Pacyński Tomasz - Siódmy kot
Szczegóły |
Tytuł |
Pacyński Tomasz - Siódmy kot |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Pacyński Tomasz - Siódmy kot PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Pacyński Tomasz - Siódmy kot PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Pacyński Tomasz - Siódmy kot - podejrzyj 20 pierwszych stron:
TOMASZ PACYŃSKI
SIÓDMY KOT
I
Obie możliwe drogi za rozstajami wyglądały podobnie. Podobnie, to znaczy równie źle. Puszczańskie trakty niknące w
zamglonym mroku, ciemne tunele wśród wysokich świerków i sosen.
Dłonią w długiej rękawicy mężczyzna poklepał po karku parskającego, buchającego z nozdrzy kłębami pary
wierzchowca. Koń uspokoił się trochę, lecz wciąż tańczył wstrzymywany w miejscu.
I bądź tu mądry, pomyślał niechętnie mężczyzna. Żadnych śladów, żadnych kolein wyrytych kołami wozów. To nie
jest ta droga, na pewno nie ta. Tylko, że żadnej innej nie widać.
Na twarzy ocienionej nasuniętym na oczy kapturem burej opończy, narzuconej na skórzany kaftan poznaczony
odciskami od zbroi, odbiła się irytacja. Wildniss. Przeklęta puszcza. Kraj ponurych, ciemnych, milczących lasów,
jezior i przepastnych bagien. Puszcza pełna zwierza, pogan i diabli wiedzą, czego jeszcze. Kraj mgieł i mroku. i
smutku, przenikającego wszystko i wszystkich.
Spoglądając bezradnie na rozdroża, machinalnie oparł dłoń na obuchu przytroczonego do siodła topora. Nie miał już
nadziei na to, że dogoni towarzyszy przed zmierzchem. Dobrze, jeżeli w ogóle odnajdzie dziś drogę. Choć do
zmierzchu było jeszcze daleko, musiałby najpierw odnaleźć właściwy trakt, tym, sądząc z braku śladów na
piaszczystym, pokrytym igliwiem podłożu, nikt ostatnio nie przejeżdżał.
Nie bał się noclegu w głuszy. Nie pierwszy to raz, nawet w tej przeklętej puszczy. Od lat już tłukł się po pograniczu,
nieraz wyprawiał się na zakonne tereny nawet samopas. Wiedział, że puszcza nawet tak wielka nie jest bez granic, że
przecinają ją trakty, mało wprawdzie uczęszczane, odkąd stosunki z państwem zakonnym przypominały
niewypowiedzianą, lecz całkiem realną wojnę. Ale gościńce pozostały, pozostały też chaty smolarzy i bartników.
Zawsze znajdzie się trakt.
Miał zbyt wiele doświadczenia, by poczuć lęk z tak błahego powodu, jak zgubienie drogi. Jednak świadomość tego
doświadczenia potęgowała tylko rozdrażnienie. Coś takiego zdarzyło się pierwszy raz. Młoda jeszcze twarz, ocieniona
kapturem, skrzywiła się jeszcze bardziej.
Westchnął ciężko.
- No i co? - spytał na głos, poklepując konia po szyi. - Trzeba ruszać, co, stary? w którą stronę radzisz?
Koń uspokoił się już całkiem po wyczerpującym kłusie, kiedy jego jeździec miał jeszcze nadzieję, iż dogoni zagubione
wozy. Rzucił tylko głową, stojąc bez ruchu.
- Nie wiesz? - mruknął mężczyzna. - Nie wiesz, albo nie chcesz powiedzieć. a masz taki duży łeb, że to ty powinieneś
się martwić, nie ja...
Koń nie zareagował. Nie zamierzał widać się martwić.
- No dobrze... Nie chcesz, to nie... Pojedziemy zatem w prawo, tam trakt jakby szerszy, bardziej rozjeżdżony...
Stuknął konia piętami po bokach, kierując się w ciemny tunel z obwisłymi do samej ziemi łapami ogromnych
świerków po obu stronach.
Gadam do siebie, pomyślał niechętnie. Albo i do konia... To też mi się nie zdarza, a przynajmniej nie powinno.
Nie zajechał daleko. Po dwóch, góra trzech stajaniach, teren zaczął widocznie opadać. Powęźlone graby i wysokie,
ciemne olchy zastąpiły świerki, szeroki dotąd trakt zwężał się, wijąc pomiędzy kępami turzyc i widłaków. Nie było
wątpliwości, prowadził prosto do bagna.
Gdy znów stanął na rozstajach i popatrzył na obie odchodzące od nich drogi, tylko pokręcił głową.
- Już wiem, dlaczego taki szeroki - powiedział na głos. - Każdy nim jedzie dwa razy, tam i z powrotem...
Pozostaje tylko jedna droga, dodał już w myśli. Bo wracać nie ma sensu.
- Ruszamy, koniku - zdecydował. - Co sądzisz o tym? Boisz się, że wilcy cię w nocy ogryzą?
Pokiwał głową.
- Całkiem niewykluczone...
Trzepnął wierzchowca rękawicą między uszy. Koń zatańczył w miejscu, ruszył charakterystycznym dla siebie,
podrygującym krokiem. Mężczyzna splunął z niechęcią.
Nie dość, że zgubiłem drogę, to jeszcze to bydlę, wredne, głupie i niezdarne, pomyślał. Jego koń zgubił onegdaj
podkowę, trzeba było przesiąść się na jedynego, prowadzonego z taborem luzaka.
- Wszystko przez ciebie - monologował mężczyzna, jadąc ciemnym, wąskim, lecz na szczęście nie prowadzącym na
razie w bagna traktem. - Zamarudziłem u brodu przez ciebie, wody ci się zachciało. Pijesz, jakby na mróz szło, a to
koniec lata dopiero. Ech, ogryźliby cię wilcy, miałbym spokój. Wolej mi na piechotę...
Wredna szkapa nie zmieniła swego podrygującego kroku, który podrzucał nim w siodle. Czuł, jak na tyłku dojrzewają
siniaki.
Las przerzedzał się wyraźnie, widać było, że jeszcze całkiem niedawno prowadzono tu wyrąb. Mężczyzna poweselał
nieco. Wyrąb oznaczał, że niedaleko do traktu lub bindugi. Albo chociaż do osady drwali czy smolarzy. Popędził
swego niewydarzonego wierzchowca, bez rezultatu. Koń nie przyspieszył nawet odrobinę, zaczął tylko bardziej trząść.
- Jeszcze prześpimy się na sianku - podrygiwania wierzchowca nie przyćmiły nawrotu optymizmu. - Może cię wilcy
nie ogryzą... Swoją drogą, dziady, co to po wsiach z lirą chodzą i cudności prawią... Dziady zawżdy prawią, że na
rozstajach wróża można spotkać. Albo chobołda czy kłobuka, do zmokłej kury podobnego. Osobliwie w tych
stronach... Prawią, że rycerza na rozstajach, co właściwą, choć trudną drogę wybierze, nagroda niechybna czeka. Bo
jak źle wybierze, to zguba pewna, potwory i bestyje na drodze spotka. Może i ja co na drodze napotkam, sławą się
okryję, nagrodę znajdę...
Brutalnie szarpnięty koń wrył się kopytami w ziemię.
-...albo śmierć... - dokończył mężczyzna z rozpędu, wpatrując się w trakt przed sobą. z twarzy powoli znikał uśmiech.
