Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Pattison Eliot - Inspektor Shan 03 - Kosciana gòra PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Eliot Pattison
KOŚCIANA GÓRA
PrzełoŜył Norbert Radomski
DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2003
Strona 4
Tytuł oryginału Bone Mountain
Copyright © 2002 by Eliot Pattison All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by REBIS Pubhshing House Ltd., Poznań
2003
Redaktor Grzegorz Dziamski
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska
Fotografia na okładce Piotr Chojnacki
Wydanie I
ISBN 83-7301-357-1
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. śmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74
e-mail:
[email protected]
www.rebis.com.pl
Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 87-93-888
Strona 5
Mojej matce
Strona 6
Strona 7
Strona 8
Podziękowania
Inspirację do napisania tej ksiąŜki oraz wiele zawartych w
niej informacji zawdzięczam prowadzonym od dwudziestu lat
cichym, poufnym rozmowom z Tybetańczykami i Chińczy-
kami, którzy często podejmowali ryzyko, jedynie się ze mną
kontaktując. Na zawsze pozostanę ich dłuŜnikiem. Wyrazy
wdzięczności za mądre przewodnictwo i wierne wsparcie na-
leŜą się Natashy Kern, Michaelowi Denneny'emu i Kate Parkin.
Szczególne podziękowania winien jestem takŜe Edowi Stackle-
rowi i Lesley Kellas Payne.
Strona 9
Część pierwsza
SÓL
Strona 10
Rozdział pierwszy
- Przesiej piach, Ŝeby oddzielić nasiona wszechświata.
Głos, który dotarł poprzez noc do Shana Tao Yuna, brzmiał
jak szmer wiatru w trawie.
- Pozwól, by padły na pierwotny grunt, i daj im wykiełko-
wać - mówił lama.
Shan przeniósł wzrok z białego piasku w swojej dłoni ku
świetlistemu półksięŜycowi. Wiedział, Ŝe Gendun, jego nauczy-
ciel, ma na myśli jego własny pierwotny grunt, podłoŜe, na któ-
rym kiełkowała jego dusza, coś, co nazywał miejscem początku
Shana. Jednak w noc taką jak ta nie mógł się pozbyć wraŜenia, Ŝe
to właśnie Tybet jest prawdziwym pierwotnym gruntem, Ŝe ta
rozległa, odludna kraina była miejscem początku całego świata,
miejscem, gdzie planeta i ludzkość nigdy nie przestały się for-
mować, gdzie najwyŜsze góry, najsilniejsze wiatry i najtwardsze
dusze zawsze ewoluowały razem.
Trzy metry dalej, na brzegu rzeki, Lokesh, stary przyjaciel i
dawny współwięzień Shana, mruczał cicho, przesuwając w pal-
cach paciorki róŜańca. Mantra, którą powtarzał, była niemal nie-
odróŜnialna od szmeru wody. Shan wciągnął w płuca wonny dym
gałązek jałowca, które przynieśli nad rzekę, by je spalić, i przy-
glądał się, jak ponad odległą poświatą w dolnej części nieba,
jedynym śladem ośnieŜonych gór obrzeŜających horyzont, prze-
latuje meteor. Miał wraŜenie, Ŝe gdyby wyciągnął rękę, mógłby
dotknąć księŜyca. Jeśli na ziemi istniał czas i miejsce wzrastania
dusz, musiało to być właśnie tu i teraz: tej chłodnej, rozświetlonej
księŜycem wiosennej nocy na tym górskim pustkowiu.
Przyglądał się, jakby z oddalenia, jak Gendun delikatnie roz-
prostowuje mu palce i unosi jego dłoń w stronę księŜyca, po czym
13
Strona 11
znów ściąga ją w dół i obraca w nadgarstku, by zsypać z niej
piasek do małego, glinianego słoika, który przynieśli ze swej
odległej o piętnaście kilometrów pustelni.
