Perzyński Włodzimierz - Mechanizm zycia
Szczegóły |
Tytuł |
Perzyński Włodzimierz - Mechanizm zycia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Perzyński Włodzimierz - Mechanizm zycia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Perzyński Włodzimierz - Mechanizm zycia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Perzyński Włodzimierz - Mechanizm zycia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Perzyński Włodzimierz
MECHANIZM ŻYCIA
Powieść
I.
— Ano, trudno... Trzeba będzie sobie w łeb palnąć...
Spokój, z jakim Przecławski to zdecydował, zbudził w nim uboczne, przelotne
uczucie wyraźnego żalu, że tego rodzaju najtajniejsze stany ducha nie mogą mieć
świadków, bo wówczas dopiero wszyscy oceniliby jego charakter. Tak się złożyło,
że nie dalej, niż dwa tygodnie temu, na zebraniu u Franka Mysłowskiego wywiązała
się dyskusja na temat samobójstwa i o mało nie doprowadziła do ostrej kłótni
między nim a Mysłowskim, który z ironicznem niedowierzaniem traktował
zapewnienia Przecławskiego, że w razie jakiegoś konfliktu bez wyjścia
natychmiast odebrałby sobie życie. I nawet jako przykład przytaczał nieuleczalną
chorobę. Nie spodziewał się wtedy, że tak prędko będzie zmuszony poprzeć swoją
teorję czynem.
Lekarz trzymał go u siebie dość długo, bo Przecławski nie umiał ukryć strasznego
wra-
żenia, jakie wywarła na nim wiadomość, że się zaraził syfilisem. Oczywiście,
starał się go pocieszyć i uspokoić, ale Przecławski nie dał się przekonać.
Udawał, że wierzy, ale w myśli powtarzał machinalnie: "ty swoje, a ja swoje" i
to zdanie kładło mu się na mózg takim jakimś strasznym ciężarem, że chwilami
słowa lekarza nie dochodziły mu do świadomości i kiedy, znalazłszy się z
powrotem na ulicy, usiłował odtworzyć sobie w pamięci całą rozmowę — dla
ścisłości, bo wciąż nie wierzył w argumenty poczciwego staruszka, raz po raz
potykał się o czarne luki.
Miał jeszcze przed sobą dwadzieścia minut czasu. Na szóstą umówili się w Saskim
ogrodzie z Kazikiem Witeckim i mieli iść do Mysłowskiego, żeby się razem uczyć
fizyki na jutrzejszy egzamin. Wszystkie te projekty mogły mieć sens jeszcze
przed godziną, teraz jednak Przecławski już wiedział, że nie będzie zdawał
egzaminu z fizyki. Ale nie było także powodu do narażania Kazika na niepotrzebne
wyczekiwanie. Przecławskiemu zależało tylko na tem, żeby się nie zdradzić przed
Kazikiem tak, jak przed lekarzem. Nadkładając drogi do ogrodu, zużył dwadzieścia
minut na gimnastykę moralną. I wreszcie uczuł się sam z siebie zadowolonym.
— Sam djabeł nic by teraz po mnie nie poznał — mruknął.
Z Kazikiem Witeckim, synem niezamożnego urzędnika, szli razem przez gimnazjum od
pierwszej klasy i bardzo się lubili. To też Przecławski był pewien, że na kim,
jak na kim, ale na Kaziku wiadomość o jego śmierci wywrze piorunujące wrażenie.
Widział Kazika wystraszonego, zapłakanego... Właśnie nad tem zastanowił się
przez chwilę, czy Kazik będzie płakał i doszedł do przekonania — że napewno nie
płakał a zarykiwał. Poza przyjaźnią wchodziły tu w grę jeszcze względy uboczne.
Kazik kochał się w siostrze Przecławskiego. W zasadzie Przecławski uważał to za
warjactwo, aby się kochać w takim smarkaczu, w tej chwili jednak żal mu się
Strona 2
zrobiło Witeckiego. Wiedział, że przez swoją śmierć odetnie go zupełnie od domu.
Pani Przecławska wogóle patrzyła na Kazika niechętnie, jako na nieodpowiednie
towarzystwo. I Przecławski stwierdził nagle ze zdumieniem, że dopiero ta myśl o
przykrościach, jakie spadną na Kazika, zdołała w nim wzbudzić pierwsze uczucie
żalu. Obiło mu się o uszy, że testament samobójcy jest nieważny, ale postanowił
napisać gorący list do ojca z prośbą, aby z tej części majątku, którą on sam by
kiedyś odziedziczył, wypłacił pewną sumę Kazikowi.
Nadkładając drogi, Przecławski ogromnie się od ogrodu oddalił, Kiedy się
zorjentował
była już szósta i musiał pędzić z powrotem, żeby się zabardzo nie spóźnić. Dzień
był upalny i Przecławski, który się łatwo pocił, po kilku minutach miał twarz
zupełnie mokrą. Sięgnąwszy po chustkę, natrafił na recepty, których pod wpływem
przygnębienia nie schował do pugilaresu, jakby to zrobił normalnie, tylko
wetknął niedbale w kieszeń od spodni. Ze złością podarł recepty i wybuchnęła w
nim nagle pogarda dla lekarza.
— Idjota z tem swojem pocieszaniem. — Bałwan! Dureń! — wykrzyknął tak głośno, że
aż jakieś dwie starsze panie obejrzały się za nim ze zgorszeniem. To go
rozśmieszyło. Powtórzył kilka razy z uciechą: "Wystraszyłem baby" — i wrócił
myślami do lekarza. Analizując jego zachowanie się chłodniej, widział w nim
przedewszystkiem tchórza i człowieka bez charakteru. Wiedział, że gdyby sam był
lekarzem, to by postąpił zupełnie inaczej. Ułatwiłby choremu samobójstwo,
zapisał jakąś gwałtowną i niebolesną truciznę. — Służę panu. Wymawiając w myśli
te słowa, machinalnie poruszył wargami i przybrał uprzejmy, uśmiechnięty wyraz
twarzy. Wesoły gwar tłumu wypełniającego ogród układał mu się w uszach w
rozkołysany rytm; na chwilę doznawał wrażenia, że drzewa i ludzie kołyszą się do
taktu.
— Ale przecież — myślał dalej z powodu lekarza — ludzie z czasem będą musieli
dojść do takiego spokojnego traktowania spraw, które pozornie wydają się
straszne.
Witecki czekał już na niego w ogrodzie. Siedział na ławce i czytał książkę.
Swoją drogą, to był dziwny mól. Nie umiał chwili przeżyć bezpośredniemi
wrażeniami. Zawsze musiał coś czytać, a jeżeli mówił, to o tem tylko, co czytał.
Z Zośką nigdyby się nie dogadali — uśmiechnął się Przecławski. I zwolnił kroku,
żeby podejść jaknajnaturalniej, niedbale. Zresztą był już pewien swego wyglądu.
Z mglistem uczuciem, które ciągnęło się od złośliwej uciechy do roztkliwienia,
odtworzył sobie w jednym błysku wyobraźni jutrzejsze rozmowy w gimnazjum, wciąż
w kółko powtarzane zapewnienia Kazika i Mysłowskiego, że widzieli go na godzinę
przed katastrofą i niczego nie można się było domyśleć, absolutnie niczego. Taki
był, jak zawsze, może nawet w lepszym humorze.
Witecki podniósł oczy od książki i kiwnął mu głową z tym swoim jakgdyby
protekcjonalnym uśmiechem, który w najwyższym stopniu drażnił matkę
Przecławskiego. Przecławski bronił przyjaciela i tłomaczył jej, że to złudzenie.
Kazik nie był ani zarozumiały, ani protekcjonalny, zwłaszcza u nich w domu nie
mogł się uważać za nic wyższego, tylko poprostu miał tego rodzaju uśmiech i nie
mógł składu twarzy przerobić.
— Zdaje mi się, że już po szóstej — odezwał się, składając starannie rozlatującą
się na wszystkie strony książkę.
— Kilka minut.
— Chodźmy.
Ławka była zatłoczona i ledwo Witecki wstał, wszyscy rozsunęli się odrazu.
Miejsce, które zajmował, znikło. Przecławskiemu przyszło na myśl, że tak samo
Strona 3
będzie z jego miejscem w życiu. Kilka kroków uszli w milczeniu.
— W domu byłeś do tej pory? — zapytał go nagle Witecki.
— W domu.
— Czy panna Zofja pojutrze wyjeżdża?
— Napewno nie wyjedzie — pomyślał Przecławski, ale głośno odparł:
— Wyjeżdża.
— To ja przyjdę jutro się pożegnać.
— Przyjdź.
I znów w myśli dokończył:
— Ładne piekło zastaniesz...
Witecki podniósł nagle na niego wzrok i zaczął mu się przyglądać z widoczną
uwagą. Przecławskiego to zmieszało. Szybko wyciągnął chustkę i z pewną przesadą
w ruchach zaczął
wycierać twarz, chcąc, jeśli w wyglądzie jego było coś nienaturalnego, spędzić
to na gorąco.
— Piekielny upał — mruknął. Chciałbym już być na wsi.
— Ale tobie coś jest?
— Mnie? To ci się uroiło.
— Tak wyglądasz, jakbyś miał gorączkę.
— Ii...
Przecławskiego ogarnęła nagle głucha złość na kolegę. Kiedy wyobraził sobie, że
mógłby przez szereg godzin siedzieć z nim i Mysłowskim w ciasnym pokoiku, gdzie
stały trzy żelazne, wiecznie rozbabrane łóżka i przeplatać kucie fizyki
słuchaniem głupich, dowcipów Mysłowskiego, uczuł, że to przerastało jego siły. I
zresztą — poco? W ciągu dwóch czy trzech godzin, które mu pozostawały jeszcze do
przeżycia, miał chyba prawo do tego, żeby go już nie nudzono i nie denerwowano.
Ale nie chciał zwracać uwagi Kazika zbyt gwałtowną zmianą postanowień.
— Owszem — odezwał się po chwili — ty chyba masz rację.
— Chory jesteś?
