy się dzielą dobremi radami. Wreszcie Sobieszczak zaimponował pannie Czesławie najzupełniej. Orzekł, że jako przyszła pani Przecławska, nie może już siadywać w sklepie, żeby się nie pospolitować. I zarazem, aby ją uchronić od dwuznacznej sytuacji wobec Przecławskiego, zobowiązał się wypłacać jej, aż do ślubu, pełną pensję. W jego intencji mieściły się zapewne praktyczne wyrachowania na przyszłość, ale panna Czesława rozrzewniona nie chciała ich się domyślać. III. Nazajutrz po kolacji z panną Czesławą Przecławski obudził się o godzinie szóstej rano i odrazu zaczęła go denerwować obawa, że już z powrotem nie zaśnie i znów będzie w ciągu całego dnia niewyspany i zmęczony. Był to objaw, który go prześladował już od jakichś dwóch lat. Budził się zawsze o godzinę albo dwie