Oslepienie - Cook Robin

Szczegóły
Tytuł Oslepienie - Cook Robin
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Oslepienie - Cook Robin PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Oslepienie - Cook Robin PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Oslepienie - Cook Robin - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROBIN COOK Oslepienie Przelozyl Zygmunt Bielski Kolosalna dawka stezonej kokainy pod naciskiem tloka wydostala sie ze strzykawki do zyly lokciowej Duncana Andrewsa. Natychmiast odezwaly sie alarmy chemiczne. Niektore komorki krwi i enzymy osocza rozpoznaly czasteczki kokainy jako czesc grupy zwiazkow zwanych alkaloidami; zwiazki te wytwarzane sa przez rosliny i naleza do nich takie fizjologicznie czynne substancje, jak kofeina, morfina, strychnina i nikotyna.Podejmujac rozpaczliwa, choc daremna probe obrony przed ta gwaltowna inwazja, enzymy osocza znane jako cholesterazy zaatakowaly kokaine, rozkladajac czesc obcych czasteczek na fizjologicznie nieczynne fragmenty. Dawka byla jednak przytlaczajaca. W ciagu paru sekund kokaina przemknela przez prawa strone serca do pluc, a nastepnie do innych czesci ciala Duncana. Farmakologiczne skutki dzialania narkotyku zaczely sie pojawiac niemal natychmiast. Czesc czasteczek kokainy dostala sie do tetnic wiencowych, powodujac ich zwezenie i zmniejszenie doplywu krwi do serca. Jednoczesnie rozpoczelo sie przenikanie kokainy z naczyn wiencowych do plynu zewnatrzkomorkowego otaczajacego ciezko pracujace wlokna miesnia sercowego. Obcy zwiazek zaczal tam zaklocac ruch jonow sodowych przez blony komorkowe, majacy kluczowe znaczenie dla funkcji skurczowych miesnia sercowego. W wyniku tego zdolnosc przewodzenia bodzcow w sercu oraz jego kurczliwosc zaczely sie zmniejszac. W tym samym czasie czasteczki kokainy dotarly przez tetnice szyjne do mozgu i bez najmniejszego trudu przeniknely bariere krew-mozg. Zaczely krazyc miedzy bezbronnymi komorkami mozgowymi, skupiajac sie w miejscach zwanych synapsami, przez ktore komorki nerwowe utrzymuja lacznosc miedzy soba. Wlasnie w synapsach dzialanie kokainy bylo najbardziej perfidne. Przejmowala na siebie nie swoja role. Chemiczne wlasciwosci czasteczki kokainy sprawialy, ze jej zewnetrzna czesc byla blednie rozpoznawana przez komorki nerwowe jako neurotransmiter, czyli adrenalina, noradrenalina lub dopamina. Dzialajac na zasadzie wytrycha, czasteczki kokainy wnikaly do molekularnych pomp absorbujacych te neurotransmitery i blokujac je, nagle zatrzymywaly ich prace. Wynik byl latwy do przewidzenia. Poniewaz reabsorpcja neurotransmiterow byla zablokowana, utrzymywal sie ich efekt stymulujacy. A stymulacja prowadzila do dalszego wyzwalania neurotransmiterow w ramach swoistej spirali pobudzenia. Komorki nerwowe, ktore normalnie wrocilyby do stanu uspokojenia, zaczynaly reagowac seriami impulsow. Aktywnosc komorek mozgowych stopniowo narastala, zwlaszcza w osrodkach zadowolenia polozonych gleboko pod kora mozgowa. Tutaj glownym neurotransmiterem byla dopamina. Z przewrotna predylekcja kokaina zablokowala pompy dopaminowe, doprowadzajac do gwaltownego wzrostu stezenia dopaminy. Obwody nerwowe unikatowo polaczone dla zapewnienia przetrwania gatunku znalazly sie w stanie silnego pobudzenia, wypelniajac ekstatycznymi bodzcami linie przesylowe do kory mozgowej. Ale osrodki zadowolenia nie byly jedynymi zaatakowanymi czesciami mozgu Duncana, tylko jednymi z pierwszych. Wkrotce pojawily sie bardziej ponure efekty inwazji kokainy. Dotyczyly one filogenetycznie starszych osrodkow mozgu regulujacych takie funkcje, jak oddychanie i koordynacja miesni. Pobudzone zostaly nawet obszary kontrolujace termoregulacje i odruch wymiotny. Sytuacja nie byla wiec dobra. Wsrod gwaltownego naplywu przyjemnych bodzcow wytwarzal sie stan zlowrozbny. Na horyzoncie powstawala ciemna chmura zapowiadajaca straszliwa burze neurologiczna. Kokaina miala ujawnic swe prawdziwe, mylace oblicze: slugi smierci otaczajacej sie aura oszukanczej rozkoszy. PROLOG Mysli w glowie Duncana Andrewsa pedzily niczym pociag bez maszynisty. Jeszcze przed momentem znajdowal sie w stanie tepego, narkotycznego oslupienia. Zawroty glowy i ociezalosc zniknely w ciagu paru sekund jak kropla wody padajaca na skwierczaca patelnie. Poczul naplyw rozradowania i energii dajacy nagle wrazenie sily i nieograniczonych mozliwosci. Ta nowa przenikliwosc pozwolila mu zorientowac sie, ze byl nieskonczenie bardziej silny i madry, niz kiedykolwiek to sobie uswiadamial. I wlasnie gdy rozsmakowal sie w tej kaskadzie euforycznych mysli i skorygowanej ocenie swoich mozliwosci, ogarnely go fale intensywnej rozkoszy dajacej sie okreslic jedynie jako czysta ekstaza. Krzyczalby z radosci, gdyby tylko jego usta byly w stanie wypowiedziec odpowiednie slowa. Ale nie mogly. Mysli i uczucia klebily sie w jego umysle zbyt szybko, aby mozna je bylo przedstawic slowami. Wszelkie odczuwane jeszcze pare minut temu obawy i watpliwosci rozplynely sie w nowym uniesieniu i zachwycie.Ale podobnie jak otepienie, przyjemnosc byla krotkotrwala. Rozanielony usmiech na twarzy Duncana wykrzywil sie w grymas przerazenia. Odezwal sie glos zapowiadajacy powrot ludzi, ktorych sie obawial. W panice rozejrzal sie po pokoju. Nie bylo w nim nikogo, lecz glos dalej mowil swoje. Spojrzal przez ramie do kuchni - byla pusta. Odwrocil sie w strone korytarza i sypialni. I tam nie bylo nikogo, ale glos wciaz nie milkl. Teraz szeptal grozniejsza przepowiednie: czekala go smierc. -Kim jestes? - krzyknal Andrews i przycisnal rece do uszu, jakby chcial nie dopuscic glosu do siebie. - Gdzie jestes? Jak sie tu dostales? Glos nie odpowiadal. Duncan nie wiedzial, ze wydobywa sie z jego wlasnej glowy. Z trudem podniosl sie na nogi. Ze zdziwieniem zdal sobie sprawe, ze lezal na podlodze. Wstajac potracil ramieniem stolik do kawy. Na podloge spadla z brzekiem strzykawka, ktora tak niedawno przeklula jego ramie. Spojrzal na nia z zalem i nienawiscia, po czym wyciagnal reke, aby ja zgniesc. Tuz przed strzykawka reka Andrewsa sie zatrzymala. W jego szeroko otwartych oczach malowala sie dezorientacja pomieszana z nowym strachem. Nagle poczul wyraznie, ze setki owadow pelzaja mu po skorze rak. Zapominajac o