ROBIN COOK Oslepienie Przelozyl Zygmunt Bielski Kolosalna dawka stezonej kokainy pod naciskiem tloka wydostala sie ze strzykawki do zyly lokciowej Duncana Andrewsa. Natychmiast odezwaly sie alarmy chemiczne. Niektore komorki krwi i enzymy osocza rozpoznaly czasteczki kokainy jako czesc grupy zwiazkow zwanych alkaloidami; zwiazki te wytwarzane sa przez rosliny i naleza do nich takie fizjologicznie czynne substancje, jak kofeina, morfina, strychnina i nikotyna.Podejmujac rozpaczliwa, choc daremna probe obrony przed ta gwaltowna inwazja, enzymy osocza znane jako cholesterazy zaatakowaly kokaine, rozkladajac czesc obcych czasteczek na fizjologicznie nieczynne fragmenty. Dawka byla jednak przytlaczajaca. W ciagu paru sekund kokaina przemknela przez prawa strone serca do pluc, a nastepnie do innych czesci ciala Duncana. Farmakologiczne skutki dzialania narkotyku zaczely sie pojawiac niemal natychmiast. Czesc czasteczek kokainy dostala sie do tetnic wiencowych, powodujac ich zwezenie i zmniejszenie doplywu krwi do serca. Jednoczesnie rozpoczelo sie przenikanie kokainy z naczyn wiencowych do plynu zewnatrzkomorkowego otaczajacego ciezko pracujace wlokna miesnia sercowego. Obcy zwiazek zaczal tam zaklocac ruch jonow sodowych przez blony komorkowe, majacy kluczowe znaczenie dla funkcji skurczowych miesnia sercowego. W wyniku tego zdolnosc przewodzenia bodzcow w sercu oraz jego kurczliwosc zaczely sie zmniejszac. W tym samym czasie czasteczki kokainy dotarly przez tetnice szyjne do mozgu i bez najmniejszego trudu przeniknely bariere krew-mozg. Zaczely krazyc miedzy bezbronnymi komorkami mozgowymi, skupiajac sie w miejscach zwanych synapsami, przez ktore komorki nerwowe utrzymuja lacznosc miedzy soba. Wlasnie w synapsach dzialanie kokainy bylo najbardziej perfidne. Przejmowala na siebie nie swoja role. Chemiczne wlasciwosci czasteczki kokainy sprawialy, ze jej zewnetrzna czesc byla blednie rozpoznawana przez komorki nerwowe jako neurotransmiter, czyli adrenalina, noradrenalina lub dopamina. Dzialajac na zasadzie wytrycha, czasteczki kokainy wnikaly do molekularnych pomp absorbujacych te neurotransmitery i blokujac je, nagle zatrzymywaly ich prace. Wynik byl latwy do przewidzenia. Poniewaz reabsorpcja neurotransmiterow byla zablokowana, utrzymywal sie ich efekt stymulujacy. A stymulacja prowadzila do dalszego wyzwalania neurotransmiterow w ramach swoistej spirali pobudzenia. Komorki nerwowe, ktore normalnie wrocilyby do stanu uspokojenia, zaczynaly reagowac seriami impulsow. Aktywnosc komorek mozgowych stopniowo narastala, zwlaszcza w osrodkach zadowolenia polozonych gleboko pod kora mozgowa. Tutaj glownym neurotransmiterem byla dopamina. Z przewrotna predylekcja kokaina zablokowala pompy dopaminowe, doprowadzajac do gwaltownego wzrostu stezenia dopaminy. Obwody nerwowe unikatowo polaczone dla zapewnienia przetrwania gatunku znalazly sie w stanie silnego pobudzenia, wypelniajac ekstatycznymi bodzcami linie przesylowe do kory mozgowej. Ale osrodki zadowolenia nie byly jedynymi zaatakowanymi czesciami mozgu Duncana, tylko jednymi z pierwszych. Wkrotce pojawily sie bardziej ponure efekty inwazji kokainy. Dotyczyly one filogenetycznie starszych osrodkow mozgu regulujacych takie funkcje, jak oddychanie i koordynacja miesni. Pobudzone zostaly nawet obszary kontrolujace termoregulacje i odruch wymiotny. Sytuacja nie byla wiec dobra. Wsrod gwaltownego naplywu przyjemnych bodzcow wytwarzal sie stan zlowrozbny. Na horyzoncie powstawala ciemna chmura zapowiadajaca straszliwa burze neurologiczna. Kokaina miala ujawnic swe prawdziwe, mylace oblicze: slugi smierci otaczajacej sie aura oszukanczej rozkoszy. PROLOG Mysli w glowie Duncana Andrewsa pedzily niczym pociag bez maszynisty. Jeszcze przed momentem znajdowal sie w stanie tepego, narkotycznego oslupienia. Zawroty glowy i ociezalosc zniknely w ciagu paru sekund jak kropla wody padajaca na skwierczaca patelnie. Poczul naplyw rozradowania i energii dajacy nagle wrazenie sily i nieograniczonych mozliwosci. Ta nowa przenikliwosc pozwolila mu zorientowac sie, ze byl nieskonczenie bardziej silny i madry, niz kiedykolwiek to sobie uswiadamial. I wlasnie gdy rozsmakowal sie w tej kaskadzie euforycznych mysli i skorygowanej ocenie swoich mozliwosci, ogarnely go fale intensywnej rozkoszy dajacej sie okreslic jedynie jako czysta ekstaza. Krzyczalby z radosci, gdyby tylko jego usta byly w stanie wypowiedziec odpowiednie slowa. Ale nie mogly. Mysli i uczucia klebily sie w jego umysle zbyt szybko, aby mozna je bylo przedstawic slowami. Wszelkie odczuwane jeszcze pare minut temu obawy i watpliwosci rozplynely sie w nowym uniesieniu i zachwycie.Ale podobnie jak otepienie, przyjemnosc byla krotkotrwala. Rozanielony usmiech na twarzy Duncana wykrzywil sie w grymas przerazenia. Odezwal sie glos zapowiadajacy powrot ludzi, ktorych sie obawial. W panice rozejrzal sie po pokoju. Nie bylo w nim nikogo, lecz glos dalej mowil swoje. Spojrzal przez ramie do kuchni - byla pusta. Odwrocil sie w strone korytarza i sypialni. I tam nie bylo nikogo, ale glos wciaz nie milkl. Teraz szeptal grozniejsza przepowiednie: czekala go smierc. -Kim jestes? - krzyknal Andrews i przycisnal rece do uszu, jakby chcial nie dopuscic glosu do siebie. - Gdzie jestes? Jak sie tu dostales? Glos nie odpowiadal. Duncan nie wiedzial, ze wydobywa sie z jego wlasnej glowy. Z trudem podniosl sie na nogi. Ze zdziwieniem zdal sobie sprawe, ze lezal na podlodze. Wstajac potracil ramieniem stolik do kawy. Na podloge spadla z brzekiem strzykawka, ktora tak niedawno przeklula jego ramie. Spojrzal na nia z zalem i nienawiscia, po czym wyciagnal reke, aby ja zgniesc. Tuz przed strzykawka reka Andrewsa sie zatrzymala. W jego szeroko otwartych oczach malowala sie dezorientacja pomieszana z nowym strachem. Nagle poczul wyraznie, ze setki owadow pelzaja mu po skorze rak. Zapominajac o strzykawce, podniosl do gory otwarte dlonie. Czul, jak robactwo wije mu sie na przedramionach, ale mimo usilnych staran nie dostrzegal niczego. Skora wydawala sie zupelnie czysta. Tymczasem swierzbienie rozszerzylo sie na nogi. -Aaaaaa! - wrzasnal. Probowal wytrzec ramiona, przypuszczajac, ze owady sa zbyt male, aby mozna bylo je zobaczyc, ale swierzbienie tylko sie wzmoglo. Ciarki przeszly go ze strachu, gdy przyszlo mu na mysl, ze robaki musza byc pod skora. Jakos udalo sie im przeniknac do jego ciala. Moze byly w tej strzykawce... Goraczkowo zaczal sie drapac, probujac umozliwic robakom wyjscie. Czul, jak pozeraja go od wewnatrz. Rozpaczliwie drapal sie coraz mocniej, zaglebiajac paznokcie w skorze, az pojawila sie krew. Odczuwal dotkliwy bol, ale swierzbienie wciaz sie nasilalo. Mimo strachu przed robactwem przestal sie drapac po wystapieniu nowego objawu. Gdy podniosl swa zakrwawiona reke, zauwazyl, ze sie trzesie. Patrzac w dol na siebie zobaczyl, ze cale jego cialo dygocze i ze stan ten sie pogarsza. Przez moment pomyslal o wezwaniu pogotowia, ale wlasnie wtedy zauwazyl jeszcze cos. Byl rozgrzany. Nie, byl goracy! -O Boze! - udalo sie mu wykrztusic, gdy uswiadomil sobie, ze twarz ma zlana potem. Przylozyl drzaca dlon do czola: bylo rozpalone! Sprobowal rozpiac koszule, ale roztrzesione rece nie daly rady. Rozdrazniony i zdesperowany rozerwal koszule i zrzucil ja z siebie. Guziki fruwaly na wszystkie strony. To samo zrobil ze spodniami, ktore rzucil na podloge. Rozebrany do krotkich spodenek nadal dusil sie z goraca. Nagle, bez zadnego ostrzezenia, kaszlnal, zakrztusil sie i zwymiotowal silnym strumieniem, zachlapujac sciane ponizej litografii podpisanej przez Salvadora Dali. Wtoczyl sie do lazienki. Wylacznie sila woli ustawil swe rozdygotane cialo pod prysznicem i puscil zimna wode na pelny regulator. Lapiac powietrze, stal pod kaskada lodowatej wody. Ulga trwala krotko. Z ust Duncana bezwiednie wydobyl sie zalosny krzyk, gdy palacy bol przeszyl mu lewa strone klatki piersiowej promieniujac w dol wewnetrznej strony lewej reki. Intuicyjnie wiedzial, ze doznal zawalu serca. Prawa dlonia zlapal sie za piers. Krew z rozdrapanych rak mieszala sie z woda z prysznica i wirujac znikala w odplywie. Zataczajac sie i niemal padajac, Andrews skierowal sie z lazienki w strone drzwi swego mieszkania. Niewazne, ze byl prawie nagi, potrzebowal powietrza. Gotujacy sie mozg chcial eksplodowac. Ostatkiem sil chwycil klamke i otworzyl drzwi wejsciowe. -Duncan! - krzyknela Sara Wetherbee. Nie mogla byc bardziej zaskoczona. Wlasnie chciala zapukac do drzwi, gdy Andrews gwaltownie je otworzyl. Nie mial na sobie niczego poza mokrymi spodenkami. - Moj Boze! - zawolala. - Co sie z toba dzieje? Duncan nie poznal swej kochanki, z ktora byl zwiazany od przeszlo dwoch lat. Potrzebowal powietrza. Przygniatajacy bol w piersiach rozszerzyl sie na cale pluca. Mial wrazenie, jak gdyby otrzymywal kolejne ciosy nozem. Chwiejnie zrobil krok do przodu, probujac reka odsunac Sare z drogi. -Duncan! - krzyknela znow Sara, uswiadamiajac sobie jego niemal calkowita nagosc, krwawiace zadrapania na rekach, szeroko rozwarte, obledne oczy i grymas bolu na twarzy. Nie dajac sie odepchnac, chwycila go za ramiona i powstrzymala. - Co sie dzieje? Dokad idziesz? Andrews sie zawahal. Na krotka chwile glos kochanki przebil sie przez jego demencje. Otworzyl usta, jak gdyby chcial cos powiedziec. Ale nie wyartykulowal zadnych slow. Zamiast tego wydobyl z siebie zalosny jek zakonczony sapnieciem, gdy dygot przeistoczyl sie w spazmatyczne drgawki, a oczy zniknely w gorze glowy. Na szczescie juz nieprzytomny osunal sie w ramiona Sary. Poczatkowo Sara daremnie usilowala utrzymac go w pozycji pionowej. Nie byla jednak w stanie tego zrobic, zwlaszcza ze drgawki stawaly sie coraz gwaltowniejsze. Mozliwie najlagodniej opuscila powykrecane cialo Duncana na prog, pozostawiajac je w polowie na korytarzu. Niemal natychmiast po dotknieciu podlogi plecy Andrewsa wygiely sie w luk, a drgawki szybko przeszly w rytmiczne skurcze charakterystyczne dla napadu padaczki. -Ratunku! - krzyknela Sara, rozgladajac sie po obu stronach korytarza. Jak mozna bylo oczekiwac, nikt sie nie pojawil. Poza odglosami wydawanymi przez Duncana slychac bylo jedynie perkusyjny rytm grajacego w poblizu stereo. Rozpaczliwie poszukujac pomocy, niezgrabnie przestapila nad wstrzasanym konwulsjami i nie kontrolujacym wydalania cialem kochanka. Krew i piana na jego ustach budzily w niej odraze i strach. Desperacko chciala mu pomoc, ale poza wezwaniem pogotowia nie wiedziala, co robic. Drzacym palcem wystukala numer 911 na telefonie w pokoju. Niecierpliwie czekajac na polaczenie, slyszala uderzenia glowy Duncana o parkiet. Mogla jedynie krzywic sie za kazdym okropnym odglosem i modlic, aby pomoc nadeszla jak najszybciej. Sara oderwala rece od twarzy i spojrzala na zegarek. Byla prawie trzecia nad ranem. Od przeszlo trzech godzin siedziala na tym samym, pokrytym winylem krzesle w poczekalni Manhattan General Hospital. Po raz nie wiadomo ktory rozejrzala sie po zatloczonym pomieszczeniu przesiaknietym zapachem papierosowego dymu, potu, alkoholu i wilgotnej welny. Na wprost niej widnial duzy napis PALENIE WZBRONIONE, ignorowany przez prawie wszystkich. Obok poszkodowanych siedzialy osoby towarzyszace. Byly tam placzace niemowleta i przedszkolaki, pobici pijacy, a takze osoby przyciskajace reczniki do skaleczonych palcow lub innych czesci ciala. Wiekszosc patrzyla bez wyrazu przed siebie, zobojetniala na przedluzajace sie czekanie. Niektorzy byli ewidentnie chorzy, a nawet z bolami. Pewien dobrze ubrany mezczyzna obejmowal ramieniem swa rownie dobrze ubrana towarzyszke. Jeszcze przed paroma minutami zawziecie klocil sie z pielegniarka o budzacej respekt posturze, ktora wcale nie przejela sie grozbami wezwania adwokata, jesli jego towarzyszka nie zostanie natychmiast przyjeta. W koncu i on zobojetnial i patrzyl przed siebie zrezygnowany. Zamykajac znow oczy, Sara wciaz czula pulsowanie w skroniach. Przesladowal ja wyrazisty obraz Andrewsa wstrzasanego drgawkami na progu jego mieszkania. Niezaleznie od tego, co jeszcze mialo sie wydarzyc, wiedziala, ze nigdy nie zapomni tego widoku. Po wezwaniu pogotowia wrocila do Duncana. Przypomniala sobie nie wiadomo skad, ze przy napadzie konwulsji nalezy choremu wlozyc cos do ust, aby zapobiec przygryzieniu jezyka. Mimo usilnych staran nie udalo sie jej jednak rozewrzec scisnietych szczek Andrewsa. Tuz przed przybyciem pogotowia drgawki wreszcie ustaly. Sara najpierw poczula ulge, lecz wkrotce z rosnacym niepokojem zauwazyla, ze Duncan nie oddycha. Po wytarciu piany i odrobiny krwi z jego warg, probowala zastosowac sztuczne oddychanie metoda usta-usta, ale poczula mdlosci. Wowczas pojawili sie sasiedzi z korytarza. Jeden z nich powiedzial, ze byl w sluzbie medycznej marynarki, i podjal sie wraz z kolega dalszych zabiegow reanimacyjnych az do przybycia pogotowia. Przyjela to z wdziecznoscia. Nie byla w stanie pojac, co sie stalo z Duncanem. Zaledwie przed godzina zatelefonowal do niej i prosil, aby przyszla. Wydawalo sie jej, ze jest troche spiety i ma dziwny glos, ale mimo to byla calkowicie nie przygotowana na znalezienie go w takim stanie. Raz jeszcze wzdrygnela sie na mysl o tym, jak zobaczyla go stojacego w drzwiach z pokrwawionymi rekami i szeroko rozwartymi, nieprzytomnymi oczami. Wygladal jak szaleniec. Po raz ostatni widziala go, gdy przyjechali do Manhattan General. Obsluga karetki pozwolila jej pojechac z nimi do szpitala. Przez cala jezaca wlosy na glowie droge kontynuowali zabiegi reanimacyjne. Po przyjezdzie widziala jeszcze, jak odwozili go przez biale wahadlowe drzwi do sali przyjec ostrego dyzuru. Wciaz miala w oczach sanitariusza kleczacego na wozku i uciskajacego klatke piersiowa Duncana. -Sara Wetherbee? - zapytal jakis glos, wyrywajac ja z zadumy. -Tak? - odpowiedziala podnoszac glowe. Przed nia stal mlody lekarz w bialym kitlu lekko spryskanym krwia. Na jego twarzy rysowal sie cien wyraznego juz o tej porze zarostu. -Jestem doktor Murray - przedstawil sie. - Czy moglaby pani pojsc ze mna? Chcialbym z pania chwile porozmawiac. -Oczywiscie - powiedziala z niepokojem. Wstala i podciagnela na ramieniu torebke, po czym pospieszyla za lekarzem, ktory odwrocil sie na piecie, prawie zanim zdazyla odpowiedziec. Weszla przez te same biale drzwi, ktore przed trzema godzinami pochlonely Duncana. Doktor Murray zatrzymal sie tuz za nimi i odwrocil do niej. Z lekiem spojrzala mu w oczy. Byl wyczerpany. Chciala dostrzec jakis promyk nadziei, ale nie bylo zadnego. -Rozumiem, ze jest pani przyjaciolka pana Andrewsa - powiedzial lekarz glosem pelnym znuzenia. Sara skinela glowa. -Normalnie najpierw rozmawiamy z rodzina - kontynuowal. - Ale wiem, ze pani przyjechala z pacjentem i od tego czasu czeka. Przykro mi, ze dopiero teraz rozmawiam z pania, lecz tuz po panu Andrewsie przywieziono kilka osob z ranami postrzalowymi. -Rozumiem - powiedziala Sara. - Co z Duncanem? - Musiala zadac to pytanie, choc nie byla pewna, czy chce uslyszec odpowiedz. -Nie jest dobrze - odpowiedzial Murray. - Moze byc pani pewna, ze nasi sanitariusze probowali wszystkiego. Niestety, Duncan mimo to zmarl. Nie zyl w momencie przyjecia. Przykro mi. Sara patrzyla lekarzowi w oczy. Pragnela dostrzec w nich przeblysk tego zalu, jaki wlasnie w niej wzbieral. Ale dostrzegla tylko zmeczenie. Ten pozorny brak wspolczucia pomogl jej zachowac spokoj. -Co sie stalo? - zapytala niemal szeptem. -Jestesmy w dziewiecdziesieciu procentach pewni, ze bezposrednia przyczyna byl rozlegly zawal miesnia sercowego, czyli atak serca - odparl doktor, najwyrazniej preferujac slownictwo medyczne. - Ale wydaje sie, ze pierwotna przyczyna bylo przedawkowanie lub zatrucie narkotykiem. Nie znamy jeszcze poziomu narkotyku we krwi. Na to potrzeba troche czasu. -Narkotyki? - spytala z niedowierzaniem Sara. - Jaki narkotyk? -Kokaina - odparl lekarz. - Sanitariusze przywiezli nawet uzyta przez niego strzykawke. -Nie wiedzialam, ze Duncan zazywal kokaine. Mowil, ze nie bierze narkotykow. -Ludzie zawsze klamia na temat seksu i narkotykow - powiedzial doktor Murray. - A z kokaina czasem wystarczy jeden raz. Malo kto zdaje sobie sprawe, jakie to potrafi byc niebezpieczne. Popularnosc kokainy sprawila, ze wytworzylo sie falszywe poczucie bezpieczenstwa. Tak czy inaczej musimy skontaktowac sie z rodzina. Czy zna pani moze numer telefonu? Wstrzasnieta smiercia Duncana i wiadomoscia, ze najwyrazniej zazywal kokaine, Sara monotonnym glosem wyrecytowala numer Andrewsow. Myslenie o narkotykach pozwalalo jej uniknac myslenia o smierci. Zastanawiala sie, od jak dawna Duncan bral kokaine. Jakze trudno bylo to wszystko zrozumiec. Wydawalo sie jej, ze znala go tak dobrze. Rozdzial 1 NOWY JORK, LISTOPAD, PONIEDZIALEK, GODZ. 6.45 Nigdy nie zdarzylo sie, aby dzwonienie starego, nakrecanego budzika nie wyrwalo Laurie Montgomery z objec glebokiego snu. Mimo ze miala ten budzik od pierwszego roku studiow, nigdy nie przyzwyczaila sie do jego przerazliwego terkotania. Zawsze podrywal ja z poscieli i nieodmiennie siegala w jego kierunku gwaltownym ruchem, jak gdyby jej zycie zalezalo od mozliwie najszybszego wylaczenia przekletego dzwonka.Ten deszczowy listopadowy poranek nie okazal sie wyjatkiem. Odstawiajac budzik na parapet okna, czula bicie swego serca. To doplyw adrenaliny dzialal jak co dzien skutecznie. Nawet gdyby mogla wrocic do lozka, nie udaloby sie jej juz zasnac. Tak samo bylo z Tomem, jej poltorarocznym poldzikim burym kotem, ktory na dzwiek dzwonka ukryl sie w glebi szafy. Pogodzona z poczatkiem nowego dnia, Laurie wstala, wsunela stopy w pantofle z owczej skory i wlaczyla lokalne wiadomosci telewizyjne. Jej niewielkie mieszkanie z jedna sypialnia miescilo sie w szesciopietrowym domu czynszowym na Dziewietnastej ulicy, miedzy alejami Pierwsza a Druga, na piatym pietrze od tylu. Dwa okna wychodzily na ciasne, zarosniete podworka. W malenkiej kuchence wlaczyla ekspres do kawy. Poprzedniego wieczora przygotowala odpowiednia porcje. Nastepnie weszla do lazienki i przejrzala sie w lustrze. -Uch! - mruknela, ogladajac slady pozostawione na twarzy przez kolejna nie dospana noc. Jej oczy byly podpuchniete i zaczerwienione. Laurie nie byla zwolenniczka wczesnego wstawania. Byla zdeklarowanym nocnym Markiem, czesto czytala bardzo dlugo. Kochala czytanie, niezaleznie od tego, czy zaglebiala sie w ciezki tekst o patologii, czy w popularny bestseller. Jej zainteresowania byly wszechstronne. Na polkach miala wszystko, poczynajac od dreszczowcow i romantycznych opowiesci, a konczac na historii, naukach podstawowych, a nawet psychologii. Poprzedniego wieczora byl to kryminal, ktory przeczytala do konca. Gaszac swiatlo nie miala odwagi sprawdzic godziny. Rano postanowila, jak zwykle, nigdy juz nie isc tak pozno spac. Pod prysznicem byla juz w stanie zaczac myslec o problemach czekajacych ja w ciagu dnia. Obecnie pracowala piaty miesiac jako lekarz sadowy w Biurze Glownego Lekarza Sadowego miasta Nowy Jork. Podczas poprzedniego weekendu miala dyzur, co oznaczalo, ze pracowala zarowno w sobote, jak i w niedziele. Przeprowadzila szesc sekcji zwlok: trzy pierwszego dnia i trzy nastepnego. Kilka tych przypadkow wymagalo przed wypisaniem dodatkowego opracowania i zaczela w myslach sporzadzac liste niezbednych czynnosci. Po wyjsciu spod prysznica zaczela energicznie sie wycierac. Byla zadowolona, ze czekal ja dzis "papierkowy dzien", co oznaczalo, iz nie bedzie wyznaczona do zadnych dalszych sekcji. Miala wiec czas na uzupelnienie dokumentacji. Czekala wlasnie na materialy z laboratorium, od pracownikow dochodzeniowych biura, lokalnych szpitali i lekarzy na temat blisko dwudziestu przypadkow. Ciagle zagrazalo jej przytloczenie tym nawalem pracy. Z powrotem w kuchni Laurie nalala sobie kawy. Nastepnie, z kubkiem w rece, wrocila do lazienki, aby sie umalowac i wysuszyc wlosy. Wlosy zawsze zabieraly jej najwiecej czasu. Geste i dlugie, mialy kolor kasztanowy z rudawymi smugami, ktore raz w miesiacu zwykla podbarwiac henna. Byla z nich dumna. Uwazala, ze sa jej najatrakcyjniejsza cecha. Matka zawsze zachecala do ich obciecia, lecz Laurie lubila, gdy siegaly ponizej ramion, i chodzila z warkoczem lub wlosami upietymi do gory. W odniesieniu do makijazu zawsze wyznawala teorie, ze "mniej znaczy wiecej". Odrobina cienia dla zaakcentowania niebieskozielonych oczu, kilka pociagniec olowkiem, aby lepiej uwidocznic jasne, rudawe brwi, nieco tuszu na rzesy i byla niemal gotowa. Brakowalo tylko jeszcze troche rozu i szminki, ktore dopelnily rutynowego dziela. Zadowolona, wziela kubek i wrocila do sypialni. Nadawano wlasnie program Dzien dobry, Ameryko. Sluchajac jednym uchem, ubierala sie w przygotowane poprzedniego wieczora ciuchy. Medycyna sadowa wciaz byla glownie domena mezczyzn, lecz wlasnie dlatego Laurie starala sie podkreslac ubiorem swa kobiecosc. Wlozyla zielona spodnice i pasujacy do niej golf. Ogladajac sie w lustrze byla zadowolona. Nie pokazywala sie dotad w tym stroju. Sprawial on jakos, ze wygladala na wyzsza niz sto piecdziesiat szesc centymetrow i nawet szczuplej, niz wskazywalaby jej waga piecdziesiat kilogramow. Po wypiciu kawy i jogurtu oraz napelnieniu miski Toma kocim jedzeniem Laurie wciagnela na siebie trencz. Nastepnie chwycila torebke, przygotowany zawczasu lunch oraz teczke i wyszla z mieszkania. Chwile zajelo jej zamkniecie odziedziczonej po poprzednim lokatorze kolekcji zamkow w drzwiach. Odwracajac sie w strone windy, wcisnela guzik. Jak gdyby na zawolanie, w chwili gdy stara winda rozpoczela z jekiem swa wedrowke w gore, Laurie uslyszala zgrzyt zamkow Debry Engler. Odwrociwszy glowe, patrzyla, jak drzwi mieszkania od frontu uchylily sie nieco, napinajac lancuch w srodku i ukazujac przekrwione oko sasiadki. Nad okiem widac bylo kosmyk siwych, kedzierzawych wlosow. Laurie odwzajemnila sie wscibskiemu oku wyzywajacym spojrzeniem. Debra robila wrazenie, jak gdyby czyhala za swymi drzwiami na kazdy odglos z klatki schodowej. Dzialalo to Laurie na nerwy. Wygladalo na naruszenie jej prywatnego zycia, mimo faktu, ze klatka schodowa byla terenem wspolnego uzytkowania. -Lepiej wziac parasolke - powiedziala sasiadka zachrypnietym glosem nalogowej palaczki. To, ze Debra miala racje, jedynie wzmoglo irytacje Laurie. Rzeczywiscie zapomniala o parasolce. Bez udzielania jakiejkolwiek zachety drazniacej czujnosci sasiadki cofnela sie do drzwi i wykonala skomplikowana czynnosc otwierania zamkow. Gdy po pieciu minutach wchodzila do windy, widziala znow patrzace z zainteresowaniem przekrwione oko Debry. Irytacja minela podczas wolnego zjazdu winda. Laurie myslami wrocila do przypadku, ktory najbardziej ja trapil podczas weekendu: do dwunastoletniego chlopca uderzonego pilka softballowa w piers. -Nie ma sprawiedliwosci w zyciu - mruknela cicho, myslac o przedwczesnej smierci chlopca. Jakze trudno bylo pogodzic sie z tym, ze umieraja dzieci. Kiedys wydawalo sie jej, ze studia medyczne uodpornia ja na cos tak bezsensownego, ale tak sie nie stalo. Nie pomogla tez praca na patologii. A teraz, gdy zajmowala sie medycyna sadowa, przypadki te byly jeszcze trudniejsze do zniesienia. A bylo ich tak wiele! Do chwili wypadku ofiara softballu byla zdrowym, pelnym zycia dzieckiem. Laurie wciaz miala w oczach jego drobne cialo na stole sekcyjnym; okaz zdrowia, jak gdyby we snie. Jednak musiala siegnac po skalpel i wypatroszyc go jak rybe. Gdy winda zatrzymala sie naglym szarpnieciem, Laurie z trudem przelknela sline. Przypadki w rodzaju tego malego chlopca wywolywaly u niej watpliwosci, czy wybrala wlasciwa specjalizacje. Zastanawiala sie, czy nie powinna byla zostac pediatra, co pozwoliloby jej miec do czynienia z zyjacymi dziecmi. Wybrana przez nia dziedzina medycyny potrafila byc ponura. Wbrew sobie poczula dla Debry wdziecznosc za rade, gdy zobaczyla, jaka jest pogoda. Silnym podmuchom wiatru towarzyszyl zapowiadany deszcz. Wyglad zasmieconej ulicy nie byl tego dnia przyjemny i budzil w niej watpliwosci dotyczace nie tylko specjalizacji zawodowej, lecz takze lokalizacji jej mieszkania. Moze powinna byla zamieszkac w nowszym, czystszym miescie, takim jak Atlanta, lub w miescie wiecznego lata, w rodzaju Miami. Otworzyla parasolke i pochylila sie, aby stawic czolo wiatrowi, idac w strone Pierwszej alei. Po drodze myslala o jednym z ironicznych aspektow dokonanego przez siebie wyboru kariery. Zdecydowala sie na patologie z kilku powodow. Uwazala na przyklad, ze stale godziny pracy ulatwia jej polaczenie medycyny z zyciem rodzinnym. Problem polegal jednak na tym, ze nie miala rodziny, jesli nie bralo sie pod uwage jej rodzicow, ale oni tak naprawde sie nie liczyli. W istocie rzeczy nie miala nikogo bliskiego. Nigdy nie sadzila, ze w wieku trzydziestu dwoch lat nie bedzie miala dzieci, a tym bardziej, ze bedzie niezamezna. Krotka jazda taksowka z kierowca, ktorego narodowosci nie mogla sie nawet domyslac, sprawila, ze znalazla sie na rogu Pierwszej alei i Trzydziestej ulicy. Byla zdumiona, ze udalo sie jej zlapac taksowke. W normalnych warunkach kombinacja deszczu i godziny szczytu oznaczala brak takiej mozliwosci. Jednak tego ranka ktos wlasnie wysiadal z taksowki, akurat gdy dochodzila do Pierwszej alei. Ale nawet gdyby nie udalo sie jej zlapac, nie byloby tragedii. Jedna z dobrych stron mieszkania tutaj stanowila odleglosc zaledwie jedenastu przecznic od miejsca pracy. Wielokrotnie chodzila piechota w obie strony. Po oplaceniu kierowcy Laurie weszla na frontowe schody Biura Glownego Lekarza Sadowego miasta Nowy Jork. Szesciopietrowy budynek biura byl przytloczony reszta gmachow Centrum Medycznego Uniwersytetu Nowego Jorku oraz kompleksem zabudowan szpitala Bellevue. Jego fasada zbudowana byla z glazurowanej na niebiesko cegly z aluminiowymi framugami okien i drzwi w nowoczesnym, nieatrakcyjnym stylu. Zazwyczaj nie zwracala uwagi na ten gmach, ale akurat w ten deszczowy listopadowy poniedzialek odniosla sie do niego rownie krytycznie jak do swej kariery i ulicy. Musiala przyznac, ze bylo to przygnebiajace miejsce. Krecila glowa, zastanawiajac sie, czy architekt mogl byc naprawde zadowolony ze swego dziela, gdy zauwazyla, ze hol recepcyjny jest przepelniony. Mimo porannego chlodu drzwi wejsciowe byly umocowane w pozycji otwartej i widac bylo, jak powoli wydobywa sie zza nich dym papierosowy. Zaciekawiona, zaczela z niejakim trudem przeciskac sie przez tlum w strone sali identyfikacyjnej. Dyzurujaca zwykle recepcjonistka, Marlene Wilson, najwyrazniej nie radzila sobie z co najmniej kilkunastoma osobami, ktore napieraly na jej biurko zasypujac ja pytaniami. Byla to inwazja przedstawicieli srodkow przekazu blyskajacych swiatlami i uzbrojonych w aparaty fotograficzne, magnetofony i kamery telewizyjne. Bylo oczywiste, ze stalo sie cos niezwyklego. Po krotkiej pantomimie, majacej na celu zwrocenie na siebie uwagi Marlene, Laurie udalo sie przedostac przez automatycznie otwierane wejscie do czesci wewnetrznej. Odczula pewna ulge, gdy zamykajace sie drzwi odciely gwar i gryzacy dym papierosowy. Zatrzymujac sie, aby rzucic okiem do smetnej sali, gdzie rodziny identyfikowaly zwloki, z pewnym zaskoczeniem stwierdzila, ze jest ona pusta. Przy takim zgielku w czesci zewnetrznej spodziewala sie zastac w niej jakichs ludzi. Wzruszywszy ramionami, udala sie do biura identyfikacji. Pierwsza osoba, jaka zobaczyla, byl Vinnie Amendola, jeden z laborantow z kostnicy. Nie zwracajac uwagi na wrzawe w czesci recepcyjnej, popijal kawe ze styropianowego kubka i studiowal strony sportowe w New York Post. Stopy oparl na brzegu jednego z szarych metalowych stolikow. Jak zwykle przed osma rano byl jedyna osoba w pokoju. Do niego nalezalo przygotowanie kawy dla reszty personelu. Biuro identyfikacji, w ktorym znajdowal sie duzy ekspres do kawy, pelnilo wiele funkcji, miedzy innymi miejsca nieformalnych spotkan porannych. -A coz takiego sie tutaj dzieje? - zapytala Laurie, siegajac po dzienny plan sekcji. Nie figurowala dzis w planie, ale zawsze interesowaly ja nowe przypadki. -Klopoty - odpowiedzial Vinnie, odkladajac gazete. -Jakie klopoty? - spytala. Przez otwarte drzwi do dzialu lacznosci zobaczyla, ze obie sekretarki z dziennej zmiany byly zajete odbieraniem telefonow. Tablice rozdzielcze przed nimi mrugaly, sygnalizujac kolejne rozmowy. Laurie nalala sobie filizanke kawy. -Jeszcze jedno "morderstwo wsrod zlotej mlodziezy" - odparl laborant. - Nastolatka uduszona chyba przez swego chlopaka. Seks i narkotyki. No wie pani, bogate szczeniaki. Wydarzylo sie to kolo "Tawerny na Trawniku". Po halasie wokol tego pierwszego przypadku, ktory wydarzyl sie pare lat temu, dziennikarze siedza tu od chwili sprowadzenia ciala. Laurie cmoknela. -Jakie to okropne dla wszystkich. Zycie stracone i zycie zrujnowane - powiedziala, dodajac do kawy cukru i troche smietanki. - Kto sie tym zajmuje? -Doktor Plodgett - odparl Vinnie. - Zostal wezwany przez lekarza dyzurnego i musial pojechac na miejsce wypadku. Cos kolo trzeciej nad ranem. -Ojej - mruknela Laurie wzdychajac. Zal jej bylo Paula. Mozna bylo sie domyslic, ze zajmowanie sie ta sprawa bedzie dla niego stresujace, bowiem podobnie jak ona mial stosunkowo male doswiadczenie. Byl lekarzem sadowym zaledwie nieco ponad rok, Laurie zas tylko przez cztery i pol miesiaca. - Gdzie jest teraz Paul? Na gorze w swym pokoju? -Nie - odrzekl Amendola. - Jest na dole i robi sekcje. -Juz teraz? Skad ten pospiech? - spytala. -Nie mam pojecia - odparl laborant. - Ale faceci schodzacy ze zmiany cmentarnej mowili, ze Bingham przyjechal kolo szostej. Paul musial go zawiadomic. -Ten przypadek staje sie ciekawszy z minuty na minute - powiedziala Laurie. Piecdziesiecioosmioletni doktor Harold Bingham byl glownym lekarzem sadowym miasta Nowy Jork, co czynilo z niego postac o duzym znaczeniu w swiecie medycyny sadowej. - Chyba zejde do jamy i zobacze, co sie dzieje. -Na pani miejscu bylbym ostrozny - powiedzial Vinnie, skladajac z trudem gazete. - Sam myslalem, zeby tam pojsc, ale mowia, ze Bingham jest w zlym humorze. To zreszta nic nadzwyczajnego. Wychodzac z pokoju, Laurie skinela glowa laborantowi. Aby ominac tlum reporterow w czesci recepcyjnej, wybrala dluzsza droge do wind przez dzial lacznosci. Sekretarki byly zbyt zajete, aby sie przywitac. Laurie pomachala reka jednemu z dwoch przydzielonych biuru detektywow policyjnych. Siedzial w swej klitce obok dzialu lacznosci i takze rozmawial przez telefon. Po przejsciu przez nastepne drzwi Laurie zajrzala kolejno do pokojow pracownikow dochodzeniowych biura, aby sie przywitac, ale zadnego jeszcze nie bylo. Po dojsciu do glownych wind nacisnela guzik i jak zwykle musiala czekac na reakcje przestarzalego urzadzenia. Patrzac w prawo, wzdluz korytarza, mogla widziec klebiacy sie w czesci recepcyjnej tlum reporterow. Wspolczula biednej Marlene Wilson. Jadac na gore do swego pokoju na piatym pietrze, Laurie zastanawiala sie, co moze oznaczac wczesna obecnosc Binghama nie tylko w biurze, lecz takze w sali sekcyjnej. Jedno i drugie bylo zdarzeniem rzadkim i tym bardziej pobudzalo jej zaciekawienie. Poniewaz jej wspoltowarzyszka z pokoju, doktor Riva Mehta, jeszcze sie nie pojawila, Laurie spedzila tam tylko kilka minut. Zamknela swa aktowke, torebke i lunch w szafce z dokumentami, po czym przebrala sie w zielony stroj operacyjny. Nie miala robic sekcji, wiec nie wlozyla drugiej, zabezpieczajacej warstwy odziezy ochronnej. Wrociwszy do windy, zjechala do podziemia, gdzie miescila sie kostnica. Nie bylo to prawdziwe podziemie, poniewaz w rzeczywistosci znajdowalo sie na poziomie jezdni od strony Trzydziestej ulicy. Ciala przybywaly do kostnicy i opuszczaly ja przez rampe od tej strony. W szatni, ktorej rzadko uzywala jako takiej, preferujac przebieranie sie w swym pokoju, otrzymala oslony na obuwie, fartuch, maske i kaptur. Tak ubrana, jak gdyby miala sama operowac, wkroczyla na sale sekcyjna. "Jama", jak ja dobrotliwie okreslano, byla sredniej wielkosci sala o dlugosci okolo siedemnastu i szerokosci dziesieciu metrow. W swoim czasie, ale juz nie teraz, byla uwazana za bardzo nowoczesna. Podobnie jak w wielu innych instytucjach miejskich dawal sie odczuc brak funduszy na wlasciwe utrzymanie i modernizacje. Niezliczone sekcje pozostawily plamy na osmiu starych stolach z nierdzewnej stali. Nad kazdym z nich wisialy staromodne sprezynowe wagi. Wzdluz scian widac bylo zlewy, wywietrzniki, urzadzenia rentgenowskie, oszklone szafki w starym stylu oraz wystajace na zewnatrz rury. Okien nie bylo. Tylko jeden stol byl zajety: drugi od konca po prawej. Gdy drzwi zamknely sie za Laurie, wszyscy trzej ubrani w fartuchy, maski i kaptury lekarze zgrupowani wokol stolu podniesli glowy, aby sie jej przyjrzec, po czym wrocili do swej ponurej pracy. Na stole lezalo alabastrowe, nagie cialo kilkunastoletniej dziewczyny. Oswietlal je bezposrednio z gory pojedynczy szereg bialoniebieskich jarzeniowek. Niesamowitosc scenerii potegowal ssacy odglos wody sciekajacej do odplywu u podstawy stolu. Laurie poczula wyrazna ochote, aby sie odwrocic i wyjsc, lecz stlumila to uczucie. Zamiast tego podeszla w kierunku grupy. Znajac dobrze wszystkich, rozpoznala kazdego mimo ochronnych ubiorow, w sklad ktorych wchodzily obok masek takze i gogle. Szef stal po drugiej stronie stolu, naprzeciwko niej. Byl to krepy, niski mezczyzna o grubych rysach i bulwiastym nosie. -Do diabla, Paul! - warknal. - Czy po raz pierwszy robisz sekcje szyi? Mam zapowiedziana konferencje prasowa, a ty grzebiesz sie tu jak student pierwszego roku. Daj mi ten skalpel! - Bingham wyrwal Plodgettowi instrument z reki i pochylil sie nad cialem. Ostrze z nierdzewnej stali blysnelo odbitym swiatlem. Laurie podeszla do stolu po prawej stronie Paula. Wyczuwajac jej obecnosc, odwrocil glowe i na moment ich oczy sie spotkaly. Dostrzegla, ze byl juz mocno zdenerwowany. Starala sie wesprzec go wzrokiem, ale on odwrocil glowe. Przeniosla spojrzenie na laboranta, ktory unikal patrzenia w jej strone. Atmosfera byla wybuchowa. Spuscila oczy, aby zobaczyc, co robi szef. Szyja denatki zostala otwarta nieco przestarzalym cieciem od brody do szczytu mostka. Oddzielona i odsunieta na bok skora przypominala dekolt bluzki z wysokim kolnierzykiem. Lekarz byl w trakcie oddzielania miesni od chrzastki tarczowej i kosci gnykowej. Laurie mogla dostrzec slady przedsmiertnego urazu w postaci krwotoku do tkanek. -Wciaz nie rozumiem jednego - warknal Bingham bez odrywania sie od pracy. - Dlaczego nie zabezpieczono rak? Czy moglbys, prosze, mi to powiedziec? Oczy Laurie i Paula znow sie spotkaly. Wiedziala od razu, ze nie ma zadnego wytlumaczenia. Chciala mu jakos pomoc, ale nie widziala takiej mozliwosci. Podzielajac zaklopotanie kolegi, odsunela sie od stolu. Mimo, ze zadala sobie trud przebrania sie, aby moc popatrzec, wyszla z sali sekcyjnej. Napiecie bylo tam zbyt wielkie. Nie chciala pogarszac sytuacji Paula stwarzajac szefowi wieksze audytorium. Po zdjeciu wierzchniej warstwy odziezy ochronnej i powrocie na gore Laurie zasiadla za biurkiem i wziela sie do pracy. Najpierw musiala uzupelnic to, co sie dalo, w sprawie trzech sekcji wykonanych przez siebie w niedziele. Pierwszym przypadkiem byl ten dwunastoletni chlopiec. W drugim miala do czynienia z ewidentnym przedawkowaniem heroiny, lecz zrekapitulowala fakty. Przy ofierze znaleziono akcesoria uzywane przez narkomanow. Wiadomo bylo, ze czlowiek ten sie do nich zaliczal i uzywal heroiny, a podczas sekcji zauwazono na jego przedramionach liczne stare i nowe slady wstrzykniec dozylnych. Na prawym ramieniu mial wytatuowane: "Urodzony, aby przegrac". Wewnetrznie mial typowe oznaki smierci z niedotlenienia wraz z pienistym obrzekiem pluc. Mimo ze nie bylo jeszcze wynikow badan laboratoryjnych, Laurie nie miala watpliwosci, ze przyczyna smierci bylo przedawkowanie narkotyku oraz ze smierc byla przypadkowa. Trzecia sprawa nie byla bynajmniej tak prosta. Dwudziestoczteroletnia stewardesa zostala znaleziona przez swa wspollokatorke na podlodze przed lazienka. Byla dotad zdrowa i poprzedniego dnia wrocila z rejsu do Los Angeles. Nie zazywala narkotykow, a przynajmniej nikt o tym nie wiedzial. W trakcie sekcji Laurie nie wykryla niczego. Wszystko wygladalo zupelnie normalnie. Zaintrygowana tym przypadkiem zlecila personelowi dochodzeniowemu znalezienie ginekologa zmarlej. Rozmawiala z nim i zapewnil, ze pacjentka byla calkowicie zdrowa. Widzial sie z nia zaledwie przed paroma miesiacami. Poniewaz miala niedawno do czynienia z podobnym przypadkiem, Laurie polecila pracownikowi dochodzeniowemu dostarczenie jej wszystkich aparatow elektrycznych z lazienki zmarlej. Na jej biurku stalo tekturowe pudlo z notatka informujaca, ze poza jego zawartoscia nie znaleziono niczego innego. Paznokciem przerwala tasme, ktora zaklejono pudlo, odchylila klapy i zajrzala do srodka. Byly tam elektryczna lokowka i suszarka do wlosow. Wyciagnela je obie i polozyla na biurku. Z dolnej prawej szuflady wyjela przyrzad pomiarowy zwany omomierzem. Badajac najpierw suszarke, sprawdzila opor elektryczny pomiedzy bolcami wtyczki a sama suszarka. W obu wypadkach pomiar wykazal nieskonczona liczbe omow, czyli brak mozliwosci przeplywu pradu. Podejrzewajac, ze moze znow zmierza w zlym kierunku, sprawdzila lokowke. Tym razem, ku jej zdziwieniu, rezultat byl pozytywny. Pomiedzy jednym z bolcow a obudowa lokowki omomierz wykazal zero omow, czyli mozliwosc swobodnego przeplywu pradu. Za pomoca prostych narzedzi ze swego biurka, takich jak srubokret i szczypce, rozkrecila lokowke i natychmiast znalazla odchylony drucik dotykajacy obudowy. Bylo teraz dla niej jasne, ze biedna stewardesa padla ofiara porazenia pradem o niskim napieciu. Jak to czesto bywa, ofiara zostala porazona, lecz przed wystapieniem smiertelnej arytmii serca zdazyla odlozyc lokowke i wyjsc z lazienki. Przyczyna smierci bylo porazenie pradem, a sama smierc byla przypadkowa. Po dokonaniu "autopsji" lokowki Laurie wyjela aparat fotograficzny i ulozyla poszczegolne czesci w sposob uwidaczniajacy wadliwe polaczenie. Patrzac przez wizjer, byla zadowolona. Nie mogla powstrzymac usmieszku, uswiadamiajac sobie, jak inna byla jej praca od tego, co wyobrazali sobie ludzie. Nie tylko wyjasnila zagadke przedwczesnej smierci tej biednej kobiety, lecz byc moze uratowala inna osobe przed takim samym losem. Zanim jednak zdazyla zrobic zdjecie lokowki, zadzwonil telefon. Byla tak skoncentrowana, ze na ten dzwiek omal nie podskoczyla, i podniosla sluchawke z ledwie maskowana irytacja. Telefonistka pytala, czy moglaby porozmawiac z lekarzem dzwoniacym z Manhattan General Hospital. Dodala, ze chcial rozmawiac z szefem. -Dlaczego wiec laczy go pani ze mna? - zapytala Laurie. -Szef jest zajety w sali sekcyjnej, a nie moge znalezc doktora Washingtona. Ktos powiedzial, ze rozmawia z dziennikarzami. Zaczelam wiec wydzwaniac do innych lekarzy i pani odpowiedziala pierwsza. -Niech pani laczy - rzekla z rezygnacja Laurie. Osunela sie z powrotem na fotel. Byla pewna, ze rozmowa bedzie krotka. Jesli ktos chcial rozmawiac z szefem, to z pewnoscia nie zadowoli go rozmowa z osoba najnizsza w hierarchii. Po uzyskaniu polaczenia Laurie przedstawila sie i podkreslila, ze nie jest szefem, lecz jednym z lekarzy sadowych. -Mowi doktor Murray - uslyszala. - Jestem starszym lekarzem rezydujacym. Chcialbym porozmawiac z kims na temat przypadku przedawkowania i zatrucia narkotykiem. Denata przywieziono dzis rano juz niezywego. -Czego chcialby sie pan dowiedziec? - zapytala Laurie. Zgony spowodowane narkotykami byly w biurze lekarza sadowego zjawiskiem codziennym. Jej uwaga przesunela sie czesciowo znow na lokowke. Miala lepszy pomysl na zdjecie. -Zmarly nazywal sie Duncan Andrews - relacjonowal lekarz. - Bialy, trzydziesci piec lat. Zostal przewieziony do szpitala w stanie zatrzymania krazenia i oddychania, podczas gdy temperatura w glebi ciala wynosila 41,8?C. -Uhm... - mruknela ze spokojem Laurie. Trzymajac sluchawke wcisnieta miedzy ramieniem i uchem przestawiala czesci lokowki. -Nie bylo wyraznych oznak zawalu - kontynuowal doktor Murray - wiec zrobilismy EEG. Bylo plaskie. Badanie laboratoryjne surowicy wykazalo obecnosc kokainy w stezenia dwudziestu mikrogramow na mililitr. -Cos takiego! - wykrzyknela zdumiona Laurie. - To piekielnie duzo! Jaka droga zostala wprowadzona, doustnie? Czy byl to jeden z tych "mulow" usilujacych przemycic kokaine w polknietych prezerwatywach? -Bynajmniej. Ten facet to jakies cudowne dziecko z Wall Street. I to nie bylo doustnie, ale dozylnie. Laurie z trudem przelknela, starajac sie nie wzbudzac dawnych, nie chcianych wspomnien. Nagle wyschlo jej w gardle. -Czy w gre wchodzila takze heroina? - spytala. W latach szescdziesiatych popularnosc zdobyla mieszanka heroiny i kokainy zwana "szybka kula". - Zadnej heroiny - odrzekl doktor Murray. - Tylko kokaina, ale oczywiscie konska dawka. Jesli mial temperature 41,8 stopnia w chwili mierzenia, to Bog jeden wie, jaka byla wczesniej. -No coz, wyglada to dosyc prosto - stwierdzila Laurie. - Na czym polega problem? Jesli zastanawia sie pan, czy jest to przypadek dla lekarza sadowego, to moge panu powiedziec, ze tak. -Teraz wiemy, ze jest to taki przypadek. Nie o to chodzi. Sprawa jest bardziej skomplikowana. Faceta znalazla jego dziewczyna, ktora przyjechala z cialem. Ale potem zjawila sie takze jego rodzina. A musze pani powiedziec, ze ta rodzina ma dobre koneksje, rozumie pani. W kazdym razie pielegniarki znalazly w portfelu Duncana Andrewsa karte dawcy narzadu i zawiadomily koordynatora dawcow. Nie wiedzac, ze jest to sprawa dla lekarza sadowego, koordynator zapytal rodzine o zgode na pobranie rogowek, poniewaz poza koscia byla to jedyna tkanka nadajaca sie jeszcze do wykorzystania. Rozumie pani, ze nie zwracamy zbytniej uwagi na karty dawcow organow, jesli nie ma zgody rodziny. Ale ta rodzina wyrazila zgode. Powiedziala nam, ze stanowczo pragnie spelnic wole zmarlego. Osobiscie uwazam, ze ma to jakis zwiazek z ich pragnieniem uwierzenia, ze syn zmarl z przyczyn naturalnych. Ale tak czy inaczej chcielismy porozumiec sie z wami dla zasady, zanim podejmiemy jakies dzialania. -Rodzina rzeczywiscie sie zgodzila? - zapytala Laurie. -Jak mowie, byli bardzo zdecydowani - odparl doktor Murray. - Dziewczyna twierdzi, ze kilkakrotnie rozmawiala ze zmarlym na temat problemu braku narzadow do transplantacji i w odpowiedzi na ubiegloroczny apel w telewizji razem udali sie do Banku Organow na Manhattanie, aby zapisac sie jako potencjalni dawcy. -Pan Duncan Andrews musial zaaplikowac sobie niezla dawke kokainy. Czy zostawil jakis list mowiacy o samobojstwie? -Nie. Nie byl takze w depresji, przynajmniej dziewczyna tak twierdzi. -Wyglada to na dosc niezwykla sytuacje - zauwazyla Laurie. - Osobiscie nie sadze, aby zastosowanie sie do zyczenia rodziny mialo wplyw na wynik sekcji. Ale nie jestem upowazniona do decydowania o tak zasadniczej sprawie. Moge tylko dowiedziec sie u kierownictwa i niezwlocznie pana powiadomic. -Bylbym wdzieczny - powiedzial doktor Murray. - Jesli mamy cos robic, to lepiej wczesniej niz pozniej. Laurie odwiesila sluchawke, z pewna niechecia odwrocila sie od rozmontowanej lokowki i wrocila do kostnicy. Bez wkladania na siebie zwyklej odziezy ochronnej wsunela glowe przez uchylone drzwi. Natychmiast spostrzegla, ze Binghama juz nie bylo. -Szef zostawil cie, zebys sam dokonczyl? - zawolala do Paula. Plodgett odwrocil sie w jej kierunku. -Dzieki ci, Boze, za drobne przyslugi - powiedzial glosem lekko przytlumionym przez maske. - Na szczescie musial pojechac na gore na te zapowiedziana przez siebie konferencje prasowa. Przypuszczam, ze sadzi, iz jestem w stanie zaszyc cialo. -Daj spokoj, Paul - rzucila Laurie, pragnac podniesc go na duchu. - Pamietaj, ze przy stole sekcyjnym Bingham traktuje kazdego jak nieudacznika. -Postaram sie pamietac - odparl Paul bez przekonania. Laurie cofnela glowe i drzwi sie zamknely. Skierowala sie do schodow po drugiej stronie kostnicy. Nie warto bylo czekac na winde, aby dostac sie pietro wyzej. Korytarz na pierwszym pietrze zatloczony byl przez dziennikarzy i udalo sie jej dotrzec jedynie do podwojnych drzwi sali konferencyjnej. Nad glowami reporterow widac bylo lysine Binghama, od ktorej odbijalo sie jaskrawe swiatlo wlaczone dla kamer telewizyjnych. Odpowiadal na pytania z sali i obficie sie pocil. Laurie natychmiast zorientowala sie, ze w zaden sposob nie bedzie mogla omowic z nim problemu doktora Murraya. Stojac na palcach zaczela szukac wzrokiem wsrod stloczonych ludzi Calvina Washingtona, zastepcy glownego lekarza sadowego. Jako dwumetrowy, wazacy sto dwanascie kilogramow Murzyn byl zwykle latwy do