Parias - Anthony Ryan
Szczegóły |
Tytuł |
Parias - Anthony Ryan |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Parias - Anthony Ryan PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Parias - Anthony Ryan PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Parias - Anthony Ryan - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Trylogia Przymierza Stali
CZĘŚĆ 1
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
CZĘŚĆ 2
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Strona 3
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
CZĘŚĆ3
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Dramatis personae
Mapa Albermine
O Autorze
Podziękowania
Karta redakcyjna
Okładka
Strona 4
Strona 5
Strona 6
Pamięci nieżyjącego George’a McDonalda Frasera, autora książek
o Flashmanie, który jako pierwszy pokazał mi radość z oglądania
świata oczyma łajdaka (w pewnym sensie).
Strona 7
Strona 8
„Powiadasz, że moje pretensje do tronu oparte są na kłamstwie,
że rozpocząłem wojnę, w której na darmo przelano krew tysięcy.
A ja pytam cię, Skrybo, jakie znaczenie mają w tym świecie prawda
lub kłamstwo? A jeśli chodzi o przelaną krew, to słyszałem o tobie.
Znam twoją historię. W kronikach zostanę opisany jako potwór, ale
to ty okazałeś się o wiele bardziej krwawym człowiekiem niż ja”.
Z „Testamentu Pretendenta Magnisa Lochlaina”
spisanego przez sir Alwyna Skrybę.
Strona 9
Z
anim zabiłem człowieka, lubiłem szukać ukojenia
w widoku drzew. Leżenie na plecach w wysokiej trawie
przy Królewskim Trakcie i wpatrywanie się w zielono-
brązową gęstwę powyżej, skrzypiące gałęzie i liście
szepczące na przedpołudniowym wietrze, przynosiło mi pożądany
spokój. Przekonałem się o tym już dziesięć lat temu, gdy jako
chłopiec po raz pierwszy postawiłem stopę w tym lesie. Kiedy serce
waliło dziko, a pot rosił czoło, prosta czynność patrzenia na drzewa
dawała wytchnienie, tym słodsze, że krótkotrwałe.
Usłyszawszy stukot kopyt, któremu towarzyszył zgrzyt słabo
nasmarowanej osi, przestałem wpatrywać się w drzewa
i przewróciłem się na brzuch. Gdy odwróciłem wzrok od kojącego
widoku, moje serce natychmiast przyspieszyło swój bieg, jednak zbyt
dobrze byłem wyszkolony, żeby pozwolić, by coś takiego mi
przeszkodziło. Pot zalewający mi pachy i spływający po plecach
grubymi kroplami potęgował jeszcze bijący ode mnie smród
i stanowił dodatkowy element przebrania, które tego dnia
wybrałem. Wyjęci spod prawa rzadko dobrze pachną.
Podniosłem głowę na tyle, by dojrzeć zbliżającą się grupę
i odetchnąłem głęboko na widok dwóch zbrojnych prowadzących
karawanę. Bardziej zaniepokoili mnie dwaj żołnierze na pierwszym
Strona 10
wozie, uzbrojeni w kusze. Ani na chwilę nie przestawali
przeczesywać wzrokiem pobocza po obu stronach drogi,
prezentowali przy tym taki rodzaj czujności, jaka była zwykle
skutkiem bolesnych doświadczeń.
Aczkolwiek ten odcinek Królewskiego Traktu nie leżał
w zaznaczonych na mapach granicach Kniei Shavine, to
w rzeczywistości droga wykreślała tu długi łuk przez północne
obrzeża lasu. I chociaż ta graniczna część lasu nie dorównywała
gęstością obszarom położonym głębiej, nadal oferowała aż nazbyt
wiele potencjalnych kryjówek i należało zachować tu ostrożność,
szczególnie w tak niespokojnych czasach.
Gdy grupa się zbliżyła, zobaczyłem lancę, wystającą ponad
karawanę, proporzec przymocowany pod grotem trzepotał na
wietrze tak energicznie, że nie sposób było dojrzeć wymalowanego
na nim herbu. Jednak intensywne złoto i czerwienie ogłaszały
wszystkim: barwy królewskie. Deckin jak zwykle dowiódł swej
inteligencji i nieomylności: ci ludzie stanowili eskortę dla posłańca
Korony.