strzykawce, podniosl do gory otwarte dlonie. Czul, jak robactwo wije mu sie na przedramionach, ale mimo usilnych staran nie dostrzegal niczego. Skora wydawala sie zupelnie czysta. Tymczasem swierzbienie rozszerzylo sie na nogi. -Aaaaaa! - wrzasnal. Probowal wytrzec ramiona, przypuszczajac, ze owady sa zbyt male, aby mozna bylo je zobaczyc, ale swierzbienie tylko sie wzmoglo. Ciarki przeszly go ze strachu, gdy przyszlo mu na mysl, ze robaki musza byc pod skora. Jakos udalo sie im przeniknac do jego ciala. Moze byly w tej strzykawce... Goraczkowo zaczal sie drapac, probujac umozliwic robakom wyjscie. Czul, jak pozeraja go od wewnatrz. Rozpaczliwie drapal sie coraz mocniej, zaglebiajac paznokcie w skorze, az pojawila sie krew. Odczuwal dotkliwy bol, ale swierzbienie wciaz sie nasilalo. Mimo strachu przed robactwem przestal sie drapac po wystapieniu nowego objawu. Gdy podniosl swa zakrwawiona reke, zauwazyl, ze sie trzesie. Patrzac w dol na siebie zobaczyl, ze cale jego cialo dygocze i ze stan ten sie pogarsza. Przez moment pomyslal o wezwaniu pogotowia, ale wlasnie wtedy zauwazyl jeszcze cos. Byl rozgrzany. Nie, byl goracy! -O Boze! - udalo sie mu wykrztusic, gdy uswiadomil sobie, ze twarz ma zlana potem. Przylozyl drzaca dlon do czola: bylo rozpalone! Sprobowal rozpiac koszule, ale roztrzesione rece nie daly rady. Rozdrazniony i zdesperowany rozerwal koszule i zrzucil ja z siebie. Guziki fruwaly na wszystkie strony. To samo zrobil ze spodniami, ktore rzucil na podloge. Rozebrany do krotkich spodenek nadal dusil sie z goraca. Nagle, bez zadnego ostrzezenia, kaszlnal, zakrztusil sie i zwymiotowal silnym strumieniem, zachlapujac sciane ponizej litografii podpisanej przez Salvadora Dali. Wtoczyl sie do lazienki. Wylacznie sila woli ustawil swe rozdygotane cialo pod prysznicem i puscil zimna wode na pelny regulator. Lapiac powietrze, stal pod kaskada lodowatej wody. Ulga trwala krotko. Z ust Duncana bezwiednie wydobyl sie zalosny krzyk, gdy palacy bol przeszyl mu lewa strone klatki piersiowej promieniujac w dol wewnetrznej strony lewej reki. Intuicyjnie wiedzial, ze doznal zawalu serca. Prawa dlonia zlapal sie za piers. Krew z rozdrapanych rak mieszala sie z woda z prysznica i wirujac znikala w odplywie. Zataczajac sie i niemal padajac, Andrews skierowal sie z lazienki w strone drzwi swego mieszkania. Niewazne, ze byl prawie nagi, potrzebowal powietrza. Gotujacy sie mozg chcial eksplodowac. Ostatkiem sil chwycil klamke i otworzyl drzwi wejsciowe. -Duncan! - krzyknela Sara Wetherbee. Nie mogla byc bardziej zaskoczona. Wlasnie chciala zapukac do drzwi, gdy Andrews gwaltownie je otworzyl. Nie mial na sobie niczego poza mokrymi spodenkami. - Moj Boze! - zawolala. - Co sie z toba dzieje? Duncan nie poznal swej kochanki, z ktora byl zwiazany od przeszlo dwoch lat. Potrzebowal powietrza. Przygniatajacy bol w piersiach rozszerzyl sie na cale pluca. Mial wrazenie, jak gdyby otrzymywal kolejne ciosy nozem. Chwiejnie zrobil krok do przodu, probujac reka odsunac Sare z drogi. -Duncan! - krzyknela znow Sara, uswiadamiajac sobie jego niemal calkowita nagosc, krwawiace zadrapania na rekach, szeroko rozwarte, obledne oczy i grymas bolu na twarzy. Nie dajac sie odepchnac, chwycila go za ramiona i powstrzymala. - Co sie dzieje? Dokad idziesz? Andrews sie zawahal. Na krotka chwile glos kochanki przebil sie przez jego demencje. Otworzyl usta, jak gdyby chcial cos powiedziec. Ale nie wyartykulowal zadnych slow. Zamiast tego wydobyl z siebie zalosny jek zakonczony sapnieciem, gdy dygot przeistoczyl sie w spazmatyczne drgawki, a oczy zniknely w gorze glowy. Na szczescie juz nieprzytomny osunal sie w ramiona Sary. Poczatkowo Sara daremnie usilowala utrzymac go w pozycji pionowej. Nie byla jednak w stanie tego zrobic, zwlaszcza ze drgawki stawaly sie coraz gwaltowniejsze. Mozliwie najlagodniej opuscila powykrecane cialo Duncana na prog, pozostawiajac je w polowie na korytarzu. Niemal natychmiast po dotknieciu podlogi plecy Andrewsa wygiely sie w luk, a drgawki szybko przeszly w rytmiczne skurcze charakterystyczne dla napadu padaczki. -Ratunku! - krzyknela Sara, rozgladajac sie po obu stronach korytarza. Jak mozna bylo oczekiwac, nikt sie nie pojawil. Poza odglosami wydawanymi przez Duncana slychac bylo jedynie perkusyjny rytm grajacego w poblizu stereo. Rozpaczliwie poszukujac pomocy, niezgrabnie przestapila nad wstrzasanym konwulsjami i nie kontrolujacym wydalania cialem kochanka. Krew i piana na jego ustach budzily w niej odraze i strach. Desperacko chciala mu pomoc, ale poza wezwaniem pogotowia nie wiedziala, co robic. Drzacym palcem wystukala numer 911 na telefonie w pokoju. Niecierpliwie czekajac na polaczenie, slyszala uderzenia glowy Duncana o parkiet. Mogla jedynie krzywic sie za kazdym okropnym odglosem i modlic, aby pomoc nadeszla jak najszybciej. Sara oderwala rece od twarzy i spojrzala na zegarek. Byla prawie trzecia nad ranem. Od przeszlo trzech godzin siedziala na tym samym, pokrytym winylem krzesle w poczekalni Manhattan General Hospital. Po raz nie wiadomo ktory rozejrzala sie po zatloczonym pomieszczeniu przesiaknietym zapachem papierosowego dymu, potu, alkoholu i wilgotnej welny. Na wprost niej widnial duzy napis PALENIE WZBRONIONE, ignorowany przez prawie wszystkich. Obok poszkodowanych siedzialy osoby towarzyszace. Byly tam placzace niemowleta i przedszkolaki, pobici pijacy, a takze osoby przyciskajace reczniki do skaleczonych palcow lub innych czesci ciala. Wiekszosc patrzyla bez wyrazu przed siebie, zobojetniala na przedluzajace sie czekanie. Niektorzy byli ewidentnie chorzy, a nawet z bolami. Pewien dobrze ubrany mezczyzna obejmowal ramieniem swa rownie dobrze ubrana towarzyszke. Jeszcze przed paroma minutami zawziecie klocil sie z pielegniarka o budzacej respekt posturze, ktora wcale nie przejela sie grozbami wezwania adwokata, jesli jego towarzyszka nie zostanie natychmiast przyjeta. W koncu i on zobojetnial i patrzyl przed siebie zrezygnowany. Zamykajac znow oczy, Sara wciaz czula pulsowanie w skroniach. Przesladowal ja wyrazisty obraz Andrewsa wstrzasanego drgawkami na progu jego mieszkania. Niezaleznie od tego, co jeszcze mialo sie wydarzyc, wiedziala, ze nigdy nie zapomni tego widoku. Po wezwaniu