Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kl-op-oty mn-ie koc-ha-ja PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Copyright © by Joanna Szarańska, 2018
Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2018
Redaktor prowadząca: Adriana Biernacka
Redakcja: Kinga Gąska
Korekta: Magdalena Owczarzak
Projekt okładki: Design Partners (www.designpartners.pl)
Fotografia na okładce: Svitlana Sokolova / Shutterstock.com
Konwersja: Grzegorz Kalisiak
ISBN 978-83-7976-830-1
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
fax: 61 853-80-75
[email protected]
www.czwartastrona.pl
Strona 4
Świnia pozostanie świnią i żadna dyrektywa tego nie zmieni.
Nawet unijna.
W tym konkretnym przypadku świnia okazała się świnią w znaczeniu
podwójnym. Nie dość, że zaliczała się w rząd parzystokopytnych rodziny
świniowatych, to jeszcze ośmieliła się świnię podłożyć i tym samym sprowadziła na
Bogu ducha winną młodą kobietę kabałę większą niż dziura budżetowa trzeciej RP.
Choć w rzeczywistości trudno było stwierdzić, czy za tarapaty Zojki bardziej
odpowiadała świnia, babcia Zofia czy ona sama. Dość powiedzieć, że od świni się
zaczęło i bynajmniej na świni skończyć się nie chciało.
Strona 5
• Rozdział pierwszy •
Pomiędzy ostatnim pociągnięciem szczoteczki do zębów a pierwszym
łykiem porannej kawy Zojka uświadomiła sobie, że poniedziałkowy poranek to
idealny moment, aby przestać się nad sobą użalać i na poważnie zabrać się za
poszukiwanie pracy. By nie stracić świeżo nabytego zapału, rozsiadła się przy
kuchennym stole, obkładając się prasą z całego minionego tygodnia, paczką
kolorowych flamastrów i ciastkami z kawałkami czekolady. Była gotowa do
podjęcia misji pod tytułem: Jestem idealnym pracownikiem, tylko jeszcze o tym nie
wiecie.
Na początek schrupała jedno (nieco zwietrzałe) ciasteczko, następnie popiła
je łykiem szybko stygnącej kawy, a na koniec westchnęła głęboko, opierając brodę
na zaciśniętej pięści.
Od chwili, kiedy opuściła mury wymarzonej uczelni z tytułem magistra
dziennikarstwa i komunikacji w kieszeni oraz z milionem ambitnych planów w
głowie, minęło już kilka miesięcy. Od tamtej pory usilnie poszukiwała
zatrudnienia, stopniowo obniżając poprzeczkę. Po tak długim czasie sama przed
sobą musiała przyznać, że poprzeczka znajduje się już na tyle nisko, że nie
przeciśnie się pod nią nawet mrówka.
Na wspomnienie chwili, kiedy pewnym siebie krokiem wkroczyła do
siedziby największego krakowskiego dziennika i zapowiedziała, że jest
zainteresowana podjęciem kariery zawodowej, nadal skręcała się ze wstydu.
Równie spektakularnym sukcesem zakończyły się wizyty w rozgłośni radiowej,
osiedlowej telewizji i redakcji pisemka o hodowli świnek morskich. W tym
ostatnim przypadku wszystko wskazywało na powodzenie, jednak siadając na
wskazanej przez redaktora-hodowcę kanapie, poczuła pod pośladkami coś
miękkiego. Co prawda świnka nie ucierpiała, ale widząc jej przerażone, rozbiegane
spojrzenie, Zojka stwierdziła, że lepiej będzie się ewakuować.
Tak, Zojka marzyła o karierze dziennikarskiej, ale coraz częściej
towarzyszyła jej myśl, że na marzeniach się skończy.
Kawa zrobiła się zimna. Na dnie pudełka po ciasteczkach pozostały dwa
malutkie okruszki i jeden pieg z czekolady. Zojka złapała go opuszką palca i
łakomie oblizała, tłumacząc samą siebie, że kiedy nie ma się perspektyw na
znalezienie wymarzonej pracy, a półki lodówki lśnią nie tylko śnieżną bielą, ale
także pustkami, nie można marnować jedzenia. Nawet jeśli jedzenie stanowią
okropnie kaloryczne ciasteczka, których data przydatności do spożycia pamięta
pierwsze podrygi kapitalizmu.
Teraz, kiedy jej uwagi nie rozpraszały już nawet pozostałości po słodyczach,
mogła skoncentrować się na poszukiwaniu pracy. Dzielnie przebrnęła przez stertę
Strona 6
gazet, a nie znalazłszy nic spełniającego choć odrobinę jej i tak już niewielkie
oczekiwania, uruchomiła nieco sfatygowanego laptopa i zalogowała się do serwisu
dla poszukujących zatrudnienia.
W pierwszej kolejności ustaliła kryteria wyszukiwania, skupiając się na
ofertach pracy w mediach i social mediach. Przejrzenie wszystkich dostępnych
ogłoszeń zajęło jej pięć sekund i prawdopodobnie zepsuło humor na resztę dnia.
Podobnych ogłoszeń było jak na lekarstwo, a jeśli już szczęśliwym zbiegiem
okoliczności jakieś się nawinęło, zazwyczaj poszukiwano młodej osoby, z
wieloletnim doświadczeniem i idealną aparycją. Na początku swoich zmagań z
poszukiwaniem posady Zojka sądziła, że tak naprawdę chodzi o trzech różnych
pracowników, ale liczne rozmowy kwalifikacyjne pozbawiły ją złudzeń. Na osłodę
pozostała jej świadomość, że spełnia co najmniej jedno z wymagań. Była młoda.
Jeszcze.
Po przejrzeniu ogłoszeń w kategorii media Zojka odhaczyła w okienku
ptaszka, który miał za zadanie wyśledzić dla niej pracę marzeń, i rozwinęła długą
listę najnowszych ofert zatrudnienia w różnych branżach. AAA dziewczyny
przyjmę, ulotki od sztuki, sprzątanie po godzinach, kurier z własnym samochodem,
dyrektor handlowy z doświadczeniem, przedstawiciel handlowy, przedstawiciel
medyczny, przedstawiciel ubezpieczeniowy… Do wyboru do koloru. Dziewczyna
skrzywiła się boleśnie, uchyliła drzwiczki lodówki dla motywacji (i dla
ochłodzenia, bo upał już jej doskwierał), po czym zajęła się przesiewaniem
dostępnych ofert zatrudnienia i notowaniem niezbędnych namiarów.