- Lha gyal lo - szepnął ktoś za plecami Shana drŜącym ze
wzruszenia głosem. Był to Shopo, opiekun pustelni. - Niech
zwycięŜą bogowie.
Przybyli nad rzekę o zmierzchu, ale dopiero teraz, po dwóch
godzinach spędzonych przez lamów i Lokesha na rozmowie z
nagami, wodnymi bóstwami, Gendun uznał, Ŝe Shan moŜe przy-
stąpić do zbierania białego piasku.
- Lha gyal lo! - zawtórował mu głośniej stojący za nimi na
stoku jeden z czterech dropków, tybetańskich pasterzy, którzy
towarzyszyli im w wyprawie nad rzekę, a teraz stali na straŜy,
nerwowo obserwując pogrąŜającą się w mroku okolicę. Gendun i
Shopo byli nielegalnymi mnichami odprawiającymi zakazany
rytuał, a patrolujący ten teren Ŝołnierze stali się ostatnio agre-
sywni.
Shan zorientował się, Ŝe jego dłoń, nie wiedzieć jak i kiedy,
ponownie znalazła się w wodzie, a gdy ją wyciągnął, znów była
wypełniona białym piaskiem. W świetle księŜyca zobaczył, jak
oczy Lokesha rozszerzyły się i rozbłysły podnieceniem, gdy po-
woli powtarzając gesty, które pokazał mu Gendun, omył piasek
blaskiem księŜyca i przesypał go z dłoni do słoika.
Twarz Genduna, wygładzona przez czas niczym kamień w
rzece, pokryła się zmarszczkami uśmiechu.
- KaŜda z tych drobin jest esencją góry - powiedział lama,
gdy dłoń Shana po raz kolejny zanurzyła się w wodzie - wszyst-
kim, co pozostaje, gdy góra zrzuci swą powłokę.
W ciągu ostatnich dwóch miesięcy Shan dziesiątki razy sły-
szał te słowa podczas nocnych wypraw po róŜnobarwne piaski
zbierane z miejsc znanych jedynie Shopo i pasterzom. W swoim
czasie kaŜdy z potęŜnych szczytów, które okalały horyzont, zo-
stanie zredukowany do takiego ziarnka, wyjaśniał Gendun, i tak
stanie się ze wszystkimi górami, z wszystkimi kontynentami, z
wszystkimi planetami. Wszystko skończy się tak, jak się zaczęło,
w drobnych nasionach wszechświata, a ludzkość w całej swej
chwale nigdy nie zdoła dorównać potędze zamkniętej w jednym
14
Strona 12
ziarenku piasku. Słowa te, jak wiedział Shan, były nauką o prze-
mijaniu, a takŜe sposobem okazania szacunku nagom, od których
poŜyczali piasek.
W uszach czuł odległe dudnienie, a księŜyc zdawał się jeszcze
bardziej przybliŜać do ziemi, kiedy zaczerpnął kolejną garść.
Nagle jego dłoń, zmierzająca w stronę glinianego naczynia, za-
stygła. Ciszę rozdarł gorączkowy krzyk.
- Mik iada! UwaŜajcie! Uciekajcie! - To wołał jeden z dro-
pków trzymających straŜ na szczycie wzgórza. - Ogień! Zgaście
ogień!
Shan usłyszał chrzęst Ŝwiru osuwającego się ze stoku pod
czyimiś stopami. Uniósł wzrok i w świetle księŜyca ujrzał syl-
wetki dwóch męŜczyzn. W tej samej chwili uświadomił sobie, Ŝe
dudnienie nie rozlega mu się w głowie. Jego źródło stanowił
helikopter, nadlatujący nisko i szybko, jak było zwyczajem pilo-
tów Urzędu Bezpieczeństwa podczas rajdów na obozowiska Ty-
betańczyków.
Jeden z wartowników, noszący czarną wełnianą czapkę, do-
biegł na brzeg rzeki i chwycił Lokesha za ramię, ale Ŝe starzec się
nie ruszył, przyskoczył do Shana i szarpnął go za kołnierz.