zauwazenia w tlumie. W koncu dostrzegla go stojacego blisko drzwi prowadzacych z sali konferencyjnej do biura szefa. Przeszla przez glowna czesc recepcji oraz biuro szefa i dotarla do Calvina. Bedac tuz przy nim zawahala sie. Doktor Washington mial wybuchowe usposobienie. Jego postura i nastroje sprawialy, ze wiekszosc ludzi, nie wylaczajac jej, czula sie w jego obecnosci troche zastraszona. Laurie zebrala sie jednak na odwage i dotknela jego ramienia. Natychmiast gwaltownie sie odwrocil i ogarnal ja spojrzeniem swych ciemnych oczu. Nie byl zadowolony, to dawalo sie zauwazyc. -O co chodzi? - zapytal zduszonym szeptem. -Czy moge z panem chwilke porozmawiac? - spytala. - Jest to sprawa zasadnicza dotyczaca przypadku w Manhattan General. Zerkajac na swego spoconego szefa, Calvin ruszyl do wyjscia. Przeszedl obok Laurie i zamknal drzwi od sali konferencyjnej. Pokrecil z niezadowoleniem glowa. -To drugie "morderstwo wsrod zlotej mlodziezy" juz teraz zaczyna wygladac paskudnie. O Boze, jak ja nienawidze dziennikarzy! Nie chodzi im o prawde, jakakolwiek by ona byla. Nie sa niczym innym niz sfora psow goniacych za sensacyjnymi plotkami, a biedny Harold stara sie wytlumaczyc, dlaczego rece nie zostaly zabezpieczone na miejscu zbrodni. Co za cyrk! -A dlaczego nie zostaly zabezpieczone? - spytala Laurie. -Dlatego, ze lekarz dyzurny o tym nie pomyslal - odpowiedzial zdegustowany Washington. -A gdy dojechal tam Plodgett, cialo bylo juz w karetce. -Jak lekarz dyzurny mogl pozwolic na ruszenie ciala przed przybyciem Paula? -A skad ja mam wiedziec?! - wybuchnal doktor. - Caly ten przypadek jest skopany. Jedna obsuwa po drugiej. Laurie poczula sie nieswojo. -Niechetnie o tym mowie, ale na dole zauwazylam inny potencjalny problem. -Co takiego? - spytal Calvin. -Wydaje mi sie, ze ubranie ofiary lezalo w worku plastikowym na jednym ze stolikow. -Do diabla! - wykrzyknal Washington. Podszedl do telefonu Binghama i wcisnal polaczenie z "jama". Gdy tylko uslyszal jakis glos, krzyknal, ze ktos sam znajdzie sie na stole sekcyjnym, jesli ubranie ofiary "mordu wsrod zlotej mlodziezy" pozostanie w plastikowym worku. Nie czekajac na odpowiedz, trzasnal sluchawka w widelki. Nastepnie spojrzal zlym wzrokiem na Laurie, jak gdyby poslaniec byl winny zlej wiadomosci. -Nie wyobrazam sobie, aby jakis grzyb mogl tak szybko zniszczyc ewentualne dowody - powiedziala. -Nie o to chodzi - warknal Calvin. - Nie jestesmy gdzies na gluchej prowincji. Nie mozna tolerowac podobnych wpadek, zwlaszcza przy takim rozglosie. Wyglada na to, ze cala ta sprawa jest pechowa. Ale co to za problem w Manhattan General? W sposob mozliwie zwiezly Laurie opowiedziala Washingtonowi o przypadku Duncana Andrewsa i o prosbie lekarza zajmujacego sie sprawa. Podkreslila, ze rodzina pragnie, aby zyczenie zmarlego zostania dawca zostalo spelnione. -Gdybysmy w tym stanie mieli przyzwoita ustawe o lekarzach sadowych, sprawa ta w ogole by nie istniala - burknal Calvin. - Mysle, ze powinnismy zastosowac sie do zyczenia rodziny. Prosze powiedziec lekarzowi, ze moze wziac oczy, lecz najpierw powinien je sfotografowac. Powinien takze pobrac probki ciala szklistego z glebi oka do badan toksykologicznych. -Zaraz dam mu znac - powiedziala Laurie. - Dziekuje. Washington machnal z roztargnieniem reka. Otwieral juz drzwi do sali konferencyjnej. Laurie przeszla z powrotem przez sekretariat szefa i zasygnalizowala recepcjonistce, aby wpuscila ja do glownego holu. Musiala tam omijac technikow srodkow przekazu i stapac nad kablami zasilajacymi telewizyjne jupitery. Konferencja prasowa Binghama wciaz trwala. Laurie nacisnela gorny przycisk windy. -Ojej! - pisnela, czujac, jak ktos rozmyslnie szturchnal ja palcem w zebra. Odkrecila sie na piecie, aby obrugac sprawce. Spodziewala sie, ze bedzie to kolega, ale stal przed nia nieznajomy w wieku trzydziestu paru lat. Byl w rozpietym trenczu, mial rozluzniony krawat i nieco dziecinny usmiech. -Laurie? - zapytal. Nagle go rozpoznala. To Bob Talbot, reporter Daily News, ktorego znala jeszcze z college'u. Nie widziala go od dluzszego czasu, totez w nieoczekiwanej sytuacji poznala go dopiero po chwili. Mimo irytacji usmiechnela sie. -Gdzie sie podziewalas? - spytal Bob. - Nie widzialem cie cale wieki. -Chyba ostatnio troche mniej udzielalam sie towarzysko - przyznala Laurie. - Mam duzo pracy, a poza tym przygotowuje sie do egzaminow specjalizacyjnych. -Znasz to powiedzenie o samej pracy bez zadnej zabawy - powiedzial Talbot. Kiwnela glowa i probowala sie usmiechnac. Nadjechala winda. Laurie wsiadla i przytrzymala reka drzwi. -Co myslisz o tym nowym mordzie? - zapytal Bob. - Naprawde zrobil sie szum. -Tak byc musialo - odparla Laurie. - To jak na zamowienie dla prasy bulwarowej. Poza tym wyglada na to, ze juz cos sknocilismy. Jest to chyba podobne do pierwszego przypadku. Troche za podobne jak dla moich kolegow. -O czym ty mowisz? - spytal reporter. -Po pierwsze, rece ofiary nie zostaly zabezpieczone. Nie slyszales, co mowil doktor Bingham? -Tak, ale on mowil, ze to nie ma znaczenia. -Ma znaczenie - oswiadczyla Laurie. - Poza tym ubranie ofiary znalazlo sie w worku plastikowym. Tego sie nie robi. Wilgoc pobudza wzrost mikroorganizmow, ktore moga miec wplyw na dowody. To jeszcze jedna wpadka. Niestety, lekarz sadowy zajmujacy sie ta sprawa jest jednym z mlodszych. Powinien to byc ktos o wiekszym doswiadczeniu. -Zdaje sie, ze chlopak juz sie przyznal - powiedzial Bob. - Dlaczego wiec uwazasz, ze to takie wazne? Laurie wzruszyla ramionami. -Zanim dojdzie do procesu, moze zaczac mowic inaczej. Wtedy wszystko zalezec bedzie od materialu dowodowego, jesli nie bedzie swiadkow, a w tego typu sprawie rzadko bywa swiadek. -Moze masz racje - rzekl Talbot kiwajac glowa. - Zobaczymy. Na razie powinienem wracac na konferencje prasowa. Moze poszlibysmy w tym tygodniu na kolacje? -Moze - odparla Laurie. - Nie chce sie krygowac, ale naprawde musze sie pouczyc, jesli chce zdac te egzaminy. Zadzwon, to pogadamy. Bob kiwnal glowa, a Laurie puscila drzwi windy. Nacisnela piatke. Juz w swym pokoju zatelefonowala do doktora Murraya w Manhattan General i powtorzyla mu, co powiedzial doktor Washington. -Dziekuje za fatyge - rzekl lekarz, gdy skonczyla. - Dobrze jest miec jakies wytyczne w takich okolicznosciach. -Niech pan dopilnuje, aby zdjecia byly dobre - poradzila Laurie. - Jak nie beda, to zasady moga sie zmienic. -Nie ma obawy. Mamy wlasny dzial fotograficzny. To bedzie profesjonalna robota. Po odwieszeniu sluchawki Laurie wrocila do elektrycznej lokowki. Zrobila pol tuzina zdjec pod rozmaitymi katami i w roznym oswietleniu. Majac to z glowy, zajela sie ostatnim i najbardziej dla niej bulwersujacym przypadkiem z niedzieli: dwunastoletnim chlopcem. Wstala od biurka, wrocila na pierwsze pietro i odwiedzila Cheryl Myers z personelu dochodzeniowego. Wyjasnila, ze potrzebuje swiadkow uderzenia chlopca pilka. Nie majac zadnych wskazowek z sekcji, musiala uzyskac bezposrednie relacje, by uzasadnic diagnoze commotio cordis, czyli smierci spowodowanej uderzeniem w klatke piersiowa. Cheryl obiecala, ze zaraz sie tym zajmie. Po powrocie na piate pietro Laurie skierowala sie do laboratorium histologii, aby zobaczyc, czy nie da sie przyspieszyc przygotowania materialow pobranych z ciala chlopca. Wiedzac, jak roztrzesiona byla rodzina, chciala jak najszybciej zakonczyc swoj udzial w tragedii. Przekonala sie, ze rodziny jak gdyby latwiej godzily sie z losem, z chwila gdy dowiadywaly sie prawdy. Atmosfera niepewnosci wokol smierci z nie ustalonych przyczyn sprawiala, ze zaloba byla trudniejsza do zniesienia. Bedac na histologii, zabrala preparaty przygotowane z probek pobranych podczas sekcji w ubieglym tygodniu. Zeszla z nimi kilka pieter nizej i zabrala wyniki z dzialow toksykologii i serologii. Po powrocie do swego pokoju rzucila wszystko na biurko i zabrala sie do pracy. Poza krotka przerwa na lunch spedzila reszte dnia na przegladaniu preparatow z histologii, sprawdzaniu wynikow badan laboratoryjnych, telefonowaniu i zamykaniu mozliwie najwiekszej liczby pozycji w kartotece. Bodzca dodawala jej swiadomosc, ze nastepnego dnia miala byc wyznaczona do co najmniej dwoch, a moze nawet czterech sekcji. Gdyby pozostala w tyle z papierkowa robota, zostalaby przez nia zalana. W Biurze Glownego Lekarza Sadowego miasta Nowy Jork nigdy nie bylo chwili spokoju, bowiem trafialo do niego co roku od pietnastu do dwudziestu tysiecy przypadkow. To z kolei oznaczalo okolo osmiu tysiecy sekcji. Na kazdy dzien przypadaly srednio dwa przypadki zabojstw i dwa smiertelne przedawkowania narkotykow. Okolo czwartej po poludniu Laurie zaczela zwalniac tempo. Ilosc i natezenie pracy zrobily swoje. Kiedy po raz setny zadzwonil telefon, odpowiedziala zmeczonym glosem. Gdy uswiadomila sobie, ze mowi sekretarka doktora Binghama, pani Sanford, odruchowo wyprostowala sie w fotelu. Nie co dzien zdarzalo sie, aby wzywal ja szef. -Doktor Bingham chcialby sie z pania widziec w swym biurze, jesli mozna - powiedziala sekretarka. -Zaraz schodze - odparla Laurie. Usmiechnela sie do siebie na uzyty przez pania Sanford zwrot "jesli mozna". Znajac doktora, bylo to prawdopodobnie jej tlumaczenie polecenia "niech mi tu pani jak najszybciej sciagnie doktor Montgomery". Po drodze bezskutecznie starala sie odgadnac, czego szef moze od niej chciec, ale nic nie przychodzilo jej do glowy. -Prosze wejsc - powiedziala pani Sanford. Spojrzala na Laurie znad okularow do czytania i usmiechnela sie. -Prosze zamknac drzwi! - rozkazal Bingham, gdy Laurie znalazla sie w jego gabinecie. Siedzial za swym masywnym biurkiem. - Prosze siadac! Laurie usluchala. Gniewny ton szefa byl pierwszym ostrzezeniem przed tym, co mialo nastapic. Natychmiast zorientowala sie, ze nie uslyszy pochwal. Patrzyla, jak doktor zdjal okulary w cienkiej drucianej oprawce i polozyl je na bibularzu. Jego grube palce poruszaly sie zaskakujaco zrecznie. Wpatrywala sie w twarz szefa. Szaroniebieskie oczy byly zimne. Na koncu nosa zarysowana byla ledwo widoczna siateczka cieniutkich naczyn wlosowatych. -Czy pani wie, ze mamy biuro prasowe? - zaczal doktor Bingham. Mowil sarkastycznym, gniewnym tonem. -Tak, oczywiscie - odpowiedziala. -To musi pani takze wiedziec, ze pani Donnatello jest odpowiedzialna za wszelkie informacje udzielane prasie i szerokiej publicznosci. Laurie skinela potwierdzajaco glowa. -I musi pani takze zdawac sobie sprawe, ze poza mna caly personel tego biura powinien zachowywac dla siebie swoje prywatne opinie na temat spraw dotyczacych pracy lekarzy sadowych. Nie odpowiedziala. Nie wiedziala, dokad zmierza rozmowa. Nagle Bingham zerwal sie z fotela i zaczal tam i z powrotem chodzic za biurkiem. -Nie jestem natomiast pewien - kontynuowal - czy jest pani swiadoma faktu, ze pelnienie funkcji lekarza sadowego wiaze sie ze znaczna odpowiedzialnoscia o charakterze spolecznym i politycznym. Zatrzymal sie i spojrzal na nia. -Czy pani rozumie, co mowie? -Mysle, ze tak - odparla Laurie, ale wciaz cos istotnego w tej rozmowie do niej nie docieralo. Nie miala pojecia, co bylo przyczyna przemowy szefa. - "Mysle, ze tak", to malo - parsknal. Przystanal i pochylil sie nad biurkiem ze wzrokiem utkwionym w lekarce. Bardziej niz czegokolwiek Laurie pragnela zachowac spokoj. Nie chciala stwarzac wrazenia osoby emocjonalnej. Nie znosila takich sytuacji. Konfrontacje nie byly jej mocna strona. -Ponadto - warknal szef - naruszanie regul dotyczacych poufnych informacji nie bedzie tolerowane. Czy jest to jasne? -Tak - odpowiedziala Laurie powstrzymujac lzy. Nie byla zasmucona ani zla, tylko wytracona z rownowagi. Zwazywszy na ilosc pracy, jaka ostatnio wykonywala, nie sadzila, ze zasluzyla na taka tyrade. - Czy moge zapytac, o co tu chodzi? -Jak najbardziej - odparl Bingham. - Pod koniec mojej konferencji prasowej na temat morderstwa w Central Park wstal jeden z reporterow i zadal pytanie, z ktorego wynikalo, ze konkretnie pani powiedziala, iz nasz zaklad postepuje niewlasciwie w tym przypadku. Czy pani powiedziala cos takiego dziennikarzowi, czy nie? Laurie skurczyla sie na swym siedzeniu. Usilowala spojrzec szefowi w oczy, ale musiala odwrocic wzrok. Poczula, jak ogarnia ja fala zaklopotania, winy, zlosci i niecheci. Byla wstrzasnieta brakiem rozsadku Boba, nie mowiac juz o braku poszanowania dla jej zwierzen. Odzyskujac glos powiedziala: -Napomknelam cos w tym rodzaju. -Tak myslalem - powiedzial napuszony Bingham. - Wiedzialem, ze ten reporter nie bylby az tak bezczelny, zeby cos takiego zmyslic. No coz, doktor Montgomery, niech sie pani uwaza za ostrzezona. To na dzis wszystko. Potykajac sie Laurie wyszla z biura szefa. W swym upokorzeniu nie smiala nawet spojrzec na pania Sanford, gdyz obawiala sie utracenia kontroli nad wstrzymywanymi lzami. W nadziei ze nie natknie sie na nikogo, wbiegla na gore po schodach, nie czekajac na winde. Byla wdzieczna losowi za to, ze jej wspolpracowniczka z pokoju, jak sie wydawalo, wciaz byla na sali sekcyjnej. Po zamknieciu drzwi na klucz Laurie usiadla za biurkiem. Czula sie zalamana, jak gdyby wszystkie miesiace jej ciezkiej pracy zostaly obrocone wniwecz przez jedna lekkomyslna niedyskrecje. W naglym przyplywie zdecydowania siegnela po telefon. Chciala zatelefonowac do Boba Talbota i powiedziec mu, co o nim mysli. Ale zawahala sie i odlozyla sluchawke. W tym momencie nie miala sily na nowa konfrontacje. Gleboko odetchnela i powoli wypuscila powietrze. Probowala zabrac sie z powrotem do pracy, lecz nie byla w stanie sie skupic. Otworzyla wiec aktowke i wlozyla do niej plik niekompletnych akt. Po zabraniu innych swoich rzeczy zjechala winda na najnizsza kondygnacje i wyszla na Trzydziesta ulice przez rampe przy kostnicy. Nie chciala ryzykowac spotkania z kimkolwiek na terenie recepcji. Stosownie do jej nastroju deszcz wciaz padal, gdy szla Pierwsza aleja w kierunku poludniowym. Miedzy budynkami po obu stronach ulicy unosil sie calun gryzacych spalin i miasto wygladalo chyba jeszcze gorzej niz rano. Laurie szla z podniesiona glowa, aby nie widziec oleistych kaluz, smieci i spojrzen bezdomnych ludzi. Nawet budynek, w ktorym miescilo sie jej mieszkanie, wydawal sie brudniejszy niz zwykle, a czekajac na winde czula zapach stu lat smazonej cebuli i tlustego miesa. Wysiadajac na piatym pietrze spojrzala groznie na przekrwione oko Debry Engler, jak gdyby prowokujac ja do odezwania sie. Po wejsciu do mieszkania trzasnela drzwiami tak mocno, ze przekrzywil sie na scianie oprawiony w ramki sztych Klimta kupiony w Metropolitan Museum. Nawet podniecony Tom nie byl w stanie podniesc jej na duchu, ocierajac sie o jej lydki, gdy wieszala plaszcz i chowala parasolke do waskiej szafy w przedpokoju. Weszla do sypialni i opadla w fotel. Zignorowany Tom wskoczyl na oparcie fotela i zaczal mruczec prosto w prawe ucho Laurie, a gdy to nie odnioslo skutku, probowal lapa chwytac ja za ramie. W koncu zareagowala, biorac kota na kolana, po czym zaczela go odruchowo glaskac. Deszcz uderzal o szyby niczym ziarenka piasku, a Laurie snula smetne rozwazania nad swoim zyciem. Po raz drugi w tym dniu myslala o tym, ze nie wyszla za maz. Krytyczne uwagi matki wydawaly sie jej bardziej uzasadnione niz zwykle. Znow zastanawiala sie, czy dokonala wlasciwego wyboru w swym zawodzie. Co bedzie za dziesiec lat? Czy widziala siebie pograzona w tym samym grzezawisku codziennego samotnego zycia polegajacego na zmaganiu sie z papierkowa robota powiazana z sekcjami, czy tez miala przejac bardziej administracyjne obowiazki, podobnie jak Bingham? Z duzym zaskoczeniem po raz pierwszy uswiadomila sobie, ze nie odczuwa pragnienia zostania szefem. Do tej chwili, zarowno w college'u, jak i na studiach medycznych, zawsze starala sie byc najlepsza i aspirowanie do stanowiska szefa byloby z tym zgodne. Dazenie do osiagania najlepszych wynikow bylo dla niej rodzajem buntu, proba sprawienia, aby jej ojciec, wybitny kardiochirurg, wreszcie ja docenil. Ale to sie nie udalo. Wiedziala, ze nigdy nie bedzie w stanie zastapic ojcu swego starszego brata, ktory zmarl przedwczesnie w wieku dziewietnastu lat. Laurie westchnela. Przygnebienie nie pasowalo do niej, a fakt, ze byla przygnebiona, przygnebial ja jeszcze bardziej. Nigdy nie przypuscilaby, ze okaze sie tak wrazliwa na krytyke. Moze i wczesniej byla nieszczesliwa, ale przy takim obciazeniu praca nie zdawala sobie z tego sprawy. Zauwazyla, ze mruga czerwone swiatelko aparatu nagrywajacego rozmowcow podczas jej nieobecnosci. Najpierw je ignorowala, ale im ciemniej robilo sie w pokoju, tym bardziej dokuczliwe stawalo sie mruganie. Po wpatrywaniu sie w swiatelko przez dalsze dziesiec minut gore wziela ciekawosc i Laurie wysluchala nagrania. Telefonowala jej matka, Dorothy Montgomery, proszac, by zadzwonila, gdy tylko wroci do domu. -Masz ci los! - powiedziala glosno Laurie. Zastanawiala sie, czy dzwonic, znajac zdolnosc matki do wyprowadzania jej z rownowagi nawet w najpomyslniejszych okolicznosciach. Nie czula sie na silach przelknac akurat w tej chwili kolejnej dawki jej nietolerancji i nieproszonych rad. Wysluchala nagrania po raz drugi i po wytlumaczeniu sobie, ze matka robila wrazenie naprawde zatroskanej, zatelefonowala. Dorothy odezwala sie po pierwszym dzwonku. -Dzieki Bogu, ze zadzwonilas - powiedziala zdyszanym glosem. - Nie wiem, co zrobilabym, gdybys sie nie odezwala. Myslalam juz o wyslaniu telegramu. Urzadzamy jutro wieczorem przyjecie i chce, zebys przyszla. Bedzie ktos, z kim chcialabym cie zapoznac. -Mamo! - rzekla z irytacja Laurie. - Nie jestem pewna, czy nadaje sie na przyjecie. Mialam zly dzien. -Nonsens! - wykrzyknela matka. - Tym bardziej powinnas wyrwac sie z tego twojego okropnego mieszkania. Bedziesz sie swietnie bawic. To ci dobrze zrobi. Chce, zebys poznala doktora Jordana Sheffielda. To znakomity okulista, znany na calym swiecie. Tak mowi twoj ojciec. A najlepsze jest to, ze ostatnio rozwiodl sie z jakas okropna kobieta. -Nie interesuje mnie randka w ciemno - odparla z rozdraznieniem Laurie. Nie mogla uwierzyc, ze matka nie tylko nie uswiadamia sobie jej stanu psychicznego, lecz chce ja skojarzyc z jakims rozwiedzionym specjalista od galek ocznych. -Juz chyba czas, abys poznala kogos odpowiedniego - stwierdzila Dorothy. - Nigdy nie moglam zrozumiec, czym cie zafrapowal ten Sean Mackenzie. To nieustatkowany lobuz, mial na ciebie zly wplyw. Ciesze sie, ze wreszcie zerwalas z nim na dobre. Laurie przewrocila oczami. Matka byla dzis w wyjatkowej formie. Nawet jesli bylo troche prawdy w tym, co mowila, ona nie miala ochoty akurat teraz tego sluchac. Laurie spotykala sie z Seanem z przerwami od czasow college'u. Od samego poczatku nie wszystko ukladalo sie miedzy nimi dobrze. I choc nie byl naprawde lobuzem, to ze swym motocyklem i krnabrnym charakterem mial w jej oczach cos w rodzaju atrakcyjnosci czlowieka wyjetego spod prawa. Byl okres, gdy jego "artystyczna" osobowosc ekscytowala ja. W tamtych czasach byla nawet wystarczajaco zbuntowana, aby kilkakrotnie probowac z nim narkotykow. Ale miala nadzieje, ze ich ostatnie zerwanie bedzie naprawde ostatnim. -Badz u nas o siodmej trzydziesci - polecila Dorothy. - I chce, zebys miala na sobie cos atrakcyjnego, jak ten welniany kostium, ktory dostalas ode mnie na urodziny w pazdzierniku. I uczesz wlosy do gory. Chcialabym dluzej porozmawiac, ale mam tyle rzeczy do zrobienia. Zobaczymy sie jutro, kochanie. Pa. Laurie odsunela od ucha sluchawke i z niedowierzaniem przygladala sie jej w zaciemnionym pokoju. Jej matka przerwala rozmowe. Nie wiedziala, czy zaklac, smiac sie czy plakac. Odlozyla sluchawke na widelki. W koncu sie rozesmiala. Jej matka to rzeczywiscie niezly model. Odtwarzajac w mysli rozmowe, nie mogla uwierzyc, ze miala ona miejsce. Bylo to, jak gdyby rozmawialy na roznych dlugosciach fal. Chodzac po mieszkaniu, Laurie zapalila swiatla i zasunela firanki. Odgrodzona od swiata, rozpuscila wlosy i rozebrala sie. Poczula sie jakos lepiej. Niedorzeczna rozmowa z matka wyrwala ja z depresyjnych rozmyslan. Wchodzac pod prysznic, przyznala sie przed soba, ze w sytuacjach zawodowych byla sklonna zachowywac sie zbyt emocjonalnie. Swiadomosc tego irytowala ja. Nie miala nic przeciwko ubieraniu sie po kobiecemu, ale nie chciala robic wrazenie kruchej, zmiennej kobietki. Na przyszlosc miala zamiar zachowywac sie bardziej profesjonalnie. Uswiadomila sobie takze blad, jaki popelnila zwierzajac sie Bobowi. Musiala zachowywac swoje opinie dla siebie, zwlaszcza jesli w gre wchodzila praca. Miala szczescie, ze Bingham jej nie zwolnil. Stojac pod mocno tryskajacym prysznicem, zaplanowala zrobienie sobie salatki i pouczenie sie pozniej do egzaminow. Potem pomyslala o jutrzejszym przyjeciu u rodzicow. Choc jej pierwsza reakcja byla zdecydowanie negatywna, zaczela sie zastanawiac. Moze bedzie to ciekawy przerywnik w jej zrutynizowanym zyciu? Zaczela tez myslec o tym, jak nieznosny okaze sie nowo rozwiedziony okulista, a takze ile moze miec lat. Rozdzial 2 NOWY JORK, QUEENS, PONIEDZIALEK, GODZ. 21.40 -Musze cos robic - powiedzial Tony Ruggerio. Niespokojnie wiercil sie na przednim siedzeniu pasazera w nalezacym do Angela Facciolo czarnym samochodzie marki Lincoln Town Car. - Siedzimy juz cztery noce przed sklepem spozywczym D'Agostino. Nie moge wytrzymac takiej bezczynnosci, rozumiesz? Dla mnie musi sie cos dziac, byle co, cokolwiek. - Nerwowo omiatal wzrokiem blyszczaca od deszczu ulice. Samochod byl zaparkowany obok hydrantu na alei Roosevelta.Angelo powoli odwrocil glowe. Spojrzal spod opuszczonych powiek na tego mlodo wygladajacego dwudziestoczteroletniego "szczyla", ktory zostal mu przydzielony. Juz sama pobudliwosc i impulsywnosc Tony'ego dzialaly mu na nerwy. Uwazal, ze "szczyl", ktory mial przezwisko "Zwierzak", wcale nie ulatwial mu pracy, i dal temu wyraz w rozmowie z Cerino. Ale to nie poskutkowalo. Rownie dobrze mogl mowic do sciany. Cerino powiedzial, ze atutem szczyla jest brak poczucia strachu, ze jest on rozhukany i ambitny, nie ma skrupulow i rzadko odzywa sie u niego sumienie. Dodal tez, ze potrzebuje wiecej takich ludzi jak Ruggerio. Facciolo nie byl tego tak pewny. Tony byl niewysoki - mial raptem metr siedemdziesiat - i zylasty. Brak imponujacej postury staral sie nadrobic umiesnieniem. Regularnie cwiczyl na sali American Gym w Jackson Heights i mowil Angelowi, ze stosuje odzywki bialkowe i od czasu do czasu sterydy. Mial lagodne rysy, charakterystyczne dla mieszkancow poludniowych Wloch, a jego wlosy byly czarne, blyszczace i geste. Lekko splaszczony i przesuniety w prawo nos nosil slady uprawiania amatorskiego boksu. Tony, dorastajac w Woodside, nie skonczyl szkoly sredniej, w ktorej czesto wdawal sie w bojki z powodu swej postury oraz siostry Mary, okreslanej przez siebie mianem "widokowy". Zawsze staral sie chronic siostre, bo uwazal, ze wszyscy osobnicy plci meskiej maja wobec kobiet takie same zamiary jak on. -Nie moge juz tu dluzej wytrzymac - powiedzial. - Musze wyjsc z wozu. - Siegnal w kierunku drzwi. Facciolo polozyl mu reke na ramieniu. -Spokojnie! - powiedzial z wystarczajaca grozba w glosie, aby powstrzymac Ruggerio. Cerino mial w pewnym sensie racje, tworzac z nich pare. "Elegant" Angelo znakomicie uzupelnial porywczego Tony'ego. Wygladal starzej niz na swoje trzydziesci cztery lata. Ruggerio byl niski, Angelo zas wysoki i chudy, o rysach ostrych i kanciastych. I podczas gdy Tony byl drazliwy na punkcie swego wzrostu, Facciolo odczuwal to samo na punkcie swej cery. Na jego twarzy widnialy slady niemal smiertelnego przypadku ospy wietrznej w wieku szesciu lat oraz silnego tradziku od trzynastego do dwudziestego pierwszego roku zycia. W odroznieniu od zwariowanego i impulsywnego Ruggerio Angelo byl ostrozny i wyrachowany; byl okazem z dziedziny patologii spolecznej, czlowiekiem pozornie spokojnym, ktorego charakter zostal uksztaltowany przez nie konczaca sie serie pobytow w rodzinach zastepczych i wreszcie przez odsiadke w wiezieniu o zaostrzonym rygorze... Obaj mezczyzni byli raczej prozni w kwestii ubioru. Tony'emu nie udawalo sie jednak nigdy stworzyc w pelni wrazenia postaci, do jakiej aspirowal; ubrania, chocby najdrozsze, zawsze zle lezaly na jego nieproporcjonalnie umiesnionym ciele. Natomiast Angelo pod wzgledem elegancji ubiorow mogl konkurowac nawet z wymuskanym Johnem Gottim. Nie ubieral sie jaskrawo, ale za to bardzo starannie. Nosil wylacznie garnitury, koszule, krawaty i buty marki Brioni. Podobnie jak cwiczenie miesni bylo u Ruggerio reakcja na jego mizerna posture, tak wybrednosc w doborze strojow byla u Facciolo reakcja na jego dziobata cere, na temat ktorej nie tolerowal zadnej wzmianki. Tony znow rozparl sie na siedzeniu i zerknal w strone Angela. Byl on jednym z niewielu ludzi, ktorych Ruggerio sie obawial, ktorych szanowal, a nawet im zazdroscil. Facciolo mial powiazania, byl ustawionym facetem o legendarnej reputacji. -Paulie powiedzial mi, ze Frankie DePasquale pojawi sie w tym sklepie - powiedzial Angelo. - Spedzimy tu wiec na czekaniu nastepny miesiac, jesli bedzie trzeba. -O Chryste! - mruknal Tony. Zamiast wyjsc z samochodu, siegnal do swej luzno zwisajacej kurtki i wyjal berette bantam kalibru 0.25. Zwolnil i wyjal magazynek, po czym przeliczyl osiem nabojow, jak gdyby jeden z nich mogl zniknac od czasu, gdy je ostatnio liczyl pol godziny temu. Gdy nacisnal spust pustego pistoletu, Angelo przewrocil oczami. -Odloz to kopyto - polecil. - Co sie z toba dzieje? -Dobrze juz, dobrze - powiedzial Ruggerio, wsuwajac z powrotem magazynek i wkladajac bron do kabury pod pacha. - Nie przejmuj sie, co? Rzucil okiem na Facciolo, ktory przez moment wpatrywal sie w niego. Tony podniosl do gory rece. Wystarczajaco znal Angela, aby wiedziec, ze byl zirytowany. -Pistolet schowany. Mozesz sie odprezyc. Facciolo nie odpowiedzial. Znow patrzyl w strone wejscia do sklepu D'Agostino, obserwujac ludzi wchodzacych i wychodzacych. Ruggerio ciezko westchnal. -Juz miesiac temu te skurwysyny rzucily kwasem w twarz Pauliemu. Moze zmyli sie, zwiali z miasta. Ja bym tak zrobil. Nastepnego dnia juz by mnie tu nie bylo. Pojechalbym na Floryde albo gdzies na wybrzeze. Mozemy tu siedziec na darmo. Pomyslales o tym? -Frankiego widziano - powiedzial Angelo. - Widziano go tu, u D'Agostino. -Ale jak to sie stalo? - spytal Tony. - Jak oni w ogole zblizyli sie do Cerino? -To nie bylo skomplikowane. Vinnie Dominick urzadzil spotkanie z Cerino. Mialo nie byc zadnej broni. Kazdy mial zostawic kopyto w swoim samochodzie. Uzylismy nawet wykrywacza metalu zabranego przez Cerino z lotniska Kennedy'ego. Gdy Terry Manso zaczal podawac kawe, chlusnal Pauliemu w twarz filizanka kwasu. Wiemy, ze DePasquale byl w to zamieszany, bo przyjechal razem z Manso. -Jak Frankiemu udalo sie uciec? -W chwili gdy Paulie dostal kwasem, swiatla zgasly. Potem zrobil sie dom wariatow, Paulie wrzeszczal, a wszyscy rzucili sie w ciemnosciach na podloge. Ja stalem przy oknie od frontu. Rozwalilem je krzeslem i dalem nura na zewnatrz. Wtedy wlasnie zobaczylem, jak Terry wybiegal frontowymi drzwiami. Frankie wskakiwal juz do samochodu. To wszystko dzialo sie tak szybko, ze niewielu ludzi moglo zareagowac. -Jak udalo ci sie dostac Manso? - zapytal Tony. -To byl wyscig - odpowiedzial Facciolo. - Manso przegral. Moj samochod byl na wprost restauracji, a kopyto lezalo na przednim siedzeniu, na wypadek gdyby cos zle wyszlo. Zdazylem dwa razy strzelic, gdy Terry probowal wsiasc do samochodu. Nie dal rady. Dostal obie kule w plecy. -Ilu ludzi bylo w to zamieszanych? - Ruggerio byl ciekawy tej historii z kwasem od czasu gdy o niej uslyszal, ale bal sie poruszac ten temat. -Tak jak ja to widze, co najmniej dwoch poza Manso i DePasqualem - odparl Angelo. - Upewnienie sie jest jednym z powodow, dla ktorych chcemy porozmawiac z Frankiem. -Chryste, to sie w pale nie miesci! - Tony pokrecil glowa. - Nie wyobrazam sobie, ile ludzie Lucii musieli obiecac za cos takiego. -Nikt nie wie na pewno. Mowi sie nawet, ze te gnojki zrobily to na wlasna reke, myslac, ze ludzie Lucii dadza im za jaja nagrode. Ale z tego co wiemy, ludzie Lucii w ogole sie od tego odcinaja. -Taki brak szacunku - mruknal Ruggerio. - Kwasem w twarz. Chryste! -To mi o czyms przypomina. Czy masz ten kwas do akumulatora? -Tak, jasne. Jest na tylnym siedzeniu w starej torbie lekarskiej doktora Travino. -Dobrze. Pauliemu sie to spodoba. To ladny akcent. Ruggerio przeciagnal sie. -Co bys powiedzial, gdybym wyszedl z wozu tylko na sekunde? Chcialbym zrobic pare pompek. Czuje napiecie w ramionach. Angelo zaklal pod nosem i powiedzial Tony'emu, ze siedzenie z nim w samochodzie przypomina pilnowanie dwuletniego dzieciaka. -Przepraszam. Zwykle mam wiecej ruchu. - Ruggerio splatajac rece zaczal serie cwiczen izometrycznych. W trakcie jednego z nich przerwal i wpatrzyl sie w cos przez boczna szybe. - Hej, czy to nie Frankie DePasquale podchodzi tu z boku? - spytal podekscytowany. Facciolo pochylil sie naprzod, aby moc spojrzec. -Wyglada calkiem podobnie. -Nareszcie! - wykrzyknal Ruggerio, siegajac niezrecznie po bron i odwracajac sie w kierunku drzwi. Poczul na ramieniu reke Angela. Spojrzal ze zdziwieniem na swego mentora. -Jeszcze nie teraz - powiedzial Facciolo. - Musimy miec pewnosc, ze chlopak jest sam. Nie mozemy tego skopac. To moze byc nasza jedyna szansa, a Paulie nie chce nowych klopotow. Niczym pies mysliwski z trudem powstrzymujacy sie przed skokiem na wyploszona zwierzyne, Tony patrzyl, jak Frankie DePasquale zniknal w zatloczonym sklepie spozywczym. Ku jego zaskoczeniu Angelo zapuscil silnik. -Dokad jedziesz? - zapytal. -Tylko troche sie cofne - wyjasnil Facciolo. - Wyglada na to, ze Frankie jest sam. Zgarniemy go, gdy znow sie pokaze. Cofnal samochod do przystanku autobusowego. Nie zgasil silnika. Czekali. Po dwudziestu minutach DePasquale wyszedl ze sklepu z torbami zakupow w obu rekach. Angelo i Tony patrzyli, jak szedl prosto w ich kierunku. -Wyglada jak nastolatek - mruknal Angelo. -Bo nim jest - odparl Tony. - Ma osiemnascie lat. Byl w klasie mojej siostry, zanim zaczal zadawac sie z niewlasciwymi ludzmi i wylecial ze szkoly. -Teraz! - krzyknal Facciolo. Obaj blyskawicznie wyskoczyli z samochodu i staneli przed zaskoczonym Frankiem. Ten szeroko otworzyl oczy i szczeka mu opadla. -Czesc, Frankie - zagadnal spokojnie Angelo. - Powinnismy porozmawiac. W odpowiedzi DePasquale upuscil zakupy. Torby pekly przy zetknieciu z mokrym chodnikiem i do rynsztoka potoczyly sie puszki z pasta pomidorowa. A on sam odwrocil sie i zaczal uciekac. Tony dopadl go blyskawicznie, chwycil brutalnie od tylu i przewrocil na jezdnie. Szybko przeszukal unieruchomiona ofiare, znajdujac maly, pospolitego typu pistolet. Schowal go do kieszeni i odwrocil przerazonego chlopaka twarza do gory. Z bliska Frankie wygladal nawet mlodziej niz na osiemnascie lat. Odnosilo sie wrazenie, ze jeszcze sie nie golil. -Nie rob mi krzywdy! - powiedzial blagalnie. -Zamknij sie! - warknal Ruggerio. Ten gowniarz byl obrzydliwie miekki. Facciolo podjechal do nich samochodem i wyskoczyl nie wylaczajac silnika. Kilku przechodniow zatrzymalo sie, patrzac spod parasoli, co sie dzieje. Angelo przepchnal sie pomiedzy nimi. -Prosze sie rozejsc! - zawolal. - Jestesmy z policji. - Machnal przy tym stara policyjna odznaka, ktora nosil w kieszeni wlasnie na takie okazje. Fakt, ze widnial na niej napis "Ozone Park", podczas gdy oni znajdowali sie w Woodside, nie robil tu zadnej roznicy. Dla osiagniecia pozadanego efektu istotny byl ksztalt i blysk metalu. Maly tlumek zaczal sie rozchodzic. -To nie policja! - wrzasnal Frankie. Tony zareagowal przystawieniem mu do glowy swej beretty bantam. -Jeszcze jedno slowo, a przejdziesz do historii. -Bierzemy go! - nakazal Facciolo. Chwycili z obu stron chlopaka pod ramiona i zawlekli do samochodu. Po otwarciu tylnych drzwi wepchneli go do srodka glowa naprzod. Ruggerio wsiadl za nim, Angelo zas wskoczyl z drugiej strony na siedzenie kierowcy. Z piskiem opon pojechali w kierunku zachodnim od alei Roosevelta. -O co wam chodzi? - zapytal Frankie. - Przeciez nic wam nie zrobilem. -Zamknij sie! - rzucil z przedniego siedzenia Facciolo. Patrzyl uwaznie we wsteczne lusterko. Gdyby spostrzegl jakies niepokojace oznaki, skrecilby w bulwar Queens. Wszystko bylo jednak w porzadku, jechal wiec nadal prosto. Aleja Roosevelta przeszla w Greenpoint i Angelo sie odprezyl. -No dobrze, gnojku - powiedzial zerkajac we wsteczne lusterko. - Czas porozmawiac. Widzial w lusterku Frankiego wcisnietego w kat, jak najdalej od Tony'ego. Ten trzymal swoj pistolet w lewej rece spoczywajacej z tylu na oparciu siedzenia. Ani na moment nie spuszczal z oczu chlopaka. -O czym chcecie rozmawiac? - spytal Frankie. -O numerze, jaki ty i Manso wykreciliscie Pauliemu Cerino - odparl Facciolo. - Na pewno domysliles sie, ze pracujemy dla pana Cerino. Oczy chlopaka przesunely sie od twarzy Ruggerio do jego pistoletu, a nastepnie do oblicza Angela we wstecznym lusterku. Byl przerazony. -Ja tego nie zrobilem - mowil w panice. - Ja tylko tam bylem. Manso to wymyslil. Zmusili mnie do pojechania tam. Nie chcialem, ale oni grozili mojej matce. -Jacy "oni"? - spytal Facciolo. -To znaczy Terry Manso - odparl Frankie. - Wlasnie on. Nagle rozlegl sie nieprzyjemny odglos. To Ruggerio uderzyl DePasqualego lufa pistoletu w twarz. Frankie wrzasnal i przycisnal dlonie do twarzy. Miedzy palcami zaczela sie saczyc struzka krwi. -Za kogo nas masz? Za idiotow? - zapytal drwiaco Tony. -Na razie nie rob mu krzywdy - rzekl Angelo. - Moze jeszcze pojdzie nam na reke. -Nie bijcie mnie wiecej, prosze - powiedzial placzliwie chlopak. Ruggerio zaklal pogardliwie i wcisnal lufe pistoletu miedzy palcami do ust Frankiego. -Twoj mozg zachlapie caly srodek tego samochodu, jesli nie zmadrzejesz i nie przestaniesz krecic. -Kto jeszcze byl w to zamieszany? - spytal ponownie Facciolo. Tony cofnal lufe, aby DePasquale mogl mowic. -Tylko Manso - zalkal chlopak. - I zmusil mnie do pojechania z nim. Zdegustowany Angelo pokrecil glowa. -Najwyrazniej nie idziesz nam na reke, Frankie. Pamietaj o swiatlach. W chwili gdy Manso chlusnal kwasem, zgasly swiatla. To nie byl przypadek. Kto majstrowal przy swiatlach? I samochod. Kto prowadzil samochod? -Nic nie wiem o swiatlach - powiedzial placzac DePasquale. - Nie pamietam, kto prowadzil. Ktos, kogo nie znam. Ktos, kogo sprowadzil Manso. Facciolo znow z niezadowoleniem pokrecil glowa. Nic juz nie przychodzilo latwo. Nie cierpial takiej brudnej roboty. Mial cicha nadzieje, ze chlopak pusci farbe zaraz po wciagnieciu go do samochodu, ale najwyrazniej mialo byc inaczej. Zerkajac we wsteczne lusterko, dostrzegl na moment twarz Tony'ego w migajacym swietle mijanych latarni ulicznych. Widnial na niej usmiech wskazujacy, iz jest on zadowolony z sytuacji. Nawet Angelo pomyslal sobie, ze Ruggerio potrafil niekiedy budzic strach. Gdy dotarli do rejonu nabrzeza Greenpoint w Brooklynie, skrecil w prawo w ulice Franklina, potem w lewo w ulice Java. Teren byl zaniedbany, zwlaszcza blisko nabrzeza. Wzdluz ulicy ciagnely sie opuszczone magazyny. Siedemdziesiat piec do stu lat temu tetnilo tutaj zycie, lecz to juz sie od dawna zmienilo, pominawszy pare pojedynczych zakladow, takich jak fabryka Pepsi-Coli dalej w kierunku Newtown Creek. W zaulku, ktorym ulica Java konczyla sie slepo nad Rzeka Wschodnia, Angelo wjechal w brame ogrodzenia z drucianej siatki. Napis nad brama glosil: AMERICAN FRESH FRUIT COMPANY. Samochod zaczal sie trzasc na nierownej brukowanej nawierzchni, lecz Facciolo nie zwalnial. Gdy nie mogl juz jechac dalej, zaparkowal. -Wszyscy wysiadac - polecil. Zatrzymali sie w cieniu wielkiego magazynu zbudowanego na pirsie wchodzacym blisko sto metrow w wody Rzeki Wschodniej. Naprzeciwko, po drugiej stronie rzeki, widnial monumentalny masyw rozswietlonych budynkow Manhattanu. Tony wysiadl, trzymajac w reku lekarska torbe doktora Travino, i gestem reki przywolal Frankiego. Angelo otworzyl zasuwane od gory wejscie do magazynu i wskazal droge chlopakowi. Ten zawahal sie na pograzonym w ciemnosciach progu. -Powiedzialem wam wszystko, co wiem. Czego ode mnie chcecie? Popchniety mocno przez Ruggerio, Frankie potykajac sie wszedl do srodka. W przepastnej hali rozlegl sie echem odglos zwiastujacy wlaczenie swiatla przez Facciolo. Jarzeniowki poczatkowo swiecily slabo, lecz w miare jak posuwali sie naprzod, wlokac opornego DePasqualego, stawaly sie coraz jasniejsze. Wkrotce ukazaly sie wielkie sterty zielonych bananow wypelniajacych magazyn. -Prosze - jeknal Frankie, lecz Angelo i Tony nie zwracali na niego uwagi. Doszli do samego konca hali, gdzie otworzyli oblozone drewnem drzwi. Facciolo wlaczyl swiatlo, ktorego zrodlem byla pojedyncza zarowka zwisajaca na drucie z sufitu. W pokoju znajdowalo sie stare metalowe biurko bez szuflad i kilka krzesel, w podlodze widnial duzy otwor. Widoczna przez otwor oleista woda Rzeki Wschodniej klebila sie wokol pali wspierajacych pirs. -Mowie prawde - zalosnie zawodzil DePasquale. - To wszystko wina Manso. Zmuszono mnie, bym pojechal. Nic wiecej nie wiem. -No pewnie, Frankie - zgodzil sie Angelo. - Przywiaz go do jednego z krzesel - dodal, zwracajac sie do Ruggerio. Tony polozyl na biurku torbe doktora Travino i otworzyl ja. Wyjal z niej dlugi sznur bielizniany. Nastepnie, z perfidnym usmiechem, polecil chlopakowi usiasc na jednym z drewnianych krzesel. Frankie usluchal; podczas gdy Ruggerio go przywiazywal, Facciolo zapalil papierosa. Tony szarpnal parokrotnie sznurem, aby sprawdzic, czy wezly trzymaja. Zadowolony wstal i kiwnal glowa w strone Angela. -Jeszcze raz, Frankie - rzekl Facciolo. - Kto uczestniczyl w tym numerze z kwasem? Kto oprocz ciebie i Manso? -Nikt - zalkal DePasquale. - Mowie prawde. Angelo pogardliwie dmuchnal mu dymem w twarz. -Pora na eliksir prawdy - zdecydowal spogladajac na Ruggerio. Tony wyjal z torby doktora Travino mala buteleczke z kroplomierzem i podal Angelowi, ktory delikatnie odkrecil zakretke i ostroznie powachal zawartosc. Gdy poczul zapach, szybko cofnal glowe. -Mocne jak cholera - stwierdzil. Zamrugal pare razy i otarl lzy z kacikow oczu. - A moze jeszcze chcialbys zmienic zdanie? - zapytal spokojnie, podchodzac do Frankiego. -Mowie prawde - upieral sie DePasquale. Angelo spojrzal na Ruggerio. -Potrzymaj mu glowe do tylu. Tony chwycil garsc wlosow tuz nad czolem chlopca i szarpnal jego glowe do tylu. -Powiedz mi, Frankie - zapytal Facciolo, pochylajac sie nad glowa chlopaka - czy kiedykolwiek slyszales powiedzenie "oko za oko, zab za zab"? Dopiero wtedy DePasquale uswiadomil sobie, co sie dzieje. Ale mimo jego prob zacisniecia oczu Angelowi udalo sie oproznic zakraplacz pod jego dolna prawa powieke. Lekko syczacy dzwiek podobny do odglosu wody w zetknieciu z goraca patelnia poprzedzil przeszywajacy wrzask, jaki rozlegl sie, gdy kwas siarkowy dotarl do delikatnych tkanek oka. Facciolo zerknal na Tony'ego i zobaczyl, ze wyraz zadowolenia na jego twarzy przeszedl w szeroki usmiech. Zastanowil sie, do czego zmierza swiat z takim nowym pokoleniem. Ten szczyl, Ruggerio, swietnie sie bawil. Dla Angela nie byla to rozrywka, lecz biznes. Nic mniej, nic wiecej. Odstawil buteleczke z kwasem siarkowym na biurko i pociagnal kilka razy papierosa. Kiedy krzyki Frankiego przeszly w przerywane szlochanie, pochylil sie w jego strone i lagodnie spytal, czy chce zmienic swoja wersje. -Mow do mnie! - rozkazal, gdy wydawalo sie, ze chlopak go ignoruje. -Mowie prawde - wykrztusil Frankie. -Do jasnej cholery! - mruknal Facciolo wracajac po kwas. - Potrzymaj mu znow glowe do tylu - rzucil przez ramie do Tony'ego. -Poczekajcie! - jeknal DePasquale. - Nie robcie mi juz tego. Powiem wam, co chcecie wiedziec. Angelo odstawil z powrotem kwas i podszedl do Frankiego. Spojrzal na lzy splywajace z zacisnietych oczu chlopaka, zwlaszcza z miejsca, ktore zakroplil kwasem. -Dobrze, Frankie - zaczal. - Kto byl w to wmieszany? -Musicie znalezc cos na moje oko - jeczal Frankie. - Nie moge wytrzymac! -Zatroszczymy sie o ciebie, jak tylko powiesz nam to, co chcemy wiedziec - obiecal Facciolo. - No, Frankie. Zaczynam tracic cierpliwosc. -Bruno Marchese i Jimmy Lanso - wymamrotal chlopak. Angelo spojrzal na Ruggerio. Ten kiwnal glowa. -Slyszalem o Brunie. To miejscowy chlopak. -Gdzie mozemy znalezc tych facetow, jesli chcielibysmy z nimi porozmawiac? - spytal Facciolo. -Ulica Piecdziesiata Piata, trzydziesci osiem dwadziescia dwa, mieszkanie jeden - odpowiedzial Frankie. - Tuz przy bulwarze Polnocnym. Angelo wyjal kartke papieru i zanotowal adres. -Czyj to byl pomysl? - spytal. -Manso - odparl DePasquale placzac. - O tym mowilem prawde. On wpadl na pomysl, ze jesli to zrobimy, wszyscy zostaniemy zolnierzami Lucii, czlonkami scislego grona. Ale ja nie chcialem tego robic. Oni mnie zmusili. -Dlaczego nie powiedziales nam wszystkiego w samochodzie, Frankie? - zapytal Facciolo. -Oszczedzilbys nam sporo klopotu, a sobie troche bolu. -Balem sie, ze tamci mnie zabija, jesli dowiedza sie, ze wam powiedzialem - szlochal chlopak. -A wiec bardziej obawiales sie swoich przyjaciol niz nas? - spytal Angelo. To wystarczylo, aby poczul sie urazony. Stanal z tylu za Frankiem - Ciekawe. Ale to niewazne. Teraz nie musisz martwic sie swoimi przyjaciolmi, bo my sie toba zajmiemy. -Musicie znalezc cos na moje oko - blagal DePasquale. -Oczywiscie - odparl Facciolo. Bez chwili namyslu plynnym ruchem wyciagnal swoj pistolet typu Walther TPH Auto i strzelil Frankiemu w tyl glowy tuz powyzej karku. Glowa chlopaka poderwala sie do przodu, po czym opadla na klatke piersiowa. To nagle zakonczenie zaskoczylo Tony'ego, ktory skrzywil sie i zrobil krok w tyl, spodziewajac sie krwawej jatki. Ale nic takiego nie nastapilo. -Dlaczego nie dales mi tego zrobic? - spytal zalosnie. -Zamknij sie i odwiaz go - polecil Angelo. - Nie jestesmy tu dla twojej rozrywki. Pracujemy, nie pamietasz? Po odwiazaniu Frankiego Facciolo pomogl przeniesc bezwladne cialo do otworu w podlodze. Rozkolysali je, liczac do trzech, i wrzucili je do wody. Angelo patrzyl jeszcze przez krotka chwile, aby upewnic sie, ze prad wyniosl cialo na srodek rzeki. -Wracajmy do Woodside i zlozmy reszcie towarzyska wizyte - powiedzial. Pod podanym przez DePasqualego adresem znajdowal sie niewielki dwupietrowy budynek z mieszkaniem na kazdej kondygnacji. Drzwi zewnetrzne byly zamkniete, lecz mechanizm zamka dal sie otworzyc karta kredytowa i po paru minutach byli juz w srodku. Ustawili sie po obu stronach drzwi do mieszkania numer jeden i Facciolo zapukal. Odpowiedzi nie bylo, choc z ulicy widzieli, ze pali sie swiatlo. -Wywal - nakazal Tony'emu, wskazujac glowa wejscie. Ten zrobil pare krokow wstecz, po czym kopnal w drzwi. Framuga pekla i drzwi sie otwarly. W mgnieniu oka obaj znalezli sie w srodku malego mieszkanka, z pistoletami scisnietymi w obu rekach. Mieszkanie bylo puste, jesli nie liczyc kilku nie dopitych butelek piwa na stoliku do kawy. Telewizor byl wlaczony. -Co o tym myslisz? - zapytal Tony. -Musieli sie przestraszyc, kiedy Frankie nie wrocil. - Angelo zapalil papierosa i przez chwile sie zastanowil. -Co dalej? -Wiesz, gdzie mieszka rodzina tego Bruna? -Nie, ale moge sie dowiedziec. -To sie dowiedz - powiedzial Facciolo. Rozdzial 3 MANHATTAN, WTOREK, GODZ. 7.55 Byl wspanialy ranek, gdy Laurie Montgomery szla na polnoc Pierwsza aleja, zblizajac sie do Trzydziestej ulicy. Nawet miasto Nowy Jork, wymyte do czysta przez dwa dni deszczu, wygladalo dobrze w chlodnym, rzeskim powietrzu. Z cala pewnoscia sie ochlodzilo i poniekad byl to niepokojacy zwiastun nadchodzacej zimy, ale swiecilo slonce i wial wiaterek wystarczajacy do rozwiania spalin samochodow jadacych w kierunku Laurie.Sprezystym krokiem zmierzala w strone biura lekarza sadowego. Usmiechnela sie do siebie na mysl o tym, jak inaczej czula sie dzis rano w porownaniu z wczorajszym samopoczuciem, gdy wychodzila do domu. Reprymenda Binghama byla nieprzyjemna, lecz zasluzona. Postapila niewlasciwie. Gdyby byla na miejscu szefa, rowniez by sie rozgniewala. Zblizajac sie do frontowych schodow, zastanawiala sie, co przyniesie nowy dzien. Szczegolnie podobalo sie jej w pracy to, ze niewiele mozna bylo w niej przewidziec. Dzis wiedziala tylko tyle, ze zostala wyznaczona "na sekcje". Nie miala pojecia, jakiego rodzaju przypadki i intelektualne zagadki czekaja ja tego dnia. Prawie za kazdym razem, kiedy przeprowadzala sekcje, miala do czynienia z czyms, czego jeszcze nigdy nie widziala, a czasem z czyms, o czym nawet nigdy nie czytala. Byla to praca, w ktorej ciagle dokonywalo sie odkryc. Tego ranka w czesci recepcyjnej panowal wzgledny spokoj. Wciaz krecilo