Palmowski Michał - Poszukiwanie świętych gadżetów

Szczegóły
Tytuł Palmowski Michał - Poszukiwanie świętych gadżetów
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Palmowski Michał - Poszukiwanie świętych gadżetów PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Palmowski Michał - Poszukiwanie świętych gadżetów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Palmowski Michał - Poszukiwanie świętych gadżetów - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MICHAŁ PALMOWSKI poszukiwacze świętych gadżetów 1. Święty Graal Niedobrze. W Afryce znowu wojna. Środkowej czy centralnej? - pyta się Harriet, która właśnie maluje paznokcie. Wioski przechodzą z rąk do rąk, zdezorientowani Murzyni spoglądają spode łba na swoich współplemieńców (bo w wojennej zawierusze nie mogą być pewni, czy to są jeszcze ich współplemieńcy, czy już członkowie wrogiego szczepu) "Nie wiem" - odpowiada Bob, który właśnie myje zęby; jednak po chwili reflektuje się i dodaje: "Przecież to to samo". "Rzeczywiście" - mruczy Harriet pod nosem. Po afrykańskiej sawannie przewalają się zagony czołgów, wylęknione jednorożce pierzchają na boki. Zdesperowana Harriet przewraca pokój do góry nogami w poszukiwaniu kredki do oczu. "Zobacz pod łóżkiem" - śmieje się Oleg. Ratujmy nosorożce! Ekolodzy protestują, amerykańscy studenci demonstrują na ulicach Seattle. Ich transparenty krzyczą: ratujmy afrykańskie nosorożce! Transparenty krzyczą, studenci krzyczą, Harriet krzyczy: "Nigdzie jej nie ma!". W Nowym Jorku, Londynie, Berlinie, Paryżu to samo. Ratujmy nosorożce, bo jednorożców już uratować nie można. "Kto powiedział, że jednorożców nie można już uratować?" - niespodziewanie wtrąca Oleg, jak zawsze pozostaje niepoprawnym optymistą. Lecz jednorożce już dawno wyginęły. Kierowcy grzęzną w gigantycznych korkach i przeklinają nosorożce. Nawet w Warszawie grupka studentów urządza skromny wiec przed Pałacem Kultury i Nauki, jest przemowa, są oklaski. Harriet nigdzie nie może znaleźć swojej kredki. Pod prysznicem Oleg, niepoprawny optymista, nuci Beatlesów, "You're gonna lose that girl..."; na chwilę przerywa i krzyczy do Harriet: "Mówiłem ci, żebyś sprawdziła pod łóżkiem. Na pewno tam jest!" Harriet odkrzykuje: "Nie ma! Już sprawdzałam". W Afryce pora deszczowa, a wojna trwa dalej w najlepsze. Ciężkie działa zapadają się w błocie; lecz bosonodzy, hoży partyzanci biegają w te i we wte, ochoczo wdając się w radosne wymiany ognia. Nie ma ratunku dla nosorożców! Zbulwersowani ekolodzy ciskają gromy na możnych tego świata. Możni wykonują pojednawcze gesty. Ekolodzy zachęcają studentów, żeby podemonstrowali jeszcze troszeczkę w obronie nosorożców, ale studenci są zbyt zmęczeni - już im się nie chce. Nieoczekiwanie w sukurs ekologom przychodzą właściciele pojazdów zmotoryzowanych (przynajmniej ci, którzy nie są studentami) i z nienawiści do studentów ujmują się za nosorożcami; oskarżają tych pierwszych o hipokryzję, kunktatorstwo, tudzież atrofię ducha walki i, last but not least, tamowanie ruchu ulicznego oraz biadają nad losem tych drugich - skazanych na wymarcie. Studenci podejmują rękawicę i organizują wspaniałą demonstrację. Mimo że pada. Wśród kropli rzęsistego deszczu na ambasady państw środkowoafrykańskich lecą kamienie, a nawet parę butelek z benzyną. Do akcji wkracza policja. Media są pod wrażeniem. Harriet ginie kolejna kredka, złości się i używa brzydkich