W niedalekiej perspektywie mrocznego nadal traktu błyszczały zielonkawe ślepia. Nisko, tuż nad ziemią.
Ręka powędrowała do zatkniętego za pasem topora. Zaklął pod nosem. Miecz został, przytroczony przy siodle, kusza
na wozie. Tylko topór i nóż za cholewą. Topór dobry na knechtów, nie na takie coś...
Właśnie, jakie coś? Zacznij myśleć, skarcił się, reagujesz jak...
Przyjrzał się uważniej. To tylko żbik, zaraz skoczy w gąszcz. Pokręcił głową z niesmakiem, dziwiąc się swojej reakcji.
Że koń się spłoszył, to normalne, zwłaszcza taka chabeta. Ale żeby za widok żbika chwytać za topór...
Ze złością kopnął konia po bokach. Wierzchowiec ruszył, acz niechętnie, parskając i rzucając łbem. Ślepia zbliżały się,
już można było dostrzec bure, pręgowane futro przycupniętego na drodze zwierzęcia.
Pewnie kocica, pomyślał, ma młode. Dlatego została na drodze, czeka, aż małe się ukryją. Zaraz uskoczy i zniknie.
Pręgowany ogon uderza po bokach.
Jeszcze kilka kroków.
Coś ten ogon nie taki... Nie wygląda jak ucięta tępo futrzana pała, którą chlubi się każdy szanujący się żbik. Ogon,
owszem, gruby, lecz zwężający się, jak u zwykłego...
Mężczyzna wstrzymał konia na kilka kroków przed zwierzęciem. Roześmiał się głośno. To kot. Zwykły, bury kot.
Widać osada blisko, poszedł sobie na ptaszki.
Kot nie spuszczał z jeźdźca przeciętych pionowymi źrenicami nieruchomych oczu. Tylko ogon coraz szybciej uderzał
po bokach.
Ściśnięty kolanami wierzchowiec ani myślał ruszyć naprzód. Nie pomogło smagnięcie ciężką rękawicą między uszy.
Rzucał tylko łbem na boki, drepcząc w miejscu. Mężczyzna ściągnął wodze, chcąc nad nim zapanować. Nie zdążył.
Kot wygiął grzbiet, błysnęły małe kiełki. Zasyczał wściekle.
Koń wspiął się na tylne nogi, przednie kopyta zawisły nad kotem, który przypadł do ziemi. Jeździec przypadł do
końskiej szyi, zaskoczony starał się utrzymać w siodle.
Tylne kopyto konia trafiło na wykrot. z przeraźliwym kwikiem, jakby już ogryzali go wilcy, koń zwalił się na bok, w
wysokie paprocie. Mężczyzna rozpaczliwie starał się wyrwać nogi ze strzemion. Zdołał tylko jedną.
Gdy dotknął ziemi, a ciężkie zwierzę zwaliło się na uwięzioną w strzemieniu nogę, poprzez łomot usłyszał, a raczej
poczuł głuchy trzask. Ból eksplodował w całym ciele, po oślepiającym błysku pod zaciśniętymi powiekami przyszła
ciemność.
Ciemność odpływała niechętnie i powracała, gdy ze wszystkich sił starał się przez nią przebić do rzeczywistości.
Rzeczywistości, w której nie byłoby tępego bólu. w której nie wpijałyby się w twarz nieruchome, przecięte pionową
źrenicą ślepia.
Już nie było bólu, tylko odrętwienie, sięgające aż do lędźwi. Uchylenie powiek nie powodowało już uderzenia bólu. w
ustach czuł smak krwi i zeschłych liści. Próbował się poruszyć. Nie mógł.
Przez straszliwą chwilę sądził, że uderzenie o ziemię i ciężar konia, który go przywalił, złamał krzyże. Że już nigdy się
nie poruszy. Zaciskając do bólu zęby, spróbował zacisnąć pięść. Chyba się udało. Teraz druga ręka. Poczuł w
zaciśniętych palcach igliwie i inne leśne śmieci. Wciąż nie otwierając szerzej oczu, spróbował z nogami. Najpierw
jedna... Potem...
Ból gorącą falą przepłynął przez całe ciało. w oczach znów pociemniało. w ustach słony smak krwi z przygryzionego
języka.
Ależ boli! Ale to dobrze. Boli, znaczy czucie zostało. Pewnie złamana.
Otworzył szerzej oczy. To właśnie rzeczywistość. Tuż przed twarzą, na kępie mchu rozsiadł, się kot. Siedział
nastroszony, z łapami podwiniętymi pod siebie. Nieruchomymi oczyma wpatrywał się w przestrzeń, tylko uszy drgały
ledwo dostrzegalnie.
Konia nie było w okolicy, widać upadek zniósł bez szwanku. To nie był jego wypróbowany, wyszkolony koń, który
wiedział, że od rannego nie wolno odejść. Trzeba będzie się wlec na piechotę, pomyślał mężczyzna z niechęcią, życząc
nie potrafiącej się zachować szkapie jak najrychlejszego spotkania z watahą wilków. a to nie będzie łatwe ze złamaną
nogą, jedyna nadzieja, że sadyby ludzkie blisko. Trzeba zrobić jakieś łubki, inaczej nie da rady.
Drętwota znów ogarniająca nogę był niepokojąca. Złamanie powinno boleć, nawet gdy się nie poruszał. Tymczasem,
gdy ustąpiła nagła fala bólu po poruszeniu, przestał cokolwiek czuć. Ostrożnie, by nie poruszyć się nad miarę, uniósł
głowę. Spojrzał.
Patrzył przez chwilę, po czym zamknął oczy i pozwolił głowie opaść na dywan igliwia. Już nie musiał martwić się tym,
jak zrobić łubki, jak kuśtykać w poszukiwaniu ludzkich siedzib. Już nic nie musiał.
To koniec. Kiedyś musiał przyjść. Przyszedł właśnie teraz.
Nie łudził się, zrozumiał od razu, gdy ujrzał zakrwawione, rozerwane spodnie, które przebiło coś obrzydliwie białego,
umazanego czarną, już zakrzepłą krwią.
Nie otwierał oczu, myślał tylko jasno i precyzyjnie, bez śladu niedawnego zamroczenia. Bez żalu, na żal już też było za
późno. Bez wściekłości na splot wydarzeń, który zaprowadził go na ten gościniec.
Nie ruszy się stąd. a nawet, przy otwartym złamaniu niedługo wda się zgorzel, zacznie się gorączka i rychło sprowadzi
śmierć. Tylko wprawny cyrulik, który odjąłby nogę, mógłby jeszcze pomóc. Wyszczerzył zęby w czymś, co miało
imitować uśmiech. Zjeździł tę puszczę nie raz. i nigdy nie napotkał cyrulika.
Myśli poczęły się plątać, upływ krwi był widać duży, choć ziemia i igliwie wgniecione w ranę zatamowały szybko
krwotok. Szkoda, pomyślał jeszcze i odpłynął w czerń.
Ciało nie chciało się pogodzić z rezygnacją. Próbowało walczyć wbrew oczywistym faktom. Powrót do świadomości
był bolesny, mimowolne skurcze mięśni uderzyły bólem. Mimowolnie próbował się poderwać, lecz ból był zbyt
obezwładniający. Zległ bez ruchu z zaciśniętymi powiekami, pod którymi fale bólu rozbłyskiwały oślepiającym
światłem.