- Mieliście iść załatać tego boga! - wrzasnął. - Musimy
uciekać!
Shan posłusznie podniósł się na nogi. Ciarki przebiegły mu po
plecach, gdy spojrzał najpierw na helikopter, potem na lamów,
którzy uśmiechnęli się tylko, nie przerywając składanego rzece
hołdu. Gendun i Shopo przywykli do tego, Ŝe nawet podczas
najprostszych aktów poboŜności wisi nad nimi groźba więzienia.
I jeśli nawet Shan i dropkowie byli zaniepokojeni wzmoŜoną
presją bezpieki, jedno tylko zaprzątało uwagę Genduna: tajemni-
ca dojrzewających i wzrastających w siłę dusz.
- Jeśli to bezpieka, wysadzą Ŝołnierzy na wzgórzach, Ŝeby
nas otoczyć! - burczał wartownik, rozrzucając nogą ich nie
wielkie ognisko. - Będą mieli karabiny maszynowe i urządzenia
do patrzenia po ciemku!
Shan przyjrzał mu się nieufnie. MęŜczyzna w czarnej czapce
miał zbyt dobre jak na pasterza pojęcie o chińskiej broni i takty-
ce. Shan uświadomił sobie nagle, Ŝe widzi tego człowieka po raz
pierwszy, Ŝe nie naleŜy on do ich eskorty.
15
Strona 13
Gendun w odpowiedzi połoŜył palec na ustach, po czym
wskazał na wodę.
- Tu są nagowie - zauwaŜył cicho.
- Piasek nie przyda nam się na nic, jeśli cię aresztują -
szepnął Shan, kładąc mu dłoń na ramieniu.
- Tu są nagowie - powtórzył lama.
- To tylko piach - zaprotestował nieznajomy, rzucając nie-
spokojne spojrzenie na zbliŜający się helikopter. Bezpieka miała
własne metody nauczania o przemijaniu.
Gdy Gendun znów odwrócił się ku wodzie, Lokesh spiesznie
podszedł do nieznajomego i odciągnął go od lamy.
- Tworzymy z tego piasku coś wspaniałego - szepnął mu.
Zarost na jego twarzy bielił się w świetle księŜyca. PołoŜył
dłonie na ramionach młodego Tybetańczyka, by się upewnić,
Ŝe go słucha, i spojrzał mu w oczy. - Kiedy skończymy - wyjaśnił
powaŜnym, ufnym tonem - nasze dzieło odmieni świat.
MęŜczyzna w czarnej czapce włączył latarkę, kierując snop
światła na twarz Lokesha, jak gdyby nie był pewien, czy dobrze
usłyszał słowa starca, lecz gdy warkot helikoptera wzrósł do apo-
geum, pospiesznie zgasił światło i rzucił się na ziemię. Chwilę
później maszyna zniknęła. Przemknęła tuŜ nad szczytem wzgó-
rza, leciała jednak zbyt szybko, by wysadzić ludzi.
Nieznajomy ponownie zapalił latarkę i mrucząc pod nosem,
spojrzał oskarŜycielsko na pozostałych wartowników, którzy ze
zmieszanymi lub wręcz zawstydzonymi minami skupili się za
Lokeshem. Po kolei oświetlił twarz kaŜdego z nich i w końcu
zatrzymał wiązkę światła na Shanie. Przez chwilę przyglądał mu
się, marszcząc brwi.
- Mieliście odnieść pewien przedmiot - odezwał się znie-
cierpliwiony do Lokesha. WciąŜ świecił Shanowi w oczy.
- To prawda - przyznał Lokesh. - Przygotowujemy się do
podróŜy - dodał, wskazując obu lamów, którzy w dalszym ciągu
przemawiali do bystrej, mrocznej rzeki.
- Przygotowujecie się? - powtórzył drwiąco męŜczyzna. -
Coście robili przez te dwa miesiące? Nie przygotowujecie się,
tylko zapuszczacie korzenie! Zgubicie nas!