wyrazów. "Zobacz pod łóżkiem" - radzi Oleg. "W Afryce jest coraz gorzej" - mówi Bob. "Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło już być gorzej" - mówi Oleg. W Afryce faktycznie jest coraz gorzej. Huczą działa, grzechoczą karabiny maszynowe. Zresztą już mniejsza o nosorożce. Ekolodzy ustępują pola obrońcom praw człowieka. Masowe ludobójstwa, swąd spalonych ciał, błyskawiczne dementi Prezydenta Demokratycznej Republiki Czegoś Tam ("Jakie ludobójstwa?" - dziwi się Prezydent. - "Pierwsze słyszę"), a osierocone Murzyniątka pląsają po spalonych wioseczkach z wzdętymi brzuszkami, ściskając w rączkach puszki po Coca-Coli - prezent od misji humanitarnej. Przedstawiciel Światowej Organizacji Zdrowia śle apele z prośbą o więcej aspiryny, penicyliny i morfiny. "Przestań się tak cynicznie uśmiechać" - mówi Harriet do Olega. "Wcale się nie uśmiecham cynicznie" - odpowiada Oleg nie przestając się cynicznie uśmiechać. "Uważam, że powinniśmy coś zrobić" - mówi Bob. I w chwilę potem siedzimy już wszyscy w samolocie do Kinszasy. Cyniczny Oleg, Szalony Bob, Piękna Harriet, Słodka Vera i ja - słodki, piękny, cyniczny i szalony. Plan jest prosty. Odnaleźć Świętego Graala, odkopać, jeśli zajdzie taka potrzeba, i przyłożyć do tej jątrzącej rany na ciele świata, jaką teraz bez wątpienia jest Afryka, by ta znikła jak ręką odjął. Oczywiście rana, nie Afryka. Lecimy business class, więc nie musimy płacić za nadbagaż. "Dlaczego akurat do Kinszasy?" - pyta się Vera. "Dlaczego nie?" - odpowiada Bob. W Kinszasie nie bez pewnych drobnych problemów (bo Bob nie ma licencji pilota, tylko prawo jazdy) wyczarterowywujemy samolot i lecimy Gdzieś Tam; a stamtąd roztelepanym autobusem w towarzystwie kur, indyków i owiec jedziemy jeszcze dalej, a potem na piechotę, a potem wpław i już jesteśmy na miejscu (Bob tryumfalnie wskazuje palcem na punkt na mapie zakreślony czerwonym krzyżykiem). Wśród gradu kul wykopujemy Świętego Graala. Hura! Na lotnisku w Kinszasie Piękna Harriet pozuje do zdjęć ze Świętym Graalem. Potem szybko wyczarterowywujemy następny samolot, są problemy, bo samolot, który wyczarterowaliśmy uprzednio, zapomnieliśmy zwrócić - leży sobie teraz gdzieś tam porzucony w dżungli biedaczek; ale czego nie robi się dla bohaterów. W międzyczasie Oleg udziela prasie szybkiego wywiadziku. Mamy lecieć do afrykańskich przywódców, by ich pogodzić ze sobą i przywrócić spokój i jedność skłóconej Afryce; ale Vera ma lepszy pomysł: "Skoro już tu jesteśmy, czemu nie zaprosić afrykańskich przywódców do Kinszasy?". "Czemu nie?" - mówi Oleg. Afrykańscy przywódcy zlatują do Kinszasy, padają sobie w objęcia, ściskają się i całują. O żadnym ludobójstwie nie może już być mowy. Piękna Harriet daje afrykańskim przywódcom Świętego Graala do potrzymania. Zdjęcie uśmiechniętych afrykańskich przywódców ze Świętym Graalem oraz Piękną Harriet ląduje na pierwszych stronach New York Timesa. W Afryce znów spokój - tłustym drukiem głoszą nagłówki wszystkich gazet. Piękna Harriet odbiera afrykańskim przywódcom Świętego Graala (którego dała im tylko do potrzymania). Jesteśmy bohaterami, prezydenci USA, Francji oraz kanclerz Niemiec serdecznie nam gratulują. (Vera się dziwi, czemu tylko kanclerz, a nie prezydent, i Bob wyjaśnia, że w Niemczech prezydent jest tylko figurantem, Vera kiwa ze zrozumieniem głową). Życie znowu jest piękne. 