— Sam nie wiem. Po południu zaczęła mię boleć głowa, myślałem, że mi zaraz
przejdzie, ale zaczyna mię boleć coraz bardziej.
— Może z gorąca?
— Może.
— Wstąpimy do apteki i weź sobie proszek.
— Nie, nie. Ja w te świństwa nie wierzę. Wolę wrócić do domu.
— Do domu nie masz potrzeby wracać.
— Kurs umiem i już niewieie mi przyjdzie z powtarzania. Wolę wypocząć, żeby mieć
jutro świeżą głowę.
— To możesz się nie uczyć, tylko siedzieć z nami.
— Nie. Dowidzenia.
I odwrócił się, uścisnąwszy pośpiesznie Witeckiemu rękę.
— Wstąpię wieczorem dowiedzieć się — krzyknął za nim Witecki.
— Nie. Dziś nie przychodź. Jutro. Przestraszyła go przenikliwość przyjaciela.
Widocznie nie panował dostatecznie nad sobą. Praktycznie nie miało to
najmniejszego znaczenia, bo tak samo w domu mógł swój wygląd wytłómaczyć bólem
głowy i przemęczeniem, a zresztą — przyłapał się nagle na niekonsekwencji uczuć
— gdyby nawet matce wydało się, że jest ciężko chory — to cóż z tego. Chwilę
znajdzie. Ale wstyd ma było słabości wobec samego siebie. Zaraz jednak zbudziła
się w nim zawziętość. Skoro Kazik coś zauważył, to należało dalej się ćwiczyć,
aż do zupełnego opanowania. Zacisnął zęby, wyprostowat się
i postanowił uważać, żeby nie przyśpieszać machinalnie kroku.
Strona 4
Rodzice Przecławskiego od kilku lat nie żyli ze sobą. Dzieci wiedziały, że
ojciec miał drugie mieszkanie w Warszawie, ale o tem się nie mówiło nigdy, bez
zakazów, tylko przez jakąś intuicję. Odwiedzały ojca w hotelu, kiedy przyjeżdżał
ze wsi, a raczej, kiedy im dawał znać, że przyjechał, bo bardzo często bywał w
Warszawie i nie zawiadamiał ich o tem i — czasami jeździły na krótko na wieś.
Wakacje spędzali w niewielkim majątku, który stanowił osobistą własność matki.
Przecławski nie lubił ojca. Jeżeli starał go się usprawiedliwiać w duszy, to
tylko dla pewnej zasady — żeby mieć o wszystkich rzeczach sąd spokojny i męski.
Wracając do domu, z wielkiem zaciekawieniem myślał o tem, jak ojciec przyjmie
wiadomość o jego śmierci.
— Bo to już niedługo — błysnęło mu w głowie i prześlizgnęły mu się jakieś
iskierki po żebrach, jak dwa dni temu na egzaminie z matematyki, kiedy
poprzednik jego kończył już odpowiadać i on się zbierał, żeby wyjść do tablicy.
W mieszkaniu nie zastał ani matki, ani rodzeństwa. Drzwi otworzyła mu pokojówka
Marysia i odrazu przezornie uskoczyła w tył. Po tem mógł poznać, że oprócz
służby nikogo
nie było w domu. Przecławskiemu bardzo się ta dziewczyna podobała. Służyła u
nich od czterech miesięcy i atakował ją przy każdej okazji, które zresztą w
ruchliwem mieszkaniu nie trafiały się zbyt często, ale zawsze napróżno. Marysia
miała narzeczonego szewca i dochowywała mu wierności. Była to wysoka, szczupła
dziewczyna z długiemi, muskularnemi nogami. Zresztą łatwo się męczyła, jak to
mógł nieraz zauważyć, kiedy obserwował ją przy sprzątaniu.
— Jak u pełnej krwi, wszystko w niej poszło w nogi — myślał i to skojarzenie w
jakiś dziwny sposób podniecało w nim zmysły. Marysia nie wyglądała na naiwną
dziewczynę. Miała wyraz oczu bardzo chytry i czasami z widoczną złośliwością
kokietowała Przecławskiego.
— Nikogo niema? — zagadnął ją, oczywiście tylko dlatego, żeby ją zatrzymać
chwilę przy sobie.
— Pani wyszła z panienką, a panicz z kolegami.
— A nie wiesz, dokąd pani poszła?
— Skąd ja mogę wiedzieć, czy to pani mi się opowiada.
— Myślałem, że panienka mówiła — przedłużał rozmowę i nieznacznie zbliżał się do
Marysi. Dopuściła go do siebie, ale kiedy gwałtownym ruchem ręki chwycił ją
nagle
za biodro, odepchnęła go tak gwałtownie, że aż się zatoczył.
— Jak ty śmiesz!... wybuchnął, ale Marysia nie przestraszyła się wcale.
— A ty jak śmiesz — odpowiedziała mu hardo, mierząc go wyzywającem spojrzeniem.
Jędrne, kształtne piersi znaczyły się jej wyraźnie pod bluzką i tak mu się
podobała, że zapomniał o obrażonej godności.
— Nie wiedziałem, żeś taka mocna — usiłował obrócić wszystko w żart.
— Jak potrzeba, to jestem.
— I prześliczna.
— Dobrze, dobrze, — mruknęła drwiąco i uciekła z przedpokoju.
W ciągu tych dwóch czy trzech minut z Marysią Przecławski zapomniał zupełnie o
samobójstwie. I nagle znów się ocknęła ta myśl, spadła w mózg, jak ostra
lodowata sopla. I zarazem wydało mu się, że znalazł wytłomaczenie nieszczęścia w
uporze Marysi. Przecież, gdyby nie ten jej tępy opór, nie skusiłaby go uliczna
dziewczyna. Nienawiść wzbierała w nim z taką siłą, że jeszcze sekunda, a byłby
się może z jakimś dzikim krzykiem rzucił do kuchni i zaczął bić pokojówkę.
Ocucił go dzwonek matki. Marysia znów mu się przesunęła przed oczami.
Niewypowiedzianie podobał mu się kolor jej włosów z leciuteńkim rudawym od-
Strona 5
cieniem. I kiedy na nią patrzał, nienawiść połączyła się w nim z gwałtownym
zmysłowym pożądaniem. Przysiągł sobie, że musi ją mieć przed śmiercią i zarazić.
I ucieszył się z zemsty.
— Niech zdechnie, niech zgnije — powtarzał ze złośliwą radością. O przebiegu
syfilisu nie miał pojęcia i w rozgorączkowanej chorobliwej fantazji widział
Marysię pokrytą najstraszliwszemi wrzodami. I obraz ten sprawiał mu rozkosz. To
jej się należało za karę za podłość. Cóż znaczyła śmierć jakiegoś kuchennego
popychadła wobec tego, że on musiał ginąć.
Matka była mniej spostrzegawcza od Kazika. Nie zwróciła uwagi na jego wygląd.
Wieczór przesnuł się zwykłym trybem. O dwunastej wszyscy już spali. Przecławski
zgasił w swoim pokoju lampę i siedział na łóżku po ciemku. Za jego pokojem,
który miał drzwi na długi korytarz, prowadzący z jadalni do kuchni, była
łazienka, a za nią pokój służbowy. Ciasna klitka, w której ledwo się można było
przesunąć między łóżkami. Tam sypiała Marysia w towarzystwie kucharki
Aleksandry.
Przecławski przeklinał Aleksandrę i marzył zawsze o tem, żeby jakiś nagły i
niespodziewany wypadek zmusił ją choćby do kilkudniowego wyjazdu na wieś. W tej
chwili jednak pod wpływem najgłębszego przekonania, że już mu niewiele godzin
pozostawało do życia, przestał się liczyć ze wszelkiemi względami. Śmiało wszedł
do służbowego pokoju i pochyliwszy się nad łóżkiem Marysi, poruszył ją za ramię.
Księżyc świecił prosto w szyby i w pokoju było zupełnie widno. Marysia ocknęła
się gwałtownie. W oczach jej odmalowało się przerażenie, potem podziw i wreszcie
się uśmiechnęła. Widocznie zaimponowało jej zuchwalstwo Przecławskiego i ldedy
jej dał znak, ażeby szła za nim, posłusznie poszła.
Aleksandra spała, jak zabita.
Zaspokoiwszy zmysły, Przecławski momentalnie zasnął. I przyśniło mu się, że do
pokoju wszedł jakiś dziwny jegomość, przeraźliwie blady, chudy, pajacowaty, w
krótkiej wytartej marynareczce. Przecławski przyglądał mu się ze zdumieniem i
nagle go poznał. — A, to pan Skrętek. Gość kiwnął mu przyjaźnie głową i zaczął
przewracać papiery na biurku. Tak zabawnie przebierał nogami, że Przecławski się
uśmiechnął. Przypomniał mu się jakiś vierszyk, którym go niańka jeszcze bawiła
"za góreczką siedzi zając i łapkami przebierając". Podszedł do stołu, żeby
ułatwić gościowi poszukiwania, ale pan Skrętek go odsunął. — Nie, nie, nie, już
ja się sam u pana doskonale
rozgospodaruję — roześmiał się chrapliwym głosem. I w tej chwili znikł. Wszystko
rozpłynęło się w ciemności. Przecławski doznał wrażenia, że on sam również
przestał istnieć i roztopił się ciemnością. Mimo to czuł i myślał. W oddali
nagle wykwitł owalny krąg światła, w którym ukazał mu się nowy obraz. Pan
Skrętek prowadził za rękę młodą, roześmianą dziewczynę i popchnął ją w objęcia
wysokiego przystojnego chłopca. W tej chwili Przecławski się obudził. Na dworze
już świtało. Maryśka ześlizgnęła się z łóżka i uciekła do swego pokoju. W dwa
tygodnie potem wyszła zamąż.
II
Panna Czesława Rośnicka, kasjerka w sklepie z materjałami piśmiennemi stała we
drzwiach i wyglądała na ulicę. Tak się złożyło, że była w sklepie sama.