Gdy tylko mógł, otworzył oczy. Zmierzchało już, wcześnie w mrocznym, wysokopiennym lesie. Tylko kocie ślepia,
nieruchome i obojętne błyszczały w półmroku.
Słabł już. Upływ krwi był duży, wydawało mu się, że to nie widoczne na tle jaśniejszego nieba wierzchołki drzew
kołyszą się, lecz to on kołysze się z całą ziemią. Ból ustąpił, drętwota sięgała wyżej. Nadchodziła obojętność.
Spoglądając w nie mrugające kocie ślepia, zastanawiał się niespiesznie, jak będzie wyglądał koniec. Jakby chodziło o
kogoś innego, rozważał, czy lepiej odejść w momencie utraty przytomności, czy też do końca rejestrować wszystko, aż
obrazy będą się tylko odbijać w martwych oczach. Wydawało mu się, że będzie tak, jak zdecyduje.
Lisy rozwłóczą kości, a najpierw ptaki wydziobią oczy. Zawsze najpierw wydziobują, jakby chciały się upewnić, że
oślepiona ofiara nigdzie nie ucieknie.
Lęk chwycił duszącą obręczą za gardło, z wysuszonych ust dobył się pierwszy jęk. Kocie uszy drgnęły wyraźniej.
Wydawało się, że w nieruchomych oczach nie ma już obojętności. Tylko ciekawość.
Strach spowodował kolejny mimowolny skurcz. Kocie źrenice zawirowały w rozbłysku, nim pochłonęła je czerń.
Nie widział już, jak z gęstniejącym mroku błyskają następne ślepia, jak kolejny kot siada obok, zabiera się do
starannego wylizywania umazanej krwią łapy. Nie poczuł następnego, który miękkim ciężarem usadowił się na piersi,
rozsądnie wybierając to miejsce zamiast wilgotnego mchu.
Ciemność i błyszczące ślepia. Coraz bardziej rwące się myśli w krótkich chwilach powrotu świadomości, nie mogącej
już wydobyć się z majaczeń. Nocny chłód okradł nieruchome ciało z resztek ciepła. Już niedługo. Oczy patrzą
cierpliwie, ciemność nie jest przeszkodą. Tylko źrenice nie są już pionowymi kreseczkami, szerokie i uważne.
Gorący płyn spłynął po wargach. Zakrztusił się w panicznym strachu przed uduszeniem, strachu, który bez udziału
świadomości szarpnął osłabionym ciałem. Wykaszliwując resztki palącego płynu szamotał się chwilę, usiłując zmusić
mięśnie do wysiłku, unieść ręce, zrzucić ciężar z piersi. Wreszcie udało się wziąć pierwszy, charkotliwy oddech. Tylko
oddech.
Ręce nie zareagowały. Nie czuł rąk. Nie czuł nic, nawet bólu. Nie posłuchały nawet powieki, pod którymi migotały
barwne plamy.
Kot siedzący na piersi poruszył się niechętnie, otworzył oczy. Nie miał zamiaru opuszczać znakomitego, wygrzanego
miejsca. Postanowił przeczekać, zgodnie ze starą kocią zasadą, że co się odwlecze, to na pewno uciecze. Miał rację, po
chwili uspokoił się gwałtowny oddech, stał się równy, głęboki. Kot wstał na chwilę, wyprężył grzbiet, począł kocim
zwyczajem udeptywać sobie miejsce.
Oddech leżącego był równy i głęboki, co z satysfakcją odnotował kot, sadowiący się z powrotem. Także ten, co lnianą
szmatką ocierał spękane usta uśmiechnął się nieznacznie.
Ranny człowiek z omotaną zakrwawionymi szmatami nogą nie czuł nic. Nie czuł kociego udeptywania, nie czuł dotyku
zimnego gałganka na wargach. Ustały gwałtowne ruchy gałek ocznych pod zamkniętymi powiekami.
To już nie była utrata przytomności, spowodowana szokiem i upływem krwi. To sen, głęboki i bez koszmarów. Sen, w
którym nie przeszkadzały błyszczące, nieruchome ślepia.
Błyszczące, nieruchome ślepia. Ciężar na piersi. Bezwład. Zacisnął powieki. Ten koszmar się nigdy nie skończy,
pomyślał, po raz pierwszy jasno od dłuższego czasu. Ile jeszcze trzeba czekać...
Zacisnął pięści. Chwilę leżał bez ruchu. Zacisnął jeszcze raz, aż paznokcie wpiły się w dłonie. Tylko to zabolało, nic
poza tym.
Poczuł, jak ktoś unosi mu głowę. Gorący płyn parzy wargi, spływa po brodzie i po szyi. Udało się przełknąć pierwszy
łyk, za nim następne. Nie czuł smaku, tylko gorąco rozlewające się po całym ciele.
Wysiłek przełykania zmęczył rannego. Głowa opadła z powrotem na posłanie. Leżał bez ruchu z wciąż przymkniętymi
oczyma. Nie widział wpatrzonych w siebie w półmroku kocich ślepiów, nie widział uważnego spojrzenia człowieka,
stojącego nad nim w mroku rozświetlanym tylko żarzącymi się na palenisku węglami.
Jakaś część rozbudzonej świadomości zdawała sobie sprawę, że to i tak koniec. Gdzieś głęboko tkwił widok
przebijającej skórę strzaskanej kości, plątała się natrętna myśl, że i tak nie minie go śmiertelna gorączka. Ale nic nie
bolało. Nie czuł nic, poza ciepłem krążącym w żyłach. Wreszcie działanie naparu zaczęło plątać myśli, świadomość
poczęła odpływać. Zanim znów zapadł w sen, przez moment, w szczelinie uchylonych powiek dojrzał uważne kocie
ślepia.
Nie pamiętał, ile razy powracał na skraj jawy i osuwał się z powrotem. Ile razy gorący napar spływał po brodzie. Nie
pamiętał swych doznań i myśli, poza niejasnym wrażeniem, że trwa to zbyt długo. Że już nie powinien żyć.
Po raz kolejny poczuł wargami brzeg glinianej czarki. Tym razem nie był to palący płyn, po wypiciu którego myśli
rwały się, a wszystko rozmywało. Teraz był to zwyczajny rosół, tłusty i ciepły.
Tym razem nikt nie przeszkadzał, gdy chwycił rękoma gorące naczynie. Nawet wtedy, gdy zawartość wylała się na
szyję i pierś, płosząc zwiniętego na niej burego kocura.
Wtedy przyszedł strach. Skoro żyje... Skoro żyje, to jednak znalazł się, kto potrafił odjąć strzaskaną nogę, zanim
spuchła, poczerniała i zaczęła cuchnąć. Znalazł się ktoś, kto przyjął straszliwą zapłatę za przeżycie. Za ten strzęp
marnego życia, który jeszcze pozostał.
Kocie oczy lśnią w ciemności. Gdzieś w głębi uśpionego umysłu rozbrzmiewają słowa, układają się w zdania.
Świat schodzi na psy. Dziwnie brzmią te słowa, nabierają ironicznego posmaku, biorąc pod uwagę, kto je wypowiada.
Albo tylko myśli, przy akompaniamencie monotonnego mruczenia.
Świat schodzi na psy coraz szybciej. Wręcz się stacza. Można to nazwać uczenie ,nieuchronnym dążeniem od porządku
do chaosu. Tym niemniej jest to jedno i to samo zjawisko. Świat staje się coraz gorszym miejscem dla kotów. i dla
ludzi.