2. Intermezzo Piękna Harriet ma romans z jednym z afrykańskich przywódców, tłustym Desmonem Tutu (którego Oleg przezywa Demonem Tutu). "Co ty w nim widzisz?" - pyta się Bob, ale Harriet nie odpowiada zajęta poszukiwaniem kredki do ust. "Ja?" - pyta się Oleg podejmując zawieszone w powietrzu pytanie. "Co, ty?" - pyta się Bob. A Harriet już siedzi w samolocie do Kinszasy (nerwowo przetrząsając swoją kosmetyczkę w poszukiwaniu puderniczki), gdzie ma przybyć po nią na lotnisko swoim luksusowym mercedesem nie kto inny jak Desmon Tutu. A co porabia Słodka Vera, pewnie spytacie? Ostatnio widziano ją w towarzystwie prezydenta Niemiec, figurant nie figurant, zawsze to prezydent, a nie jakiś tam kanclerz czy sekretarz. 3. Bułka odrostka Rany na ciele świata goją się, lecz zaraz pojawiają się nowe. Znowu Afryka. Znękany wojną kontynent nawiedza klęska głodowa. Cześć plonów gnije, reszta usycha; jedzenia ledwie starcza dla Desmona Tutu. Wychudzone Murzyniątka (w zasadzie to nawet nie Murzyniątka, tylko same szkieleciki) biegają po opustaszałych wioskach. Oczywiście boso. "Biedne Murzyniątka" - mówi Słodka Vera, która właśnie czyta pamiętniki z wyprawy na biegun południowy - "nie mają nawet sznurowadeł do żucia". Desmon Tutu ma już dość, emigruje. Zapraszamy go na obiad. W trakcie obiadu Desmon Tutu rozmawia z Słodką Verą: "Tak, to niestety prawda, droga pani. Nasze dzieci nie posiadają sznurowadeł, które, wzorem europejskich polarników, mogłyby sobie pożuć, gdy zabraknie jedzenia". Twarz Słodkiej Very wykrzywia się w podkówkę. Widząc to Desmon Tutu szybko dodaje: "Mogą za to żuć rozmaite korzenie, a nawet, przy odrobinie szczęścia, mogą złapać chrabąszcza". Twarz Słodkiej Very rozjaśnia nieśmiały uśmiech: "Naprawdę?" "Naprawdę" - zapewnia ją Tutu. "W przeciwieństwie do naszych polarników" - przytomnie zauważa Oleg. Piękna Harriet jest zazdrosna, że Tutu poświęca tyle czasu Słodkiej Verze. "Chodźmy do domu" - mówi. Bob płaci i idziemy. W domu Desmon Tutu rzuca się na kolana. "Ratujcie Afrykę" - błaga. "Pomoc nie dociera do najbardziej potrzebujących. Wszędzie kradną i malwersują". "Nie ma sprawy" - mówi Bob. W chwilę potem mkniemy naszym jeepem po bezdrożach Europy Południowo-Wschodniej. "Dokąd tak mkniemy" - pyta Tutu ściśniony między Słodką Verą a Piękną Harriet. "Przed siebie" - mówi Szalony Bob. Parkujemy w obłokach kurzu. Kurz osiada na makijażu Pięknej Harriet. "Wysiadka" - komenderuje Bob. Piękna Harriet krztusi się i wymyśla na Boba. Maszerujemy przez leżące ugorem pola. "Daleko jeszcze?" - marudzi tłusty Desmon Tutu, który ledwo co nadąża za naszym dziarskim krokiem. Ale nie, już niedaleko, już naszym oczom ukazuje się zmurszałe domostwo chłopskie i już jesteśmy na miejscu. Tutu dyszy i sapie. "To tu" - oznajmia uroczyście Bob. "Tata, Murzyn!" - krzyczą w miejscowym narzeczu bawiące się w błocie dzieci, po czym rzucają się do panicznej ucieczki. Ich strata, dalibyśmy im po cukierku. Wkraczamy do chałupy. Wyrzucamy na zewnątrz coś tam bełkoczącego chłopa, jego żonę i jeszcze jakiegoś starucha, żeby nam czasem nie plątali się pod nogami. Piękna Harriet i Słodka Vera przetrząsają kuchnię, my ruszamy do izby. Tylko Desmon Tutu nie bierze czynnego udziału w poszukiwaniach, siedzi na zydlu i sapie. Brzęczą tłuczone gliniane garnki, trzeszczą odrywane deski i w końcu jest, ciut stęchła i spleśniała, ale zawsze bułka odrostka wyłania się spopod podłogi. Słodka Vera daje chłopu