Shan stanął obok Lokesha, odpychając w dół latarkę nie-
znajomego.
16
Strona 14
- Ci, którzy przynieśli nam ten przedmiot, zgodzili się, Ŝe
to lamowie zdecydują, w jaki sposób naleŜy go zwrócić. - Wie-
dział juŜ teraz, Ŝe młody Tybetańczyk, podobnie jak ci, którzy
zanieśli święty przedmiot do pustelni Shopo, jest purbą, człon-
kiem tybetańskiego ruchu oporu.
- Chcesz powiedzieć, Ŝe Drakte się zgodził.
- Drakte jest jednym z was - odrzekł Shan. On i Lokesh
poznali Draktego niecały rok wcześniej, kiedy pomagał więź-
niom w obozie pracy, w którym odbywali karę. To właśnie on
przed dwoma miesiącami odszukał ich i zaprowadził do ukrytej
pustelni Shopo. - Wyruszymy, kiedy lamowie i Drakte będą go-
towi. On ma przyjść i pokazać nam drogę. Jeszcze parę dni, nie
więcej.
- Nie mamy tych paru dni - burknął purba. - I nie spodzie-
wajcie się Draktego. On nie dotrzymuje terminów.
- Zniknął? - Shan zauwaŜył wybrzuszenie pod kurtką nie-
znajomego, na wysokości pasa, i zerknął na Genduna. Gdyby
lamowie zorientowali się, Ŝe ten człowiek ma broń, kazaliby mu
odejść.
Purba wzruszył ramionami.
- Nie pojawił się tam, gdzie mu kazano.
- I ty jesteś tu zamiast niego?
- Nie. Ale miałem nadzieję, Ŝe znajdę go w tej pustelni.
Mam dla niego wiadomość. I przyniosłem coś, o co prosił - dodał
z irytacją. - Powiedział, Ŝe lamowie tego potrzebują. Oświadczył,
Ŝe jeśli nie zgodzimy się tego sprowadzić, pójdzie po to sam,
nawet do Indii, jeŜeli będzie trzeba. - Purba zdjął z ramienia dłu-
gi, wąski worek i wyjął z niego półmetrowej długości bambuso-
wą rurę. Lokesh sięgnął po nią z entuzjazmem.
- Co to za wiadomość? - zapytał Shan.
Nieznajomy nie odpowiedział od razu. Wskazał palcem na
jednego z pasterzy, a następnie na szczyt wzgórza, z którego
wartownicy obserwowali leŜącą po drugiej stronie grzbietu dro-
gę. Pasterz rzucił się w górę zbocza.
- W Amdo zabito człowieka. Miejscowego urzędnika - po
wiedział purba, mając na myśli najbliŜsze, oddalone o sto
sześćdziesiąt kilometrów osiedle ludzkie. - Bezpieka będzie
17
Strona 15
przeczesywać wzgórza i aresztować ludzi. Gdy rozpoczną prze-
słuchania, dowiedzą się o pustelni. - Znów zerknął spode łba na
lamów. - MoŜecie twierdzić, Ŝe to, co robicie, jest święte, ale oni
nazwą to zbrodnią przeciwko państwu. - Zrobił krok w stronę
Genduna, jak gdyby raz jeszcze chciał spróbować odciągnąć go
od rzeki, ale pasterz w kamizelce z owczego runa zastąpił mu
drogę, unosząc ostrzegawczo dłoń.
- Zdajecie sobie chociaŜ sprawę, jakie to niebezpieczne? -
Purba na przemian to zaciskał, to otwierał pięści. Wyglądał,
jakby gotował się do bójki. - Nikt nie wspominał, Ŝe będziecie
w taki sposób włóczyć się po górach. MoŜecie wszyscy trafić
do więzienia. I za co? Nie pokonacie Chińczyków piaskiem
i modłami.