pogotowia wrocila do Duncana. Przypomniala sobie nie wiadomo skad, ze przy napadzie konwulsji nalezy choremu wlozyc cos do ust, aby zapobiec przygryzieniu jezyka. Mimo usilnych staran nie udalo sie jej jednak rozewrzec scisnietych szczek Andrewsa. Tuz przed przybyciem pogotowia drgawki wreszcie ustaly. Sara najpierw poczula ulge, lecz wkrotce z rosnacym niepokojem zauwazyla, ze Duncan nie oddycha. Po wytarciu piany i odrobiny krwi z jego warg, probowala zastosowac sztuczne oddychanie metoda usta-usta, ale poczula mdlosci. Wowczas pojawili sie sasiedzi z korytarza. Jeden z nich powiedzial, ze byl w sluzbie medycznej marynarki, i podjal sie wraz z kolega dalszych zabiegow reanimacyjnych az do przybycia pogotowia. Przyjela to z wdziecznoscia. Nie byla w stanie pojac, co sie stalo z Duncanem. Zaledwie przed godzina zatelefonowal do niej i prosil, aby przyszla. Wydawalo sie jej, ze jest troche spiety i ma dziwny glos, ale mimo to byla calkowicie nie przygotowana na znalezienie go w takim stanie. Raz jeszcze wzdrygnela sie na mysl o tym, jak zobaczyla go stojacego w drzwiach z pokrwawionymi rekami i szeroko rozwartymi, nieprzytomnymi oczami. Wygladal jak szaleniec. Po raz ostatni widziala go, gdy przyjechali do Manhattan General. Obsluga karetki pozwolila jej pojechac z nimi do szpitala. Przez cala jezaca wlosy na glowie droge kontynuowali zabiegi reanimacyjne. Po przyjezdzie widziala jeszcze, jak odwozili go przez biale wahadlowe drzwi do sali przyjec ostrego dyzuru. Wciaz miala w oczach sanitariusza kleczacego na wozku i uciskajacego klatke piersiowa Duncana. -Sara Wetherbee? - zapytal jakis glos, wyrywajac ja z zadumy. -Tak? - odpowiedziala podnoszac glowe. Przed nia stal mlody lekarz w bialym kitlu lekko spryskanym krwia. Na jego twarzy rysowal sie cien wyraznego juz o tej porze zarostu. -Jestem doktor Murray - przedstawil sie. - Czy moglaby pani pojsc ze mna? Chcialbym z pania chwile porozmawiac. -Oczywiscie - powiedziala z niepokojem. Wstala i podciagnela na ramieniu torebke, po czym pospieszyla za lekarzem, ktory odwrocil sie na piecie, prawie zanim zdazyla odpowiedziec. Weszla przez te same biale drzwi, ktore przed trzema godzinami pochlonely Duncana. Doktor Murray zatrzymal sie tuz za nimi i odwrocil do niej. Z lekiem spojrzala mu w oczy. Byl wyczerpany. Chciala dostrzec jakis promyk nadziei, ale nie bylo zadnego. -Rozumiem, ze jest pani przyjaciolka pana Andrewsa - powiedzial lekarz glosem pelnym znuzenia. Sara skinela glowa. -Normalnie najpierw rozmawiamy z rodzina - kontynuowal. - Ale wiem, ze pani przyjechala z pacjentem i od tego czasu czeka. Przykro mi, ze dopiero teraz rozmawiam z pania, lecz tuz po panu Andrewsie przywieziono kilka osob z ranami postrzalowymi. -Rozumiem - powiedziala Sara. - Co z Duncanem? - Musiala zadac to pytanie, choc nie byla pewna, czy chce uslyszec odpowiedz. -Nie jest dobrze - odpowiedzial Murray. - Moze byc pani pewna, ze nasi sanitariusze probowali wszystkiego. Niestety, Duncan mimo to zmarl. Nie zyl w momencie przyjecia. Przykro mi. Sara patrzyla lekarzowi w oczy. Pragnela dostrzec w nich przeblysk tego zalu, jaki wlasnie w niej wzbieral. Ale dostrzegla tylko zmeczenie. Ten pozorny brak wspolczucia pomogl jej zachowac spokoj. -Co sie stalo? - zapytala niemal szeptem. -Jestesmy w dziewiecdziesieciu procentach pewni, ze bezposrednia przyczyna byl rozlegly zawal miesnia sercowego, czyli atak serca - odparl doktor, najwyrazniej preferujac slownictwo medyczne. - Ale wydaje sie, ze pierwotna przyczyna bylo przedawkowanie lub zatrucie narkotykiem. Nie znamy jeszcze poziomu narkotyku we krwi. Na to potrzeba troche czasu. -Narkotyki? - spytala z niedowierzaniem Sara. - Jaki narkotyk? -Kokaina - odparl lekarz. - Sanitariusze przywiezli nawet uzyta przez niego strzykawke. -Nie wiedzialam, ze Duncan zazywal kokaine. Mowil, ze nie bierze narkotykow. -Ludzie zawsze klamia na temat seksu i narkotykow - powiedzial doktor Murray. - A z kokaina czasem wystarczy jeden raz. Malo kto zdaje sobie sprawe, jakie to potrafi byc niebezpieczne. Popularnosc kokainy sprawila, ze wytworzylo sie falszywe poczucie bezpieczenstwa. Tak czy inaczej musimy skontaktowac sie z rodzina. Czy zna pani moze numer telefonu? Wstrzasnieta smiercia Duncana i wiadomoscia, ze najwyrazniej zazywal kokaine, Sara monotonnym glosem wyrecytowala numer Andrewsow. Myslenie o narkotykach pozwalalo jej uniknac myslenia o smierci. Zastanawiala sie, od jak dawna Duncan bral kokaine. Jakze trudno bylo to wszystko zrozumiec. Wydawalo sie jej, ze znala go tak dobrze. Rozdzial 1 NOWY JORK, LISTOPAD, PONIEDZIALEK, GODZ. 6.45 Nigdy nie zdarzylo sie, aby dzwonienie starego, nakrecanego budzika nie wyrwalo Laurie Montgomery z objec glebokiego snu. Mimo ze miala ten budzik od pierwszego roku studiow, nigdy nie przyzwyczaila sie do jego przerazliwego terkotania. Zawsze podrywal ja z poscieli i nieodmiennie siegala w jego kierunku gwaltownym ruchem, jak gdyby jej zycie zalezalo od mozliwie najszybszego wylaczenia przekletego dzwonka.Ten deszczowy listopadowy poranek nie okazal sie wyjatkiem. Odstawiajac budzik na parapet okna, czula bicie swego serca. To doplyw adrenaliny dzialal jak co dzien skutecznie. Nawet gdyby mogla wrocic do lozka, nie udaloby sie jej juz zasnac. Tak samo bylo z Tomem, jej poltorarocznym poldzikim burym kotem, ktory na dzwiek dzwonka ukryl sie w glebi szafy. Pogodzona z poczatkiem nowego dnia, Laurie wstala, wsunela stopy w pantofle z owczej skory i wlaczyla lokalne wiadomosci telewizyjne. Jej niewielkie mieszkanie z jedna sypialnia miescilo sie w szesciopietrowym domu czynszowym na Dziewietnastej ulicy, miedzy alejami Pierwsza a Druga, na piatym pietrze od tylu. Dwa okna wychodzily na ciasne, zarosniete podworka. W malenkiej kuchence wlaczyla ekspres do kawy. Poprzedniego wieczora przygotowala odpowiednia porcje. Nastepnie weszla do lazienki i przejrzala sie w lustrze. -Uch! - mruknela, ogladajac slady pozostawione na twarzy przez kolejna nie dospana noc. Jej oczy byly podpuchniete i zaczerwienione. Laurie nie byla zwolenniczka wczesnego wstawania. Byla zdeklarowanym nocnym Markiem, czesto czytala bardzo dlugo. Kochala czytanie, niezaleznie od tego, czy zaglebiala sie w ciezki tekst o patologii, czy