tysiąc dolarów, żeby sobie kupił nową chałupę. Bob wykonuje parę telefonów i w chwilę później rusza masowa produkcja bułek odrostek. Afrykańskie dzieci są uratowane. Desmon Tutu dziękuje nam wylewnie, wśród błysków fleszy łzy wzruszenia same cisną się do oczu. Nastrój powszechnej szczęśliwości mącą jedynie sarkania potężnego lobby piekarsko-rolniczego, ale mniejsza z piekarzami, opinia publiczna jest z nami; oni mogą jedynie zgrzytać zębami i zaciskać pięści w bezsilnej złości. Już pierwsze transporty bułek odrostek lecą do Afryki., wielobarwne spadochrony rozkwitają na afrykańskim niebie, już pierwsze paczki jeszcze ciepłych bułeczek spadają w wyciągnięte rączki wychudzonych Murzyniątek-szkielecików. A my znowu ściskamy się z prezydentami USA, Francji i Niemiec (Słodka Vera zdecydowanie woli prezydenta od kanclerza). 4. Intermezzo Rozwiązujemy krzyżówki. Słodka Vera, Piękna Harriet, Szalony Bob, Cyniczny Oleg oraz ja. Niektóre hasła sprawiają nam problemy. Na przykład stolica Zimbabwe. "Zadzwoń do Demona Tutu" - mówi Oleg do Harriet. - "Powinien wiedzieć". Ale Harriet właśnie rzuciła Desmona i nie chce do niego dzwonić. "Jak nie, to nie" - mówi Bob. - "Jedziemy dalej". Ale dalej jest: partia rządząca w Republice Federalnej Niemiec. Mimowolnie zerkamy na Słodką Verę - ta zacięcie milczy. "Trudno" - mówi Bob i chrząka znacząco. - "Jedziemy dalej". Ale dalej są niderlandzcy malarze, wysokopienne rośliny, bliscy krewni szota-pracza, ważne ośrodki przemysłowo-handlowe gdzieś tam. Już prawie odgadujemy stolicę Niemiec, ale niestety, znów ją przenieśli i brakuje nam paru liter. Ważne-nieważne, naprzód, naprzód; we frenetycznym zapale pędzimy poprzez gęstwinę krzyżówkowych haseł pozostawiając za sobą same puste pola, aż wreszcie - westchnienie ulgi - docieramy do naszych ulubionych chłopców z Liverpoolu i Oleg z namaszczeniem wpisuje "The Beatless". 5. Złota Armada Ledwo co skończyliśmy rozwiązywać krzyżówki, a tu proszę: w Brazylii, skądinąd pięknym kraju (Rio de Janeiro, wiadomo, stolica karnawału), kryzysik. Real ostro pikuje w dół. Dramatyczne próby ratowania reala kończą się fiaskiem, wobec którego bledną nawet nasze krzyżówkowe niepowodzenia. Za dolara trzeba już płacić walizkami realów. Świat jest systemem naczyń połączonych; dzisiaj nikt już nie może czuć się bezpieczny, odciąć się i powiedzieć: mnie to nie dotyczy, ja nawet nie wiem, gdzie leży Brazylia (Brazylia leży w Ameryce Południowej). Dow Jones nurkuje, FTSE i Dax również zjeżdżają w dół przełamując kolejne linie oporu. Maklerzy opętańczo dzwonią dzwoneczkami, biegają w kółko i rwą włosy z głów całymi garściami. Pięknej Harriet żal maklerów. (Piękna Harriet ma słabość do maklerów. Uważa, że są zabójczo przystojni). "Przestań się tak cynicznie uśmiechać" - mówi do Olega. "Wcale się nie uśmiecham cynicznie" - kłamie Oleg w żywe oczy. "Ratujmy Brazylię" - mówi Bob, więc ruszamy na ratunek Brazylii. Nasz okręt o dźwięcznej nazwie "Orfeusz" już pruje wody Atlantyku. Kierunek: Kanał Panamski, a stamtąd kurs na Rów Mariański. Plan jest jak zawsze genialnie prosty. Tym razem wyłowimy ociekające złotem galeony hiszpańskie i podarujemy je Brazylijczykom - niech biedacy podreperują złotem swój budżet. Uratujemy światową ekonomię! Trzeba się jednak spieszyć bo z dnia na dzień jest coraz gorzej: dolar osiąga zawrotną wartość trzydziestu furgonetek realów, przed brazylijskimi bankami