Lokesh wydał ochrypły dźwięk, w którym Shan rozpoznał
śmiech.
- Znam juŜ chińskie więzienia - oświadczył stary Tybetań-
czyk. - Niekiedy piasek i modlitwy to jedyna metoda.
Purba utkwił w Shanie zgorzkniałe spojrzenie.
- Ty jesteś tym słynnym Chińczykiem, który pomaga Ty-
betańczykom. Wiesz, w czym rzecz, a jednak pozwalasz im na to.
Shan obejrzał się na Genduna i Shopo.
- Gdyby ci lamowie poprosili mnie, Ŝebym wskoczył do
rzeki z kieszeniami pełnymi kamieni - powiedział cicho - podzię-
kowałbym im i zrobiłbym to.
- Lha gyal lo - szepnął pasterz w kamizelce, jakby chciał
go do tego zachęcić.
Lokesh dotknął ramienia bojownika.
- Komuś tak młodemu trudno pojąć te sprawy - stwierdził
stary Tybetańczyk. - Powinieneś pójść z nami do pustelni i zoba-
czyć to.
- W przeciwieństwie do Draktego trzymam się rozkazów -
uciął purba. - Jestem potrzebny gdzie indziej.
Lokesh uniósł bambusową rurę.
- Więc spójrz teraz - zaproponował, wyciągając z niej zwi-
nięty w rulon materiał. Gdy go rozprostował, Shan zobaczył,
Ŝe jest to stara thanka, jedno z malowideł na tkaninie przed-
stawiających święte postaci i symbole buddyzmu tybetańskiego.
Kiedy padło na nią światło latarki purby, męŜczyzna skrzywił
się i cofnął o krok. Jeden z wartowników jęknął głośno.
18
Strona 16
Był to wizerunek gniewnego bóstwa opiekuńczego o głowie
byka, z wieńcem ludzkich czaszek na szyi, otoczonego przez
miecze, włócznie i strzały, trzymającego w dłoni puchar wypeł-
niony krwią. U jego stóp leŜały skóry, które zdarł ze swoich
ofiar. Lokesh przyjrzał się malowidłu z uśmiechem satysfakcji,
po czym skinął na purbę, Ŝeby się zbliŜył.
- Spójrz uwaŜnie - powiedział, wskazując straszliwy łeb
bóstwa. - To właśnie robimy. Tak zwycięŜamy bez przemocy. To
tak ten przedmiot zostanie zwrócony, tak bóstwo zostanie napra-
wione. Bo tym on się staje.
- Kto? - zapytał purba. W jego gniewnym głosie zabrzmia-
ła nuta zakłopotania.
Shanowi zdawało się, Ŝe w nikłym świetle dostrzega zasko-
czenie na twarzy Lokesha, jak gdyby odpowiedź była oczywista.
Stary Tybetańczyk wskazał najpierw przystrojone czaszkami
gniewne bóstwo, potem Shana.
- Nasz przyjaciel. Nasz Shan.
Jego słowa uciszyły purbę i dropków niczym zaklęcie. Wszy-
scy zerknęli niespokojnie na Shana, on zaś spojrzał na Lokesha,
oczekując wyjaśnienia. Starzec jednak tylko uśmiechnął się do
niego wyczekująco, jakby ofiarował mu wielki dar i spodziewał
się jakiejś reakcji.
Nagle powietrze przeszył kolejny rozpaczliwy okrzyk. War-
townik ze szczytu wzgórza pędził na łeb, na szyję w dół.
- Patrol! Pałkarze! - wołał, mając na myśli funkcjonariuszy
Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego.
Purba i Shan pognali na wzgórze i parę chwil później spo-
glądali w dół na oddalony o kilometr transporter, sunący wolno w
ich stronę.
- Musieli nas wypatrzyć z tego helikoptera - stwierdził
purba. - W zeszłym miesiącu dzięki noktowizorom wytropili
starego pustelnika, który wychodził tylko nocami, Ŝeby się mo-
dlić.