Właściciel pan Jan Sobieszczak, poszedł do banku wykupić jakiś weksel, a jego
pomocnik głupi i arogancki ośmnastoletni wyrostek pan Józio, korzystając z tego
ulotnił się po chwili do sąsiedniej owocarni, gdzie prowadził ognisty flirt z
jedną z panien. Krótka samotność przyniosła starganym nerwom panny Czesławy
wielką ulgę. Od samego rana panowała w sklepie atmosfera podniecona i burzliwa.
Strona 6
Pan Sobieszczak przyszedł zły i wszystko go tego dnia drażniło, nawet rzeczy,
które naogół wpływają raczej dodatnio na rozjaśnienie humoru ludzkiego jak to,
że po kilku tygodniach zimnej, dżdżystej i zdawało się już zupełnie ustalonej
jesieni nastąpił nagle jakby powrót do lata. Dla pana Sobieszczaka był to
jednak nowy dowód tego powszechnego braku ładu i sensu, który według jego opinji
ciążył nietylko nad czynami ludzkości, ale i nad zjawiskami wielkiej wojny. I
kiedy panna Czesława otworzyła na chwilę drzwi, chcąc dać wolniejszy dostęp
słońcu i ciepłu do mrocznego wnętrza sklepu, zatrzasnął drzwi z taką furją że o
mało nie powybijał szyb, zawieszonych kolorowemi pocztówkami i poprostu zrobił
jej awanturę. Panna Czesława zachowała się z taktem wobec tej ordynarnej i
niczem nieusprawiedliwionej szykany zwierzchnika, ale przez jakieś dziesięć
minut musiała całą siłą woli panować nad sobą, żeby się nie rozpłakać.
Szczęściem dla niej nikt nie wszedł do sklepu przez ten czas, bo czuła, że gdyby
otworzyła usta dla wypowiedzenia choćby jednego wyrazu odrazu płacz by ją
porwał. Zresztą ten wybuch Sobieszczaka nie był odosobnioną impertynencją,
poprzedził go cały szereg innych, mniej hałaśliwych, ale nie mniej dokuczliwych
i obrażających. W ciągu czterech lat pracy w sklepie, panna Czesława mogła
dostatecznie poznać przykry charakter swego chlebodawcy, jednakże to co ją
spotkało tego dnia, przewyższało już wszystko. Poczuła, że nadszedł kres i że
będzie musiała poważnie pomyśleć o zmianie niejsca, bo w firmie życie stawało
się nie do zniesienia. Panna Czesława nie mówiła i nie myślała
nawet nigdy w "sklepie" tylko zawsze w "firmie", był w tem dla niej pewien
odcień, który we własnem jej pojęciu wywyższał ją trochę socjalnie.
Po wyjściu Sobieszczaka pan Józio uśmiechnął się zjadliwie i wykrzywiając w
błazeński sposób twarz, odezwał się do kasjerki.
— Ale wściekły.
Panna Czesława nie lubiła Józia, a zwłaszcza nie znosiła, gdy zwracał się do
niej z tym błazeńskim grymasem. Widziała w tem uchybiającą jej poufałość. I
zazwyczaj nie odpowiadała mu w takich razach. Teraz jednak nerwy jej napięte do
najwyższego stopnia potrzebowały jakiegoś odprężenia w rozmowie. Starała się
jednak zachować należny dystans. Odparła z akcentem nietylko sztucznego spokoju,
ale nawet pewnej pobłażliwości.
— Nie rozumiem co mu się stało. Józio roześmiał się hałaśliwie.
— Musiał od tej swojej małpy dostać po pysku.
— Ona go bije? wyrwało się machinalnie pannie Czesławie.
— Jeszcze jak.
— Ohydne — szepnęła z nieopisanym obrzydzeniem.
Józio wzruszył ramionami,
— Przyzwyczaił się, nieboszczka także go tłukła.
— Nieprawda.
— Co pani opowiada, cała kamienica o tem mówiła. Mało razy tam byłem.
— I wiedzieli w kamienicy?
— Ludzie wszystko zawsze wiedzą — odparł sentencjonalnie Józio. Ziewnął i
mruknąwszy "Ja za chwileczkę wrócę" — znikł za drzwiami.
Po ciągłem napięciu nerwów, pierwsze pięć minut samotności dało pannie Czesławie
wrażenie niewypowiedzianej poprostu błogości. Roztworzyła szeroko drzwi i mrużąc
oczy podstawiała twarz pod słońce. Odczuwała ciepło jak pieszczotę i ta zmysłowa
przyjemność opanowała ją do tego stopnia, że gdy po chwili odurzenia
przepłoszyła ją nagle myśl, że ludzie patrzą, a ona robi miny, cofnęła się w
głąb sklepu z takim uczuciem, jak gdyby dopuściła się na oczach ludzkich jakichś
rzeczy wstydliwych i nieprzyzwoitych.
Strona 7
Panna Czesława miała już lat trzydzieści ośm i nie mogła zrozumieć dlaczego nie
wyszła za mąż. Nie była brzydka. Pulchna blondynka o zadartym nosie,
konopiastych włosach i czerwonej cerze posiadała wulgarny typ słowiańskiej
urody. Mężczyźni nie tylko oglądali się ale i zaczepiali ją na ulicach, klijenci
w sklepie uśmiechali się do niej, wielu wdawało się odrazu w rozmowy a nie
brakło i takich, którzy pragnęli przedłużyć znajomość i wyczekiwali na nią
wieczorem przed zamknięciem sklepu. Jednakże nad tem jej niewątpliwem
powodzeniem ciężyła szczególna fatalność. Zapał każdego mężczyzny, który się do
niej zbliżał wyczerpywał się bardzo szybko i po dwóch, trzech spotkaniach,
jakichś spacerach, wieczorze w kinematografie, kolacji w gabinecie tańszej
restauracji, uwodziciel a raczej dopiero kandydat na uwodziciela ginął bez
śladu. Dobrze było, jeśli zobaczywszy ją kiedyś później na ulicy składał jej
zdaleka i jakby od niechcenia ukłon, oznaczał nie przywitanie, ale wyraźną
prośbę o zapomnienie. Panna Czesława musiała stwierdzić, że jej siła
przyciągająca w stosunku do mężczyzn równała się odrażającej, ale zamknięcie
tego zjawiska w tak ścisłej już jakby naukowej formule nie tłomaczyło go
jeszcze. Wśród różnych teorji, jakie sobie tworzyła, najbardziej przypadło jej
do upodobania podświadome promieniowanie instynktu czystości kobiecej. Było to w
okresie, kiedy w chaotycznych lekturach wypożyczanych we wszystkich warszawskich
czytelniach książek odkryła podświadomość i zaczęła się nią upajać do tego
stopnia, że nabrała bezbrzeżnej pogardy dla
każdej jasnej i wyraźnej myśli. Niestety życie zadało szyderczy kłam tej teorji,
według której mężczyźni, wyczuwając, że taka kobieta jak ona mogła być tylko
żoną i matką, nie ośmielali się chcieć zrobić z niej kochanki, bo w tom właśnie
czasie straciła dziewiczość. Uwodziciel przestał ją znać na drugi dzień. I przed
panną Czesławą znów zostało otwarte, dręczące zagadnienie dlaczego nie potrafiła
nikogo trwale przywiązać do siebie i wyjść zamąż.
W rzeczywistości zrażała mężczyzn tem, że natychmiast zaczynała mówić o
małżeństwie.
Jedno z ostatnich przykrych rozczarowań przeżyła z właścicielem sklepu. Pan
Sobieszczak, który przed kilku miesiącami owdowiał, zaczął jej się nagle pewnego
dnia niesłychanie czule przyglądać i wogóle tak zachowywać, jakgdyby był nią
bardzo zajęty. Wieczorem na pół godziny przed zamknięciem sklepu zwolnił Józia,
który w lot zrozumiał czemu to zawdzięczał i wychodząc, pożegnał pannę Czesławę
bezczelnym, złośliwym uśmiechem. Ona nie zwróciła już jednak na to najmniejszej
uwagi. W jednej chwili zapomniała o wszystkich zawodach, jakich doznała od
mężczyzn, o wszystkich teorjach równowagi siły przyciągającej i odrażającej i
uwierzyła, że w życiu jej następuje szczęśliwy, decydujący
zwrot. Przepełnione tęsknotą do miłości jej serce odrazu odpowiedziało w
zmysłowe zaciekawienie pana Sobieszczaka, gotowością do jaknajwiększych uczuć. Z
radosnym niepokojem oczekiwała tego co miało nastąpić.
Pan Sobieszczak objął ją wpół, przycisnął do siebie i odezwał się z jakimś
mrukliwym śmiechem.
— Tyle czasu na panią patrzę, a dziś wydała mi się pani jakaś zupełnie inna.
Panna Czesława rozanielona, zamiast odpowiedzi oparła mu głowę na piersiach.
Czekała czułych słów, jakiejś pieśni nad pieśniami, która nieraz w marzeniach
snuła jej się po duszy bez słów, a tylko jako szereg mglistych dźwięków. Pan
Sobieszczak miał jednak prozaiczniejszy stosunek do życia. Odezwał się
przysuwając jej rękę wzdłuż po plecach.
— No to może się zabawimy.
I zabrał ją do dancingu na kolację. Siedzieli do trzeciej w nocy. Sobieszczak
Strona 8
wciąż był czuły i gorący — w miarę podniecania się alkoholem nawet coraz
gorętszy, ściskał jej pod stołem nogi i musiała mu przyrzec, że nazajutrz
przyjdzie do niego na noc do mieszkania. O małżeństwie nic prawie nie mówił, ale
wracając do domu panna Czesława nawpół przytomna uważała się już za jego żonę.
Podniecenie wybiło ją najzupełniej ze
snu. Nawet się nie kładła, tylko przesiedziała resztę nocy przy stole, snując
tkliwie marzenia o przyszłem szczęściu.
Sobieszczak przyszedł do sklepu dopiero koło południa. Miał tak zły i ponury
wygląd, że zmroził odrazu uśmiech, jakim panna Czesława chciała go przywitać.
Pokręcił się po sklepie, wysłał Józia na miasto i kiedy zostali we dwoje z
kasjerką odezwał się jakby zawstydzonym tonem.
— Narobiliśmy wczoraj głupstw.