tudzież kantorami ustawiają się kolumny ciężarówek. Dolar zresztą też ma się nie najlepiej. Traci na wartości do jena, a ten do marki, a marka do funta, a funt już za parę godzin nie będzie wart nawet funta kłaków. Trzeba się spieszyć. Ratować gospodarkę pieniężną, na której wspiera się nasza prężna ekonomia; w przeciwnym bowiem razie grozi nam powrót do czasów średniowiecza - epoki handlu wymiennego, a przecież nikt z nas tego nie chce, prawda? Prawda. Więc pakujemy się do batyskafu i zjeżdżamy na sam dół Rowu Mariańskiego. Raz, dwa mocujemy linę do hiszpańskich galeonów i ciągniemy je w górę. Na górze otwieramy szampana, którego przezornie zabraliśmy ze sobą całą skrzynkę; jeszcze tylko parę symbolicznych fajerwerków i już płyniemy z powrotem przez Kanał Panamski do Brazylii, gdzie oczekują nas z utęsknieniem. Zwracamy kontynentowi amerykańskiemu skarby zrabowane mu przez hiszpańskich konkwistadorów (hiszpański premier zapewne rumieni się ze wstydu, kiedy w rozmowie telefonicznej przypominamy mu niegodne występki jego ziomków). Ameryce złoto, a światu całemu ład i dobrobyt. Real zyskuje pokrycie w złocie, a złoto zyskuje pokrycie w realu. Akcje zwyżkują, waluty się umacniają. Cudownie ozdrowiona gospodarka światowa nabiera wiatru w żagle. Znowu wszyscy nas ściskają i całują i my ściskamy i całujemy wszystkich. Piękna Harriet ściska się i całuje z prezydentem USA, Słodka Vera ściska się i całuje z premierem Wielkiej Brytanii (czar nowości). Potem następuje zmiana, a mały niepozorny premier Japonii drepcze nerwowo w kącie wyczekując na swoją kolej. Oleg podbiega do niego, ściska go i całuje, żeby mu nie było przykro. Potem z rozpędu Oleg ściska i całuje Słodką Verę, a Bob Piękną Harriet, więc i ja, żeby nie stać tak głupio i bezczynnie z boku, też się przyłączam i Wielka Feta zamienia się w Wielką Orgię. Dziennikarze i fotoreporterzy wycofują się dyskretnie, zostawiając za sobą lekko uchylone drzwi. 6. Intermezzo Obolali i skacowani zwlekamy się z łóżek. Co robić z tak pięknie rozpoczętym porankiem? Słodka Vera postanawia zmienić coś w swoim życiu i farbuje sobie włosy na czerwono. Pięknie rozpoczęty poranek zaczyna nam się już dłużyć. "Chodźmy na spacer" - proponuje Bob. "Nie, bo mi się rozmaże makijaż" - mówi Piękna Harriet. "Chrzań makijaż" - mówi Bob. Piękna Harriet się obraża i rzuca w Boba mosiężną statuetką Buddy. Z rozwalonego nosa Boba cieknie krew. Oleg zwabiony hukiem wybiega spod prysznica. Bob chwyta Piękną Harriet za włosy i wali jej twarzą z całej siły (rytmicznie, raz za razem) o lustro. Twarz Pięknej Harriet wygląda nieciekawie, makijaż się rozmazuje, rysy tracą swoją wyrazistość. Harriet szlocha, Bob usiłuje nastawić sobie przetrącony nos. Oleg wraca pod prysznic nucąc w połowie przerwaną piosenkę, a Vera ziewa i mówi: "Nudno, nudzi mi się". 7. Drzewo Wiadomości Dobrego i Złego Świat zmierza ku upadkowi. Młodzież spluwa nonszalancko na chodnik, Harriet jest oburzona. Słodka Vera nudzi się. "Nudno, nudzę się" - mówi. Ale nie ma co się nudzić. Angielscy kibice demolują miasta i miasteczka. ("To nie kibice, to chuligani" - mówi pani w telewizji). W RPA miejscowa ludność spędza swój wolny czas na zbiorowych gwałtach - a ma go mnóstwo z powodu plagi bezrobocia, która przybrała na sile, odkąd ruszyliśmy z masową produkcją naszych bułek-odrostek. "Trudno" - denerwuje się Bob - "nie można wszystkim dogodzić". Ale