Po półgodzinie trzymała w ręku wyszarpaną z notesu kartkę, na której
zapisała numer firmy oferującej pracę przy redagowaniu publikacji kulinarnych i z
zadowoloną miną sięgała po komórkę, by umówić się na spotkanie. Zanim zdążyła
wykonać połączenie, telefon w jej ręku zawibrował, a do uszu Zojki dotarła
znajoma melodyjka. Dziewczyna skrzywiła się, w duchu nakazując swojej
komórce, aby natychmiast się rozłączyła. Widząc, że wcale się na to nie zanosi,
dotknęła palcem zielonej słuchawki na wyświetlaczu i z lekkim wahaniem
podniosła telefon do ucha.
– Pakuj się i wracaj do domu! – usłyszała.
– Nie ma mowy! Nigdzie się nie wybieram! – prychnęła. Przywykła do
podobnych rozmów. Od kilku tygodni odbierała regularne telefony od rodziców,
którzy zaniepokojeni sytuacją, usiłowali namówić ją na powrót do domu. Zojka nie
zamierzała ich posłuchać. Choć wiedziała, że znalezienie w Krakowie wymarzonej
pracy w zawodzie będzie graniczyło z cudem, miała świadomość, że wracając do
rodzinnej miejscowości, o takim cudzie będzie mogła jedynie pomarzyć. Powoli
nabierała doświadczenia w odpieraniu ataków matki.
– Ale ja się nie pytam, czy się wybierasz! – dobiegło ze słuchawki. – Ja się
domyślam, że się nie wybierasz. Jednak tym razem nie masz wyboru! Zostaw
Strona 7
wielkomiejską karierę, pakuj torbę i tyłek do pociągu z łaski swojej i jazda. Jesteś
nam potrzebna!
– Co się dzieje? – zainteresowała się.
– Co się dzieje, co się dzieje… babuni się dzieje. Zwariowała na stare lata.
Mówi, że bić będzie.
– Kogo?
– Tego nie powiedziała. A kiedy ojciec chciał ją odwiedzić i podpytać,
wiesz, tak delikatnie, wyskoczyła z siekierą i go pogoniła.
– To rzeczywiście z nią niewesoło… – Zojka przełknęła ślinę.
– A żebyś wiedziała. Musisz przyjechać i się nią zająć.
– Ja?
– A ja? – obruszyła się matka. – Chciałam ci przypomnieć, że praktycznie to
nie rozmawia ze mną od dwunastu lat. Tak naprawdę jedyną osobą z rodziny, którą
chętnie wpuszcza do swojego domu, jesteś ty. Sama widzisz, że nie ma wyjścia,
musisz przyjechać i zaopiekować się nią. Albo chociaż namówić na wizytę u
psychiatry.
– Jeszcze mi życie miłe… – mruknęła Zojka, podchodząc do okna i skubiąc
obeschnięte listki paprotki. – Mamo, ja nie kwestionuję tego, że babcia potrzebuje
pomocy, ale nie mogę ot tak wyjechać i wszystko zostawić. – Jeden listek był
wyjątkowo oporny. Zojka pociągnęła mocniej i z przerażeniem odkryła, że trzyma
w powietrzu zbitkę wysuszonych korzeni. Doniczka uderzyła z trzaskiem o
podłogę i potoczyła się pod kuchenny taboret. – Mam kwiaty do podlewania –
dodała z wahaniem.
– Teraz można kupić takie specjalne dozowniki na wodę – odrzekła matka.
Zojka skinęła głową. Odłożyła pozostałości paprotki na parapet i szarpnęła
drzwiczki lodówki. – No, przyjedź, co ci szkodzi? – kusiła tymczasem matka. –
Córcia, i tak nie masz pracy, a jak cię znam, to ty tam wegetujesz, a nie żyjesz, w
tym Krakowie! Ile można?
– Daję sobie radę! – mruknęła Zojka, spoglądając smętnie na pęczek
zwiędniętego koperku, dwa jajka i marchewkę z obgryzionym czubkiem. Sięgnęła
po warzywo i schrupała kolejny kawałek. – Żyję oszczędnie, nie szastam
pieniędzmi, a nawet trzymam dietę. Poza tym dzisiaj wybieram się na rozmowę
kwalifikacyjną w sprawie pracy przy redakcji gazetki kulinarnej.
– Naprawdę? Bardzo mnie to cieszy, ale…
– Mamo, babcia da sobie radę. Przyjadę na weekend i porozmawiam z nią.
Obiecuję. Nikogo nie ubije. Przynajmniej do soboty.
Na moment zapadła cisza przerywana jedynie odgłosem chrupania
marchewki. Zojka oczekiwała kolejnych argumentów, ale matka najwyraźniej
skapitulowała.
– Dobrze, córcia. Do zobaczenia. I powodzenia na rozmowie. Jestem pewna,
Strona 8
że zrobisz furorę.
– Ja też – mruknęła Zojka, wypluwając do zlewu kawałek nadpsutej
marchewki. – I lepiej żeby tak było, bo na kolację menu przewiduje kanapkę z
koperkiem.
Kilka godzin później silnie zmotywowana Zojka jechała autobusem
miejskim na ulicę Romanowicza, gdzie mieściła się siedziba firmy oferującej
zajęcie przy redagowaniu gazetek kulinarnych. Wpatrując się w zakurzone okno
pojazdu, dumała nad tym, jakim szczęśliwym zbiegiem okoliczności ta jedna oferta
zapodziała się pomiędzy etatem ekspedientki na stoisku mięsnym i stażem dla
fryzjerki. Może dzięki temu mało kto na nią trafi i konkurencja będzie niewielka?
Troszkę martwiło ją mizerne doświadczenie w kwestiach kulinarnych. Zojka
nie przejawiała większych zainteresowań w tym kierunku. Zazwyczaj zjadała, co
było pod ręką, rzadko gotowała i nigdy nie eksperymentowała z przyrządzaniem
wykwintnych potraw jak trzustka cielęca z truflami czy chowder z przegrzebkami.