Był czas, gdy chaos nie był tak powszechny. Gdy rozbitą czarkę, która spadła ze stołu, można było prostym aktem
woli, wypowiedzianym mimochodem słowem, przywrócić do stanu pierwotnego uporządkowania. Bo kiedyś
wystarczało tylko słowo. Teraz już nie. Teraz trzeba wysiłku. i walki.
Nastawione uszy drgnęły, gdy pogrążony we śnie człowiek poruszył się niespokojnie. Kot przymrużył oczy, zamruczał
głośniej.
Trzeba wysiłku, by opóźnić erozję świata. Tylko opóźnić, bo wszak zatrzymać się nie da. Można tylko walczyć z
nadciągającym chaosem. Do tego trzeba siły. Trzeba wiedzy i trzeba odwagi.
Leżący uchylił powieki, otrząsając się ze snu. Dziwnego snu, wypełnionego natarczywymi głosami. Trzeba siły,
odwagi, plątały się myśli. Jaką siłę ma kaleka bez nogi? Co kot może o tym wiedzieć?
Głowa ciężko opadła na posłanie. w uchylonych oczach odbijały się kocie ślepia. Takie same, ale nie te same.
Szary kocur sadowił się na piersi. Podkurczył nogi, nastroszył się, owinął ogonem. Cichy pomruk uspokajał, otaczał
jakby tłumiącą odgłosy mgłą. Powieki znów opadły, mruczenie przeszło w zrozumiałe słowa.
Twojej siły, twojej odwagi. Twojej wiedzy, której jeszcze nie masz. Ale już masz siłę, właśnie ty. Tylko od ciebie
zależy, jakie będzie twoje dalsze życie. Czy w ogóle będzie. Tylko ty możesz ochronić swe ciało przed rozkładem,
przed śmiercią. Przed rozpadem, przed ucieczką w chaos. Tylko ty...
To tylko trochę wysiłku, którego nikt za ciebie nie zrobi. Potrafisz, wiemy, że potrafisz. Ostatecznie, przyszliśmy do
ciebie.
Jesteś tym, który może, nawet teraz. Teraz, kiedy świat psuje się coraz bardziej, kiedy znikają reguły i odwieczne
prawa. Kiedy zanika moc.
Moc, która kiedyś, w samym zaraniu dawała siłę słowu i woli. Która pozwalała słowu przezwyciężać chaos,
przywracać porządek. Pozwalała, ale nielicznym. Takim, jak ty. Poszukaj głęboko, w zakamarkach umysłu. Głęboko w
pamięci, zbieranej przez pokolenia. Ty wiesz, musisz wiedzieć. o tym wie nawet zwykły kot. Zwykły wioskowy buras.
II
Siedział na przykrytej skórami pryczy, wpatrując się bezmyślnie w lśniącą, czerwoną bliznę. Noga wyglądała
paskudnie, bolała jeszcze paskudniej. Ale była. Nawet nie krótsza. Nawet można było na niej stanąć. Chodzić jeszcze
nie bardzo.
Gdy po raz pierwszy ocknął się naprawdę, ze zdumieniem popatrzył na nieforemny opatrunek. Ze zdumieniem i
niedowierzaniem. Długo odwlekał tę chwilę, nie chcąc ujrzeć spodziewanego kikuta owiniętego szmatami. To, że czuł
ból, nie świadczyło jeszcze o niczym. Jak wiedział, zdarzały się takie przypadki, gdy po bitwie opatrzeni w lazarecie
ranni, jeszcze oszołomieni po amputacji, skarżyli się na przykład na ból w stopie. Tej stopie, którą dawno psi porwali z
kosza pod zakrwawionym stołem cyrulika.
Rozpamiętywał to wszystko, leżąc z zamkniętymi oczyma, bojąc się stanąć z prawdą prosto w oczy. Pod powieki
nachalnie pchały się obrazy dziadów pod kościołem, pokazujących zaropiałe kikuty i podsuwających żebracze miski. w
uszach słyszał ich jękliwe zawodzenie, prośby o datki. Jak pamiętał, w większości byli to żołnierze.
Długo nie podnosił głowy, by spojrzeć na przykryte skórami nogi. w końcu zebrał się w sobie, spędził z piersi
zasłaniającego widok kota, który zeskoczył z obrażonym miauknięciem. i spojrzał. Był jeszcze słaby, bardzo słaby.
Zakręciło mu się w głowie. Gdy zasnął, był to pierwszy sen bez głosów i bez lęku.
Mijały dni podobne do siebie, wypełnione snem, zmianami opatrunków, posiłkami podawanymi przez milczącego
starca. Mruczeniem kotów, wylegujących się na posłaniu. Już tylko mruczeniem.
Wkrótce mógł siadać, potem wstać, opierając się na wystruganym przez starca kiju. Nadszedł czas na okłady z ostro
pachnących ziołami maści, po których skóra paliła żywym ogniem. i nadszedł czas na pytania.
Starzec nie był rozmowny. Przez ten cały czas, prócz uspokajających pomruków i nielicznych poleceń, nie
wypowiedział słowa. Nie odpowiadał też na pytania, nieliczne wprawdzie, jak dotąd. Uśmiechał się tylko nieznacznie
skrzywieniem wąskich warg.
Teraz też, gdy wszedł do nisko sklepionej izby uśmiechnął się tylko i odwrócił, wieszając pod powałą świeże pęki ziół.
Wyjął zza pasa sierp, zawiesił na kołku. Usiadł obok paleniska, przymknął oczy. Jak zawsze dotąd.
Mężczyzna ciężko wstał, wsuwając pod pachę wystruganą topornie kulę. Skrzywił się, posykując z bólu. Dwa koty
odsunęły się niespiesznie z drogi.
- Nie macie problemu z myszami, to widać - powiedział w kierunku siedzącej w kącie, nieruchomej postaci. Nie liczył
na odpowiedź. Jak dotąd, nie padła żadna. Pokuśtykał do wyjścia, zamiast drzwi osłoniętego przybitą do framugi,
zwisającą skórą. Uniósł ją, wciągnął głęboko powietrze, przesycone zapachem butwiejących liści i igliwia.
- Nie mam - usłyszał nagle. Zaskoczony, odwrócił się gwałtownie, o mało się nie przewracając, kiedy niedawno
zrośnięta kość zapulsowała bólem. Starzec przemówił.
- Wybaczcie - powiedział mężczyzna, z trudem utrzymując równowagę. - Podziękować chciałem, za... Za wszystko. Ja
sem Zajiček. Czech, w służbie księżnej mazowieckiej...
Starzec wstał niespiesznie, uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie.
- Herbowy, nie pasowany... - dokończył Zajiček pospiesznie.
Domyślał się, kogo dobry los postawił mu na drodze. a raczej odwrotnie, komu pozwolił go znaleźć. To był niechybnie
jeden z owych zielarzy, przechowujących dawną wiedzę, jeszcze z nie tak dawnych, pogańskich czasów. Jeden z tych,
o których się słyszało, że kryją się jeszcze po lasach, kultywując swe praktyki i obrzędy.