nikt nie ma do nas pretensji, mówi się trudno, żyje się dalej. "Nie dramatyzujmy" - apeluje minister spraw zagranicznych po zbiorowym gwałcie dokonanym na zagranicznej turystce. Więc nie dramatyzujemy. Słodka Vera i Oleg usiłują rozwiązać jakąś krzyżowkę, a Harriet (Już Nie Tak Piękna) usiłuje zatuszować braki urody. "Przepraszam" - mówi Bob - "uniosłem się". Widać, że jest mu głupio. Jeśli wejdziesz między wrony musisz krakać jak i one. Nic więc dziwnego, że powszechny upadek obyczajów i nas nie omija - bezceremonialnie spluwamy na chodnik. Brzydki zwyczaj. Z dnia na dzień jest coraz gorzej. W drodze do Piramidy Cheopsa arabscy terroryści porywają i uśmiercają amerykańską wycieczkę. Vera i Oleg kłócą się przy rozwiązywaniu krzyżówki. "Jesteś głupia" - mówi Oleg. "Sam jesteś głupi" - replikuje Vera. "Tak, to ile haseł rozwiązałaś?" Niemieccy seksturyści wykorzystują dzieci w Malezji. Oleg z Verą szamocą się po podłodze i obrzucają się wyzwiskami. Tureccy pseudokibice katują angielskiego pseudokibica, angielscy pseudokibice w odwecie spalają parę Boga ducha winnych Turków, z kolei Turcy w zaułkach Stambułu (dawny Konstantynopol) zarzynają czternastu turystów wyglądających na kibiców. "Nie panikujmy" - apelują ministrowie spraw zagranicznych państw zainteresowanych. "Nie panikuję, tylko się martwię" - wyjaśnia Bob, a Oleg uśmiecha się cynicznie. Rosjanie za drobną opłatą rozdają swoje bomby atomowe na lewo i prawo. Pakistańczycy chcą zrównać Indie z ziemię. Hindusi grożą, że w Pakistanie nie pozostanie kamień na kamieniu. "Trudno" - mówi Oleg - "i tak wybierałem się gdzie indziej na wakacje". "Musimy zadziałać" - postanawia Bob. Papież nawołuje o przywrócenie światu wartości, a Papieżowi się nie odmawia. W każdym razie nie wypada. Więc w chwilę potem już jesteśmy na Florydzie w słynnej bazie NASA, której nazwy jakoś w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć (na szczęście jest tu tabliczka - Cape Carnaval). Siedzimy w rakiecie, trwa odliczanie; 3,2,1,0 i rakieta już daje hopla do góry. Mamy frajdę, bo pierwszy raz lecimy rakietą. "Dokąd lecimy?" - pyta się Słodka Vera. "Jak to dokąd? A dokąd można lecieć rakietą - wiadomo, do nieba" - odpowiada Bob. Rakieta mknie z niebotyczną prędkością, więc już po chwili jesteśmy w raju. Plan jest prosty: wykopać drzewko wiadomości dobrego i złego, załadować, zabezpieczyć i jazda z powrotem na ziemię przywrócić światu odwieczne wartości. Lądujemy i od razu zabieramy się do rzeczy. Raz, dwa lokalizujemy drzewko ("Jesteś pewny, że to to?" - pyta się Vera Boba), trzy, cztery delikatnie wykopujemy ("Kop, nie gadaj" - mówi Bob), pięć, sześć ładujemy na statek ("Uważaj na gałązki"), siedem, osiem zabezpieczamy. "Jazda z powrotem na ziemię" - komenderuje Bob. Już jesteśmy z powrotem na ziemi; śpieszymy się, bo dobrze wiemy, że każda chwila jest droga. Świat pozostawiony bez wartości nie pociągnie długo. Dajemy drzewko do Watykanu, niech promieniuje stamtąd na cały świat. Ale drzewko nie chce coś promieniować. Papież niby dziękuje, ale widać, że mina mu rzednie. Głupia sprawa. Drugi raz już nie chce się nam lecieć. "Pomyliłaś drzewka!" - wrzeszczy Oleg na Verę. "Nie wrzeszcz na mnie!" - wrzeszczy Vera. "Stulcie mordy!" - wrzeszczy Bob (całe szczęście, że Papież nie słyszy tej ostrej wymiany zdań). - "Trzeba dać drzewku trochę więcej czasu". I rzeczywiście, coś jakby drga, coś jakby zaczyna