sie pare osob z prasy w oczekiwaniu na dalsze wiadomosci w sprawie drugiego "mordu wsrod zlotej mlodziezy". Wczorajsze zabojstwo w Central Park znalazlo sie na pierwszych stronach prasy bulwarowej i bylo relacjonowane w lokalnych wiadomosciach porannych. Tuz przed wewnetrznymi drzwiami Laurie sie zatrzymala. Na jednej z winylowych kanap spostrzegla Boba Talbota pograzonego w rozmowie z innym reporterem. Po krotkim wahaniu podeszla do kanapy. -Bob, chcialabym chwilke z toba porozmawiac - powiedziala. - Przepraszam, ze przerywam - dodala, zwracajac sie do jego towarzysza. Talbot z checia wstal i odszedl z nia na bok. Jego zachowanie ja zaskoczylo. Oczekiwala, ze bedzie raczej skonfundowany i skruszony. -No, no, widze ciebie juz drugi dzien z rzedu - zauwazyl. - Jest to przyjemnosc, do ktorej moglbym sie przyzwyczaic. Laurie wygarnela mu prosto z mostu. -Nie moge uwierzyc, ze nie uszanowales moich zwierzen. To, co ci wczoraj powiedzialam, bylo przeznaczone wylacznie dla ciebie. Bob byl wyraznie zbity z tropu reprymenda. -Bardzo mi przykro. Nie myslalem, ze to, co mowilas, jest tajemnica. Nie zastrzeglas tego. -Mogles sam na to wpasc - zezloscila sie Laurie. - Nie trzeba byc fizykiem atomowym, zeby domyslic sie, jak taka wypowiedz wplynie tu na moja pozycje. -Przykro mi - powtorzyl Talbot. - To juz sie nie powtorzy. -Masz racje, to sie nie powtorzy. Laurie odwrocila sie na piecie i poszla w kierunku wewnetrznych drzwi, ignorujac reportera, ktory chcial jeszcze cos dodac. Jednak, mimo ze go zignorowala, jej gniew nieco opadl. Ostatecznie mowila wczoraj prawde. Przeszla jej przez glowe mysl, ze powinna bardziej niz Bobem przejmowac sie spolecznymi i politycznymi aspektami swej pracy, o ktorych wspomnial Bingham. Jedna z atrakcyjnych stron anatomii patologicznej w ogole, a medycyny sadowej w szczegolnosci bylo dla niej to, ze miala tam do czynienia z prawda. Mysl o pojsciu z jakiegokolwiek powodu na kompromis budzila w Laurie niepokoj. Miala nadzieje, ze nigdy nie bedzie musiala wybierac miedzy skrupulami a politykowaniem. Marlene Wilson automatycznie otworzyla dla niej wewnetrzne drzwi i Laurie poszla wprost do biura identyfikacji. Jak zwykle siedzial tam Vinnie Amendola pijacy kawe i przegladajacy wiadomosci sportowe. Gdyby nie dzisiejsza data na gazecie, moglaby przysiac, ze od wczoraj w ogole nie wychodzil. Jesli zauwazyl Laurie, nie okazal tego po sobie. W biurze byla takze jej wspoltowarzyszka z pokoju na gorze, Riva Mehta, drobna Hinduska o ciemnej karnacji i niskim, aksamitnym glosie. Nie widzialy sie w poniedzialek. -Wyglada na to, ze dzis jest twoj szczesliwy dzien - zazartowala Riva. Nalewala sobie kawy przed pojsciem na gore. Wtorek mial byc dla niej papierkowym dniem. -A to dlaczego? - spytala Laurie. Vinnie zasmial sie nie podnoszac glowy znad gazety. -Masz denata plywaka - odpowiedziala Riva. Plywakiem nazywano cialo zanurzone przez pewien czas w wodzie. Nie byly to na ogol mile widziane przypadki, poniewaz czesto znajdowaly sie w stanie zaawansowanego rozkladu. Laurie spojrzala na grafik sporzadzony rano przez doktora Washingtona. Figurowaly w nim sekcje przewidziane na ten dzien oraz osoby do nich wyznaczone. Przy jej nazwisku widnialy dwa przypadki przedawkowania narkotykow i jedno zabojstwo RP. Skrot "RP" oznaczal rane postrzalowa. -Cialo wylowiono dzis rano z Rzeki Wschodniej - kontynuowala Riva. - Czujny straznik zauwazyl, gdy przeplywalo obok portu morskiego przy ulicy Poludniowej. -Pieknie - powiedziala Laurie. -Nie jest tak zle - wtracil Vinnie. - Nie bylo w wodzie dlugo. Kwestia tylko paru godzin. Laurie z ulga kiwnela glowa. Oznaczalo to bowiem, ze prawdopodobnie nie bedzie musiala robic sekcji w sali wydzielonej dla zwlok w stanie rozkladu. W takich przypadkach dokuczal jej nie tyle fetor, ile izolacja. Sala ta miescila sie na uboczu, po drugiej stronie kostnicy. A ona znacznie bardziej wolala miec kontakt z reszta personelu. W glownej sali sekcyjnej stale odbywala sie wymiana pogladow. Czesto mogla nauczyc sie tyle samo z przypadkow powierzonych kolegom, co ze swoich. Spojrzala na nazwisko i wiek ofiary: Frank DePasquale. -Biedny chlopak mial tylko osiemnascie lat - powiedziala. - Takie marnotrawstwo. I jak wiekszosc takich zabojstw sprawa prawdopodobnie nigdy nie bedzie wyjasniona. -Pewnie nie - zgodzil sie Vinnie, przekladajac niezgrabnie kolejna strone gazety. Laurie pozdrowila Paula Plodgetta, ktory wlasnie pojawil sie w drzwiach. Mial podkrazone oczy. Zapytala, jak idzie jego slynna sprawa. -Nie pytaj - powiedzial Paul. - To koszmar. Laurie nalala sobie filizanke kawy i siegnela po trzy teczki z danymi na temat czekajacych ja przypadkow. Kazda teczka zawierala robocza karte przypadku, czesciowo wypelniona karte zgonu, zestaw danych medycznych i prawnych, dwa arkusze na notatki z przebiegu sekcji, telefoniczne zawiadomienie o smierci otrzymane przez dzial lacznosci, raport dochodzeniowy, karte sprawozdania z sekcji oraz zlecenie laboratoryjnego badania na obecnosc przeciwcial HIV. Wertujac te materialy, spojrzala na nazwiska w dwoch pozostalych przypadkach: Louis Herrera i Duncan Andrews. Przypomniala sobie z wczorajszego dnia nazwisko Duncan Andrews. -O ten przypadek pytala mnie pani wczoraj - odezwal sie glos znad jej ramienia. Odwrocila sie i spojrzala do gory w czarne jak wegiel oczy Calvina Washingtona. Podszedl i polozyl palec przy nazwisku Andrewsa. - Jak zobaczylem to nazwisko, pomyslalem sobie, ze zechce pani sie tym zajac. -Bardzo mi to odpowiada - stwierdzila Laurie. Kazdy z lekarzy sadowych mial wlasny sposob postepowania w dniu wykonywania sekcji. Niektorzy zabierali materialy i schodzili bezposrednio na dol. Laurie miala inny modus operandi. Lubila zanosic wszystkie papiery do swego pokoju na gorze, aby mozliwie najracjonalniej zaplanowac dzien. Z kawa w jednej rece, wlasna aktowka w drugiej i dokumentacja nowych przypadkow pod pacha, skierowala sie do windy. Gdy doszla do dzialu lacznosci, zawolal ja sierzant Murphy, jeden z policjantow oddelegowanych do biura lekarza sadowego. Wyskoczyl z policyjnej klitki, ciagnac za soba drugiego mezczyzne. Sierzant byl energicznym, rumianym Irlandczykiem. -Doktor Montgomery, chcialbym przedstawic pani detektywa porucznika Lou Soldano - powiedzial z duma. - Porucznik jest jednym z szefow wydzialu zabojstw komendy w srodmiesciu. -Milo poznac pania doktor - rzekl Lou i wyciagnal reke. Byl przystojnym, sniadym, sredniego wzrostu mezczyzna o wyrazistych rysach i bystrych oczach, w tym momencie w nia wpatrzonych. Mial krotko przyciete wlosy, co wydawalo sie pasowac do jego krepej, umiesnionej sylwetki. -Mnie rowniez milo - odpowiedziala Laurie. - Nie widujemy tutaj zbyt wielu porucznikow policji. - Czula sie troche speszona jego utkwionym w nia wzrokiem. -Niezbyt czesto wypuszczaja nas z klatki - stwierdzil Soldano. - Jestem zazwyczaj przywiazany do biurka, ale lubie wymknac sie od czasu do czasu, zwlaszcza w niektorych sprawach. -Mam nadzieje, ze sie tu panu spodoba. - Laurie usmiechnela sie i zamierzala pojsc dalej. -Chwileczke, pani doktor! - zatrzymal ja Lou. - Powiedziano mi, ze zostala pani wyznaczona do sekcji Franka DePasqualego. Czy nie zrobiloby pani roznicy, gdybym na to popatrzyl? Mam juz zgode doktora Washingtona. -Nie ma sprawy - odparla Laurie. - Jesli jest pan w stanie to wytrzymac, to prosze bardzo. -Widzialem juz pare sekcji - oznajmil porucznik. - Nie sadze, aby byly jakies problemy. - Swietnie. Nastala niezreczna cisza. Przez chwile nikt sie nie odzywal. Wreszcie Laurie uswiadomila sobie, ze on czeka na jakies ustalenia. -Ide do swego pokoju - zakomunikowala. - Zwykle najpierw odwalam papierkowa robote. Czy chcialby pan pojsc ze mna? -Bardzo chetnie - odpowiedzial. W windzie przyjrzala mu sie blizej. Soldano byl atletycznie zbudowanym, najwyrazniej inteligentnym mezczyzna, przypominajacym nieco swym malo zadbanym wygladem telewizyjnego detektywa Columbo, rozslawionego przez Petera Falka. Kanty na jego spodniach dawno juz zniknely. Mimo ze bylo dopiero niewiele po osmej rano, na twarzy wyraznie widac bylo cien mocnego zarostu. Jakby czytajac w jej myslach, Lou przesunal dlonia po obu stronach twarzy. -Wygladam chyba okropnie - powiedzial. - Jestem na nogach od czwartej trzydziesci, kiedy cialo DePasqualego podplynelo do brzegu. Nie mialem okazji sie ogolic. Mam nadzieje, ze to pani nie razi. Nie probuje nasladowac Dona Johnsona z Miami Vice. -Nie zauwazylam - sklamala Laurie. - Ale dlaczego detektyw porucznik tak interesuje sie osiemnastoletnia ofiara zabojstwa? Czy jest w tej sprawie cos szczegolnego, o czym powinnam wiedziec? -Wlasciwie nie - odparl Soldano. - To zainteresowanie bardziej osobiste. Zanim zostalem awansowany na porucznika i przeszedlem do wydzialu zabojstw, przez szesc lat bylem w wydziale zwalczania zorganizowanej przestepczosci. W przypadku DePasqualego te dwa obszary zachodza na siebie. Byl on bowiem mlodym bandziorem z obrzeza przestepczej organizacji rodziny Lucia. Mogl miec tylko osiemnascie lat, ale mial juz na koncie dluga liste wykroczen. Winda zatrzymala sie na piatym pietrze i Laurie dala znak do wyjscia. -Jak juz pewnie sie pani domysla - ciagnal Lou idac za nia korytarzem - smierc DePasqualego byla ewidentna egzekucja. -Naprawde? - zapytala Laurie. Jak dotad nic nie bylo dla niej ewidentne. -Z cala pewnoscia. Zobaczy pani, ze zostal zastrzelony z bliska pociskiem malokalibrowym w podstawe mozgu. Jest to zwykla, sprawdzona metoda. Zadnej babraniny, zadnego klopotu. Weszli do pokoju. Laurie przedstawila porucznika Rivie, ktora juz pilnie pracowala. Nastepnie wziela dla niego krzeslo i postawila je kolo swego biurka. Oboje usiedli. -Widziala juz pani takie przypadki egzekucji w stylu gangsterskim, prawda? - spytal Lou. -Nie jestem pewna - odpowiedziala wymijajaco Laurie. Nauczyla sie tego jeszcze w czasach studenckich. Nie chciala stwarzac wrazenia osoby niedoswiadczonej. -Zazwyczaj sa oznaka tarc miedzy rywalizujacymi organizacjami - oswiadczyl Soldano. - A w tym wypadku oznaczaloby to tarcia miedzy rodzinami Lucia i Vaccarro. Sa to glowni gracze w dzielnicy Queens, a ich interesow pilnuja bossowie sredniego szczebla - Vinnie Dominick i Paul Cerino. Domyslam sie, ze Paul Cerino maczal palce w zlikwidowaniu biednego Franka DePasqualego, a jesli tak bylo, to nic nie sprawiloby mi wiekszej przyjemnosci od przygwozdzenia go aktem oskarzenia. Scigalem tego faceta przez cale szesc lat swojej pracy w wydziale zwalczania zorganizowanej przestepczosci. Nigdy nie udalo mi sie postawic go przed sadem. Ale gdybym mogl powiazac go z ciezka zbrodnia w rodzaju skasowania DePasqualego, to znalazlbym sie na duzej fali. -Ciezar spada wiec na nas - stwierdzila Laurie otwierajac teczke DePasqualego. -Gdyby pani lub waszemu laboratorium udalo sie cos znalezc, bylbym dozgonnie wdzieczny - powiedzial Lou. - Potrzebujemy jakiegos punktu zaczepienia. Problem z takimi facetami jak Cerino polega na tym, ze stawiaja zbyt wielu prawnikow pomiedzy soba a przestepstwem popelnionym na swoje zlecenie i rzadko udaje sie nam wystarczajaco uzasadnic stawiane im zarzuty. -A niech to! - wykrzyknela nagle Laurie, ktora sluchajac porucznika, przegladala jednoczesnie teczke DePasqualego. -Co sie stalo? - spytal detektyw. -Nie zrobili zdjecia DePasqualemu. - Laurie siegnela po telefon i wykrecila numer kostnicy. -Przed sekcja musimy miec zdjecie rentgenowskie. To niestety opozni sprawe. Przykro mi, ale najpierw bede musiala zalatwic inny przypadek. Lou wzruszyl ramionami. Laurie polecila laborantowi, ktory odebral telefon, aby jak najszybciej zrobil zdjecie DePasqualego. Odpowiedzial, ze sie postara. Gdy odkladala sluchawke, drzwi wypelnila postac Calvina Washingtona. -Laurie - powiedzial - mamy problem, o ktorym powinna pani wiedziec. Laurie wstala, gdy wszedl. -Co takiego? - spytala. Zauwazyla, ze Calvin pytajaco spoglada na Lou. - Doktorze Washington, wydaje mi sie, ze poznal juz pan porucznika Soldano. -Ach, tak - przyznal lekarz. - Poznalismy sie dzis rano. Prosze sie mna nie przejmowac. To tylko poczatki Alzheimera. Uscisnal dlon Lou, ktory wstal, gdy Laurie go przedstawiala. -Siadajcie oboje - rzekl Washington tubalnym glosem. - Laurie, musze pania ostrzec, ze mielismy juz pewne naciski z biura burmistrza w sprawie Duncana Andrewsa. Wyglada na to, ze zmarly mial znaczace koneksje polityczne. Bedziemy wiec musieli pojsc im na reke. Chce, zeby pani starannie poszukala jakiejs naturalnej przyczyny smierci, aby mozna bylo odsunac narkotyki na dalszy plan. Rodzina wolalaby to tak przedstawic. Laurie spojrzala w gore na twarz doktora, jakby oczekujac, ze szeroko sie usmiechnie, mowiac, iz byl to tylko zart. Ale wyraz twarzy Calvina sie nie zmienil. -Nie jestem pewna, czy zrozumialam - oznajmila. -Trudno mi powiedziec to jasniej - rzekl Washington. Jego oslawiona niecierpliwosc zaczynala byc widoczna. -Czego pan ode mnie chce, zebym klamala? - spytala Laurie. -Nie, do diabla! - warknal Calvin. - Czy musze pani narysowac mape? Prosze tylko, aby pani wychylila sie na tyle, ile mozna, okay? Niech pani znajdzie cos takiego jak plytka miazdzycowa w tetnicy wiencowej, tetniak, cokolwiek, i potem szeroko to opisze. I nie ma co byc taka zaskoczona i przykladna. Polityka odgrywa tutaj role i im szybciej pani to zrozumie, tym lepiej bedzie dla nas wszystkich. Po prostu niech to pani zrobi. Odwrocil sie i wyszedl rownie szybko, jak sie zjawil. Lou gwizdnal i usiadl. -Twardy facet - stwierdzil. Laurie pokrecila glowa z niedowierzaniem. Odwrocila sie w strone Rivy, ktora nie przerwala swej pracy. -Slyszalas to? - zapytala. -Mnie tez sie to zdarzylo - odpowiedziala lekarka nie podnoszac glowy. - Tylko ze w moim przypadku chodzilo o samobojstwo. Laurie westchnela, usiadla za biurkiem i spojrzala na porucznika. -Nie wiem, czy jestem gotowa poswiecac dla polityki rzetelnosc i etyke. -Nie wydaje mi sie, aby wlasnie tego chcial od pani doktor Washington. Laurie poczula rumieniec na twarzy. -Czyzby? Przykro mi, ale mysle, ze wlasnie tego. -Nie chce mieszac sie do pani roboty - rzekl Soldano - ale w moim odczuciu doktor Washington chce, aby polozyla pani nacisk na kazda naturalna, znaleziona przez siebie, mozliwa przyczyne smierci. Reszte mozna pozostawic do interpretacji. Z jakiegos powodu robi to w tym przypadku roznice. To jest swiat rzeczywisty kontra swiatowi udawanemu. -No coz, wydaje sie pan dosc zblazowany, jesli chodzi o zamazywanie szczegolow - powiedziala Laurie. - W anatomii patologicznej mamy zajmowac sie prawda. -Zaraz - rzekl Lou. - Czym jest prawda? Odcienie szarosci sa prawie we wszystkim w zyciu, dlaczego wiec nie w smierci? Ja akurat pracuje w wymiarze sprawiedliwosci. Prawda, sprawiedliwosc - to idealy, do ktorych dazymy. Ale jesli mysli pani, ze polityka czasem nie odgrywa pierwszoplanowej roli w sposobie wymierzania sprawiedliwosci, to sama sie pani oszukuje. Zawsze istnieje jakas luka miedzy prawem a sprawiedliwoscia. Witamy w rzeczywistym swiecie. -On mi sie wcale nie podoba - stwierdzila Laurie. Wszystko to przypominalo jej watpliwosci na temat kompromisow, jakie miala przychodzac przed polgodzina do pracy. -Nie musi sie pani podobac - powiedzial porucznik. - Niewielu ludziom sie podoba. Laurie otworzyla teczke Duncana Andrewsa. Przerzucala zawartosc, dopoki nie natrafila na raport pracownika dochodzeniowego. Po chwili czytania spojrzala na detektywa. -Zaczynam rozumiec szerokie tlo - oznajmila. - Denat byl kims w rodzaju cudownego dziecka kol finansowych, w wieku zaledwie trzydziestu pieciu lat zostal pierwszym wiceprezesem firmy obslugujacej banki inwestycyjne. Na dodatek pisza tu, ze jego ojciec ubiega sie o miejsce w Senacie. -Nie mozna tego bardziej upolitycznic - stwierdzil Lou. Laurie kiwnela potwierdzajaco glowa i wrocila do czytania raportu dochodzeniowego. Gdy dotarla do czesci opisujacej zidentyfikowanie zwlok, natrafila na nazwisko Sary Wetherbee. W rubryce okreslajacej stosunek swiadka do zmarlego wypelniajacy wpisal "sympatia". Laurie pokrecila glowa. Znalezienie drogiej sercu osoby niezywej po przedawkowaniu narkotyku budzilo w niej przykre skojarzenia. Blyskawicznie jej mysli cofnely sie o siedemnascie lat do czasow, gdy jako pietnastolatka byla pierwszy rok w Langley School. Pamietala ten jasny, sloneczny dzien, jak gdyby bylo to zaledwie wczoraj. Przeszla obok Metropolitan Museum, przybranego w lopoczace na wietrze sztandary. Skrecila w lewo przy Osiemdziesiatej Czwartej ulicy i weszla do wielkiego domu rodzicow po zachodniej stronie Park Avenue. -Jestem! - zawolala, rzucajac torbe z ksiazkami na stol w przedpokoju. Odpowiedzi nie bylo. Slychac bylo jedynie odglosy z ulicy przerywane trabieniem taksowek. -Czy jest ktos w domu? - zawolala ponownie i uslyszala jedynie echo w przestronnych korytarzach. Zaskoczona, ze mieszkanie jest puste, weszla przez pomieszczenie kamerdynera do kuchni. Nie bylo nawet pokojowki. Przypomniala sobie wtedy, ze byl to piatek, wolny dzien Holly. -Shelly! - krzyknela. Jej starszy brat bedacy na pierwszym roku w college'u przyjechal do domu na weekend, przedluzony z okazji Dnia Kolumba. Laurie spodziewala sie zastac go w kuchni lub w zacisznym, polozonym na uboczu pokoju. Zajrzala tam, lecz nie znalazla nikogo, choc wlaczony byl telewizor z wyciszonym glosem. Przez chwile patrzyla na nieme dowcipy poludniowego programu rozrywkowego. Wydalo sie jej dziwne, ze telewizor nie jest wylaczony. Podejrzewajac, ze ktos mimo wszystko jest w domu, wznowila przeglad mieszkania. Pograzone w ciszy pokoje wywolaly jej niepokoj. Zaczela poruszac sie szybciej, pobudzana dziwnym przeczuciem. Przed sypialnia Shelly'ego zawahala sie, po czym zapukala. Poniewaz nie bylo odpowiedzi, zapukala ponownie, a nie slyszac odzewu, sprawdzila, czy drzwi sa otwarte. Byly. Uchylila je i weszla do srodka. Tuz przed nia lezal na podlodze jej brat, Shelly. Mial twarz biala jak porcelana za szyba serwantki w jadalni. Z nosa saczyla mu sie krwawa piana. Na ramieniu mial gumowa opaske uciskowa. Na podlodze, obok czesciowo rozchylonej dloni, lezala strzykawka widziana przez Laurie poprzedniego wieczora. Na brzegu stolika widoczna byla przezroczysta koperta. Laurie domyslila sie, co bylo w srodku, gdyz Shelly mowil jej o tym wieczorem. To musiala byc "szybka kula", ktora sie chwalil, mieszanka kokainy z heroina. Kilka godzin pozniej tego samego dnia Laurie przezyla najgorsza konfrontacje w swoim zyciu. Tuz przed nosem miala gniewna twarz ojca z posiniala skora i wytrzeszczonymi oczami. Nie posiadal sie z wscieklosci. Jego kciuki wpijaly sie w miejsca, gdzie trzymal ja za ramiona. Tuz obok matka szlochala w chusteczke. -Czy wiedzialas, ze twoj brat zazywal narkotyki? Wiedzialas? Odpowiedz mi! - domagal sie ojciec, sciskajac ja jeszcze mocniej. -Tak - wykrztusila Laurie. - Tak, tak! -Dlaczego nam nic nie powiedzialas?! - krzyknal. - Gdybys powiedziala, zylby. -Nie moglam - wybuchnela placzem. -Dlaczego? - krzyknal ojciec. - Dlaczego? -Bo... bo prosil, zeby nie mowic. Musialam mu obiecac. -No tak, ta obietnica go zabila - syknal ojciec. - Zabila go tak samo, jak ten przeklety narkotyk. Laurie poczula reke na ramieniu i podskoczyla. Nagle wrocila do terazniejszosci. Zamrugala, jak gdyby budzac sie z transu. -Czy wszystko w porzadku? - zapytal Lou, ktory wstal i chwycil ja za ramie. -W zupelnosci - odpowiedziala nieco zaklopotana, uwalniajac sie z jego uchwytu. - A wiec na czym stanelismy? Miala przyspieszony oddech i czolo zroszone potem. Spojrzala na lezace przed nia papiery, starajac sie przypomniec sobie, co wydobylo na wierzch tak dawne i bolesne wspomnienia. Jak gdyby bylo to wczoraj, pamietala rozterke spowodowana konfliktem lojalnosci wobec brata i rodzicow oraz straszliwa wine i brzemie odczuwane w wyniku dokonanego przez siebie wyboru. -O czym pani myslala? - spytal Soldano. - Wygladalo na to, ze jest pani gdzies bardzo daleko. -O fakcie, ze zmarlego znalazla jego dziewczyna - odparla Laurie, spogladajac znow na nazwisko Sary Wetherbee. Nie miala zamiaru dzielic sie swa przeszloscia z porucznikiem. Do dzis trudno jej bylo rozmawiac o tym tragicznym wydarzeniu z przyjaciolmi, a co dopiero z obcym. - To musialo byc bardzo ciezkie przezycie dla tej biednej kobiety. -Ofiary zabojstw sa niestety czesto znajdowane przez osoby im najblizsze - stwierdzil detektyw. -To musial byc okropny wstrzas - rzekla Laurie. Wspolczula Sarze Wetherbee. - Coz, ten przypadek Duncana Andrewsa to na pewno nie jest zwykle przedawkowanie. Porucznik wzruszyl ramionami. -Nie jestem pewien, czy z kokaina bywaja zwykle przypadki. Odkad stala sie modna w latach siedemdziesiatych, widuje sie ofiary smiertelne na wszystkich szczeblach spolecznych, od sportowcow i artystow poprzez biznesmenow i studentow az do srodmiejskich bandziorow. To dosc demokratyczna plaga. Mozna powiedziec, ze wszystkich zrownuje. -Tu, w biurze lekarza sadowego, mamy zwykle do czynienia z narkomanami z nizszego konca skali - oswiadczyla Laurie. - Ale generalnie ma pan racje. - Usmiechnela sie. Lou robil na niej wrazenie. - Czym sie pan zajmowal przed wstapieniem do policji? -Co pani ma na mysli? -Czy studiowal pan w college'u? -Oczywiscie! - obruszyl sie Soldano. - Coz to za pytanie? -Przepraszam - powiedziala Laurie. - Nie wiedzialam, ze to drazliwy temat. -A ja nie chcialem byc opryskliwy - usprawiedliwial sie porucznik. - Czasem jestem troche skrepowany, gdy mowie o swoim wyksztalceniu. Chodzilem tylko do miejscowego college'u na Long Island, a nie do wiezy z kosci sloniowej w rodzaju Ivy League. A gdzie pani studiowala? -Wesleyan University w Connecticut. Slyszal pan o tej uczelni? -Pewnie, ze slyszalem - odparl detektyw. - Czy mysli pani, ze wszyscy oficerowie policji to nieuki? Wesleyan University. Mozna sie bylo domyslic. Jak spiewa Billy Joel, wy, dziewczeta z eleganckich dzielnic, zyjecie w eleganckim swiecie. -Skad pan wie, ze jestem z Nowego Jorku? -Akcent, pani doktor. Jest rownie charakterystyczny jak moj z Rego Park w Long Island. -Rozumiem - rzekla Laurie. Nie podobala sie jej mysl, ze jest jak otwarta ksiega. Zastanawiala sie, co jeszcze moglby powiedziec o niej ten czlowiek, majacy doswiadczenie zdobyte przez lata pracy w sluzbie dochodzeniowej. - To, gdzie sie chodzi do szkoly, jest mniej wazne od tego, co sie tam robi - zmienila temat. - Nie powinien pan przejmowac sie miejscem swoich studiow. Najwyrazniej uzyskal pan dobre wyksztalcenie. - Latwo pani mowic. Ale dziekuje za komplement. Laurie spojrzala na papiery lezace na biurku. Nagle poczula cos w rodzaju wyrzutow sumienia z powodu swojej uprzywilejowanej mlodosci spedzonej w prywatnej szkole sredniej, Wesleyan University i w Columbia Medical School. Miala nadzieje, ze to, co powiedziala, nie zabrzmialo protekcjonalnie. -Jeszcze tylko szybko spojrze na trzeci przypadek - rzekla. - Louis Herrera, lat dwadziescia osiem, bezrobotny, znaleziony w pojemniku na smieci za sklepem spozywczym. Pewnie zmarl w narkomanskiej melinie i zostal doslownie wyrzucony. To jest wlasnie taki przypadek przedawkowania, jakie zwykle widujemy. Jeszcze jedno smutne, zmarnowane zycie. -Pod pewnymi wzgledami moze bardziej tragiczne niz tego bogatego faceta - dodal porucznik. - Chyba mial w zyciu o wiele mniej mozliwosci wyboru. Laurie pokiwala glowa. Punkt widzenia Lou byl orzezwiajacy. Siegnela po telefon i zadzwonila do Cheryl Myers z wydzialu dochodzeniowego. Poprosila ja o zebranie wszystkich dostepnych danych medycznych na temat Duncana Andrewsa. Dodala, ze poszukuje jakiegos medycznego problemu, ktory moglby wiazac sie z wynikami sekcji. Odkladajac sluchawke, spojrzala na Soldano. -Nic na to nie poradze, ale czuje sie, jakbym oszukiwala - stwierdzila. Nastepnie wstala i zebrala wszystkie papiery. -Nie oszukuje pani - zapewnil ja detektyw. - Poza tym, czemu nie poczekac, az bedzie pani miala wszystkie informacje, wlacznie z wynikami sekcji? Wtedy moze sie pani martwic. Kto wie, a nuz wszystko sie wyjasni? -Dobra rada - powiedziala Laurie. - Chodzmy na dol i bierzmy sie do roboty. Zazwyczaj przebierala sie w swym pokoju, lecz ze wzgledu na porucznika postanowila skorzystac z szatni. Gdy wysiedli na dole z windy, skierowala Lou na strone meska, sama zas poszla na zenska. Po pieciu minutach spotkali sie w holu. Laurie miala na sobie warstwe normalnego stroju roboczego, na niej nastepna nieprzepuszczalna i wreszcie duzy fartuch. Na glowe zalozyla kaptur, a z szyi zwisala jej maska. Soldano mial na sobie jedna warstwe stroju roboczego, kaptur, a w reku trzymal swoja maske. -Wyglada pan na jednego z lekarzy - stwierdzila Laurie, sprawdzajac wzrokiem, czy prawidlowo sie ubral. -Czuje sie, jak gdybym szedl na operacje, zamiast ogladac sekcje - powiedzial detektyw. - Nie mialem tego wszystkiego na sobie poprzednim razem. Czy na pewno musze wkladac te maske? -Na sali sekcyjnej kazdy nosi maske. Ze wzgledu na AIDS i inne problemy z zakazeniami przepisy zostaly znacznie zaostrzone. Jesli pan jej nie wlozy, to Washington przemoca pana wyrzuci. Glownym korytarzem kostnicy doszli do stalowych drzwi chlodni, w ktorej miescily sie przegrody dla poszczegolnych cial. Te chlodzone pomieszczenia usytuowane byly w srodku kostnicy w ksztalcie wielkiej litery "U". -To miejsce jest naprawde ponure - zauwazyl Lou. -Chyba tak - przyznala Laurie. - Ale nie robi juz takiego wrazenia, jak sie czlowiek przyzwyczai. -Wyglada jak plan filmowy do hollywoodzkiego dreszczowca - powiedzial porucznik. - Kto wymyslil te niebieskie kafelki na sciany? A co z ta cementowa podloga? Dlaczego nie jest czyms pokryta? Niech pani spojrzy na te wszystkie zacieki. Laurie przystanela i przyjrzala sie podlodze. Choc byla czysto zamieciona, zacieki byly paskudne. -Juz dawno miala byc pokryta kafelkami - odparla. - Sprawa jakos utknela w gaszczu nowojorskiej biurokracji, tak mi przynajmniej mowiono. -A co robia tutaj te wszystkie trumny? - spytal Lou. - To ladny akcent - dodal, wskazujac na siegajacy niemal sufitu stos prostych sosnowych skrzyni. Inne trumny byly ustawione pionowo. -Chowane sa w nich ciala na cmentarzu Potter's Field - wyjasnila Laurie. - W Nowym Jorku mamy wiele nie zidentyfikowanych cial. Po sekcji trzymamy je w chlodni przez kilka tygodni. Jesli nikt sie po nie nie zglasza, to sa w koncu grzebane na koszt miasta. -Czy nie mozna by gdzies indziej przechowywac tych trumien? To wyglada na wyprzedaz. -Dziwne skojarzenia. Jestem juz tak przyzwyczajona do ich widoku, ze chyba nigdy sie nad tym nie zastanawialam. Laurie pierwsza weszla na sale sekcyjna, przytrzymujac drzwi dla detektywa. W przeciwienstwie do poprzedniego ranka wszystkie stoly byly zajete przez ciala opatrzone identyfikacyjnymi kartonikami przywiazanymi do duzego palca nogi. Na pieciu z osmiu stolow sekcje byly juz w toku. -No, no, doktor Montgomery zaczyna przed poludniem - powiedzial zartobliwie ktorys z lekarzy, majacy jak inni twarz przeslonieta maska. -Niektorzy wola sprobowac, jaka jest woda, zanim skocza do basenu - odciela sie Laurie. -Ma pani szosty stol - poinformowal ja jeden z laborantow znad zlewu, gdzie splukiwal kawalek jelita. Laurie spojrzala na Lou, ktory zatrzymal sie tuz przy drzwiach. Zobaczyla, jak z trudem przelknal sline. Choc mowil, ze widzial juz sekcje, miala uczucie, ze ta "tasmowa" metoda pracy to dla niego troche za duzo. Zapach przeplukiwanego jelita tez nie byl najprzyjemniejszy. -Moze pan w kazdej chwili wyjsc - powiedziala. Porucznik podniosl reke. -Wszystko w porzadku. Jesli pani moze to wytrzymac, to i ja moge. Laurie podeszla do stolu numer szesc. Za nia podszedl Lou. Nastepnie pojawil sie ubrany w fartuch i maske Vinnie Amendola. -Dzisiaj jestesmy razem, pani doktor - oznajmil. - Swietnie - odparla. - Przynies wszystko, co potrzeba, i zaczynamy. Laborant pokiwal glowa i poszedl w kierunku szafek z instrumentami. Laurie ulozyla swoje notatki w dogodnym miejscu i spojrzala na Duncana Andrewsa. -Przystojny mezczyzna - powiedziala. -Nie myslalem, ze lekarze tak reaguja - rzekl Lou. - Wydawalo mi sie, ze wszyscy przestawiacie sie na obojetnosc lub cos takiego. -Bynajmniej - zaprzeczyla Laurie. Blade cialo Duncana lezalo na stalowym stole, jak gdyby odpoczywal. Oczy mial zamkniete. Jedyna, poza bladoscia, nienormalna rzecza w jego wygladzie byly zadrapania na przedramionach. Laurie wskazala je palcem. -Te glebokie zadrapania sa prawdopodobnie wynikiem tak zwanej formikacji, czyli halucynacji dotykowej polegajacej na wrazeniu robactwa pelzajacego pod skora lub na niej. Wystepuje w zatruciach zarowno kokaina, jak i amfetamina. Soldano pokrecil glowa. -Nie moge pojac, dlaczego ludzie zazywaja narkotyki - powiedzial. - Nie miesci mi sie to w glowie. -Robia to dla przyjemnosci - oswiadczyla Laurie. - Narkotyki takie jak kokaina oddzialuja niestety na te czesci mozgu, ktore w procesie ewolucji rozwinely sie w tak zwany osrodek wynagradzania. Jego funkcja jest zachecanie do zachowan sprzyjajacych przedluzaniu gatunku. Jesli walka z narkotykami ma sie powiesc, to trzeba uznac, a nie ignorowac, fakt, ze narkotyki moga wywolywac przyjemne wrazenia. -Cos mi sie wydaje, ze nie ma pani zbyt dobrego zdania o kampanii pod haslem "Wystarczy powiedziec nie" - zauwazyl porucznik. -Rzeczywiscie nie mam, bo jest glupia - stwierdzila Laurie. - Albo przynajmniej krotkowzroczna. Mysle, ze politycy, ktorzy to wymyslili, nie maja pojecia, jak wyglada dorastanie w dzisiejszym spoleczenstwie, zwlaszcza wsrod dzieci miejskiej biedoty. Narkotyki sa dostepne i gdy mlodziez, probujac je, przekonuje sie, ze daja przyjemnosc, zaczyna myslec, ze wladze takze klamia mowiac o stronach negatywnych czy niebezpiecznych. -Probowala pani kiedys tego? -Probowalam takich narkotykow jak kokaina. -Naprawde? -Czy jest pan zaskoczony? - spytala Laurie. -Chyba tak, do pewnego stopnia. -Dlaczego? Detektyw wzruszyl ramionami. -Nie wiem. Pewnie dlatego, ze nie wyglada pani na osobe tego typu. Laurie rozesmiala sie. -On chyba bardziej niz ja wyglada teraz na kogos w tym typie - powiedziala wskazujac na Andrewsa. - Ale zaloze sie, ze gdy zyl, tez nie wygladal na osobe tego typu. Tak, probowalam narkotykow w college'u. Mimo tego, co spotkalo mego brata, a moze wlasnie dlatego. -Co wydarzylo sie pani bratu? - spytal Lou. Laurie spojrzala na cialo Duncana Andrewsa. Nie miala zamiaru wspominac o Shellym. Uwaga na jego temat wymknela sie jej, jak gdyby rozmawiala z kims bliskim. -Czy pani brat przedawkowal? Laurie przeniosla wzrok z ciala Duncana na porucznika. Nie potrafila sklamac. -Tak - odpowiedziala. - Ale nie chce o tym rozmawiac. -Dobrze - zgodzil sie Soldano. - Nie chce byc wscibski. Laurie znow zajela sie cialem Duncana. Przez moment wyobrazila sobie, ze na tym zimnym stole lezy przed nia cialo brata. Z ulga zobaczyla, ze wraca Vinnie z rekawicami, naczyniami na probki, utrwalaczami, etykietami i rozmaitymi instrumentami. Chciala juz zaczynac i zostawic wspomnienia poza soba. -No to do dziela - powiedzial Amendola i zaczal przyklejac etykietki do slojow na probki. Laurie wyjela z opakowania rekawice i nalozyla je. Wlozyla takze gogle i rozpoczela staranne zewnetrzne ogledziny ciala Duncana Andrewsa. Po obejrzeniu glowy skinela na detektywa, aby podszedl z przeciwnej strony stolu. Rozsuwajac wlosy Duncana, pokazala liczne siniaki. -Zaloze sie, ze mial co najmniej jeden napad drgawek - oznajmila. - Spojrzmy na jezyk. Otworzyla usta Duncana. Jezyk byl w kilku miejscach skaleczony. -Wlasnie tego sie spodziewalam - powiedziala. - A teraz zobaczmy, ile ten facet zazywal kokainy. Poslugujac sie mala latarka i wziernikiem, zajrzala Duncanowi do nosa. -Nie ma perforacji. Wyglada normalnie. Chyba wiele nie wachal. Wyprostowala sie. Zauwazyla, ze uwaga Lou byla zwrocona na sasiedni stol, gdzie odpilowywano wlasnie sklepienie czaszki. Oczy ich spotkaly sie. -Wszystko w porzadku? - zapytala. -Nie jestem pewien - odparl porucznik. - Czy pani naprawde robi to codziennie? - Srednio trzy do czterech dni w tygodniu. Chce pan na chwile wyjsc? Moge dac panu znac, gdy bedziemy robili DePasqualego. -Nie, nic mi nie bedzie. Jedzmy dalej. Co teraz? -Zwykle sprawdzam oczy - powiedziala Laurie. Przyjrzala sie bacznie Lou. Ostatnia rzecza, jakiej sobie zyczyla, byloby, zeby zemdlal i uderzyl glowa w betonowa podloge. Zdarzylo sie to juz jednemu z odwiedzajacych. -Prosze kontynuowac - rzekl Soldano. - Nic mi nie jest. Laurie wzruszyla ramionami, po czym polozyla kciuk i palec wskazujacy na powiekach Duncana i podniosla je. Detektyw zlapal oddech i odwrocil sie. Na moment wzdrygnela sie nawet Laurie. Oczu nie bylo! Obrzekle czerwone oczodoly byly wypelnione splamionymi na rozowo kawalkami gazy. Nadawalo to cialu niesamowity widok. -No dobrze! - oswiadczyl porucznik. - Wystawila mnie pani na strzal i sie udalo. Musze to przyznac. - Odwrocil sie znow do niej. Czesc skory twarzy widoczna miedzy jego maska a kapturem byla kredowo blada. - Sprobuje zgadnac: to bylo cos w rodzaju proby inicjacyjnej dla zoltodzioba. Laurie zasmiala sie nerwowo. -Przykro mi, Lou - powiedziala. - Zapomnialam, ze oczy zostaly wyjete. Naprawde. To byl ten przypadek, w ktorym rodzina nalegala, aby spelnic zyczenie zmarlego, ktory chcial byc dawca narzadu. Jesli mozna pobrac oczy w ciagu dwunastu godzin, to czesto moga byc wykorzystane, o ile nie ma jakichs przeciwwskazan. Czasem moze uplynac nawet wiecej niz dwanascie godzin, jesli cialo bylo ochlodzone. -Nie przeszkadza mi, jesli ktos mi zrobi kawal - stwierdzil detektyw. -Ale to nie byl kawal - przekonywala Laurie. - Przykro mi. Naprawde. Dzwoniono do mnie wczoraj w tej sprawie, ale przy wszystkim innym, co sie wydarzylo, zapomnialam. Wlasnie przypomnialo mi sie, ze w tym przypadku ofiara wprowadzila kokaine dozylnie. Zobaczmy, czy uda sie znalezc miejsce wstrzykniecia. Odwrocila prawa reke Duncana dlonia do gory, aby moc sprawdzic zgiecie w lokciu. Vinnie zrobil to samo z lewa reka. -Jest tutaj - powiedziala Laurie, wskazujac malenki slad naklucia nad jedna z zyl na wysokosci lokcia. -Nie wiedzialem, ze kokaine mozna brac dozylnie - wyznal Soldano. -Jest brana na wszystkie sposoby, jakie daja, a czasem nie daja sie wyobrazic - powiedziala Laurie. - Dozylnie nie zdarza sie czesto, ale bywa. Mowiac to wrocila myslami do wieczora poprzedzajacego znalezienie martwego brata w jego sypialni. Shelly wlasnie przyjechal z Yale i Laurie przyszla do jego pokoju, aby posluchac o college'u. Na jego lozku lezala otwarta saszetka z przyborami do golenia. -Co to jest? - spytala, podnoszac paczke prezerwatyw. -Daj mi to! - krzyknal Shelly, najwyrazniej poirytowany znalezieniem przez mlodsza siostre czegos takiego. Laurie zachichotala, gdy wyrwal jej z reki prezerwatywy. W czasie gdy chowal je w glebi gornej szuflady szafki, zajrzala znow do saszetki. Zobaczyla cos bardziej niepokojacego niz interesujacego. Delikatnie wyjela z torebki strzykawke o pojemnosci dziesieciu centymetrow szesciennych, te wlasnie, ktora miala zobaczyc nastepnego dnia. -A to co? - zapytala. Shelly podszedl i probowal zabrac jej strzykawke, ale zrobila unik. -Wziales ja z gabinetu ojca, prawda? -Daj mi to, bo znajdziesz sie w duzym klopocie - warknal i przyparl Laurie do sciany. Sciskala strzykawke w obu rekach za plecami. Dorastajac w Nowym Jorku, wiedziala, co to znaczy, gdy nastolatek ma strzykawke. -Szprycujesz sie? - zapytala. Shelly sila odebral jej strzykawke i schowal w szafce obok prezerwatyw. Nastepnie odwrocil sie do siostry, ktora stala bez ruchu. -Probowalem pare razy - powiedzial. - Nazywaja to "szybka kula". Wielu facetow w szkole to bierze. To zadna wielka sprawa. Ale nie chce, abys mowila cokolwiek mamie ani tacie. Jesli powiesz, to juz nigdy sie do ciebie nie odezwe. Rozumiesz? Nigdy. Reminiscencje Laurie przerwal nagle tubalny glos Calvina Washingtona. -Co, do diabla, sie tutaj dzieje? - krzyknal. - Dlaczego nawet nie zaczeliscie tego przypadku? Przyszedlem, aby dowiedziec sie, czy znalezliscie cokolwiek, co moglibysmy wykorzystac, a wy jeszcze nawet nie zaczeliscie. Do roboty! Laurie natychmiast zaczela dzialac. Zakonczyla ogledziny, odnotowujac, poza innymi spostrzezeniami, kilka siniakowatych krwawych podbiegniec na ramionach Duncana. Nastepnie wziela skalpel i niezawodnym ruchem dokonala tradycyjnego ciecia w ksztalcie litery "Y" od koncow ramion do wzgorka lonowego. Z pomoca Vinniego szybko i w milczeniu usunela mostek i odkryla narzady wewnetrzne. Lou staral sie nie przeszkadzac. -Przykro mi, jesli przedluzam pani prace - powiedzial, gdy Laurie zrobila krotka przerwe, aby laborant mogl uporzadkowac buteleczki do probek. -Nie ma problemu - odparla. - Wyjasnie wiecej, gdy wezmiemy sie do DePasqualego. Chce tylko skonczyc z Andrewsem. Jesli Calvin sie zdenerwuje, to naprawde moga byc klopoty. -Rozumiem. Czy wolalaby pani, abym wyszedl? -Nie, bynajmniej. Tylko niech sie pan nie przejmuje, jesli przez jakis czas nie bede na pana zwracac uwagi. Po zbadaniu wszystkich narzadow wewnetrznych in situ kilkoma strzykawkami pobrala plyny ustrojowe do badan toksykologicznych. Przestrzegala wraz z Vinniem precyzyjnej procedury, aby wlasciwa probka znalazla sie w odpowiedniej buteleczce. Nastepnie zaczela kolejno wyjmowac narzady. Najwiecej czasu zajelo jej serce, wreszcie takze i ono zostalo wyjete. Gdy Amendola zabral zoladek i jelita do wyplukania nad zlewem, Laurie starannie zbadala serce, pobierajac liczne probki do badan mikroskopowych. Nastepnie pobrala podobne probki z innych narzadow. Laborant byl juz wowczas z powrotem na miejscu. Bez zadnych polecen zabral sie do glowy, odpreparujac skore. Po sprawdzeniu czaszki Laurie dala mu znak, aby pila elektryczna przecial ja naokolo tuz powyzej uszu. Detektyw trzymal sie z daleka, gdy Laurie wyjela mozg i z chlupotem umiescila go w naczyniu podstawionym przez Vinniego. Nozem podobnym do rzeznickiego zaczela kroic plastry, jak gdyby miala do czynienia z kawalkiem miesa do smazenia. Dzialali w sprawnym, dobrze wycwiczonym duecie, nie wymagajacym wypowiadania wielu slow. Pol godziny pozniej Laurie wyprowadzila porucznika z sali sekcyjnej. Pozostawiajac w szatni kitle i fartuchy, pojechali na drugie pietro do bufetu na kawe. Mieli okolo pietnastu minut, podczas ktorych Vinnie mial zabrac szczatki Duncana i "wystawic" nastepny przypadek - Franka DePasqualego. -Dziekuje, ale chyba przez pare dni nic nie bede jadl - odpowiedzial Lou na propozycje posilenia sie czyms z automatow w bufecie. Laurie nalala sobie druga filizanke kawy. Siedzieli przy plastikowym stoliku w poblizu kuchenki mikrofalowej. Na sali bylo jeszcze okolo pietnastu rozmawiajacych z ozywieniem osob. Widzac, ze inni pala, Soldano wyjal paczke marlboro i zapalil papierosa. Wyjal go z ust, widzac wyraz twarzy Laurie. -Czy nie bedzie pani przeszkadzac, jesli zapale? - spytal. -Skoro pan musi. -Tylko jednego. -No coz, Duncan Andrews nie mial na oko zadnych schorzen - powiedziala. - I nie sadze, abym cos znalazla w badaniach histologicznych. -Ma pani tylko dolozyc wszelkich staran. W najgorszym razie moze pani wszystko zepchnac na Washingtona. Niech on zdecyduje, co robic. To jego sprawa jako jednego z szefow. -Ten, kto robi sekcje, musi podpisac karte zgonu - odparla Laurie. - Ale moge sprobowac. -Zaimponowal mi sposob, w jaki operowala pani tym nozem na sali sekcyjnej... -Dziekuje za komplement. Dlaczego jednak wydaje mi sie, ze jest tu jakies "ale"? -Po prostu jestem zdziwiony, ze tak atrakcyjna kobieta jak pani wybrala taki rodzaj pracy. Laurie przymknela oczy i westchnela z irytacja. -Ta uwaga podszyta jest meskim szowinizmem - stwierdzila wpatrujac sie w niego. - To niestety oslabia wymowe panskiego komplementu. Czy chcial pan powiedziec: "Co taka ladna dziewczyna robi w takim miejscu?" - Zaraz, zaraz, przepraszam - zaprotestowal Lou. - Wcale nie o to mi chodzilo. -Mowienie o moim wygladzie i moich umiejetnosciach oraz ich laczenie rzutuje negatywnie na jedno i drugie - oswiadczyla Laurie. Pociagnela lyk kawy. Wyczuwala, ze porucznik jest zbity z tropu zaklopotany. - Nie chce na pana naskakiwac - dodala - ale mam dosc tlumaczenia sie z wyboru zawodu. Mam takze dosc sluchania tego, ze moj wyglad i plec maja jakikolwiek zwiazek z tym, co robie. -Moze lepiej przestane sie odzywac - powiedzial Soldano. Laurie spojrzala na zegar scienny. -Chyba powinnismy zejsc na dol. Vinnie na pewno ma juz DePasqualego na stole - oznajmila, dopijajac resztke kawy. Detektyw zgasil papierosa i pospieszyl za nia. Po pieciu minutach byli znow w fartuchach i ogladali na sali sekcyjnej zdjecia rentgenowskie Franka DePasqualego. Na zdjeciach przednio-tylnych i bocznych glowy widac bylo jasny zarys pocisku spoczywajacego w tylnym dole czaszki. -Mial pan racje co do lokalizacji pocisku - stwierdzila Laurie. - Jest wlasnie u podstawy mozgu. -Egzekucje gangsterskie sa bardzo skuteczne - skomentowal Lou. -Moge w to uwierzyc, poniewaz pocisk w podstawie mozgu trafia w jego pien. Tam wlasnie sa zywotne osrodki takich czynnosci, jak oddychanie i akcja serca. -Mysle, ze jesli musialbym odejsc, to jest to jeden z dobrych sposobow - oswiadczyl porucznik. Laurie spojrzala na policjanta. -To przyjemna mysl. Soldano wzruszyl ramionami. -W mojej branzy mysli sie o tym. Laurie spojrzala znow na zdjecie. -Mial pan takze racje co do malego kalibru. Na moje oko jest to dwadziescia dwa lub najwyzej dwadziescia piec. -Takich zwykle uzywaja - potwierdzil detektyw. - Po wiekszych jest po prostu zbyt wiele babraniny. Laurie poszla przodem do stolu numer szesc, na ktorym lezaly doczesne szczatki Frankiego. Cialo bylo nieco obrzekle; prawe oko bardziej spuchniete od lewego. -Wyglada mlodziej niz na osiemnascie lat - powiedziala Laurie. -Bardziej na pietnascie - zgodzil sie Lou. Laurie polecila Vinniemu odwrocic cialo, aby mozna bylo obejrzec tyl glowy. Chroniona przez rekawice reka rozsunela mokre, splatane wlosy, ukazujac okragla rane wlotowa otoczona spulchniona obwodka otartej skory. Po dokonaniu pomiarow i zdjec starannie zgolila otaczajace wlosy, aby calkowicie odslonic rane. -Strzal najwyrazniej oddano z bliskiej odleglosci - oznajmila, wskazujac na slady prochu wokol rany. -Jak bliskiej? - spytal porucznik. Laurie zastanowila sie chwile. -Powiedzialabym siedem do dziesieciu centymetrow. Cos takiego. -Typowe - stwierdzil Soldano. Laurie dokonala kolejnej serii pomiarow i zdjec. Nastepnie czystym skalpelem wydobyla fragmenty resztek prochu z malenkich punktowych ranek. Uderzajac ostrzem skalpela w wewnetrzna strone probowki, zabezpieczyla ten material do analizy laboratoryjnej. -Nigdy nie wiadomo, co chemicy moga nam powiedziec - rzekla podajac laborantowi probowki do oznaczenia. -Potrzebujemy punktu zaczepienia - powiedzial detektyw. - Wszystko mi jedno jakiego. Gdy Vinnie skonczyl oznakowywanie probowek, pomogl Laurie odwrocic Franka na plecy. -Co sie stalo z prawym okiem? - spytal Lou. -Nie wiem - odparla Laurie. - Na zdjeciu nie wygladalo, zeby pocisk naruszyl oczodol, ale nigdy nie wiadomo. Powieka byla sinawa. Przez szpare powiekowa widac bylo obrzekla spojowke. Laurie delikatnie przesunela powieke w gore. -Uch - jeknal Soldano. - To nie wyglada dobrze. Pierwszy nie mial w ogole oczu, a ten sprawia wrazenie, jakby mial oko przejechane przez ciezarowke. Czy to moglo sie stac, kiedy plynal Rzeka Wschodnia? Laurie pokrecila glowa. -To stalo sie przed smiercia. Widzi pan te wybroczyny pod sluzowka? To znaczy, ze serce pracowalo. On zyl, gdy to sie stalo. Pochylila sie i z bliska obejrzala rogowke. Patrzac na odbicia swiatel na jej powierzchni, mogla dostrzec, ze jest nierowna. A ponadto mlecznobiala. Laurie przesunela w gore lewa powieke. W przeciwienstwie do oka prawego rogowka byla tu czysta; oko patrzylo bez wyrazu w sufit. -Czy pocisk mogl byc tego przyczyna? - spytal porucznik. -Nie sadze - odparla Laurie. - Wyglad rogowki wskazuje raczej na poparzenie chemiczne. Pobierzemy probke dla toksykologii. Przyjrze sie temu dokladniej pod mikroskopem. Musze przyznac, ze nie widzialam jeszcze czegos takiego. Laurie kontynuowala ogledziny. Wskazala na przeguby dloni. -Widzi pan te otarcia i wglebienia? -Tak. Co z tego wynika? -Powiedzialabym, ze ten biedak byl zwiazany. Moze uszkodzenie oka bylo wynikiem jakiejs tortury. -To sa wredni ludzie - stwierdzil Lou. - Denerwuje mnie to, ze zaslaniaja sie tym tak zwanym kodeksem etyki, podczas gdy naprawde jest to swiat, w ktorym pies pozera innego psa. A jeszcze bardziej denerwuje mnie to, ze ich wyczyny stawiaja w zlym swietle wszystkich Amerykanow pochodzenia wloskiego. Badajac rece i nogi Franka, Laurie zapytala, dlaczego przestepcze rodziny Vaccarro i Lucia sa sklocone. -Chodzi o teren - odparl detektyw. - Oni wszyscy musza spac w jednym lozku, w Queens i w czesci okregu Nassau. Ciagle skacza sobie do gardel o teren. Sa bezposrednimi konkurentami w handlu narkotykami, lichwie, prowadzeniu domow gry, paserstwie, wymuszaniu okupow, kradziezach samochodow, porywaniu ludzi... Zajmuja sie wlasciwie wszystkim, co mozna wymyslic. Nieustannie ze soba walcza i zabijaja sie, ale to jest ciagly impas, tak wiec na swoj sposob musza takze sie dogadywac. To przedziwny swiat. -I ta cala przestepcza dzialalnosc odbywa sie nawet dzis? - spytala Laurie. -Jak najbardziej - odparl Soldano. - A my znamy tylko wierzcholek gory lodowej. -Dlaczego policja czegos nie zrobi? Porucznik westchnal. -Staramy sie, ale to nie jest latwe. Potrzebujemy dowodow. Jak juz mowilem, trudno je zdobyc. Bossowie sa bezpiecznie odizolowani, a zabojcy to zawodowcy. Nawet gdy ich na czyms przylapiemy, to musza jeszcze zostac osadzeni i nic nie jest pewne. My, Amerykanie, zawsze tak obawialismy sie tyranii wladz, ze od strony prawnej dajemy przestepcom fory. -Trudno uwierzyc, ze tak niewiele mozna zrobic - powiedziala Laurie. -Mozna cos zrobic, jesli tylko mamy konkretne dowody. Wezmy tego Franka DePasqualego. Jestem na dziewiecdziesiat dziewiec procent pewien, ze Cerino ze swymi ludzmi ponosi odpowiedzialnosc za jego smierc. Ale nie moge zrobic niczego bez jakiegos dowodu, jakiegos punktu zaczepienia. -Myslalam, ze policja ma informatorow. -Mamy informatorow - potwierdzil Lou. - Ale nikogo, kto naprawde cos wie. Ludzie, ktorzy rzeczywiscie mogliby cos wskazac, bardziej boja sie siebie nawzajem niz nas. -No coz, moze uda mi sie cos znalezc podczas tej sekcji - rzekla Laurie, zwracajac sie z powrotem w strone ciala Franka DePasqualego. - Klopot polega na tym, ze ciala wylowione z wody bywaja na ogol wyprane z dowodow. Mamy oczywiscie pocisk. Moge go panu dac. -Wezme wszystko, co dostane - powiedzial detektyw. Laurie i Vinnie zabrali sie do sekcji. Na kazdym etapie wyjasniala Lou, co robia. Jedyna roznica w porownaniu z sekcja Duncana polegala na sposobie potraktowania mozgu. U Franka Laurie i wielka starannoscia przesledzila droge przebyta przez pocisk. Zwrocila uwage, ze nie zblizyl sie do spuchnietego oka. Pamietala takze, aby nie dotknac pocisku metalowym instrumentem. Po wydobyciu umiescila go w plastikowym pojemniku, aby nie pozostawic na nim zadrapan. Nastepnie, po wysuszeniu, zaznaczyla podstawe pocisku, sfotografowala go i zapieczetowala w niewielkiej kopercie. Koperta, wraz z pokwitowaniem, byla obecnie gotowa do przekazania policji, czyli siedzacemu na gorze sierzantowi Murphy'emu lub jego zmiennikowi. -To byl niezwykly ranek - powiedzial porucznik przy wyjsciu z sali sekcyjnej. - Wiele sie nauczylem, ale mysle, ze daruje sobie pani trzeci przypadek. -Dziwie sie, ze wytrzymal pan dwa - stwierdzila Laurie. Zatrzymali sie przed szatnia. -Przejrze material mikroskopowy z ciala Franka DePasqualego i dam panu znac, jesli znajde cos ciekawego. Mysle, ze ciekawe moze byc tylko oko. Ale kto wie? -No coz, milo bylo... - powiedzial Lou i przestapil z nogi na noge. Laurie spojrzala w ciemne oczy porucznika. Miala wrazenie, ze chce ja jeszcze o cos zapytac, ale jakos nie moze sie zdecydowac. -Jade na gore na kawe - oznajmila. - Czy ma pan ochote na jeszcze jedna przed wyjsciem? -Brzmi to zachecajaco - odparl bez wahania Soldano. W bufecie znalezli sie przy tym samym stoliku, co przedtem. Laurie nie mogla zrozumiec, dlaczego pewny siebie detektyw stal sie niespokojny i nieporadny. Patrzyla, jak wyjal papierosy i niezgrabnie zapalil jednego. -Od dawna pan pali? - spytala dla podtrzymania rozmowy. -Od dwunastego roku zycia. W mojej dzielnicy wypadalo palic. Po tym stwierdzeniu zgasil zapalke i gleboko sie zaciagnal. -Czy zastanawial sie pan kiedykolwiek nad zaprzestaniem? -Oczywiscie - odrzekl porucznik. - Latwo jest rzucic palenie. Od roku robie to co tydzien. Ale mowiac powaznie, chcialbym przestac. Tylko, ze w komendzie jest trudno. Prawie wszyscy pala. - Zaluje, ze nie udalo sie nam znalezc niczego przelomowego w sprawie DePasqualego - powiedziala Laurie. -Moze pocisk w czyms pomoze. Specjalisci od balistyki sa dosc pomyslowi. Ops! - syknal, usilujac wyjac z popielniczki upuszczonego tam papierosa. -Lou, czy nic sie nie stalo? - zapytala Laurie. -Wszystko w porzadku - odpowiedzial pospiesznie, po czym ponowil probe i tym razem udalo mu sie wyjac papierosa. -Wydaje mi sie, ze cos pana niepokoi. -Mam po prostu wiele spraw na glowie. Ale chcialbym pania o cos zapytac. Czy jest pani mezatka? Wbrew sobie Laurie usmiechnela sie i pokrecila glowa. -To jest dopiero niespodziewane pytanie. -Zgadzam sie - powiedzial detektyw. -W tych okolicznosciach jest ono ponadto niezbyt profesjonalne. -Takze i temu nie moge zaprzeczyc - przyznal porucznik. Laurie zawahala sie, jak gdyby toczyla ze soba minispor. -Nie - odrzekla w koncu. - Nie jestem mezatka. -No to w takim razie... - zaczal Lou z trudem dobierajac slowa - ...moze ktoregos dnia moglibysmy pojsc na kolacje. -Pochlebia mi pan, poruczniku Soldano - zaczela niepewnie Laurie - ale zazwyczaj nie lacze swego zycia prywatnego z praca. -Ani ja. -A gdybym powiedziala moze i jeszcze sie zastanowila? - Swietnie - odparl detektyw. Laurie wyczula, ze teraz zalowal swego zaproszenia. Nagle wstal. Ona takze zaczela sie podnosic, ale dal jej gestem znak, aby pozostala. -Prosze skonczyc kawe. Moge zaswiadczyc, ze nalezy sie pani przerwa. Ja po prostu zjade na dol, przebiore sie i wyjde. Niech pani sie do mnie odezwie. Pozdrowil ja ruchem reki i odszedl. Przy drzwiach odwrocil sie i znow pomachal. Laurie podniosla dlon w odpowiedzi, gdy jego postac znikala juz z pola widzenia. Byl rzeczywiscie troche podobny do Columbo: inteligentny, lecz nieporadny i troche niezorganizowany. Mial jednoczesnie swoisty urok czlowieka z nizszych warstw oraz odswiezajaca, rzeczowa bezpretensjonalnosc, ktora do niej przemawiala. Robil takze wrazenie samotnego. Skonczyla kawe i wyprostowala sie. Wychodzac z bufetu uswiadomila sobie, ze Lou przypominal jej takze pojawiajacego sie co jakis czas okresowo przyjaciela, Seana Mackenzie'ego. Jej matka z pewnoscia uznalaby porucznika za rownie nieodpowiedniego. Laurie zastanawiala sie, czy przyczyna, dla ktorej pociagaja ja tego typu ludzie, nie jest przypadkiem to, ze spotkaliby sie z dezaprobata jej rodzicow. Jesli tak bylo, to kiedy miala wyzbyc sie na dobre tej przekornosci? Juz w windzie przyszlo jej na mysl, ze po tym, gdy Soldano zaskoczyl ja swym pytaniem, sama nie zapytala go, czy jest zonaty, postanowila zrobic to, jesli zatelefonuje. Spojrzala na zegarek. Wszystko szlo dobrze: jeszcze tylko jedna sekcja, a bylo wciaz przed poludniem. Laurie sprawdzila adres zanotowany na kartce papieru, po czym spojrzala w gore na imponujacy budynek mieszkalny przy Piatej alei. Polozony byl na wysokosci ulic siedemdziesiatych, tuz obok Central Park. Profilowana markiza z niebieskiego brezentu rozciagala sie od wejscia do kraweznika. Tuz za oszklonymi drzwiami z kutego zelaza wyczekiwal portier w liberii. Gdy zblizyla sie do drzwi, odzwierny je otworzyl i uprzejmie zapytal, czym moze sluzyc. -Chcialabym mowic z zarzadca domu - powiedziala Laurie. Rozpiela plaszcz i gdy portier borykal sie ze starego typu systemem polaczen wewnetrznych, usiadla na skorzanej kanapie i rozejrzala sie po holu. Byl udekorowany ze smakiem, w powsciagliwych, stonowanych kolorach. Na stoliku staly swieze jesienne kwiaty. Nie bylo jej trudno wyobrazic sobie Duncana Andrewsa wkraczajacego pewnym krokiem do holu, zabierajacego korespondencje i czekajacego na winde. Zerknela na rzad skrytek pocztowych dyskretnie przyslonietych chinska drewniana kratka. Zastanawiala sie, ktora nalezala do Duncana i czy czekaja na niego jakies listy. -Czy moge pani w czyms pomoc? Laurie wstala i znalazla sie naprzeciwko wasatego Latynosa. Nad kieszenia koszuli mial wyhaftowane imie "Juan". -Jestem doktor Montgomery z biura lekarza sadowego - przedstawila sie. Otworzyla portfel, aby pokazac swa blyszczaca odznake lekarza sadowego, ktora przypominala wygladem odznake policyjna. -Czym moge pani sluzyc? - zapytal Juan. -Chcialabym obejrzec mieszkanie Duncana Andrewsa - odpowiedziala. - Zajmuje sie jego badaniem posmiertnym i chcialabym zobaczyc miejsce wypadku. Laurie celowo poslugiwala sie oficjalnym jezykiem. W rzeczywistosci nie czula sie dobrze w tej roli. Choc przepisy w niektorych stanach wymagaly od lekarzy sadowych wizytowania miejsc zgonu, nie bylo tak w biurze nowojorskim, gdzie przyjeto zasade powierzania tych obowiazkow personelowi dochodzeniowemu biura. Przebywajac jednak na stazu w Miami, wielokrotnie odbywala takie wizyty. W Nowym Jorku brakowalo jej dodatkowych informacji uzyskiwanych ta droga. Ale nie to bylo powodem, dla ktorego odwiedzala mieszkanie Duncana Andrewsa. Nie spodziewala sie znalezc niczego, co wniosloby nowe elementy do sprawy. Kierowala sie bardziej osobistymi pobudkami. Sytuacja, w ktorej uprzywilejowany, odnoszacy sukcesy mlody czlowiek traci zycie dla kilku chwil wywolanej przez narkotyk przyjemnosci, przywodzila jej na mysl los brata. Ta smierc rozbudzila w niej poczucie winy tlumione przez siedemnascie lat. -Tam jest przyjaciolka pana Andrewsa. W kazdym razie widzialem, jak pol godziny temu jechala na gore - poinformowal zarzadca. Zwracajac sie do odzwiernego, zapytal, czy pani Wetherbee wyszla. Portier zaprzeczyl. Juan odwrocil sie do Laurie. -To mieszkanie siedem C. Zawioze tam pania. Laurie zawahala sie. Nie spodziewala sie nikogo w tym mieszkaniu. Wlasciwie nie chciala rozmawiac z nikim z rodziny, a tym bardziej z dziewczyna Andrewsa. Ale zarzadca byl juz w windzie i trzymal dla niej otwarte drzwi. Poniewaz przedstawila sie w oficjalnej roli, uwazala, ze nie moze sie wycofac. Juan mocno zapukal w drzwi mieszkania. Gdy nie otwarto ich natychmiast, wyciagnal spory pek kluczy i zaczal je przerzucac. Drzwi otworzyly sie, wlasnie gdy zamierzal wsunac do zamka jeden z kluczy. Stala w nich kobieta wzrostu Laurie z kreconymi blond wlosami. Byla w podkoszulku i marmurkowych dzinsach. Na policzkach widoczne byly swieze slady lez. Zarzadca przedstawil Laurie jako osobe ze szpitala, po czym przepraszajac, ulotnil sie. -Nie przypominam sobie, abym widziala pania w szpitalu - powiedziala Sara. -Nie jestem ze szpitala. Jestem z biura lekarza sadowego - wyjasnila Laurie. -Czy bedzie pani robic sekcje ciala Duncana? -Juz ja zrobilam. Chcialam tylko obejrzec miejsce wypadku. -Oczywiscie - rzekla Sara robiac krok do tylu. - Prosze wejsc. Laurie weszla do mieszkania. Swiadomosc, ze ingeruje w bolesne przezycia tej biednej kobiety, sprawiala, iz czula sie bardzo nieswojo. Poczekala, az Sara zamknie drzwi. Mieszkanie bylo obszerne. Nawet z przedpokoju widac bylo bezlistne drzewa Central Park. Podswiadomie pokrecila glowa na mysl o bezsensownosci uzywania narkotykow przez Duncana Andrewsa. Przynajmniej z pozorow wydawalo sie, ze mial on znakomite zycie. -Duncan upadl wlasciwie tutaj przy drzwiach. - dziewczyna wskazala na podloge. Na jej policzkach pojawily sie nowe lzy. - Wlasnie mialam zapukac, gdy otworzyl drzwi. Wygladal, jak gdyby zwariowal. Probowal wyjsc prawie nagi. -Przykro mi to mowic, ale tak sie czesto zdarza - powiedziala Laurie. - Narkotyki moga miec takie dzialanie na ludzi. Kokaina moze powodowac wrazenie, ze czlowiek sie pali. -Nawet nie wiedzialam, ze on bral narkotyki - wyznala szlochajac Sara. - Moze gdybym zjawila sie tu wczesniej po jego telefonie, nie doszloby do tego. Moze gdybym zostala w sobote wieczorem... -Narkotyki sa przeklenstwem - stwierdzila Laurie. - Nikt sie nie dowie, dlaczego Duncan je bral. Ale to byl jego wybor. Nie moze pani obwiniac siebie. - Przerwala. - Wiem, co pani czuje - powiedziala wreszcie. - Ja tak znalazlam swego starszego brata. -Naprawde? - zapytala Sara przez lzy. Laurie skinela potwierdzajaco glowa. Po raz drugi tego dnia podzielila sie tajemnica, do ktorej nie przyznala sie nikomu przez siedemnascie lat. Ta praca rzeczywiscie zaczynala ja wciagac, ale w sposob, jakiego nigdy sie nie spodziewala. Przypadek Duncana Andrewsa poruszyl ja jak zaden inny dotad. Rozdzial 4 MANHATTAN, WTOREK, GODZ. 18.51 -Chryste! - jeknal Tony. - I znowu czekamy. Kazdej nocy czekamy. Myslalem wczoraj wieczorem, gdy wreszcie zlapalismy tego gnojka DePasqualego, ze sprawy zaczna isc do przodu.Ale nie, znow siedzimy tu i czekamy, jak gdyby nic sie nie stalo. Angelo pochylil sie do popielniczki, strzepnal popiol z papierosa, po czym znow odchylil sie do tylu. Nie powiedzial ani slowa. Wczesniej tego popoludnia obiecal sobie, ze bedzie ignorowac Ruggerio. Obserwowal ozywiony ruch na chodnikach. Ludzie szli z pracy do domow, spacerowali z psami lub wracali z zakupow w sklepie spozywczym. Samochod stal w strefie zastrzezonej dla samochodow dostawczych na Park Avenue pomiedzy ulicami Osiemdziesiata Pierwsza a Osiemdziesiata Druga, zwrocony w kierunku polnocnym. Po obu stronach alei wznosily sie wysokie budynki mieszkalne, ktorych pierwsze pietra zajmowaly pomieszczenia biurowe przedstawicieli wolnych zawodow. -Wyjde zrobic pare pompek - powiedzial Tony. -Zamknij dziob, do cholery! - warknal Facciolo mimo swego uprzedniego postanowienia. - Bralismy juz to wczoraj wieczorem. Nie wychodzi sie na robienie pompek, kiedy czekamy na akcje. Co sie z toba dzieje? Chcesz, zeby zapalil sie tu neon albo cos takiego dla powiadomienia glin, ze tu siedzimy? Mamy nie zwracac na siebie uwagi. Nie jestes w stanie tego zrozumiec? -Dobrze - rzekl Ruggerio. - Tylko sie nie wkurzaj. Nie bede wychodzil. Mocno sfrustrowany Angelo wypuscil powietrze przez zacisniete wargi i zaczal rytmicznie bebnic w kierownice dwoma palcami prawej reki. Nawet przy jego wyuczonym spokoju Tony byl ciezki do wytrzymania. -Jesli chcemy obrobic biuro doktora, to czemu tam nie idziemy? - spytal po chwili Ruggerio. - Nie ma sensu tracic tyle czasu. -Czekamy na sekretarke - odpowiedzial Angelo. - Chcemy miec pewnosc, ze nie ma tam nikogo. Poza tym ona nas moze wpuscic. Nie chcemy wywazac zadnych drzwi. -Jesli ona nas wpusci, to sie tam znajdzie i biuro nie bedzie juz puste. Nie ma w tym sensu. -Zaufaj mi. To jest najlepszy sposob zrobienia tego, co mamy zrobic. -Nikt nigdy niczego mi nie mowi - pozalil sie Tony. - Cala ta operacja jest dziwaczna. Wlamywanie sie do biura doktora to wariactwo jeszcze wieksze niz wlamanie do Banku Organow na Manhattanie. Tam przynajmniej zgarnelismy kilka setek w gotowce, ale co, do diabla, znajdziemy w biurze lekarza? -Jesli nie potrwa to zbyt dlugo, bedziemy mogli sprawdzic, czy tam takze nie ma jakiejs gotowki - obiecal Facciolo. - Mozemy takze poszukac percodanu i takich rzeczy, jesli cie to uszczesliwi. -Trudny sposob zdobycia paru pigul - stwierdzil Ruggerio. Mimo irytacji Angelo sie rozesmial. -Co sadzisz o starym doktorze Travino? - spytal Tony. - Czy myslisz, ze on wie, o czym mowi? -Osobiscie mam watpliwosci - odparl Facciolo. - Ale Cerino mu ufa i to jest wazne. -Ale posluchaj, Angelo. Powiedz mi, po co tam idziemy. Czy Paulie nie jest zadowolony z tego doktora? -Cerino kocha tego faceta. Uwaza, ze jest najlepszy na swiecie. Wlasnie dlatego tam idziemy. -Ale dlaczego? Powiedz mi to i sie zamkne. -Po karty z jego kartoteki. -Wiedzialem, ze to wariactwo - skomentowal Ruggerio - ale nie ze az takie. Co zrobimy z kartami z kartoteki? -Obiecales, ze sie zamkniesz, jak ci powiem, czego szukamy. No wiec zamknij sie! A poza tym masz nie zadawac tylu pytan. -Wlasnie na to narzekalem - utyskiwal Tony. - Nikt mi nie mowi, co sie dzieje. Gdybym wiedzial wiecej, moglbym zrobic wiecej, moglbym wiecej pomoc... Facciolo zasmial sie sarkastycznie. -Widze, ze mi nie wierzysz - poskarzyl sie Ruggerio. - Ale taka jest prawda. Wyprobuj mnie! Jestem pewien, ze mialbym jakies pomysly nawet na taka robote. -Wszystko idzie swietnie - zapewnil go Angelo. - Nie planowanie jest twoja mocna strona, a rozwalanie ludzi. -To prawda - zgodzil sie Tony. - To lubie najbardziej. Bum! I po wszystkim. Zadne takie skomplikowane numery. -Przez najblizszych pare tygodni bedzie tyle rozwalania, ze nawet ty bedziesz zadowolony. -Nie moge sie doczekac. Moze to wyrowna caly ten czas stracony na czekaniu. -Wlasnie nadchodzi - zauwazyl Facciolo. Wskazal na krepa kobiete wychodzaca z jednego z budynkow. Jedna reka zapinala czerwony plaszcz, druga przytrzymywala na glowie kapelusz. - Dobra, idziemy - zarzadzil. - Ale trzymaj kopyto schowane i nie wtracaj sie do rozmowy. Angelo i Tony wyszli z samochodu i podeszli do kobiety w chwili, gdy ustawiala sie w kolejce do taksowek. -Pani Schulman! - zawolal Facciolo. Kobieta odwrocila sie w jego strone. Jej nieufna wynioslosc rozwiala sie z chwila, gdy go rozpoznala. -Dobry wieczor, panie... - usilowala przypomniec sobie nazwisko. -Facciolo - podpowiedzial Angelo. -Oczywiscie. Jak sie miewa pan Cerino? -Znakomicie - odparl Facciolo. - Calkiem dobrze radzi sobie z laska, ale poprosil mnie, abym przyjechal tu porozmawiac z pania. Czy ma pani minute? -Mysle, ze tak - odpowiedziala sekretarka. - O czym chcialby pan porozmawiac? -To sprawa poufna. Wolalbym, aby pani zechciala na moment wejsc do samochodu. - Angelo gestem wskazal na czarny town car. Najwyrazniej zdetonowana ta prosba, pani Schulman baknela cos na temat umowionego wkrotce spotkania. Facciolo wlozyl reke do kieszeni marynarki i wysunal swoj automatyczny pistolet marki Walther na tyle, aby sekretarka mogla zobaczyc kolbe. -Niestety musze nalegac - oswiadczyl. - Nie zajmiemy pani wiele czasu, a potem na pewno podrzucimy pania w jakies dogodne miejsce. Pani Schulman zerknela na Tony'ego, ktory usmiechnal sie. -Dobrze - zgodzila sie - pod warunkiem ze nie potrwa to zbyt dlugo. -To bedzie zalezalo od pani - rzekl Angelo, znow wskazujac na samochod. Ruggerio poszedl pierwszy i otworzyl drzwi z szarmanckim uklonem. Sekretarka wsunela sie na przednie siedzenie. Tony usiadl z tylu, Facciolo zas zajal miejsce kierowcy. -Czy to ma cos wspolnego z moim mezem, Dannym Schulmanem? - zapytala. -Danny Schulman z Bayside? - spytal Angelo. - To pani stary? -Tak. -Kto to jest Danny Schulman? - spytal z tylu Ruggerio. -Ma lokal w Bayside o nazwie "Crystal Palace" - odparl Facciolo. - Chodzi tam sporo ludzi Lucii. -Ma bardzo dobre koneksje - powiedziala pani Schulman. - Moze chcielibyscie panowie z nim porozmawiac. -Nie, to nie ma nic wspolnego z Dannym - zaprzeczyl Angelo. - Chcemy tylko wiedziec, czy w biurze doktora nikogo nie ma. -Nie ma, wszyscy juz wyszli. Pozamykalam wszystko jak zwykle. -To dobrze - rzekl Facciolo - poniewaz chcemy, aby pani tam wrocila. Interesuja nas pewne karty z kartotek doktora. -Jakie karty? - spytala sekretarka. -Powiem pani, gdy bedziemy w srodku - odparl Angelo. - Ale zanim pojdziemy, chcialbym, aby pani wiedziala, ze jesli zrobi pani cos nierozsadnego, bedzie to ostatnia nierozsadna rzecz w pani zyciu. Czy wyrazilem sie jasno? -Calkiem jasno - odrzekla pani Schulman, ktora jakby troche odzyskala spokoj. -To nie jest wielka sprawa - dodal Facciolo. - To znaczy jestesmy cywilizowanymi ludzmi. -Rozumiem - stwierdzila sekretarka. -Okay! Chodzmy - powiedzial Angelo, otwierajac po swojej stronie drzwiczki samochodu. -Dobry wieczor, panno Montgomery - powiedzial George, jeden z portierow w budynku, gdzie mieszkali rodzice Laurie. Byl tam od zawsze. Wygladal na szescdziesiat lat, lecz naprawde mial siedemdziesiat dwa. Lubil przypominac Laurie, ze to wlasnie on otwieral drzwi taksowki, gdy matka przywiozla ja ze szpitala do domu zaledwie kilka dni po jej urodzeniu. Po krotkiej pogawedce z George'em Laurie pojechala na gore do mieszkania rodzicow. Tyle wspomnien! Nawet zapach tego miejsca byl znajomy. Ale bardziej niz cokolwiek innego mieszkanie to przypominalo jej ten okropny dzien, w ktorym znalazla swego brata. Przez dluzszy czas po tragedii niemal pragnela, aby rodzice sie przeprowadzili, tylko dlatego, by nie musiala ciagle przypominac sobie o tym zdarzeniu. -Witaj, kochanie! - powitala ja spiewnym glosem matka, otwierajac drzwi do przedpokoju. Dorothy Montgomery pochylila sie i nadstawila corce policzek. Wokol niej unosil sie zapach drogich perfum. Jej szaroniebieskie wlosy byly krotko przystrzyzone w stylu widywanym ostatnio na okladkach magazynow kobiecej mody. Byla drobna, pelna zycia kobieta wygladajaca mlodziej niz na swoje szescdziesiat kilka lat dzieki drugiej operacji plastycznej twarzy. Odbierajac plaszcz Laurie, Dorothy przyjrzala sie krytycznym okiem strojowi corki. -Widze, ze nie ubralas sie w ten welniany kostium, ktory dostalas ode mnie. -Rzeczywiscie nie, mamo. - Laurie przymknela oczy. Miala nadzieje, ze matka chociaz na poczatku da jej spokoj. -No coz, moglas przynajmniej wlozyc sukienke. Laurie powstrzymala sie od odpowiedzi. Wybrala na ten wieczor zakardowa bluzke ozdobiona sztuczna bizuteria oraz welniane spodnie zakupione z katalogu zamowien pocztowych. Przed godzina myslala, ze byl to jeden z jej najlepszych strojow. Teraz nie byla tego taka pewna. -Niewazne - powiedziala Dorothy po powieszeniu plaszcza corki. - Chodz, chce, abys przywitala sie ze wszystkimi, a zwlaszcza z naszym honorowym gosciem, doktorem Sheffieldem. Matka poprowadzila Laurie do pokoju zarezerwowanego wylacznie na przyjecia. Bylo tam osiem osob, z ktorych kazda trzymala drinka w jednej rece i kanapke w drugiej. Laurie znala wiekszosc gosci, malzenstwa od lat zaprzyjaznione z jej rodzicami. Trzech mezczyzn bylo lekarzami, jeden bankierem. Zony, podobnie jak jej matka, nie pracowaly zawodowo. Tak jak i ona poswiecaly swoj czas dzialalnosci charytatywnej. Po zdawkowych uprzejmosciach Dorothy pociagnela corke za soba do biblioteki, gdzie Sheldon Montgomery pokazywal Jordanowi Sheffieldowi rzadko spotykane egzemplarze ksiazek medycznych. -Sheldonie, przedstaw swoja corke doktorowi Sheffieldowi - powiedziala rozkazujaco Dorothy, przerywajac mezowi w pol zdania. Obaj mezczyzni podniesli glowy znad ksiazki trzymanej przez Montgomery'ego. Wzrok Laurie przesunal sie z arystokratycznej, choc surowej twarzy ojca na Jordana Sheffielda; byla przyjemnie zaskoczona. Spodziewala sie, ze bedzie wygladal bardziej na okuliste, ze bedzie starszy, tezszy, nieruchawy i o wiele mniej atrakcyjny. Ale stojacy przed nia mezczyzna byl uderzajaco przystojny. Mial blond wlosy w odcieniu piaskowym, opalona twarz, jasnoniebieskie oczy i meskie, kanciaste rysy. Nie tylko nie wygladal na okuliste, ale nawet na lekarza. Robil raczej wrazenie zawodowego sportowca. Byl nawet wyzszy od ojca, ktory mierzyl sto osiemdziesiat osiem centymetrow. I w przeciwienstwie do ojca, ubranego w garnitur w szkocka krate, mial na sobie ciemnobrazowe sportowe spodnie, niebieski blezer i biala, rozpieta na szyi koszule. Byl bez krawata. Laurie podala reke doktorowi, a ojciec ich sobie nawzajem przedstawil. Uscisk dloni Jordana byl pewny i mocny. Spojrzal jej prosto w oczy i przyjemnie sie usmiechnal. Natychmiast zauwazyla, ze Sheffield przypadl ojcu do gustu, bowiem ten klepnal lekarza po ramieniu, nalegajac, aby napili sie jeszcze troche szkockiej specjalnego gatunku, trzymanej zazwyczaj w ukryciu podczas wizyt gosci. Ojciec wyszedl po ten cenny trunek, pozostawiajac corke sama z Jordanem. -Pani rodzice sa niezwykle goscinni - stwierdzil doktor. -Potrafia byc - odparla Laurie. - Lubia przyjmowac gosci. Na pewno cieszyli sie na panskie przyjscie dzis wieczor. -I ja sie ciesze, ze tu jestem - rzekl Jordan. - Ojciec mowil o pani same mile rzeczy. Ciekawy bylem spotkania z pania. -Dziekuje - powiedziala Laurie. Byla nieco zdziwiona, ze ojciec w ogole o niej wspominal, a tym bardziej, ze mowil dobrze. - Ja tez bylam ciekawa. Szczerze mowiac, jest pan inny, niz sie spodziewalam. -A czego sie pani spodziewala? Laurie poczula sie nagle lekko zaklopotana. -No coz, myslalam, ze bedzie pan wygladal na okuliste. Sheffield serdecznie sie rozesmial. -A jak wlasciwie wyglada okulista? Powrot ojca z dolewka dla goscia pozwolil jej uniknac dalszych wyjasnien. Ojciec powiedzial, ze chce pokazac mu stare instrumenty chirurgiczne przechowywane w swoim gabinecie. Idac za gospodarzem, Jordan usmiechnal sie porozumiewawczo do Laurie. Podczas kolacji doktor Sheffield najbardziej przyczynil sie do rozluznienia atmosfery. Potrafil ozywic nawet najbardziej powsciagliwych przyjaciol rodzicow Laurie. Po raz pierwszy od bardzo dawna w pokoju panowala ogolna wesolosc. Ojciec zachecal Sheffielda, aby opowiedzial troche ciekawostek na temat swych slawnych pacjentow. Jordan chetnie spelnial to zyczenie i robil to w sposob doprowadzajacy wszystkich do smiechu. Nawet Laurie przestala myslec o swym pelnym wydarzen dniu, sluchajac zabawnych opowiesci o bogatych i slawnych ludziach przewijajacych sie codziennie przez jego gabinet. Specjalnoscia Sheffielda byla przednia czesc oka, a zwlaszcza rogowka. Robil takze niektore operacje plastyczne, w tym kosmetyczne. Mial pacjentow z kregow gwiazd filmowych i rodzin krolewskich. Rozbawil wszystkich niemal do lez historyjka o ksieciu z Arabii Saudyjskiej, ktory zjawil sie w jego gabinecie z kilkoma tuzinami sluzacych. Nastepnie rzucil kilka nazwisk pacjentow ze swiata sportu. Na koncu wspomnial, ze od czasu do czasu trafia mu sie takze jakis mafioso. -To znaczy ktos z mafii? - spytala niedowierzajaco Dorothy. -Dokladnie tak - odpowiedzial doktor. - Bog mi swiadkiem. Autentyczni gangsterzy. Wlasnie w tym miesiacu zajmowalem sie niejakim Paulem Cerino, ktory jest najwyrazniej powiazany ze swiatem przestepczym w Queens. Laurie zakrztusila sie bialym winem, kiedy Jordan wymowil nazwisko "Paul Cerino". Zaskoczylo ja, ze slyszy je po raz drugi tego samego dnia. Wszyscy spojrzeli na nia z niepokojem i rozmowa nagle sie urwala. Zamachala reka uspokajajaco i udalo sie jej powiedziec, ze nic sie nie stalo. Gdy odzyskala normalna mowe, zapytala okuliste, na co leczy sie u niego Cerino. -Poparzenie oczu - odparl Sheffield. - Ktos chlusnal mu kwasem w twarz. Na szczescie byl na tyle przytomny, aby niemal natychmiast przeplukac oczy woda. -Kwas! Jakie to okropne - powiedziala Dorothy. -Nie takie okropne jak zasada. Zasada moze przezrec rogowke na wylot. -A jak z oczami u Cerino? - spytala Laurie. Myslala o prawym oku Franka DePasqualego, zastanawiajac sie, czy nie znajdzie sie tu poszukiwany przez Lou punkt zaczepienia. -Kwas spowodowal zmetnienie obu rogowek - odrzekl Jordan. - Ale fakt, ze przeplukal oczy, uratowal spojowke przed duzymi zniszczeniami. Powinny wiec sie udac przeszczepy rogowek, ktore bedziemy wkrotce robic. -Czy nie boi sie pan miec do czynienia z takimi ludzmi? - zapytal jeden z gosci. -Bynajmniej - odparl doktor. - Oni mnie potrzebuja. Jestem dla nich uzyteczny. Nie zrobiliby mi krzywdy. W istocie rzeczy jest to dla mnie dosc zabawne i ciekawe. -Skad pan wie, ze ten Cerino jest gangsterem? - spytal ktos inny. Sheffield parsknal smiechem. -To rzuca sie w oczy. Przychodzi z obstawa kilku facetow, ktorzy pod marynarkami najwyrazniej cos maja. -Paul Cerino jest znanym gangsterem - wtracila Laurie. - To jeden z bossow sredniego szczebla w przestepczym klanie Vaccarro, ktory aktualnie jest w stanie wojny z rodzina Lucia. -Skad ty to wiesz? - spytala Dorothy. -Robilam dzis rano sekcje ofiary gangsterskiej egzekucji. Wladze uwazaja, ze byl to bezposredni rezultat tej wojny i bardzo chcialyby powiazac to zabojstwo z Paulem Cerino. -To obrzydliwe! - powiedziala matka z niesmakiem. - Wystarczy, Laurie. Pomowmy o czyms innym. -To nie jest odpowiedni temat do rozmowy przy stole - zgodzil sie ojciec. - Musi pan wybaczyc mojej corce - dodal, zwracajac sie do Jordana. - Od czasu gdy skonczyla studia medyczne i zajela sie anatomia patologiczna, zaniedbuje niekiedy wymogi etykiety. -Patologia? - zapytal doktor, zwracajac sie w strone Laurie. - Nie mowila mi pani o tym. -Nie pytal mnie pan - odparla Laurie. Usmiechnela sie do siebie na mysl o tym, ze Sheffield byl zbyt zajety mowieniem o swoich sprawach, aby zadawac jej pytania. - Wlasciwie to jestem lekarzem sadowym i obecnie pracuje tu, w Nowym Jorku, w Biurze Glownego Lekarza Sadowego. -Moze porozmawiajmy o nowym sezonie w Lincoln Center - zaproponowala Dorothy. -Nie bardzo sie znam na medycynie sadowej - oswiadczyl Jordan. - Mielismy na uczelni tylko dwa wyklady na ten temat i powiedziano nam, ze nie bedzie z tego egzaminu. Coz wiec zrobilem? - Doktor opuscil glowe i zachrapal udajac spiacego. Sheldon rozesmial sie. -My mielismy tylko jeden wyklad i tez go opuscilem - wyznal. -Mysle, ze powinnismy zmienic temat - stwierdzila Dorothy. -Problem z Laurie polega na tym - powiedzial ojciec, zwracajac sie do goscia - ze nie wybrala chirurgii, gdzie mialaby do czynienia z zywymi ludzmi. W naszym programie torakochirurgii mamy dziewczyne, ktora jest nadzwyczajna, rownie dobra jak mezczyzna. Laurie tez moglaby byc taka. Laurie musiala siegnac do najglebszych rezerw opanowania, aby nie zareagowac gwaltownie na te niemadra, tendencyjna uwage ojca. Zamiast tego zaczela spokojnie bronic swej specjalnosci. -Medycyna sadowa jak najbardziej zajmuje sie zywymi ludzmi poprzez wypowiadanie sie w imieniu niezyjacych - stwierdzila. Nastepnie opowiedziala historie z lokowka, wskazujac, jak ustalenie przyczyny smierci moze uratowac zycie innej osobie. Gdy skonczyla, zapadla klopotliwa cisza. Wszyscy patrzyli na swoje nakrycia, zabawiajac sie zastawa. Nawet Sheffield byl dziwnie powazny. Milczenie przerwala wreszcie Dorothy, oznajmiajac, ze deser i koniak zostana podane w sasiednim pokoju. Zanim goscie sie tam zebrali, Laurie zaczela przemysliwac nad opuszczeniem przyjecia. Patrzac, jak inni swobodnie nawiazuja rozmowy, zastanawiala sie, czy nie odwolac na bok matki i nie posluzyc sie wymowka, ze ma dzis znow "wieczor nauki". Nim jednak zdazyla podjac decyzje, u jej boku pojawila sie z taca dyskretna pokojowka zaangazowana na ten wieczor. Laurie wziela kieliszek koniaku, odwrocila sie, wyszla na korytarz i skierowala sie w strone gabinetu ojca. -Czy moge sie do pani przylaczyc? - spytal Jordan, ktory wyszedl za nia z pokoju. -Prosze bardzo - odpowiedziala nieco zaskoczona, sadzila bowiem, ze nikt nie zauwazyl jej wyjscia. Probowala sie usmiechnac. Po wejsciu do gabinetu usiadla w skorzanym fotelu klubowym, doktor zas oparl sie wygodnie o masywny magnetowid. Z pokoju, w ktorym znajdowali sie goscie, slychac bylo odglosy zabawy. -Nie chcialem wysmiewac sie z pani specjalizacji - powiedzial. - Tak naprawde patologia jest dla mnie fascynujaca. -Czyzby? - zapytala Laurie. -Podobala mi sie ta historia o lokowce. Nie mialem pojecia, ze mozna przez taki przyrzad zostac smiertelnie porazonym pradem, jesli nie upusci sie go do wanny podczas kapieli. -Mogl pan to wtedy powiedziec - zauwazyla Laurie. Wiedziala, ze nie jest zbyt uprzejma, ale w tym momencie nie byla w nastroju do uprzejmosci. Sheffield potwierdzil ruchem glowy. -Przepraszam, ale chyba mialem jakies opory wobec pani rodzicow. Jest dosc oczywiste, ze nie sa entuzjastami wybranej przez pania specjalizacji. -Az tak oczywiste? -Bez watpienia. Nie chcialo mi sie wierzyc, sluchajac uwagi pani ojca o tej kobiecie z ich programu torakochirurgii. A pani matka ciagle starala sie zmienic temat rozmowy. -Trzeba bylo uslyszec komentarz mojej matki, kiedy oznajmilam jej, ze wybieram medycyne sadowa. Zapytala: "A co ja powiem ludziom w klubie, gdy beda mnie pytac, czym sie zajmujesz?" To dosyc dobrze oddaje jej zdanie. A moj ojciec, klasyczny przyklad kardiochirurga! On uwaza, ze wszystko poza chirurgia, a zwlaszcza chirurgia klatki piersiowej, jest dla slabych, niesmialych i niedorozwinietych. -Nielatwo te pare zadowolic. Musi pani byc z tym ciezko. -Szczerze mowiac, w ciagu lat przysporzylam im troche zmartwien. Bylam dosc niesfornym dzieckiem: spotykalam sie z nieokrzesanymi typami, jezdzilam motocyklami, pozno przychodzilam do domu, jak to zwykle bywa. Moze wyrobilam u rodzicow nawyk podejrzliwosci wobec wszystkiego, co robie. Oni nigdy nie byli dla mnie jakims szczegolnym oparciem. Tak naprawde raczej mnie ignorowali, zwlaszcza ojciec. -Moge z pewnoscia powiedziec, ze teraz ojciec wyraza sie o pani z uznaniem. Jest tak praktycznie zawsze, kiedy spotykamy sie w towarzystwie chirurgow. -To dla mnie cos nowego - wyznala Laurie. -Czy ktos chce jeszcze koniaku? - zapytal Sheldon, ktory wetknal glowe w drzwi, wymachujac przy tym butelka. Jordan grzecznie odmowil, Laurie zas jedynie pokrecila glowa. Ojciec powiedzial, aby krzykneli, jesli zmienia zdanie, po czym sie wycofal. -Dosyc - rzekla Laurie. - Ta rozmowa jest o wiele za powazna. Nie mialam zamiaru wszystkim psuc nastroju. Wlasciwie byla niezadowolona, ze az tyle powiedziala Sheffieldowi. Zwierzanie sie w taki sposob osobie na dobra sprawe obcej nie bylo do niej podobne. Czula sie jednak nieswojo przez caly dzien, od czasu gdy dostala przypadek Duncana Andrewsa. -Nie zepsula pani niczego - zapewnil doktor, po czym spojrzal na zegarek. - Robi sie pozno, a ja mam rano operowac. Pierwszy przypadek, o siodmej trzydziesci rano, to angielski baron, ktory zasiada w Izbie Lordow. -Naprawde? - zapytala Laurie bez zbytniego zainteresowania. -Chyba juz na mnie czas - dodal Jordan. - Chetnie podwioze pania do domu, oczywiscie jesli zamierza pani wyjsc. -Z przyjemnoscia skorzystam - odparla Laurie. - Myslalam o wyjsciu od czasu, gdy wstalismy od stolu. Po stosownych pozegnaniach, podczas ktorych Dorothy wytknela corce, ze ma o wiele za lekki plaszcz na te pore roku, Jordan i Laurie wyszli i skierowali sie do windy. -Matki! - westchnela Laurie, gdy zamknely sie za nimi drzwi. Gdy zjezdzali w dol, doktor zaczal opowiadac o plejadzie znanych osobistosci, ktore nazajutrz mialy sie zjawic w jego gabinecie. Laurie nie byla pewna, czy chcial jej zaimponowac, czy tez jedynie podniesc ja na duchu. Kiedy wyszli na zimne listopadowe powietrze, skierowal konwersacje na temat chirurgicznych aspektow swej praktyki. Laurie kiwala glowa, udajac, ze slucha, ale w rzeczywistosci czekala na jakis sygnal z jego strony, czy maja pojsc do samochodu w lewo czy w prawo. Na chwile przystaneli przed frontem budynku, gdy Jordan mowil o liczbie zabiegow operacyjnych wykonywanych przez siebie w ciagu roku. -Wynika z tego, ze ma pan duzo pracy - zauwazyla Laurie. -Mogloby byc wiecej - przyznal Sheffield. - Gdyby to ode mnie zalezalo, to robilbym dwa razy tyle zabiegow co obecnie. Chirurgia jest tym, co sprawia mi przyjemnosc; w tym jestem najlepszy. -Gdzie stoi panski samochod? - spytala w koncu trzesaca sie z zimna Laurie. -Och, przepraszam. Jest wlasnie tu - odpowiedzial, wskazujac na dluga czarna limuzyne stojaca dokladnie na wprost budynku. Jak na komende wyskoczyl z niej kierowca w liberii i otworzyl tylne drzwi dla Laurie. -To jest Thomas - oznajmil Jordan. Laurie pozdrowila go i wsiadla do samochodu. Poteznie zbudowany Thomas wygladal, jak gdyby dorabial sobie jako wykidajlo w nocnym lokalu. Wnetrze limuzyny bylo eleganckie i luksusowe, wyposazone w komorkowy telefon, dyktafon i faks. -No, no - powiedziala Laurie - wyglada na to, ze jest pan gotow do pracy i rozrywek. Doktor usmiechnal sie. Byl najwyrazniej zadowolony ze swego stylu zycia. -Dokad? - zapytal. Laurie podala swoj adres na Dziewietnastej ulicy i wlaczyli sie w ruch pojazdow. -Nie wyobrazalam sobie, ze ma pan limuzyne - rzekla Laurie. - Czy nie jest to troche ekstrawaganckie? -Byc moze troche - przyznal Sheffield. Jego biale zeby lsnily w polmroku. - Ale jest takze i praktyczna strona tej ostentacji. Dyktuje wszystko, co mam do podyktowania, w drodze do pracy i z powrotem, a nawet pomiedzy moim biurem a szpitalem. Tak wiec samochod w pewnym sensie sam za siebie placi. -To ciekawy sposob podejscia do sprawy. -Nie chodzi tu tylko o uzasadnienie - powiedzial doktor i zaczal opowiadac o innych organizacyjnych ulepszeniach sluzacych zwiekszeniu wydajnosci w pracy. Sluchajac tego Laurie nie mogla powstrzymac sie od porownan pomiedzy Jordanem Sheffieldem a Lou Soldano. Trudno byloby znalezc dwie bardziej odmienne osobowosci. Jeden byl skromny, drugi ostentacyjnie zakochany w sobie; jeden prowincjonalny, drugi wyrafinowany; tam zas, gdzie jeden byl niezreczny, drugi byl gladki i pomyslowy. Jednak mimo tych roznic obaj byli dla Laurie na swoj sposob atrakcyjni. Gdy skrecali w Dziewietnasta ulice, Jordan nagle przerwal swoj monolog. -Nudze pania ta gadanina o zawodowych sprawach - rzekl. -Widze, ze jest pan zaangazowany - odpowiedziala Laurie. - To mi sie podoba. Sheffield wpatrzyl sie w nia. Jego oczy blyszczaly. -Nasze dzisiejsze spotkanie naprawde sprawilo mi przyjemnosc - wyznal. - Szkoda, ze nie bylo wiecej czasu na rozmowe. A moze spotkalibysmy sie jutro na kolacji? Laurie usmiechnela sie. Byl to dzien niespodzianek. Nie umawiala sie z nikim od czasu kolejnego zerwania z Seanem Mackenzie'em. Mimo swego narzucajacego sie charakteru doktor wydal sie jej jednak interesujacy. Impulsywnie uznala, ze poznanie go troche lepiej mogloby byc zabawne, nawet jesli byl aprobowany przez jej rodzicow. -Bardzo chetnie - zgodzila sie. - Swietnie - odparl Jordan. - Co pani powie na "Le Cirque"? Znam tamtejszego kierownika sali i bedziemy mieli bardzo dobry stolik. Czy odpowiada pani osma godzina? -Osma? Jak najbardziej - odpowiedziala Laurie, choc zaczela miec watpliwosci, gdy zaproponowal "Le Cirque". Na pierwsze spotkanie wolalaby mniej oficjalny lokal. -Ktora to godzina, do diabla? Chyba wyczerpala mi sie bateria w zegarku - powiedzial Tony. Poruszyl przegubem i lekko postukal palcem w szkielko. Angelo wyprostowal reke i spojrzal na swego piageta. -Jedenasta jedenascie. -Bruno chyba nie wyjdzie - rzekl Ruggerio. - Czemu nie wchodzimy, zeby sprawdzic, czy tam jest? -Dlatego, ze nie chcemy, aby zobaczyla nas pani Marchese - odparl Facciolo. - Jesli nas zobaczy, bedziemy musieli takze ja zalatwic, a to nie byloby sluszne. Ludzie Lucii mogliby zrobic cos takiego, ale nie my. A poza tym popatrz. Ten gnojek wlasnie wychodzi. Angelo wskazal na wejscie do malego dwupietrowego domku, gdzie ukazal sie Bruno Marchese. Ubrany byl w czarna skorzana kurtke, swiezo odprasowane dzinsy marki Guess oraz - mimo wieczorowej pory - okulary przeciwsloneczne. -Popatrz na te okulary - rzucil Facciolo. - Pewnie wydaje mu sie, ze jest Jackiem Nicholsonem. Chyba idzie na jakies spotkanie towarzyskie. Problem z wami, mlodymi polega na tym, ze macie rozum ulokowany w jajach. -Bierzmy go - odezwal sie Tony. -Poczekaj, niech skreci za rog. Zgarniemy go, gdy bedzie przechodzil pod torami kolejowymi. Piec minut pozniej, wtulony w tylne siedzenie, Marchese wpatrywal sie w usmiechniete oblicze Tony'ego. Uprowadzenie poszlo jeszcze latwiej niz z Frankiem. Zniszczeniu ulegly tylko okulary Bruna, ktore wyladowaly w rynsztoku. -Dziwi cie nasz widok? - spytal po krotkiej chwili Facciolo, spogladajac na Bruna we wsteczne lusterko. -O co tu chodzi? - zapytal Marchese. Tony zasmial sie. -O, twardy facet. Twardy i glupi. Moze przylozyc mu pare razy gnatem? -Chodzi o sprawe Cerino - rzekl Angelo. - Chcemy sie o tym dowiedziec od ciebie. -Nic o tym nie wiem - odparl Bruno. - Nawet o tym nie slyszalem. -To dziwne - stwierdzil Facciolo. - Wiemy od twojego przyjaciela, ze brales w tym udzial. -Od kogo? - spytal Marchese. -Frankiego DePasqualego - odpowiedzial Angelo, obserwujac, jak zmienia sie wyraz twarzy Bruna. Nie bez powodu chlopak byl przerazony. -Frankie cos zmyslal. Ja nic nie wiem o zadnej sprawie Cerino. -Jesli nie wiesz, to dlaczego ukrywasz sie w domu matki? - zapytal Facciolo. -Nie ukrywam sie - odparl Marchese. - Zostalem wyrzucony z dawnego mieszkania, wiec przenioslem sie tu na pare dni. Angelo pokrecil glowa. W milczeniu jechali dalej do posesji American Fresh Fruit Company. Po przybyciu na miejsce Angelo i Tony zaprowadzili Bruna do tego samego pokoiku, gdzie rozmawiali z Frankiem. Marchese szybko spuscil z tonu, gdy zobaczyl dziure w podlodze. -Dobrze, panowie - powiedzial. - Co chcecie wiedziec? -To juz lepiej - stwierdzil Facciolo. - Najpierw usiadz. Gdy Bruno spelnil polecenie, Angelo pochylil sie w jego strone. -Opowiedz nam o tym - rozkazal, po czym zapalil papierosa i wypuscil dym w kierunku sufitu. -Nie wiem wiele - zaczal Marchese. - Ja tylko prowadzilem samochod. Nie bylem w srodku. Poza tym oni mnie do tego zmusili. -Jacy oni? - spytal Facciolo. - I pamietaj, jesli bedziesz mi teraz wciskac jakis kit, to bedzie z toba bardzo niedobrze. -Terry Manso - odparl Bruno. - On wszystko wymyslil. Ja nawet nie wiedzialem, co sie dzieje, az bylo juz po wszystkim. -Kto jeszcze bral w tym udzial oprocz ciebie, Manso i DePasqualego? - zapytal Angelo. -Jimmy Lanso. -Kto jeszcze? -Nikt wiecej - zapewnil Marchese. -Co robil Jimmy? - spytal Facciolo. -Wszedl do budynku wczesniej, aby rozpracowac instalacje elektryczna. To on wylaczyl swiatlo. -Kto zarzadzil te akcje? - spytal Angelo. -Powiedzialem juz, ze to byl pomysl Manso. Facciolo raz jeszcze gleboko sie zaciagnal i odchylil glowe do tylu, wypuszczajac dym. Zastanawial sie, czy powinien jeszcze o cos zapytac tego gowniarza. Kiedy uznal, ze nie, zerknal na Tony'ego i kiwnal glowa. -Bruno, chcialbym cie prosic o przysluge - rzekl. - Chcialbym, abys przekazal wiadomosc Vinniemu Dominickowi. Myslisz, ze moglbys to dla mnie zrobic? -Bez problemu - odpowiedzial Marchese. Jego glos jak gdyby odzyskal troche dawnej twardosci. -Chodzi mi o to, abys... - zaczal Angelo, ale nie dokonczyl. Wzdrygnal sie na odglos wydany przez bantama Tony'ego. Strzal z pistoletu kogos innego zawsze wydawal sie glosniejszy. Poniewaz Bruno nie byl przywiazany do krzesla, jego cialo osunelo sie na podloge. Facciolo stanal nad nim i pokrecil glowa. -Mysle, ze wiadomosc dotrze do Vinniego - powiedzial. Ruggerio spojrzal na swoj pistolet z mieszanina podziwu i zadowolenia, po czym wyjal chusteczke i wytarl wylot lufy. -Za kazdym razem idzie mi to coraz latwiej - stwierdzil. Angelo nie odpowiedzial. Przykucnal przy ciele Bruna i wyciagnal jego portfel. Bylo w nim kilka banknotow studolarowych i pare o mniejszych nominalach. Wreczyl jedna setke Tony'emu, a reszte schowal do kieszeni. Nastepnie wsunal portfel z powrotem na miejsce. -Pomoz mi - zwrocil sie do Ruggerio. Razem przeniesli Bruna nad dziure i wrzucili go do rzeki. Podobnie jak Frankie, Bruno bez klopotow szybko odplynal, zatrzymujac sie tylko przez moment na jednym z pali pomostu. Facciolo otrzepal spodnie z kurzu, ktory wzbil sie z podlogi przy upadku ciala Bruna. -Jestes glodny? - zapytal. -Jak wilk - odparl Ruggerio. -Chodzmy do Valentina na ulicy Steinwaya - zaproponowal Angelo. - Mam ochote na pizze. Kilka minut pozniej town car Angela wyjezdzal przez brame z drucianej siatki. Na skrzyzowaniu ulicy Java i alei Manhattan Facciolo skrecil w lewo, po czym dodal gazu. -To zdumiewajace, jak latwo jest kogos rozwalic - powiedzial Tony. - Pamietam, jak bylem dzieciakiem, wydawalo mi sie, ze to wielka sprawa. Byl taki facet, ktory mieszkal w sasiednim bloku. Slyszelismy, ze kogos skasowal. Wyczekiwalismy przed jego domem tylko po to, aby zobaczyc, jak wychodzi. To byl nasz bohater. -Jaka chcesz pizze? - spytal Angelo. -Pepperoni - zdecydowal Ruggerio. - Pamietam, ze gdy pierwszy raz rozwalilem kogos, to tak sie podniecilem, ze dostalem sraczki. Mialem nawet niedobre sny. Ale teraz to tylko rozrywka. -To jest robota - rzucil Facciolo. - Chcialbym, abys to zrozumial. -Z ktorej listy bedziemy pracowac po jedzeniu? - spytal Tony. - Ze starej czy z nowej? -Ze starej - odpowiedzial Angelo. - Na wszelki wypadek chce, aby nowa zobaczyl Cerino. Nie ma sensu przysparzac sobie roboty. Rozdzial 5 MANHATTAN, SRODA, GODZ. 6.45 Z miejsca, w ktorym stala, Laurie widziala swego brata idacego w strone jeziora. Szedl szybko; obawiala sie, ze zacznie biec. Myslala, ze wie o grzezawisku i o tym, ze jest niebezpiecznie glebokie. Ale on szedl dalej, jak gdyby go nic nie obchodzilo.