Wiele słyszał przy garncach piwa opowiadanych bajęd o tajemniczych obrzędach, odprawianych przy jeszcze nie
wyciętych dębowych i lipowych gajach, na niedostępnych ostrowach, otoczonych głębokimi bagnami. o tych, którzy
nie posłuchali głoszonego Słowa Bożego, przy plugawej swej wierze pozostając. Którzy nie chcąc słuchać Słowa, nie
posłuchali nawet miecza, którym w swej dobroci Kościół ich od błędów odwodził. o krwawych ofiarach, które w
dniach swych świąt przed wyciosanymi z pni figurami składali, pośrodku wielkich, kamiennych kręgów.
Wiele słyszał, takich i podobnych opowieści, ale jeszcze nigdy, choć w służbie dworu płockiego niejeden raz się na
pogranicze zapuszczał, nigdy dotąd nie spotkał niczego podobnego. Większość opowieści pochodziło z drugiej ręki,
zaś te nieliczne, w pierwszej osobie, opowiadane były przez znanych, notorycznych kłamców. Owszem, spotykał na
polach rozłożyste dęby, przeszkadzające w orce, że trudno bardziej, których nikt nie kwapił się wyciąć. Kiedyś natknął
się w głuszy, na polanie wśród bagien na krąg ułożony z wielkich głazów. Ale głazy były omszałe, wrośnięte w mech i
trawę. Nie było potrzaskanych kłami, ogryzionych kości i śladów rozlanej krwi niewinnej.
Owszem, wiedział, iż pogaństwo tli się jeszcze, zepchnięte w głuche ostępy nieprzebytej puszczy. Wiedział, że lud
miejscowy chętnie stawia diabłu ogarki. Ale teraz, tyle lat po męczeńskiej ofierze biskupa Wojciecha, przy zbożnej
pracy Zakonu, pogaństwo mogło się tylko tlić na kształt pełgającego płomyka.
Gdy teraz stanął z tym pogaństwem twarzą w twarz, nie obawiał się. Był tylko wdzięczny za uratowanie życia. Tym
bardziej, że przedstawiciel owego pogaństwa nie był tak plugawy, jak zwykle przedstawiano to z ambon. Zaś
racjonalna część umysłu Zajička była dziwnie pewna, że nie było większego sensu w ratowaniu kogoś od śmierci, by
następnie uciąć mu łeb w ofierze takiemu Perkunowi czy Svautevitowi.
Przedstawiciel plugawego pogaństwa nie zionął siarką piekielną. Oczy nie świeciły mu w ciemności. Przeciwnie,
wyglądał na zwyczajnego, raźnego staruszka, odzianego w lniane portki i koszulę, z narzuconym na wierzch
skórzanym kubrakiem bez rękawów. w jego sadybie nie było śladów krwawych ofiar, ludzkich kości, ani pląsających
ku zgorszeniu nagich dziewic. w ogóle, czystej izbie o wysypanej zeschniętymi skrzypami polepie trudno było coś
zarzucić. Może poza nadmiarem kotów, pomyślał Zajiček pociągając nosem.
- z myszami, powiadasz... - przedstawiciel schyłkowego pogaństwa powtórzył z zastanowieniem. - Nie mam, jak
mówiłem. Ale...
Zauważył grymas bólu na twarzy Czecha.
- Wracaj na posłanie - mruknął, wskazując przykrytą skórami pryczę, na której rozsiadły się wygodnie trzy kocury. -
Jeszcze za wcześnie na przechadzki, sforsujesz nogę... Kładź się, mówię...
Zajiček nie protestował. Koty niechętnie zrobiły mu miejsce, gdy ze stęknięciem opadł na posłanie.
- Ale nie z tego powodu, co myślisz...
- Zaraz, co mówicie? - zdziwił się Zajiček. Stary uśmiechnął się.
- To nie z powodu tych kotów. Nigdy nie miałem problemu z myszami. Są sposoby...
Wstał i ruszył do wyjścia.
- Zaraz, to po co je trzymasz?
Starzec zatrzymał się w drzwiach, przytrzymując odsuniętą skórę, zasłaniającą wejście. Odwrócił się powoli. Zajiček
nie widział jego twarzy, tylko sylwetkę odcinającą się na tle pochmurnego nieba.
- Ja nie trzymam kotów - w głosie zadrgał śmiech, niewidoczny na skrytej w mroku twarzy. - Nigdy nie trzymałem.
Wyszedł, śmiejąc się coraz głośniej.
- To twoje koty - dobiegł jeszcze z zewnątrz oddalający się głos.
Zajiček, który okazał się nieoczekiwanie właścicielem sześciu dorodnych kocurów, opadł na posłanie.
- To wszystko zaczęło się za Myszyńcem, wedle brodu - powiedział Czech nieco niewyraźnie, żując potężny kęs
wędzonki. Organizm, wyczerpany chorobą, domagał się strawy. Dotąd stary nie pozwalał na zmianę jadłospisu, wciąż
dając rosół i wyjątkowo paskudną, ledwo obgotowaną wątrobę, którą kazał popijać dziwnymi naparami. Dziś, widząc
błagalne spojrzenia Zajička i wyraźne dreszcze na sam zapach gotującej się wątroby, zgodził się.
Zajiček odkroił następny plaster, odpychając natrętnego kota, który ocierał się o łydkę. Brakowało tylko piwa.
Kot, niezrażony. wskoczył na masywny, stojący na krzyżakach stół i począł się przechadzać, demonstrując wszem i
wobec to, co ma pod wyprężonym dumnie ogonem. Nie było wątpliwości, był to kocur. Czech nie zareagował,
wiedział, że to na nic. Pogoni tego, to wskoczy następny. i też będzie pokazywał.
Starzec krzątał się w kącie przy swoich ziołach, wybierał zeschłe łodygi i liście, dorzucał do kociołka zawieszonego
nad paleniskiem. z kociołka rozchodził się duszący zapach, co miało tę dobrą stronę, że tłumiło nieco koci aromat,
którym coraz bardziej przesiąkała chata. Jednak Zajiček obserwował te czynności z niesmakiem, czując już ściskanie
żołądka. Widział, że będzie musiał wypić cały kubek naparu o wyjątkowo wstrętnym smaku. Wiedział też, że się nie
sprzeciwi. Kiedyś spróbował, lecz pod uważnym spojrzeniem bladych oczu starca wypił szybko cały kubek. Trudno,
trzeba będzie i teraz. i tak lepiej, teraz już tylko dwa razy dziennie, pomyślał.
- Za Myszyńcem, mówię... - podjął znów próbę nawiązania rozmowy, nie licząc na odpowiedź. - Tam, za tym brodem
trakt zgubiłem. Pół dnia jechałem przez las...
Popił wędzonkę wodą z drewnianego kubka, tęskniąc znów za piwem. Przyjdzie jeszcze potęsknić, pomyślał
melancholijnie. Zanim z puszczy się wychynie, na ludzi trafi, na karczmę jakową. Niech to, przecież nawet nie wiem,
gdzie jestem, dokąd zajechałem. i dokąd mnie zabrał.
- Nie wiem, gdzie zbłądziłem...- mruknął na głos, nie oczekując odpowiedzi. - Ani gdzie teraz jestem.
- Za Myszyńcem... - usłyszał.
Poderwał się, syknąwszy z bólu. Noga bolała jeszcze przy bardziej gwałtownych ruchach. Ale miał już dosyć.
- Powiedz wreszcie! - wykrzyknął. - Gdzie jestem? Skąd te koty? Kim ty, do diabła, jesteś...
Starzec nie odwrócił się, pochylony nad kociołkiem. Jeden z kotów skorzystał i wskoczywszy na stół, zajął się resztą
wędzonki.