w popularny bestseller. Jej zainteresowania byly wszechstronne. Na polkach miala wszystko, poczynajac od dreszczowcow i romantycznych opowiesci, a konczac na historii, naukach podstawowych, a nawet psychologii. Poprzedniego wieczora byl to kryminal, ktory przeczytala do konca. Gaszac swiatlo nie miala odwagi sprawdzic godziny. Rano postanowila, jak zwykle, nigdy juz nie isc tak pozno spac. Pod prysznicem byla juz w stanie zaczac myslec o problemach czekajacych ja w ciagu dnia. Obecnie pracowala piaty miesiac jako lekarz sadowy w Biurze Glownego Lekarza Sadowego miasta Nowy Jork. Podczas poprzedniego weekendu miala dyzur, co oznaczalo, ze pracowala zarowno w sobote, jak i w niedziele. Przeprowadzila szesc sekcji zwlok: trzy pierwszego dnia i trzy nastepnego. Kilka tych przypadkow wymagalo przed wypisaniem dodatkowego opracowania i zaczela w myslach sporzadzac liste niezbednych czynnosci. Po wyjsciu spod prysznica zaczela energicznie sie wycierac. Byla zadowolona, ze czekal ja dzis "papierkowy dzien", co oznaczalo, iz nie bedzie wyznaczona do zadnych dalszych sekcji. Miala wiec czas na uzupelnienie dokumentacji. Czekala wlasnie na materialy z laboratorium, od pracownikow dochodzeniowych biura, lokalnych szpitali i lekarzy na temat blisko dwudziestu przypadkow. Ciagle zagrazalo jej przytloczenie tym nawalem pracy. Z powrotem w kuchni Laurie nalala sobie kawy. Nastepnie, z kubkiem w rece, wrocila do lazienki, aby sie umalowac i wysuszyc wlosy. Wlosy zawsze zabieraly jej najwiecej czasu. Geste i dlugie, mialy kolor kasztanowy z rudawymi smugami, ktore raz w miesiacu zwykla podbarwiac henna. Byla z nich dumna. Uwazala, ze sa jej najatrakcyjniejsza cecha. Matka zawsze zachecala do ich obciecia, lecz Laurie lubila, gdy siegaly ponizej ramion, i chodzila z warkoczem lub wlosami upietymi do gory. W odniesieniu do makijazu zawsze wyznawala teorie, ze "mniej znaczy wiecej". Odrobina cienia dla zaakcentowania niebieskozielonych oczu, kilka pociagniec olowkiem, aby lepiej uwidocznic jasne, rudawe brwi, nieco tuszu na rzesy i byla niemal gotowa. Brakowalo tylko jeszcze troche rozu i szminki, ktore dopelnily rutynowego dziela. Zadowolona, wziela kubek i wrocila do sypialni. Nadawano wlasnie program Dzien dobry, Ameryko. Sluchajac jednym uchem, ubierala sie w przygotowane poprzedniego wieczora ciuchy. Medycyna sadowa wciaz byla glownie domena mezczyzn, lecz wlasnie dlatego Laurie starala sie podkreslac ubiorem swa kobiecosc. Wlozyla zielona spodnice i pasujacy do niej golf. Ogladajac sie w lustrze byla zadowolona. Nie pokazywala sie dotad w tym stroju. Sprawial on jakos, ze wygladala na wyzsza niz sto piecdziesiat szesc centymetrow i nawet szczuplej, niz wskazywalaby jej waga piecdziesiat kilogramow. Po wypiciu kawy i jogurtu oraz napelnieniu miski Toma kocim jedzeniem Laurie wciagnela na siebie trencz. Nastepnie chwycila torebke, przygotowany zawczasu lunch oraz teczke i wyszla z mieszkania. Chwile zajelo jej zamkniecie odziedziczonej po poprzednim lokatorze kolekcji zamkow w drzwiach. Odwracajac sie w strone windy, wcisnela guzik. Jak gdyby na zawolanie, w chwili gdy stara winda rozpoczela z jekiem swa wedrowke w gore, Laurie uslyszala zgrzyt zamkow Debry Engler. Odwrociwszy glowe, patrzyla, jak drzwi mieszkania od frontu uchylily sie nieco, napinajac lancuch w srodku i ukazujac przekrwione oko sasiadki. Nad okiem widac bylo kosmyk siwych, kedzierzawych wlosow. Laurie odwzajemnila sie wscibskiemu oku wyzywajacym spojrzeniem. Debra robila wrazenie, jak gdyby czyhala za swymi drzwiami na kazdy odglos z klatki schodowej. Dzialalo to Laurie na nerwy. Wygladalo na naruszenie jej prywatnego zycia, mimo faktu, ze klatka schodowa byla terenem wspolnego uzytkowania. -Lepiej wziac parasolke - powiedziala sasiadka zachrypnietym glosem nalogowej palaczki. To, ze Debra miala racje, jedynie wzmoglo irytacje Laurie. Rzeczywiscie zapomniala o parasolce. Bez udzielania jakiejkolwiek zachety drazniacej czujnosci sasiadki cofnela sie do drzwi i wykonala skomplikowana czynnosc otwierania zamkow. Gdy po pieciu minutach wchodzila do windy, widziala znow patrzace z zainteresowaniem przekrwione oko Debry. Irytacja minela podczas wolnego zjazdu winda. Laurie myslami wrocila do przypadku, ktory najbardziej ja trapil podczas weekendu: do dwunastoletniego chlopca uderzonego pilka softballowa w piers. -Nie ma sprawiedliwosci w zyciu - mruknela cicho, myslac o przedwczesnej smierci chlopca. Jakze trudno bylo pogodzic sie z tym, ze umieraja dzieci. Kiedys wydawalo sie jej, ze studia medyczne uodpornia ja na cos tak bezsensownego, ale tak sie nie stalo. Nie pomogla tez praca na patologii. A teraz, gdy zajmowala sie medycyna sadowa, przypadki te byly jeszcze trudniejsze do zniesienia. A bylo ich tak wiele! Do chwili wypadku ofiara softballu byla zdrowym, pelnym zycia dzieckiem. Laurie wciaz miala w oczach jego drobne cialo na stole sekcyjnym; okaz zdrowia, jak gdyby we snie. Jednak musiala siegnac po skalpel i wypatroszyc go jak rybe. Gdy winda zatrzymala sie naglym szarpnieciem, Laurie z trudem przelknela sline. Przypadki w rodzaju tego malego chlopca wywolywaly u niej watpliwosci, czy wybrala wlasciwa specjalizacje. Zastanawiala sie, czy nie powinna byla zostac pediatra, co pozwoliloby jej miec do czynienia z zyjacymi dziecmi. Wybrana przez nia dziedzina medycyny potrafila byc ponura. Wbrew sobie poczula dla Debry wdziecznosc za rade, gdy zobaczyla, jaka jest pogoda. Silnym podmuchom wiatru towarzyszyl zapowiadany deszcz. Wyglad zasmieconej ulicy nie byl tego dnia przyjemny i budzil w niej watpliwosci dotyczace nie tylko specjalizacji zawodowej, lecz takze lokalizacji jej mieszkania. Moze powinna byla zamieszkac w nowszym, czystszym miescie, takim jak Atlanta, lub w miescie wiecznego lata, w rodzaju Miami. Otworzyla parasolke i pochylila sie, aby stawic czolo wiatrowi, idac w strone Pierwszej alei. Po drodze myslala o jednym z ironicznych aspektow dokonanego przez siebie wyboru kariery. Zdecydowala sie na patologie z kilku powodow. Uwazala na przyklad, ze stale godziny pracy ulatwia jej polaczenie medycyny z zyciem rodzinnym. Problem polegal jednak na tym, ze nie miala rodziny, jesli nie bralo sie pod uwage jej rodzicow, ale oni