-Shelly! - krzyknela. Albo nie zwracal na nia uwagi, albo nie slyszal. Krzyknela znow najglosniej, jak potrafila, ale on wciaz nie reagowal. Zaczela za nim biec. Byl juz tylko o krok od obrzydliwego mulu. - Stoj! - krzyknela. - Nie podchodz do wody! Odejdz! Ale Shelly nadal szedl przed siebie. Zanim dobiegla do brzegu, byl juz do pasa pograzony w blocie. Odwrocil sie w strone brzegu. -Pomoz mi! - zawolal. Laurie zatrzymala sie tuz przy brzegu. Siegnela w jego strone, ale ich rece nie mogly sie zetknac. Odwrocila sie i krzyknela, wzywajac pomocy, lecz nie bylo nikogo w zasiegu wzroku. Odkrecajac sie z powrotem do brata, zobaczyla, ze zanurzyl sie juz po szyje. W jego oczach widac bylo przerazenie. Pograzajac sie dalej, otworzyl usta i wrzasnal. Krzyk Shelly'ego zlal sie z odglosem dzwonka, ktory wyrwal Laurie ze snu. Wciaz pragnac pomoc bratu, wyrzucila gwaltownie reke, stracajac budzik z parapetu okna. Tym samym ruchem przewrocila szklanke wody i zawadzila o ksiazke, ktora czytala poprzedniego wieczora. Budzik, szklanka i ksiazka spadly na podloge. Nagly ruch Laurie oraz halas spadajacych rzeczy tak wystraszyly Toma, ze najpierw wskoczyl na stolik, przewracajac wiekszosc jej kosmetykow, a nastepnie na karnisz nad oknem. Nie bedac w stanie sie tam utrzymac, uczepil sie pazurami firanki i sciagnal wszystko na podloge. Caly ten rwetes i zamieszanie spowodowaly, ze Laurie nieprzytomnie wyskoczyla z lozka. Uplynelo kilka sekund, zanim dzwonek rozbudzil ja na dobre. Schylila sie i wylaczyla budzik. Przez chwile stala w tym balaganie lapiac oddech. Chyba od studenckich lat nie miala tego koszmarnego snu i jego efekt bardziej wytracil ja z rownowagi niz nieporzadek panujacy w pokoju. Na czolo wystapily jej krople potu i czula, jak serce bije w piersi. Gdy doszla wreszcie do siebie, poszla do kuchni po smietniczke, aby zebrac rozbite szklo. Nastepnie podniosla kosmetyki i ulozyla je na stoliku. Karnisz byl zbyt powaznym zadaniem. Postanowila zostawic je na pozniej. Tom schowal sie pod kanapa w drugim pokoju. Naklonila kota do wyjscia, wziela go na kolana i glaskala przez pare minut, dopoki nie zaczal mruczec. Dziesiec minut pozniej miala wlasnie wejsc pod prysznic, gdy zadzwonil dzwonek u drzwi. A coz to znowu? - pomyslala. Z recznikiem w reku podeszla do domofonu i spytala, kto dzwoni. -Thomas - brzmiala odpowiedz. -Jaki Thomas? -Kierowca doktora Sheffielda - uslyszala w odpowiedzi. - Jestem tu, aby dostarczyc cos od doktora. On sam nie mogl przyjechac, bo juz operuje. -Zaraz zjade - powiedziala Laurie, po czym pospiesznie ubrala sie w dzinsy i podkoszulek. -Wczesnie dzis pani wstala - zauwazyla Debra Engler czuwajaca, jak zwykle, u swoich drzwi. Laurie ucieszyla sie, gdy nadjechala wreszcie winda. Thomas uchylil czapki na Laurie widok i wyrazil nadzieje, ze jej nie zbudzil. Mial dla niej podluzne biale pudlo przewiazane szeroka czerwona wstazka. Podziekowala i wrocila na gore. Polozyla pudlo na stole kuchennym, rozwiazala czerwona kokarde, otworzyla je i rozchylila znajdujacy sie wewnatrz delikatny bialy papier. W srodku widnialo kilka tuzinow dlugich czerwonych roz. Na wierzchu lezala karta z napisem: "Do wieczora, Jordan". Laurie zlapala oddech. Nikt nie wykonal nigdy wobec niej tak efektownego gestu i nie wiedziala, jak zareagowac. Nie byla nawet pewna, czy wlasciwe jest przyjecie tych kwiatow. Ale co miala robic? Nie mogla przeciez ich odeslac. Podniosla jeden, wciagnela w nozdrza slodki, wiosenny zapach i wpatrzyla sie w ciemnorubinowy kolor. Mimo iz otrzymanie roz wytracilo ja nieco z rownowagi, musiala przyznac, ze bylo to romantyczne i pochlebiajace. Siegnela po swoj najwiekszy wazon, umiescila w nim czesc kwiatow i po napelnieniu woda przeniosla do pokoju. Przyszlo jej na mysl, ze moglaby sie przyzwyczaic do bukietu w swoim mieszkaniu. Efekt byl zdumiewajacy. Po powrocie do kuchni zamknela pudlo i zawiazala kokarde. Jesli tuzin roz mogl tyle zrobic dla jej mieszkania, mozna bylo tylko domyslac sie, co zrobia dla jej pokoju w pracy. -O Boze! - wykrzyknela, spojrzawszy na zegarek. W panicznym pospiechu zrzucila z siebie ubranie i wskoczyla pod prysznic. Byla juz niemal osma trzydziesci, czyli dobre pol godziny pozniej niz zwykle, gdy Laurie zjawila sie w biurze. Poczuwajac sie do winy, poszla prosto do biura identyfikacji, mimo ze ze wzgledu na kwiaty wolalaby najpierw wpasc do swego pokoju. -Doktor Bingham chce sie z pania widziec - powiedzial Washington na jej widok. - Ale prosze szybko wracac Mamy dzis duzo roboty. Laurie polozyla teczke i pudlo z kwiatami na pustym stoliku. Byla troche zmieszana, ze weszla tu z rozami, ale jesli Calvin cos zauwazyl, to nie okazal tego. Po szybkim przejsciu czesci recepcyjnej stanela przed pania Sanford. Pamietajac ostatnia wizyte w gabinecie szefa, byla, mowiac oglednie, niespokojna. Starala sie dociec, czego moze chciec tym razem, ale nie byla w stanie nic wymyslic. -W tej chwili rozmawia przez telefon - poinformowala sekretarka. - Czy zechce pani usiasc? To nie powinno potrwac dluzej niz chwile. Laurie podeszla do kanapy, ale zanim usiadla, Bingham byl juz wolny. Gleboko wciagajac powietrze, weszla do gabinetu szefa. Gdy podchodzila do jego biurka, mial pochylona glowe i cos notowal. Pozwolil jej stac, az skonczyl, po czym podniosl wzrok. Przez chwile wpatrywal sie w nia swymi szaroniebieskimi oczami. Wreszcie pokrecil glowa i westchnal. -Po kilku miesiacach pracy bez zarzutu wyglada na to, ze ujawnia sie u pani talent do popadania w klopoty. Czy pani doktor nie lubi swojej pracy? -Oczywiscie, ze lubie, panie doktorze - odparla zaalarmowana Laurie. -Prosze usiasc - rzekl Bingham. Splotl dlonie i oparl je zdecydowanym gestem na biurku. Laurie usiadla na samym brzegu krzesla naprzeciw szefa. -To moze nie podoba sie pani praca akurat w tym zakladzie - powiedzial. Bylo to na wpol pytanie, na wpol stwierdzenie. -Wrecz przeciwnie - stwierdzila Laurie. - Bardzo mi sie tu podoba. Dlaczego sadzi pan, ze nie? -Poniewaz jest to dla mnie jedynym wytlumaczeniem pani postepowania. Laurie spokojnie wytrzymala jego wzrok. -Nie mam pojecia, o jakim postepowaniu pan mowi - odparla. -Mowie o pani wczorajszej wizycie w mieszkaniu zmarlego Duncana Andrewsa, dokad pani uzyskala podobno wstep pokazujac sluzbowa odznake. Byla tam pani, czy tez zostalem blednie poinformowany? -Bylam - potwierdzila Laurie. -Czy Calvin nie mowil pani, ze jestesmy w tej sprawie naciskani przez biuro burmistrza? -Powiedzial cos takiego - stwierdzila Laurie. - Ale jedyny poruszony przez niego aspekt tego nacisku dotyczyl oficjalnej przyczyny smierci. -Czy nie przyszlo pani w zwiazku z tym na mysl, ze jest to w jakims sensie drazliwa sprawa i ze moze nalezaloby pod kazdym wzgledem zachowac ostroznosc? Laurie zastanowilo, kto moglby poskarzyc sie na jej wizyte. I dlaczego? Z pewnoscia nie Sara Wetherbee. Nagle uswiadomila sobie, ze szef czeka na odpowiedz. -Nie sadzilam, ze odwiedzenie miejsca wypadku nie spodoba sie komus - odrzekla w koncu. -To prawda, ze pani nie pomyslala - zauwazyl Bingham. - Jest to bolesnie oczywiste. Czy moze mi pani powiedziec, dlaczego pani tam poszla? Przeciez ciala tam nie bylo. Zrobila pani juz nawet, do diabla, sekcje. A poza tym mamy personel dochodzeniowy do tego rodzaju rzeczy; personel, ktory zostal ostrzezony, aby nie mieszac sie do tego wlasnie przypadku. I to znow prowadzi mnie do pytania: po co pani tam poszla? Laurie usilowala znalezc wytlumaczenie pozbawione akcentow osobistych. Nie chciala mowic szefowi o okolicznosciach smierci swego brata, zwlaszcza teraz. -Doktor Montgomery, zadalem pani pytanie - powiedzial Bingham, nie slyszac odpowiedzi. -Nie znalazlam niczego podczas sekcji - wyjasnila w koncu Laurie. - Nie bylo zadnej patologii. Chyba poszlam z desperacji, aby przekonac sie, czy na miejscu nie znajdzie sie jakas inna wiarygodna przyczyna poza narkotykiem, ktory ewidentnie znajdowal sie w jego organizmie. -I to w dodatku po zwroceniu sie do Cheryl Myers o sprawdzenie jego stanu zdrowia w przeszlosci. -Tak jest - powiedziala Laurie. -W normalnych warunkach - stwierdzil doktor - taka inicjatywa moglaby zaslugiwac na pochwale. Ale w istniejacych okolicznosciach zwiekszylo to problemy naszego biura. Ojciec zmarlego ma znaczace koneksje polityczne; dowiedzial sie, ze pani tam byla, i podniosl wielki raban, jak gdybysmy chcieli storpedowac jego kampanie na senatora. A do tego wszystkiego dochodzi to drugie morderstwo w Central Park, ktore spowodowalo juz wystarczajaco duzo klopotow z biurem burmistrza. Wiecej nam nie potrzeba, czy pani rozumie? -Tak jest, panie doktorze - odpowiedziala Laurie. -Mam nadzieje - rzekl Bingham, przenoszac wzrok na papiery lezace na biurku. - To na dzis wszystko, pani doktor. Wychodzac z biura szefa, Laurie gleboko wciagnela powietrze. Jeszcze nigdy nie byla tak bliska zwolnienia z pracy. Dwa nieprzyjemne wezwania w ciagu dwoch dni. Nie mogla oprzec sie mysli, ze trzeci raz bedzie oznaczac koniec. -Sprawy z szefem zalatwione? - spytal Washington na jej widok. -Mam nadzieje - odpowiedziala Laurie. -Ja tez, poniewaz jest mi pani potrzebna w najlepszej formie - oznajmil i wreczyl jej kilka kartonowych teczek. - Ma pani dzis cztery przypadki. Dwa przedawkowania podobne do Duncana Andrewsa i dwoch plywakow. Dodam, ze swiezych plywakow, a poniewaz robila pani wczoraj tego samego rodzaju przypadki, to pomyslalem sobie, ze bedzie pani najszybsza. Dzisiaj mamy kupe roboty dla wszystkich. Musialem kilku osobom dac piec przypadkow, wiec moze pani uwazac sie za szczesciare. Laurie przerzucila zawartosc teczek, aby sprawdzic, czy czegos nie brakuje. Nastepnie zabrala je wraz ze swoja teczka i pudlem kwiatow do pokoju na gorze. Przed rozpoczeciem pracy poszla do laboratorium i pozyczyla najwieksza bedaca na widoku butle. W pokoju wyjela roze z pudla, ulozyla je w butli i nalala wody. Po umieszczeniu kwiatow na stoliku cofnela sie pare krokow i na jej twarzy pojawil sie usmiech - tak bardzo kontrastowaly z otoczeniem. Usiadla przy biurku i siegnela po pierwsza teczke. Nie bylo jej dane zajsc zbyt daleko. W chwili gdy ja otwierala, rozleglo sie pukanie do drzwi. -Prosze wejsc - powiedziala. Drzwi otwarly sie powoli i ukazala sie w nich twarz Lou Soldano. -Mam nadzieje, ze zanadto pani nie niepokoje - rzekl. - Jestem pewien, ze sie pani mnie nie spodziewala. Wygladal, jak gdyby w ogole nie kladl sie spac poprzedniej nocy. Mial na sobie to samo zle skrojone, wymiete ubranie i byl wciaz nie ogolony. -Nie przeszkadza mi pan - odezwala sie Laurie. - Prosze wejsc. -Jak sie pani dzis miewa? - spytal, po czym usiadl i polozyl kapelusz na kolanach. -Poza drobnym starciem z szefem chyba calkiem dobrze. -To chyba nie z powodu mojej wczorajszej obecnosci tutaj? - zapytal Lou. -Nie - odparla Laurie. - Z powodu czegos, co zrobilam wczoraj po poludniu, a pewnie nie powinnam byla. Ale zawsze jest latwo mowic po fakcie. -Mam nadzieje, ze nie ma pani nic przeciwko temu, ze dzis znow tu przychodze, ale macie tu ponoc dwa nastepne przypadki podobne do biednego Frankiego. Wylowione zostaly prawie w tym samym miejscu przez tego samego nocnego wartownika. Znalazlem sie wiec z powrotem w Porcie Morskim przy ulicy Poludniowej o piatej rano. Ooo! - przerwal nagle, zauwazajac butle postawiona przez Laurie. - Niczego sobie kwiaty. Wczoraj ich tu nie bylo. -Podobaja sie panu? - spytala. -Robia wrazenie, nie powiem - przyznal porucznik. - Od wielbiciela? Laurie nie wiedziala, jak odpowiedziec. -Chyba mozna by tak to okreslic. -No coz, to mile - skomentowal Soldano. Spojrzal w dol na kapelusz i wyprostowal jego rondo. - W kazdym razie doktor Washington powiedzial, ze wyznaczyl pani te przypadki i oto jestem. Czy bedzie pani przeszkadzalo, jesli znow sie poprzygladam? -Bynajmniej - odparla Laurie. - Jezeli czuje sie pan na silach wytrzymac jeszcze dwie sekcje, to chetnie pana wezme. -Jestem niemal pewny, ze co najmniej jeden z tych zgonow ma zwiazek ze smiercia Frankiego - stwierdzil detektyw, pochylajac sie w przod na swym krzesle. - Nazwisko Bruno Marchese. Wiek ten sam co Frankiego i mniej wiecej ten sam szczebel w organizacji - Wiemy az tyle juz teraz, poniewaz przy denacie znaleziono jego portfel, tak samo jak u Frankiego. Ktokolwiek go zabil, najwyrazniej chcial, aby o smierci natychmiast sie dowiedziano, jakby z ogloszenia - Z Frankiem myslelismy, ze to szczesliwy przypadek. Kiedy zdarza sie drugi raz, wiemy, ze bylo to rozmyslne. Jestesmy zaniepokojeni: moze sie szykowac cos powaznego, jak na przyklad wojna na calego miedzy tymi dwiema organizacjami. Jesli tak jest, to musimy temu zapobiec. W kazdej wojnie ginie wielu niewinnych ludzi. -Zostal zabity w ten sam sposob? - spytala Laurie, szukajac teczki Bruna. -Ten sam - potwierdzil Lou. - Egzekucja w stylu gangsterskim. Strzal z bliska w tyl glowy. -I pocisk malego kalibru - dodala Laurie, odkladajac teczke Bruna i siegajac po telefon. Wykrecila numer kostnicy. Gdy ktos odebral, poprosila Vinniego. -Czy dzis znow jestesmy razem? - spytala. -Jest pani uwiazana ze mna przez caly tydzien - odpowiedzial laborant. -Mamy dwoch plywakow - powiedziala Laurie. - Bruno Marchese i... - tu spojrzala na porucznika. - Jak nazywa sie drugi? -Nie wiem - odparl Soldano. - Nie bylo identyfikacji. -Brak portfela? - spytala Laurie. -Gorzej. Brakuje glowy i rak. Tutaj nie chcieli zadnej identyfikacji. -Pieknie! - rzucila sarkastycznie Laurie. - Bez glowy sekcja bedzie niewiele warta. Trzeba dopilnowac, aby Bruno Marchese i ten czlowiek bez glowy mieli zrobione zdjecia rentgenowskie - dodala zwracajac sie do Vinniego. -Juz nad tym pracujemy - odpowiedzial Amendola. - Ale to jeszcze chwile potrwa. Jest kolejka. Wczoraj wieczorem byla w Harlemie jakas wojna gangow, mamy wiec pelno ran postrzalowych. A poza tym to cialo bez glowy to nie mezczyzna, a kobieta. Kiedy pani tu bedzie? -Niedlugo - odpowiedziala Laurie. - Nie zapomnij o zestawie do badania gwaltu u kobiety. Odlozyla sluchawke i spojrzala na detektywa. -Nie powiedzial mi pan, ze jeden z plywakow to kobieta. -Nie mialem szansy - odparl Lou. -No coz, to nie ma znaczenia - stwierdzila Laurie. - Przypadki, ktore pana interesuja, nie beda niestety pierwsze. Przykro mi. -Nie szkodzi - odrzekl porucznik. - Lubie patrzyc, jak pani pracuje. Laurie przejrzala materialy w teczce kobiety bez glowy. Nastepnie zajela sie jednym z narkomanow. Dotarla tylko do raportu dochodzeniowego, po czym siegnela po ostatnia teczke i zajrzala rowniez do tego raportu. -To zdumiewajace - rzekla spogladajac na Lou. - Doktor Washington powiedzial, ze sa to takie same przypadki jak Duncana Andrewsa. Nie mialam pojecia, ze mowil tak doslownie. Co za zbieg okolicznosci! -Czy to przedawkowania kokainy? - spytal detektyw. -Tak - odpowiedziala Laurie. - Ale nie na tym polega zbieg okolicznosci. Jeden to bankier, druga byla redaktorka w wydawnictwie. -Co w tym takiego zdumiewajacego? - zapytal Soldano. -Pochodzenie. Cala trojka to ludzie mlodzi, nie obarczeni, rodzinami, odnoszacy sukcesy w wolnych zawodach. Nie sa to przypadki przedawkowan, z jakimi mamy tu zazwyczaj do czynienia. -Zapytam raz jeszcze: co w tym takiego niezwyklego? Czy nie sa to wlasnie ludzie z kregow yuppies, ktore spopularyzowaly kokaine? Coz to za wielka niespodzianka? -Fakt, ze brali kokaine, nie jest niezwykly - zaczela powoli Laurie. - Nie jestem naiwna. Za fasada materialnego sukcesu moga kryc sie powazne przypadki uzaleznienia. Ale przedawkowania, jakie do nas trafiaja, to zwykle ludzie naprawde przegrani. Odmiany typu "crack" uzywa wielu biedakow z nizszych klas. Od czasu do czasu widujemy lepiej sytuowanych ludzi, ale zwykle, zanim zabija ich narkotyki, traca wszystko inne: prace, rodzine, pieniadze. Te ostatnie przypadki po prostu nie wygladaja mi na typowe przedawkowania. Zaczynam sie zastanawiac, czy w narkotyku nie bylo jakiejs trucizny. Gdzie ja polozylam ten artykul z American Journal of Medicinel - zapytala, zwracajac sie raczej do siebie. - O, jest tutaj. Wyciagnela kserokopie artykulu i podala porucznikowi. -Kokaina z ulicy jest zawsze czyms zaprawiona, zwykle sacharydami lub zwyklymi srodkami pobudzajacymi, ale czasem jakimis dziwacznymi substancjami. Artykul opisuje serie zatruc spowodowanych kokaina zaprawiona strychnina. -No, no - powiedzial Soldano przegladajac artykul. - To bylaby niezla podroz. -Szybka podroz tu, do kostnicy - potwierdzila Laurie. - Widzac w ciagu dwoch dni trzy raczej nietypowe przypadki przedawkowania u osob o tak podobnym pochodzeniu spolecznym, zastanawiam sie, czy nie dostaly one kokainy z tego samego skazonego zrodla. -Mysle, ze szansa na to jest niewielka - rzekl detektyw. - Zwlaszcza przy tylko trzech przypadkach. I calkiem szczerze, nawet jesli pani domysly sa sluszne, nie interesuje mnie to zbytnio. -Nie interesuje? - Laurie nie mogla uwierzyc wlasnym uszom. -W obliczu wszystkich problemow tego miasta, rozmiarow przemocy i przestepczosci na ulicach, trudno mi wzbudzic w sobie wspolczucie dla trojki wazniakow, ktorzy w wolnym czasie nie maja nic lepszego do roboty, niz lamac prawo uzywajac narkotykow. Szczerze mowiac, o wiele bardziej obchodza mnie biedne wyrzutki w rodzaju tej bezglowej plywaczki na dole. Laurie byla oszolomiona, ale zanim zdazyla odpowiedziec, zadzwonil telefon. Gdy podniosla sluchawke, zaskoczyl ja glos Jordana Sheffielda. -Skonczylem pierwszy zabieg - oznajmil. - Poszlo idealnie. Jestem pewien, ze baron bedzie zadowolony. -Milo slyszec - powiedziala Laurie, zerkajac ukradkiem na Lou. -Czy dostala pani kwiaty? - zapytal Jordan. -Owszem, w tej chwili na nie patrze - odparla. - Dziekuje. Wlasnie to zalecal lekarz. - Ladnie powiedziane - zasmial sie Sheffield. - Pomyslalem sobie, ze bedzie to dobry sposob powiadomienia pani, ze z niecierpliwoscia czekam na nasze wieczorne spotkanie. -To moze miescic sie w tej samej kategorii co panska limuzyna - skomentowala Laurie. - Troche jakby ekstrawaganckie. Ale doceniam to, ze pan o mnie pomyslal. -No coz, chcialem sie tylko zameldowac. Musze wracac na zabieg - zakonczyl Jordan. - Zobaczymy sie wieczorem. -Przepraszam - powiedzial porucznik, gdy Laurie odlozyla sluchawke. - Mogla mi pani powiedziec, ze to rozmowa prywatna. Wyszedlbym na korytarz. -Zwykle nie miewam tu prywatnych rozmow - odparla Laurie. - To mnie zaskoczylo. -Tuzin roz, limuzyna. To musi byc interesujacy facet. -Jest interesujacy - potwierdzila Laurie. - Co wiecej, powiedzial wczoraj wieczorem cos, co moze pana zainteresowac. -Trudno w to uwierzyc, ale zamieniam sie w sluch - oswiadczyl Soldano. -Ten czlowiek, ktory dzwonil, jest lekarzem. Nazywa sie Jordan Sheffield. Moze pan o nim slyszal, podobno jest dosyc znany. W kazdym razie powiedzial mi wczoraj, ze opiekuje sie czlowiekiem, ktory pana tak interesuje: Paulem Cerino. -Cos takiego! - wykrzyknal detektyw. Byl zaskoczony i zaciekawiony. -Jordan Sheffield jest oftalmologiem - wyjasnila Laurie. -Momencik - powiedzial Lou. Podniosl reke, siegajac jednoczesnie druga do kieszeni marynarki, skad wyciagnal wymietoszony notatnik i dlugopis. - Niech ja to zapisze - dodal, po czym przygryzajac jezyk, zanotowal nazwisko Jordana. Nastepnie poprosil Laurie, aby mu przeliterowala slowo "oftalmolog". -Czy to to samo co specjalista od optometrii? - zapytal. -Nie - odparla Laurie. - Oftalmolog, czyli okulista, jest lekarzem medycyny przeszkolonym w chirurgii i leczeniu schorzen oka. Optometria zajmuje sie korygowaniem wad wzroku za pomoca okularow i szkiel kontaktowych. -A optycy? - spytal Lou. - Zawsze mi sie to mylilo. Jakos nikt mi tego nigdy nie wytlumaczyl. -Optycy realizuja recepty na okulary od okulistow lub specjalistow od optometrii. -Teraz, gdy juz mam w tym rozeznanie, niech mi pani powie o doktorze Sheffieldzie i Paulu Cerino. -To jest najciekawsza czesc - stwierdzila Laurie. - Jordan powiedzial, ze leczy u pana Cerino poparzenia oczu kwasem. Ktos chlusnal Paulowi Cerino kwasem w oczy, aby go oslepic. -A to ci historia - skwitowal porucznik. - To mogloby wiele wyjasnic. Moze na przyklad te dwie gangsterskie egzekucje ludzi Lucii. A co z okiem Frankiego? Czy mogl to byc kwas? -Tak - potwierdzila Laurie. - To mogl byc kwas. Trudno bedzie to ustalic, bo cialo bylo w wodzie, ale generalnie uszkodzenie oka zdecydowanie odpowiadalo poparzeniu kwasem. -Czy moze pani sprobowac udokumentowac przez laboratorium, ze to byl kwas? To moze prowadzic do tego punktu zaczepienia, na ktory czekam z utesknieniem. -Oczywiscie, ze sprobujemy - zapewnila Laurie. - Ale jak juz mowilam, jego pobyt w rzece moze to utrudnic. Zbadamy takze pocisk z najnowszego przypadku. Moze bedzie taki sam jak u Frankiego. -Od miesiecy nic mnie tak nie podniecilo - stwierdzil Soldano. -Chodzmy - powiedziala Laurie. - Zobaczmy, co da sie zrobic. Razem zeszli do laboratorium. Laurie odnalazla dyrektora, ktorym byl toksykolog, doktor John DeVries. Byl to wysoki, chudy mezczyzna z zapadnietymi policzkami i blada cera naukowca, ubrany w poplamiony, o kilka numerow za maly kitel. Laurie przedstawila sobie obu panow, po czym zapytala, czy sa jakies wyniki probek z poprzedniego dnia. -Jakies moga byc - odpowiedzial DeVries. - Czy ma pani numery rozpoznawcze? -Oczywiscie - odparla Laurie. -Prosze do mojego biura - powiedzial dyrektor i zaprowadzil ich do waskiej klitki pelnej ksiazek i czasopism naukowych. Pochylil sie nad biurkiem i nacisnal kilka klawiszy swego komputera. -Jakie sa numery rozpoznawcze? - spytal. Laurie podala numer Duncana Andrewsa, po czym doktor wprowadzil go do komputera. -W krwi i moczu byla kokaina - powiedzial czytajac z ekranu. - I to najwyrazniej w duzym stezeniu. Ale byla to tylko chromatografia cienkowarstwowa. -Jakies zanieczyszczenia lub inne narkotyki? - spytala Laurie. -Jak dotad, nie - odparl DeVries wstajac. - Ale gdy tylko bedziemy miec czas, zrobimy chromatografie gazowa i spektrometrie masowa. Mamy tu duzo roboty. -To bylo przedawkowanie kokainy, ale troche nietypowe, bo wydaje sie, ze zmarly nie uzywal jej regularnie. A jesli nawet bral narkotyki - czemu rodzina kategorycznie zaprzecza - to nie przeszkadzaly mu one w zyciu. Odnosil duze sukcesy, byl solidnym obywatelem, do ktorego nie pasuje przedawkowanie. Tak wiec jego smierc byla moze niezwykla, ale nie nadzwyczajna. Kokaina moze byc narkotykiem warstw wyzszych, ale teraz, juz nastepnego dnia, mam dwa nowe przypadki przedawkowania u ludzi z tych kregow. Obawiam sie, czy pewna partia kokainy nie jest zatruta jakas domieszka. To moze byc przyczyna smierci tych, wydawaloby sie, okolicznosciowych uzytkownikow. Bylabym naprawde zobowiazana, gdyby pan zbadal te probki raczej wczesniej niz pozniej. Moze uda sie nam uratowac komus zycie. -Zrobie, co sie da - obiecal dyrektor. - Ale, jak juz mowilem, jestesmy zajeci. Czy chciala pani teraz dowiedziec sie czegos o jakims innym przypadku? Laurie podala numer rozpoznawczy Franka DePasqualego i doktor znow wpatrzyl sie w ekran. -Tylko slad kannabinolu w moczu. Poza tym niczego nie ma na ekranie. -Pobralismy probke tkanki z oka - powiedziala Laurie. - Znalezliscie tam cos? -Nie mamy jeszcze wynikow - odrzekl DeVries. -Oko wygladalo na poparzone - dodala Laurie. - Teraz podejrzewamy kwas. Czy moglibyscie poszukac kwasu? To moze byc wazne, jesli uda sie udokumentowac. -Zrobie, co sie da. Laurie podziekowala dyrektorowi i dala Lou znak, aby poszedl za nia do windy. Idac krecila glowa. -Wydostanie od niego informacji przypomina wyciskanie wody z kamienia. -On wyglada na wykonczonego - zauwazyl porucznik, - Albo nienawidzi swojej pracy. Jedno albo drugie. -Na jego obrone trzeba powiedziec, ze jest zajety - przyznala Laurie. - Podobnie jak wszedzie tutaj, jego fundusze sa mizerne i wciaz sie kurcza, wiec z personelem jest u niego kiepsko. Ale mam nadzieje, ze znajdzie czas na poszukanie skazenia w przypadkach z narkotykami. Im dluzej o tym mysle, tym wiekszej nabierani pewnosci. Kiedy doszli do wind, Laurie spojrzala na zegarek. -Musze sie pospieszyc - powiedziala podnoszac oczy na Lou. - Nie moge dopuscic, aby mieli do mnie pretensje i doktor Washington, i doktor Bingham, bo bede szlifowac bruki, szukajac nowej pracy. Detektyw spojrzal jej w oczy. -Nie daja pani spokoju te przedawkowania, prawda? -Owszem, tak - przyznala Laurie. Przesunela wzrok na wskaznik pieter. Uwaga Soldano przywiodla jej na mysl koszmarny sen z ranka. Miala nadzieje, ze nie wspomni o jej bracie. Na szczescie otworzyly sie drzwi i wyszli. Przebrali sie w stroje robocze i weszli do glownej sali sekcyjnej. Roilo sie tam jak w ulu; wszystkie stoly byly zajete. Laurie zauwazyla, ze przy pierwszym stole pracowal nawet Washington. Roboty musialo byc rzeczywiscie co niemiara, bowiem nie zajmowal sie on zwykle rutynowymi przypadkami. Pierwszy przypadek Laurie byl juz na stole. Vinnie mial dla niej przygotowane wszystkie, jego zdaniem, potrzebne akcesoria. Zmarly nazywal sie Robert Evans, mial lat dwadziescia dziewiec. Laurie rozlozyla swoje papiery i przeistoczyla sie w swe zawodowe wcielenie, rozpoczynajac staranne ogledziny zewnetrzne. Byla w polowie, gdy zauwazyla, ze porucznik nie stoi naprzeciwko, lecz na uboczu. -Przepraszam, ze pana zaniedbuje - powiedziala. -Rozumiem - odparl Soldano. - Prosze robic swoje i mna sie nie przejmowac. Widze, ze wszyscy jestescie bardzo zajeci, a ja nie chce przeszkadzac. -Nie bedzie pan przeszkadzac. Chcial pan popatrzyc, wiec niech pan podejdzie i patrzy. Detektyw podszedl ostroznie do stolu z rekami zalozonymi do tylu. Spojrzal w dol na Roberta Evansa. -Znalazla pani cos ciekawego? -Ten biedny czlowiek mial drgawki tak samo jak Duncan Andrews - odpowiedziala Laurie. - Swiadcza o tym charakterystyczne siniaki i mocno przygryziony jezyk. Jest u niego cos jeszcze. Niech pan spojrzy tutaj, na zaglebienie w lokciu. Widzi pan ten slad uklucia? Pamieta pan to samo u Duncana Andrewsa? -Oczywiscie. To jest miejsce, gdzie dozylnie wstrzyknal kokaine. -Wlasnie. Innymi slowy, pan Evans wprowadzil kokaine w ten sam sposob co pan Andrews. -A wiec? -Mowilam panu wczoraj, ze kokaine mozna zazywac na wiele sposobow - kontynuowala Laurie. - Ale wachanie czy tez nazywajac to po lekarsku insuflacja jest normalnie stosowanym sposobem rekreacyjnym. -A palenie? -Mysli pan o cracku. Chlorowodorek kokainy w postaci soli slabo sie ulatnia i nie nadaje sie do palenia. Aby sie nadawal, musi zostac przeksztalcony w wolny produkt podstawowy: crack. Istotne jest to, ze choc kokaina w zwyklej postaci moze byc wstrzykiwana, zazwyczaj tak nie bywa. Fakt, ze uzyto jej w ten sposob w obu tych przypadkach, jest dziwny, choc nie bardzo wiem, co o tym sadzic. -Czy w latach szescdziesiatych wstrzykiwanie kokainy nie bylo czeste? - spytal Lou. -Tylko w polaczeniu z heroina w postaci tak zwanej szybkiej kuli - odparla Laurie. Przymknela na chwile oczy, wciagnela gleboko powietrze i wypuscila je wzdychajac. -Czy dobrze sie pani czuje? - zapytal porucznik. -Calkiem dobrze - odpowiedziala. -Moze jestesmy swiadkami poczatku nowej mody? - rzucil Soldano. -Mam nadzieje, ze nie - odrzekla Laurie. - Ale jesli tak, jest to zbyt zgubne w skutkach, aby dlugo utrzymalo sie w modzie. Pietnascie minut pozniej, gdy zaglebila skalpel w piersi Evansa, detektyw wzdrygnal sie. Mimo ze mezczyzna nie zyl i nie bylo krwi, Lou nie mogl pozbyc sie mysli, ze przecinana jest taka sama ludzka tkanka jak jego wlasna. Wobec braku widocznych oznak patologii Laurie szybko skonczyla wewnetrzna czesc sekcji Roberta Evansa. W czasie gdy Vinnie zabieral cialo i mial przywiezc Bruna Marchesego, Laurie i porucznik poszli obejrzec zdjecia rentgenowskie Bruna i kobiety bez glowy. -Pocisk jest mniej wiecej w tym samym miejscu - stwierdzila Laurie, wskazujac na jasny punkt w zarysie czaszki mezczyzny. -Wyglada na nieco wiekszy kaliber - zauwazyl Soldano. - moge sie mylic, ale nie sadze, aby pochodzil z tej samej broni. -Zaimponuje mi pan, jesli okaze sie, ze tak jest. Nastepnie Laurie obejrzala wprawnym okiem zdjecie calego ciala Bruna. Nie dostrzegajac zadnych odchylen od normy, zmienila je na zdjecie nieszczesnej kobiety. -Dobrze, ze zrobilismy to zdjecie - stwierdzila. -Tak? - powiedzial detektyw, wpatrujac sie w mglisto zarysowane cienie. -Czy nie widzi pan nieprawidlowosci? - spytala Laurie. -Nie - odparl Lou. - W ogole nie rozumiem, jak wy, lekarze, cos tu dostrzegacie. To znaczy pocisk rzuca sie w oczy, ale reszta wyglada jak platanina smug. -Nie moge uwierzyc, ze pan nie widzi - powiedziala Laurie. -No dobrze, jestem slepy - rzekl porucznik. - A wiec niech mi pani powie! -Glowa i rece! - wykrzyknela Laurie. - Nie ma ich! -O kurwa! - rzucil Soldano gardlowym szeptem, aby nie uslyszeli sasiedzi z pobliskiego stolu. -No przeciez to jest nieprawidlowosc - zazartowala znow Laurie. Po obejrzeniu zdjec Laurie i detektyw wrocili do stolu, wlasnie gdy Vinnie przekladal Bruna z wozka na blat. Lou chcial mu pomoc, ale Laurie nie pozwolila, gdyz nie mial rekawic. Aby oszczedzic na czasie, rozpoczela ogledziny od strony grzbietowej. Rana wlotowa wygladala podobnie jak u Frankiego, choc slady prochu tworzyly nieco szerszy krag, co wskazywalo na wieksza odleglosc broni w momencie strzalu. Po zrobieniu zdjec i pobraniu probek Laurie i Vinnie przewrocili cialo na plecy. Laurie zaczela od sprawdzenia oczu. Byly normalne. -Po tym, co mowila pani na gorze, mialem nadzieje, ze moze oczy cos nam powiedza - rzekl porucznik. -Ja tez - przyznala Laurie. - Bardzo chcialabym dac panu ten punkt zaczepienia. -To moze byc wazne - zauwazyl Soldano. - Jesli Paul Cerino dostal kwasem w oczy i to samo spotkalo Franka DePasqualego, to na pewno jest jakies powiazanie. Mysle, ze warto bedzie wyskoczyc na Queens i pogadac z Paulem. Po zakonczeniu ogledzin Laurie wziela skalpel od laboranta i rozpoczela badanie wewnetrzne. Takze i tu, wobec braku objawow patologii, wszystko poszlo bardzo szybko. Natychmiast po zakonczeniu sekcji Bruna Amendola odwiozl go i przyciagnal drugie cialo wylowione z wody. Gdy Laurie pomagala mu przeniesc je na stol, ktos stojacy przy pobliskim blacie zawolal: -Laurie, skad masz to cialo? Z krainy marzen? Gdy ucichly smiechy, detektyw pochylil sie do ucha Laurie. -To byl niewybredny dowcip - szepnal przekornie. - Chce pani, zebym dolozyl temu facetowi? Laurie zasmiala sie. -Czarny humor - zauwazyla. - Zawsze odgrywal role w tej branzy. Nastepnie zbadala miejsca odciecia rak i glowy. -Rozczlonkowanie nastapilo po smierci - stwierdzila. -Milo slyszec - rzekl Lou. Zauwazyl, ze jego tolerancja obniza sie z kazdym przypadkiem. Trudniej bylo mu wytrzymac przy tym okaleczonym ciele niz przy innych. -Dekapitacji i obciecia rak dokonano w prymitywny sposob - kontynuowala Laurie. - Prosze spojrzec na slady pily na wystajacych kosciach. Oczywiscie czesc tkanek zostala obgryziona przez ryby lub kraby. Porucznik zmusil sie do spojrzenia, choc nie mial na to ochoty. Zaczynalo mu byc troche niedobrze. -Reszta tulowia wyglada w porzadku - zakonczyla Laurie. - Nie ma sladow ludzkich ugryzien. Soldano znow z trudem przelknal sline. -Czy spodziewala sie pani takich sladow? - spytal slabym glosem. -Gdy w gre wchodzi gwalt - powiedziala Laurie - to niekiedy widuje sie slady ugryzien. Trzeba o tym pomyslec, bo inaczej mozna je przeoczyc. -Postaram sie to zapamietac. Laurie starannie obejrzala klatke piersiowa i brzuch. Godna uwagi byla jedynie blizna wzdluz zeber po prawej stronie. -To moze okazac sie wazne dla celow identyfikacyjnych - rzekla wskazujac na blizne. - Mysle, ze byla to operacja pecherzyka zolciowego. -A jesli cialo nie zostanie zidentyfikowane? - spytal detektyw. -Pozostanie przez kilka tygodni w chlodni - odparla Laurie. - Jesli do tego czasu nie uda sie nam ustalic tozsamosci, to skonczy w jednej z tych sosnowych trumien z korytarza. Laurie otworzyla zestaw do przypadkow gwaltu i wyjela zawartosc. -Wszystko to jest prawdopodobnie bez znaczenia, zwazywszy na to, ze cialo przebywalo w rzece, ale sprobowac warto. Pobierajac niezbedne probki, zapytala Lou, czy sadzi, ze ten przypadek jest powiazany ze sprawami Franka lub Bruna. -Nie moge miec pewnosci, ale mam swoje podejrzenia. Wielu ludzi, wlacznie z policyjnymi nurkami, poszukuje tej glowy i rak. Powiem pani jedno: ktokolwiek wrzucil te kobiete do wody, nie chcial, aby zostala zidentyfikowana. Biorac pod uwage prady i plywy w Rzece Wschodniej, fakt znalezienia jej mniej wiecej tam, gdzie wylowiono Frankiego i Bruna, wskazuje, ze wrzucono ja w tym samym miejscu. A wiec tak, mysle, ze moze tu byc jakis zwiazek. -Jak ocenia pan szanse znalezienia glowy i rak? -Na niewielkie - odparl porucznik. - Mogly zatonac w miejscu wrzucenia ciala albo wcale nie zostac wrzucone do rzeki. Laurie byla juz na etapie badania wewnetrznego. Odnotowala, ze ofiara przeszla dwie operacje. Byly nimi zgodnie z przypuszczeniem usuniecie pecherzyka zolciowego oraz usuniecie macicy. Po uporaniu sie przed poludniem z trzema sposrod czterech swoich przypadkow Laurie uznala, ze moze zaproponowac Lou wyskoczenie na mala kawe. Detektyw chetnie sie zgodzil, mowiac, ze przyda mu sie wzmocnienie po przejsciach poranka. Poza tym musial juz isc do biura. Po obejrzeniu sekcji obu "plywakow" nie mial uzasadnienia dla pozostania dluzej. Powiedzial zartem, ze Laurie bedzie musiala zrobic ostatnia sekcje bez jego pomocy. Po zdjeciu gogli, fartucha i kitla Laurie zaprowadzila Soldano do ekspresu w pokoju identyfikacji. Znajdowal sie on zaledwie pietro wyzej, poszli wiec schodami. Laurie usiadla w fotelu, podczas gdy porucznik przysiadl na rogu biurka. Podobnie jak poprzedniego dnia, jego zachowanie nagle zmienilo sie, gdy mial wychodzic. Stal sie niezreczny i skrepowany, oblal nawet kawa swoj kitel. -Przepraszam - powiedzial, wycierajac plamy serwetka. - Mam nadzieje, ze to zejdzie. -Niech pan nie bedzie smieszny, Lou - rzekla Laurie. - Te kitle mialy juz o wiele gorsze plamy niz z kawy. -Pewnie ma pani racje - odpowiedzial. -Czy cos jeszcze chodzi panu po glowie? - zapytala. -Tak - odparl detektyw wpatrujac sie w swoja kawe. - Zastanawialem sie, czy nie zechcialaby pani wyskoczyc ze mna dzis wieczorem na cos do zjedzenia. Znam swietne miejsce w dzielnicy wloskiej na ulicy Mulberry. -Chcialabym panu zadac pytanie - odezwala Laurie. - Wczoraj zapytal pan, czy jestem mezatka. Sam nie powiedzial mi pan, czy jest zonaty. -Nie jestem zonaty. -A byl pan kiedys? -Tak, bylem - odparl. - Od paru lat jestem rozwiedziony. Mam dwojke dzieci, siedmioletnia dziewczynke i piecioletniego chlopca. -Widuje sie pan z nimi? -Oczywiscie. A jak pani mysli? Mialbym nie widywac sie z wlasnymi dzieciakami? Dostaje je na kazdy weekend. -Nie musi pan sie tlumaczyc - rzekla Laurie. - Po prostu bylam ciekawa. Wczoraj po panskim wyjsciu uswiadomilam sobie, ze zapytal pan o moj stan cywilny, nie mowiac mi o swoim. -To przeoczenie. No, ale co z kolacja? -Obawiam sie, ze mam juz plany na dzisiejszy wieczor. -Coz, swietnie - stwierdzil Lou. - Najpierw przesluchanie na temat mojego stanu cywilnego i rodzinnego, a potem odmowa. Pewnie spotyka sie pani z tym lekarzem od roz i limuzyny. Ja chyba nie jestem w jego lidze. - Nagle wstal. - No coz, pora na mnie - dodal. -Mysle, ze jest pan nadmiernie drazliwy i niemadry - skomentowala Laurie. - Powiedzialam tylko, ze dzis wieczorem jestem zajeta. -Nadmiernie drazliwy i niemadry, tak? Zapamietam to sobie. Bylo to jeszcze jedno pouczajace przedpoludnie. Bardzo pani dziekuje. Jesli znajdzie pani cos ciekawego w sprawie ktoregos z plywakow, prosze do mnie zadzwonic. Powiedziawszy to, porucznik wrzucil swoj plastikowy kubek do stojacego obok kosza i wyszedl z pokoju. Laurie pozostala przez chwile na miejscu, popijajac swoja kawe. Wiedziala, ze urazila go i swiadomosc tego nie byla dla niej przyjemna. Ale jednoczesnie uwazala, ze zachowal sie niepowaznie. Dostrzezony przez nia wczoraj urok czlowieka z "nizszych warstw" jakby troche przybladl. Po dopiciu kawy wrocila na sale sekcyjna do swego czwartego w tym dniu przypadku: Marion Overstreet, lat dwadziescia osiem, redaktor duzego nowojorskiego wydawnictwa. -Czy potrzebuje pani czegos szczegolnego do tej sekcji? - spytal Vinnie, ktory najwyrazniej chcial juz zaczynac. Laurie przeczaco pokrecila glowa. Spojrzala na mloda kobiete lezaca na stole. Tak zmarnowane zycie. Zastanawiala sie, czy osoba ta ryzykowalaby branie narkotykow, gdyby mogla przewidziec tak straszliwa cene. Sekcja poszla szybko. Laurie i Vinnie tworzyli zgrany zespol. Rozmowa ograniczala sie do minimum. Przypadek byl bardzo podobny do zgonow Duncana Andrewsa i Roberta Evansa, wlacznie z faktem, ze Overstreet nie wachala kokainy, lecz ja wstrzyknela. Bylo tylko kilka drobnych niejasnosci do sprawdzenia przez Cheryl Myers lub kogos innego z personelu dochodzeniowego. O dwunastej czterdziesci piec Laurie wyszla z glownej sali sekcyjnej. Po przebraniu sie w normalny stroj osobiscie zaniosla probki ze zrobionych tego dnia sekcji do dzialu toksykologii. Chciala jeszcze raz porozmawiac z glownym toksykologiem i znalazla Johna DeVriesa jedzacego lunch w swym biurze. Na biurku stal staromodny pojemnik z termosem wbudowanym w zdejmowane wieko. -Skonczylam te dwa przypadki przedawkowania - oznajmila Laurie. - Przynioslam probki toksykologiczne. -Prosze zostawic je na stole przyjec w laboratorium - polecil. W obu rekach trzymal kanapki. -Czy udalo sie znalezc jakies skazenie w probce Andrewsa? - zapytala z nadzieja. -Minelo tylko pare godzin od czasu, gdy pani ostatnio tu byla. Dam pani znac, jesli cos znajde. -Mozliwie jak najwczesniej - probowala zachecic go Laurie. - Nie chce zawracac glowy, po prostu jestem coraz bardziej przekonana, ze jest tam jakies skazenie. Jesli tak jest rzeczywiscie, to chcialabym je wykryc. -Jesli jest, to je znajdziemy. Niech nam pani tylko da szanse, na Boga. -Dziekuje, bede cierpliwa - odrzekla Laurie. - Po prostu... -Wiem, wiem - przerwal John. - Wiem juz, o co chodzi. Naprawde! -Juz mnie nie ma - powiedziala Laurie, podnoszac rece w gore na znak poddania. Po powrocie do swego pokoju zjadla niewielki lunch, przedyktowala wyniki zrobionych sekcji i zabrala sie do "papierkowej roboty". Nie mogla jednak uwolnic sie od mysli o przypadkach przedawkowan narkotykow. Niepokoila ja perspektywa dalszych takich przypadkow. Jesli bylo w miescie jakies zrodlo skazonej kokainy, oznaczalo to, ze beda nastepne zgony. W tej chwili pilka byla na boisku Johna. Nic wiecej nie mogla zrobic. A moze jednak mogla? Jak zapobiec tym zgonom? Kluczem bylo ostrzezenie szerokich kregow spoleczenstwa. Czy Bingham wlasnie nie pouczyl jej o spoczywajacych na nich obowiazkach spolecznych i politycznych? Z mysla o tym siegnela po sluchawke. Polaczyla sie z biurem szefa i zapytala pania Sanford, czy doktor Bingham znalazlby dla niej chwile. -Mysle, ze moglabym pania wcisnac - powiedziala sekretarka. - Ale musialaby pani przyjsc zaraz. Doktor Bingham bedzie wychodzil na lunch do Urzedu Miasta. Wchodzac do gabinetu szefa, zorientowala sie, ze nie zamierza on poswiecic jej wiecej niz minute swego czasu. Gdy zapytal, czego sobie zyczy, Laurie jak najzwiezlej przedstawila fakty dotyczace trzech przypadkow przedawkowania kokainy. Podkreslila pochodzenie zmarlych, fakt, ze nic nie wskazywalo, aby ktorakolwiek z ofiar znajdowala sie w szponach nalogu, oraz ze u wszystkich narkotyk zostal wprowadzony dozylnie. -Widze obraz sytuacji - stwierdzil Bingham. - Do czego pani zmierza? -Obawiam sie, ze jestesmy swiadkami poczatku serii - wyjasnila Laurie. - Niepokoi mnie mozliwosc toksycznego skazenia jakiejs partii kokainy. -Czy nie sadzi pani, ze gdy sie ma tylko trzy przypadki, jest to dosc daleki skok myslowy? -Chodzi mi o to, ze chcialabym ograniczyc to do tych trzech przypadkow. -Cel godny pochwaly - zauwazyl doktor. - Ale czy ma pani pewnosc co do tego rzekomego skazenia? Co mowi o tym John? -Szuka - odparla Laurie. -Nie znalazl niczego? -Jeszcze nie - przyznala Laurie. - Ale jak dotad wykonal tylko chromatografie cienkowarstwowa. -No to mysle, ze musimy poczekac na DeVriesa - zakonczyl szef i wstal. Laurie nie ruszyla sie z miejsca. Skoro dobrnela juz tak daleko, nie miala zamiaru jeszcze rezygnowac. -Pomyslalam, ze moze powinnismy wydac oswiadczenie dla prasy, jakies ostrzezenie. -Nie wchodzi w rachube - odparl Bingham. - Nie mam zamiaru stawiac na szali rzetelnosci tego zakladu, kierujac sie supozycja oparta na trzech przypadkach. Czy nie przychodzi pani do mnie troche przedwczesnie? Czemu nie poczeka pani na wyniki od Johna? Poza tym wydanie takiego oswiadczenia wymagaloby podania nazwisk i organizacja Andrewsa natychmiast napuscilaby na mnie burmistrza. -To byla tylko propozycja - przypomniala Laurie. -Dziekuje, pani doktor - powiedzial Bingham. - A teraz pania przeprosze, bo juz jestem spozniony. Reakcja szefa na jej sugestie byla dla Laurie przykrym rozczarowaniem, ale bez konkretniejszych dowodow nie mogla forsowac sprawy. Jej jedynym pragnieniem bylo zrobienie czegos, zanim na jej harmonogramie pojawia sie nowe tego rodzaju przypadki przedawkowan. Wtedy wlasnie przyszlo jej do glowy, ze podczas stazu w Miami uczestniczyla w czynnosciach dochodzeniowych na miejscu wypadku. Moze gdyby w przyszlosci odwiedzila takie miejsca, udaloby sie jej natrafic na jakas znaczaca poszlake. Udala sie do wydzialu dochodzeniowego, ktorego szefa, Barta Arnolda, zastala siedzacego przy biurku. Miedzy dwiema z jego niezliczonych rozmow telefonicznych powiedziala mu, ze chcialaby zostac powiadomiona o wszelkich nowych przypadkach przedawkowali podobnych do trzech, z ktorymi wlasnie miala do czynienia. Opisala je bardzo wyraznie. Bart zapewnil ja, ze powiadomi reszte personelu oraz lekarzy dyzurujacych w nocy. Gdy zamierzala wrocic do swego pokoju, przypomniala sobie, ze powinna sie zwrocic o wyznaczenie jej do sekcji wszelkich nowych przypadkow przedawkowan. Oznaczalo to spotkanie z Washingtonem. -Zawsze odczuwam niepokoj, gdy ktos z druzyny chce sie ze mna zobaczyc - powiedzial Calvin, gdy Laurie wsunela glowe do jego pokoju. - O co chodzi, doktor Montgomery? Lepiej, zeby nie bylo o wyznaczeniu terminu urlopu. Przy obecnym obciazeniu postanowilismy zawiesic wszystkie tegoroczne urlopy. -Urlop! Chcialabym! - rzekla z usmiechem Laurie. Mimo szorstkiego sposobu bycia Washingtona lubila go i szanowala. - Chcialam panu podziekowac za wyznaczenie mi tych dwoch przypadkow przedawkowan dzis rano. Doktor podniosl brwi. -To cos nowego. Nikt jeszcze nie dziekowal mi za wyznaczenie do konkretnej sekcji. Dlaczego wydaje mi sie, ze za ta wizyta kryje sie cos wiecej? -Bo jest pan z natury podejrzliwy - zazartowala Laurie. - Naprawde byly to dla mnie ciekawe przypadki. Wiecej niz ciekawe. Chce nawet prosic, aby kierowac do mnie wszystkie podobne, jakie sie u nas pojawia. -Zwykly robol szukajacy roboty! - stwierdzil Calvin. - To wystarczy, aby biednemu administratorowi serce roslo. Prosze bardzo. Moze ich pani miec, ile dusza zapragnie. Ale zebym nie popelnil jakichs bledow, co pani rozumie przez podobne? Gdyby pani wziela wszystkie przedawkowania, siedzialaby pani tutaj na okraglo. -Przypadki przedawkowan lub zatruc u ludzi dobrze sytuowanych - wyjasnila Laurie. - Takie jak te, ktore dal mi pan dzis rano. Ludzie w wieku dwudziestu, trzydziestu lat, wyksztalceni, w dobrym stanie zdrowia. -Osobiscie dopilnuje, aby pani ich wszystkich dostala - obiecal niefrasobliwie Washington. -Ale musze pania od razu ostrzec. Jesli pani zwroci sie o nadgodziny, to nie zaplace. -Mam nadzieje, ze nie bedzie nadgodzin - odparla Laurie. Wrocila do swego pokoju i zabrala sie do pracy. Pozytywna rozmowa z Calvinem zrekompensowala rozmowe z szefem i bedac troche spokojniejsza, mogla sie skoncentrowac. Byla w stanie zrobic wiecej, niz sie spodziewala, i zakonczyla sporo spraw, w tym wiekszosc sekcji z weekendu. Miala nawet czas na pocieszenie rodziny zalamanej przypadkiem "smierci w kolysce". Mogla zapewnic rodzicow, ze nie bylo w tym zadnej ich winy. Jedynym problemem, jaki pojawil sie wczesnym popoludniem, byl telefon od Cheryl Myers. Powiedziala ona, ze nie byla w stanie uzyskac zadnych informacji na temat medycznej przeszlosci Duncana Andrewsa, jego jedyna stycznosc ze szpitalem miala miejsce przed blisko pietnastu laty, gdy zlamal reke podczas szkolnego meczu futbolowego. -Czy chcesz, abym dalej szukala? - zapytala po krotkiej przerwie Cheryl. -Tak - odpowiedziala Laurie. - To nie zaszkodzi. Sprobuj cofnac sie do jego dziecinstwa. Laurie wiedziala, ze wlasciwie liczy na cud, ale nie chciala niczego zaniedbac. Dopiero wtedy bedzie mogla przekazac caly problem Calvinowi Washingtonowi. Doszla do wniosku, ze Lou ma racje: jesli kierownictwo chce ze wzgledow politycznych wypaczyc obraz sprawy, niech samo to zrobi. Poznym popoludniem mysli Laurie wrocily do zgonow narkotykowych. Kierujac sie impulsem postanowila sprawdzic, gdzie mieszkali Evans i Overstreet. Zlapala taksowke na Pierwszej alei i pojechala w rejon poludniowy Central Park. Mieszkanie Evansa bylo w poblizu ronda Kolumba. Po przyjezdzie na miejsce polecila taksowkarzowi, aby poczekal. Uwaznie przyjrzala sie budynkowi. Starala sie przypomniec sobie, kto jeszcze mieszkal w tej okolicy. Byla prawie pewna, ze jakas gwiazda filmowa. Prawdopodobnie dziesiatki gwiazd filmowych mieszkaly gdzies niedaleko. Rejon ten, z widokiem na Central Park i polozony blisko Piatej alei, byl jednym z najlepszych na rynku nieruchomosci. Na