Poczekałem, aż cała grupa wyłoni się spośród drzew
i doliczyłem kolejnych czterech konnych w ariergardzie. Ziemisty
brąz i zieleń ich mundurów stanowiły dla mnie niejakie pocieszenie.
Nie byli to królewscy, lecz książęce wojsko zaciężne z Kordwainu,
czyli ludzie wyrwani z domów wichrem wojny, którzy nie
dorównywali wyszkoleniem i niezłomnością żołnierzom Korony.
Jednak ich uzasadniona ostrożność i ogólne wrażenie wojskowej
dyscypliny już nie były takie pokrzepiające. Od razu doszedłem do
wniosku, że ci żołnierze raczej nie rzucą się do ucieczki
w stosownym momencie, co było raczej niefortunne i to dla
wszystkich zainteresowanych.
Podniosłem się, gdy czoło kolumny znalazło się o kilkanaście
kroków od nas, sięgnąłem po sękatą, owiniętą szmatami gałąź, która
służyła mi za kulę i stanąłem prosto. Zacząłem często mrugać
i marszczyć brwi w sposób, w jaki robi to człowiek wyrwany
z drzemki. Pokuśtykałem w stronę drogi, trzymając nad ziemią
poczerniałą bulwę obandażowanej stopy i bez najmniejszego
wysiłku przywołałem na twarz minę kalekiego tępaka, z otwartymi
niemądrze ustami. Gdy dotarłem do drogi, pozwoliłem, by
Strona 11
zabandażowana stopa przegarnęła błoto na skraju. Jęknąłem głośno
w udawanym cierpieniu, potknąłem się i runąłem na kolana
podpierając się rękami na środku poznaczonego koleinami traktu.
Nie zakładałem bynajmniej, że konie na pewno staną dęba, bo
niejeden bojowy wierzchowiec przyuczony jest deptać leżącego
człowieka. Na szczęście te zwierzęta nie zostały wyhodowane do
rycerskiej służby i ku mojej satysfakcji oba zatrzymały się niesfornie,
budząc niekłamaną irytację jeźdźców.
– Zjeżdżaj z tej przeklętej drogi, kuternogo! – warknął żołnierz
po prawej, ściągając wodze, a jego wierzchowiec zakręcił się
wystraszony. Jadący za nim wóz też się zatrzymał i, co
najważniejsze, również podskakująca lanca posłańca Korony. Dwaj
strzelcy osunęli się na wzgórek ładunku wypiętrzający się na wozie
i obaj sięgnęli do kołczanów po bełty. Kusznicy unikają zwykle
pozostawiania swej broni naładowanej przez dłuższy czas, gdyż
zużywa się wtedy łuczysko i cięciwa. Jednak tego dnia owa
zapobiegliwość mogła się okazać fatalna w skutkach.
Nie pozwoliłem sobie zatrzymać spojrzenia na wozie, zamiast
tego wlepiłem w konnego wytrzeszczone, pełne strachu oczy,
w których niewiele widać było rozumu. Minę tę ćwiczyłem
wytrwale, niełatwo jest bowiem ukryć intelekt.
– Ruszże dupsko! – ponaglił mnie drugi jeździec, tonem
odrobinę mniej gniewnym, tak jak pan zwraca się do głupiego psa.
Kiedy nadal gapiłem się nań z ziemi, zaklął i sięgnął po bat
przytroczony przy siodle.
– Błagam! – zaskomlałem, osłaniając głowę kulą. – W-w-
ybaczenia błagam, szlachetne pany!
Niejednokrotnie zauważyłem, że taka zastraszona służalczość
niezmiennie podsycała gwałtowne zapędy ludzi brutalnych i tak też
stało się teraz. Twarz żołnierza pomroczniała, gdy odczepił bicz
i pozwolił mu się rozwinąć. Chwost na końcu zawisł kilka cali ode
mnie, kulącego się na drodze. Zerknąłem w górę i zobaczyłem, jak
dłoń zaciska się na tłoczonej rękojeści bicza. Skóra była mocno
wytarta, znak, że człowiek ten z prawdziwą przyjemnością sięgał po
tę broń, gdy nadarzała się okazja.