Nie potrafiłaby nawet powiedzieć, czym jest chowder, czym przegrzebek i czy
cielęcina ma trzustkę, choć nazwa wyrafinowanej potrawy zdawała się wskazywać,
że owszem. Na pewnym etapie, oczywiście. Cóż, można śmiało rzec, że Zojka
rzadko zaglądała do lodówki. Z tej prostej przyczyny, że ta przeważnie była pusta.
Kiedy dotarła na podany adres, poczuła się niewyraźnie. Kilka razy
sprawdziła zapiski na poszarpanej kartce, a dla pewności odwróciła ją nawet do
góry nogami. Wszystko wskazywało na to, że trafiła w dobre miejsce, choć zdrowy
rozsądek podpowiadał jej, że powinna raz-dwa wziąć nogi za pas i ewakuować się
w kierunku przystanku autobusowego. Z ponurą miną wpatrywała się w
zardzewiałe pręty szerokiej bramy i niskie baraki za nią. W końcu ruszyła w
kierunku wejścia, równocześnie zaciskając palce na trzymanym w kieszeni
dezodorancie do stóp. Lepszej broni nie miała, więc żywiła nadzieję, że w razie
niebezpieczeństwa sprej o zapachu lawendy pozbawi napastnika wzroku. Albo
chociaż powali go aromatem.
Zapukała energicznie do czerwonych, mocno podniszczonych drzwi. Te
otworzyły się po kilku długich minutach, ukazując w progu młodą dziewczynę z
wytatuowanymi ramionami i nastroszoną, krótką blond fryzurą. Zojka przełknęła
ślinę i szybko przyoblekła swój zawodowy uśmiech, ten zatytułowany: Mam
nadzieję, że jeszcze nie zakończyliście rekrutacji, bo właśnie przybyłam.
– Do pracy? – obojętnie zapytała blondynka, przesuwając gumę do żucia z
jednego kącika ust w drugi. – Tędy, proszszszę…
Kultura, pomyślała z ironią Zojka, zamykając za sobą drzwi i podążając za
blondynką w głąb ponurego i niekoniecznie pięknie pachnącego korytarza. W
pewnej chwili zahaczyła czubkiem buta o plastikową skrzynkę. Przerażona
zauważyła, że cały korytarz usiany jest podobnymi pakunkami, z których wysypują
się dojrzałe pomidory, przywiędnięte pory, obklejone grudkami błota ziemniaki.
Strona 9
Pomyślała, że wie, skąd bierze się ten słodkawy, nieco mdlący zapach, ale szybko
wyparła to inna myśl i zaniepokoiła się nie na żarty. Czy oni naprawdę każą mi coś
ugotować? Tutaj?
– Kiedy zacznie się rozmowa? – zagadnęła idącą przodem kobietę.
– Rozmowa? – Blondynka parsknęła śmiechem. – A po co?
– No, żeby wyłonić… – Zojka machnęła ręką, nie wierząc we własne
szczęście. – Nieważne. Czyli nikt się nie zgłosił? – wolała się upewnić.
– To nie jest praca marzeń – skwitowała kobieta i wzruszyła ramionami.
Mów za siebie, ponuro pomyślała Zojka, nie ty masz w perspektywie chleb z
koperkiem na kolację i opiekę nad sfiksowaną babunią!
Nawet urodzona optymistka, jaką niezaprzeczalnie była Zojka, musiała
przyznać, że lokalizacja redakcji mogła odstraszać najbardziej zdesperowanych
ludzi pióra. Kulinaria nie były szczytem jej marzeń, ale teraz musiała złapać
cokolwiek, by nie paść z głodu i mieć szansę dalej prowadzić poszukiwania swojej
wymarzonej posady. Będzie pisać o zabielaniu pomidorowej, smażeniu kotletów i
uprawie ziół doniczkowych. Może przy okazji sama nauczy się co nieco i ocali
kolejną kupioną paprotkę?
– Proszszszę… – Blondynka szarpnęła za klamkę drzwi u wylotu korytarza i
zaprosiła Zojkę do środka. – Zapraszam na stanowisko pracy.
– Tak od razu? – Stropiła się świeżo mianowana redaktorka publikacji
kulinarnych. – Dzisiaj? Po południu? Nie od ósmej do szesnastej jak przyzwoici
ludzie?
– W godzinach popołudniowych biorą mniej za wynajem studio.
– Jakiego studio, przepraszam?
– Zdjęciowego. – Blondynka spojrzała na Zojkę spod zmarszczonych brwi,
równocześnie sięgając do stojącego nieopodal koszyka i wpychając jej w objęcia
długaśnego ogórka. Zojka chwyciła warzywo oburącz i ze zgrozą podniosła na
wysokość oczu. Potem potoczyła spojrzeniem po wnętrzu, rejestrując rozstawiony
sprzęt fotograficzny i… czy to naprawdę kamera? A tam w kącie, czy to łóżko?
– Rany boskie! – Ścisnęła ogórka desperacko i wykonała zwrot w tył, ale
napotkała zamknięte drzwi.
Blondynka ruszyła w kierunku statywu z aparatem i zaczęła coś ustawiać.
Spojrzała z wyczekiwaniem na Zojkę. Z sąsiedniego pomieszczenia wyłonił się
brodaty mężczyzna w koszulce z napisem Lubię Dżem. Pogryzał korniszona i
zaciekawiony zerkał na przytulającą ogórka młodą kobietę.
Blondynka wskazała miejsce przed obiektywem.
– Wyskocz z ciuchów i bierzemy się do roboty! Mamy półtorej godziny!
Potem wjeżdża Hipokryta.
– Hipokryta? – Zojka poczuła, że zaschło jej w ustach.
– Raper taki. Nagrywa kawałek promujący Nową Hutę. Idziesz czy nie?
Strona 10
Przez telefon mówiłaś, że żadna praca nie hańbi…
– No, ale nie sądziłam, że to taka praca – wydukała Zojka, zerkając
niespokojnie to na aparat, to na nakryte koronkową narzutą łóżko. – Nie zrozum
mnie źle, ja nawet lubię ogórki, ale sądziłam, że będę o nich pisać.