Panna Czesława opuściła głowę ku ziemi. W tej chwili uczuła się znowu tylko
kasjerką, która zawiniła wobec swego chlebodawcy.
— To wszystko nie miało sensu — ciągnął chrapliwym znudzonym głosem Sobieszczak.
Oczywiście, pani temu nie winna, ale...
I nagle roześmiał się głupkowato.
— O tem co było, najlepiej już nie wspominać. Ale razem bawiliśmy się, razem
trzeba płacić.
Panna Czesława spojrzała na niego z przerażeniem.
— Jakto?
— Pani połowę, ja połowę, — niech się pani nie boi — dodał uspokajająco widząc
jej przestrach. Wszystkiego odrazu z pani nie ściągnę. Będę pani strącał po pięć
złotych miesięcznie z pensji.
Panna Czesława nie próbowała nawet protestować. Stłumiła w sobie oburzenie i
nabierała tylko jeszcze większej pogardy dla Sobieszczaka, który bezczelność
swoją posuwał do tego stopnia, że gdy jej strącał pięć złotych przy wypłacaniu
pensji, podkreślał to zawsze porozumiewawczym uśmiechem, w którym tkwiło
jakgdyby dobrotliwe napomnienie. Wkrótce potem Sobieszczak związał się z jakąś
podstarzałą kokotą i zupełnie stracił dla niej głowę. Pierwszy doniósł kasjerce
o tem Józio, który jakiemiś tajemnemi drogami potrafił wyszperać zawsze
wszystko, co się tyczyło nietylko czynów, ale i zamierzeń ich chlebodawcy i
wyraził przekonanie, że Sobieszczak napewno się z kokotą ożeni. To dopiero
wstrząsnęło do głębi uczuciami panny Czesławy. Bo w miarę jak się oddalała
nieszczęsna kolacja, zacierało się również w duszy kasjerki przykre i
upokarzające wrażenie cynicznej zmiany Sobieszczaka i ustępowało miejsca coraz
wyraźniejszej nadziei, że wszystko musi naprawić. W chwilach rozpoetyzowania
wyobraźni motywy, jakie miały skłonić Sobieszczaka do powrotu, panna Czesława
nazywała przekleństwem swego ciała i wierzyła, że działanie tego przekleństwa,
które się zaczęło, gdy Sobieszczak raz dotknął ją ustami musiało fatalistycznie
zwyciężyć. Zbyt aktywna jednak, aby zawierzyć
swoją przyszłość tylko powolnemu wpływowi tego zmysłowego uroku, który w
odczuciu jej zabarwiał coś już jakiemś prawie mistycznym odcieniem, rozpoczęła
podstępną grę, mając na celu kokietowanie Sobieszczaka. Pozornie była tylko
automatem sklepowym, nieczułym na wszystko co nie leżało w zakresie przyjętych
obowiązków, w pozorach tych jednak każde odezwanie się, każdy ruch, uśmiech i
spojrzenie były obliczone na ciągłe działanie, na zmysłową podświadomość
zwierzchnika. W ciągu długoletnich teoretycznych rozmyślań nad miłością panna
Czesława stworzyła sobie całą uwodzicielską teorję, której podstawą było to, aby
ciągle na każdym kroku drażnić zmysły mężczyzn, a ponieważ z żadnym z tych
mężczyzn, którzy jej się podobali nie miała sposobności tak ciągłego przebywania
Strona 9
jak z Sobieszczakiem, więc poraz pierwszy mogła stosować swoją teorję w całej
pełni. Nie zrażało jej to, że Sobieszczak nie zwracał najmniejszej uwagi na
najrozmaitsze subtelności pochyleń, wyciągania rąk, manewrowania nogami, które
miały zaostrzać w nim przytłumione po jednym wybuchu pożądanie, bo była
najgłębiej przekonana — wiedziała, że każdy dzień pozostawia mu w zmysłach
jakieś drobne, może nieuchwytne, ale już niezatarte wrażenie.
Tym bezpośrednim uwodzicielskim zabiegom towarzyszyły inne, obliczone na dalszy
dystans. Pod wpływem ciągłej tęsknoty do miłości w pannie Czesławie rozwinęła
się pewnego rodzaju narcyzowatość. Zachwycała się własnem ciałem i upiększała je
wciąż dla przyszłego kochanka. Ogarnęła ją manja kosmetyków. Nieraz odmawiała
sobie obiadu, aby móc kupić jakiś środek na cerę albo na włosy, jakiś krem czy
puder, nową wodę toaletową, czy mydło o specjalnych zaletach. Umywalnia jej w
niewielkim biednym pokoiku cała zastawiona flakonami i słoikami
najdziwaczniejszych kształtów, wywierała wrażenie jakiegoś kąta w laboratorjum
chemicznem. Marzeniem panny Czesławy było posiadanie dużego lustra, w któremby
mogła w całości nagość swoją podziwiać. Niestety, było to zatrudne do
urzeczywistnienia, więc musiała studjować ją kawałkami. Co wieczór całemi
godzinami oddawała się kalotechnicznym praktykom i gdy się kładła spać od stóp
do głowy oblepiona tłuszczami przypominała raczej jakby jakieś fantastycznych
rozmiarów reklamowe mydło, urobione na kształt ludzki niż żywą istotę.
Wiadomość o stosunku Sobieszczaka z kokotą brutalnie przecięła jej marzenia. Ale
nienawiść panny Czesławy skierowała się do ry-
walki. I nic nie potrafiłoby jej wybić z duszy przekonania, że gdyby nie to
przypadkowe zjawienie się istoty przewrotnej i nikczemnej, która miała tę
wyższość nad nią, że nie gardziła żadnemi środkami, Sobieszczak byłby do niej
wrócił. Wprowadziwszy motyw fatalizmu do swego niepowodzenia, panna Czesława
musiała zmiękczyć urazę do Sobieszczaka. Z tego powodu do bezbrzeżnej pogardy
mieszało się czasami przelotne współczucie. W tej chwili jednak po szeregu
szykan i awanturze, jaką jej zrobił Sobieszczak dziwnem już się jej tylko
wydawało, że tego rodzaju ordynarny cham mógł w niej wogóle budzić współczucie.
I nastrajając się na coraz chłodniejszą nienawiść postanowiła ostatecznie szukać
innego miejsca. Iak w każdej istocie słabej i bezbronnej decyzja ta, właśnie
dlatego, że jej się wydawała nieodwołalną budziła w niej przy pozornem
skrzepnięciu woli równoczesny niepokój.
— Mój Boże, żeby to mieć jakie stosunki, protekcję — westchnęła żałośnie z
zamyślenia, które w kilka minut conajmniej odcięło ją od rzeczywistości,
spostrzegła nagle, że przed oknem sklepu stał jakiś pan, i pod pretekstem
oglądania nieciekawej bardzo wystawy najwidoczniej w nią się wpatrywał. Panna
Czesława cofnęła się od drzwi, ale niespłoszona bynajmniej, tylko z uczuciem,
które w analogjach
ze świata zwierzęcego można by było określić, jako cofnięcie się do skoku.
Zmieniwszy pozę i wyraz twarzy skierowała z powrotem i już wyzywająco wzrok na
nieznajomego. Ocknęła się w niej wieczna gotowość do miłości, dla której każde
spojrzenie męskie było alarmującym sygnałem. Pan z przed sklepu w tej chwili
uchylając ostrożnie i jakby nieśmiało drzwi, wszedł do wnętrza.
Był to pięćdziesięcioletni mężczyzna, wysoki, przystojny, ale nie to zastanowiło
pannę Czesławę w pierwszem wrażeniu, tylko ogólny nieuchwytny ton, który nosi w
potocznej mowie nazwę pańskiego wyglądu. Odczuła, że ma przed sobą człowieka z
arystokratycznej sfery i to ją zmieszało. Nie umiałaby zresztą napewno zdać
sobie sama sprawy, że przyczyną tego zmieszania nie była uniżona nieśmiałość,
ale raczej nadmiar odwagi w marzeniach, które nie opuszczały jej nigdy. Starała
Strona 10
się zapanować nad sobą, ale bezskutecznie, tembardziej, że zmieszanie jej
powiększało się z każdą chwilą wskutek niezwykłego, jak na przechodnia, który
wstępuje do sklepu po przelotny sprawunek, zachowania się wytwornego pana. Nie
odzywał się, tylko stał jakby olśniony, nie spuszczając wzroku z panny Czesławy.
Ta niema scena dłużyła się z minutę. Ze wzroku nieznajomego przebijał tak
wyraźny
zachwyt, że kasjerka uczuła, jak jej krew uderza do głowy. Odezwała się
wreszcie, poprostu, żeby dać ujście zdenerwowaniu.
— Czem panu mogę służyć Wytworny pan uśmiechnął się zagadkowo.
— Wszystko jedno.
Panna Czesława spojrzała na niego, jakgdyby z fachowem zdumieniem, które na
ćwierć sekundy zapanowało w niej nad wszelkiemi innemi uczuciami. Znałogowanie
myślenia nie pozwoliło jej dopuścić, że komuś może być wszystko jedno, po co
wchodzi do sklepu. Wytworny pan zrozumiał to widocznie. Zmienił mu się wyraz
uśmiechu.
— Ostatecznie, niech mi pani da pudełko papieru listowego.
— Czy w lepszym gatunku?
Panna Czesława była tak zdenerwowana, że z prawdziwą ulgą przechodziła do
normalnych tematów rozmowy.
— W jak najlepszym.
— Może być za dwadzieścia osiem złotych.
— Może.
Było w sklepie takie jedno pudełko kosztowniejszego papieru, które stanowiło
przedmiot wiecznej irytacji pana Sobieszczaka. To też, gdy panna Czesława
sięgała po nie na półkę, ogarnęło ją podwójne uczucie tryumfu: że zaimponuje
chlebodawcy, jako sprytna sprzedaw-
czyni (błyskawicznie przemknęła jej nawet przez głowę myśl, czy to nie stworzy
atuta w jej walce z kokotą — mężczyznom tak mało potrzeba do zupełnej zmiany
uczuć) i zarazem, że będzie mogła służyć wytwornemu panu towarem na poziomie
jego wymagań. Ta druga myśl splątała się z nieśmiałem wrażeniem, że wytworność
papieru podwyższała ją samą nieco towarzysko i przez to stanowiła pomost do
wyrównania różnicy socjalnej między nią a tajemniczym klientem. Z dumą zaczęła
otwierać pudełko, aby pokazać papier, ale nieznajomy nie pozwolił tego zrobić,
przytrzymując pokrywkę ręką.