Jednak, kiedy miał już się zamachnąć, zamarł i skrzywił się
z obrzydzeniem.
Strona 12
– Na wątpia Męczennika, ależ ty cuchniesz!
– Upraszam się wybaczenia – zaskamlałem. – Nijak nie
poradze. To stopa, widzita, panie? Cała pognita, od czasu jak wóz
mojego pana po niej przejechał. Na Szlaku Sanktuariów jestem. Będę
błagał Męczennika Stevanosa, co by mnie na powrót poskładał. Nie
skrzywdzilibyśta wiernego, prawda panie?
W rzeczywistości moja stopa stanowiła zdrowe zakończenie
mojej równie zdrowej nogi. Smród, który tak uraził nos żołnierza,
pochodził z mieszaniny dzikiego czosnku, ptasiego gówna i zgniłych
liści. Jeśli przebranie ma być przekonujące, nie można w żadnym
razie lekceważyć potęgi zapachu. W tym przypadku istotnym było,
aby tych dwóch nie zobaczyło we mnie żadnego zagrożenia. Obolały
młodzieniec napotkany na zdradliwej drodze, mógł wszak udawać.
Ale sytuacja miała się całkiem inaczej, jeśli ów młodzieniec miał
twarz pozbawioną znamion rozumu i nogę wydzielającą woń, jaką
roztaczają zwykle gnijące rany, z którymi obaj żołnierze musieli
mieć przecież do czynienia w przeszłości.
Gdyby sprawdzili mnie dokładniej, niezawodnie by mnie
przejrzeli. Dostrzegliby pod brudem gładką skórę, a pod łachmanami
smukłą, lecz mocną sylwetkę dobrze odżywionego chłopaka.
Poświęciwszy odrobinę więcej czasu, bystre oko dostrzegłoby
również małe wybrzuszenie noża pod moim wytartym kaftanem.
Ale tym nieszczęśnikom brakowało bystrości wzroku i czasu, by się
przyglądać. Minęła zaledwie chwila od momentu, gdy wytoczyłem
się im na drogę, ale to wystarczyło, by cała ich grupa się zatrzymała.
W trakcie mojego pełnego wrażeń i niebezpieczeństw życia
odkryłem, że to właśnie w tych drobnych pauzach wypełnionych
zamieszaniem, śmierć jest najbardziej prawdopodobna.
Żołnierza po prawej spotkała w postaci strzały o kruczym
pierzysku i stalowym grocie z zadziorami. Przyleciała ze świstem od
drzew i wgryzła się mu w kark tuż za uchem, by wyjść ustami
w fontannie krwi i strzępów języka. Gdy zsunął się z siodła, jego
towarzysz dowiódł swego statusu weterana, puścił bicz
i natychmiast sięgnął po swój półtorak. Był szybki, ale ja także.
Wyrwałem nóż z pochwy i podparłszy się zabandażowaną nogą,
wybiłem się mocno i wolną ręką złapałem za uzdę. Koń
instynktownie stanął dęba, unosząc mnie o stopę, akurat tyle, bym
Strona 13
mógł wbić ostrze w gardło żołnierza, zanim ten zdążył całkiem
obnażyć miecz. Dumny byłem z tego uderzenia, ćwiczyłem je
bowiem równie intensywnie, co wyraz twarzy głupka – ostrze od
razu otwierało właściwe żyły przeciwnika.
Gdy moje stopy dotknęły ziemi, wciąż trzymałem mocno
wodze i musiałem uważać, by drobiący nerwowo zwierz nie
przewrócił mnie na ziemię. Patrzyłem, jak żołnierz spada w pył
drogi i kona, wydając ostatni oddech z wilgotnym charkotem.
Poczułem ukłucie żalu widząc, jak szybka była ta śmierć.
Z pewnością właściciel mocno zużytego bicza zasługiwał na dłuższą
agonię. Jednak mój żal stłumiony został szybko, wspomnieniem
jednej z wielu lekcji, które otrzymałem jako banita: „kiedy masz za
zadanie zabić, zabijaj szybko i pewnie. Cierpienie to dogadzanie
sobie, zachowaj je dla najbardziej potrzebujących”.