– Do pisania akurat nie potrzebujemy. To co? Reflektujesz na zdjęcia?
– Nie. – Zojka powoli pokręciła głową, zaciskając wilgotne dłonie na
ogórku. – Ja się do tego nie nadaję. Nigdy czegoś takiego nie robiłam i szczerze
mówiąc, to nie wyobrażam sobie siebie w takiej roli. To trochę takie, no takie
dziwne trochę i wydaje mi się, że tutaj potrzeba osoby doświadczonej w takich
ekscesach.
– Tak myślisz? – Stropiona blondynka odsunęła się od aparatu i zamyślona
spojrzała na Zojkę. – Nigdy na to nie patrzyłam pod tym kątem. Do tej pory
wydawało mi się, że nie trzeba wielkiej filozofii do ułożenia kilku ogórków na
półmisku.
– Na półmisku? – zdziwiła się Zojka.
– No, a na czym? Przecież wyraźnie napisałam w ogłoszeniu: „Potrzebna
pomoc przy robieniu gazetki. Artykuły spożywcze”.
– Chodzi o…? – Zojka wolała się upewnić.
– No, przecież, że o gazetkę promocyjną do supermarketu!
– A nie o…? – Zojka przewróciła oczami, wskazując stojące w kącie
pomieszczenia łóżko. Blondynka zapowietrzyła się z wrażenia.
– No co też ci chodzi po głowie! – wykrzyknęła. – To łóżko nie ma nic
wspólnego z naszymi zdjęciami! Stoi tutaj, bo… stoi. Różni artyści rezerwują
studio, co myślisz.
– Ja już nic nie myślę – mruknęła pod nosem Zojka, przytulając ogórka do
piersi. – Pytanie, po co kazałaś mi z ciuchów wyskakiwać…
– Żebyś sobie tej szykownej bluzeczki nie zaplamiła. Ogórek to pół biedy,
ale w planach mamy też truskawki, czereśnie i rybę po grecku. Można się upaprać.
– Blondynka powróciła do aparatu.
Amator korniszonów podszedł do Zojki i ruchem głowy wskazał niedużą
szafkę kuchenną, na której stały kolorowe naczynia, skrzynka z zieloną sałatą,
deski do krojenia i noże. Zojka westchnęła i podkasała rękawy. Obawiała się, że
każą jej pisać o skomplikowanych potrawach i składnikach spożywczych, których
nie tylko nigdy nie próbowała, ale nawet nie widziała na oczy, a tymczasem
okazuje się, że z piórem będzie miała do czynienia tylko w sytuacji, kiedy w jej
ręce trafi kiepsko obskubana kura…
Głośne burczenie dobywające się z brzucha przypomniało Zojce, że żadna
praca nie hańbi. No, prawie żadna, pomyślała, zerkając niespokojnie w stronę
ustawionego nieopodal łóżka. Sięgnęła po ostry nóż i sprawnie pociachała ogórka,
zastanawiając się w duchu, kto potem zjada wykorzystane do robienia zdjęć
Strona 11
produkty spożywcze.
Strona 12
• Rozdział drugi •
– Wiesz, mamo. Przyjadę do domu jednak ciut przed weekendem – mruknęła
do telefonu, równocześnie sięgając do foliowego woreczka i pakując do ust kilka
rodzynek sułtanek, które po sesji zdjęciowej miały wylądować w koszu.
– Naprawdę? Córcia! Bardzo się cieszę! A kiedy?
– We wtorek.
– Ale wtorek jest dzisiaj.
– Wiem, wiem. Od razu zajmę się sprawą babuni. Bardzo mnie zaniepokoiło
to, co powiedziałaś.
Na krótką chwilę zapadło milczenie.
– A co z twoimi zobowiązaniami? Miałaś iść na rozmowę kwalifikacyjną?
Nie udało się?
– Udało! Przyjęli mnie z marszu! – zapewniła Zojka, sięgając do drugiej
kieszeni po orzechy nerkowca. A może brazylijskie? Trochę się jej myliły te
wszystkie nazwy. – Z otwartymi ramionami wręcz. Ale muszę jeszcze przemyśleć,
czy warunki mi odpowiadają…
– Słabo płacą? – domyślnie jęknęła matka.
– Nie o to chodzi. – Zojka wsunęła woreczek do kieszeni i wydobyła dwie
pięciozłotowe monety, które otrzymała po sesji. Przynajmniej nie musiała
uszczuplać resztki oszczędności w słoiku po kawie rozpuszczalnej, by kupić bilet
do Lipówki. – Teraz ciężko o dobrze płatną pracę. Może zahaczę się na chwilkę, by
zdobyć doświadczenie, ale będę cały czas szukać czegoś innego…
– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak się upierasz przy Krakowie, zamiast
wrócić do domu!
– Cóż, ta praca nie jest idealna, ale ma swoje plusy – broniła się Zojka.
Ponownie sięgnęła do woreczka z rodzynkami. – Nieregulowane godziny pracy,
dużo swobody i takie tam różne bonusy. Już wczoraj otrzymałam pierwszy…
– Poważnie? W gotówce czy w bonie?
– Hmmm, uznajmy że w naturze. – Zojka przygryzła orzeszka i z błogą miną
opadła na pluszowe siedzenie. – Porozmawiamy w domu, dobrze? Właśnie
wsiadłam do pociągu w Płaszowie, więc powinnam dotrzeć za jakieś półtorej
godziny.
Zakończyła połączenie i rozluźniona oparła głowę o obitą drewnopodobną
okładziną ścianę pociągu. Na przemian przeżuwała orzeszki i rodzynki, delektując
się ich smakiem i wspominając dwie godziny spędzone w studio zdjęciowym.
Chociaż początkowo poczuła rozczarowanie, że oferowana praca nie polega na
redagowaniu pisemka kulinarnego i daje jedynie możliwość układania
niezliczonych kompozycji z ogórków, pomidorów i plasterków żółtego sera,
Strona 13
musiała przyznać, że zajęcie okazało się zadziwiająco przyjemne. Prawdziwe
rozczarowanie przyszło, kiedy odebrała zarobione pieniądze i przykaz, by w drodze
na przystanek wyrzucić worek z wykorzystanymi produktami spożywczymi.