— Jakto, nie chce pan obejrzeć.
— Nie.
— Dlaczego.
— Bo mnie nic nie obchodzi, jak ten papier wygląda.
— Jakżeż można kupować i nie widzieć tego, co się kupuje?
— Można.
Mówiąc to, wytworny pan posuwał powoli rękę po powierzchni pudełka i wreszcie
dotknął palcami dłoni panny Czesławy. Pannę Czesławę dreszcz przeszedł. Opuściła
oczy i czekała. Nieznajomy zaczął ją delikatnie głaskać po ręce.
— Jak pani na imię? — odezwał się nagle Przyciszonym głosem.
Panna Czesława uważała, że w rozmowie, która miała posiadać posmak flirtu, nie
można było odrazu odpowiadać na tego rodzaju pytania.
— Ja mam bardzo brzydkie imię.
— Ale jakie?
— Niepodoba się panu.
Nieznajomy pan wzruszył ramionami z widocznem zniecierpliwieniem.
— Niechże mi pani powie.
Strona 11
— Czesława.
— Cześka... Bardzo ładne imię.
Panna Czesława wolałaby była zdrobnienie "Czesia" niż "Cześka", które wydało jej
się zbyt prostackie. Zdziwiło ją to zwłaszcza w ustach tak eleganckiego
człowieka. Odezwała się, przybierając dziecinnie rozkapryszoną minę.
— Proszę mnie tak brzydko nie nazywać.
— A cóż w tem brzydkiego?
— Nie mówi się Cześka.
— A jak?
— Już, jeżeli pan mnie chce zdrobniale nazywać, to Czesia... Tylko my się za
mało znamy.
— Zupełnie się z panią zgadzam — uśmiechnął się wytworny pan i dlatego
proponuję, żebyśmy się lepiej poznali.
Pannę Czesławę dreszcz przeszedł. Spotykały ją takie propozycje w sklepie od
najro-
zmaitszych młokosów i wogóle ludzi, o których wiedziała odrazu, że należą do tej
samej, co i ona, sfery, ale pierwszy raz zdarzało jej się, żeby chęć zawarcia
znajomości wyrażał poważny, prawdziwy pan. Pragnąc się wydać jaknajbardziej
interesującą, przybrała pewną minę, która w jej pojęciu miała uosabiać naiwny
wdzięk, i odparła takim tonem, żeby nieznajomy wiedział jednak, że jest to tylko
stylizacja.
— Rozczaruje się pan. Ja jestem tak mało ciekawa.
— Pani jest jedną z najciekawszych kobiet na świecie. Być może, że pani sama nie
zdaje sobie z tego sprawy. To co innego — mówił szybko, przyciszonym głosem
wytworny pan oglądając się co wyraz prawie na drzwi, co widocznie zdradzało
obawę, żeby go ktokolwiek na tej rozmowie nie przyłapał. O której pani wychodzi
ze sklepu?
— O ósmej.
— Sama?
— Mogę wyjść sama.
— Koniecznie niech pani wyjdzie sama. Ja będę czekał na rogu ulicy przy
przystanku tramwajowym.
Mówiąć to, głaskał pannę Czesławę po ręce i wreszcie, obejrzawszy się jeszcze
raz pośpiesznie na drzwi, pochylił się i po-
całował ją w rękę. Kasjerka oszołomiona najzupełniej zdążyła jednak zauważyć
zmianę w twarzy niespodziewanego wielbiciela. Poczerwieniał, żyły na skroniach
mu nabrzmiały. oczy nabrały jakiegoś nienaturalnego blasku.
— Ale dlaczego pan chce mnie poznać?
— Bo pani mi się niesłychanie podoba.
— Cóż we mnie może się podobać?
Wytworny pan nie zdążył już dać odpowiedzi. We drzwiach sklepu ukazał się
Sobieszczak. I stało się coś, co pannę Czesławę napełniło jeszcze większym
podziwem, niż słowa zachwytu, jakie słyszała przed chwilą. Na twarzy
Sobieszczaka odmalowała się już nie radość, ale poprostu rozanielenie: zgiął się
przed gościem wpół, w pełnym szacunku ukłonie.
— Czem panu prezesowi mogę służyć? — wykrztusił wreszcie pełnym wzruszenia
głosem.
Pan prezes — kasjerka osłupiała do reszty, słysząc, że nieznajomyy był "panem
prezesem", — popatrzył na Sobieszczaka z roztargnieniem, które potem przeszło w
namysł i odezwał się po chwili:
— Pan pracuje w naszej organizacji?
— Sobieszczak.
— A, pan Sobieszczak... prawda, prawda... Odrazu pana poznałem. Gdybyśmy mieli
wię-
Strona 12
cej takich ludzi, jak pan, inaczej kraj by wyglądał. Do widzenia.
I prezes szybko zawrócił ku drzwiom, nie patrząc już na pannę Czesławę.
Sobieszczak nie mógł widocznie ochłonąć ze wzruszenia. Z ust nie schodził mu
uśmiech, jakim pożegnał prezesa i raz po raz zacierał ręce.
— Wie pani, kto to był? — zapytał nagle panny Czesławy.
— Nie.
Sobieszczak wydął policzki i milczał przez chwilę, w czem było widoczne
przygotowywanie się do piorunującego efektu.
— Przecławski.
Nazwisko padło z jego ust krótko, jak okrzyk tryumfu.
Kasjerce nic to nazwisko nie powiedziało Coprawda, ale jeżeli Sobieszczak
tryumfował, to jej poczucie wewnętrznego tryumfu było stokroć większe. Jedno
wydawało się już jej pewnem, nie podlegającem najmniejszej wątpliwości. Człowiek
tak niepospolity, który nawet w lekceważącym wszystkich i wszystko Sobieszczaku
potrafił wzbudzić tego rodzaju szacunek, nie mógł mówić na wiatr, jak pierwszy
lepszy łobuz. Skoro więc wyrażał jej swój zachwyt, to ten zachwyt musiał być
prawdziwy. Serce panny Czesławy wezbrało nieopisaną dumą. W jednej sekundzie
zapomniała o wszystkich
urazach do swego chlebodawcy. Kim przy niej był Sobieszczak! Jakimś marnym
sklepikarzyną. Może za pół roku będzie jej się tak samo nisko kłaniał, jak
prezesowi.
— Pani wie, kto to jest? — odezwał się nagle Sobieszczak.
— Wiem, skłamała.
— No to niech pani powie.
Kasjerka pozwoliła już sobie na wzruszenie ramionami.
— Cóż mam panu mówić. Prezes.
— To jeszcze mało... On jest w dziesięciu instytucjach prezesem. Posłem był
także.
— A dlaczego nie jest? — podchwyciła szybko panna Czesława.
— Bo sam nie chciał.
— Sam nie chciał?
— A cóż pani myśli. Jego by nie wybrali? Zgorszenie w głosie Sobieszczaka było
niesłuszne, ponieważ panna Czesława nie miała najmniejszej intencji podawaniaw
wątpliwość możności ponownego obioru Przecławskiego. Przeciwnie, rewelacja
Sobieszczaka wyolbrzymiła w niej pojęcie o wielkości Przecławskiego już do
usuwających się z pod kontroli mózgu rozmiarów. Nie umiała sobie wyobrazić
człowieka, który mówił "nie chcę być posłem", tak jakby ona powiedziała "nie
pojadę tramwajem".
— Musi być bogaty — odezwała się po chwili badawczo.
Sobieszczak czekał tylko pytań, żeby moc wyładować z siebie podniecenie. Przez
dziesięć minut usta mu się nie zamykały i panna Czesława dowiedziała się o
Przecławskim wszystkiego. Że miał olbrzymi majątek ziemski a pozatem kamienicę w
Warszawie i w niej wspaniały apartament. Że był jednym z najwybitniejszych w
Polsce działaczy społecznych i politycznych i zajmował wielkie stanowisko w
stronnictwie, do którego należał Sobieszczak. Na tem ogólnem tle raz po raz
wystrzelały jak ognie sztuczne entuzjastyczne szczegóły. Mieszkanie nawet przy
dzisiejszym spadku cen przedstawiało wartość conajmniej sześciu tysięcy dolarów.
Przed dwoma laty konie Przecławskiego zdobyły cztery nagrody na wyścigach. Z
czasem, gdy w Polsce zaczną rządzić naprawdę Polacy, Przecławski napewno będzie
ministrem. Nikt, tak jak on, na zebraniach i na wiecach nie umiał przemówić
prosto do serca.
Strona 13
Kasjerka słuchała tego wszystkiego z zapartym oddechem, w głębi duszy paliła ją
jednak ciekawość innych, bardziej prywatnych szczegółów z życia Przecławskiego.
Po chwili poszukiwań udało jej się wreszcie w dyplomatyczny sposób sformułować
pytanie.
— Z kim on jest żonaty?
Sobieszczak sposępniał.
— To przykra historja — odparł wymijająco.
Kasjerce pociemniało w oczach.
— Ale żyje z żoną?
— Nie.
— Rozwiedli się?
— Nie wiem. Podobno się rozwodzi.
Sobieszczak odpowiadał niechętnie. Nie
chciał najwidoczniej poruszać tych stron życia Przecławskiego, które w jego
oczach stanowiły skazę w harmonijnych linjach ideału. Dla panny Czesławy jednak
był to temat najważniejszy, który doprowadzał ją prawie do nieprzytomności.
— Ale się nie rozwiedli jeszcze? — dopytywała się gorączkowo.
— Nie.
— A kto kogo porzucił, on ją czy ona jego?