Manhattanie trudno bylo o lepszy. Stojac w tym miejscu, probowala wyobrazic sobie Roberta Evansa z teczka w reku wkraczajacego pewnym krokiem do budynku, podnieconego perspektywa czekajacego go wieczorem towarzyskiego spotkania. Trudno bylo pogodzic ten obraz z jego przedwczesna i bezsensowna smiercia. Wsiadajac z powrotem do taksowki, Laurie podala adres Marion Overstreet na Zachodniej Szescdziesiatej Siodmej ulicy, jedna przecznice od Central Park. Byl to przyjemny dom z piaskowca; tym razem nawet nie wysiadla. Popatrzyla tylko na te okazala rezydencje i znow sprobowala wyobrazic sobie mloda redaktorke w prawdziwym zyciu. Nastepnie polecila zdezorientowanemu kierowcy, aby odwiozl ja z powrotem do zakladu medycyny sadowej. Po porannej konfrontacji z Binghamem w zwiazku z wizyta w mieszkaniu Duncana Andrewsa nie zamierzala wchodzic do mieszkania zadnej z nowych ofiar. Chciala jedynie obejrzec te domy z zewnatrz. Nie wiedziala, co ja do tego sklonilo, i gdy wrocila do biura, przyszlo jej na mysl, ze byl to niedobry pomysl. Wypad ten przygnebil ja, gdyz urealnil postacie ofiar i ich tragedie. W biurze natknela sie na wspollokatorke z pokoju, Rive, ktora wyrazila uznanie dla piekna rzucajacych sie w oczy roz. Laurie podziekowala i wpatrzyla sie w bukiet. W jej obecnym nastroju kwiaty oddzialywaly na nia inaczej. Podczas gdy rano sugerowaly cos radosnego, teraz wydawaly sie raczej symbolem smutku, niemal zalobnym w swej wymowie. Lou Soldano byl nadal poirytowany przejezdzajac mostem Queensboro z Manhattanu do Queens. Czul, ze postapil glupio, wystawiajac sie tak latwo na odmowe. Wlasciwie co sobie wyobrazal? Ona byla w koncu lekarka, wychowana po wschodniej stronie Manhattanu. O czym mieliby rozmawiac? O baseballowych druzynach Mets i Giants? Chyba nie. On sam pierwszy przyznalby, ze nie byl najbardziej wyksztalconym czlowiekiem w miescie i ze poza egzekwowaniem prawa i sportem niewiele znal sie na innych sprawach. Czy widuje pan swoje dzieci? - powiedzial glosno, kpiaco nasladujac o wiele wyzszy glos Laurie. Wydal z siebie krotki okrzyk i uderzyl kilka razy w kierownice, uruchamiajac przez pomylke klakson swego chevroleta caprice. Kierowca samochodu jadacego przed nim odwrocil sie i wykonal nieprzyzwoity gest. To samo dla ciebie - burknal Lou. Mial ochote wlaczyc alarmowe swiatlo i zatrzymac faceta, ale tego nie zrobil. Nie robil takich rzeczy. Nie naduzywal swoich uprawnien, choc regularnie robil to w myslach. Trzeba bylo jechac mostem Triboro - mruknal, gdy ruch zatrzymal sie na Queensboro. Za polowa mostu az do skrzyzowania z bulwarem Polnocnym nieustannie powtarzaly sie przerwy w ruchu. Porucznik mial czas przypomniec sobie swoje poprzednie spotkanie z Paulem Cerino. Mialo ono miejsce mniej wiecej przed trzema laty, gdy wlasnie awansowal na detektywa w randze sierzanta. Byl wowczas wciaz w wydziale zwalczania zorganizowanej przestepczosci i od co najmniej czterech lat sledzil poczynania Cerino. Zaskoczylo go wiec, gdy telefonistka na posterunku powiedziala mu, ze dzwoni pan Paul Cerino. Nie majac pojecia, dlaczego Cerino chce z nim rozmawiac, z wielkim zainteresowaniem podniosl sluchawke. -Jak sie masz? - zapytal Paul, jak gdyby byli starymi przyjaciolmi. - Zrob cos dla mnie. Czy nie wpadlbys do mnie do domu po poludniu po pracy? Zaproszenie do domu gangstera bylo czyms tak dziwnym, ze Soldano nie chcial nikomu o tym mowic. W koncu przyznal sie jednak swemu partnerowi, Brianowi O'Shea, ktory uznal przyjecie zaproszenia za szalenstwo. A jesli on chce cie zalatwic? - spytal Brian. Daj spokoj! - powiedzial Lou. - Nie dzwonilby tutaj, na posterunek, gdyby chcial mnie skasowac. Poza tym nawet gdyby sie na to zdecydowal, sam nie bralby sie do tego. To jest cos innego. Moze on chce pertraktowac. Moze chce mi nadac kogos innego. Wszystko jedno co, ide. To moze byc duza sprawa. Tak wiec pojechal, liczac na jakies wazne informacje, ktore moglyby nawet przyniesc mu pochwale od szefa. Bylo to oczywiscie wbrew zdaniu Briana, ktory uparl sie, aby jechac i czekac w samochodzie. Uzgodnili, ze jesli Lou nie wyjdzie po polgodzinie, O'Shea wezwie specjalna grupe uderzeniowa. Soldano z wielkim niepokojem wchodzil na frontowe stopnie skromnego domu Cerino na ulicy Clintonville w Whitestone. Nawet wyglad tego domu zwiekszal jego niepokoj. Cos tutaj bylo nie w porzadku. Uwzgledniajac wielkie pieniadze, jakie musialy naplywac do Paula ze wszystkich jego nielegalnych operacji i legalnej firmy American Fresh Fruit Company, dla Lou bylo niezrozumiale, dlaczego mieszkal w tak niewielkim, bezpretensjonalnym domu. Zerkajac na Briana, ktorego zastrzezenia jedynie wzmogly jego niepokoj, i upewniajac sie ostatni raz, ze jego policyjny smith and wesson znajduje sie na swoim miejscu, nacisnal dzwonek. Drzwi otworzyla pani Cerino. Soldano wciagnal gleboko powietrze i wszedl do srodka. W tym momencie wybuch smiechu wycisnal mu lzy z oczu. Po trzech latach tamto wydarzenie bylo jeszcze w stanie wywolac taki efekt. Wciaz smiejac sie, Lou zerknal na samochod jadacy po jego lewej stronie. Kierowca patrzyl na niego jak na wariata, ktory smieje sie jadac w tak uciazliwych warunkach. Mimo to detektyw nadal jednak byl w stanie smiac sie z szoku, jakiego doznal, gdy przygotowany na najgorsze wszedl do domu Paula. Calkowicie nieoczekiwanie znalazl sie na przyjeciu wydanym dla niego z okazji awansu na detektywa w stopniu sierzanta! W tamtym czasie Lou byl wlasnie po rozwodzie z zona, wiec jego awans przeszedl nie zauwazony poza praca. Gangster skads sie o tym dowiedzial i postanowil wydac dla niego przyjecie. Byli tam malzonkowie Cerino oraz ich dwaj synowie, Gregory i Steven. Podano tort i napoje. Soldano nawet wyszedl, aby przyprowadzic Briana. Ironia sytuacji polegala na tym, ze Lou i Paul byli wrogami od tak dawna, ze stali sie niemal przyjaciolmi. Wiedzieli w koncu tak wiele o sobie. Dojazd do Paula zajal porucznikowi niemal godzine, a gdy wchodzil na stopnie przed domem, pora byla mniej wiecej ta sama co w dniu niespodziewanego przyjecia. Lou mial wszystko w pamieci, jak gdyby wydarzylo sie to wczoraj. Przez frontowe okna widac bylo, ze wewnatrz pali sie swiatlo. Na dworze zapadal zmierzch, mimo ze byla dopiero siedemnasta trzydziesci. Nadchodzila zima. Detektyw nacisnal dzwonek i uslyszal jego przytlumiony odglos. Drzwi otworzyl starszy z chlopcow, Gregory, wygladajacy na mniej wiecej dziesiec lat. Poznal Lou, przyjaznie go powital i zaprosil do srodka. Gregory byl dobrze wychowanym chlopcem. -Czy tata jest w domu? - zapytal Soldano. Zanim chlopak zdazyl odpowiedziec, z pokoju wyszedl Paul w skarpetkach i z laska o czerwonej koncowce w reku. W tle slychac bylo grajace radio. -Kto tam? - spytal. -Detektyw Soldano - odrzekl Gregory. -Lou! - powiedzial Cerino, idac prosto w jego kierunku i wyciagajac reke. Porucznik uscisnal dlon Paula, starajac sie dostrzec jego oczy schowane za odblaskowymi okularami przeciwslonecznymi. Cerino byl roslym mezczyzna z umiarkowana nadwaga sprawiajaca, ze jego drobne rysy ginely w miesistej twarzy. Mial ciemne, krotko ostrzyzone wlosy i duze, wyraziscie uksztaltowane uszy. Na obu policzkach widoczne byly czerwone placki swiezo zagojonej skory. Lou domyslal sie, ze byly to slady kwasu. -Napijesz sie kawy? - zaproponowal Paul. - Albo troche wina? Nie czekajac na odpowiedz, zawolal Glorie. Ponownie zjawil sie Gregory wraz ze swym mlodszym bratem, osmioletnim Stevenem. -Wchodz i siadaj - zaprosil Cerino. - Co slychac? Ozeniles sie? Detektyw wszedl za gospodarzem do duzego pokoju. Widac bylo, ze Paul dobrze zaadaptowal sie do swojej zmniejszonej sprawnosci widzenia, przynajmniej we wlasnym domu. Nie pomagal sobie laska, idac do radia, aby je wylaczyc, ani w drodze do ulubionego fotela, w ktorym zaglebil sie z westchnieniem. -Z przykroscia uslyszalem o twoim problemie z oczami - powiedzial Soldano, siadajac naprzeciw niego. -Takie rzeczy sie zdarzaja - odparl filozoficznie Cerino. Do pokoju weszla Gloria i przywitala sie z Lou. Podobnie jak Paul miala nadwage - byla kobieta z duzym biustem i mila, lagodna twarza. Jesli wiedziala, czym jej maz zarabial na zycie, nigdy tego nie okazywala. Zachowywala sie jak typowa, niezbyt zamozna gospodyni z przedmiescia, ktora musiala oszczedzac na domowym budzecie. Porucznik zastanawial sie, co Cerino robi z pieniedzmi, ktore musialy do niego naplywac. Po pozytywnej odpowiedzi detektywa na pytanie dotyczace kawy Gloria wyszla do kuchni. -Dopiero dzis uslyszalem o twoim wypadku - kontynuowal Lou. -Nie zawiadamialem wszystkich przyjaciol - odparl Paul z usmiechem. -Czy mieli z tym cos wspolnego ludzie Lucii? - spytal porucznik. - Moze Vinnie Dominick? -Alez skad! To byl wypadek. Chcialem uruchomic samochod i wystrzelil akumulator. Dostalem kwasem w twarz. -Daj spokoj, Paul - powiedzial Soldano. - Przyjechalem tu taki kawal, aby sie wspolnie z toba pozalic. Mozesz przynajmniej powiedziec mi prawde. Ja juz wiem, ze ktos chlusnal ci kwasem w oczy. Pytanie tylko, kto za tym stoi. -Skad o tym wiesz? - zapytal Cerino. -Powiedzial mi ktos, kto wie. W rzeczy samej wiadomosc ta pochodzi z calkowicie pewnego zrodla. Od ciebie! -Ode mnie? - Paul byl autentycznie zaskoczony. Gloria wrocila z kawa dla detektywa. Gdy ten poczestowal sie cukrem, wyszla z pokoju, a za nia chlopcy. -Rozbudziles moja ciekawosc - wyznal Cerino. - Wyjasnij mi, w jaki sposob ja stalem sie zrodlem tej plotki o moich oczach. -Powiedziales swemu lekarzowi, Jordanowi Sheffieldowi. On powiedzial lekarce sadowej nazwiskiem Laurie Montgomery, a ona powiedziala mnie. A powodem, dla ktorego rozmawialem z lekarka sadowa, bylo to, ze pojechalem tam, aby byc przy sekcjach dwoch ofiar zabojstw. Nazwiska moga byc ci znane: Frankie DePasquale i Bruno Marchese. -Nigdy o nich nie slyszalem. -To ludzie Lucii. A jeden z nich, co ciekawe, mial oko poparzone kwasem. -Okropne - powiedzial Cerino. - Nie robia juz akumulatorow takich jak kiedys. -A wiec dalej twierdzisz, ze dostales w oczy kwasem z akumulatora? -Oczywiscie. Bo tak wlasnie bylo. -A jaki jest stan oczu? -Calkiem dobry, biorac wszystko pod uwage. -To znaczy co? -To znaczy to, co moglo sie wydarzyc - odparl Paul. - Ale lekarz mowi, ze bede calkiem w porzadku, jak tylko zrobi mi operacje. Najpierw musze troche poczekac, ale jestem pewien, ze o tym wiesz. -O czym ty mowisz? Ja sie na oczach nie znam i wiem tylko, ile ich powinno byc. -Ja tez wiele nie wiedzialem - przyznal Cerino. - Przynajmniej do czasu tego wypadku. Ale teraz ciagle sie ucze. Dawniej myslalem, ze przeszczepia sie cale oko. Wiesz, jak z wymiana lampy radiowej starego typu. Po prostu wstawic wszystkimi wtykami we wlasciwe miejsca. Ale tu jest inaczej. Oni przeszczepiaja tylko rogowke. -To sa dla mnie same nowe rzeczy. -Chcesz zobaczyc, jak wygladaja moje oczy? -Nie jestem pewien. Paul zdjal swe odblaskowe okulary. -Uch - jeknal Lou. - Wloz z powrotem okulary. Wspolczuje ci, Paul. To wyglada okropnie, jakbys mial w oczach dwie biale szklane kulki. Cerino zachichotal wkladajac okulary. -Myslalem, ze taki twardy gliniarz jak ty ucieszy sie, ze jego stary wrog sie wylozyl. -Nie, do diabla! - wykrzyknal porucznik. - Nie chce, zebys byl kaleka. Chce, zebys siedzial w pudle. Paul rozesmial sie. -Ciagle probujesz, co? -Wsadzenie ciebie jest wciaz jednym z moich ostatecznych celow zyciowych - zgodzil sie Soldano. - A znalezienie tego oparzenia kwasem w oku Frankiego DePasqualego daje mi jakas nadzieje. W tej chwili nasuwa to powazne podejrzenia, ze miales cos wspolnego z zamordowaniem tego chlopaka. Rozdzial 6 MANHATTAN, SRODA, GODZ. 20.45 Z poczatku Laurie uwazala sytuacje za mozliwa do tolerowania przez jej wyjatkowosc, lecz gdy wskazowka zblizyla sie do dwudziestej czterdziesci piec, zaczela odczuwac irytacje.Kierowca Sheffielda, Thomas, pojawil sie dokladnie o umowionej osmej godzinie i zadzwonil do jej mieszkania. Gdy jednak Laurie zeszla do samochodu, okazalo sie, ze nie ma tam Jordana. Byl wciaz zajety, wykonujac pilna operacje. -Mam pania zabrac do restauracji - powiedzial Thomas. - Doktor Sheffield zamowil stolik. Zaskoczona takim obrotem sprawy, Laurie zgodzila sie. Czula sie dziwnie wchodzac sama do tak eleganckiej restauracji, lecz niepokoj ten szybko rozproszyl czekajacy na nia kierownik sali, ktory dyskretnie zaprowadzil ja do stolika w poblizu okna. Przy stoliku chlodzila sie w kubelku z lodem butelka meursault. Natychmiast pojawil sie kelner od napojow i pokazal jej marke wina. Gdy potakujaco skinela glowa, otworzyl butelke, nalal niewielka ilosc, poczekal na jej zgode, po czym napelnil kieliszek. Wszystko to odbylo sie bez slow. Wreszcie, piec minut przed dziewiata, pojawil sie Jordan. Wszedl posuwiscie na sale, a choc pomachal reka do Laurie na powitanie, nie podszedl do niej natychmiast. Zamiast tego zatrzymal sie przy kilku stolikach na zatloczonej sali, aby sie przywitac. Wszyscy witali go chetnie, pojawialy sie usmiechy, rozmowy stawaly sie zywsze. -Przepraszam - powiedzial, gdy wreszcie usiadl obok Laurie. - Operowalem, ale chyba tyle Thomas pani powiedzial. -Owszem - potwierdzila Laurie. - Co to byla za pilna operacja? -To wlasciwie nie byl nagly wypadek - odparl Sheffield, nerwowo przestawiajac sztucce. - Moja praktyka ostatnio wzrosla i musze wciskac do terminarza przypadki oczekujace na zwolnienie sie dla mnie miejsca na sali operacyjnej. Jak wino? Pojawil sie wlasnie kelner od win i nalal na probe doktorowi. -Wino jest swietne - ocenila Laurie. - Wyglada na to, ze zna pan tu wielu ludzi. Jordan pociagnal z kieliszka i na moment spowaznial, starannie degustujac wino. Po przelknieciu kiwnal aprobujaco glowa, dal znak, aby napelnic kieliszek, i spojrzal na Laurie. -Zwykle wpadam tu na paru swoich pacjentow - powiedzial. - Jak uplynal pani dzien? Mam nadzieje, ze lepiej niz mnie. -Czyzby jakies klopoty? - spytala Laurie. -Masa klopotow - odpowiedzial Sheffield. - Najpierw moja sekretarka, ktora pracuje u mnie od prawie dziesieciu lat, rano sie nie zjawila. Nigdy dotad nie zdarzylo sie jej to bez uprzedzenia. Probowalismy sie do niej dodzwonic, ale nie bylo odpowiedzi. A wiec caly dzienny harmonogram poplatal sie, zanim przyjechalem ze szpitala. Nastepnie, co jeszcze pogorszylo sprawe, odkrylismy, ze poprzedniego wieczora ktos wlamal sie do biura i ukradl drobna gotowke, a takze wszystkie percodany, jakie mielismy pod reka. -To okropne - stwierdzila Laurie. Przypomniala sobie, ze wie, co znaczy zostac obrabowanym. Pewnego razu jej pokoj na uczelni zostal spladrowany. - Sa zniszczenia? - spytala. W jej pokoju wlamywacze zniszczyli wszystko, czego nie mogli wyniesc. -Nie - odparl doktor. - Ale dziwne jest to, ze wlamywacz dobral sie do moich kartotek i uzywal kserokopiarki. -To wyglada na cos wiecej niz zwykle wlamanie - zauwazyla Laurie. -Wlasnie to mnie niepokoi - powiedzial Jordan. - Nie przejmuje sie drobnymi pieniedzmi i paroma percodanami. Ale nie podoba mi sie to, ze ktos buszowal w moich kartotekach, kiedy mam tak wysokie rachunki przychodow. Dzwonilem juz do swojego ksiegowego, aby wszystko sprawdzil; chce upewnic sie, czy nie wprowadzono tam jakichs duzych zmian. Zagladala pani do menu? -Jeszcze nie. - Po przyjsciu Sheffielda irytacja Laurie stopniowo ustepowala. W odpowiedzi na gest doktora pojawil sie kierownik sali z dwoma jadlospisami. Jordan, ktory jadal tam czesto, mial wiele sugestii. Laurie zamowila z karty specjalnosci dnia, dolaczonej do glownego menu. Jedzenie uznala za znakomite, choc trudno jej bylo odprezyc sie w tej frenetycznej atmosferze. Natomiast Sheffield byl w swoim zywiole. Kiedy czekali na deser i kawe, Laurie zapytala go o skutki oblania kwasem oka. Natychmiast podchwycil ten temat, rozwodzac sie szeroko o reakcji spojowki zarowno na kwasy, jak i zasady. Laurie stracila zainteresowanie w polowie jego wywodu, lecz nie odwracala wzroku. Musiala przyznac, ze byl to atrakcyjny mezczyzna. Zastanawialo ja, jak udawalo mu sie utrzymac tak wspaniala opalenizne. Odetchnela z ulga, gdy podanie deseru i kawy przerwalo zaimprowizowany wyklad Jordana. Przy pierwszym kesie pozbawionego maki tortu czekoladowego zmienil temat. -Chyba powinienem sie cieszyc, ze ci zlodzieje nie zabrali cennych rzeczy, takich jak Picassy w poczekalni. Laurie odjela od ust filizanke kawy. -Ma pan Picassa w poczekalni? -Podpisane rysunki - odpowiedzial doktor jak gdyby nigdy nic. - Okolo dwudziestu. To naprawde jest biuro o najnowoczesniejszym standardzie i nie chcialem skapic na czesc dla oczekujacych. W koncu tam pacjenci spedzaja najwiecej czasu. Rozesmial sie po raz pierwszy od chwili, gdy usiadl. -To jest jeszcze bardziej ekstrawaganckie od limuzyny - skomentowala Laurie. W rzeczywistosci miala bardziej zdecydowany poglad. Taka ostentacja w przybytku medycyny wydawala sie jej nieprzyzwoita, zwlaszcza wobec gwaltownie rosnacych kosztow opieki zdrowotnej. -To jest nie byle jakie biuro - oswiadczyl z duma Jordan. - Najbardziej podoba mi sie to, ze przesuwaja sie pacjenci. Nie ja ide do nich, oni przychodza do mnie. -Nie jestem pewna, czy rozumiem. -Piec pokojow, w ktorych badam pacjentow, zbudowanych jest na urzadzeniu rotacyjnym. Widziala pani restauracje obracajace sie na szczytach budynkow. To jest cos w tym rodzaju. Gdy naciskam guzik w swoim biurze, cale urzadzenie sie obraca i przywolany przeze mnie pokoj do badan ustawia sie przede mna. Inny guzik podnosi sciane. To prawie jak przejazdzka w Disneylandzie. -Brzmi to nader imponujaco - powiedziala Laurie. - Drogie, ale robi wrazenie. Przypuszczam, ze panskie koszty ogolne musza byc dosc wysokie. -Astronomiczne - potwierdzil Sheffield, co zabrzmialo, jak gdyby byl z tego dumny. - Tak wysokie, ze bardzo nie lubie chodzic na urlop. To zbyt kosztowne! Nie sam urlop, lecz pozostawienie nie wykorzystywanego biura. Mam takze dwa gabinety do zabiegow ambulatoryjnych. -Chcialabym kiedys zobaczyc to biuro - wyznala Laurie. -Bardzo chetnie je pani pokaze - odparl doktor. - A wlasciwie dlaczego by nie dzis? To tuz za rogiem, na Park Avenue. Laurie uznala to za swietny pomysl. Jordan zajal sie rachunkiem i wyszli. Pierwszym pomieszczeniem, do ktorego weszli, byl jego prywatny gabinet. Boazeria na scianach i meble byly wykonane w calosci z wypolerowanego na wysoki polysk drewna tekowego. Obicia byly z czarnej skory. Nowoczesny sprzet okulistyczny wystarczylby na wyposazenie niewielkiego szpitala. Nastepnie weszli do poczekalni wylozonej mahoniem. Rzeczywiscie, na scianach wisialy rysunki Picassa. Na koncu krotkiego korytarza wychodzacego z poczekalni znajdowal sie okragly pokoj z pieciorgiem drzwi na obwodzie. Po otworzeniu jednych Jordan poprosil Laurie, aby usiadla na fotelu dla pacjenta. -Teraz prosze sie nie ruszac - powiedzial, gdy to zrobila. Czekajac nieruchomo, Laurie miala uczucie, jak gdyby pokoj sie poruszal, choc oczy mowily jej co innego. Nagle ten rzeczywisty lub wyimaginowany ruch ustal i oswietlenie pokoju przygaslo. Jednoczesnie podniosla sie sciana na wprost, laczac pokoj Laurie z prywatnym gabinetem doktora, ktory podswietlony z tylu siedzial w fotelu za biurkiem. -Jak to mowia: jesli Mahomet nie przyjdzie do gory, to gora przyjdzie do niego? To dziala na tej samej zasadzie. Lubie, gdy moi pacjenci wiedza, ze sa w rekach, ktore wiele potrafia. Naprawde wierze, ze pozwala im to szybciej zdrowiec. Wiem, ze to brzmi troche jak hokus-pokus, ale u mnie sie sprawdza. -Jestem pod wrazeniem - przyznala Laurie. - Gdzie pan przechowuje swoja dokumentacje? Sheffield poprowadzil Laurie innymi drzwiami wiodacymi z gabinetu do dlugiego korytarza. Na jego koncu znajdowal sie pokoj bez okien z rzedem segregatorow, kserokopiarka i terminalem komputerowym. -Wszystkie karty pacjentow sa w segregatorach - poinformowal. - Ale poza tym wiekszosc z nich jest zapisana na twardym dysku komputera. -Tu wlasnie buszowali wlamywacze? - spytala Laurie. -Tak jest - odparl Jordan. - A to jest kserokopiarka. Bardzo starannie prowadze swoja dokumentacje. Zauwazylem, ze ktos w tym grzebal, bo zawartosc niektorych teczek ulozona jest nie po kolei. Wiem, ze kopiarka byla uzywana po zamknieciu biura, bo sekretarka odnotowuje na koniec kazdego dnia liczbe wykonanych kopii. -A teczka Paula Cerino? - spytala Laurie. - Czy ona takze byla ruszana? -Nie wiem - odparl doktor. - Ale to dobre pytanie. Poszukal w szufladzie "C" i wyjal z niej brazowa kartonowa teczke. -Miala pani racje - stwierdzil po przerzuceniu zawartosci. - Tutaj tez ktos zagladal. Widzi pani te karte informacyjna? Powinna byc na gorze, a byla na samym dole. -Mozna jakos ustalic, czy zostala skopiowana? Sheffield zastanowil sie przez chwile i pokrecil glowa. -Nie przychodzi mi nic na mysl. Do czego pani zmierza? -Nie jestem pewna - zaczela Laurie - ale moze to wlamanie powinno sklonic pana do wiekszej ostroznosci. Wiem, ze uwaza pan leczenie Paula Cerino za rodzaj atrakcji, ale musi pan zdawac sobie sprawe, ze jest to najwyrazniej niebezpieczny facet. A moze wazniejsze jest to, ze ma on bardzo niebezpiecznych wrogow. -Mysli pani, ze Cerino mogl zorganizowac to wlamanie? - zapytal Jordan. -Naprawde nie wiem - odparla Laurie. - Ale tak czy inaczej jest to mozliwe. Moze jego wrogowie nie chca, aby pan go wyleczyl. Jest wiele najrozmaitszych mozliwosci. Wiem tylko tyle, ze ci faceci graja na powaznie. W ciagu ostatnich dwoch dni robilam sekcje dwoch mlodych mezczyzn zamordowanych w stylu gangsterskim, a jeden z nich mial w oku slady wygladajace na poparzenie kwasem. -Niech pani tak nie mowi - rzekl doktor. -Nie probuje pana straszyc dla zabawy. Mowie to po to, aby sie pan zastanowil, w co sie pan wdaje leczac tych ludzi. Powiedziano mi, ze dwie wazne mafijne rodziny, Vaccarro i Lucia, skacza sobie w tej chwili do gardel. Wlasnie dlatego oblano Cerino kwasem twarz. On jest jednym z bossow rodziny Vaccarro. -No, no - powiedzial Sheffield. - To stawia sprawy w innym swietle. Teraz mnie pani zaniepokoila. Na szczescie Cerino zostanie wkrotce przeze mnie zoperowany, wiec wszystko to bede mial za soba. -Czy Cerino ma wyznaczony termin? - spytala Laurie. Doktor pokrecil glowa. -Niezupelnie - odparl. - Jak zwykle, czekam na material. -No coz, mysle, ze powinien pan zrobic to jak najszybciej. I nie rozglaszalabym daty ani godziny. Jordan ulozyl karty w teczce Cerino w prawidlowej kolejnosci i wsunal ja ponownie do szuflady segregatora. -Chce pani obejrzec reszte biura? -Pewnie. Sheffield poprowadzil ja w glab kompleksu pomieszczen, pokazujac kilka pokojow przeznaczonych do specjalistycznych badan okulistycznych. Najbardziej zaimponowaly jej dwie najnowoczesniejszego typu sale operacyjne wyposazone we wszelkiego rodzaju sprzet pomocniczy. -Zainwestowal pan w to fortune - powiedziala, gdy dotarli do ostatniego pomieszczenia, ktorym bylo laboratorium fotograficzne. -Nie ulega watpliwosci - potwierdzil doktor. - Ale to naprawde sie oplaca. W tej chwili zarabiam od poltora do dwoch milionow dolarow brutto rocznie. Laurie przelknela sline. Byla to suma oszalamiajaca. Choc wiedziala, ze jej ojciec, kardiochirurg, musial miec bardzo duze dochody na pokrycie kosztow swego stylu zycia, nigdy dotad nie rzucono w nia tak astronomicznymi liczbami. W zestawieniu z klopotami amerykanskiej medycyny, a takze skapym budzetem zakladu medycyny sadowej robilo to wrazenie nieprzyzwoitego marnotrawstwa zasobow. -A moze chcialaby pani wpasc i zobaczyc moje mieszkanie? - zapytal Jordan. - Jesli podoba sie pani biuro, zakocha sie pani w mieszkaniu. Zostalo zaprojektowane przez tych samych ludzi. -Dobrze - odpowiedziala raczej odruchowo. Wciaz przetrawiala uslyszana rewelacje. Gdy wracali z powrotem przez biuro, zapytala go o sekretarke: - Czy mial pan od niej jakas wiadomosc? -Nie - odparl doktor, najwyrazniej wciaz poirytowany ta absencja. - Nie zatelefonowala i nie bylo odpowiedzi u niej w domu. Moge tylko przypuszczac, ze ma to cos wspolnego z tym jej nic niewartym mezem. Gdyby nie byla tak dobra sekretarka, pozbylbym sie jej tylko ze wzgledu na niego. Ma restauracje w Bayside, ale angazuje sie takze w ciemne interesy. Wyznala mi to w zaufaniu, aby moc kilka razy pozyczyc na wykupienie go za kaucja. Nigdy nie byl skazany, ale spedzil sporo czasu w areszcie sledczym na Rikers Island. -Brzmi to, jak gdyby sam byl gangsterem - stwierdzila Laurie. Gdy ponownie znalezli sie w samochodzie, zapytala Sheffielda o nazwisko zaginionej sekretarki. -Marsha Schulman - odparl. - Dlaczego pani pyta? -Tak sobie, z ciekawosci - odrzekla Laurie. Podjechanie pod wiezowiec Trump Tower nie zabralo Thomasowi wiele czasu. Odzwierny otworzyl dla Laurie drzwi wozu, lecz ona pozostala na miejscu. -Jordanie - powiedziala, spogladajac na niego w mrocznym swietle wnetrza limuzyny - czy pogniewa sie pan, jesli poprosze o odroczenie wizyty w mieszkaniu? Wlasnie sprawdzilam godzine, a musze rano wstac do pracy. -Bynajmniej - odpowiedzial doktor. - Doskonale rozumiem, ja sam mam o swicie operacje. Ale jest warunek. -Jaki mianowicie? -Taki, ze jutro znow zjemy kolacje. -Wytrzyma pan ze mna dwa wieczory z rzedu? - spytala Laurie. Od czasow szkoly sredniej nikt tak na nia nie "napieral", pochlebialo jej to, lecz zachowywala ostroznosc. -Z przyjemnoscia - odparl, zartobliwie nasladujac angielski akcent. -Dobrze - zgodzila sie Laurie. - Ale wybierzmy miejsce mniej oficjalne. -Zalatwione - powiedzial Jordan. - Lubi pani lokale wloskie? -Uwielbiam. -A wiec bedzie to "Palio" - oznajmil. - O osmej. Vinnie Dominick przystanal przy wejsciu do restauracji "Vesuvio" na Corona Avenue w Elmhurst i korzystajac z odbicia w szybie wystawowej, przygladzil sobie wlosy oraz poprawil krawat marki Gucci. Nastepnie gestem polecil Freddiemu Capuso otworzyc drzwi. Od pierwszych lat szkoly sredniej nazywano Vinniego "ksieciem". Uwazany byl za przystojnego faceta, majacego duze powodzenie u dziewczat w okolicy. Mial rysy pelne, lecz dobrze wyrzezbione. Preferowal zadbany wyglad, jego wybrylantynowane ciemne wlosy zaczesane byly wprost do tylu. Wygladal znacznie mlodziej niz na swoje czterdziesci lat i w odroznieniu od wiekszosci rowiesnikow dumny byl ze swojej sprawnosci fizycznej. W szkole sredniej byl gwiazdorem koszykowki i pozniej nie odszedl od tego sportu, grajac wieczorami trzy razy w tygodniu w sali St. Mary's Gym. Wchodzac do restauracji, rozejrzal sie po sali. Szybko dostrzegl osobe, ktorej szukal: Paula Cerino. W restauracji bylo jeszcze kilku konsumentow, bowiem kuchnia byla czynna do jedenastej, lecz wiekszosc klienteli juz opuscila lokal. Bylo to dobre miejsce i czas na spotkanie. Dominick szedl do stolika Paula jak stary, dobry przyjaciel. Kilka krokow za nim szli Freddie i Richie. Gdy znalazl sie przy stoliku, dwaj mezczyzni siedzacy z Paulem wstali. Vinnie poznal, ze byli to Angelo Facciolo i Tony Ruggerio. -Jak sie masz, Paul? - spytal. -Nie moge narzekac - odparl Cerino wyciagajac do niego reke. - Siadaj, Vinnie - powiedzial. - Napij sie wina. Angelo, nalej czlowiekowi wina. Gdy Dominick siadal, Angelo nalal mu kieliszek wina ze stojacej na stole otwartej butelki brunello. -Chce ci podziekowac za zgode na spotkanie ze mna - zaczal Vinnie. - Traktuje to jako grzecznosc. -Kiedy uslyszalem, ze jest to wazne i dotyczy rodziny, jak moglem odmowic? -Najpierw chcialem powiedziec, jak bardzo ci wspolczuje w zwiazku z twoim problemem z oczami - rzekl Dominick. - To straszna tragedia i nigdy nie powinno bylo do niej dojsc. I teraz w obecnosci tych ludzi chce przysiac na grob mojej matki, ze nic o tym nie wiedzialem. Te gnojki zrobily to na wlasna reke. Przerwal. Przez chwile nikt sie nie odzywal. Wreszcie przemowil Cerino: -O czym jeszcze myslisz? -Wiem, ze twoi ludzie rozwalili Frankiego i Bruna - oznajmil Vinnie. - I mimo, ze to wiemy, nie bylo z naszej strony odwetu. I nie bedzie. Dlaczego? Bo Frankiego i Bruna spotkalo to, na co zasluzyli. Dzialali na wlasna reke. Nie szli rownym krokiem. Nie planujemy takze odwetu, poniewaz wazne jest, abysmy sie dogadali. Ja nie chce wojny. To stawia na nogi wladze. Psuje nam obu interesy. -A skad mam wiedziec, ze moge uwierzyc w ten pokojowy gest? - zapytal Paul. -Dzialam w dobrej wierze - odparl Dominick. - Czy prosilbym o takie spotkanie w miejscu wybranym przez ciebie, gdybym nie podchodzil do sprawy powaznie? Co wiecej, aby dowiesc mojego pragnienia zalatwienia tej sprawy, jestem gotow powiedziec ci, gdzie ukrywa sie Jimmy Lanso, czwarty i ostatni sposrod nich. -Naprawde? - spytal Cerino. Po raz pierwszy podczas tej rozmowy byl rzeczywiscie zdziwiony. - I gdziez by to mialo byc? -W zakladzie pogrzebowym jego kuzyna. Dom Pogrzebowy Spoletto w Ozone Park. -Doceniam twoja szczerosc - rzekl Paul. - Ale czuje, ze za tym kryje sie cos wiecej. -Chce poprosic cie o przysluge - przyznal Vinnie. - Poprosic cie jako kolege, abys wykazal dobra wole wobec mnie. Chce cie prosic, abys oszczedzil Jimmy'ego Lanso. To rodzina. On jest siostrzencem meza siostry mojej zony. Dopilnuje, aby ten gowniarz zostal ukarany, ale chcialbym cie prosic jako przyjaciela, abys go nie rabnal. -Na pewno powaznie sie nad tym zastanowie - oswiadczyl Cerino. -Dziekuje - powiedzial Dominick. - Jestesmy w koncu cywilizowanymi ludzmi. Szczeniaki moga popelniac bledy. My mielismy roznice zdan, ale szanujemy sie i rozumiemy nasze wspolne interesy. Jestem pewien, ze wezmiesz to wszystko pod uwage. Vinnie wstal. -Rozwaze to wszystko - zapewnil Paul. Dominick odwrocil sie i wyszedl z restauracji. Cerino podniosl swoj kieliszek. -Angelo, czy Vinnie sprobowal swego wina? - zapytal przez ramie. -Nie - odparl Facciolo. -Tak myslalem - rzekl Paul. - I on mowi, ze jest cywilizowany? -Co z Jimmym Lanso? - zapytal Angelo. -Zabijcie go - polecil Cerino. - Odwiezcie mnie do domu, a potem zrobcie to. -A jesli to jest pulapka? - spytal Facciolo. Paul pociagnal lyk wina. -Bardzo watpie - powiedzial. - Dominick nie zelgalby mowiac o rodzinie. Angelo bynajmniej nie byl zadowolony z sytuacji. Na sama mysl o domu pogrzebowym przechodzily go ciarki. Poza tym nie wierzyl, aby Vinnie Dominick mowil prawde, obojetne czy w sprawach interesow, czy rodziny. Jego zdaniem byly duze szanse, iz bedzie to pulapka, mimo odmiennej opinii Cerino. A jesli mialaby to byc pulapka, to wlamanie do Domu Pogrzebowego Spoletto moglo okazac sie bardzo niebezpieczne. Uznal wiec, ze jest to dobra okazja, aby puscic przodem Tony'ego, ktory od roku narzekal, ze nie pozwala mu sie samodzielnie dzialac. -No i jak to widzisz? - spytal, gdy zaparkowali naprzeciw zakladu pogrzebowego. Byl to dosc duzy drewniany dom z greckimi kolumnami podtrzymujacymi od frontu maly ganek. -Mysle, ze jest bardzo dobrze - odpowiedzial Ruggerio. Oczy blyszczaly mu z podniecenia. -Nie chodza ci troche ciarki po skorze? -Nie - odparl Tony. - Kuzyn mego wuja mial taki dom. Pracowalem tam nawet ktoregos lata, gdy musialem sie zatrudnic po warunkowym zwolnieniu. Nie jest to na pewno normalna urzednicza praca, ale dla naszych celow nawet sie nadaje. My go rozwalamy, oni go balsamuja. Wszystko zalatwi sie w zakladzie. - Tony rozesmial sie. - Kapujesz? -Pewnie, ze tak - obruszyl sie Angelo. -No to do roboty - rzucil Ruggerio. - Widze swiatlo z tylu. To musi byc pokoj do balsamowania i tam na pewno ukrywa sie Lanso. -Mowisz, ze pracowales w zakladzie pogrzebowym? - spytal Facciolo, rozgladajac sie, czy nikt nie nadchodzi. -Przez jakies trzy miesiace - odrzekl Tony. -Poniewaz orientujesz sie w takim terenie, to moze lepiej pojdz pierwszy - powiedzial Angelo, starajac sie stworzyc wrazenie, jak gdyby wlasnie wpadl na ten pomysl. - Jak go dopadniesz, zamrugaj swiatlem. Przez ten czas ja zostane tutaj i bede pilnowac na wypadek jakiejs pulapki. -To mi sie podoba - oswiadczyl Ruggerio i zniknal. Jimmy Lanso wstal z rozkladanego lozka, podszedl do malego telewizorka i wylaczyl glos. Podobnie jak w ciagu ostatnich kilku nocy wydawalo mu sie, ze uslyszal jakis szmer. Wytezyl sluch, lecz byl w stanie uslyszec jedynie bicie wlasnego serca oraz lekkie dzwonienie w uszach od nadmiaru zazywanej aspiryny. Poza krotkimi drzemkami nie spal prawie wcale od szescdziesieciu godzin i stal sie znerwicowanym, wyczerpanym strzepem czlowieka. Ukrywal sie w zakladzie pogrzebowym od czasu opuszczenia wraz z Brunem mieszkania w Woodside po tym, jak Frankie nie wrocil ani nie zadzwonil. Miniony miesiac byl dla niego koszmarem. Od czasu glupiego wybryku z kwasem zyl w ciaglym strachu. Dopoki ta brudna sztuczka nie zakonczyla sie fiaskiem, byl przekonany, ze udzial w niej "ustawi" jego kariere. Zamiast tego wydawalo sie, ze zagwarantowal sobie wlasna smierc. Pierwszym okropnym wstrzasem bylo zastrzelenie Terry'ego Manso, gdy probowal wsiasc do samochodu. Teraz dowiedzial sie, ze zarowno Frankiego, jak i Bruna znaleziono niezywych w Rzece Wschodniej. Nie moglo to potrwac dlugo, zanim dopadna takze i jego. Jedyna nadzieja byla w tym, ze jego wuj rozmawial ze swym szwagrem od strony zony, Vinniem Dominickiem, ktory obiecal zalatwic sprawe. Ale dopoki nie otrzymal wiadomosci, ze wszystko jest w porzadku, Jimmy nie mogl sie odprezyc, nawet na sekunde. W pokoju do balsamowania uslyszal przytlumione stukniecie. To nie byla jego wyobraznia. Przy sciszonym telewizorze nie bylo watpliwosci. Zamarl bez ruchu, nadsluchujac, czy odglos sie powtorzy. Na czole wystapily mu krople potu. Poniewaz utrzymywala sie cisza, zdobyl sie na odwage, aby sprawdzic, co sie dzieje, i podszedl do drzwi pokoju gospodarczego, ktory byl jego kryjowka. Otwierajac drzwi najciszej, jak bylo mozna, powoli ogarnial wzrokiem nie oswietlony pokoj do balsamowania. Wzdluz jednej sciany bylo kilka wysokich okien, przez ktore docieralo troche swiatla ulicznej latarni, lecz wiekszosc pomieszczenia byla pograzona w mroku. Widzial dwa przykryte przescieradlami ciala zabalsamowane wieczorem przez kuzyna, bowiem lezaly one na wozkach pod sciana naprzeciw okien. Ich biale caluny wydawaly sie jarzyc w polmroku. Na srodku pokoju znajdowal sie stol do balsamowania, lecz Jimmy z trudem mogl jedynie dostrzec jego zarys. Pod sciana naprzeciw widac bylo kontur duzej oszklonej szafy i kilka porcelanowych zlewow umocowanych ponizej okien. Siegnal drzaca reka w glab i zapalil swiatlo. Natychmiast zauwazyl przyczyne podejrzanych odglosow. Duzy szczur na stole do balsamowania wpatrywal sie w Jimmy'ego zlymi, blyszczacymi oczami. Nastepnie zeskoczyl ze stolu, pobiegl do kratownicy w podlodze i zniknal w czelusci scieku. Lanso poczul jednoczesnie obrzydzenie i ulge. Nienawidzil szczurow, lecz nie znosil takze ukrywania sie w domu pogrzebowym. Byl roztrzesiony i przychodzily mu na mysl wszystkie przeczytane w wieku dzieciecym komiksy-horrory. Wyobraznia podsuwala mu najrozmaitsze wytlumaczenia dochodzacych do niego odglosow, totez zobaczenie szczura bylo czyms o wiele lepszym niz widok jednego z zabalsamowanych nieboszczykow chodzacego po sali niczym w Opowiesciach z krypty. Jimmy szybko podszedl do duzego metalowego pudla wielkosci kufra. Przesunal je po podlodze na kratownice, w ktorej zniknal szczur. Nastepnie skierowal sie w strone swego pokoju, nie zaszedl jednak daleko. Przez drzwi do skladziku uslyszal znow przytlumione stukniecie. Sadzac, ze to rowniez szczur, chwycil miotle, ktora poslugiwal sie przy sprzataniu. Z mysla o zatluczeniu szczura naglym ruchem szeroko otworzyl drzwi. Zrobil nawet krok naprzod, zanim zamarl w bezruchu. Z twarzy odplynela mu krew. Przed nim stala postac, ktorej twarz ukryta byla w mroku. Zduszony okrzyk wydobyl sie z jego ust, gdy probowal sie cofnac Miotla wysunela mu sie z reki i z halasem upadla na wylozona kafelkami posadzke. Sprawdzily sie jego najkoszmarniejsze obawy Jeden z nieboszczykow ozyl. -Czesc, Jimmy - powiedziala postac. Panika nie byla w stanie przemoc paralizu umyslu chlopaka. Stal wrosniety w podloge, gdy postac wyszla z cienia. Z otwartego okna powialo chlodem. -Wygladasz troche blado - zauwazyl Tony. Trzymal w reku pistolet, lecz byl on skierowany w dol. - Moze lepiej wejdz na ten porcelanowy stol i poloz sie na nim - powiedzial, wskazujac wolna reka na stol do balsamowania. -Oni mnie do tego zmusili - wykrztusil Jimmy. Uswiadomil sobie, ze ma do czynienia nie z postacia z zaswiatow, lecz raczej z zywym czlowiekiem, najwyrazniej powiazanym z organizacja Cerino. -Tak, oczywiscie - rzekl Ruggerio mylaco lagodnym tonem. - Ale mimo to wejdz na stol. Lanso ruszyl na miekkich nogach w strone stolu. Tony podszedl do przelacznika w scianie i kilka razy zgasil i zapalil swiatlo. -Na stol! - rozkazal, zauwazywszy wahanie Jimmy'ego. Lanso z pewnym wysilkiem wspial sie na stol i usiadl na jego brzegu. -Poloz sie! - warknal Ruggerio. Gdy Lanso posluchal, podszedl i spojrzal na niego z gory. - Swietne miejsce na kryjowke - stwierdzil. -To wszystko wymyslil Manso - wyjakal Jimmy. Jego glowa byla wsparta na czarnym gumowym podglowku. - Ja tylko wylaczylem swiatlo. Nie wiedzialem nawet, co sie dzieje. -Wszyscy mowia, ze to byl pomysl Manso - powiedzial z wyrzutem Tony. - Oczywiscie tylko jemu nie udalo sie uciec z miejsca wypadku. Szkoda, ze nie moze sie bronic. Stukniecie w skladziku bylo zapowiedzia przybycia Angela. Ostroznie wszedl do pokoju, dom pogrzebowy mu sie nie podobal. - Smierdzi tu - stwierdzil. -To formaldehyd - poinformowal Ruggerio. - Mozna sie przyzwyczaic, po jakims czasie nawet sie nie czuje. Podejdz i poznaj Jimmy'ego Lanso. Facciolo podszedl do stolu i spojrzal z pogarda na Lanso. -Taki maly kutasina - powiedzial. -Manso to wymyslil - utrzymywal Jimmy. - Ja niczego nie zrobilem. -Kto jeszcze byl w to zamieszany? - zapytal Angelo, ktory chcial miec pewnosc. -Manso, DePasquale i Marchese - odpowiedzial Lanso. - Oni mnie zmusili do pojscia z nimi. -Nikt nie chce wziac na siebie zadnej odpowiedzialnosci - stwierdzil zdegustowany Facciolo. - Obawiam sie, Jimmy, ze bedziesz musial udac sie na mala przejazdzke. -Nie, prosze - zaczal blagac Lanso. Tony pochylil sie i szepnal cos do ucha Angela. Ten zerknal na stojacy obok sprzet do balsamowania i na przerazonego Jimmy'ego kulacego sie na stole. -Chyba w sam raz - powiedzial potakujac glowa. - Zwlaszcza dla takiego kawalka psiego gowna. -Przytrzymaj go - rzekl Ruggerio z nie ukrywana radoscia. Podszedl do urzadzen i wlaczyl pompe. Patrzyl na wskazowki licznikow, az ssanie osiagnelo odpowiedni poziom, po czym podciagnal aspirator do stolu. Lanso obserwowal te przygotowania z narastajacym strachem. Poniewaz unikal przygladania sie wykonywanym przez kuzyna zabiegom balsamowania, nie mial pojecia, do czego szykuje sie Tony. Byl jednak pewien, ze mu sie to nie spodoba. Facciolo pochylil sie nad nim i przytrzymal mu rece przy stole. Nie dajac Jimmy'emu szansy na zorientowanie sie, o co chodzi, Ruggerio wbil mu ostro zakonczony troakach aspiratora w brzuch i ruchem obrotowym brutalnie przeoral wnetrze. Lanso wydal z siebie stlumiony okrzyk, a jego twarz i policzki zapadly sie i zbladly. Pojemnik na aspiratorze wypelnil sie krwia, strzepami tkanek i resztkami czesciowo przetrawionego jedzenia. Czujac mdlosci, Angelo puscil chlopaka i odwrocil sie. Jimmy przez moment chcial wyrwac troakach Tony'emu, lecz szybko stracil przytomnosc i rece mu opadly. -No i co o tym myslisz? - spytal Ruggerio, robiac krok do tylu, aby przyjrzec sie swemu dzielu. - Calkiem zgrabnie, no nie? Musialbym jeszcze tylko napompowac go plynem balsamujacym i bylby praktycznie gotowy do pogrzebu. -Wynosmy sie stad - powiedzial Facciolo. Czul sie troche niedobrze. - Zetrzyj wszystkie odciski z tej maszyny. Po pieciu minutach wycofali sie tak samo jak przyszli - przez okno. Nie skorzystali z drzwi, obawiajac sie alarmu. Gdy znalezli sie w samochodzie, Angelo odprezyl sie. Cerino mial racje, Dominick nie klamal. To nie byla pulapka. Ruszajac z miejsca mial poczucie spelnionej misji. -No, to juz koniec z chlopcami od kwasu - stwierdzil. - Teraz musimy wrocic do prawdziwej roboty. -Czy pokazywales Paulowi druga liste? - spytal Tony. -Tak, ale zaczniemy od pierwszej - odparl Facciolo. - Druga lista bedzie latwiejsza. -Dla mnie nie ma roznicy - oswiadczyl Ruggerio. - Ale co powiedzialbys na to, zeby najpierw cos zjesc? Zglodnialem siedzac w "Vesuvio". Moze jeszcze jedna pizze? -Mysle, ze lepiej najpierw odwalic jedna robote - powiedzial Angelo. Wolal, aby uplynelo troche czasu miedzy tym, co wydarzylo sie w Domu Pogrzebowym Spoletto, a nastepnym posilkiem. Znow nekana koszmarnym snem o bracie pograzajacym sie w otchlani czarnego blota, Laurie byla wdzieczna dzwonkowi, ktory wyrwal ja z glebokiego snu. Nie w pelni obudzona, siegnela do budzika i wylaczyla go. Zanim zdolala cofnac reke pod ciepla koldre, dzwonek znow sie odezwal. Dopiero wtedy uswiadomila sobie, ze nie byl to budzik, lecz telefon. -Doktor Montgomery, mowi doktor Ted Ackerman - uslyszala glos w sluchawce. - Przykro mi niepokoic pania o tej porze, ale jestem lekarzem dyzurnym i zawiadomiono mnie, ze powinienem pania informowac o niektorych przypadkach. Laurie byla zbyt oszolomiona, aby zareagowac. Spojrzala na budzik, ktory wskazywal dopiero druga trzydziesci. Nic dziwnego, ze trudno jej bylo dojsc do siebie. -Wlasnie dostalem wezwanie - kontynuowal lekarz. - Wyglada to na pochodzenie, o ktorym pani wspominala, a takze na kokaine. Zmarly byl bankierem, wiek trzydziesci dwa lata. Nazwisko Stuart Morgan. -Gdzie? -Piata aleja numer dziewiecset siedemdziesiat. Czy zechce pani przyjac wezwanie, czy ja mam pojechac? Mnie jest wszystko jedno. -Ja pojade - odpowiedziala Laurie. - Dziekuje. Odlozyla sluchawke i wstala. Czula sie udreczona, natomiast Tom wydawal sie zadowolony z siebie. Mruczac ocieral sie o jej nogi. Narzucila na siebie jakies ubranie i zabrala aparat fotograficzny oraz kilka par gumowych rekawiczek. Wyszla z mieszkania, zapinajac plaszcz oraz marzac o powrocie do domu i cieplego lozka. Ulica byla opustoszala, lecz Pierwsza aleja jezdzily samochody. Po pieciu minutach siedziala w taksowce prowadzonej przez afganskiego bojownika o wolnosc. Po dalszych pietnastu minutach wysiadla pod numerem dziewiecset siedemdziesiatym na Piatej alei. Na chodniku staly samochody miejskiej policji i pogotowia. Oba mialy wlaczone swiatla wypadkowe. Wewnatrz Laurie pokazala odznake lekarza sadowego i zostala skierowana do mansardy B. -Pani jest lekarzem sadowym? - spytal ze zdumieniem umundurowany policjant, gdy weszla do mieszkania i znow pokazala odznake. Na plakietce z nazwiskiem mial napisane "Ron Moore". Byl muskularnym, krepym mezczyzna zblizajacym sie do czterdziestki. Laurie kiwnela glowa potwierdzajaco. Nie miala ochoty na dalsza rozmowe. -Do diabla - powiedzial Moore - nie jest pani podobna do lekarzy sadowych, ktorych dotad widzialem. -Niemniej tak jest - odparla bez humoru Laurie. -Hej, Pete! - zawolal policjant. - Zobacz, kto wlasnie wszedl. Lekarka sadowa, ktora bardziej wyglada na kroliczka z Playboya! W drzwiach nastepnego pokoju ukazala sie glowa innego, mlodszego policjanta w mundurze. Na widok Laurie podniosl brwi. -A niech to diabli - powiedzial. W obu rekach trzymal pliki korespondencji. -Kto tu jest szefem? - spytala Laurie. -Ja, kochanie - odrzekl Moore. -Nazywam sie doktor Montgomery, a nie kochanie - oswiadczyla Laurie. -Oczywiscie - zgodzil sie. -Kto moze mnie oprowadzic? - spytala Laurie. -Rownie dobrze moge to zrobic ja - stwierdzil Ron. - Tu jest najwyrazniej glowny pokoj. Prosze zauwazyc akcesoria do narkotykow na stoliku do kawy. Wyglada na to, ze zmarly tutaj zrobil sobie zastrzyk, po czym poszedl do kuchni. Tam jest cialo. Do kuchni idzie sie przez sasiedni pokoj. Laurie rozejrzala sie szybko po mieszkaniu. Bylo niewielkie, lecz pieknie urzadzone. Z miejsca, w ktorym stala w przedpokoju, widac bylo duzy pokoj i czesc mniejszego. Z dwoch okien pierwszego rozciagal sie wspanialy widok na poludnie. Bardziej jednak niz widok zainteresowal ja balagan na podlodze. Wygladalo to, jak gdyby pokoj zostal spladrowany. -Czy to byl rabunek? - zapytala Laurie. -Nie - odparl policjant. - To nasza robota. W ramach normalnego, dokladnie prowadzonego dochodzenia, jesli wie pani, co mam na mysli. -Nie jestem pewna, czy wiem. -Zawsze dokonujemy starannego przeszukania. -Szukajac czego? -Wlasciwej identyfikacji. -Nie zauwazyliscie tych wszystkich dyplomow na scianach przedpokoju? - spytala Laurie, wskazujac na nie szerokim gestem. - Nazwisko raczej rzuca sie w oczy. -Chyba ich nie zauwazylismy. -Gdzie jest cialo? -Mowilem juz, ze w kuchni - odpowiedzial Moore, wskazujac kierunek. Omijajac przedmioty na podlodze, Laurie weszla do drugiego pokoju. Wszystkie szuflady biurka byly otwarte. Wygladalo na to, ze ich zawartosc zostala pobieznie sprawdzona. -Przypuszczam, ze tutaj takze szukaliscie materialow do