– Spisałaś się na medal – zapewniła ją Jowita, blondynka z nastroszonymi
włosami. – Odezwij się za tydzień, będziemy robić gazetkę dla marketu
budowlanego!
Zojka przyoblekła dzielny uśmiech, choć na usta cisnęły się jej wszystkie
przekleństwa poznane od czasów pierwszej klasy szkoły podstawowej. Wcisnęła
dwie piątki do kieszonki torebki, zawiązała worek na porządny supeł i noga za
nogą powlokła się na autobus. Wieczorem wyrzuciła resztkę koperku i
przygotowała kanapki z gulaszem angielskim, a na deser spałaszowała herbatniki
maślane i świeżo wyciskany sok. Popijając smaczny napój, pomyślała, że tak
naprawdę ma dość szarpaniny z szukaniem pracy i przekonywaniem samej siebie,
że kiedyś zrobi karierę niczym Carrie Bradshaw z Seksu w wielkim mieście. Zaraz z
rana wysłała jeszcze kilka CV, wiedząc doskonale, że pozostaną bez odpowiedzi,
potem podlała wysuszoną paprotkę i weszła na stronę internetową PKP, by
sprawdzić, o której odchodzi pociąg relacji Kraków Płaszów – Bielsko-Biała.
Zdecydowała, że spędzi kilka dni w rodzinnym domu i nabierze dystansu do
pisania, pracy i swojego mieszkania w Krakowie. Przy okazji zorientuje się, co tym
razem wymyśliła babunia i spróbuje przekonać matkę, że staruszka nie stanowi
żadnego zagrożenia.
Choć znając babunię, co do tego ostatniego nie miała pewności.
Rozanielona Zojka wcisnęła w usta garść rodzynek i zaczęła je wolno
przeżuwać. Słodka przekąska była tak pyszna, że zadowolona przymknęła oczy,
oparła głowę o miękkie siedzenie i delektowała się smakiem, cichutko pomrukując.
Nagle do jej uszu dobiegło lekkie chrząknięcie. Zaskoczona otworzyła oczy i
spostrzegła, że w przejściu pomiędzy siedzeniami stoi wysoki, młody mężczyzna i
przygląda jej się z wyrazem niesmaku na twarzy. Szybko przyjęła wyprostowaną
pozycję i odwróciła się w stronę okna. Czuła, jak palą ją policzki. Kątem oka
dostrzegła, że nieznajomy mija jej siedzenie, kręcąc głową. Zojka rozluźniła się
dopiero, kiedy usłyszała trzask zasuwanych drzwi. Co za gbur, pomyślała
zirytowana. Czy już naprawdę nie można sobie pomlaskać w spokoju? Albo
pozwalać swojej mimice na pełną swobodę? Czy tak trudno zrozumieć, że nie jadła
zdatnych do spożycia rodzynek sułtanek od czasu, kiedy dopadł ją ośli upór i
obsesja zostania słynną dziennikarką?
Zdenerwowała się tak mocno, że apetyt na mieszankę
rodzynkowo-orzechową minął jak ręką odjął. Wcisnęła woreczek do kieszeni i
sięgnęła do torebki po powieść. Z korytarza dobiegło przeciągłe buczenie, po czym
pociąg szarpnął i wolno potoczył się po torach. Zojka otworzyła książkę w miejscu
zaznaczonym kolorową zakładką i rozsiadła się wygodnie. Przed sobą miała niemal
Strona 14
dziewięćdziesięciominutową podróż, którą zamierzała poświęcić na lekturę.
Niemal całą, bo jakiś ułamek czasu powinna też przeznaczyć na obmyślenie, jak
wytłumaczy babuni najazd na jej dom.
– Wiedziałam, że cię przyślą – usłyszała na dzień dobry, gdy tylko wdrapała
się po drewnianych schodkach ganku.
– Cześć, babuniu. – Uśmiechnęła się pod nosem. – Ja również bardzo się
cieszę, że cię widzę…
– Cieszyłabym się – prychnęła staruszka, wstając z ławki i ruszając w
kierunku wejścia do sieni – gdybyś przyjechała z własnej woli. Ale nie. Ty bierzesz
udział w spisku!
– W jakim znowu spisku – wymamrotała Zojka, pchając pomalowane na
zielono, nieco odrapane drzwi i wchodząc do pogrążonego w mroku korytarza.
Zatrzymała się na moment, by jej oczy przywykły do ciemności, postawiła
sportową torbę na toaletce z dużym lustrem i ruszyła w kierunku kuchni. Ze środka
dochodziły już odgłosy krzątaniny babuni.
Zojka rozejrzała się po kuchni i ze wzruszeniem pomyślała, że przez te
wszystkie lata niewiele się tutaj zmieniło. Duże pomieszczenie było urządzone
dość staroświecko. Jeden kąt zajmował wielki piec z blachą obłożony brązowymi,
błyszczącymi kaflami. W mroźne dni Zojka uwielbiała ogrzewać nad nim
zziębnięte dłonie i wpatrywać się w buzujący ogień. Pod oknem stał znajomy
drewniany stół z czterema krzesełkami wyściełanymi miękkimi poduszkami, a na
przeciwległej ścianie stary kredensik z wąskimi szufladkami, w których kryły się
niezliczone szpargały. W kuchni nie brakowało też elementów nowoczesności:
kuchenki gazowej i dużej, srebrzystej lodówki, ale babunia była tradycjonalistką.
Chociaż mogła po prostu odkręcić kurek z wodą, codziennie biegała z wiaderkiem
do studni na podwórzu. Woda z kranu smakuje jak siki, mawiała i za nic nie dawała
sobie przetłumaczyć, że woda do rur jest pompowana z tej samej studni. Wiedziała
swoje i basta. Teraz też z marsową miną grzebała pogrzebaczem pod blachą
kaflowego pieca.
– Zrobię herbatę – burknęła.
– Ja zrobię – zaoferowała się Zojka, sięgając do kredensu po dwa kubki i
dwie torebki malinowej herbaty.
– Jeszcze nie zniedołężniałam! – prychnęła babunia. – Choć twoja matka
chciałaby, żeby było zupełnie inaczej! Cała rodzina położyła na mnie krzyżyk.