Sobieszczak wzruszył ramionami. Przypuszczenie, że człowiek o takim charakterze
i niezłomnych przekonaniach, jak Przecławski, mógł porzucić żonę i zniszczyć
rodzinę, równało się w jego pojęciu obeldze. I odburknął ostro:
— A cóż się pani tak dopytuje?... Myślałby kto, że się pani wybiera za
Przecławskiego za mąż.
Kasjerka nic na to nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się nieznacznie. Sobieszczak
nie zauważył tego uśmiechu, a zresztą, gdyby był zauważył, toby go nie
zrozumiał.
***
Panna Czesława przeżyła dzień w takiem naprężeniu nerwów, że gdy po zamknięciu
sklepu skierowała się w stronę przystanku tramwajowego i zdaleka zobaczyła
Przecławskiego, który już czekał, doznała wrażenia, jakgdyby zaraz miała
zemdleć. Wogóle w ciągu tego dnia, który dłużył jej się, jak żaden inny w życiu,
przechodziła kolejno od najbardziej szczytnych upojeń do najskrajniejszego
przygnębienia. I w chwilach przygnębienia ogarniała ją obawa o stan własnego
umysłu. Do tego stopnia trudno jej było uwierzyć w rzeczywistość rozmowy z
Przecławskim, że zastanawiała się z lękiem, czy wszystko to nie było chorobliwą
halucynacją. I ostatecznie dopiero obecność Przecławskiego na umówionem miejscu
spotkania rozproszyła jej niepewność. W dodatku przed wieczorem pogoda się
zepsuła, zaczął mżyć deszcz i panna Czesława, przyjmując już nawet realność
całej przygody z Przecławskim, była przekonana, że właśnie z powodu deszczu nie
przyjdzie.
Tem radośniejsze było jej oszołomienie, gdy zobaczyła, że dotrzymał obietnicy.
— W taki deszcz pan prezes czekał na mnie — powitała go szczerze wzruszona.
Powiedziała to dość głośno. Przecławski obejrzał się niespokojnie dookoła i
odparł z lekkiem zniecierpliwieniem w głosie.
— Niechżeż pani nie nazywa mnie prezesem.
— Przepraszam — szepnęła spłoszona. Przecławski odprowadził ją kilkanaście
kroków od przystanku do stacji samochodów.
— Ma pani wieczór wolny?
Strona 14
— Mam.
— Pojedziemy na kolację. Weźmiemy gabinet, żebyśmy mogli swobodnie porozmawiać.
Gdyby pannie Czesławie kto inny, odrazu w kilka godzin po zawarciu znajomości
zrobił taką propozycję, zaprotestowałaby gorąco, oczywiście nie z powodu
jakichkolwiek rzeczywistych skrupułów, tylko przez wzgląd taktyczny, aby nie
wywierać wrażenia osoby zbyt łatwej. W stosunkach z mężczyznami trzymała się już
pewnego ustalonego ceremonjału stopniowania zażyłości. Pierwszym etapem był
spacer, albo pogadanka w cukierni, drugim kinematograf i dopiero potem,
naturalnie, bez narażenia opinji na szwank mogła przyjść kolej na restaurację.
Ale Przecławski ją onieśmielał.
Reprezentował świat, który znała tylko z powieści i z filmów i którego
konwenansów nie była zupełnie pewna. Może tam właśnie zaczynało się odrazu od
gabinetu w restauracji. Do znanego już jej uczucia ochrony dobrej swej opinji
przyłączało się tym razem nowe i jeszcze nie ujęte w żadną regułę — mianowicie
obawy, aby człowiekowi z wielkiego świata nie wydać się zbyt śmieszną mieszczką
i parafianką. Onieśmielenie jej powiększało jeszcze to, że Przecławski milczał,
a ona nie wiedziała, od czego zacząć rozmowę. Nareszcie samochód zatrzymał się
przed restauracją.
Tylnem wejściem przez bramę Przecławski wprowadził ją do gabinetu. Był widocznie
zdenerwowany i bez trudu można było odgadnąć, że poprostu obawiał się spotkania
z kim ze znajomych. Panna Czesława to wyczuła, i nie mogła zrozumieć tego
rodzaju nieśmiałości u człowieka tak potężnego i niezależnego, jak Przecławski.
Dopiero, kiedy rozsiedli się w gabinecie i kelner wyszedł po otrzymaniu
dyspozycji, Przecławskiemu rozjaśniła się twarz.
— Pani na imię Czesława, a na nazwisko? — zapytał nagle kasjerki.
— Rośnicka.
— Czy pani jest warszawianką?
— Tak.
— Ile pani ma lat?
— Dużo — wyszeptała panna Czesława. W tonie głosu Przecławskiego było coś tak
stanowczego i rozkazującego, że zmuszał ją tem do dawania ścisłych i prawdziwych
odpowiedzi, tylko już liczba lat nie mogła jej się przecisnąć przez gardło.
Przecławski wzruszył niecierpliwie ramionami.
— Niech mi pani dokładnie odpowie. Takie przekomarzanie się "dużo", "niech pan
sam zgadnie" i tak dalej, to dobre dla szwaczek i sklepówek. Pani jest kobietą
innego typu. Niesłychanie mi się pani podoba. Jeżeli każdy mężczyzna nosi w
duszy jakiś ideał kobiety, niedościgniony, to mogę powiedzieć, że pani jest
najbardziej zbliżona do mojego ideału.
Przy ostatnich słowach Przecławski położył pannie Czesławie rękę na kolanie.
Była tak wzruszona, że nie śmiała cofnąć nogi.
— Dlatego — ciągnął Przecławski — musimy być wobec siebie zupełnie i
bezwzględnie szczerzy. Ile pani ma lat?
— Dwadzieścia sześć.
Panna Czesława chciała powiedzieć prawdę, ale wyrazy wyrwały jej się z ust same,
jakgdyby bez udziału myśli i woli.
Przecławski uśmiechnął się zagadkowo i po chwili milczenia, pełnego dręczącego
nie
pokoju dla kasjerki, odezwał się z akcentem wyraźnej tkliwości w głosie.
— Wie pani, dlaczego o to się pytałem?
— Nie.
— Obawiałem się przez chwilę, czy pani
Strona 15
nie jest moją córką.
— Ja, pańską córką?
— Wyobraża sobie pani — ciągnął Przecławski, nie zwracając najmniejszej uwagi na
osłupienie kasjerki — jaka byłaby to dla mnie tragiczna sytuacja. Na szczęście,
ze względu na wiek pani jest to niemożliwe. Ale inna rzecz mnie zaciekawia.
Muszę panią uprzedzić, że aczkolwiek sam należę do tak zwanej lepszej sfery, nie
mam jednak żadnych przesądów i szanuję wszystkie rodzaje pracy ludzkiej. Otóż,
czy pani ojciec nie był szewcem?
Panna Czesława poczerwieniała.
— Ojciec mój był urzędnikiem i pochodził z bardzo dobrej rodziny.
— Niechżeż się pani nie obraża.
— Nie obrażam się, ale, czy ja wyglądam na szewcównę.
— Wygląda pani na to, czem pani jest. Najbardziej uroczą kobietą, jaką spotkałem
w życiu. W tej chwili wytłomaczę pani moie pytanie i zarazem zrozumie pani
przyczynę mego niepokoju. Kiedy zobaczyłem panią dziś przed południem, odrazu
olśniła mnie pani
swoją urodą. Właściwie to nie oddaje jeszcze ściśle wrażenia, jakiego doznałem.
Olśniła mnie pani tem nieuchwytnem, tajemniczem czemś, co promieniuje z poza
urody. Zarazem uderzyło mnie niesłychanie znajomy wyraz pani twarzy. Przez cały
dzień starałem się sobie przypomnieć, czy już pani gdzieś, kiedyś nie spotkałem.
Ale nie. Chociażby dlatego, że gdybym był panią spotkał, to odrazu postarałbym
się do pani zbliżyć, tak jak dziś. I dopiero teraz wieczorem, kiedyśmy siedzieli
w samochodzie i nagle zobaczyłem twarz pani w pewnym skrócie i w pewnem
oświetleniu, zrozumiałem tajemnicę tego podobieństwa. Pani mi ogromnie
przypomina pokojówkę, która służyła u nas w domu, kiedy byłem jeszcze młodym
chłopcem, uczniem gimnazjum.
— Pokojówkę? — powtórzyła panna Czesława ze zgorszeniem.
— Śliczna dziewczyna była. Prześliczna. Miała na imię Maryśka.
— I pan się w niej kochał?
— Miałem z nią romans.
— Aa...
— Przecież pani musi poznać moje całe życie — wybuchnął prawie Przecławski i w
tym jego podnieconym tonie a zarazem nacisku na mus poznania całego życia panna
Czesława doszukała się tak obiecujących akcentów
j perspektyw na przyszłość, że to zapanowało w niej odrazu nad rozczarowaniem i
zgorszeniem.
— Pan mi chce opowiedzieć całe swoje życie, naprawdę?
— Nie opowiedzieć. To zamało. Chcę się przed panią z całego swojego życia
wyspowiadać. Pani jedna będzie wiedziała wszystkie najskrytsze moje myśli.
— Bardzo mnie cieszy i pochlebia zaufanie ze strony tak znakomitego człowieka,
jak pan — krztusiła się panna Czesława, z trudem dobierając wyrazy, ale nie
rozumiem, dlaczego pan chce mnie się spowiadać. Przecież między nami jest taka
różnica.
Przecławski ujął ją pod rękę i zlekka przycisnął ku sobie.
— Jaka różnica.
— Kimżeż ja jestem przy panu?
— Niech pani inaczej postawi pytanie. Kim ja jestem przy pani?
— Nie wiem.
— No, proszę mnie zapytać.
— Kim pan jest przy mnie?
— Psem i niewolnikiem — szepnął stłumionym głosem Przecławski. I nagle,
osunąwszy się na podłogę, ukląkł i chwycił pannę Czesławę zębami za łydkę.
— Co pan robi? — krzyknęła ogłupiała.
Strona 16
— Tak się pies bawi ze swoją panią.
— Ależ panie prezesie.
— Nie jestem dla ciebie prezesem. Mów mi ty.
— Jakżeż bym śmiała.