Shan wyczuł narastającą w głosie bojownika zajadłość i prze-
szedł go dreszcz.
Nad rzeką trzej dropkowie skupili się wokół lamów zwróceni
twarzami na zewnątrz, jakby szykowali się, Ŝeby odeprzeć pałka-
rzy swoimi kijami pasterskimi. Czwarty dropka, w kamizelce z
19
Strona 17
owczego runa, stał nieco dalej, wpatrzony w czarną wodę. Gdy
purba zdecydowanie ruszył ku lamom, pasterz w kamizelce obró-
cił się gwałtownie i rzuciwszy się na niego, powalił go na ziemię,
po czym równie nagle odskoczył. W dłoni trzymał duŜy pistolet.
- Ty głupcze! - krzyknął purba. - Trzeba ich zabrać! Nie
damy rady pałkarzom!
Pasterz wpatrywał się w pistolet z zawstydzoną miną. Trzy-
mał broń niezdarnie, za sam uchwyt, nie dotykając języka spu-
stowego.
- Widzisz go? - odezwał się, wskazując głową Genduna,
który trwał pogrąŜony w rozmowie z rzeką. - Moja matka miesz-
ka w namiocie przy pustelni. Nazywa go Lamą Czystej Wody. A
wiesz dlaczego? Nie tylko dlatego, Ŝe nigdy nie zarejestrował się
u sukinsynów z Urzędu do spraw Wyznań, ale i dlatego, Ŝe złoŜył
śluby przeszło pięćdziesiąt lat temu, jeszcze przed inwazją. Za-
nim Chińczycy splądrowali nasz kraj i odmienili go na zawsze.
On nigdy nie wyemigrował, nigdy nie dostał się w ich ręce. Jego
słowa są nieskaŜone, jak twierdzi moja matka, bo płyną ze źró-
dła, którego Chińczycy nigdy nie odkryli. - MęŜczyzna mówił
powoli, z zachwytem w głosie, jakby zapomniał o patrolu pałka-
rzy. Obok niego dwaj pasterze uklękli na brzegu rzeki i zaczęli
zbierać kamyki.
- Muszę mieć swój pistolet - warknął purba, wciąŜ jeszcze
leŜąc na ziemi. Był przeraŜony, zauwaŜył Shan. Przywiązani do
tradycji Tybetańczycy nienawidzili czasem purbów nie mniej niŜ
Chińczyków. - Musimy ich stąd zabrać.
Pasterz pokręcił głową.
- Chińczycy zmarnowali mi Ŝycie - powiedział głucho. –
Nie pozwolili mi pójść do szkoły. Nie pozwolili mi podróŜować.
Nie pozwolili mi podjąć pracy. Jestem jak karłowaty krzew, któ-
ry nigdy nie wyrośnie, ale on, Lama Czystej Wody, góruje nad
okolicą niczym ostatnie drzewo z wykarczowanego lasu. - Zerk
nął na Genduna z uśmiechem, po czym znów zwrócił wzrok
ku purbie. Jego twarz stwardniała. - Oto, jak chronimy ta
kich ludzi - oświadczył, rzucając pistolet w czarne wody rzeki.
Dwaj pasterze, którzy klęczeli na brzegu, podnieśli się i stanęli
obok niego. Jak i on wyciągnęli z kieszeni proce. - Wiemy od
20
Strona 18
innych, jak się to robi. Rozbijemy im latarki i zarzucimy ich ka-
mieniami. JeŜeli dopisze nam szczęście, nie zobaczą nas. Chińscy
Ŝołnierze nocami dostają stracha. Słyszeli opowieści o demonach.