tak naprawde sie nie liczyli. W istocie rzeczy nie miala nikogo bliskiego. Nigdy nie sadzila, ze w wieku trzydziestu dwoch lat nie bedzie miala dzieci, a tym bardziej, ze bedzie niezamezna. Krotka jazda taksowka z kierowca, ktorego narodowosci nie mogla sie nawet domyslac, sprawila, ze znalazla sie na rogu Pierwszej alei i Trzydziestej ulicy. Byla zdumiona, ze udalo sie jej zlapac taksowke. W normalnych warunkach kombinacja deszczu i godziny szczytu oznaczala brak takiej mozliwosci. Jednak tego ranka ktos wlasnie wysiadal z taksowki, akurat gdy dochodzila do Pierwszej alei. Ale nawet gdyby nie udalo sie jej zlapac, nie byloby tragedii. Jedna z dobrych stron mieszkania tutaj stanowila odleglosc zaledwie jedenastu przecznic od miejsca pracy. Wielokrotnie chodzila piechota w obie strony. Po oplaceniu kierowcy Laurie weszla na frontowe schody Biura Glownego Lekarza Sadowego miasta Nowy Jork. Szesciopietrowy budynek biura byl przytloczony reszta gmachow Centrum Medycznego Uniwersytetu Nowego Jorku oraz kompleksem zabudowan szpitala Bellevue. Jego fasada zbudowana byla z glazurowanej na niebiesko cegly z aluminiowymi framugami okien i drzwi w nowoczesnym, nieatrakcyjnym stylu. Zazwyczaj nie zwracala uwagi na ten gmach, ale akurat w ten deszczowy listopadowy poniedzialek odniosla sie do niego rownie krytycznie jak do swej kariery i ulicy. Musiala przyznac, ze bylo to przygnebiajace miejsce. Krecila glowa, zastanawiajac sie, czy architekt mogl byc naprawde zadowolony ze swego dziela, gdy zauwazyla, ze hol recepcyjny jest przepelniony. Mimo porannego chlodu drzwi wejsciowe byly umocowane w pozycji otwartej i widac bylo, jak powoli wydobywa sie zza nich dym papierosowy. Zaciekawiona, zaczela z niejakim trudem przeciskac sie przez tlum w strone sali identyfikacyjnej. Dyzurujaca zwykle recepcjonistka, Marlene Wilson, najwyrazniej nie radzila sobie z co najmniej kilkunastoma osobami, ktore napieraly na jej biurko zasypujac ja pytaniami. Byla to inwazja przedstawicieli srodkow przekazu blyskajacych swiatlami i uzbrojonych w aparaty fotograficzne, magnetofony i kamery telewizyjne. Bylo oczywiste, ze stalo sie cos niezwyklego. Po krotkiej pantomimie, majacej na celu zwrocenie na siebie uwagi Marlene, Laurie udalo sie przedostac przez automatycznie otwierane wejscie do czesci wewnetrznej. Odczula pewna ulge, gdy zamykajace sie drzwi odciely gwar i gryzacy dym papierosowy. Zatrzymujac sie, aby rzucic okiem do smetnej sali, gdzie rodziny identyfikowaly zwloki, z pewnym zaskoczeniem stwierdzila, ze jest ona pusta. Przy takim zgielku w czesci zewnetrznej spodziewala sie zastac w niej jakichs ludzi. Wzruszywszy ramionami, udala sie do biura identyfikacji. Pierwsza osoba, jaka zobaczyla, byl Vinnie Amendola, jeden z laborantow z kostnicy. Nie zwracajac uwagi na wrzawe w czesci recepcyjnej, popijal kawe ze styropianowego kubka i studiowal strony sportowe w New York Post. Stopy oparl na brzegu jednego z szarych metalowych stolikow. Jak zwykle przed osma rano byl jedyna osoba w pokoju. Do niego nalezalo przygotowanie kawy dla reszty personelu. Biuro identyfikacji, w ktorym znajdowal sie duzy ekspres do kawy, pelnilo wiele funkcji, miedzy innymi miejsca nieformalnych spotkan porannych. -A coz takiego sie tutaj dzieje? - zapytala Laurie, siegajac po dzienny plan sekcji. Nie figurowala dzis w planie, ale zawsze interesowaly ja nowe przypadki. -Klopoty - odpowiedzial Vinnie, odkladajac gazete. -Jakie klopoty? - spytala. Przez otwarte drzwi do dzialu lacznosci zobaczyla, ze obie sekretarki z dziennej zmiany byly zajete odbieraniem telefonow. Tablice rozdzielcze przed nimi mrugaly, sygnalizujac kolejne rozmowy. Laurie nalala sobie filizanke kawy. -Jeszcze jedno "morderstwo wsrod zlotej mlodziezy" - odparl laborant. - Nastolatka uduszona chyba przez swego chlopaka. Seks i narkotyki. No wie pani, bogate szczeniaki. Wydarzylo sie to kolo "Tawerny na Trawniku". Po halasie wokol tego pierwszego przypadku, ktory wydarzyl sie pare lat temu, dziennikarze siedza tu od chwili sprowadzenia ciala. Laurie cmoknela. -Jakie to okropne dla wszystkich. Zycie stracone i zycie zrujnowane - powiedziala, dodajac do kawy cukru i troche smietanki. - Kto sie tym zajmuje? -Doktor Plodgett - odparl Vinnie. - Zostal wezwany przez lekarza dyzurnego i musial pojechac na miejsce wypadku. Cos kolo trzeciej nad ranem. -Ojej - mruknela Laurie wzdychajac. Zal jej bylo Paula. Mozna bylo sie domyslic, ze zajmowanie sie ta sprawa bedzie dla niego stresujace, bowiem podobnie jak ona mial stosunkowo male doswiadczenie. Byl lekarzem sadowym zaledwie nieco ponad rok, Laurie zas tylko przez cztery i pol miesiaca. - Gdzie jest teraz Paul? Na gorze w swym pokoju? -Nie - odrzekl Amendola. - Jest na dole i robi sekcje. -Juz teraz? Skad ten pospiech? - spytala. -Nie mam pojecia - odparl laborant. - Ale faceci schodzacy ze zmiany cmentarnej mowili, ze Bingham przyjechal kolo szostej. Paul musial go zawiadomic. -Ten przypadek staje sie ciekawszy z minuty na minute - powiedziala Laurie. Piecdziesiecioosmioletni doktor Harold Bingham byl glownym lekarzem sadowym miasta Nowy Jork, co czynilo z niego postac o duzym znaczeniu w swiecie medycyny sadowej. - Chyba zejde do jamy i zobacze, co sie dzieje. -Na pani miejscu bylbym ostrozny - powiedzial Vinnie, skladajac z trudem gazete. - Sam myslalem, zeby tam pojsc, ale mowia, ze Bingham jest w zlym humorze. To zreszta nic nadzwyczajnego. Wychodzac z pokoju, Laurie skinela glowa laborantowi. Aby ominac tlum reporterow w czesci recepcyjnej, wybrala dluzsza droge do wind przez dzial lacznosci. Sekretarki byly zbyt zajete, aby sie przywitac. Laurie pomachala reka jednemu z dwoch przydzielonych biuru detektywow policyjnych. Siedzial w swej klitce obok dzialu lacznosci i takze rozmawial przez telefon. Po przejsciu przez nastepne drzwi Laurie zajrzala kolejno do pokojow pracownikow dochodzeniowych biura, aby sie przywitac, ale zadnego jeszcze nie bylo. Po dojsciu do glownych wind nacisnela guzik i jak zwykle musiala czekac na reakcje przestarzalego urzadzenia. Patrzac w prawo, wzdluz korytarza, mogla widziec klebiacy sie w czesci recepcyjnej tlum reporterow. Wspolczula biednej Marlene Wilson. Jadac na gore do swego pokoju na piatym