— To ja nie śmiałem ci powiedzieć ty. Musiałem skupić całą siłę woli, żeby się
zdobyć na odwagę. Odpędź mnie od siebie... Kopnij jak psa. Kopnij, kopnij —
skamlał drżącym głosem.
W tej chwili jednak kelner przed wejściem do gabinetu zapukał dyskretnie do
drzwi i Przecławski zerwał się z podłogi. Chwilowy przymus, jaki wytworzyła
obecność kelnera w pokoju, doprowadził go do równowagi. Kiedy znów zostali sami,
siedział przez chwilę w milczeniu, jakby zmieszany.
— Kto to słyszał klękać przed ludźmi — odezwała się panna Czesława, wchodząc już
w rolę opiekunki i wychowawczyni kochającego mężczyzny.
— Kocham cię — odparł Przecławski, obejmując ją znów wpół.
— Przecież pan ma żonę.
— Kończę proces rozwodowy.
Pannie Czesławie pociemniało w oczach.
— I po co pan się rozwodzi. Pewno pańska żona bardzo pana kocha.
— Ty będziesz moją żoną. Będziesz? Odpowiedz.
Panna Czesława nie mogła głosu z gardła wydobyć. Łzy jej się zakręciły w oczach.
W milczeniu, nieznacznie skinęła głową.
— Dlatego chcę, żebyś znała całe moje życie — ciągnął Przecławski coraz
mocniej, tuląc ją do siebie. Wspominałem ci o tej Maryśce. Muszę ci opowiedzieć
wszystko. Będę już mówił z tobą, jak z żoną. Wyraźnie. Między nami nie miałaby
już sensu pruderja, ani konwenanse. Powinniśmy rozmawiać tak, jakby każde głośno
myślało. Prawda?
— Prawda.
— To już dawne dzieje. Przeszło trzydzieści lat temu. Nie jestem już młody.
— Bardzo młodo pan wygląda.
— Jaki pan.
— Bardzo młodo wyglądasz — poprawiła się nieśmiało panna Czesława.
— Byłem uczniem gimnazjum. No i ten dzień jest dla mnie podwójnie pamiętny.
Chciałem sobie życie odebrać.
— Dlaczego?
— Przez głupotę. Mniejsza o to. Mieliśmy dwie służące: Aleksandrę i Maryśkę.
Sypiały w jednym pokoju. Poszedłem w nocy, wyciągnąłem Maryśkę z łóżka i
sprowadziłem do siebie. W dwa tygodnie potem wyszła za mąż
za szewca. Od tego czasu już jej nigdy nie widziałem. I nieraz zastanawiałem się
nad tem czy miała odemnie dziecko, czy nie.
— To ja tak staro wyglądam? — przerwała mu nagle panna Czesława.
— Ty staro? Skąd ci to na myśl przyszło?
— Jeżeli miałeś romans z tą pokojówką przeszło trzydzieści lat temu i
przypuszczałeś, że ja mogłam być twoją córką.
Przecławski się roześmiał.
— To podobieństwo wywarło na mnie takie wrażenie, że zupełnie pomieszało mi się
w głowie. Ma się rozumieć, to był nonsens.
— Więc ja jestem tak do niej podobna? Przecławski nie odpowiedział odrazu.
Zmarszczył czoło, jakgdyby namyślając się nad czemś.
— To bardzo ciekawe. Właściwie podobna nie jesteś, a niesłychanie mi ją
przypominasz.
— Nie rozumiem.
— Różne typy kobiet mogą mieć jednakowe promieniowanie zmysłowości. Nie, źle
Strona 17
powiedziałem. Nie różne typy, a różne kobiety i to stwarza z nich jeden typ,
mimo że mogą być pozornie niepodobne. Maryśka stanowczo była moim typem. ty
jesteś moim typem.
I zaczął jej opowiadać o Maryśce. Panna Czesława zamieniła się cała w słuch,
wszak były to przeżycia, tyczące się jej człowieka,
jej męża, ale zaraz już po kilku pierwszych zdaniach tego opowiadania ogarnęło
ją zawstydzenie. Przecławski był tak drobiazgowy w odmalowywaniu miłosnej
przygody, zapuszczał się w szczegóły tak drastyczne, używając przytem
jaknajtrywialniejszych wyrazów i określeń, że nawet jak na bardzo dyskretne i
zaufane zwierzenia męża wydawało jej się to za ohydne. Napróżno jednak usiłowała
mu przerywać, Przecławski zbywał jej próby z widocznem zniecierpliwieniem i
rozdrażnieniem. Twarz mu się znów zmieniła, oczy nabrały nienaturalnego blasku,
zawstydzona jednak i już do reszty najzupełniej ogłupiała kasjerka odwracała
wciąż wzrok, żeby przynajmniej już nie patrzył w jej oczy i nie powiększał jej
wstydu i dlatego nie widziała zmiany w wyrazie jego twarzy, a była zamało
inteligentna dla zdania sobie sprawy, że Przecławski lubował się chorobliwie w
odtwarzaniu erotycznej sceny i najwyraźniej się tem podniecał. Z ulgą
odetchnęła, gdy zamilkł wreszcie i, przymknąwszy oczy, przesiedział chwilę
nieruchomo, co mogło nawet wywołać wrażenie, że drzemał. Ta pauza pozwoliła
pannie Czesławie jakgdyby zgarnąć nanowo roztrzęsione nerwy. Zarazem mózg jej
pracował gorączkowo nad znalezieniem odtrutki na wstręt, jakim ją napełniło całe
to opowiadanie.
Bała się obniżenia we własnych oczach swego ideału. Odtrutkę udało jej się
znaleźć w obyczajowości arystokracji. Od Józia, który lubił się chełpić
specjalnem znawstwem wyższych sfer, słyszała kilkakrotnie, że arystokracja w
swojem zamkniętem kole odznacza się niesłychaną swobodą języka, dochodzącą nawet
do ordynarności i że, jeśli z kimś tak mówią, to uważają go za swojego.
Twierdzenie to Józio opierał na rewelacjach jakiegoś hrabicza, którego gdzieś
kiedyś poznał i który go zaszczycał niesłychanie ordynarnym sposobem mówienia.
Panna Czesława, wówczas, gdy towarzysz pracy sklepowej opowiadał jej to,
nietylko mu nie wierzyła, ma się rozumieć, ale pogardzała nim nawet głęboko za
tego rodzaju kłamstwa, w tej chwili jednak przypomnienie teorji Józia uratowało
ją z nadwyraz przykrej duchowej sytuacji. Zrehabilitowała go więc w duszy i,
uwierzywszy, posunęła się nawet dalej. Zaczęła odczuwać coś w rodzaju dumy, że
wysłuchała spokojnie Przecławskiego, podczas, gdy każda inna kobieta na jej
miejscu napewnoby uciekła. To już było dla niej dowodem, że potrafiła się z
łatwością przystosować do psychologji sfery, do której sądzone było jej wejść.
Rozumowała ponadto, że tak wytworny człowiek, jak Przecławski, nie obrażałby jej
bez powodu. Jeśli więc przestał się
wobec niej krępować, to dlatego, że już ją uważał za równą sobie
najzupełniej... I w rezultacie chwila gorączkowych rozmyślań doprowadziła ją od
uczucia wstydu i urazy do wdzięczności. Miała wrażenie, że opowiadaniem swojem
Przecławski jakgdyby wpuszczał ją w próg nowego, nieznanego świata, dostępnego
tylko dla wtajemniczonych.
Dla Przecławskiego poruszenie tych dziecinnych wspomnień stało się zwrotnym
punktem humoru. Osowiał, zadzwonił na kelnera i kazał podać rachunek. Panna
Czesława śledziła jego apatję z zaniepokojeniem i wydało jej się, że w takim
nastroju nie mogli opuszczać gabinetu. W jej chaotycznych i sprzecznych
uczuciach przewijała się wciąż jednak i praktyczna nuta. Postanowiła wszelkiemi
sposobami podsycić stygnący zapał narzeczonego. Objęła go nagle rękami za szyję,
przyciągnęła ku sobie i zaczęła całować w usta. Przecławski przyjął tę
Strona 18
pieszczotę dość obojętnie, nawet, gdy panna Czesława po koniecznej przerwie dla
nabrania tchu nanowo zbliżała usta do jego ust, odsunął ją od siebie. W tej
samej jednak chwili, zdając sobie sprawę, że sprawił jej tym odruchem przykrość,
dodał z kokieteryjnym uśmiechem.
— Nie śpieszmy się, mamy całe życie przed sobą.
— Mnie się to wciąż w głowie nie może pomieścić — odparła rozmarzona panna
Czesława.
— Co?
— Że się chcesz ze mną ożenić.
— Nie wyglądam chyba na człowieka, któryby takie rzeczy mówił dla żartu. To
mnie się nie powinno mieścić w głowie, że mnie takie szczęście spotyka.
Pannę Czesławę korciło niesłychanie jedno pytanie, którego nie śmiała
Przecławskiemu zadać. Mianowicie, czy nie miałby nic przeciwko temu, aby zaraz
nazajutrz opowiedziała w sklepie, że wychodzi zamąż. Może nawet nietyle nie
śmiała zadać tego pytania, ile się obawiała odmownej odpowiedzi. Wprawdzie
tłomaczyła sobie odrazu, że wobec nieukończenia procesu rozwodowego
Przecławskiego nie byłoby w tem nic dziwnego, gdyby jeszcze do pewnego czasu
małżeństwo z nią musiał zatajać, ale instynktownie wolała tej wiadomości od
niego nie słyszeć. Nie podobało jej się zwłaszcza, że Przecławski nie ustalił
następnego spotkania. Ogólnikowo obiecał jej tylko zatelefonować.
— Czekam — odezwała się nie bez melancholji, gdy Przecławski odwiózł ją pod
dom.
— W ciągu trzech dni zatelefonuję.