- Spojrzał na thankę, wciąŜ trzymaną przez Lokesha, a potem na
Shana. - Lamowie muszą napełnić słoik - wyjaśnił purbie. - Po-
tem odprowadzisz ich z powrotem. Mój młodszy brat zna drogę -
dodał, wskazując stojącego na uboczu pasterza. - Jeśli nie za-
trzymamy patrolu, ty najlepiej będziesz wiedział, jak wymknąć
się Ŝołnierzom. - Uniósł procę. ZadrŜała mu dłoń. - Załataj boga -
rzucił Shanowi naglącym szeptem, po czym wraz ze swymi towa-
rzyszami rozpłynął się w ciemnościach.
Gdy Shan pomógł purbie wstać, męŜczyzna z mieszaniną
gniewu i podziwu na twarzy spojrzał w mrok, w którym zniknęli
pasterze.
- Ten przedmiot... - odezwał się tępym głosem. - Słysza-
łem, Ŝe to po prostu zwykły kamień.
Wydarzenia tej nocy prześladowały Shana podczas długiej
powrotnej wędrówki do pustelni i nie opuszczały go, gdy leŜał
niespokojnie na swym posłaniu, nie mogąc zasnąć. TuŜ przed
świtem poszedł do lhakang, niewielkiej kaplicy pustelni, i usiadł
ze skrzyŜowanymi nogami pod ołtarzem. Przed stojącym wśród
maślanych lampek spękanym drewnianym posąŜkiem Buddy
leŜał długi na piętnaście centymetrów kanciasty kamień o za-
okrąglonej od przodu powierzchni, na której widniało niewyraźne
czerwone kółko, blada pozostałość po wymalowanym tu niegdyś
oku. Zwykły kamień. Ale to właśnie z jego powodu dropkowie
ryzykowali Ŝycie poprzedniej nocy. To on był przyczyną, dla
której Lokesh oświadczył, Ŝe Shan staje się gniewnym bóstwem,
przyczyną, dla której purbowie denerwowali się, Ŝe Shan i jego
przyjaciele marnują czas w pustelni, przyczyną, dla której zadali
sobie tyle trudu, Ŝeby sprowadzić go tutaj.
Shan i Lokesh powoli wracali z pielgrzymki na górę Kailas w
południowo-zachodnim Tybecie. Szli mało uczęszczanymi dro-
gami, niekiedy odwaŜali się wsiąść na godzinę lub dwie do jednej
21
Strona 19
z cięŜarówek zmierzających ku centralnym regionom kraju. Pew-
nej nocy samochód, którym jechali, zatrzymał się raptownie
przed stojącym w poprzek drogi zaprzęgiem. Zza pobliskich skał
wyskoczyło kilku młodych ludzi, jednak zamiast rzucić się na
kierowcę, popędzili ku platformie cięŜarówki i obstawili ją, nim
Shan i Lokesh zdąŜyli dotknąć stopami ziemi. Shan momentalnie
rozpoznał wśród nich Draktego, wysokiego, szczupłego Tybetań-
czyka z czołem naznaczonym blizną w kształcie podwójnej pętli,
pamiątką po pałce funkcjonariusza prewencji Urzędu Bezpie-
czeństwa.
- Szukaliśmy was - oświadczył Drakte, przyglądając im się
z irytacją, jak gdyby Shan i Lokesh rozmyślnie go unikali.
- Byliśmy na pielgrzymce - wyjaśnił pogodnie Lokesh. -
Wracamy do domu, do Lhadrung.
- Nie, nie wracacie - odparł stanowczo purba. Porozmawiał
przez chwilę z kierowcą, wręczył mu khatę, szal ofiarny, i kiedy
męŜczyzna odjechał pospiesznie, skierował ich ku mniejszej cię-
Ŝarówce, która wynurzyła się spomiędzy skał.