pietrze, Laurie zastanawiala sie, co moze oznaczac wczesna obecnosc Binghama nie tylko w biurze, lecz takze w sali sekcyjnej. Jedno i drugie bylo zdarzeniem rzadkim i tym bardziej pobudzalo jej zaciekawienie. Poniewaz jej wspoltowarzyszka z pokoju, doktor Riva Mehta, jeszcze sie nie pojawila, Laurie spedzila tam tylko kilka minut. Zamknela swa aktowke, torebke i lunch w szafce z dokumentami, po czym przebrala sie w zielony stroj operacyjny. Nie miala robic sekcji, wiec nie wlozyla drugiej, zabezpieczajacej warstwy odziezy ochronnej. Wrociwszy do windy, zjechala do podziemia, gdzie miescila sie kostnica. Nie bylo to prawdziwe podziemie, poniewaz w rzeczywistosci znajdowalo sie na poziomie jezdni od strony Trzydziestej ulicy. Ciala przybywaly do kostnicy i opuszczaly ja przez rampe od tej strony. W szatni, ktorej rzadko uzywala jako takiej, preferujac przebieranie sie w swym pokoju, otrzymala oslony na obuwie, fartuch, maske i kaptur. Tak ubrana, jak gdyby miala sama operowac, wkroczyla na sale sekcyjna. "Jama", jak ja dobrotliwie okreslano, byla sredniej wielkosci sala o dlugosci okolo siedemnastu i szerokosci dziesieciu metrow. W swoim czasie, ale juz nie teraz, byla uwazana za bardzo nowoczesna. Podobnie jak w wielu innych instytucjach miejskich dawal sie odczuc brak funduszy na wlasciwe utrzymanie i modernizacje. Niezliczone sekcje pozostawily plamy na osmiu starych stolach z nierdzewnej stali. Nad kazdym z nich wisialy staromodne sprezynowe wagi. Wzdluz scian widac bylo zlewy, wywietrzniki, urzadzenia rentgenowskie, oszklone szafki w starym stylu oraz wystajace na zewnatrz rury. Okien nie bylo. Tylko jeden stol byl zajety: drugi od konca po prawej. Gdy drzwi zamknely sie za Laurie, wszyscy trzej ubrani w fartuchy, maski i kaptury lekarze zgrupowani wokol stolu podniesli glowy, aby sie jej przyjrzec, po czym wrocili do swej ponurej pracy. Na stole lezalo alabastrowe, nagie cialo kilkunastoletniej dziewczyny. Oswietlal je bezposrednio z gory pojedynczy szereg bialoniebieskich jarzeniowek. Niesamowitosc scenerii potegowal ssacy odglos wody sciekajacej do odplywu u podstawy stolu. Laurie poczula wyrazna ochote, aby sie odwrocic i wyjsc, lecz stlumila to uczucie. Zamiast tego podeszla w kierunku grupy. Znajac dobrze wszystkich, rozpoznala kazdego mimo ochronnych ubiorow, w sklad ktorych wchodzily obok masek takze i gogle. Szef stal po drugiej stronie stolu, naprzeciwko niej. Byl to krepy, niski mezczyzna o grubych rysach i bulwiastym nosie. -Do diabla, Paul! - warknal. - Czy po raz pierwszy robisz sekcje szyi? Mam zapowiedziana konferencje prasowa, a ty grzebiesz sie tu jak student pierwszego roku. Daj mi ten skalpel! - Bingham wyrwal Plodgettowi instrument z reki i pochylil sie nad cialem. Ostrze z nierdzewnej stali blysnelo odbitym swiatlem. Laurie podeszla do stolu po prawej stronie Paula. Wyczuwajac jej obecnosc, odwrocil glowe i na moment ich oczy sie spotkaly. Dostrzegla, ze byl juz mocno zdenerwowany. Starala sie wesprzec go wzrokiem, ale on odwrocil glowe. Przeniosla spojrzenie na laboranta, ktory unikal patrzenia w jej strone. Atmosfera byla wybuchowa. Spuscila oczy, aby zobaczyc, co robi szef. Szyja denatki zostala otwarta nieco przestarzalym cieciem od brody do szczytu mostka. Oddzielona i odsunieta na bok skora przypominala dekolt bluzki z wysokim kolnierzykiem. Lekarz byl w trakcie oddzielania miesni od chrzastki tarczowej i kosci gnykowej. Laurie mogla dostrzec slady przedsmiertnego urazu w postaci krwotoku do tkanek. -Wciaz nie rozumiem jednego - warknal Bingham bez odrywania sie od pracy. - Dlaczego nie zabezpieczono rak? Czy moglbys, prosze, mi to powiedziec? Oczy Laurie i Paula znow sie spotkaly. Wiedziala od razu, ze nie ma zadnego wytlumaczenia. Chciala mu jakos pomoc, ale nie widziala takiej mozliwosci. Podzielajac zaklopotanie kolegi, odsunela sie od stolu. Mimo, ze zadala sobie trud przebrania sie, aby moc popatrzec, wyszla z sali sekcyjnej. Napiecie bylo tam zbyt wielkie. Nie chciala pogarszac sytuacji Paula stwarzajac szefowi wieksze audytorium. Po zdjeciu wierzchniej warstwy odziezy ochronnej i powrocie na gore Laurie zasiadla za biurkiem i wziela sie do pracy. Najpierw musiala uzupelnic to, co sie dalo, w sprawie trzech sekcji wykonanych przez siebie w niedziele. Pierwszym przypadkiem byl ten dwunastoletni chlopiec. W drugim miala do czynienia z ewidentnym przedawkowaniem heroiny, lecz zrekapitulowala fakty. Przy ofierze znaleziono akcesoria uzywane przez narkomanow. Wiadomo bylo, ze czlowiek ten sie do nich zaliczal i uzywal heroiny, a podczas sekcji zauwazono na jego przedramionach liczne stare i nowe slady wstrzykniec dozylnych. Na prawym ramieniu mial wytatuowane: "Urodzony, aby przegrac". Wewnetrznie mial typowe oznaki smierci z niedotlenienia wraz z pienistym obrzekiem pluc. Mimo ze nie bylo jeszcze wynikow badan laboratoryjnych, Laurie nie miala watpliwosci, ze przyczyna smierci bylo przedawkowanie narkotyku oraz ze smierc byla przypadkowa. Trzecia sprawa nie byla bynajmniej tak prosta. Dwudziestoczteroletnia stewardesa zostala znaleziona przez swa wspollokatorke na podlodze przed lazienka. Byla dotad zdrowa i poprzedniego dnia wrocila z rejsu do Los Angeles. Nie zazywala narkotykow, a przynajmniej nikt o tym nie wiedzial. W trakcie sekcji Laurie nie wykryla niczego. Wszystko wygladalo zupelnie normalnie. Zaintrygowana tym przypadkiem zlecila personelowi dochodzeniowemu znalezienie ginekologa zmarlej. Rozmawiala z nim i zapewnil, ze pacjentka byla calkowicie zdrowa. Widzial sie z nia zaledwie przed paroma miesiacami. Poniewaz miala niedawno do czynienia z podobnym przypadkiem, Laurie polecila pracownikowi dochodzeniowemu dostarczenie jej wszystkich aparatow elektrycznych z lazienki zmarlej. Na jej biurku stalo tekturowe pudlo z notatka informujaca, ze poza jego zawartoscia nie znaleziono niczego innego. Paznokciem przerwala tasme, ktora zaklejono pudlo, odchylila klapy i zajrzala do srodka. Byly tam elektryczna lokowka i suszarka do wlosow. Wyciagnela je obie i polozyla na biurku. Z dolnej prawej szuflady wyjela przyrzad pomiarowy zwany omomierzem. Badajac najpierw suszarke, sprawdzila opor elektryczny pomiedzy bolcami wtyczki a sama suszarka. W obu wypadkach