Trzy dni! Dla panny Czesławy był to fantastycznie długi termin. Ale już
wiedziała, że wszelkie targi z Przecławskim na nicby się nie zdały. Gdy tylko
wysiadła, Przecławski odjechał, nie czekając, aż jej otworzą bramę, i została
sama na deszczu w pustej, odludnej ulicy. Zdarzało jej się to Coprawda nieraz,
przyzwyczajona była do twardego snu dozorcy i wystawania po pół godziny, nim jej
otworzył, ale dawniej uważała to za rzeczy zupełnie naturalne i nie zwracała na
nie uwagi, a teraz ogarnęło ją nagle przykre uczucie osamotnienia i
rozgoryczenia. I obudziła się w niej wściekłość. Poprzysięgła sobie, że kiedyś,
kiedyś za to zostawienie jej samej na ulicy wyrafinowanie Przecławskiemu
odpłaci.
***
W południe następnego dnia panna Czesława była już zupełnie nieprzytomna ze
zmęczenia. Przez całą noc ani oka nie zmrużyła, nawet się nie kładła.
Zastanawiała się nawet rano, czyby nie dać znać Sobieszczakowi, że jest chora i
nie zrobić sobie święta. W nowej sytuacji mogła już lekceważyć posadę. I jeśli
ostatecznie zdecydowała się iść do sklepu, to tylko dlatego, że z dwojga złego
wolała już sklep, niż bezczynność w biednym i brudnym pokoiku, który jej nagle
tak obrzydł, że ofia-
rowała w myśli jednemu z umiłowanych świętych znaczniejszą ofiarę — oczywiście z
przyszłej zamożności, byle jut jaknajprędzej uciec z tego zapowietrznego
mieszkania. I z tym ślubem złączył jej się w duszy odruch żalu do Przecławskiego
za powolność, z jaką przeprowadzał sprawę rozwodową. Wszak to wszystko dawno już
mogło być załatwione. Nie czuła zresztą, wychodząc z domu, najmniejszego
zmęczenia. Podniecenie działało na nią jak narkotyk i znalazła w sobie nawet
nowy motyw, zachęcający ją do tego, żeby właśnie iść do pracy. Postanowiła
zmienić zasadniczo swój stosunek do Sobieszczaka, od pierwszego niedbałego
Strona 19
"Dzień dobry" traktować go z góry, pogardliwie tak, jak na to zasługiwał, i jak
przedewszystkiem miała prawo, nie wdając się już w to nawet, czy Sobieszczak
rzeczywiście był godzien pogardy. Perspektywa tego tryumfu nad chlebodawcą,
który ją wielokrotnie obrażał, zdumienie i osłupienie Sobieszczaka jakie sobie
wyobrażała tak ją cieszyło, że szła do sklepu z przyjemnością po raz pierwszy od
niepamiętnych czasów. Zdecydowana była również, w razie, gdyby Sobieszczak
pozwolił sobie na jakąś nieprzyzwoitą uwagę — nawymyślać mu — ale to tak
nawymyślać, jak mu nikt nigdy nie nawymyślał jeszcze, trzasnąć drzwiami i rzucić
posadę.
Jednakże te wszystkie buntownicze zamiary opuściły ją natychmiast, gdy tylko
znalazła się wobec Sobieszczaka. Stanąwszy za kontuarem, nałogowo wżyła się
odrazu w stan uczuciowy zahukanej panny ze sklepu i zamiast okazywać
Sobieszczakowi lekceważenie, gorączkowo szukała wykrętu dla usprawiedliwienia
tego, że się prawie pół godziny spóźniła. Ale ku jej najwyższemu zdumieniu,
Sobieszczak nietylko nie robił jej, jak powinno było być według normalnego biegu
rzeczy, zjadliwych wymówek, lecz był jakoś dziwnie nadskakujący i grzeczny.
Sytuacja więc odwróciła się zupełnie i nawet paradoksalnie. Zmieniła się nie
panna Czesława, lecz Sobieszczak. Zdumienie kasjerki z tego powodu byłoby może
stokroć większe, gdyby potrafiła obserwować przemianę w zachowaniu się niemiłego
i opryskliwego pracodawcy we wszystkich subtelnych szczegółach i odcieniach.
Większość z nich jednak usuwała się z pod kontroli panny Czesławy, ponieważ pod
wpływem nagłej i gwałtownej reakcji nerwów ogarnęło ją takie zmęczenie, że
nawpół rozumiała tylko, co do niej mówiono i wszystko widziała, jak przez mgłę.
Chciała prosić Sobieszczaka, ażeby jej pozwolił iść do domu i nie miała sił na
sformułowanie zdania. Niespodziewanie wyręczył ją sam Sobieszczak. Przysunął się
do niej i odezwał półgłosem:
— Niech pani idzie do domu.
— Ach, dobrze — wykrzyknęła z serdeczną wdzięcznością. I, ponieważ wobec
nieoczekiwanej delikatności Sobieszczaka poczuwała się do obowiązku
usprawiedliwienia, dodała zbolałym głosem:
— Sama nie wiem, co mi się stało.
— No, no, roześmiał się rubasznie Sobieszczak — miejmy nadzieję, że jak się
pani prześpi, to przejdzie.
— Pan sobie Bóg wie co wyobraża — zaprotestowała zawstydzona, zapominając o
nowych prawach, jakiemi darzyła ją zmiana losu.
Sobieszczak obejrzał się na Józia, który zajęty był przekładaniem jakichś paczek
w drugim końcu sklepu i dodał szeptem, tak, żeby go pomocnik nie mógł usłyszeć:
— Ja wiem wszystko...
— Co?
— Wiem, z kim się pani wczoraj bawiła. Panna Czesława w jednej chwili odzyskała
jasność umysłu. Czuła za sobą poparcie Przecławskiego, i to jej dawało odwagę.
Odżył w niej bunt przeciwko Sobieszczakowi. Zmierzyła go wyniosłem spojrzeniem.
— Co to ma znaczyć? — wycedziła przez zęby, już według arystokratycznego
zwyczaju. Wiedziała z powieści o wielkim świecie, że arystokraci, chcąc okazać
komuś lekceważenie,
cedzą wyrazy przez zęby. Bunt jednakże był w jej życiu czemś tak niezwykłem, że
równocześnie przeraziła się swojego odruchu, ale nim zdążyła usta otworzyć, żeby
się usprawiedliwić, Sobieszczak już ją uprzedził.
— O cóż się pani obraża?
I dodał, kręcąc z uznaniem głową:
— No... no.
Strona 20
Widocznem było, że paliła go ciekawość, żeby się dowiedzieć szczegółów o zabawie
swej kasjerki z prezesem. Wysłał Józia ze sklepu i znów zwrócił się do panny
Czesławy, która, korzystając ze zwolnienia, ubierała się już do wyjścia.
— Ale pani przecież dopiero wczoraj poznała Przecławskiego.
— Tak.
Sobieszczak był zupełnie zbity z tropu. Panna Czesława mogła już wyczytać w jego
spojrzeniu nietylko bezbrzeżne zdumienie, ale i głębokie uszanowanie. Po
pierwszem pytaniu, dalsze jakoś mu nie szły. Onieśmielał się poprostu.
— No, no — powtórzył po raz drugi, kręcąc głową.
Na szczęście, ciekawość Sobieszczaka spotykała się z równie gorącem pragnieniem
zwierzeń ze strony panny Czesławy. Po chwili milczenia sama podjęła rozmowę.
— Myśmy dość długo rozmawiali, nim pan przyszedł.
— I odrazu panią zaprosił?
— Oświadczył mi się. Sobieszczak cofnął się w tył.
— Jakto oświadczył?
— Wychodzę za niego zamąż. —- Za Przecławskiego?
— Za Przecławskiego.
— Wie pani, że dużo awantur w życiu widziałem, ale takiej... No to pani lada
dzień sklep rzuci.
— Ma się rozumieć.
— Nie — pani chyba kpi sobie ze mnie— wybuchnął nagle Sobieszczak. — Poznał
panią w południe i wieczorem się oświadczył.
— Miłość nie zna terminów — odparła sentencjonalnie panna Czesława.
Sobieszczak umilkł bezradny. Kult, jaki żywił dla Przecławskiego, nie pozwalał
mu również, jak i kasjerce, dopuścić myśli, żeby Przecławski mógł niepoważnie
robić obietnicę małżeństwa. Wiedział, że panna Czesława nie posunęłaby się do
tak jaskrawego kłamstwa, które zresztą zbyt łatwo by się wydało. Zaskoczyło go
więc to, co usłyszał, jako jakieś przewracające do góry nogami wszystkie jego
pojęcia o życiu i o ludziach zjawisko. Kasjerka wydawała mu się teraz wyjątkowo
piękną.
wytworną, rozumną i prawie wściekły był na siebie, że tego wszystkiego nie
widział przedtem. Panna Czesława po wybuchu, nad którym nie mogła zapanować,
przelękła się trochę swojej szczerości. Robiła sowie wyrzuty w duszy że skoro
Przecławski nie upoważnił jej sam jeszcze do ujawniania swoich zamiarów, to może
nie należało o tem mówić. I mimo, że przykro jej było prosić Sobieszczaka o
dyskrecję, uznała to za konieczne. Ale tym razem znalazła już w Sobieszczaku
słuchacza pełnego delikatnej intuicji, który w lot odgadywał jej myśli. I
przyznawał jej zupełną słuszność. Po pięciu minutach rozmawiali, jak para
serdecznych przyjaciół, którzy się dzielą dobremi radami. Wreszcie Sobieszczak
zaimponował pannie Czesławie najzupełniej. Orzekł, że jako przyszła pani
Przecławska, nie może już siadywać w sklepie, żeby się nie pospolitować. I
zarazem, aby ją uchronić od dwuznacznej sytuacji wobec Przecławskiego,
zobowiązał się wypłacać jej, aż do ślubu, pełną pensję. W jego intencji mieściły
się zapewne praktyczne wyrachowania na przyszłość, ale panna Czesława
rozrzewniona nie chciała ich się domyślać.
III.
Nazajutrz po kolacji z panną Czesławą Przecławski obudził się o godzinie szóstej
rano i odrazu zaczęła go denerwować obawa, że już z powrotem nie zaśnie i znów
będzie w ciągu całego dnia niewyspany i zmęczony. Był to objaw, który go
prześladował już od jakichś dwóch lat. Budził się zawsze o godzinę albo dwie