- Przepraszam - zmitygował się Zajiček. - Wiem, nie przystoi to wypytywać. Tyś mi życie zratował, rannego z traktu
podjął... Wyleczył, nie bacząc, że na zgubę mogę cię przywieść... Wybacz... Ale ja muszę wiedzieć... Powiedz mi...
Stał, nie wiedząc, co ma dalej robić. Starzec wyprostował się z wolna, odwrócił. Na poznaczonej zmarszczkami twarzy,
pod długimi, prawie białymi włosami nie widać było gniewu. w zmrużonych oczach błyskały wesołe iskierki.
W obu dłoniach trzymał parujący, gliniany kubek.
- Najpierw ziółka - oznajmił stanowczo głosem, w którym drgał wstrzymywany śmiech.
Ziółka, jak zwykle, były trudne do przełknięcia. Jak zwykle paliły w gardle, nie mówiąc już o smaku. Wiedział, że
nieprzyjemny posmak zostanie na długo.
Na co mi przyszło, medytował ponuro pod bacznym spojrzeniem starca. Zbliżał się do najgorszego, do gęstego osadu
ze źle odcedzonych liści i łodyżek na dnie kubka. Na co mi przyszło, potomkowi czeskich władyków, który w
poszukiwaniu przygód i sławy trafił do tego dzikiego kraju. Owszem, Kraków, piękne miasto. Dwór królewski,
wprawdzie za dużo tam ostatnio żmudzkich dzikusów, ale zawsze dwór. Miasto bogate, kwiat rycerstwa się zjeżdża.
Cóż z tego, kiedy konkurencja duża. Trzeba było ruszać dalej, z tym, co wyniósł z rodzinnego domu, nie można było
się starać o służbę u boku zacniejszego rycerza, brakło pieniędzy na ekwipunek. a o pieniądze wiadomo, najłatwiej tam,
gdzie tli się wojna, gdzie nietrudno o okazję by zdobyć łup w walce. Tam, gdzie nikt nie będzie się zbyt zastanawiał
nad ubogim ekwipunkiem, zadowolony, że znalazł chętnego, w dodatku szlachetnie urodzonego giermka.
Zaraz, ile to już lat, zastanowił się, siorbiąc gęste przy dnie ziółka. Będzie z dziesięć. Dziesięć lat obijania tyłka w
siodle na tej zakazanej granicy. Dziesięć lat, wiele potyczek, wiele blizn. Wiele okazji do brania łupów. Tylko do
rycerskiego pasa tak samo daleko, jak na początku. Trochę inaczej to wygląda, niż to sobie wyobrażał, wyruszając z
Krakowa na północ. Wtedy, przed dziesięciu laty, gdy ktoś poradził mu, by szukał szczęścia na dzikich rubieżach.
Skrzywił się. Gdyby spotkał jeszcze raz tego, co dał taką dobrą radę...
- Miało być inaczej? - głos starego wyrwał Zajička z ponurej medytacji. Przez chwilę spoglądał nieprzytomnym
wzrokiem.
- Co? - oczy rozszerzyły mu się, gdy dotarł do niego sens pytania. Odstawił kubek, milczał chwilę, patrząc na starca z
niedowierzaniem pomieszanym z oburzeniem.
- Skąd wiesz, o czym myślę? - zapytał wreszcie.
Starzec machnął lekceważąco ręką.
- a bo to trudno się domyślić? - pokręcił głową. - Masz to wypisane na gębie. a poza tym... Wiesz, gadałeś sporo w
gorączce, zdążyłem się nasłuchać.
Zajiček zacisnął zęby. Wcale mu się to nie podobało.
- Wybacz - zadrwił starzec. - Ale na dworze zimno, trudno staremu spać na mchu... a tu izba jedna...
Spojrzał na Czecha z ukosa.
- Wstydzisz się? - spytał nieoczekiwanie łagodnie. - Wiesz, co ludzie w gorączce plotą, wstydzisz się. Myślisz, że to
słabość, gdy ktoś mamusi wzywa, chłop jak dąb, a tu takie rzeczy? Jeżeli tak, toś głupi...
Wstał, by podrzucić do płonącego na palenisku ognia. Rozgarnął węgle patykiem, strzeliły iskry.
- Nie martw się, ty nie błagałeś zmiłowania - ciągnął starzec cicho, odwrócony. - Nie wzywałeś matki. Twardy jesteś,
nawet bez przytomności. Za twardy....
Zajiček milczał. Nie podobało mu się to, co słyszał. Ale nic nie mógł poradzić.
- Chcesz wiedzieć, co mówiłeś? - spytał starzec, gdy już uporał się z ogniem i znów przysiadł na pokrytej skórami
ławie. - Milczysz, ale chcesz. Niewiele tego było. Trochę zawiedzionych nadziei. Trochę złorzeczeń na zły los, który
pokierował tobą inaczej, niż byś chciał. Złość i gniew. Kilka kobiecych imion. i to tyle.
Na chwilę zapadła cisza, przerywana od czasu do czasu trzaskiem szczap na palenisku. Bulgotaniem kociołka.
Odgłosem ostrzenia pazurów na drewnianym pieńku.
- Tylko tyle - powtórzył wreszcie starzec w zamyśleniu. - a wiesz, kogo wzywałeś? Od kogo chciałeś pomocy? Pomocy
w tej chwili, którą zapewne uważałeś za ostateczną?
Zajiček wpatrywał się w nieheblowane deski stołu. Pokręcił tylko głową, dziwiąc się sztywności karku. Domyślał się,
co usłyszy.
- Nikogo. Nawet matki. Nawet swego Boga. Jest chyba jakiś Bóg, którego uważasz za swego?
Starzec nie doczekał się odpowiedzi, nie oczekiwał jej zresztą.
- To niedobrze - powiedział tylko. - Coś niedobrego jest w tobie. Coś...
- Posłuchaj, starcze - Czech ociężale podniósł głowę, wpadając mu w słowo. - Winienem ci wdzięczność. Za wszystko.
Za to, żeś mnie znalazł. Za to, żeś nie dobił. Za to, żeś mnie wyleczył. Ale to wszystko, co możesz dla mnie zrobić.
Odwdzięczę się za wszystko, zapłacę, jak zażądasz. Ale już dosyć. To moje życie, mój los, nie skarżę się. w każdym
razie świadomie. Wybacz, żeś musiał wysłuchiwać, ale już nigdy więcej...
Urwał swą przemowę, wstał zza stołu. Kulejąc ruszył do drzwi, przesłoniętych zwisającą skórą. Wyszedł na zewnątrz.
Starzec patrzył za nim przez chwilę. Podrapał za uszami kota, który wskoczył mu na kolana.
- Mamy czas - mruknął, nie wiadomo, czy do siebie, czy do zwierzęcia, które wyginało grzbiet z cichym pomrukiem.
- Mamy czas - powtórzył z ledwie widocznym uśmiechem. - Odwdzięczę się, zapłacę... Dobre sobie. a tak, zapłacisz,
już wkrótce. Tylko jeszcze nie wiesz jak. i komu.
Kot przymrużył oczy i wyciągnął się na całą długość.
Rano bagna dymiły oparami, snującymi się wśród żółknących już trzcin, które znikały rozwiewane wiatrem w
koronach rzadko rosnących brzózek. Czarna ściana boru wyglądała w dali jak zawieszona we mgle. Po niebie ciągnęły,
gnane niewyczuwalnym w dole wiatrem niskie, ciemne, brzemienne jesiennym deszczem lub nawet wczesnym
śniegiem chmury.