Kiedy uspokoiłem konia, było już niemal po wszystkim.
Pierwsza salwa strzał powaliła większość zbrojnych, prócz dwóch.
Obaj kusznicy leżeli już martwi, tak samo wozak. Jeden z żołnierzy
wykazał się rozsądkiem, zawrócił konia i ruszył galopem, nie ocaliło
go to jednak przed ciśniętym toporem, który wyfrunął, wirując,
spomiędzy drzew i rozłupał mu grzbiet. Ostatni godny był podziwu,
nawet jeśli głupi. Gdy posypały się strzały, jedna przebiła mu udo,
druga wierzchowca, ale i tak zdołał się odtoczyć od miotającego się
zwierzaka, podnieść, dobyć miecza i stawić czoła kilkunastu
banitom, którzy biegli ku niemu od drzew.
Słyszałem wersje tej opowieści, wedle których, stanąwszy
twarzą w twarz z tym dzielnym człowiekiem, Deckin Scarl osobiście
zakazał swym bandytom go ściąć. Zamiast tego on i odważny
żołnierz zaczęli ze sobą walczyć, jeden na jednego. Zraniwszy
przeciwnika śmiertelnie, słynny banita siedział z nim do późnej nocy
i obaj wymieniali się opowieściami z pól bitewnych i omawiali
naturę kapryśnych tajemnic, które determinują los każdego z nas.
Ostatnimi czasy mnożą się podobnie nonsensowne pieśni
i historie o Deckinie Scarlu, słynnym Królu Banitów z Marchii
Shavine i, jak mawiają niektórzy, obrońcy prostaczków i biedoty.
Jedną ręką zabierał, drugą rozdawał, jak głosi taka wyjątkowo
paskudna ballada. Dzielny Deckin z lasu, silny był i dobry.
Strona 14
Jeśli, drogi czytelniku, jesteś skłonny uwierzyć tym słowom, to
chciałbym ci sprzedać sześcionogiego osła.
Deckin Scarl, którego ja znałem, niewątpliwie był silny, miał
dwa cale powyżej sześciu stóp i stosowną na ten wzrost ilość mięśni,
choć w ostatnich latach brzuch mu zaczął rosnąć. I owszem, bywał
dobry, ale rzadko, bowiem człowiek nie zostawał przywódcą
banitów z Kniei Shavine, dzięki swej dobroci.
Po prawdzie jedyne słowa odnoszące się do tego dzielnego
żołnierza, jakie padły z ust Deckina w mojej przytomności, brzmiały:
„zabijcie tego durnia i bierzmy się do roboty”. Nie poświęcił nawet
spojrzenia biedakowi, którego tuzin strzał posłał w objęcia
Męczenników. Patrzyłem, jak Król Banitów wyłania się z cienia
drzew, ze swym toporem w dłoni. Była to paskudna broń,
o poczerniałym i wykrzywionym podwójnym ostrzu, którą zwykle
miał w zasięgu dłoni. Zatrzymał się, aby ocenić moją pracę,
przenikliwe oczy ukryte pod ciężkim nawisem brwi spojrzały
wpierw na zewłok żołnierza, a potem na konia, którego zdołałem
przejąć. Konie stanowiły cenną zdobycz, bo można było dostać za nie
dobrą cenę, szczególnie w czasie wojny. A nawet jeśli nie udawało się
ich sprzedać, to przecież w obozie zawsze brakło mięsa.
Mruknąwszy z wyraźną satysfakcją, Deckin szybko skupił
uwagę na jedynym, który ocalał z zasadzki i to bynajmniej nie
wskutek przypadku. „Jedna strzała znajdzie się choćby o jard od
posłańca”, huczał tego ranka Scarl, „a oskóruję rękę, która ją
wypuściła, od palców po nadgarstek”. Nie była to czcza groźba, bo
wszyscy widzieliśmy, jak dotrzymywał takich obietnic złożonych
w podobnych okolicznościach.