Najchętniej zamówiliby dla mnie grobowiec na cmentarzu. Chodzi, oczywiście, o
ziemię…
Zojka uniosła znacząco brwi, sięgając do szuflady po łyżeczki. Babunia była
w dobrym humorze, o czym świadczyła jej stała śpiewka na temat rodziny
czyhającej na gospodarstwo. Od wielu lat staruszka toczyła zażarte boje z rodziną
Tuszyńskich, zarzucając jej członkom, że chcą odebrać jej dom, pole i kawałek
Strona 15
lasu. Zaczęło się od dość niewinnej sugestii, że ponadsześćdziesięcioletnia kobieta
nie powinna mieszkać sama i na dodatek hodować, uprawiać i wykonywać
związanych z tym ciężkich prac fizycznych. Babunia uniosła się wpierw dumą, a
następnie gniewem. Od tego czasu nie rozmawiała z córkami i zięciami. Jeśli
chciała im coś przekazać, wykorzystywała w tym celu wnuczęta, które jako jedyne
cieszyły się jej względami. Zojka, podobnie jak kuzyn i kuzynka, czuła się
niezręcznie, stając pomiędzy rodzicami i babunią, szczególnie że ta ostatnia dość
dosadnie dawała znać, co sądzi o pozostałych członkach rodziny.
Po prawdzie to zarzuty babuni nie były całkowicie bezzasadne i Zojka
doskonale o tym wiedziała. Bądź co bądź dowodem na to było jej własne imię,
które otrzymała właśnie na cześć babci Łyczakowej. Problem stanowił fakt, że to
samo imię na tę samą cześć otrzymała jej urodzona kilka minut wcześniej kuzynka.
Zojka do tej pory nie mogła uwierzyć, że chęć otrzymania atrakcyjnej działki pod
budowę domu mogła stać się przyczyną wyścigu na porodówce, którego
zwieńczeniem okazało się nadanie dwóm nowo narodzonym dziewczynkom tego
samego imienia.
Zofia, po babci.
W rezultacie w rodzinie były trzy Zofie, a Zojka stała się Zojką, by łatwiej
było ją odróżnić od starszej o kilka minut, mieszkającej po sąsiedzku Zosi.
Działkę babunia sprzedała. Uzyskane pieniądze podzieliła na cztery kupki, a
następnie wpłaciła je na rachunki dwóch wnuczek, jednego wnuka i… pielgrzymkę
do Lourdes. Powiedziała, że pojechała, by pomodlić się o zwiększenie liczby
szarych komórek u własnych dzieci.
Pogwizdujący czajnik przywołał Zojkę do rzeczywistości. Zalała herbatę i
postawiła kubki na przykrytym kraciastą ceratą stole. Babunia z ponurą miną
przysunęła sobie cukiernicę i wsypała do gorącego naparu cztery kopiaste łyżeczki
cukru. Zojka jęknęła.
– Babciu…
– No co? Co? Ty też będziesz mi wmawiać, że cukier i papierosy to zło
wcielone? I że muszę się ograniczać, bo inaczej już zaraz wyciągnę kopyta?
– Eee, nie… ja patrzę na względy ekonomiczne. Cukier podrożał…
– Rentę mam – prychnęła babunia, pociągając herbatę z głośnym
chlipnięciem. – Na cukier mnie jeszcze stać. Dość się ograniczałam za
komunistów. Teraz mogę słodzić i słodzić będę. I nikomu nic do tego!
Zojka pokiwała głową, zastanawiając się nad tym, jak delikatnie nakierować
rozmowę na temat potencjalnego bicia i wyciągnąć ze staruszki, kto ma zostać
równie potencjalną ofiarą. Babunia pociągnęła kolejny łyk i z chytrym
uśmieszkiem spojrzała na wnuczkę.
– Niech zgadnę, pewnie ojciec cię przysłał?
Zojka uśmiechnęła się pod nosem. Próby przechytrzenia babuni Łyczakowej
Strona 16
nie miały sensu. Była szczwana, spostrzegawcza i szczera do bólu. Jeśli wnuczka
chciała cokolwiek z niej wyciągnąć, musiała jak na spowiedzi wyśpiewać, po co
zjawiła się w domku na wzgórzu. Przybrała teraz groźną minę i pogroziła staruszce
palcem.
– Naprawdę pogoniłaś go siekierką?
– Ja? – Babunia zrobiła niewinną minę. – Nic z tych rzeczy. Był tu jakoś na
dniach, to prawda. Może akurat ostrzyłam narzędzia albo goniłam kurczaka po
podwórku… nie wiem.
– Uhm. – Zojka pokiwała głową ze znaczącą miną. Znała to „nie wiem”
babuni jak kształt własnego paznokcia na małym palcu prawej ręki. To samo „nie
wiem” usłyszała, kiedy ktoś poprzebijał opony Wojtkowi, zdradliwemu
narzeczonemu jej kuzynki Zosi. I kiedy piękne wielkanocne pisanki „się potłukły”.
Wcześniej matka Zojki wyraźnie zapowiedziała babuni, by trzymała się z dala od
świątecznych przygotowań, bo przecież wszystko leci jej z rąk…
– Naprawdę. – Staruszka przyłożyła dłoń do serca, przy okazji obficie
chlapiąc herbatą przód niebieskiej podomki w drobne kwiaty.
– A o co chodzi z tym całym biciem? – nieufnie zapytała dziewczyna.
– A, to! No przecież! – Rozpromieniona babunia poderwała się z krzesła. –
Chodzi o sołtysa!
– Babuniu! – jęknęła. – Wiem, że nie lubisz polityków i każdego uważasz za
złodzieja…
– I za farbowanego lisa – dodała zadowolona z siebie staruszka, unosząc
sękaty palec.
– …ale nie możesz uciekać się do przemocy. Nie wolno ci bić!
– Nie? – zdziwiła się babunia. – A sołtys powiedział, że to ostatnia okazja,
potem będzie karalne…
– Już jest karalne!
– Wcale nie, przecież ci tłumaczę, że sołtys powiedział! Ja może polityków
nie lubię, ale słucham. Jak księdza na kazaniu – dodała z przebiegłą miną. – Sołtys
powiedział, że trzeba teraz bić, to zamierzam wykorzystać. Póki można legalnie, bo
jak będzie karalne, to spasuję. Za komunistów mnie nie zamknęli, to i za
kapitalistów nie wsadzą.