pomiar wykazal nieskonczona liczbe omow, czyli brak mozliwosci przeplywu pradu. Podejrzewajac, ze moze znow zmierza w zlym kierunku, sprawdzila lokowke. Tym razem, ku jej zdziwieniu, rezultat byl pozytywny. Pomiedzy jednym z bolcow a obudowa lokowki omomierz wykazal zero omow, czyli mozliwosc swobodnego przeplywu pradu. Za pomoca prostych narzedzi ze swego biurka, takich jak srubokret i szczypce, rozkrecila lokowke i natychmiast znalazla odchylony drucik dotykajacy obudowy. Bylo teraz dla niej jasne, ze biedna stewardesa padla ofiara porazenia pradem o niskim napieciu. Jak to czesto bywa, ofiara zostala porazona, lecz przed wystapieniem smiertelnej arytmii serca zdazyla odlozyc lokowke i wyjsc z lazienki. Przyczyna smierci bylo porazenie pradem, a sama smierc byla przypadkowa. Po dokonaniu "autopsji" lokowki Laurie wyjela aparat fotograficzny i ulozyla poszczegolne czesci w sposob uwidaczniajacy wadliwe polaczenie. Patrzac przez wizjer, byla zadowolona. Nie mogla powstrzymac usmieszku, uswiadamiajac sobie, jak inna byla jej praca od tego, co wyobrazali sobie ludzie. Nie tylko wyjasnila zagadke przedwczesnej smierci tej biednej kobiety, lecz byc moze uratowala inna osobe przed takim samym losem. Zanim jednak zdazyla zrobic zdjecie lokowki, zadzwonil telefon. Byla tak skoncentrowana, ze na ten dzwiek omal nie podskoczyla, i podniosla sluchawke z ledwie maskowana irytacja. Telefonistka pytala, czy moglaby porozmawiac z lekarzem dzwoniacym z Manhattan General Hospital. Dodala, ze chcial rozmawiac z szefem. -Dlaczego wiec laczy go pani ze mna? - zapytala Laurie. -Szef jest zajety w sali sekcyjnej, a nie moge znalezc doktora Washingtona. Ktos powiedzial, ze rozmawia z dziennikarzami. Zaczelam wiec wydzwaniac do innych lekarzy i pani odpowiedziala pierwsza. -Niech pani laczy - rzekla z rezygnacja Laurie. Osunela sie z powrotem na fotel. Byla pewna, ze rozmowa bedzie krotka. Jesli ktos chcial rozmawiac z szefem, to z pewnoscia nie zadowoli go rozmowa z osoba najnizsza w hierarchii. Po uzyskaniu polaczenia Laurie przedstawila sie i podkreslila, ze nie jest szefem, lecz jednym z lekarzy sadowych. -Mowi doktor Murray - uslyszala. - Jestem starszym lekarzem rezydujacym. Chcialbym porozmawiac z kims na temat przypadku przedawkowania i zatrucia narkotykiem. Denata przywieziono dzis rano juz niezywego. -Czego chcialby sie pan dowiedziec? - zapytala Laurie. Zgony spowodowane narkotykami byly w biurze lekarza sadowego zjawiskiem codziennym. Jej uwaga przesunela sie czesciowo znow na lokowke. Miala lepszy pomysl na zdjecie. -Zmarly nazywal sie Duncan Andrews - relacjonowal lekarz. - Bialy, trzydziesci piec lat. Zostal przewieziony do szpitala w stanie zatrzymania krazenia i oddychania, podczas gdy temperatura w glebi ciala wynosila 41,8?C. -Uhm... - mruknela ze spokojem Laurie. Trzymajac sluchawke wcisnieta miedzy ramieniem i uchem przestawiala czesci lokowki. -Nie bylo wyraznych oznak zawalu - kontynuowal doktor Murray - wiec zrobilismy EEG. Bylo plaskie. Badanie laboratoryjne surowicy wykazalo obecnosc kokainy w stezenia dwudziestu mikrogramow na mililitr. -Cos takiego! - wykrzyknela zdumiona Laurie. - To piekielnie duzo! Jaka droga zostala wprowadzona, doustnie? Czy byl to jeden z tych "mulow" usilujacych przemycic kokaine w polknietych prezerwatywach? -Bynajmniej. Ten facet to jakies cudowne dziecko z Wall Street. I to nie bylo doustnie, ale dozylnie. Laurie z trudem przelknela, starajac sie nie wzbudzac dawnych, nie chcianych wspomnien. Nagle wyschlo jej w gardle. -Czy w gre wchodzila takze heroina? - spytala. W latach szescdziesiatych popularnosc zdobyla mieszanka heroiny i kokainy zwana "szybka kula". - Zadnej heroiny - odrzekl doktor Murray. - Tylko kokaina, ale oczywiscie konska dawka. Jesli mial temperature 41,8 stopnia w chwili mierzenia, to Bog jeden wie, jaka byla wczesniej. -No coz, wyglada to dosyc prosto - stwierdzila Laurie. - Na czym polega problem? Jesli zastanawia sie pan, czy jest to przypadek dla lekarza sadowego, to moge panu powiedziec, ze tak. -Teraz wiemy, ze jest to taki przypadek. Nie o to chodzi. Sprawa jest bardziej skomplikowana. Faceta znalazla jego dziewczyna, ktora przyjechala z cialem. Ale potem zjawila sie takze jego rodzina. A musze pani powiedziec, ze ta rodzina ma dobre koneksje, rozumie pani. W kazdym razie pielegniarki znalazly w portfelu Duncana Andrewsa karte dawcy narzadu i zawiadomily koordynatora dawcow. Nie wiedzac, ze jest to sprawa dla lekarza sadowego, koordynator zapytal rodzine o zgode na pobranie rogowek, poniewaz poza koscia byla to jedyna tkanka nadajaca sie jeszcze do wykorzystania. Rozumie pani, ze nie zwracamy zbytniej uwagi na karty dawcow organow, jesli nie ma zgody rodziny. Ale ta rodzina wyrazila zgode. Powiedziala nam, ze stanowczo pragnie spelnic wole zmarlego. Osobiscie uwazam, ze ma to jakis zwiazek z ich pragnieniem uwierzenia, ze syn zmarl z przyczyn naturalnych. Ale tak czy inaczej chcielismy porozumiec sie z wami dla zasady, zanim podejmiemy jakies dzialania. -Rodzina rzeczywiscie sie zgodzila? - zapytala Laurie. -Jak mowie, byli bardzo zdecydowani - odparl doktor Murray. - Dziewczyna twierdzi, ze kilkakrotnie rozmawiala ze zmarlym na temat problemu braku narzadow do transplantacji i w odpowiedzi na ubiegloroczny apel w telewizji razem udali sie do Banku Organow na Manhattanie, aby zapisac sie jako potencjalni dawcy. -Pan Duncan Andrews musial zaaplikowac sobie niezla dawke kokainy. Czy zostawil jakis list mowiacy o samobojstwie? -Nie. Nie byl takze w depresji, przynajmniej dziewczyna tak twierdzi. -Wyglada to na dosc niezwykla sytuacje - zauwazyla Laurie. - Osobiscie nie sadze, aby zastosowanie sie do zyczenia rodziny mialo wplyw na wynik sekcji. Ale nie jestem upowazniona do decydowania o tak zasadniczej sprawie. Moge tylko dowiedziec sie u kierownictwa i niezwlocznie pana powiadomic. -Bylbym wdzieczny - powiedzial doktor Murray. - Jesli mamy cos robic, to lepiej wczesniej niz pozniej. Laurie odwiesila sluchawke, z pewna niechecia odwrocila sie od rozmontowanej lokowki i wrocila do kostnicy. Bez wkladania na siebie zwyklej odziezy ochronnej wsunela glowe przez uchylone drzwi. Natychmiast spostrzegla, ze Binghama juz nie bylo. -Szef zostawil