Królewski posłaniec był mężczyzną o chudym obliczu, nosił
doskonale skrojony kaftan, portki i długi płaszcz, ufarbowany tak, by
odzwierciedlał kolory królewskich mundurów. Udało mu się
utrzymać wyraz twarzy pełen pogardliwej urazy, gdy Deckin złapał
jego konia za uzdę. Mimo całej swej sztywnej godności i widocznego
oburzenia, był na tyle mądry, by nie opuścić lancy. Królewski
proporzec powiewał wysoko i dumnie nad sceną rzezi.
– Użycie siły lub utrudnianie wykonywania obowiązków
posłańcowi Korony uważane jest za zdradę – oznajmił chudolicy
Strona 15
i trzeba było mu oddać, że głos zadrżał mu tylko nieznacznie. –
Powinieneś to wiedzieć, kimkolwiek jesteś.
– W rzeczy samej, dobry panie – odparł Deckin, przechylając
głowę. – I sądzę, że wiesz, panie, doskonale, z kim masz do czynienia,
czyż nie?
Posłaniec zamrugał raz jeszcze, po czym odwrócił wzrok, nie
zaszczyciwszy rozmówcy odpowiedzią. Widziałem już, jak Deckin
zabijał za mniejsze zniewagi, ale tym razem jedynie się roześmiał.
Uniósł dłoń i strzelił wyczekująco palcami.
Rysy posłańca stężały, gniew i upokorzenie zalały jego oblicze
czerwienią. Widziałem, jak rozszerzyły mu się nozdrza, drgnęły
wargi, zapewne przygryzł je sobie, powstrzymując nierozważne
słowa. To, że nie trzeba było prosić go ponownie, by sięgnął do pasa
po skórzaną tubę z pergaminem, niewątpliwie dowodziło, że znał
imię człowieka, który stanął przed nim.
– Lorine! – szczeknął Deckin, wyjmując tubę z opornej dłoni
posłańca, po czym podał ją smukłej, miedzianowłosej kobiecie, która
zjawiła się u jego boku.
Według autorów ballad Lorine D’Ambrille była słynącą
z urody córką jakiegoś lordziątka z dalekich stron, która wolała uciec
z zamku ojca, niż oddać rękę szlachcicowi o złej reputacji i podłych
nawykach. Przemierzywszy wiele dróg i przeżywszy wiele przygód
dotarła do mrocznych lasów Marchii Shavine, gdzie miała szczęście
zostać uratowana przed stadem rozszalałych wilków przez nikogo
innego, jak życzliwego łotra – Deckina Scarla. Wkrótce rozkwitła
między nimi miłość, która, ku mej irytacji, opiewana była przez lata,
obrastając coraz bardziej absurdalną legendą.
Na tyle, na ile zdołałem ustalić, krew w żyłach Lorine nie była
błękitniejsza od mojej, choć źródło stosunkowo wyszukanego
sposobu wysławiania się i oczywistego wykształcenia rudowłosej
panny do dzisiaj pozostają dla mnie tajemnicą. Pozostała
niewiadomą, mimo że myślałem o niej naprawdę wiele. Jak we
wszystkich legendach, i w tej tkwiło ziarno prawdy: Lorine była
piękna. Miała urodę, która przetrwała lata leśnego życia, nadto
jakimś sposobem potrafiła utrzymać swoje błyszczące miedziane
włosy wolne od brudu i rzepów. Przepełniała mnie wtedy
Strona 16
nieokiełznana żądza młodości i nie mogłem się powstrzymać od
wpatrywania się w Lorine, gdy tylko nadarzyła się okazja.
Otworzywszy tubę, wydobyła znajdujący się w niej zwój
i zmarszczyła lekko gładkie, odrobinę piegowate czoło, gdy czytała
wiadomość. Jak zwykle wpatrywałem się zachwycony w jej twarz
i moją fascynację stłumił na moment krótki, ale oczywisty spazm
szoku, który przemknął przez rysy Lorine. Oczywiście dobrze to
ukrywała, była przecież moją nauczycielką w sztuce kamuflażu
i nawet intensywniej niż ja ćwiczyła się w ukrywaniu potencjalnie
niebezpiecznych emocji.
– Przeczytałaś? – zapytał Deckin.
– Co do słowa, mój kochany – zapewniła go, odsłaniając
w uśmiechu białe zęby, po czym ponownie schowała pergamin
i zwróciła tubę.