Wysepka wśród bagien była niewielka. Tak niewielka, że nawet kuśtykającemu z obolałą jeszcze nogą obejście jej nie
zajęło wiele czasu. Niewielki skrawek wzniesionego, suchszego terenu wśród olbrzymiego bagna. Chata z bierwion,
pokryta darnią. Kilkanaście brzóz i olch. Ogromny dąb w samym środku, z grubymi, powykręcanymi konarami,
zwisającymi nisko nad dywanem z wilgotnych, przegniłych liści.
Żadnej ścieżki przez bagno. Żadnej drogi ze zwalonych okrąglaków, jakie często spotykało się w tej puszczy. Żadnej
łódki wydłubanej z pnia. Zresztą, na tych bagnach łódka na nic by się nie zdała, pomyślał Zajiček. Niewiele widać było
skrawków czystej wody, wszystko ginęło w zielonych kępach sitowia, mchu i turzyc. Może wiosną, gdy śniegi
stopnieją, zasilą bagna wodą.
Ostrów bez wyjścia.
Jakby nie mogąc pogodzić się z nieodpartymi faktami Zajiček jeszcze raz ruszył dookoła wysepki. Rozglądał się, jakby
wciąż miał nadzieję, że coś przegapił. Niedługo stanął ponownie w miejscu, skąd rozpoczął wędrówkę. Nic nie
przegapił. Nie było wyjścia.
Zaś najśmieszniejsze było to, że na wysepce wśród bagien znajdował się sam. Jeśli nie liczyć sześciu kotów.
Nie chciał wracać do chaty. Miał już dość czterech ścian, dość leżenia na pryczy. Miał dość kotów włażących na
posłanie.
Mimo, iż od bagien ciągnęło chłodem, przysiadł na omszałym głazie, wrośniętym głęboko w ziemię pod olbrzymim
dębem. Otulił się tylko szczelniej znalezioną w chacie ciepłą burką.
Gdy rankiem otworzył oczy, przez zasmolone błony w oknach sączyło się mętne światło jesiennego poranka. Spał
widać długo, poranki wstawały już późno. Usiadł na posłaniu, dziwiąc się, iż nie czuje świdrującego w nosie zapachu
gotujących się ziół. Ogień wygasł, węgle na palenisku pokrywał siwy popiół.
Strącił z kolan kota, który zdążył się tam już usadowić, nie zwracając uwagi na oburzone pomiaukiwania wstał z
trudem. Noga dokuczała, zwłaszcza rankiem, zanim ją nieco rozruszał.
Naciągnął, sięgające za kolana, buty z łosiowej skóry. Na szczęście były nieuszkodzone, widać dało się je zdjąć bez
rozcinania z opuchniętej bez wątpienia nogi. i dobrze, pomyślał, gdzie bym tutaj takie znalazł. Przyszłoby chodzić w
łapciach z łyka. Popędzany przez pełny pęcherz wyszedł przed chatę.
Stojąc nad parującą w chłodzie jesiennego poranka kałużą, wspomniał z niechęcią wczorajszą rozmowę. Jeszcze nie
minęła złość na starego. Jeszcze nie potrafił się przyznać, że starzec miał rację. i trafił dotkliwie, w samo sedno.
Dopiero powoli zaczynało to do niego docierać. Ale to, że sam zaczynał rozumieć, nie znaczyło jeszcze, iż jest gotów o
tym rozmawiać.
I dobrze, pomyślał niechętnie, ma rację. Zmarnowałem dziesięć lat w tych lasach. Zmarnowałem, i zdaję sobie z tego
sprawę. Ale cóż to zmienia? Może jeszcze mam się z tego cieszyć?
Dziesięć lat służby. Trudnej, niewdzięcznej służby. Ile to już razy ocierał się o śmierć? Ile razy musiał lizać rany, od
mieczy, strzał a nawet odmrożeń? Owszem, jego imię było znane. Cieszył się zaufaniem i sławą. Ale do pasa
rycerskiego wciąż było daleko, tak samo, jak na początku. a najgorsze, że od jakiegoś czasu przestało mu zależeć. Nie
myślał już o przyszłości, zetlały i zbladły młodzieńcze marzenia. Zaś przyszłość, jeśli jeszcze kiedykolwiek o niej
myślał, jawiła się tak samo, jak teraźniejszość. i przeszłość. Już nawet nie rozczarowanie. Już tylko rezygnacja i
przeświadczenie, że nic się nie zmieni.
- Aż tak to po mnie widać? - mruknął na głos.
Skrzywił się. Zaczynam mówić do siebie. Jak ten, cośmy go zeszłej wiosny Krzyżakom odbili, u których w lochu
latami siedział w nadziei na okup. Którego teraz w Ciechanowie w komorze na łańcuchu trzymają, by sobie krzywdy
jakowej nie uczynił. Znaczny pono kiedyś był pan, w co trudno było obecnie uwierzyć. Mówili, że diabeł w nim siedzi,
księży z daleka wzywali. Nic nie pomogło.
Rycerz zakonny z Ortelsburga, gdy z poselstwem w Ciechanowie bawił, opowiadał, że takiego go już bracia zakonni na
gościńcu naszli, a w lochu trzymali dla jego dobra jedynie. Nawet egzorcysta słynny z dalekich krajów miał go
oglądać. Mówił też, że to wszystko przez pobłażanie zbytnie dla rozplenionego ponad miarę pogaństwa, ale Zakon
rychło z tym zrobi porządek. Cóż, kiedy Zakon ostatnio zwalczał nie tych pogan, co należy.
Zajiček wzruszył ramionami. Już dawno wyzbył się złudzeń, że wierną służbą na mazowieckim dworze dojdzie do
zaszczytów. Że osiągnie swój cel, że zostanie pasowany. Od dawna czuł się zwykłym najemnikiem, którym w istocie
był.
W związku z tym nie zaprzątał sobie głowy tym, którzy poganie byli właściwi, a którzy nie. Zdarzyło mu się już
walczyć u boku Litwinów. Jeżeli zaś Litwinie nie byli poganami, to doprawdy nie wiedział, kto nimi naprawdę był. w
każdym razie obserwując obyczaje odzianego w kudłate, cuchnące kożuchy ludu nie miał złudzeń, że modlą się pod
krzyżem. Niewiele go to obchodziło, pod czym się modlą. Ważne było to, że kazano mu ich wspierać.
Ubocznym efektem kuracji, stosowanej przez starca, było pieczenie przy oddawaniu moczu, który zresztą przybierał
dziwny, zielony odcień. Zajiček z ulgą odetchnął, kiedy miał już to za sobą. Wrócił do chaty.
Poprzedniego wieczoru starzec powrócił do swych zwyczajów. Nie odezwał się więcej. a i Czech nie miał ochoty do
rozmowy. Tylko koty były nieodmiennie natarczywe, ocierając się o nogi podczas posiłku, wskakując na posłanie.
Można było przywyknąć.
Słowa starca zasiały jednak niepokój gdzieś w głębi świadomości. Po raz pierwszy od lat Zajiček zaczął zastanawiać
się. Zaczął myśleć, co dalej. Po raz pierwszy od lat nie odganiał takich myśli, gdy tylko się pojawiły, nie topił w piwie.
Było dużo czasu na myślenie. Nie było piwa.