– Za kogo? – zdębiała Zojka. – To się w głowie nie mieści! Ja sobie z tym
całym sołtysem porozmawiam i wszystko mu wygarnę. Jak można tak namawiać
do złego i to staruszkę jeszcze! Ja złożę jakieś zażalenie!
– Staruszkę? – obruszyła się babunia. – Mów za siebie, ja mam dopiero
siedemdziesiąt dwa lata, a czuję się o dwadzieścia młodsza!
– Uhm. – Zojka przewróciła znacząco oczami. – I ojciec babcię chciał od
tego bicia odwieść, a babcia go siekierką…?
– Przecież ja go nie pytałam, po co przyszedł – prychnęła babunia. – Jak
Strona 17
zobaczyłam, to złapałam, co było pod ręką i… oj. – Spłoszona spojrzała na
wstrząśniętą wnuczkę.
– Babuniu! A co ksiądz proboszcz na to powie? – Chwyciła się ostatniej
deski ratunku. Staruszka wzruszyła ramionami.
– A co ma powiedzieć? On też bije, póki można…
Zojka aż dostała zawrotów głowy od tych wszystkich rewelacji. Doszła do
wniosku, że najlepiej zrobi jej przechadzka. Dotleni się, zażyje ruchu, a może przy
okazji zajdzie także do domu rodziców i powie, że mieli całkowitą rację. Babunia
zbzikowała i wymagała opieki. Stała się agresywna i ani myślała ograniczać się do
łona własnej rodziny. Bóg wie, kogo zamierzała roztrzaskać za pomocą swojej
dobrze naostrzonej siekiery!
– Zostanę na kilka dni – powiedziała, dopijając herbatę. – Zatrzymam się u
ciebie. Cieszysz się?
– Jak cholera! – Babunia od razu rozpromieniła się. – Z tym biciem jest
strasznie dużo zamieszania, to mi pomożesz!
Polna droga ukryta w zalesionym wąwozie poprowadziła Zojkę w kierunku
Lipówki. Kiedy dziewczyna znalazła się już u stóp wzgórza, spojrzała za siebie i
przez chwilę podziwiała położony na szczycie drewniany domek z zielonymi
okiennicami i nieco pochyłym ganeczkiem. Dom babci Łyczakowej przypominał
chatkę czarownicy ukrytą pomiędzy wysokimi dębami i jesionami. Już w
dzieciństwie Zojka, jej kuzynka Zosia i o dwa lata starszy od Zosi Janek uwielbiali
odwiedzać domek babuni, gdzie zawsze czekało na nich ciepłe mleko z
koglem-moglem i pajda chleba z własnoręcznie zrobionym masłem i solidną
szczyptą soli. Na wpół dziki ogród przed domem był wymarzonym miejscem do
zabawy. Rosły tam ponure świerki i wesoło machające listkami brzozy, obsypane
kwiatami rabaty ściągały do siebie motyle i bzyczące pszczoły. Na jednym z dębów
jako dzieci zbudowali domek na drzewie, w którym urządzili swoją bazę. Z jej
wnętrza toczyli zażarte boje z dzieciarnią z sąsiedztwa, obrzucając intruzów
bryłkami błota, szyszkami, a raz nawet znalezionymi w krzaczkach malin jajami.
Ten ostatni incydent nie zakończył się zbyt pomyślnie, bowiem jaja okazały się
mocno nadgniłe i zaatakowani wracali do domu w oparach nieziemskiego smrodu.
Janek miał celne oko, zatem włosy syna ówczesnego sołtysa jeszcze trzy tygodnie
pociągały starymi pierdami, jak podsumowała rozbawiona babunia. Tylko ona
poznała się na zabawach wnuków, ich rodzice bowiem po hecy z jajami zakazali
zabaw w domku, by ostatecznie rozebrać skomplikowaną konstrukcję do ostatniej
deseczki.
Szkoda, pomyślała teraz zawiedziona Zojka, szukając wśród wysokich
dębów odpowiedniego drzewa. Chętnie weszłabym do tamtego domku, by poczuć
powiew dawnych lat. O ile przecisnęłabym mój tyłek przez wejście trzydzieści na
trzydzieści, a to akurat wcale nie jest takie pewne!
Strona 18
Porzuciła kontemplowanie uroku gospodarstwa na wzgórzu i odwróciła się o
sto osiemdziesiąt stopni, by spojrzeć na położoną poniżej torów kolejowych
Lipówkę. Ta nieduża wioseczka umiejscowiona jedną stację kolejową przed
Wadowicami nie wyróżniała się niczym szczególnym. Podobnie jak inne okoliczne
miejscowości rozłożyła się na pofalowanych wzgórzach upstrzonych łąkami,
polami i lasami. Przecinała ją linia kolejowa z Krakowa do Bielska-Białej, droga
gminna i niewielki wartki strumyk kilka kilometrów dalej wpadający do Skawy.
Kilkanaście zabudowań gniotło się w centrum wsi, kilka gospodarstw, w tym
domek babuni Łyczakowej, przycupnęło nieco dalej, jakby szukając wolnej
przestrzeni. Najważniejszymi obiektami we wsi były niewielki kościółek, sklep
spożywczy – pozostałość po dawnym GS-ie, obecnie przemianowany na delikatesy
znanej marki, remiza strażacka OSP i malutki przystanek kolejowy z nieczynną
kasą biletową, z którego kilka lat wcześniej Zojka wyruszyła w świat. Spoglądając
na Lipówkę, Zojka poczuła znajome dławienie w gardle. Wielki świat wielkim
światem, kariera (nieudana zresztą) karierą, ale zawsze chętnie wracała do
rodzinnej miejscowości. Może niekoniecznie z tak delikatną misją, jak
poskromienie babuni, ale jednak.