Choć, jak wspomniałem, jej pochodzenie na zawsze pozostało
okryte cieniem, odnotowałem skrzętnie sporadyczne wzmianki
o scenach i podróżach z grupami komediantów, co pozwoliło mi
wysnuć wniosek, że Lorine była kiedyś aktorką. Być może z tego
powodu posiadała niezwykłą zdolność zapamiętywania dużej ilości
tekstu po zaledwie kilku chwilach lektury.
– Jeśli mógłbym polegać na twej uprzejmości, szlachetny
panie – zwrócił się Deckin do posłańca, biorąc jednocześnie tubę
z rąk Lorine. – Uznałbym to za największą przysługę, gdybyś mógł
zanieść dodatkową wiadomość do króla Tomasa. Jak król królowi,
proszę, chciałbym przekazać mu wyrazy mego najgłębszego
i najszczerszego żalu w związku z tym niefortunnym
i nieprzewidzianym opóźnieniem w podróży jego zaufanego
człowieka, aczkolwiek było ono krótkie.
Posłaniec wpatrywał się w oferowaną mu tubę, jakby właśnie
podano mu łajno, ale mimo to wziął ją do ręki.
– Takie sztuczki cię nie uratują – wysyczał przez zaciśnięte
zęby. – I nie jesteś królem, Deckinie Scarlu.
– Naprawdę? – Deckin wydął wargi i uniósł brew
w widocznym zaskoczeniu. – Jestem człowiekiem, który dowodzi
armiami, strzeże swoich granic, karze przewinienia i zbiera należne
mu podatki. Jeśli taki człowiek nie jest królem, to kim jest?
Strona 17
Było dla mnie jasne, że posłaniec miał wiele odpowiedzi na to
pytanie, ale będąc za pan brat z mądrością i obowiązkiem, wybrał
milczenie.
– Zatem życzę ci, panie, miłego dnia i bezpiecznej podróży –
powiedział Deckin, po czym cofnął się o krok i klepnął w zad konia,
którego dosiadał królewski sługa. – Trzymaj się drogi i nie zatrzymuj
się aż do zmroku, nie mogę zagwarantować ci bezpieczeństwa po
zachodzie słońca.
Klepnięty koń ruszył posłusznie, a jeździec szybko zmienił
jego trucht w rączy galop. Wkrótce był już tylko plamą mielonego
kopytami błota. Jego płaszcz migotał jeszcze wśród drzew czerwienią
i złotem, aż do momentu, gdy posłaniec skręcił i znikł nam z oczu.
– Czego stoicie i się gapicie! – warknął Deckin, obrzucając
swych ludzi gniewnym spojrzeniem. – Mamy łupy do zebrania i mile
do przejścia, zanim zmierzch zapadnie.
Wszyscy zabrali się do pracy ze zwyczajowym entuzjazmem,
łucznicy obszukiwali powalonych strzałami żołnierzy, podczas gdy
pozostali oblegali wóz. Chcąc do nich dołączyć, rozejrzałem się za
jakim młodym drzewkiem, do którego mógłbym przywiązać
zdobycznego konia, ale nie zdążyłem go znaleźć, bo Deckin
zatrzymał mnie gestem.
– Tylko jedno cięcie – stwierdził, podchodząc bliżej i kiwając
kudłatą głową nad ciałem żołnierza z batem. – Nieźle.
– Tak jak mnie nauczyłeś, Deckinie – odpowiedziałem
z uśmiechem, który zaraz zbladł, gdy Scarl obrzucił konia
taksującym spojrzeniem i gestem nakazał mi oddać wodze.
– Myślę, że oszczędzę mu gulaszu – oznajmił, gładząc dużą
dłonią szarą sierść zwierzęcia. – To zaledwie młodzik. Jeszcze może
być z niego dużo pożytku. Jak z ciebie, co, Alwynie?
Zaśmiał się tym swoim krótkim, zgrzytliwym śmiechem, a ja
natychmiast mu zawtórowałem. Zauważyłem, że Lorine wciąż stała
nieopodal, zrezygnowała z gorączkowego zbierania łupów
i obserwowała naszą rozmowę, z ramionami skrzyżowanymi na
piersi i lekko przechyloną głową. Jej wyraz twarzy wydał mi się
dziwny, lekko ściągnięte usta wyrażały stłumione rozbawienie,
a zmrużone powieki i zmarszczone brwi – powściągliwą troskę.