Była za to przyszłość, wyglądająca tak samo, jak teraźniejszość. Coraz mniej pociągająca.
Ranek ciągnął się nieznośnie. Zajiček ze zdumieniem spostrzegł, iż brakuje mu milczącej postaci, krzątającej się po
izbie. Brakuje nawet przerwanej rozmowy.
Chciał zawołać. Uświadomił sobie nagle, że nie zna imienia swego wybawcy. Jak dotąd, nie zapytał. a starzec nie uznał
za stosowne sam go wyjawić.
Wołać było więc głupio. Zajiček wyszedł więc przed chatę, w nadziei, iż znajdzie starca w pobliżu. Nie znalazł, ani w
pobliżu, ani nieco dalej. a jeszcze dalej nie mógł się oddalić, z powodu bagna.
Starca nie było na małej wysepce wśród bagien. Wysepce bez wyjścia.
Od głazu, za którym przysiadł, ciągnęło chłodem. Wiatr wzmagał się, szumiał w konarach dębu, szeleścił suchymi,
poskręcanymi liśćmi. Mgła nad bagnami rozwiała się, widać było dokładnie ciemną ścianę boru w oddali. Widać było,
sterczące z błota pomiędzy kępami sitowia, uschnięte pnie brzóz. Paskudne miejsce.
Nie wiedział, jak długo siedział skulony, opatulony burką. Nie pamiętał, o czym rozmyślał. Ocknął się dopiero, gdy
poczuł dłoń na ramieniu. Nie poderwał się nagle, wiedział, kto za nim stoi. Nawet nie próbował się zastanawiać,
którędy przyszedł.
Paskudne miejsce. Zapach butwiejących liści, zapach bagna i sitowia. Zapach rozkładu i zgnilizny. Mrok lasu dokoła,
sterczące kikuty uschniętych pni. Mrok i mgła.
Mrok wysysający wolę, plączący myśli.
Zajiček podniósł się bez słowa i podążył za starcem do chaty.
- Nie pytasz, gdzie byłem?
W izbie było mroczno. Dzień był taki, jak i poranek, mętny i ciemny. Niewiele światła przedostawało się przez,
zasmolone dymem z paleniska, błony.
Nie widział twarzy starca, schylonego nad paleniskiem, zajętego rozdmuchiwaniem żaru. Stary zawsze krył ją w
mroku. Dopiero, gdy węgle zaczynały się rozżarzać, zobaczył wysunięte do przodu wargi, śmiesznie nadęte policzki.
Nie spytał. w głosie czuł mętlik i zmęczenie. Nie interesowało go specjalnie, dokąd oddalił się gospodarz. Bardziej już
tym, jak się oddalił.
Stary wstał, przecierając podrażnione dymem oczy. Garść suchych gałązek rzuconych na węgle zajęła się z trzaskiem,
zatańczyły płomienie, ożywiając cienie na ścianach z grubych pni.
- Nie pytasz, gdzie...- dobiegło burczenie pod nosem. - To może chcesz spytać jak? w ogóle mało pytasz...
Stary podrzucił do ognia kilka suchych szczap, patrząc przez chwilę, jak zajmują się płomieniem.
- Po prawdzie, to wcale nie pytasz - dokończył z odczuwalną naganą. - a to niedobrze...
Czech zapatrzył się w ogień. Trzaskające płomienie odganiały otaczający go od rana mrok, czający się zewsząd w tym
zakazanym zakątku puszczy. Ciepło paleniska pozwalało powoli zapomnieć o przenikających wszystko, snujących się
zimnych oparach. Wstrząsnął się mimo woli. Coś w tym miejscu było nie tak, czuł to wyraźnie. To nie miejsce dla
ludzi... Ni dla ludzi, ni dla zwierza...
Coś sięgało głęboko, zapadało w umysł. Przywoływało myśli i refleksje od dawna nie odczuwane. Odgrzebywało
dawno, zda się, zapomniane wydarzenia, niechciane wspomnienia. Rzeczy, o których, wydawałoby się, zapomniał już
dawno. Rzeczy, o których po raz pierwszy pomyślał w ten właśnie, a nie inny sposób. Wszystko tak realne, tak
dotykalne, jakby zdarzyło się wczoraj.
Coś, co nie było nim samym. Coś, co przyszło z zewnątrz, czaiło się za plecami.
Przez całe lata mrok puszczy był tuż obok, groźny, wręcz dotykalny. Przez lata przesiąkał smutkiem tej zapomnianej
krainy, obcej i groźnej. i beznadziejnej. Przez lata spoglądał na wyniosłe, ciemne sylwetki drzew, ciemne ścieżki i
trakty, bezdenne bagna i lśniące czernią głębie jezior. Nigdy od puszczy nie spodziewał się niczego dobrego i nigdy nie
dostał. Czasem myślał o szczęściu, iż mroczna kraina poprzestała na sączeniu jadu melancholii. Że nie rozprawiła się z
nim, jak z wieloma innymi, świstem strzały z zasadzki, wyciem wilczej watahy w środku mroźnej zimy.
Ale nigdy dotąd nie trafił w takie miejsce. w miejsce takie jak to, gdzie chłód, mrok i smutek odwiecznego lasu
napierały zewsząd, wdzierały się w umysł. Gdzie nie można było się bronić.
Otrząsnął się z trudem. Nie wszystko można było zrzucić na karb osłabienia. Coś mówiło mu, że trzeba stąd ruszać,
zanim będzie za późno. Coś mówiło też, że nie będzie to takie łatwe, a już jest za późno.
Starzec coś mówił. Zajiček powoli wrócił do rzeczywistości.
- Nie pytasz... - stary rozsiadł się wygodnie, wyciągnął ręce grzejąc je nad ogniem. - Powinieneś. Nie wszystko da się
zdusić gdzieś głęboko. Zresztą, chyba już do tego sam doszedłeś...
- o co mam pytać? - w pytaniu zabrzmiała gorzka ironia. - Gdzie jestem? Już odpowiedziałeś. Kim ty jesteś? i tak
wiem, domyślam się. Zresztą, gdybym się nie domyślał...
Poklepał się wymownie po zranionej nodze.
- To, że ją jeszcze mam, mówi wyraźnie, kim jesteś. Słyszałem o takich, jak ty. Ludzie mówią...
- Co mówią? - zainteresował się starzec. Zajičkowi wydawało się, że oczy błysnęły z rozbawieniem.
- Różnie mówią... - skrzywił się Czech. - Jedni, że jesteście zakałą świata, plugastwem, co jeszcze pozostało. Że
przeciw Bogu i wierze bluźnicie samym swym istnieniem. Że trzeba was ogniem i mieczem wypalić. Ziemię od was
uwolnić. a inni... Inni mówią w zasadzie to samo. Że bóstwom cześć oddajecie, świętym gajom, bałwanom
drewnianym. Żeście chrześcijaństwa i wiary prawdziwej nieprzyjaciele, na jej szkodę działacie. Że śmierć podstępną
potraficie zadać, czary i gusła odprawiając. Ale też uleczyć możecie, jako nikt inny nie potrafi tego uczynić...
Przerwał, zamyślił się. Po wychudzonej twarzy pełgały odblaski z paleniska, uwypuklały przedwczesne zmarszczki na
jeszcze niestarej twarzy.
- a ty co myślisz? - spytał stary po chwili.
- Ja? - Zajiček zacisnął pięść, z trzaskiem łamiąc patyczek, który machinalnie obracał w dłoni.