się przejaśniać. Skruszeni angielscy kibice biją się w piersi i mówią, że nigdy, nigdy już więcej. Ich tureccy koledzy zwróceni w stronę Mekki biją czołem o ziemię, po ich policzkach ciekną ciurkiem łzy - szczerze żałują. "Dobra nasza" - cieszy się Bob. W RPA drastycznie spada liczba zbiorowych gwałtów, przechodnie coraz rzadziej spluwają na chodnik, arabscy terroryści wyrzekają się terroru i zajmują się uprawą kwiatków w uroczych zakątkach pustyni - swoim ofiarom, amerykańskim turystom oraz turystkom, wysyłają śliczne pocztówki z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia; a jeśli nie jest to już możliwe, wysyłają na cmentarz piękne okolicznościowe wiązanki. Dzwoni Desmon Tutu z gratulacjami: "Świetna robota, chłopcy! Wpadnijcie do mnie na weekend. Musimy to jakoś uczcić". "Czemu nie?" - mówi Bob, który liczy na coś ekstra. Wszyscy mamy już dosyć, nawet Vera i Harriet, tych uścisków i całusów prezydentów USA, Francji i Niemiec. Czule żegnamy się z Papieżem. "Tylko proszę pamiętać o regularnym podlewaniu drzewka" - mówi Bob. Zabawa u Tutu jest przednia. Amerykańskie rytmy; bębny i tam-tamy. Murzynki kręcą brzuchem i pośladkami. Płomienie ognisk strzelają w górę. "Jest super" - mówi Bob. "Jestem głodny" - mówi Tutu - "zjedzmy coś". "Czemu nie?" - mówi Bob i niewiele myśląc wrzuca Harriet do ognia. "Była akurat pod ręką" - śmieje się Bob ze swojego dowcipu. Desmon Tutu z rozbawienia aż się klepie po swoim tłustym brzuchu. Harriet wierzga i kwiczy, ale nic nie jest w stanie zrobić, bo przygważdżamy ją naszymi zaostrzonymi patykami do ziemi. W końcu Harriet milknie i się rumieni. "Uważaj, bo się przypali" - mówi Bob i Tutu woła swoich kucharzy, żeby ją ładnie przyrządzili. Harriet smakuje wyśmienicie. W doskonałych humorach wracamy do domu. Po drodze wyrzucamy Olega z samolotu, już nie pamiętam dlaczego, chyba, żeby popatrzeć, jak będzie spadał. Spada pięknie, wykonując w powietrzu serię widowiskowych ewolucji - kombinacje salt i śrub; po tym miłym akcencie nasze humory poprawiają się jeszcze bardziej. Na lotnisku zamieszki i fajerwerki. Radośnie się przyłączamy. Trochę szkoda, że nie wzięliśmy pistoletów, bo moglibyśmy sobie postrzelać. A tak jesteśmy zdani na własne nogi i ręce, i co tam kto znajdzie, wygrzebie spośród rozrzuconych na płycie lotniska akcesoriów. Na dobry początek Bob wyciąga z kieszeni zapalniczkę i detonujemy nasz samolocik. Wybuch jest piękny. Ale to dopiero początek. Uradowani rzucamy się w tłum walczących postaci, kopiąc i młócąc pięściami na oślep. Verze idzie to znacznie gorzej. Aż przykro na nią patrzeć, walczy tak jakoś niezdarnie, bez przekonania. Drażni nas to, więc podcinam jej nogi, a Bob skacze jej po brzuchu. Kiedy nasza euforia nieco opada, Bob pyta: "Nie sądzisz, że coś jest nie tak?". A ja mówię: "Nie sądzę". Jest świetnie, żyć nie umierać. A niebo rozświetlają nieustanne fajerwerki. Michał Palmowski MICHAŁ PALMOWSKI Urodził się 16 II 1975 r. w Krakowie. Absolwent filologii angielskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Drukował opowiadania w "Studium" (3/4 - 1999) oraz "Frazie" (1/2 - 2000). Obecnie pracuje jako wolontariusz w wiosce dla upośledzonych, w Wirginii, USA, toteż jego opowiadanie ma światowy (i gorzki oraz szyderczy) charakter. Przepraszam, że po raz setny łączę interpretacyjnie dziedzinę fantazji z życiem, ale to naprawdę zawsze samo wychodzi. (mp) 15