Deckin zwykł rozmawiać ze mną częściej niż z innymi młodzikami
Strona 18
z bandy, co bywało czasem powodem wybuchów zazdrości, ale
zazwyczaj nie ze strony Lorine. Dziś jednak najwyraźniej dostrzegła
w okazywanej mi łasce jakieś dodatkowe znaczenie i zastanawiałem
się, czy miało to coś wspólnego z wiadomością wiezioną przez
posłańca.
– Zagrajmy w naszą grę, hm? – odezwał się Deckin,
natychmiast skupiając na sobie całą moją uwagę. Obróciłem się
i zobaczyłem, że ruchem głowy wskazuje ciała dwóch żołnierzy. – Co
widzisz?
Podszedłem bliżej do trupów i obejrzałem je uważnie, zanim
zacząłem odpowiadać. Starałem się nie mówić zbyt szybko,
nauczywszy się na własnej skórze, jak bardzo Deckin nie lubił, gdy
trajkotałem.
– Zaschnięta krew na portkach i mankietach – zacząłem. –
Powiedziałbym, że ma dzień albo dwa. Ten tutaj – wskazałem na
żołnierza z grotem strzały wystającym z ust – ma świeżo zszytą ranę
na czole, a miecz tego – mój palec przesunął się na wpół obnażone
ostrze, które wciąż tkwiło w pochwie tego z batem – ma rysy
i zadrapania, które nie zostały jeszcze oszlifowane.
– Co ci to mówi? – zapytał Deckin.
– Brali udział w walce, i to niedawno.
– W walce? – Uniósł krzaczastą brew i spytał spokojnie: –
Jesteś pewien, że to tylko tyle?
Moje myśli zerwały się do biegu. Gdy Deckin przemawiał
takim łagodnym tonem, to zawsze było niepokojące.
– Raczej w bitwie – poprawiłem się, świadom, że mówię zbyt
szybko, ale nie potrafiłem powstrzymać potoku słów. – Była na tyle
duża i ważna, że król powinien zostać poinformowany o wyniku.
Ponieważ oddychali aż do tego poranka, zgadywałbym, że wygrali.
– Co jeszcze? – Deckin zmrużył oczy w sposób, który
zapowiadał rychłe rozczarowanie. Najwyraźniej przeoczyłem coś
oczywistego.
– To Kordwainczycy – udało mi się jakoś powiedzieć to powoli.
– Jechali z królewskim posłańcem, zostali wezwani do Marchii
Shavine w interesach Korony.
– Tak – przyznał mi rację, a w jego głosie usłyszałem ten
nieznaczny przydech, świadczący o powściąganej ekscytacji. – A jaki
Strona 19
jest główny interes Korony w tych niespokojnych czasach?
– Wojna Pretendenta. – Przełknąłem ślinę i uśmiechnąłem się
ponownie, zadowolony z własnych wniosków. – Królewska armia
stoczyła i wygrała bitwę z hordą Pretendenta.
Deckin opuścił brew i patrzył na mnie w milczeniu, świdrując
nieruchomym wzrokiem bez mrugnięcia, na tyle długo, bym po raz
drugi tego ranka oblał się potem. Potem mrugnął i odwrócił się, by
odprowadzić konia, mrucząc do Lorine, która zrównała się z nim
krokiem. Słowa były wypowiedziane cicho, ale usłyszałem je, jak –
jestem pewien – tego chciał.
– Wiadomość?
Lorine odpowiedziała tonem całkowicie neutralnym
i z twarzą starannie pozbawioną wyrazu.
– Miałeś rację, jak zwykle, mój kochany. Stary drań postradał
rozum i zmienił barwy.
Deckin nakazał uprzątnąć ciała z drogi i porzucić je głębiej
w lesie, gdzie zainteresowanie wilków, niedźwiedzi czy lisów sprawi,
że wkrótce pozostaną po nich jedynie anonimowe kości. Knieja
Shavine to miejsce pełne głodu, a świeże mięso rzadko pozostaje
bezpańskie, gdy wiatr poniesie jego woń między drzewa.