Przez trzy dni przemierzali surowe góry i doliny na północny
zachód od Lhasy. Ominęli miasto Shigatse, telepiąc się drogami
niewiele lepszymi od poŜłobionych koleinami polnych traktów,
potem jechali na północ, przez maleńkie, ubogie wioski, ku roz-
ległemu dzikiemu płaskowyŜowi Czangtang obejmującemu pół-
nocną część środkowego Tybetu, aŜ wreszcie skręcili na wschód
przy górniczym miasteczku Doba. Wieczorami, gdy siadywali
wokół ogniska, Drakte opowiadał o swym ukochanym płaskowy-
Ŝu i o tysiącach innych spraw, ani razu jednak nie wspomniał,
dlaczego ich zatrzymał i dokąd zmierzają. Czwartego dnia, kiedy
w jakimś wąwozie wyjechali im na spotkanie konni dropkowie
prowadzący dwa luzaki, Drakte przyglądał się mającemu z nimi
odjechać Shanowi z dziwną tęsknotą w oczach.
- Zrób to dla nas wszystkich - powiedział mu przy rozsta-
niu. - Kiedy nadejdzie czas, przyjdę po ciebie - obiecał i Shanowi
zdało się, Ŝe dostrzega w jego oczach iskierkę przyjaźni.
Jechali z dropkami przez dwa następne dni, ale nie dowie-
dzieli się od nich niczego na temat celu podróŜy. Wreszcie,
wspiąwszy się na wysoki, smagany wiatrem grzbiet górski ujrzeli,
22
Strona 20
w dole, w niewielkiej dolinie, skupisko walących się zabudowań
z ubitej ziemi i kamienia. Trzy największe prowizorycznie na-
prawiono za pomocą sklejki, blachy i tektury. W nieduŜym ka-
miennym budynku, który mieścił lhakang, spotkali Genduna.
Siedział wraz z lamą w średnim wieku oraz nieznajomą mniszką
przy ołtarzu, przed obtłuczonym kamiennym okiem. Ślęczał nad
długimi, wąskimi, nie zszywanymi stronicami tradycyjnej księgi.
Gendun, którego Shan widział ostatnio dobrze ponad cztery mie-
siące temu setki kilometrów stąd, w górach Kunlun na zachodzie,
przywitał go pogodnym uśmiechem i wskazał obu gościom miej-
sce obok siebie, jak gdyby się ich spodziewał. Dopiero przeszło
dwie godziny później, gdy przygotowywano dla nich posiłek z
praŜonego jęczmienia i maślaną herbatę, Gendun przedstawił im
Shopo i Nymę, krępą, moŜe trzydziestoletnią kobietę. Nyma po-
witała ich wylewnie.
- Tak długo czekaliśmy! - zawołała. - Wreszcie przyszli-
ście! Wszystkie te lata... - westchnęła.
- Lata? - zdziwił się Shan, przyglądając się jej szorstkiej
twarzy i silnym ramionom. Gdyby nie mnisia szata, mógłby ją
wziąć za zwykłą pasterkę. - Purbowie znaleźli nas dopiero ty-
dzień temu.
Mniszka, śmiejąc się, wskazała na lhakang.
- Minęły dziesiątki lat, odkąd je straciliśmy... zostało skra-
dzione i wywiezione z Tybetu jako trofeum.
- Oko? - zapytał Shan, przypominając sobie, co widział na
ołtarzu. - Ten obtłuczony kamień?
Nyma Ŝywo pokiwała głową. Wspinała się na palce i opadała
na pięty, ledwie panując nad emocjami.
- Oko bóstwa strzegącego naszej doliny. Dopiero pięć lat
temu powróciło do Tybetu i dopiero parę tygodni temu zostało
uwolnione z Lhasy - powiedziała, jak gdyby kamień trzymano w
więzieniu. - Wiedzieliśmy, Ŝe on musi odzyskać oko, zawsze
wiedzieliśmy, Ŝe ono w końcu wróci. Jednak nikt nie miał poję-
cia, jak je sprowadzić. Teraz mamy ciebie. Co on teraz zobaczy...
- dodała złowieszczo. - Co on wtedy zrobi...
Tego pierwszego wieczora, gdy zjedli, Shopo wyjaśnił, Ŝe
przed trzema miesiącami, nim jeszcze wieść o odzyskaniu oka
23