cie, zebys sam dokonczyl? - zawolala do Paula. Plodgett odwrocil sie w jej kierunku. -Dzieki ci, Boze, za drobne przyslugi - powiedzial glosem lekko przytlumionym przez maske. - Na szczescie musial pojechac na gore na te zapowiedziana przez siebie konferencje prasowa. Przypuszczam, ze sadzi, iz jestem w stanie zaszyc cialo. -Daj spokoj, Paul - rzucila Laurie, pragnac podniesc go na duchu. - Pamietaj, ze przy stole sekcyjnym Bingham traktuje kazdego jak nieudacznika. -Postaram sie pamietac - odparl Paul bez przekonania. Laurie cofnela glowe i drzwi sie zamknely. Skierowala sie do schodow po drugiej stronie kostnicy. Nie warto bylo czekac na winde, aby dostac sie pietro wyzej. Korytarz na pierwszym pietrze zatloczony byl przez dziennikarzy i udalo sie jej dotrzec jedynie do podwojnych drzwi sali konferencyjnej. Nad glowami reporterow widac bylo lysine Binghama, od ktorej odbijalo sie jaskrawe swiatlo wlaczone dla kamer telewizyjnych. Odpowiadal na pytania z sali i obficie sie pocil. Laurie natychmiast zorientowala sie, ze w zaden sposob nie bedzie mogla omowic z nim problemu doktora Murraya. Stojac na palcach zaczela szukac wzrokiem wsrod stloczonych ludzi Calvina Washingtona, zastepcy glownego lekarza sadowego. Jako dwumetrowy, wazacy sto dwanascie kilogramow Murzyn byl zwykle latwy do zauwazenia w tlumie. W koncu dostrzegla go stojacego blisko drzwi prowadzacych z sali konferencyjnej do biura szefa. Przeszla przez glowna czesc recepcji oraz biuro szefa i dotarla do Calvina. Bedac tuz przy nim zawahala sie. Doktor Washington mial wybuchowe usposobienie. Jego postura i nastroje sprawialy, ze wiekszosc ludzi, nie wylaczajac jej, czula sie w jego obecnosci troche zastraszona. Laurie zebrala sie jednak na odwage i dotknela jego ramienia. Natychmiast gwaltownie sie odwrocil i ogarnal ja spojrzeniem swych ciemnych oczu. Nie byl zadowolony, to dawalo sie zauwazyc. -O co chodzi? - zapytal zduszonym szeptem. -Czy moge z panem chwilke porozmawiac? - spytala. - Jest to sprawa zasadnicza dotyczaca przypadku w Manhattan General. Zerkajac na swego spoconego szefa, Calvin ruszyl do wyjscia. Przeszedl obok Laurie i zamknal drzwi od sali konferencyjnej. Pokrecil z niezadowoleniem glowa. -To drugie "morderstwo wsrod zlotej mlodziezy" juz teraz zaczyna wygladac paskudnie. O Boze, jak ja nienawidze dziennikarzy! Nie chodzi im o prawde, jakakolwiek by ona byla. Nie sa niczym innym niz sfora psow goniacych za sensacyjnymi plotkami, a biedny Harold stara sie wytlumaczyc, dlaczego rece nie zostaly zabezpieczone na miejscu zbrodni. Co za cyrk! -A dlaczego nie zostaly zabezpieczone? - spytala Laurie. -Dlatego, ze lekarz dyzurny o tym nie pomyslal - odpowiedzial zdegustowany Washington. -A gdy dojechal tam Plodgett, cialo bylo juz w karetce. -Jak lekarz dyzurny mogl pozwolic na ruszenie ciala przed przybyciem Paula? -A skad ja mam wiedziec?! - wybuchnal doktor. - Caly ten przypadek jest skopany. Jedna obsuwa po drugiej. Laurie poczula sie nieswojo. -Niechetnie o tym mowie, ale na dole zauwazylam inny potencjalny problem. -Co takiego? - spytal Calvin. -Wydaje mi sie, ze ubranie ofiary lezalo w worku plastikowym na jednym ze stolikow. -Do diabla! - wykrzyknal Washington. Podszedl do telefonu Binghama i wcisnal polaczenie z "jama". Gdy tylko uslyszal jakis glos, krzyknal, ze ktos sam znajdzie sie na stole sekcyjnym, jesli ubranie ofiary "mordu wsrod zlotej mlodziezy" pozostanie w plastikowym worku. Nie czekajac na odpowiedz, trzasnal sluchawka w widelki. Nastepnie spojrzal zlym wzrokiem na Laurie, jak gdyby poslaniec byl winny zlej wiadomosci. -Nie wyobrazam sobie, aby jakis grzyb mogl tak szybko zniszczyc ewentualne dowody - powiedziala. -Nie o to chodzi - warknal Calvin. - Nie jestesmy gdzies na gluchej prowincji. Nie mozna tolerowac podobnych wpadek, zwlaszcza przy takim rozglosie. Wyglada na to, ze cala ta sprawa jest pechowa. Ale co to za problem w Manhattan General? W sposob mozliwie zwiezly Laurie opowiedziala Washingtonowi o przypadku Duncana Andrewsa i o prosbie lekarza zajmujacego sie sprawa. Podkreslila, ze rodzina pragnie, aby zyczenie zmarlego zostania dawca zostalo spelnione. -Gdybysmy w tym stanie mieli przyzwoita ustawe o lekarzach sadowych, sprawa ta w ogole by nie istniala - burknal Calvin. - Mysle, ze powinnismy zastosowac sie do zyczenia rodziny. Prosze powiedziec lekarzowi, ze moze wziac oczy, lecz najpierw powinien je sfotografowac. Powinien takze pobrac probki ciala szklistego z glebi oka do badan toksykologicznych. -Zaraz dam mu znac - powiedziala Laurie. - Dziekuje. Washington machnal z roztargnieniem reka. Otwieral juz drzwi do sali konferencyjnej. Laurie przeszla z powrotem przez sekretariat szefa i zasygnalizowala recepcjonistce, aby wpuscila ja do glownego holu. Musiala tam omijac technikow srodkow przekazu i stapac nad kablami zasilajacymi telewizyjne jupitery. Konferencja prasowa Binghama wciaz trwala. Laurie nacisnela gorny przycisk windy. -Ojej! - pisnela, czujac, jak ktos rozmyslnie szturchnal ja palcem w zebra. Odkrecila sie na piecie, aby obrugac sprawce. Spodziewala sie, ze bedzie to kolega, ale stal przed nia nieznajomy w wieku trzydziestu paru lat. Byl w rozpietym trenczu, mial rozluzniony krawat i nieco dziecinny usmiech. -Laurie? - zapytal. Nagle go rozpoznala. To Bob Talbot, reporter Daily News, ktorego znala jeszcze z college'u. Nie widziala go od dluzszego czasu, totez w nieoczekiwanej sytuacji poznala go dopiero po chwili. Mimo irytacji usmiechnela sie. -Gdzie sie podziewalas? - spytal Bob. - Nie widzialem cie cale wieki. -Chyba ostatnio troche mniej udzielalam sie towarzysko - przyznala Laurie. - Mam duzo pracy, a poza tym przygotowuje sie do egzaminow specjalizacyjnych. -Znasz to powiedzenie o samej pracy bez zadnej zabawy - powiedzial Talbot. Kiwnela glowa i probowala sie usmiechnac. Nadjechala winda. Laurie wsiadla i przytrzymala reka drzwi. -Co myslisz o tym nowym mordzie? - zapytal Bob. - Naprawde zrobil sie szum. -Tak byc musialo - odparla Laurie. - To jak na zamowienie dla prasy bulwarowej. Poza tym wyglada na to, ze juz cos sknocilismy. Jest to chyba podobne do pierwszego przypadku. Troche za podobne jak dla moich kolegow. -O czym ty mowisz? - spytal reporter. -Po