To, że Erchel znalazł jedynego żywego, można było uznać za
przygnębiająco przewidywalne. Erchel był tak samo głodny, jak
każdy leśny drapieżnik, ale głodem innego rodzaju.
– Skurwysyn jeszcze oddycha – wykrzyknął w zaskoczonym
zachwycie, gdy kusznik, którego wlekliśmy przez paprocie, wydał
z siebie zdezorientowany i pytający zarazem jęk. Zdenerwowany tą
niespodziewaną oznaką życia u nieboszczyka, natychmiast puściłem
jego ramię, pozwalając mu osunąć się na ziemię, gdzie jęczał przez
chwilę, zanim podniósł głowę. Pomimo dziur w ciele, wyrwanych
przez co najmniej pięć strzał, sprawiał wrażenie człowieka
obudzonego z dziwnego snu.
– Co się stało, przyjacielu? – zagadnął Erchel, przykucnąwszy
obok, z twarzą wykrzywioną w imponującym naśladownictwie
troski. – Banici, co? Moi druhowie i ja znaleźliśmy cię przy drodze. –
Spochmurniał, a w głosie pojawiła się szorstka nuta rozpaczy. –
Straszna to rzecz. To prawdziwe zwierzęta, niech ich Zatrata
Strona 20
weźmie. Nie martw się... – Krzepiącym gestem położył dłoń na
kiwającej się głowie kusznika. – Już my się tobą zajmiemy.
– Erchelu – odezwałem się, z wyraźną nutą zakazu w głosie.
Pochwycił mój wzrok. W jego oczach zapłonął jasny, pełen urazy
błysk, bladą twarz o ostrych rysach wykrzywił grymas. Byliśmy
w podobnym wieku, ale ja wyrosłem wyżej niż większość chłopaków
w wieku siedemnastu lat, o ile w istocie tyle sobie liczyłem. Nawet
dziś mogę tylko zgadywać, tak to już jest z bękartami z burdelu;
urodziny są tajemnicą, a imiona prezentem, który daje się samemu
sobie.
– Nie mamy czasu na twoje rozrywki – upomniałem Erchela.
Morderstwo zwykle zostawiało we mnie tlący się gniew, a wymiana
zdań z Deckinem tylko go pogłębiła, co czyniło mnie nad wyraz
niecierpliwym.
W bandzie nie mieliśmy formalnej hierarchii. Deckin był
naszym niekwestionowanym przywódcą, a Lorine jego zastępcą, ale
dalej kolejność dziobania zmieniała się z czasem. Erchel, ze względu
na swoje maniery i zwyczaje, niegodziwe nawet jak na standardy
banitów, znajdował się obecnie dobrych kilka szczebli niżej ode
mnie. Jako że był zarówno pragmatycznym tchórzem, jak
i złośliwym psem, zwykle wycofywał się w obliczu nawet
minimalnie większego autorytetu. Dziś jednak perspektywa
zaspokojenia głodu okazała się silniejsza niż pragmatyzm.
– Goń się, Alwynie – mruknął, odwracając się z powrotem do
kusznika, który, o dziwo, zebrał dość sił, by się nieco podnieść. – Nie
marnuj sił, przyjacielu – poradził mu Erchel, sięgając zarazem do
noża przy pasie. – Połóż się, odpocznij chwilę.
Wiedziałem, jakby to się dalej potoczyło. Erchel wyszeptałby
jeszcze kilka pocieszających słów do tego nieszczęsnego człowieka,
a następnie, uderzając szybko niczym wąż, wykłułby mu oko. Potem
nastąpiłyby kolejne pieszczotliwe zapewnienia, zanim wyłupiłby
drugie. Później już gra toczyłaby się o to, jak długo ten biedak będzie
konał, gdy nóż Erchela coraz głębiej penetrowałby jego ciało. Nie
mogłem tego znieść w większość dni, a już na pewno nie dzisiaj. Nie
słuchał mnie, co było wystarczającym usprawiedliwieniem dla
kopniaka, którego wymierzyłem mu w szczękę.