Na wspomnienie zacietrzewionej staruszki Zojka pokręciła głową, poprawiła
na ramieniu zsuwającą się torebkę i ruszyła w kierunku rodzinnego domu. Pogodny
dzień wygonił mieszkańców Lipówki do przydomowych ogródków, więc co rusz
przystawała, by odpowiedzieć na pozdrowienia, zamienić słówko z tym czy
tamtym i zdradzić, co pani z miasta robi w tej zabitej dechami wsi. Właśnie
roztaczała przed panią Michniakową arkana pracy przy redagowaniu najnowszej
gazetki dla wieeeeelkiego koncernu spożywczego („Wynajmują wielkie studio z
kamerą i aparatami, i zwożą całe tony jedzenia. Winogrona, pomidorki koktajlowe
i cherry, ogórki szklarniowe, gruntowe i małosolne, ostrygi, szampan i łóżko z
koronką”), kiedy sąsiadka wskazała na stojącego na stopniach sklepu mężczyznę.
– To ty teraz taka ważna jak nasz sołtys! – zawołała.
Zojka natychmiast zapomniała o tym, co jeszcze zamierzała dodać („To
bardzo poważna praca, byłam odpowiedzialna za tworzenie kompozycji
owocowo-warzywnych z ujęciem najaktualniejszych norm witalności i estetyki”) i
energicznym krokiem ruszyła w kierunku lokalnego przedstawiciela sceny
politycznej.
– Przepraszam! – Odchrząknęła, bo choć zatrzymała się niemal pod nosem
brodatego mężczyzny w dżinsowej kurtce, to jednak jego własny nos znajdował się
właśnie nad wyświetlaczem ogromnego smartfona i bynajmniej nie myślał wyczuć
zbliżającego się zagrożenia. W końcu jednak padło uprzejme:
– Hmmm?
– Hmmm? – zdumiała się Zojka. – Tylko tyle? Panie… panie… – Nie mogła
sobie przypomnieć nazwiska nowo wybranego sołtysa. Usiłowała wyłowić z
Strona 19
pamięci, czy babunia kiedykolwiek wspominała, jak się nazywa, ale miała w
głowie pustkę. Poczuła irytację. – Panie sołtysie – uprościła z ulgą, przybierając
srogą minę – ja sobie wypraszam.
– Tak? O co chodzi? – Mężczyzna potarł brodę potężną dłonią,
równocześnie nie odrywając wzroku od ekranu.
Irytacja Zojki sięgnęła zenitu. Bez zastanowienia wyszarpnęła telefon z rąk
sołtysa. Oszołomiony mężczyzna przez moment wpatrywał się w puste dłonie, by
w końcu przenieść wzrok na zdenerwowaną młodą kobietę. Zojka schowała ręce za
sobą, kryjąc technologiczne cudo przed zasięgiem spojrzenia sołtysa i tupnęła
nogą.
– Co pani wyprawia? – huknął mężczyzna.
– To nieuprzejme tak gapić się w telefon, kiedy ktoś przychodzi ze sprawą
natury… – podenerwowana Zojka szukała odpowiednich słów – …sołeckiej.
– A pani jest z naszego sołectwa? – Brodacz uśmiechnął się cokolwiek
złośliwie. – Nie kojarzę.
– Nawet się nie dziwię – prychnęła Zojka. – Swoją ostatnią szarą komórkę
skupił pan na instrukcji obsługi nowego telefonu i spojrzenie się panu ciut
ograniczyło. Ale żeby pan wiedział, że ja tego tak nie zostawię. Ja sobie
wypraszam!
– Ale o co chodzi? Nadal nie wiem…
– Nie będzie mi tu byle technologiczny bubek babuni na manowce
sprowadzał. Na kryminalną drogę! Co pan sobie wyobrażał? Nakłaniać do złego i
to jeszcze kobiecinę w podeszłym wieku? Że co niby, że sąd się potem ulituje, że
starsza, że słuch i wzrok nie ten, że z natury chole… znaczy charakterna? Ja się nie
zgadzam! Dotarło?
– Dotarło, tylko ja nadal nie wiem…
– Niech pan w Google’u poszuka! – warknęła Zojka, wciskając mu w
rozłożone dłonie smartfona i odchodząc szybkim krokiem. Była roztrzęsiona, więc
już bez zbędnych przystanków pobiegła do domu rodziców. Na plecach czuła
palące spojrzenie sołtysa, ale nie odwróciła się ani razu. Czekaj ty, pomyślała, dam
ja ci za babunię, jeszcze się policzymy!
Spotkanie z matką zaowocowało dodatkowym centymetrem w biodrach
(pierogi z truskawkami i placek ucierany, także z truskawkami) oraz
postanowieniem, że przynajmniej do końca tygodnia Zojka pozostanie w domu
babci i spróbuje zlokalizować potencjalną ofiarę. Dziewczyna nie wspomniała
rodzicielce, że w aferę z biciem prawdopodobnie zamieszana jest lokalna władza.
Nie chciała, by rodzice wpakowali się w większą kabałę, niż to wszystko warte, a
poza tym kiełkowało w niej podejrzenie, że matka nie pochwaliłaby sposobu, w
jaki rozmówiła się z sołtysem.
Wracając do domu babuni, rozżaliła się nieco. Wpadam na samych baranów,
Strona 20
myślała rozgoryczona. Najpierw ten tamten w pociągu, co to dziwne miny robił,
jakby w życiu nie widział rodzynek sułtanek, a teraz jeszcze sołtys od siedmiu
boleści, który zwodzi biedne staruszki, nakłania do złego, a przyzwoitemu
człowiekowi nie potrafi w oczy spojrzeć, tylko wgapia się w tego smartfona, jakby
mu Wróżka Zębuszka przepis na szóstkę w totka sprawiła. Nie ma na tym świecie
porządnych facetów. Nie ma na tym świecie porządnej pracy, normalnie nic na tym
świecie nie ma, biadoliła pod nosem Zojka, potykając się o wystające korzenie w
wąwozie.
Ale kiedy dotarła już na szczyt wzniesienia i spojrzała na pogrążony w
majowym zmierzchu domek, poczuła, że od środka robi jej się przyjemnie ciepło.
Babunia zapaliła lampę na ganku, a poruszająca się firanka w kuchennym oknie
świadczyła o tym, że nadal czeka na wnuczkę. Zojka przez krótką chwilę cieszyła
oczy tym widokiem, aż w końcu ruszyła w kierunku wejścia.