identyfikacji? - spytala. -Tak jest - potwierdzil policjant. Laurie podeszla do progu kuchni i zatrzymala sie. W kuchni panowal taki sam nielad jak w innych pomieszczeniach. Lodowka byla oprozniona, nie bylo w niej nawet polek. Zauwazyla tez rozrzucone na podlodze czesci ubrania. Drzwi lodowki byly lekko uchylone. -Nie powiecie mi, ze takze i tu sprawdzaliscie tozsamosc? - spytala sarkastycznie. -Nie, do diabla! - odrzekl Moore. - Ofiara sama to zrobila. -Gdzie jest cialo? - spytala Laurie. -W lodowce - odparl policjant. Laurie podeszla do lodowki i otworzyla drzwi. Moore nie zartowal. Prawie nagi Stuart Morgan wcisniety byl do wnetrza lodowki. Mial na sobie jedynie krotkie spodenki, pas na pieniadze i skarpetki. Twarz mial kredowo blada, a prawe ramie podniesione z reka scisnieta w piesc. -Nie rozumiem, dlaczego on chcial wejsc do lodowki - powiedzial policjant. - Nie widzialem czegos takiego od czasu, gdy wstapilem do sluzby. -To sie nazywa hiperpireksja - wyjasnila Laurie, wpatrujac sie w Stuarta Morgana. - Kokaina moze niesamowicie podniesc cieplote ciala. Ludzie wtedy troche wariuja. Robia wszystko, aby obnizyc sobie temperature, ale to jest pierwszy, ktorego widze w lodowce. -Jesli pani zwolni cialo, bedziemy mogli pozwolic chlopakom i pogotowia je zabrac - oznajmil Moore. - My wlasciwie juz skonczylismy. -Czy dotykaliscie ciala? - zapytala nagle Laurie. -O co pani chodzi? - spytal niespokojnie policjant. -O to, co powiedzialam. Czy pan albo Pete dotykaliscie ciala? -Noo... - zaczal Moore ociagajac sie z odpowiedzia. -To proste pytanie. -Musielismy sprawdzic, czy nie zyje - odparl. - Ale bylo to dosyc latwe, bo byl tak zimny jak te ogorki na podlodze. -A wiec tylko siegnal pan do srodka, aby sprawdzic tetno? -Tak jest. -Gdzie? - spytala Laurie. -Na przegubie reki - odpowiedzial policjant. -Prawym przegubie? -Zaraz, zaczyna pani byc zbyt szczegolowa - stwierdzil Moore. - Nie moge sobie przypomniec na ktorym. -Cos panu powiem. Widzi pan to prawe podniesione w gore ramie? - spytala Laurie. Jednoczesnie zdjela ochraniacz z obiektywu swego aparatu i zaczela robic zdjecia ciala w lodowce. Policjant potwierdzil. -Jest ono wciaz podniesione w gore z powodu stezenia posmiertnego - wyjasnila blyskajac fleszem. -Slyszalem o tym - powiedzial Moore. -Ale stezenie posmiertne wystepuje po chwilowym okresie zwiotczenia - kontynuowala Laurie. - Czy to nie nasuwa panu czegos na mysl w zwiazku z tym cialem? -Nie wiem, o czym pani mowi. -Wskazuje to, ze cialo zostalo ruszone po smierci. Na przyklad wyjete z lodowki i z powrotem wstawione. I to musialo byc kilka godzin po smierci, bo stezenie posmiertne wystepuje mniej wiecej po dwoch godzinach. -No prosze, to ciekawe - powiedzial policjant. - Moze Pete powinien o tym posluchac. Podszedl do drzwi i zawolal kolege. Gdy ten sie zjawil, wytlumaczyl mu wywod Laurie. -Moze jego dziewczyna go wyciagnela - podsunal Pete. -Czy ten przypadek odkryla dziewczyna zmarlego? - spytala Laurie. Cierpienia zadawane przez narkomanow swoim bliskim byly okropne. -Tak jest - odparl policjant. - Zadzwonila pod 911. A wiec moze ona go wyciagnela. -A potem znow go tam wepchnela? - zapytala sceptycznie Laurie. - To nieprawdopodobne. -A co wedlug pani sie stalo? - zapytal Moore. Laurie popatrzyla przez moment na dwoch policjantow, zastanawiajac sie, jaka przyjac linie postepowania. -Nie wiem, co myslec - odrzekla wreszcie, wkladajac gumowe rekawice. - Na razie chce zbadac cialo, oddac je ludziom ze szpitala i pojechac do domu. Siegnela do wnetrza lodowki i dotknela ciala Stuarta Morgana. W wyniku stezenia posmiertnego bylo sztywne, a takze zimne. Podczas badania w oczywisty sposob okazalo sie, ze oprocz prawego ramienia takze inne konczyny byly w nienaturalnych pozycjach. Zauwazyla miejsce wstrzykniecia w zaglebieniu lewego lokcia. Poza lodowka wszystko tu na pewno bardzo przypominalo przypadki Duncana Andrewsa, Roberta Evansa i Marion Overstreet. Laurie wyprostowala sie i odwrocila w strone Moore'a. -Czy moglby pan pomoc mi wyjac cialo z lodowki? - spytala. -Pete, ty pomoz - polecil policjant. Pete skrzywil sie, ale wzial od Laurie gumowe rekawice i wlozyl je. We dwojke wyjeli Stuarta Morgana z lodowki i polozyli na podlodze. Laurie zrobila jeszcze kilka zdjec. Ulozenie ciala w oczywisty sposob wskazywalo, ze stezenie posmiertne wystapilo, gdy cialo znajdowalo sie w lodowce. Bylo jednak takze jasne, ze w chwili znalezienia nie bylo ono w swojej pierwotnej pozycji. Fotografujac cialo, zauwazyla, ze pas na pieniadze byl nie domkniety. Zamek blyskawiczny zacial sie na jakichs banknotach. Podeszla, aby zrobic zdjecie z bliska. Odkladajac aparat, schylila sie, aby blizej obejrzec pas z pieniedzmi. Z niejakim trudem udalo sie jej otworzyc zamek i kieszen. Wewnatrz znajdowaly sie trzy banknoty dolarowe z brzegami uszkodzonymi przez suwak. Wstala i podala banknoty Moore'owi. -Dowody - powiedziala. -Dowody czego? -Slyszalam, ze niekiedy policjanci dopuszczaja sie kradziezy na miejscu wypadku lub zabojstwa, ale nigdy sie nie spodziewalam, ze bede miala do czynienia z tak oczywistym przypadkiem. -O czym, do diabla, pani mowi? -Cialo moze zostac odwiezione, sierzancie Moore - oznajmila Laurie. - Wedlug przepisow powinnam pana zaprosic na sekcje. Szczerze mowiac, mam nadzieje, ze juz nigdy pana nie zobacze. Zdjela gumowe rekawice, rzucila je do kosza na smieci, wziela swoj aparat i wyszla z mieszkania. -Juz nie moge ani kawalka - powiedzial Tony odsuwajac resztki pizzy. Wyciagnal serwetke spod brody i otarl usta z pomidorowego sosu. - Co z toba? Nie lubisz pepperoni? Jesz jak wrobel. Angelo wypil lyk gazowanej wody mineralnej. Dzialala kojaco na jego zoladek, w ktorym wciaz sie cos przewracalo po wizycie w Domu Pogrzebowym Spoletto. Probowal zjesc troche pizzy, ale jakos mu nie szlo. Zrobilo mu sie nawet niedobrze, chcial wiec, aby Ruggerio jak najszybciej skonczyl. -Masz dosyc? - spytal. -Tak - odpowiedzial Tony, sykajac przez zeby. - Ale nie mialbym nic przeciwko kawie. Siedzieli w malej, czynnej przez cala noc wloskiej pizzerii w Elmhurst, niedaleko "Vesuvio". Mimo poznej pory - dochodzila trzecia trzydziesci rano - w lokalu byla garstka klientow siedzacych przy szeroko rozstawionych plastikowych stolach. Ze staromodnej szafy grajacej slychac bylo przeboje z lat piecdziesiatych i szescdziesiatych. Facciolo zamowil jeszcze jedna wode mineralna, a Ruggerio kawe z ekspresu. -Gotow? - spytal Angelo, gdy pusta filizanka Tony'ego zabrzeczala o talerzyk. Chcial juz ruszac, ale uwazal, ze trzeba dac Ruggerio troche czasu na odprezenie. Odwalili w koncu kawal roboty. -Gotow - odparl Tony, wycierajac ostatni raz usta. Wstali, rzucili na stol kilka banknotow i wyszli w zimna listopadowa noc. Poniewaz zaczelo padac, biegiem dotarli do samochodu. Po wlaczeniu silnika i ogrzewania Facciolo wyjal ze schowka druga liste i zaczal ja przegladac. -Mamy tu jeden adres w Kew Garden Hills - powiedzial. - Dobrze sie sklada, to niedaleko i powinno nam pojsc szybko i latwo. -To bedzie zabawa - rzekl z entuzjazmem Ruggerio i beknal. - Kocham pepperoni - dodal. Angelo odlozyl liste z powrotem do schowka. -Praca w nocy na pewno ulatwia poruszanie sie po miescie - stwierdzil, gdy jechali opustoszala ulica. -Jedyny problem, to przyzwyczaic sie do spania w dzien - zauwazyl Tony. Wyjal swoja berette bantam i umocowal na lufie tlumik. -Schowaj to, dopoki nie dojedziemy na miejsce - polecil Facciolo. - Denerwujesz mnie. -Tylko sie przygotowuje - wyjasnil Ruggerio. Probowal wepchnac pistolet z powrotem do kabury, ale przeszkadzal tlumik i kolba wystawala z kieszeni marynarki. - Nie moglem sie doczekac tej czesci operacji, bo nie musimy tu tak delikatnie sie do tego przymierzac. -I tak musimy byc ostrozni - warknal Angelo. - Zawsze musimy byc ostrozni. -Jasne - powiedzial Tony. - Wiesz, o co mi chodzi. Nie musimy sie martwic o te wariackie numery. Teraz wszystko zalatwi sie szybko i wychodzimy. To znaczy bum, po wszystkim i wychodzimy. W tym momencie udal, ze strzela do przechodnia, wyciagajac palec wskazujacy i mierzac na niby znad nadgarstka. Uplynelo troche czasu, zanim trafili pod wskazany adres. Dom byl niewielki, dwupietrowy, z kamienia i stiukow, pokryty lupkowa dachowka. Stal na cichej uliczce konczacej sie slepo na cmentarzu. -Niezle - ocenil Ruggerio. - Ci ludzie musza miec troche forsy. -I byc moze system alarmowy - zauwazyl Facciolo. Podjechal do kraweznika i zaparkowal. -Miejmy nadzieje, ze to nic skomplikowanego. Nie chce zadnych problemow. -Kogo rozwalamy? - spytal Tony. -Zapomnialem - odparl Angelo. Wyjal ze schowka druga liste. - Kobiete - odparl po sprawdzeniu nazwiska i schowal liste na miejsce. - I ustalmy wszystko jasno, zeby nie bylo zamieszania. Ja ja zalatwiam. Beda prawdopodobnie w lozku, wiec ty obstawiasz mezczyzne. Jesli sie obudzi, skasuj go. Rozumiesz? -Oczywiscie, ze rozumiem - odpowiedzial Ruggerio. - Za kogo mnie uwazasz? Za debila? Doskonale rozumiem. Ale wiesz, jak ja to lubie, wiec moze ja ja zalatwie, a ty obstawisz faceta. -Jezu Chryste! - westchnal Facciolo. Wyjal pistolet i zalozyl tlumik. - To jest robota, a nie zabawa na strzelnicy. Nie jestesmy tu dla przyjemnosci. -A co to za roznica, czy ty ja rozwalisz, czy ja? - spytal Tony. -W ostatecznym rozrachunku zadna - przyznal Angelo. - Ale ja tu rzadze i ja ja zastrzele. Chce byc pewny, ze ona nie zyje. To ja odpowiadam przed Cerino. -To znaczy, ze wydaje ci sie, ze potrafisz kogos zastrzelic lepiej ode mnie? - spytal Ruggerio. Robil wrazenie urazonego. -Daj spokoj, Tony - powiedzial Facciolo. - Nastepnym razem bedzie twoja kolej. Moze bedziemy to robic na zmiane? -Okay, to jest w porzadku - odparl Tony. - Dzielimy wszystko wspolnie. -Ciesze sie, ze ci to odpowiada - rzekl Angelo. - Czuje sie, jak gdybym byl znow w przedszkolu - dodal, spogladajac na podsufitke samochodu. - No dobrze, idziemy! Przeszli na druga strone ulicy i wtopili sie w geste, mokre zarosla otaczajace dom. Po dojsciu do tylnych drzwi Facciolo starannie je obejrzal przy swietle malej latarki, zagladajac takze do szpar i szczelin w obudowie. -Nie ma alarmu - stwierdzil ze zdumieniem. - Chyba, ze jest to cos, czego jeszcze nie widzialem. -Chcesz wejsc przez okno czy drzwi? - spytal Ruggerio. -Drzwi nie powinny byc problemem - odpowiedzial Angelo. Poslugujac sie scyzorykiem, Tony szybko poradzil sobie z kitem wokol jednej z szybek w drzwiach. Nastepnie obcazkami wyciagnal zabezpieczajace gwozdziki i wyjal szybke. Pozwolilo mu to siegnac do wewnatrz i otworzyc zamkniete drzwi. Same drzwi skrzypnely tylko minimalnie. Nie rozdzwonily sie alarmy, nie rozleglo sie szczekanie zlych psow. Facciolo po cichu wszedl do srodka z podniesionym pistoletem na wysokosci glowy. Rozejrzal sie po pokoju, w ktorym byly kanapy pokryte kraciastym obiciem i telewizor z duzym ekranem. Nasluchiwal chwile, po czym sie odprezyl. Wygladalo na to, ze wszystko jest w porzadku - mozna bylo dzialac swobodnie. Po przywolaniu skinieniem Tony'ego, w milczeniu wszedl do holu przy drzwiach frontowych. Skradajac sie, razem weszli na gore po duzych, kreconych schodach prowadzacych do korytarza z poltuzinem drzwi. Wszystkie, oprocz jednych, byly lekko uchylone. Ufajac swemu instynktowi, Angelo skierowal sie prosto do zamknietych. Majac swiadomosc, ze Ruggerio jest tuz za nim, sprawdzil drzwi, ktore bez trudu sie otworzyly. Z lozka pod sciana naprzeciw rozlegalo sie glosne chrapanie. Trudno bylo zorientowac sie, kto chrapie, ale kiedy Facciolo upewnil sie, ze obie osoby sa pograzone w glebokim snie, skinal na Tony'ego. Razem podeszli do lozka. Bylo to wielkie loze przykryte koldra. Znajdowali sie w nim mezczyzna i kobieta w wieku co najmniej srednim. Lezeli na plecach z rekami po bokach. Angelo poszedl na prawo, gdzie spala kobieta. Ruggerio ustawil sie po drugiej stronie. Ofiary nie ruszaly sie. Facciolo dal Tony'emu znak, wskazujac w polmroku, ze zamierza uzyc swego walthera do zgladzenia kobiety i ze Ruggerio powinien uwazac na mezczyzne. Tony kiwnal glowa. Gdy Angelo zblizyl pistolet do glowy spiacej kobiety, Ruggerio zrobil to samo po drugiej stronie lozka. Facciolo przystawil pistolet prawie do skroni, tuz powyzej i nieco przed uchem. Nie mogl chybic i chcial, aby pocisk dotarl do podstawy mozgu, mniej wiecej tam, gdzie ugrzazlby, gdyby mogl strzelac z tylu. Odglos strzalu wydawal sie glosny posrod panujacej ciszy, lecz w porownaniu z normalnym strzalem byl wyraznie przytlumiony, troche jak uderzenie piesci w poduszke. Angelo, ktory skrzywil sie naciskajac spust, ledwo odzyskal swoj zwykly wyraz twarzy, gdy uslyszal podobny przytlumiony odglos. Katem oka zauwazyl, jak glowa mezczyzny odskoczyla od poduszki i natychmiast opadla. Obok niej zaczela rozszerzac sie ciemna plama, wygladajaca w polmroku na czarna. -Nie moglem sie powstrzymac - usprawiedliwial sie Tony. - Uslyszalem, jak strzelasz, i sam musialem pociagnac za spust. Lubie to. Bardzo mnie to podnieca. -Jestes pieprzonym psychopata - rzucil ze zloscia Facciolo. - Miales nie strzelac do faceta, jesli sie nie ruszy. Taki byl plan. -A jaka to, do diabla, robi roznice? - spytal Ruggerio. -Taka, ze musisz sie nauczyc wypelniac rozkazy - warknal Angelo. -No, juz dobrze - rzekl Tony. - Przepraszam. Nie moglem sie powstrzymac. Nastepnym razem zrobie dokladnie to, co powiesz. -Spadajmy stad - polecil Facciolo i ruszyl do drzwi. -A moze by rozejrzec sie za gotowka albo kosztownosciami? - spytal Ruggerio. - W koncu jestesmy w srodku. -Nie chce tracic czasu - oswiadczyl Angelo i odwrocil sie w drzwiach. - Chodz juz, Tony! Nie jestesmy tutaj, aby sie oblowic. Cerino i tak nam dosc placi. -Ale to, czego Paulie nie wie, nie moze mu zaszkodzic - stwierdzil Ruggerio. Z nocnego stolika zabral portfel i zegarek marki Rolex. - Czy moge sobie wziac pamiatke? -Dobrze - zgodzil sie Facciolo. - Ale teraz wynosmy sie stad. Po trzech minutach juz odjezdzali samochodem. -O cholera! - powiedzial glosno Tony. -Co takiego? -Jest tu przeszlo piec stow - odrzekl Ruggerio wymachujac banknotami. Zlotego rolexa mial juz na rece. - Do tego dochodzi to, co nam placi Cerino, czyli nie jest zle. -Pozbadz sie tylko tego portfela - polecil Angelo. - To bylby pewny dowod przeciwko nam. -Nie ma problemu - odparl Tony. - Spale go. Facciolo podjechal do chodnika i zatrzymal samochod. -Co teraz? - zapytal Ruggerio. Angelo pochylil sie i wyjal ze schowka liste. -Chce zobaczyc, czy mamy kogos w tej okolicy - odpowiedzial. - Bingo - dodal po krotkim sprawdzeniu. - Mamy dwa adresy w Forest Hills. To zaraz za rogiem, mozemy bez trudu przed switem obskoczyc oba. To juz bylby niezly wynik na jedna noc. -Ja powiedzialbym, ze fantastyczny - rzekl Tony. - Jeszcze nigdy nie zarobilem takich pieniedzy. -W porzadku! - stwierdzil Facciolo studiujac plan miasta. - Wiem, gdzie sa oba te domy. To droga dzielnica. Polozyl plan i liste miedzy siedzenia, zapuscil silnik i odjechali. Dotarcie do pierwszego domu zajelo niecale pol godziny. Byla to duza biala rezydencja polozona w glebi, daleko od ulicy. W ocenie Angela posesja miala powierzchnie co najmniej dwoch akrow. Przy dlugim, zakreconym podjezdzie stalo kilka bezlistnych wiazow. -Kogo tym razem? - spytal Ruggerio, wpatrujac sie w budynek. -Mezczyzne - odpowiedzial Facciolo, zastanawiajac sie, gdzie zaparkowac samochod. W tak eleganckiej dzielnicy niewiele pojazdow stalo na ulicy. Postanowil w koncu skorzystac z podjazdu, ktory zakrecal poza dom. Mozna wiec bylo tak zaparkowac, aby samochod nie byl widoczny z ulicy. Podjezdzajac zgasil swiatla, w nadziei ze nie zwroci niczyjej uwagi. -Pamietaj, tym razem moja kolej - przypomnial Tony, gdy szykowali sie do wejscia. Angelo spojrzal w gore, jak gdyby chcial powiedziec: "Boze, dlaczego mnie to spotyka?". Nastepnie kiwnal glowa i poszli. Biala rezydencja okazala sie trudniejsza do sforsowania niz skromniejszy dom z kamienia. Byla wyposazona w kilka nakladajacych sie na siebie systemow alarmowych, ktorych rozpracowanie zajelo Facciolo troche czasu. Uplynelo pol godziny, zanim wylamali framuge w oknie pomieszczenia sluzacego za pralnie. Angelo wszedl pierwszy, aby upewnic sie, czy w srodku nie ma czujnikow wrazliwych na podczerwien lub laserow. Gdy przekonal sie, ze droga jest wolna, przez okno wszedl takze Ruggerio. Trzymajac sie razem, przeszli powoli przez kuchnie, gdzie slychac bylo telewizor wlaczony w ktoryms z sasiednich pokojow. Zachowujac maksymalna ostroznosc, skierowali sie w tamta strone. Glos dolatywal z pokoju wychodzacego na przedpokoj od frontu. Facciolo poszedl pierwszy i wyjrzal zza rogu. Pokoj byl czyms w rodzaju saloniku, z barem wbudowanym w jedna sciane i olbrzymim telewizorem pod druga. Przed telewizorem stala wylozona perkalem kanapa typu chesterfield. Na jej srodku spal niezwykle otyly czlowiek, ubrany w niebieski szlafrok. Jego krotkie, zadziwiajaco chude nogi wystawaly spod olbrzymiego brzucha i byly oparte na podnozku. Na stopach mial skorzane pantofle. Angelo cofnal sie, aby porozmawiac z Tonym. -On spi i jest sam. Musimy przyjac, ze zona, jesli taka istnieje, jest na gorze. -Co robimy? - spytal Ruggerio. -Chciales go rabnac - odrzekl Facciolo. - Wiec wejdz i to zrob. Tylko zrob to dobrze. Potem sprawdzimy, co z kobieta. Tony usmiechnal sie i przeszedl obok Angela. W prawej dloni trzymal pistolet z zalozonym tlumikiem. Smialo wszedl do pokoju i skierowal sie prosto do mezczyzny na kanapie. Przystawil mu lufe do skroni tuz powyzej ucha i celowo potracil go noga w udo. -Gloria, kochanie? - wykrztusil mezczyzna, z trudem podnoszac ciezkie powieki. -Nie, kochanie, to ja, Tony. Stlumiony strzal przewrocil mezczyzne na prawa strone kanapy. Ruggerio pochylil sie, przystawil lufe tlumika do podstawy czaszki i ponownie strzelil. Ofiara nie drgnela. Tony wyprostowal sie i spojrzal na Facciolo, ktory gestem przywolal go do siebie. Razem weszli po schodach; na pietrze musieli sprawdzic kilka pokojow, zanim znalezli Glorie. Spala glebokim snem przy wlaczonym swietle, ale z oczami przyslonietymi ciemna przepaska i z zatyczkami w uszach. -Pewnie wydaje sie jej, ze jest gwiazda filmowa - ironizowal Ruggerio. - To pojdzie blyskawicznie. -Idziemy - rzekl Angelo, pociagajac Tony'ego za ramie. -Ale zobacz - powiedzial Ruggerio. - Ona sama wystawia sie na strzal. -Nie zamierzam sie spierac - syknal Facciolo. - Wychodzimy. Znalazlszy sie z powrotem w samochodzie, Tony udawal obrazonego, gdy Angelo sprawdzal najkrotsza droge do nastepnego domu. Facciolo sie tym nie przejmowal, przynajmniej Ruggerio siedzial przez ten czas cicho. Ostatni dom byl dwukondygnacjowym budynkiem w szeregu innych podobnych, z metalowym daszkiem przed garazem na jeden samochod. Malenki trawnik z rzezbami dwoch rozowych flamingow ogrodzony byl druciana siatka. -Mezczyzna czy kobieta? - przerwal po raz pierwszy swe milczenie Tony. -Kobieta - odparl Angelo. - I ty mozesz ja zalatwic, jesli chcesz - dodal wspanialomyslnie. Wlamanie do ostatniego domu nie przedstawialo zadnych trudnosci. Weszli od zaulka tylnymi drzwiami. Ku swemu zaskoczeniu znalezli meza spiacego na kanapie, z lezacymi obok oproznionymi puszkami po piwie. Facciolo polecil Tony'emu, aby poszedl na gore. Sam zostal, by pilnowac mezczyzny. W polmroku widac bylo entuzjastyczny usmiech Ruggerio i Angelo pomyslal sobie, ze zapal tego chlopaka do "rozwalania" byl niespozyty. Po kilku minutach ledwo uslyszal odglos strzalu i zaraz potem drugi. Ten szczeniak byl przynajmniej dokladny. Po kilku dalszych minutach Tony znow sie pojawil. -Facet sie nie ruszyl? - spytal. Angelo przeczaco pokrecil glowa i dal znak do wyjscia. -Szkoda - stwierdzil Ruggerio. Jego oczy zatrzymaly sie przez chwile na spiacym, zanim odwrocil sie, by pojsc za Facciolo. Za progiem tylnych drzwi Angelo przeciagnal sie i spojrzal na jasniejace niebo. -Wschodzi slonce - powiedzial. - Moze bysmy zjedli sniadanie? - Swietny pomysl - zgodzil sie Tony. - Co za noc. Lepsze sie nie trafiaja. Idac do samochodu, odkrecil tlumik z lufy pistoletu. Rozdzial 7 MANHATTAN, CZWARTEK, GODZ. 7.45 Choc Laurie spala niewiele z powodu swej nocnej wizyty w miejscu wypadku, specjalnie przybyla do pracy nieco wczesniej, aby wyrownac wczorajsze spoznienie. Gdy wchodzila na schody prowadzace do biura, byla dopiero godzina siodma czterdziesci piec.Idac prosto do biura identyfikacji, wyczula w powietrzu pewne napiecie. Kilku jej kolegow, rzadko pojawiajacych sie przed osma trzydziesci, bylo juz na miejscu. Kevin Southgate i Arnold Besserman, ktorzy zaliczali sie do starszych lekarzy sadowych, zawziecie dyskutowali przy kawie. Liberal Kevin i superkonserwatysta Arnold nigdy nie mogli uzgodnic pogladow. -Powiadam ci - mowil Besserman, gdy Laurie przeciskala sie do kawy - ze gdybysmy mieli wiecej policjantow na ulicach, takie rzeczy by sie nie zdarzaly. -Nie zgadzam sie - powiedzial Southgate. - Tego rodzaju tragedia... -Co sie znowu stalo? - spytala Laurie mieszajac kawe. -Seria zabojstw w Queens - odpowiedzial Arnold. - Strzaly z bliska w glowe. -Pociski malego kalibru? - zapytala Laurie. Arnold spojrzal na Kevina. -Tego jeszcze nie wiemy. -Czy wyciagnieto ich z rzeki? -Nie. Ci ludzie spali we wlasnych domach. Tak wiec, gdybysmy mieli wiecej policjantow... -Daj spokoj, Arnold - powiedzial Southgate. Laurie poszla sprawdzic grafik sekcji. Popijajac kawe patrzyla, kto jeszcze mial robic dzis sekcje i komu co przydzielono. Przy jej nazwisku widnialy trzy przypadki, w tym Stuarta Morgana. Byla zadowolona, gdyz Washington dotrzymal obietnicy. Zauwazywszy, ze pozostale dwa przypadki takze wiazaly sie z zatruciem narkotykami lub ich przedawkowaniem, przejrzala raporty dochodzeniowe. Natychmiast z przykroscia stwierdzila, ze sylwetki zmarlych przypominaly poprzednie podejrzane przypadki. Trzydziestoletni Randall Thatcher byl prawnikiem, a trzydziestotrzyletnia Valerie Abrams maklerem gieldowym. Poprzedniego dnia Laurie obawiala sie czegos takiego, ale miala nadzieje, ze te obawy sie nie ziszcza. Najwyrazniej jednak mialo byc inaczej i juz pojawily sie trzy nowe przypadki. Z dnia na dzien jej krotka seria wydluzyla sie o sto procent. W drodze do wydzialu dochodzeniowego przeszla przez dzial lacznosci. Na widok biura lacznikowego policji zaczela sie zastanawiac, co powinna zrobic w zwiazku z podejrzeniem o kradziez w mieszkaniu Morgana. Postanowila na razie nie poruszac tej sprawy. Mogla ewentualnie pomowic o tym przy najblizszym spotkaniu z Lou. Odnalazla Cheryl Myers w jej malenkim pokoju bez okien. -Nie mam dotad nic w sprawie Duncana Andrewsa - oswiadczyla, zanim Laurie zdazyla sie odezwac. -Nie w tej sprawie tu wpadlam - oznajmila Laurie. - Wczoraj wieczorem mowilam Bartowi, ze chcialabym zostac powiadomiona o nowych przypadkach przedawkowan wsrod ludzi dobrze ustawionych, w rodzaju Duncana Andrewsa czy Marion Overstreet. Wezwano mnie wczoraj w nocy do jednego, ale dzis rano okazalo sie, ze byly dwa inne, o ktorych mnie nie powiadomiono. Nie wiesz przypadkiem dlaczego? -Nie - odparla Cheryl. - Wczoraj w nocy dyzur mial Ted. Trzeba bedzie wieczorem go zapytac. Czy byl jakis problem? -Wlasciwie nie - przyznala Laurie. - Po prostu jestem ciekawa. Prawdopodobnie i tak nie moglabym pojechac do wszystkich trzech miejsc. Zreszta ja bede robic sekcje. Nawiasem mowiac, czy sprawdzalas w szpitalu przypadek Marion Overstreet? -Oczywiscie - odrzekla Cheryl. - Rozmawialam z niejakim doktorem Murrayem, ktory powiedzial mi, ze trzymaja sie tylko zasad podanych przez ciebie. -Tak przypuszczalam - powiedziala Laurie. - Ale warto bylo sprawdzic. Mam takze dla ciebie cos innego. Czy moglabys zorientowac sie, jakie da sie zdobyc dane medyczne, zwlaszcza dotyczace operacji, o kobiecie nazwiskiem Marsha Schulman. Bardzo przydalyby sie zdjecia rentgenowskie. Zdaje sie, ze mieszkala w Queens, w Bayside. Nie jestem pewna wieku, ale powiedzmy, ze okolo czterdziestki. Od czasu gdy Jordan powiedzial jej o podejrzanych interesach meza swej sekretarki i jego aresztowaniach, miala zle przeczucia w zwiazku z jej zniknieciem, zwlaszcza w swietle dziwnego wlamania do biura Sheffielda. Cheryl zapisala dane na kartce papieru. -Zaraz sie tym zajme - obiecala. Nastepnie Laurie odnalazla Johna DeVriesa. Zgodnie z jej przewidywaniami nie byl serdeczny. -Mowilem, ze pania zawiadomie - burknal, gdy zapytala go o zanieczyszczenia w pobranych probkach. -Wiem, ze jest pan zajety - rzekla Laurie - ale dzis rano mam trzy nowe przypadki przedawkowan podobnych do poprzednich. To daje w sumie szesc zgonow ludzi mlodych, zamoznych i robiacych kariery. Cos musi byc w tej kokainie i musimy to wykryc. -Jesli pani sama chce tu przeprowadzic proby, to prosze bardzo - oswiadczyl doktor. - Ale niech mi pani da spokoj, bo inaczej bede musial porozmawiac z doktorem Binghamem. -Dlaczego pan tak sie zachowuje? - spytala Laurie. - Staram sie zalatwic to grzecznie. -Staje sie pani uciazliwa - stwierdzil DeVries. -No prosze - powiedziala Laurie. - Dobrze jest wiedziec, ze mamy tu przyjemna, sprzyjajaca wspolpracy atmosfere. Utyskujac pod nosem, sfrustrowana wyszla z laboratorium. Czujac na ramieniu czyjas reke, odwrocila sie na piecie, gotowa uderzyc Johna DeVriesa, gdyby to on odwazyl sie ja tknac. Nie byl to jednak John, lecz jeden z jego mlodych asystentow, Peter Letterman. -Czy moglbym z pania chwile porozmawiac? - spytal, zerkajac do tylu przez ramie. -Oczywiscie - odparla Laurie. -Prosze do mojej klitki - powiedzial i skinal, by poszla za nim. Weszli do pomieszczenia, ktore pierwotnie mialo byc skladzikiem na sprzet gospodarczy. Ledwo starczalo miejsca na male biurko, terminal komputera, segregator i dwa krzesla. Letterman zamknal drzwi. Byl to szczuply, mlody blondyn o delikatnych rysach. Na Laurie sprawial wrazenie typowego studenta robiacego dyplom. W jego oczach i zachowaniu widac bylo duze zaangazowanie; pod bialym kitlem mial rozpieta pod szyja flanelowa koszule. -Z Johnem troche trudno jest sie dogadac - zaczal. -To oglednie powiedziane - odparla Laurie. -Tak zachowuje sie wielu artystow - kontynuowal Peter. - A John jest swego rodzaju artysta. Zwlaszcza jesli chodzi o chemie i toksykologie, bywa zdumiewajacy. Ale nie moglem nie uslyszec pani rozmow z nim. Wydaje mi sie, ze jednym z powodow, dla ktorych robi pani trudnosci, jest chec uswiadomienia administracji, ze potrzebuje wiecej pieniedzy. Opoznia podawanie wielu wynikow i w wiekszosci przypadkow robi to niewielka roznice. To znaczy ci ludzie juz nie zyja. Ale jesli pani podejrzenia sa sluszne, to na odmiane moglibysmy komus uratowac zycie. Dlatego chcialbym pomoc. Zobacze, co bede mogl dla pani zrobic, nawet jesli bede musial posiedziec troche po godzinach. -Bede wdzieczna, Peter - rzekla Laurie. - I dobrze pan to powiedzial. Asystent usmiechnal sie z zaklopotaniem. -Chodzilismy na te sama uczelnie - oznajmil. -Naprawde? Gdzie? -Wesleyan. Bylem dwa lata nizej, ale mielismy wspolnie zajecia z chemii fizycznej. -Niestety nie pamietam pana. -No coz, bylem wtedy troche dziwakiem - dodal z usmiechem. - W kazdym razie dam pani znac, gdy cos znajde. Po ofercie pomocy ze strony Lettermana Laurie wrocila do swego pokoju nastawiona duzo przychylniej do rasy ludzkiej. Gdy przerzucala karty w teczkach zmarlych, nasunelo sie jej w dwoch przypadkach tylko kilka pytan podobnych do watpliwosci dotyczacych Marion Overstreet. Dla porzadku zadzwonila do Cheryl, proszac o sprawdzenie. Po przebraniu sie zeszla do sali sekcyjnej. Vinnie mial juz Stuarta Morgana "na gorze" i byl gotowy na jej przybycie, totez od razu wzieli sie do pracy. Sekcja przebiegala gladko. Gdy konczyli badanie wewnetrzne, podeszla Cheryl Myers trzymajac maske przy twarzy. Laurie zerknela wokol, sprawdzajac, czy nie ma w poblizu Washingtona, ktory wytknalby Cheryl niekompletny stroj. Na szczescie nie bylo go na sali. -Mialam troche szczescia z Marsha Schulman - oznajmila, wymachujac kilkoma zdjeciami rentgenowskimi. - Byla leczona w Manhattan General Hospital, poniewaz pracowala dla jednego z tamtejszych lekarzy. Mieli niedawne zdjecia klatki piersiowej i zaraz je przyslali. Czy mam je pokazac? -Tak, prosze - odpowiedziala Laurie. Wytarla rece o fartuch i podeszla za Cheryl do aparatu podswietlajacego zdjecia. Cheryl wsunela zdjecia pod uchwyty i odeszla na bok. -Oni chca, aby je zaraz odeslac - wyjasnila. - Technik rentgenowski wyswiadczyl mi przysluge wydajac je bez upowaznienia. Laurie obejrzala zdjecia, frontalne i boczne, zrobione przed dwoma laty. Pola plucne byly czyste i normalne. Sylwetka serca takze wygladala na normalna. Zawiedziona juz miala powiedziec Cheryl, aby zabrala klisze, gdy spojrzala na obojczyki. Prawy byl lekko skrzywiony na poziomie jednej trzeciej i bardziej przepuszczalny dla promieni rentgenowskich. Marsha Schulman miala w przeszlosci zlamany obojczyk. Chociaz zrost byl dobry, na pewno bylo tu zlamanie. -Vinnie! - zawolala Laurie. - Niech ktos przyniesie zdjecia plywaczki bez glowy. -Widzisz tu cos? - spytala Cheryl. Laurie pokazala miejsce zlamania, wyjasniajac szczegoly obrazu. Amendola przyniosl potrzebne klisze i wsunal je pod uchwyty obok zdjec Marshy Schulman. -No prosze, zobaczcie! - zawolala Laurie, wskazujac na zlamany obojczyk. Obraz byl identyczny na obu kliszach. - Mysle, ze patrzymy na zdjecia tej samej osoby - powiedziala. -Kto to jest? - spytal laborant. -Nazwisko brzmi: Marsha Schulman - odpowiedziala Laurie, zdejmujac zdjecia i oddajac je Cheryl. Nastepnie poprosila ja o sprawdzenie, czy pani Schulman miala operacje wyciecia pecherzyka zolciowego i macicy. Dodala, ze jest to wazne i powinno byc zrobione zaraz. Zadowolona ze swego odkrycia, zabrala sie do drugiego w tym dniu przypadku, Randalla Thatchera. Podobnie jak podczas pierwszej sekcji, nie bylo wlasciwie zadnej patologii. Wszystko przebiegalo szybko i gladko. Tutaj rowniez mozna bylo prawie na pewno wykazac, ze kokaina zostala wprowadzona dozylnie. Podczas zaszywania ciala wrocila Cheryl z wiadomoscia, ze Marsha Schulman rzeczywiscie miala dwie, wspomniane wczesniej, operacje. Przeprowadzono je wlasnie w Manhattan General Hospital. Podniecona tym dodatkowym potwierdzeniem, Laurie skonczyla druga sekcje i wrocila do swego pokoju, aby przedyktowac wyniki dwoch pierwszych przypadkow i zalatwic kilka telefonow. Najpierw zadzwonila do biura Jordana, dowiedziala sie jednak, ze doktor Sheffield operuje. -Znowu? - westchnela zawiedziona, ze nie udalo sie jej polaczyc od razu. -Ostatnio robi wiele przeszczepow - wyjasnila pielegniarka. - Zawsze dosc duzo operuje, ale ostatnio jest tych zabiegow jeszcze wiecej. Laurie zostawila dla doktora wiadomosc, aby oddzwonil, kiedy bedzie mogl. Nastepnie zatelefonowala do komendy policji i poprosila Soldano. Ku jej niezadowoleniu porucznik byl nieuchwytny. Podala swoj numer i poprosila, aby sie odezwal. Nieco sfrustrowana, skonczyla dyktowanie, po czym skierowala sie z powrotem do sali sekcyjnej, aby zajac sie trzecim i ostatnim tego dnia przypadkiem. Czekajac na winde zastanawiala sie, czy teraz, gdy bylo juz szesc przypadkow, Bingham nie zmienilby zdania na temat wydania jakiegos publicznego oswiadczenia. Gdy otwarly sie drzwi windy, Laurie doslownie zderzyla sie z Lou. Przez moment popatrzyli na siebie z zaklopotaniem. -Przepraszam - powiedziala. -To moja wina - stwierdzil detektyw. - Nie patrzylem, dokad ide. -To ja nie patrzylam - rzekla Laurie i oboje sie rozesmiali. -Czy jechal pan do mnie? - spytala. -Nie. Szukalem papieza. Ktos powiedzial mi, ze jest on na piatym pietrze. -Bardzo smieszne - skomentowala Laurie, prowadzac go do swego pokoju. - W rzeczywistosci wlasnie przed chwila usilowalam sie dodzwonic do pana. -Cos takiego! - wykrzyknal z udanym niedowierzaniem. -Naprawde - zapewnila go Laurie, siadajac przy biurku. Lou usiadl na krzesle, ktore zajmowal poprzedniego dnia. - Zidentyfikowalam bezglowe cialo znalezione razem z cialem Marchesego. To Marsha Schulman, sekretarka Jordana Sheffielda. -To znaczy doktora od roz? Byla jego sekretarka? Lou wskazal na kwiaty, ktore nic nie stracily ze swojej swiezosci. -Dokladnie tego samego - potwierdzila Laurie. - Nie dalej jak wczoraj wieczorem powiedzial mi, ze nie zjawila sie w pracy. Ale powiedzial mi takze, ze jej maz nie jest harcerzem i ma powiazania ze zorganizowana przestepczoscia. -Jak sie nazywa maz? - spytal porucznik. -Danny Schulman. -Czy moze to byc Danny Schulman, ktory ma restauracje w Bayside? -Wlasnie ten - przytaknela Laurie. - Podobno miewal konflikty z prawem. -Jak najbardziej. Ma powiazania z rodzina Lucii. W kazdym razie oni korzystali z jego knajpy do prowadzenia niektorych swoich operacji, takich jak paserstwo, nielegalne gry, tego rodzaju rzeczy. Zgarnelismy Danny'ego, liczac, ze sypnie kogos z wyzej postawionych, ale wytrzymal i nic nie powiedzial. -Mysli pan, ze zona mogla zostac zabita z powodu jego interesow? -Kto to wie? Mogly byc grozby, zlekcewazone ostrzezenia. Na pewno przyjrze sie temu aspektowi. -Co za paskudne sprawy - powiedziala Laurie. -To jest lagodnie powiedziane - stwierdzil Soldano. - A mowiac o paskudnych sprawach, czy ma pani jakies wyniki dotyczace oczu Frankiego DePasqualego? Czy udalo sie udokumentowac obecnosc kwasu? -Niestety, nie wiem nic. Doktor DeVries nie idzie nam zbytnio na reke. Chyba jeszcze nie badal probki. Ale jest takze dobra wiadomosc: jego mlody asystent pomoze mi w tym. Mysle, ze wreszcie bedziemy mieli jakies wyniki. -Mam nadzieje - rzekl detektyw. - Szykuje sie cos duzego w swiecie przestepczym w Queens. Zeszlej nocy byly tam cztery zabojstwa w stylu gangsterskim. Ludzi zastrzelono w ich wlasnych domach. A poza tym kumpel Frankiego i Bruna zostal zabity w domu pogrzebowym w Ozone Park. Istniejace dotad napiecia wyraznie narastaja. -Slyszalam o kilku zabojstwach w Queens - oznajmila Laurie. -Jedna para zostala zastrzelona w lozku podczas snu. Pozostale dwie osoby, mezczyzna i kobieta, takze spaly. O ile wiemy, zadna z tych osob nie miala w przeszlosci powiazan ze zorganizowana przestepczoscia. -Zabrzmialo to, jak gdyby pan nie byl o tym przekonany. -Nie jestem. Sposob, w jaki zgineli, jest niemal aktem oskarzenia. Tak czy inaczej trzy ekipy pracuja nad tymi sprawami, a ponadto zajmuje sie tym tez wydzial zwalczania przestepczosci. Mamy tam tylu ludzi, ze ciagle na siebie wpadaja. -Wyglada na to, ze rodziny Vaccarro i Lucia zmierzaja do konfrontacji - zauwazyla Laurie. -Ale wie pan co? Jakos mnie to nie wzrusza, gdy gangsterzy nawzajem sie wykanczaja. W kazdym razie nie tak jak zgony ludzi z osiagnieciami, z ktorymi mam do czynienia przy tych przedawkowaniach kokainy. Dzis pojawily sie trzy nowe przypadki. To juz razem szesc. -Chyba patrzymy na te sprawy z innej perspektywy - stwierdzil Lou. - Ja mam na to wrecz przeciwny poglad. Jesli chodzi o mnie, to nie potrafie zbytnio sympatyzowac z bogatymi, uprzywilejowanymi ludzmi, ktorzy narkotyzujac sie wykanczaja sami siebie. W gruncie rzeczy nie obchodzi mnie los narkomanow wszelkiego rodzaju, poniewaz to oni stwarzaja popyt na narkotyki. Gdyby nie bylo popytu, nie byloby problemu narkotykow. Oni ponosza wieksza wine za obecna katastrofe narodowa niz glodujacy wiesniak z Peru czy Kolumbii, ktory uprawia liscie koki. Jesli cpuny sie usmiercaja, to tym lepiej. Z kazdym zgonem maleje popyt. -Nie moge uwierzyc, ze dobrze pana slysze - powiedziala cierpko Laurie. - Tracimy produktywnych czlonkow spoleczenstwa. Ludzi, na ktorych wyksztalcenie spoleczenstwo poswiecilo czas i pieniadze. A dlaczego oni umieraja? Bo jakis dran zanieczyscil narkotyk lub dodal jakas smiercionosna domieszke. Zapobiezenie tym niepotrzebnym zgonom jest o wiele wazniejsze niz powstrzymanie bandy gangsterow od pozabijania sie nawzajem. To wlasnie oni oddaja przysluge spoleczenstwu. -Nie tylko gangsterzy sa poszkodowani, gdy wybuchaja miedzy nimi wojny! - zawolal porucznik. - Poza tym zorganizowana przestepczosc siega gleboko w nasze zycie. W miescie takim jak Nowy Jork jest ona wszedzie wokol nas. Wezmy zbieranie smieci... -Nie obchodzi mnie zbieranie smieci! - krzyknela Laurie. - To najglupsza uwaga, jaka... Nagle przerwala w polowie zdania. Uswiadomila sobie, ze sie rozgniewala, a gniewanie sie na Lou bylo bez sensu. -Przepraszam za podnoszenie glosu - powiedziala. - To zabrzmialo, jak gdybym byla na pana wsciekla, a nie jestem. Jestem po prostu sfrustrowana. Nie moge sprawic, aby ktokolwiek - nawet pan - podzielil moje zaniepokojenie tymi wlasnie przypadkami przedawkowan, a mysle, ze mozna by zapobiec dalszym zgonom. Ale jak tak dalej pojdzie, to bedziemy mieli czterdziesci takich przedawkowan, zanim ktos chocby mrugnie okiem. -I ja przepraszam za podnoszenie glosu - rzekl detektyw. - Chyba tez jestem sfrustrowany. Potrzebuje czegos, co posuneloby sprawe naprzod. Mam poza tym na karku komisarza policji. Jestem porucznikiem w wydziale zabojstw dopiero od roku. Chce ratowac ludziom zycie, ale chce takze ratowac swoja prace. Lubie zajecie policjanta. Nie moge sobie wyobrazic robienia czegokolwiek innego. -A propos policji - Laurie zmienila temat. - Przezylam wczoraj w nocy maly wstrzas i chcialam sie pana poradzic. Opisala swoje wrazenia z mieszkania Stuarta Morgana. Starala sie byc maksymalnie obiektywna, poniewaz nie bylo zadnych konkretnych dowodow. Jednakze opowiadajac przebieg wydarzen, a zwlaszcza o znalezieniu trzech dolarow w pasie na pieniadze, nabrala jeszcze wiekszego przekonania, ze umundurowani policjanci ukradli cos z mieszkania ofiary. -To niedobrze - westchnal smetnie Soldano. Laurie spojrzala na niego wyczekujaco. -Czy tylko tyle ma pan do powiedzenia? - zapytala wreszcie. -A co innego moge rzec? - spytal porucznik. - Nienawidze takich historii, ale to sie zdarza. Co tu mozna zrobic? -Myslalam, ze zazada pan nazwisk tych policjantow, aby moc udzielic im nagany i... -I co? Spowodowac ich zwolnienie? Tego nie zrobie. Trzeba sie od czasu do czasu liczyc z drobnym zlodziejstwem, wziawszy pod uwage pieniadze, jakie dostaje zwykly mundurowy policjant. Pare dolcow tu i tam. Cos w rodzaju bodzca materialnego. Pamietajmy, ze praca w policji jest nie tylko niebezpieczna, ale piekielnie frustrujaca. Tak wiec nie jest to dziwne. Ja osobiscie nie udzielam tu rozgrzeszenia, ale trzeba sie z tym w jakims zakresie liczyc. -Wyglada mi to na wygodna moralnosc - ocenila Laurie. - Kiedy pozwala sie "dobrym facetom" na lamanie prawa, to w ktorym miejscu mamy sie zatrzymac? Poza tym tego rodzaju zlodziejstwo jest nie tylko naganne od strony moralnej, ale nie daje sie obronic z medyczno-prawnego punktu widzenia. Ci faceci stroili sobie zarty na miejscu wypadku, niszczac materialy dowodowe i wypaczajac ich wymowe. -Jest to zle i niesluszne, ale ja nie zamierzam robic problemu z takiego zachowania na miejscu przedawkowania narkotyku. Mialbym inne zdanie, gdyby w gre wchodzilo zabojstwo, i jestem pewien, ze to samo odnosi sie do tych policjantow. -Nie moge uwierzyc, ze ma pan taka podwojna moralnosc! Dla pana kazdy narkoman moze sobie umrzec, a jesli gliniarze okradna ofiare przed przybyciem lekarza sadowego, to tym lepiej. -Przykro mi, ze pania rozczarowuje - powiedzial detektyw - ale tak wlasnie uwazam. Pani zapytala mnie o zdanie i wyrazilem je. Jesli chce pani poruszyc te sprawe, to sugerowalbym przedstawienie jej telefonicznie w wydziale spraw wewnetrznych komendy policji. Ja osobiscie wole sie koncentrowac na powaznych przestepcach. -Znow nie moge uwierzyc w to, co slysze - oswiadczyla Laurie. - To mnie zdumiewa. Czy ja jestem zbyt naiwna? -Korzystam z prawa do odmowy zeznan - rzekl Lou, starajac sie rozladowac atmosfere. - Ale cos pani powiem. Mozemy to jeszcze omowic wieczorem. Co pani powie na wspolna kolacje? -Mam juz plany na dzisiaj - odparla Laurie. -Oczywiscie - rzekl porucznik. - Jak moglem pomyslec, ze moze pani miec czas. Przypuszczam, ze to znow pan doktor od roz. Prawdopodobnie wozi on pania swoja limuzyna do miejsc, gdzie mnie nie byloby stac na szatnie. Jak juz mowilem wczoraj, prosze dac mi znac, jesli wasze laboratorium zdecyduje sie zrobic proby, ktore moglyby cos wykazac. Ciao! Wstal i wyszedl z pokoju. Laurie przyjela to z zadowoleniem. Potrafil byc taki irytujacy! Jesli chcial brac do siebie jej odmowe spotkania sie wieczorem, to prosze bardzo. Czego wlasciwie od niej oczekiwal? Ze wszystko inne rzuci? Zgodnie z zartobliwa sugestia Lou miala wlasnie zadzwonic do wydzialu spraw wewnetrznych policji, lecz nim zdazyla podniesc sluchawke, zadzwieczal telefon. To Jordan odpowiadal na jej wczesniejsze wezwanie. -Mam nadzieje, ze nie odwoluje pani dzisiejszego spotkania - powiedzial. -Nic podobnego. Chodzi o panska sekretarke, Marshe Schulman. -Moja byla sekretarke - oswiadczyl doktor. - Dzis znow sie nie pojawila, wiec jestem w trakcie angazowania nowej. Mam juz kogos na probe. -Obawiam sie, ze ona nie zyje - poinformowala go Laurie. -Nie! - wykrzyknal Sheffield. - Mowi pani powaznie? Laurie opowiedziala, jak dokonala identyfikacji bezglowego tulowia, opierajac sie na zdjeciach rentgenowskich i bliznach pooperacyjnych. -Nasze sluzby dochodzeniowe jeszcze sprawdzaja szczegoly, aby potwierdzic identyfikacje, ale juz na postawie tego, co mamy, mysle, ze mozemy traktowac to jako pewne - dodala. -Ciekaw jestem, czy ten jej szemrany maz mial cos z tym wspolnego - zastanowil sie glosno Jordan. -Jestem pewna, ze policja wezmie pod uwage taka mozliwosc - powiedziala Laurie. - Tak czy inaczej pomyslalam sobie, ze powinien pan o tym wiedziec. -Nie jestem pewien, czy chce wiedziec - odezwal sie doktor. - To okropna wiadomosc. -Przykro mi, ze to ja ja przekazuje - dodala Laurie. -To nie pani wina - odparl - a poza tym ktos musial mi powiedziec. W kazdym razie widzimy sie o osmej. -Tak jest. Laurie odlozyla sluchawke i zatelefonowala na policje. Rozmawiala z obojetna sekretarka, ktora zanotowala szczegoly jej opowiesci i obiecala przekazac je swemu szefowi. Przed zejsciem na ostatnia tego dnia sekcje Laurie usiadla za biurkiem, aby zebrac mysli. Czula sie przytloczona. Miala wrazenie, ze wszystkie aspekty jej zycia - osobistego, zawodowego, etycznego - wymykaja sie spod kontroli. -Jestem porucznik Lou Soldano - przedstawil sie uprzejmie detektyw. Pokazal swa legitymacje mlodej sekretarce w recepcji. -Wydzial zabojstw? - spytala. -Tak jest - odpowiedzial Lou. - Chcialbym porozmawiac z doktorem. Zajme mu tylko pare minut. -Prosze usiasc w poczekalni. Powiem mu, ze pan przyszedl. Porucznik usiadl i z braku lepszego zajecia zaczal przerzucac jeden z ostatnich numerow New Yorker. Zwrocil uwage na wiszace na scianach rysunki, zwlaszcza, na jeden, ktory byl ewidentnie pornograficzny. Zastanawial sie, czy ktos je wybieral, czy tez nalezaly do wyposazenia biura. W obu wypadkach trudno bylo, jego zdaniem, zrozumiec gust niektorych ludzi. Pomijajac rysunki, poczekalnia mu zaimponowala. Sciany pokryte byly mahoniowa boazeria Na podlodze lezal gustowny, gruby na dwa palce orientalny dywan. Wiedzial jednak, ze pan doktor nalezal do ludzi dobrze sytuowanych. Lou rozejrzal sie po twarzach pacjentow, ktorzy placili za ten zbytek, jak rowniez za limuzyne i roze. Bylo ich w poczekalni okolo dziesieciu, niektorzy z przepaskami na oczach, inni robiacy wrazenie calkowicie zdrowych, jak na przyklad kobieta w srednim wieku obwieszona bizuteria. Mial ochote zapytac ja, po co tu przyszla, po prostu dla orientacji, ale sie nie odwazyl. Czas uplywal powoli, w miare jak pacjenci jeden po drugim znikali w glebi biura. Soldano staral sie hamowac swoja niecierpliwosc, ale po trzech kwadransach zaczal sie denerwowac. Wydawalo mu sie, ze jest to rozmyslny afront ze strony Jordana Sheffielda. Choc nie byl z gory umowiony, spodziewal sie, ze zostanie przyjety wzglednie szybko, chocby po to, aby w razie potrzeby umowic sie na nastepne spotkanie. W koncu nie kazdego dnia porucznik z wydzialu zabojstw odwiedzal biuro. Poza tym nie zamierzal zabierac doktorowi wiele czasu. Lou mial dwa powody, dla ktorych skladal te wizyte. Chcial dowiedziec sie czegos wiecej na temat Marshy Schulman, ale takze porozmawiac o Paulu Cerino. Byla to w pewnym sensie wyprawa w ciemno; doktor mogl podac mu jakies szczegoly, o ktorych dotad nie wiedzial. Odrzucal nekajaca go w podswiadomosci mysl, ze wlasciwie znalazl sie tu, aby sprawdzic faceta, ktory co wieczor spotykal sie na kolacji z Laurie Montgomery. -Pan Soldano - powiedziala wreszcie sekretarka. - Doktor Sheffield teraz pana przyjmie. -Najwyzszy czas - mruknal porucznik wstajac i odkladajac pismo. Podszedl do otwartych przez sekretarke drzwi, innych niz te, przez ktore wchodzili wszyscy pacjenci. Po przejsciu przez krotki korytarz zostal skierowany do prywatnego gabinetu Sheffielda. Gdy wchodzil na srodek pokoju, slyszal za soba zamykajace sie drzwi. Lou spojrzal z gory na jasna glowe doktora, ktory pisal cos w karcie pacjenta. -Prosze siadac - powiedzial Jordan, nie podnoszac oczu. Soldano zawahal sie. Nie mial ochoty stosowac sie do czegos, co brzmialo bardziej jak polecenie niz zaproszenie, pozostal wiec na swoim miejscu. Omiotl wzrokiem imponujace pomieszczenie, nie mogl powstrzymac sie od porownania go ze swoim zle wyposazonym i zapuszczonym pokojem sluzbowym. Kto powiedzial, ze jest sprawiedliwosc na swiecie? Zwracajac ponownie uwage na doktora, detektyw nie mogl wiele dostrzec poza tym, ze byl zadbany. Mial na sobie typowy kitel lekarski, ktory robil wrazenie bielszego od bieli i wykrochmalonego do granicy sztywnosci. Na rece widoczny byl duzy zloty sygnet, prawdopodobnie pierscien jakiejs ekskluzywnej uczelni. Jordan skonczyl pisanie i starannie ulozyl karty w teczce przed jej zamknieciem. Podniosl glowe i wydawal sie naprawde zaskoczony faktem, ze Lou wciaz stal na srodku pokoju z kapeluszem w rece. -Prosze - powiedzial. Wstal i wskazal na jedno z dwoch krzesel stojacych przed jego biurkiem. - Niech pan siada. Przykro mi, ze pana przetrzymalem, ale w ostatnich dniach mam nawal pracy. Bardzo duzo operacji. W czym moge panu pomoc? Przypuszczam, ze jest pan tu w zwiazku z moja sekretarka, Marsha Schulman. Tragiczna sprawa. Mam nadzieje, ze zamierzacie zajac sie prawdopodobnym wspoludzialem jej meza. Porucznik podniosl oczy na twarz doktora. Byl niemile zaskoczony jego wzrostem, ktory sprawial, ze sam poczul sie niski, mimo swoich przeszlo stu osiemdziesieciu centymetrow. -Co pan wie o panie Schulmanie? - spytal. Po uprzejmiejszym zaproszeniu Jordana usiadl podobnie jak gospodarz. Wysluchal wszystkiego, co doktor mial do powiedzenia na temat meza Marshy. Poniewaz sam wiedzial juz znacznie wiecej niz on, wykorzystal ten czas na przyjrzenie sie okuliscie, zauwazajac miedzy innymi jego lekki i prawdopodobnie udawany angielski akcent. Jeszcze zanim Sheffield skonczyl mowic o Dannym Schulmanie, Soldano doszedl do wniosku, ze jest on nadetym, afektowanym, aroganckim pajacem. Nie byl w stanie zrozumiec, co mogla w nim widziec rozsadna dziewczyna w rodzaju Laurie. Uznal, ze nadszedl czas na zmiane tematu. -A co moze pan powiedziec o Paulu Cerino? - spytal. Zaskoczony doktor zawahal sie. -Przepraszam, ze o to pytam - zaczal ostroznie - ale co z tym wszystkim ma wspolnego pan Cerino? Detektyw z zadowoleniem zauwazyl zmieszanie Jordana. -Bylbym wdzieczny, gdyby powiedzial mi pan wszystko, co pan wie o panu Cerino. -Pan Cerino jest moim pacjentem - odrzekl sztywno doktor. -To juz wiem - odparl Lou. - Chcialbym dowiedziec sie, jak przebiega leczenie. -Nie udzielam informacji o swoich pacjentach - oswiadczyl chlodno Sheffield. -Czyzby? - spytal porucznik podnoszac brwi. - Ja slyszalem co innego. Co wiecej, wiem z miarodajnego zrodla, ze ze szczegolami opowiadal pan o przypadku pana Cerino. Wargi doktora nieco sie zacisnely. -Ale mozemy na chwile odejsc od tego tematu - stwierdzil Soldano. - Chcialem takze zapytac, czy na panu lub na kims z panskiego personelu nie probowano czegos wymusic? -Absolutnie nie - odparl Jordan i zasmial sie nerwowo. - Dlaczego ktos mialby mi grozic? -Gdy ktos zadaje sie z ludzmi pokroju Cerino, takie rzeczy przestaja byc niezwykle. Czy ktos mogl w jakis sposob grozic panskiej sekretarce? -Z jakiego powodu? -Nie wiem - odparl detektyw. - Niech pan mi powie. -Cerino nie probowalby wymuszac niczego na mnie ani na moich pracownikach. Ja sie nim opiekuje. Ja mu pomagam. -Ludzie ze swiata zorganizowanej przestepczosci mysla inaczej niz zwykli ludzie - zauwazyl Lou. - Oni uwazaja siebie za szczegolnych i stojacych ponad prawem, a nawet ponad wszystkim. Jesli nie dostaja od kogos dokladnie tego, czego chca, to go zabijaja. Jesli dostaja, ale uznaja, ze ten ktos im sie nie podoba lub sa mu winni za duzo pieniedzy, tez go zabijaja. -Ja na pewno daje im to, czego chca. -Zgoda, doktorze. Ja tylko staram sie rozwazyc wszystkie aspekty. Pana sekretarka nie zyje. Ktos rozwalil ja dosyc brutalnie. I ktokolwiek to byl, nie chcial, aby szybko zostala rozpoznana. Ja chce wiedziec dlaczego. -No coz, moge tylko panu powiedziec, ze znikniecie czy tez smierc Marshy nie ma nic wspolnego z panem Cerino. A teraz, pan wybaczy, czekaja na mnie pacjenci. Jesli ma pan jeszcze jakies dalsze pytania, to moze pan skontaktowac sie ze mna przez mojego prawnika. -Oczywiscie, doktorze, oczywiscie - rzekl porucznik. - Bede zaraz szedl. Ale jeszcze slowo przestrogi: bylbym bardzo ostrozny w sprawach dotyczacych Paula Cerino. Mafia moze wydawac sie fascynujaca, gdy sie o niej czyta albo oglada film, ale mysle, ze mialby pan na to inny poglad, gdyby pan zobaczyl, jak pani Schulman teraz wyglada. I jeszcze jedna, ostatnia rada. Bylbym ostrozny z wysylaniem mu rachunku. Dziekuje za panski czas, doktorze. Soldano wyszedl niezadowolony z samego faktu zlozenia tej wizyty, ktora niczego nie wniosla i tylko go rozdraznila. Nie znosil zadufanych w sobie, wychowanych w cieplarnianych warunkach glupcow w rodzaju Jordana Sheffielda. Jesli doktor bedzie mial klopoty z Paulem Cerino, to tylko z wlasnej winy. Byl tak przekonany o wlasnej waznosci, ze nie dostrzegal niebezpieczenstwa. Po polgodzinie detektyw znalazl sie w swoim biurze w komendzie policji. Przez moment zatrzymal sie na progu, patrzac na panujacy w srodku balagan. Bylo to bardzo odlegle od luksusu, w ktorym przebywal Jordan Sheffield. Szare metalowe meble typowe dla miejskich urzedow, z przypaleniami od papierosow na brzegach i plamami po rozlanej kawie. Na podlodze wyschniete i popekane linoleum. Sciany pomalowane przed laty bladozielona farba luszczaca sie po zalaniu woda z pokoju na gorze. Papiery i dokumenty pokrywaly kazda pozioma powierzchnie, gdyz wszystkie szafki kartotekowe byly pelne. Lou nigdy dotad nie zastanawial sie zbytnio nad swoim biurem, ale dzis wydawalo mu sie ono przygnebiajaco obskurne. Choc wiedzial, ze jest to irracjonalne, znow poczul zlosc do zarozumialego doktora. W tym momencie inny porucznik, Harvey Lawson, przerwal mu te rozmyslania. -Hej, Lou - zawolal - pamietasz te babe, o ktorej wczoraj mowiles? Te z biura lekarza sadowego? -Tak? -Wlasnie slyszalem, ze dzwonila do wydzialu spraw wewnetrznych. Cos tam nagadala o dwoch mundurowych kradnacych na miejscu wypadku z przedawkowaniem narkotyku. Co ty na to? Tony i Angelo znow siedzieli w samochodzie. Town car byl zaparkowany naprzeciw pawilonu Greenblatta przy Manhattan General Hospital. Pawilon byl luksusowa czescia szpitala, w ktorej rozpieszczeni, bogaci pacjenci mogli zamawiac dania ze specjalnych jadlospisow z takimi nawet pozycjami jak wino, pod warunkiem ze lekarze dopuszczali to w ich diecie. Dochodzilo wpol do trzeciej i Facciolo i Ruggerio byli wyczerpani. Mieli nadzieje, ze wyspia sie po pracowitej nocy, ale Paul Cerino mial dla nich inne plany. -O ktorej mamy wykonac ten numer? - spytal Tony. -Doktor Travino mowil, ze o trzeciej - odparl Angelo. - Podobno wtedy jest w szpitalu najwieksze zamieszanie. Dzienna zmiana pielegniarek przygotowuje sie do wyjscia, a nocna wlasnie przychodzi. -Jesli doktorek tak mowi, dla mnie wystarczy. -Mnie sie to nie podoba - oswiadczyl Facciolo. - Dalej uwazam, ze zbyt ryzykujemy. Podejrzliwie rozgladal sie po okolicy. Byl spory ruch i wokol krecilo sie wielu policjantow. W ciagu dziesieciu minut postoju w tym miejscu zauwazyl trzy przejezdzajace samochody patrolowe. -Traktuj to jako wyzwanie - rzekl Ruggerio. - I pomysl o wszystkich pieniadzach, jakie dostajemy. -Wole pracowac w nocy - stwierdzil Angelo. - I nie potrzebuje wyzwan na tym etapie swojego zycia. Poza tym powinienem w tym momencie spac. Trudno pracowac bedac tak zmeczonym. Moge popelnic blad. -Rozchmurz sie - powiedzial Tony. - To powinno byc zabawne. Ale Facciolo dalej utyskiwal: -Mam jakies zle przeczucia. Moze powinnismy po prostu pojechac do domu i przespac sie. Mamy dzis znow przed soba ciezka noc. -Wiesz co, poczekaj tu, a ja wejde sam do srodka. I tak podziele sie z toba forsa. Angelo przygryzl warge. Puszczenie szczeniaka samego bylo kuszace, ale wiedzial, ze Cerino bedzie wsciekly, jesli cokolwiek sie nie powiedzie. A nawet w najlepszych okolicznosciach byla spora szansa, ze cos sie nie uda, jesli Ruggerio pojdzie sam. Z przykroscia doszedl do wniosku, ze nie ma wyboru. -Dziekuje za oferte - powiedzial, raz jeszcze rozgladajac sie wokol - ale uwazam, ze powinnismy to zrobic razem. W tym momencie odwrocil sie do Tony'ego i ku swemu przerazeniu zobaczyl, ze ten wyciagnal pistolet i sprawdza magazynek. -Chryste Panie! - krzyknal. - Schowaj tego cholernego gnata. A jak ktos przechodzacy zobaczy te twoje manipulacje? Pelno tu gliniarzy. -Dobrze juz, dobrze - odparl Ruggerio. Wsunal magazynek i schowal pistolet. - Jestes w piekielnie zlym nastroju. Przeciez najpierw rozejrzalem sie dookola. Czy ty uwazasz mnie za debila? Nikogo nie ma w poblizu. Angelo zamknal oczy i probowal sie uspokoic. Glowa bolala go coraz bardziej, nerwy mial napiete. Nie cierpial takiego zmeczenia. -Dochodzi trzecia - oznajmil Tony. -Dobrze - rzekl Facciolo. - Pamietasz plan dzialania wewnatrz szpitala? -Pamietam, co mamy robic - powtorzyl Ruggerio. - Nie ma problemu. -W porzadku - powiedzial Angelo. - Idziemy. Wyszli z samochodu. Facciolo raz jeszcze rozejrzal sie wokol. Uspokojony, poprowadzil Tony'ego przez ulice do pelnej ludzi recepcji Manhattan General Hospital. Najpierw zatrzymali sie przy stoisku z kwiatami. Angelo kupil dwa bukiety kwiatow cietych, z ktorych jeden wreczyl Tony'emu. Nastepnie ustawili sie w kolejce do informacji. -Mary O'Connor - powiedzial uprzejmie Facciolo, gdy nadeszla jego kolej. -Piec zero siedem - poinformowala recepcjonistka po sprawdzeniu na ekranie komputera. -Na razie w porzadku - szepnal Ruggerio, gdy dolaczyli do tlumu przy windach. Angelo spiorunowal go wzrokiem, lecz zachowal milczenie. Byli otoczeni pielegniarkami, ktore wlasnie przyszly na zmiane, nie byl to wiec czas na reprymende. Na piatym pietrze wraz z nimi wysiadly trzy pielegniarki. Facciolo poczekal, az odejda, po czym wybral przeciwny kierunek. Natychmiast zauwazyl, ze pokoj numer piecset siedem byl po drugiej stronie, lecz nim zawrocil, chcial sie przekonac, ze pielegniarki doszly do pelnego kolezanek pokoju sluzbowego. Zachowywal sie, jak gdyby dokladnie wiedzial, dokad zmierza. Swobodnym krokiem przeszedl obok pokoju pielegniarek nie zerkajac nawet w ich kierunku. Dalej znalezienie pokoju piecset siedem nie przedstawialo zadnych trudnosci. Zwolnil i zajrzal do srodka. Widzac, ze nie ma nikogo z personelu, przekroczyl prog. Kobieta lezala wpatrzona w telewizor umieszczony na mechanicznym ramieniu przymocowanym do ramy lozka. Na jednym oku miala przepaske. Wolne oko przenioslo sie z telewizora na Angela i spojrzalo na niego pytajaco. -Dzien dobry, pani O'Connor - rzekl uprzejmie Facciolo. - Ma pani goscia. Skinal na Ruggerio, wzywajac go do srodka. -Kim pan jest? - zapytala kobieta. Tony wszedl do pokoju, trzymajac przed soba bukiet kwiatow. Wzrok pani O'Connor przesunal sie z Angela na Ruggerio. Usmiechnela sie. -Mysle, ze musieliscie panowie pomylic pokoj - powiedziala. - Moze to jakas inna O'Connor. -Czyzby? - spytal Facciolo. - Czy to nie pani ma miec jeszcze dzis operacje? -Tak - potwierdzila kobieta. - Ale ja chyba zadnego z panow nie znam, prawda? -Przypuszczam, ze nie - odparl Angelo. Wrocil do drzwi i rozejrzal sie po obu stronach korytarza. Pielegniarki byly w swym pokoju wciaz zajete soba. Z drugiej strony nie bylo widac nikogo. - Mysle, ze pora na zabieg u pani O'Connor. Tony usmiechnal sie jeszcze szerzej i polozyl kwiaty na nocnym stoliku. -Jaki zabieg? - spytala pani O'Connor. -Terapia relaksujaca - odpowiedzial Ruggerio. - Poprosze o pani poduszke. -Czy doktor Sheffield to zaordynowal? - spytala kobieta. Choc zachowywala sie podejrzliwie, nie stawiala oporu, gdy Tony wyciagal jej poduszke spod glowy. Nie miala zwyczaju kwestionowac zalecen lekarzy. -Niezupelnie - odrzekl Ruggerio. To wyznanie osmielilo ja. -Chcialabym porozmawiac z siostra Lang... - zaczela, ale Tony nie dal jej szansy dokonczenia zdania. Przycisnal poduszke do twarzy kobiety, po czym usiadl jej na klatce piersiowej. Slychac bylo kilka przytlumionych odglosow, lecz pani O'Connor nie bronila sie zbyt dlugo. Pare razy kopnela, ale robilo to wrazenie raczej nie obrony, lecz nie kontrolowanej reakcji osoby pozbawionej doplywu powietrza. Facciolo przez caly czas stal na czatach. Skupial swa uwage na pokoju pielegniarek. Tam nie bylo problemu, pielegniarki byly zajete rozmowa. Spojrzal w druga strone, serce na moment mu zamarlo. Do pokoju piecset siedem zblizala sie kobieta w srednim wieku, pchajaca przed soba wozek z dzbankami wody. Byla w odleglosci zaledwie pieciu metrow. Wracajac do pokoju, zamknal drzwi. Ruggerio jeszcze nie skonczyl swego "zabiegu" i wciaz siedzial na pani O'Connor. -Ktos idzie! - ostrzegl go Angelo. Wyciagnal z kieszeni pistolet i zaczal mocowac sie z tlumikiem. Tony nadal przyciskal poduszke. Rozleglo sie pukanie do drzwi. Facciolo wskazal reka na lazienke. -Chodz - powiedzial szeptem, gdy Ruggerio nie zareagowal. Po dalszych dziesieciu sekundach znow uslyszeli pukanie. Tony niechetnie podniosl poduszke. Mary O'Connor byla sina i nieruchoma. Jej nie zasloniete oko patrzylo bez wyrazu w sufit. Przy trzecim pukaniu Angelo rozpaczliwym gestem przywolal Ruggerio do lazienki. W chwili gdy drzwi zaczely sie otwierac, ten zeskoczyl z lozka i wcisnal sie do toalety, zmuszajac Facciolo do staniecia okrakiem nad muszla. Tony przymknal drzwi. Kobieta z wozkiem weszla do pokoju. Angelo mial pistolet w pogotowiu. Tlumik byl na miejscu. Nie podobala mu sie perspektywa uzycia go, ale obawial sie, ze nie bedzie mial wyboru. Przez szpare w drzwiach widzial, jak kobieta zamienila dzbanek z woda na swiezy. Wstrzymal oddech. Byla w odleglosci zaledwie metra i zamierzal poczekac, az zwroci uwage na pania O'Connor. Ku jego zaskoczeniu kobieta zniknela z pola widzenia, nie spogladajac nawet w kierunku pacjentki. Po przeczekaniu pelnej minuty polecil Tony'emu zerknac do srodka. Ten powoli otworzyl drzwi na tyle, aby moc wysunac glowe. -Wyszla - oznajmil. -Spieprzajmy stad - polecil Angelo. Wychodzac z lazienki, Tony zatrzymal sie przy lozku. -Myslisz, ze ona nie zyje? - zapytal. -Nie mozna byc tak sinym i wciaz zyc - odpowiedzial Facciolo. - Chodz juz. Zabieraj swoje kwiaty. Chce byc daleko stad, kiedy ja znajda. Wrocili do samochodu bez przeszkod. Angelo pomyslal, ze dobrze sie stalo, iz takze wszedl do budynku. Narwany Ruggerio zostawilby za soba dlugi szereg trupow. Wlasnie ruszal, gdy Tony mu sie zwierzyl: -Duszenie nie bylo zle, ale wciaz wole strzelac. To jest pewniejsze, szybsze i zdecydowanie bardziej satysfakcjonujace. Lou wyjal papierosa i zapalil. Nie chcialo mu sie nawet specjalnie palic, chodzilo po prostu o zabicie czasu. Zebranie mialo sie zaczac przed polgodzina, ale uczestnicy wciaz nadchodzili. Tematem byly trzy egzekucje w gangsterskim stylu dokonane w ciagu nocy w Queens. Porucznik sadzil, ze wywola to jakas mobilizacje w komendzie, ale trzech detektywow bylo wciaz nieobecnych. -Do diabla z nimi - powiedzial w koncu, dajac sierzantowi Normanowi Carverowi znak do rozpoczecia zebrania. Carver nominalnie kierowal dochodzeniem, choc w istocie trzy ekipy zajmujace sie tymi trzema sprawami dzialaly samodzielnie. -Obawiam sie, ze nie mamy zbyt wiele - zaczal sierzant. - Poza sposobem dokonania zabojstw jedynym laczacym elementem, jaki udalo sie nam znalezc, jest to, ze wszyscy trzej mezczyzni byli w jakis sposob powiazani z biznesem restauracyjnym, w roli wlasciciela, partnera lub dostawcy. -Nie jest to wiele - stwierdzil Soldano. - Rozpatrzmy po kolei wszystkie przypadki. -Najpierw Goldburgowie w Kew Gardens - powiedzial Norman. - Zarowno Harry, jak i Martha Goldburg zostali zastrzeleni podczas snu. Ze wstepnego raportu wynika, ze uzyto dwoch pistoletow. -Zawod Harry'ego? - zapytal Lou. -Byl wlascicielem cieszacej sie powodzeniem restauracji tu, na Manhattanie - odparl Carver. - Knajpa nazywa sie "La Dolce Vita". Strona wschodnia, Czterdziesta Czwarta ulica. Jego partnerem byl niejaki Anthony DeBartollo. Jak dotad nie stwierdzilismy zadnych problemow finansowych ani osobistych dotyczacych partnerstwa czy restauracji. -Nastepny - polecil porucznik. -Steve Vivonetto z Forest Hills. Byl wlascicielem sieci barow szybkiej obslugi o nazwie "Pasta Pronto" na terenie calego okregu Nassau. Takze nie wykrylismy zadnych problemow finansowych, ale to dopiero wstepne ustalenia. -I wreszcie... -Janice Singleton, takze z Forest Hills - powiedzial sierzant. - Zona Chestera Singletona, ktory zostal niedawno zaangazowany jako dostawca przez siec Vivonetto. Tu takze zadnych problemow finansowych, a wspolpraca z "Pasta Pronto" zapowiadala sie pomyslnie. -Kto byl dostawca "Pasta Pronto" przed Singletonem? - spytal Soldano. -Jeszcze tego nie wiemy - odpowiedzial Norman. - Ale sie dowiemy. -A jakies powiazania ze zorganizowana przestepczoscia? - zapytal porucznik. - Sposob, w jaki zabito tych ludzi, z pewnoscia sugerowalby cos takiego. -Tak myslelismy na poczatku - rzekl Carver. Popatrzyl na pozostalych pieciu uczestnikow zebrania. Wszyscy skineli potwierdzajaco glowami. - Ale nie znalezlismy praktycznie niczego. Pare restauracji zaopatrywanych przez Singletona ma jakies luzne powiazania, lecz to nic powaznego. Lou westchnal. -Musi miedzy nimi byc cos wspolnego. -Zgadzam sie - potwierdzil sierzant. - Pociski uzyskane od lekarzy sadowych wskazuja, ze Harry Goldburg, Steven Vivonetto i Janice Singleton zostali zastrzeleni z tej samej broni, Martha Goldburg z innej. Nie jest to jednak wynik badania balistycznego, tylko wstepne wnioski. Wszystkie byly jednak tego samego kalibru, podejrzewamy wiec, ze ci sami ludzie byli sprawcami wszystkich tych morderstw. -A motyw kradziezy? - spytal Lou. -Krewni Goldburgow mowia, ze Harry mial duzego zlotego rolexa. Nie znalezlismy go. Nie udalo sie takze znalezc jego portfela. Ale w innych domach wydaje sie, ze nic nie zostalo zabrane. -Wyglada na to, ze odpowiedz musi byc w powiazaniach restauracyjnych - zauwazyl porucznik. - Zbierzcie dane finansowe dotyczace wszystkich tych operacji. Sprobujcie takze ustalic, czy ci ludzie byli szantazowani lub poddawani innym grozbom. I zrobcie to raczej wczesniej niz pozniej, bo komisarz siedzi mi na karku. -Nasi ludzie pracuja przez cala dobe - poinformowal Norman. Lou kiwnal glowa. Sierzant podal mu kartke maszynopisu. -To jest podsumowanie tego, co ci powiedzialem. Przepraszam za literowki. Soldano szybko odczytal kartke. Rozmyslajac zaciagnal sie papierosem. W Queens dzialo sie cos duzego i bardzo niedobrego. To nie ulegalo watpliwosci. Zastanawial sie, czy Paul Cerino nie ma czegos wspolnego z tymi morderstwami. Wydawalo sie to malo prawdopodobne. Przyszla mu jednak wtedy na mysl Marsha Schulman i mozliwosc, ze ktoras z ofiar znala jej meza, Danny'ego. Szansa byla niewielka, ale tu wlasnie mogla kryc sie laczaca nic. Rozdzial 8 MANHATTAN, CZWARTEK, GODZ. 15.00 Po wypiciu w biurze identyfikacji filizanki kawy, ktora o tej porze dnia przypominala raczej mul, Laurie przepchnela sie na czwartkowa popoludniowa konferencje w sali sasiadujacej z biurem Binghama. Byla to dla wszystkich lekarzy sadowych w miescie sposobnosc do spotkania sie oraz wymienienia pogladow na temat ciekawszych przypadkow i problemow diagnostycznych. Choc Biuro Glownego Lekarza Sadowego zajmowalo sie zgonami nie tylko na Manhattanie, lecz takze i w Bronksie, dzielnice Queens, Brooklyn i Staten Island mialy wlasne biura. Czwartek byl dniem, w ktorym wszyscy spotykali sie razem. Obecnosc na konferencji nie byla kwestia wyboru. Bingham uwazal ja za obowiazkowa.Laurie jak zwykle zajela miejsce blisko drzwi. Gdy dyskusja jej zdaniem zanadto schodzila na tematy administracyjne lub polityczne, dyskretnie sie ulatniala. Najciekawsza czescia tych cotygodniowych konferencji byl zwykle czas poprzedzajacy ich rozpoczecie. Wtedy wlasnie, w przelotnych rozmowach, dowiadywala sie ciekawych rzeczy i detali na temat szczegolnie zagadkowych lub niesamowitych przypadkow. Pod tym wzgledem to spotkanie nie roznilo sie od innych. -Wydawalo mi sie, ze widzialem juz wszystko - mowil Dick Katzenburg do Paula Plodgetta i Kevina Southgate'a. Byl on starszym lekarzem sadowym w biurze dzielnicy Queens. Laurie od razu nadstawila uszu. - To bylo najdziwaczniejsze zabojstwo, z jakim kiedykolwiek mialem do czynienia - kontynuowal Dick. - A Bog mi swiadkiem, ze widzialem sporo dziwnych. -Chcesz nam opowiedziec, czy mamy cie o to blagac? - spytal najwyrazniej zaciekawiony Kevin. Lekarze sadowi lubuja sie w opowiadaniu sobie intelektualnie pobudzajacych lub groteskowo niesamowitych "opowiesci wojennych". -To byl mlody facet - powiedzial Dick. - Zalatwiony w zakladzie pogrzebowym aspiratorem uzywanym do balsamowania zwlok. -Zatluczony na smierc? - spytal Southgate, na ktorym nie zrobilo to wrazenia. -Nie! - odparl Katzenburg. - Uzyto troakara. Aspirator byl wlaczony tak, jak gdyby ten chlopak zostal zywcem zabalsamowany. -Uch - steknal wyraznie poruszony Paul. - To jest rzeczywiscie dziwaczne. Pamietam przypadek... -Doktor Montgomery! - zawolal jakis glos. Laurie odwrocila sie. Przed nia stal doktor Bingham. -Chcialbym z pania porozmawiac - powiedzial. Laurie poczula sie niedobrze. Czym teraz podpadla? -Odwiedzil mnie doktor DeVries - rzekl. - Uskarzal sie, ze nachodzi go pani w laboratorium, upominajac sie o wyniki jakichs badan. Ja wiem, ze pani zalezy na tych wynikach, ale nie tylko pani czeka. Doktor DeVries jest teraz zawalony praca. Mysle, ze nie musze pani tego mowic, ale niech pani nie oczekuje specjalnego traktowania. Trzeba cierpliwie czekac na swa kolej. Bede wdzieczny, jesli nie bedzie pani wiecej naprzykrzac sie doktorowi DeVriesowi. Czy wyrazilem sie jasno? Laurie kusilo, aby odpowiedziec, ze DeVries mial dokuczliwe sposoby zabiegania o zwiekszenie swych funduszy, ale Bingham juz sie odwrocil. Zanim zdolala zastanowic sie nad trzecia w ciagu czterech dni reprymenda, szef otworzyl zebranie. Rozpoczal, jak zwykle, od podsumowania statystyk z minionego tygodnia. Nastepnie krotko przedstawil stan dochodzenia w sprawie morderstwa w Central Park, poniewaz sprawie tej nadano tak duzy rozglos. Ponownie odrzucil oskarzenia o niekompetencje wysuwane przez srodki przekazu pod adresem biura lekarza sadowego. Zakonczyl, zalecajac wszystkim, aby nie wypowiadali publiczne swych osobistych opinii. Laurie byla przekonana, ze ta ostatnia uwaga odnosila sie do niej. Kto jeszcze sposrod jej kolegow wystepowal ze swymi opiniami? Po wystapieniu Binghama Washington mowil o kwestiach administracyjnych, zwlaszcza dotyczacych wplywu redukcji funduszy na prowadzona dzialalnosc. Co dwa tygodnie dochodzilo do ograniczenia lub wyeliminowania jakichs uslug lub dostaw. Gdy skonczyl, kierownicy biur w pozostalych dzielnicach przedstawili swoje podsumowania. Niektorzy z obecnych ziewali, inni wrecz przysypiali. Po wystapieniach szefow dzielnicowych program przewidywal czas na ogolna dyskusje. Dick Katzenburg przedstawil kilka przypadkow, miedzy innymi makabryczne zdarzenie z domu pogrzebowego w Queens. Potem zabrala glos Laurie. Mozliwie jak najzwiezlej przedstawila swoich szesc przypadkow przedawkowan, starannie zarysowujac demograficzne aspekty odrozniajace te przypadki od zwyklych w tej kategorii. Przedstawila zmarlych jako mlode, pnace sie w gore osoby stanu wolnego, ktorych rodziny byly zaskoczone zazywaniem przez nie narkotykow. Wyjasnila, ze kokaine wprowadzono dozylnie, mimo iz nie byla zmieszana z heroina. -Niepokoje sie - powiedziala odwracajac wzrok od Binghama - ze jestesmy swiadkami poczatku serii niezwyklych zgonow spowodowanych przedawkowaniem. Podejrzewam, ze przyczyna jest skazenie narkotyku jakas domieszka, ale jak dotad niczego nie znaleziono. Jesli ktokolwiek natrafi na podobne do opisanych przypadki to chcialabym prosic o przekazanie ich do mnie. -Sam widzialem cztery w ciagu ostatnich kilku tygodni - odezwal sie Dick. - Poniewaz mamy tak wiele przypadkow zatruc i przedawkowan, nie zastanawialem sie zbytnio nad demografia. Ale teraz, gdy to mowisz, cala czworka wygladala mi na ludzi sukcesu, w tym dwoch z wolnych zawodow. U trzech wprowadzono kokaine dozylnie, u czwartego doustnie. -Doustnie? - powtorzyl ktos zdziwionym glosem. - To dosc niezwykle. Zazwyczaj widzi sie to tylko u "mulow" z Ameryki Poludniowej, gdy pekaja im w zoladku prezerwatywy z przemycanym narkotykiem. -Nigdy nie zaskakuje mnie to, co robia narkomani - oswiadczyl Katzenburg. - W jednym z moich przypadkow facet byl wcisniety w lodowke. Najwyrazniej bylo mu tak goraco, ze wlazl tam szukajac ulgi. -Jednego z moich takze znaleziono w lodowce - powiedziala Laurie. -Ja takze mialem jednego - dodal szef biura w Brooklynie, Jim Bennett. - I teraz, gdy o tym mysle, przypominam sobie, ze byl jeszcze jeden, ktory tuz przed smiercia wybiegl na ulice zupelnie nagi. Narkotyk byl wprowadzony doustnie, ale przedtem probowal go wstrzyknac dozylnie. -Czy w obu tych sprawach pochodzenie bylo takze malo prawdopodobne dla przypadku przedawkowania? - spytala Laurie. -Z cala pewnoscia - odparl Jim. - Czlowiek, ktory wybiegl na ulice, byl wzietym prawnikiem. A rodziny w obu przypadkach przysiegaly na wszystko, ze zmarli nie brali narkotykow. Laurie spojrzala na Margaret Hauptman, ktora kierowala biurem na Staten Island. -Czy widzialas podobne przypadki? Margaret pokrecila przeczaco glowa. Laurie poprosila Katzenburga i Bennetta o przeslanie faksem opisow przedstawionych przez siebie przypadkow. Obaj natychmiast wyrazili zgode. -Chcialbym wspomniec o jeszcze jednej rzeczy - dodal Dick. - W trzech sposrod tych czterech przypadkow byl duzy nacisk ze strony rodzin zmarlych, aby podac, ze zgon nastapil z przyczyn naturalnych. -Ten aspekt chcialbym podkreslic - powiedzial Bingham, odzywajac sie po raz pierwszy w tej dyskusji. - Przy zgonach z powodu przedawkowan w tych kregach rodziny z pewnoscia beda chcialy unikac rozglosu. Mysle, ze powinnismy w tym wzgledzie isc im na reke. Politycznie nie stac nas na zrazanie sobie tego srodowiska. -Nie wiem, co sadzic o tym aspekcie lodowkowym - wtracila Laurie - ale znow przywodzi mi to na mysl mozliwosc skazenia. Moze istnieje jakis zwiazek chemiczny wywolujacy synergistycznie z kokaina bardzo wysoka goraczke. W kazdym razie niepokoje sie, ze przyczyna wszystkich tych zgonow jest kokaina z tego samego zrodla. Majac tyle przypadkow, powinnismy teraz byc w stanie to udowodnic przez porownanie wskaznikow procentowych naturalnych hydrolizatow. Oczywiscie potrzebna bedzie wspolpraca ze strony laboratorium. Laurie spojrzala niespokojnie na szefa. Jego wyraz twarzy nie zmienil sie na wzmianke o laboratorium. -Nie sadze, ze to na pewno skazenie - odezwal sie Katzenburg. - Sama kokaina jest w stanie spowodowac te wszystkie zgony. W czterech widzianych przeze mnie przypadkach jej poziom w surowicy byl wysoki. Bardzo wysoki. Ci ludzie wzieli bardzo duze dawki. Kokaina mogla nie miec zadnej domieszki, mogla byc w stu procentach czysta. Wszyscy widzielismy takie zgony przy heroinie. -Wciaz wydaje mi sie, ze w gre wchodzi skazenie - powiedziala Laurie. - Przy ogolnym poziomie inteligencji w tej grupie ofiar trudno mi uwierzyc, ze tak wielu pomyliloby sie, gdyby chodzilo tylko o dawke. Dick wzruszyl ramionami. -Moze masz racje - przyznal. - Ja tylko mowie, zeby nie wyciagac pochopnie wnioskow. Laurie opuszczala konferencje z mieszanymi uczuciami podniecenia frustracji i niepokoju. W ciagu paru godzin jej "seria" powiekszyla sie dwukrotnie, z szesciu przypadkow do dwunastu. Bylo to zlowieszcze. Jej intuicja dotyczaca wzrostu liczby przypadkow zaczynala sie sprawdzac, i to w alarmujacym tempie. W jeszcze wiekszym stopniu niz poprzednio byla przekonana, ze spoleczenstwo, a zwlaszcza kregi mlodych, awansujacych ludzi, powinno zostac ostrzezone. Nie wiedziala, jak do tego doprowadzic. Na pewno nie odwazylaby sie zwrocic jeszcze raz do Binghama. Musiala jednak cos zrobic. Nagle pomyslala o Lou. Policja miala caly wydzial zajmujacy sie narkotykami i prostytucja. Moze ten wydzial znal sposob na puszczenie w obieg wiadomosci, ze jakis narkotyk jest szczegolnie niebezpieczny. Coraz bardziej zdeterminowana poszla do swego pokoju i natychmiast zadzwonila do porucznika. Gdy podniosl sluchawke, odetchnela z ulga. -Tak sie ciesze, ze pan tam jeszcze jest - powiedziala. -Czyzby? -Chce zaraz przyjechac i porozmawiac z panem. -Naprawde? -Czy poczeka pan na mnie? - spytala. -Oczywiscie - odpowiedzial Soldano. Byl jednoczesnie zaintrygowany i ucieszony. - Niech pani przyjezdza. Laurie odlozyla sluchawke, wrzucila do aktowki troche kart do wypelnienia, chwycila plaszcz i doslownie biegiem puscila sie do wind. Gdy wyszla na Pierwsza aleje, padal lekki deszcz. Nie liczyla na zlapanie taksowki, ale jak to czasem bywa, akurat jakas podjechala i pasazer wysiadl tuz przed nia. Byla w srodku, jeszcze zanim zdazyl zamknac drzwi. Laurie, ktora nigdy przedtem nie byla w nowojorskiej komendzie policji, z pewnym zaskoczeniem stwierdzila, ze miesci sie ona w dosc nowoczesnym budynku z cegly. Przy wejsciu musiala sie zameldowac, a dyzurny sprawdzil telefonicznie u Lou, czy jest oczekiwana. Nastepnie skontrolowano zawartosc jej aktowki, po czym otrzymala przepustke i informacje, jak do niego trafic. Podobnie jak caly budynek, biuro detektywa bylo przesiakniete dymem papierosowym. -Czy moge wziac pani plaszcz? - spytal Lou, po czym powiesil jej okrycie na wieszaku. W trakcie tej czynnosci zauwazyl, jak Harvey Lawson znaczaco przyglada mu sie z drugiej strony korytarza. Lou zamknal drzwi swego biura. - Przez telefon robila pani wrazenie poruszonej - powiedzial, wracajac do swego biurka. Laurie usiadla na jednym z dwu zwyklych krzesel. Obok siebie postawila na podlodze aktowke. -Potrzebuje panskiej pomocy - oswiadczyla. Byla spieta i zdenerwowana. Scisniete rece trzymala na kolanach. -Naprawde? Mialem nadzieje, ze ta ekscytacja miala cos wspolnego z dzisiejsza kolacja, na przyklad, ze zmienila pani plany. Nie potrafil ukryc sarkazmu w glosie i byl wyraznie rozczarowany. -Moja "seria" sie podwoila - oznajmila Laurie. - Jest juz dwanascie przypadkow, a nie szesc. -To ciekawe - rzekl beznamietnie porucznik. -Mialam nadzieje, ze moze wie pan o jakims sposobie ostrzezenia spoleczenstwa. Mysle, ze bedzie lawina takich przypadkow, jesli czegos sie nie zrobi, i to szybko. -Czego by pani ode mnie chciala? - spytal. - Mam zamiescic w The Wall Street Journal ogloszenie: "Yuppies, mowcie po prostu nie"? -Lou, ja mowie powaznie. Naprawde sie tym niepokoje. Detektyw westchnal. Siegnal po papierosa i zapalil. -Czy musi pan palic? - zapytala Laurie. - Bede tu tylko pare chwil. -Jezu Chryste - odburknal. - To moje biuro. -Prosze wiec kierowac dym w druga strone. -A ja zapytam po raz drugi: czego pani ode mnie chce? Musiala miec pani cos na mysli fatygujac sie az tutaj. -Nie, nic konkretnego - przyznala Laurie. - Pomyslalam tylko, ze wydzial do spraw narkotykow moze miec jakis sposob na ostrzezenie spoleczenstwa. Czy nie mozna by wystapic z jakims oswiadczeniem dla prasy? -Dlaczego nie zrobi tego biuro lekarza sadowego? - spytal Soldano. - Policja jest od aresztowania ludzi posiadajacych narkotyki, a nie od pomagania im. -Szef dotychczas nie chce publicznie zajmowac stanowiska. Jestem pewna, ze zmieni zdanie, ale tymczasem ludzie umieraja. Porucznik zaciagnal sie i wypuscil dym nad ramieniem. -A inni lekarze sadowi? Czy sa rownie przekonani jak pani, ze ta sprawa wybuchnie i bedziemy mieli cala mase niezywych yuppies? -Nie przeprowadzilam wsrod nich ankiety - odparla Laurie. -Czy nie jest pani moze troche zanadto uczulona na te zgony ze wzgledu na swego brata? - spytal Lou. Pytanie to rozwscieczylo Laurie. -Nie przyszlam tu po to, aby pan zabawial sie w amatorska psychologie. Ale skoro juz mowimy na ten temat, to oczywiscie jestem uczulona. Wiem, co to znaczy stracic kogos bliskiego z powodu narkotykow. Powiedzialabym jednak, ze tego rodzaju wspolczucie jest pomocne w mojej pracy. Moze gdyby troche wiecej zblazowanych policjantow w rodzaju pana mialo nieco wiecej wspolczucia, to my, pracownicy sluzb miejskich, zajmowalibysmy sie raczej ratowaniem ludzkich istnien, a nie oproznianiem kieszeni nieboszczykow. Detektyw zachowal spokoj. -Szczerze mowiac, pani doktor, bardzo chcialbym zajmowac sie ratowaniem istnien ludzkich. Uwazam nawet, ze juz sie tym zajmuje. Ale dopoki nie dostarczy mi pani wiecej dowodow na potwierdzenie swojej teorii o wielkim skazeniu, obawiam sie, ze wydzial narkotykow nie zrobi nic poza wysmianiem mnie i odeslaniem z powrotem do wydzialu zabojstw. -Czy nie ma niczego, co moglby pan zrobic? -Ja? Detektyw porucznik z wydzialu zabojstw? - Lou mial juz dosc, ale widzial, ze Laurie jest rzeczywiscie przejeta. - Nie moze pani zwrocic sie do prasy? -Nie moge - odpowiedziala Laurie. - Jesli zwroce sie do srodkow przekazu za plecami doktora Binghama, znajde sie bez pracy. Tyle wiem. Mielismy juz na ten temat starcie. Ale moze pan? -Ja? - spytal z niedowierzaniem Soldano. - Porucznik od zabojstw nagle zajmujacy sie przedawkowaniem narkotykow! Chcieliby ode mnie nazwisk i zrodla informacji i musialbym powiedziec, ze mam je od pani. Poza tym moich szefow zainteresowaloby, dlaczego martwie sie narkomanami, zamiast zajmowac sie problemem zabojstw dokonywanych przez gangsterow. Nie, ja nie moge tego zrobic. Gdybym zwrocil sie do prasy, pewnie tez musialbym szukac nowej pracy. -A nie sprobowalby pan porozmawiac z wydzialem narkotykow? -Mam pomysl - powiedzial detektyw. - A moze by tak pani amant, doktor. Jest rzecza dosc naturalna, ze lekarz interesuje sie tego rodzaju problemem. Poza tym wydaje sie, ze ma on dosc wysoka pozycje, biorac pod uwage limuzyne i to szykowne biuro. -Jordan nie jest moim amantem - zaprotestowala Laurie. - Jest znajomym plci meskiej. A skad pan wie o jego biurze? -Bylem u niego dzis po poludniu. -Po co? -Mam mowic oficjalnie czy prywatnie? -Jedno i drugie. -Chcialem go zapytac o jego pacjenta, Paula Cerino - odpowiedzial Lou. - A takze o jego sekretarke, ktora podla ofiara zabojstwa. Bylem jednak takze ciekawy, co to za facet. I jesli chce pani znac moje zdanie, jest to palant. -Nie pytam o panskie zdanie - odciela sie Laurie. -Nie moge zrozumiec - ciagnal dalej detektyw - dlaczego mialaby pani interesowac sie takim sztucznym, nadetym, ostentacyjnie zachowujacym sie bufonem. Nigdy nie widzialem takiego biura u lekarza. I do tego limuzyna... No nie, ten facet musi na pacjentach uprawiac rozboj w bialy dzien. Co w tym pania tak pociaga? Pieniadze? -Nie! - odparla gniewnie Laurie. - A jesli juz wspomina pan o pieniadzach, to dzwonilam do waszego wydzialu spraw wewnetrznych... -Tak wlasnie slyszalem - przerwal Soldano. - No coz, mam nadzieje, ze bedzie pani lepiej spala teraz, gdy prawdopodobnie wpedzila pani w klopoty jakiegos biednego policjanta starajacego sie wyslac dzieci na studia. Brawo dla pani surowej moralnosci. A teraz, jesli pani pozwoli, musze pojechac do Forest Hills, aby sprobowac rozgryzc prawdziwa zbrodnie. Lou zgasil papierosa i wstal. -Wiec nie porozmawia pan z waszym wydzialem narkotykow? - spytala raz jeszcze Laurie. -Nie, chyba nie - odparl detektyw pochylajac sie nad biurkiem. - Mysle, ze po prostu pozwole wam, bogatym, zadbac o siebie. Po kilku minutach hamowania sie Laurie nie mogla juz dluzej wytrzymac. -Dziekuje za nic, poruczniku - rzekla wyniosle. Wstala, wziela plaszcz i aktowke i sprezystym krokiem wyszla z pokoju. Na dole rzucila przepustke na stol wartownika i wyszla na ulice. Zlapanie taksowki nadjezdzajacej mostem z Brooklynu nie bylo trudne i jadac prosto Pierwsza aleja, znalazla sie bardzo szybko w domu. Przy wyjsciu z windy spojrzala nieprzyjaznie na Debre Engler i glosno trzasnela drzwiami swego mieszkania. -I w pewnym momencie wydawalo ci sie, ze on jest uroczy - powiedziala glosno do siebie, szykujac sie do wejscia pod prysznic. Nie mogla uwierzyc, ze siedziala tak dlugo w biurze Lou Soldano, wysluchujac tych wszystkich impertynencji w daremnej nadziei, iz moze on zechciec jej pomoc. Czula sie upokorzona. Ubrana w bialy recznik frotte, podeszla do automatycznej sekretarki, aby wysluchac telefonow z dnia. Glodny Tom mruczal i ocieral sie o jej nogi. Telefonowali jej matka i Jordan. Oboje prosili, aby do nich oddzwonic. Sheffield podal numer inny niz domowy. Gdy tam zatelefonowala, poinformowano ja, ze operuje, lecz bedzie mogl podejsc. -Przepraszam - odezwal sie po chwili doktor. - Wciaz operuje, ale chcialem, by mnie do pani zawolano. -Jest pan teraz w trakcie operacji? - zapytala z niedowierzaniem Laurie. -Nic nie szkodzi - odpowiedzial. - Moge na pare minut sie oderwac. Chcialem zapytac, czy nie moglibysmy spotkac sie dzis na kolacji nieco pozniej. Nie chcialbym, aby pani znow na mnie czekala, a mam przed soba jeszcze jeden przypadek. -Moze lepiej byloby to przelozyc. -Nie, prosze! Mialem piekielny dzien i cieszylem sie na spotkanie z pania. Niech pani pamieta, ze wczoraj pojechala pani wczesniej do domu. -Nie bedzie pan zmeczony? Zwlaszcza jesli ma pan jeszcze jedna operacje. Laurie sama czula sie wyczerpana. Mysl o pojsciu od razu do lozka wydawala sie bardzo kuszaca. -Zlapie drugi oddech - rzekl Jordan. - Mozemy nie siedziec dlugo. -O ktorej mozemy sie spotkac? -O dziewiatej. Przysle Thomasa mniej wiecej o tej porze. Laurie bez entuzjazmu wyrazila zgode. Nastepnie zadzwonila do domu Calvina Washingtona. -O co chodzi? - zapytal, przywolany do telefonu przez zone. Wydawalo sie, ze nie jest w dobrym humorze. -Przepraszam, ze niepokoje pana w domu - zaczela Laurie - ale teraz, gdy mam dwanascie przypadkow w swojej serii, chcialabym poprosic o przydzielenie mi dalszych, ktore moga pojawic sie jutro. -Nie ma pani jutro sekcji. Dla pani jest dzien papierkowy. -Wiem i dlatego dzwonie. Nie mam dyzuru podczas weekendu, moge wiec wtedy nadrobic papierkowa robote. -Doktor Montgomery, mysle, ze powinna pani wziac troche na wstrzymanie. Daje sie pani zbytnio ponosic w tej sprawie. Angazuje sie pani zanadto emocjonalnie, traci pani obiektywizm. Przykro mi, ale jutro jest dla pani dzien papierkowy bez wzgledu na to, kogo wniosa nogami naprzod. Laurie odlozyla sluchawke. Byla przygnebiona. Jednoczesnie zdawala sobie sprawe, ze w tym, co powiedzial Calvin, bylo troche prawdy. Rzeczywiscie, zaangazowala sie emocjonalnie w te sprawe. Siedzac przy telefonie, pomyslala o oddzwonieniu do matki. Ostatnia rzecza, na ktora mialaby ochote, bylo przesluchanie na temat jej rozwijajacej sie znajomosci z Jordanem Sheffieldem. Nie wiedziala zreszta jeszcze sama, co ma o nim myslec. Postanowila poczekac z telefonem do matki. Jadac Tunelem Srodmiejskim, a nastepnie autostrada na Long Island, Lou zastanawial sie, dlaczego z uporem wali glowa w mur. Nie bylo mozliwosci, aby kobieta w rodzaju Laurie Montgomery traktowala kogos takiego jak on inaczej niz jako pracownika sluzb miejskich. Dlaczego ciagle wyobrazal sobie zarozumiale, ze ona nagle powie: "Och Lou, zawsze chcialam poznac detektywa z policji, ktory studiowal w dzielnicowej uczelni?" Uderzyl w kierownice ze zloscia i zazenowaniem. Gdy Laurie nagle zatelefonowala i zapowiedziala wizyte w jego biurze, wydawalo mu sie, ze chce sie z nim zobaczyc z powodow osobistych, a nie po to, aby wykorzystac go do nadania rozglosu epidemii kokainowej wsrod yuppies. Zjechal z autostrady na bulwar Woodhaven w kierunku Forest Hills. Odczuwajac potrzebe zrobienia czegos wiecej niz zabawianie sie spinaczami na biurku, postanowil poweszyc troche na wlasna reke, odwiedzajac pozostalych przy zyciu malzonkow ofiar. Bylo to takze lepsze niz powrot do jego marnego mieszkania na ulicy Prince w SoHo i ogladanie telewizji. Na dlugim, zakreconym podjezdzie do domu malzenstwa Vivonetto nie mogl oprzec sie uczuciu podziwu. Dom byl rezydencja z bialymi kolumnami. W jego umysle natychmiast odezwaly sie sygnaly alarmowe. Taki dostatek wskazywal na duze pieniadze. Trudno bylo uwierzyc, aby zwykly restaurator mial tyle forsy, jesli nie mial powiazan ze zorganizowana przestepczoscia. Zaparkowal przed frontowymi drzwiami. Wczesniej zatelefonowal, wiec pani Vivonetto czekala na niego. Gdy zadzwonil, drzwi otworzyla mu kobieta majaca na sobie tone makijazu. Byla ubrana w biala welniana sukienke. Niewiele wskazywalo, aby ciezko przezywala zalobe. -Pan z pewnoscia jest porucznikiem Soldano - odezwala sie. - Prosze wejsc. Nazywam sie Gloria Vivonetto. Czy moge panu zaproponowac cos do picia? Detektyw wyjasnil, ze jest na sluzbie i poprosil o szklanke wody. Przeszli do salonu, gdzie gospodyni spelnila jego zyczenie, sobie zas nalala kieliszek wodki. -Wspolczuje pani z powodu smierci meza - powiedzial Lou. Byl to jego normalny wstep w tego rodzaju sytuacjach. -To bylo calkiem do niego podobne - stwierdzila Gloria. - Ciagle mu powtarzalam, ze nie powinien po nocach ogladac telewizji. A on to robi i zostaje zastrzelony. Nie mam pojecia o prowadzeniu interesow. Jestem pewna, ze oskubia mnie ze wszystkiego. -Czy wie pani o kims, kto zyczylby sobie smierci pani meza? - spytal porucznik. Bylo to pierwsze pytanie w standardowym zestawie. -Rozmawialam juz o tym wszystkim z innymi detektywami. Czy musimy jeszcze raz przez to przejsc? -Moze nie - odparl Soldano. - Bede z pania szczery. Sposob zastrzelenia pani meza wskazuje na powiazanie ze zorganizowana przestepczoscia. Czy rozumie pani, o co mi chodzi? -Mowi pan o mafii? -No coz, zorganizowana przestepczosc to troche wiecej niz mafia. Ale z grubsza biorac o to chodzi. Czy przychodzi pani na mysl jakis powod, dla ktorego ludzie tacy jak czlonkowie mafii mogliby chciec zabic pani meza? -Ha! - zasmiala sie Gloria. - Moj maz nigdy nie mial nic wspolnego z czyms tak barwnym jak mafia. -A jego firma? - dopytywal sie Lou. - Czy "Pasta Pronto" miala jakiekolwiek zwiazki ze swiatem przestepczym? -Nie - odparla pani Vivonetto. -Jest pani pewna? -No nie, chyba nie jestem pewna. Nie angazowalam sie w interesy. Ale nie moge sobie wyobrazic, aby kiedykolwiek mial on cos wspolnego z mafia. A poza tym moj maz nie byl czlowiekiem zdrowym. I tak dlugo by juz nie pociagnal. Gdyby ktos chcial sie go pozbyc, moglby poczekac, az zejdzie smiercia naturalna. -Na co chorowal pani maz? -A na co on nie chorowal? Wszystko sie u niego sypalo. Mial powazne problemy z sercem i byl po dwoch operacjach naczyn wiencowych. Nerki nie byly calkiem w porzadku. Mial miec operacje usuniecia pecherzyka zolciowego, ale ciagle ja odkladano ze wzgledu na serce. Mial miec operacje oka. Byly tez klopoty z prostata. Nie wiem dokladnie, na czym polegaly, ale cala jego dolna polowa juz nie dzialala. I to od lat. -To przykre - baknal detektyw, nie bardzo wiedzac, co powiedziec. - Pewnie bardzo cierpial. Gloria wzruszyla ramionami. -Nigdy nie dbal o siebie. Mial nadwage, pil jak smok i palil bardzo duzo. Lekarze powiedzieli mi, ze moze nie przezyc roku, jesli nie zmieni swych przyzwyczajen, czego nie mial zamiaru robic. Soldano uznal, ze nie dowie sie juz wiele wiecej od niezbyt zasmuconej wdowy. -No coz - rzekl wstajac i wreczajac jej swa wizytowke. - Dziekuje za pani czas. Jesli przyjdzie pani na mysl cos, co mogloby byc wazne, prosze do mnie zatelefonowac. Nastepnie skierowal sie pod adres Singletonow. Stal tam prosty, dwukondygnacyjny dom z cegly z rzezbami dwoch rozowych flamingow na trawniku. Ulica przypominala mu okolice jego domu rodzinnego zaledwie kilka przecznic dalej, w Rego Park. Z nostalgia przypomnial sobie, jak wieczorami grywal tam z kolegami w baseball. Drzwi otworzyl Chester Singleton. Byl to wysoki, mocno lysiejacy mezczyzna w srednim wieku. Jego nieco obwisle policzki i podbrodek nadawaly mu wyglad mysliwskiego psa. Gdy Lou zobaczyl jego czerwone i zalzawione oczy, natychmiast wiedzial, ze ma do czynienia z czlowiekiem naprawde pograzonym w zalobie. -Detektyw Soldano? Lou potwierdzil kiwnieciem glowy, po czym zostal zaproszony do srodka. Meble w pokoju byly proste, lecz solidne. Na oparciu wysluzonej, pokrytej kraciastym materialem kanapy zlozona byla wykonana szydelkiem narzuta. Na scianach wisialy dziesiatki oprawionych w ramki fotografii, w wiekszosci czarno-bialych. -Wspolczuje panu z powodu smierci zony - powiedzial Soldano. Singleton kiwnal glowa i przygryzl dolna warge. -Wiem, ze byli tu juz inni ludzie - kontynuowal detektyw. Postanowil przejsc od razu do sedna sprawy. - Chcialem pana zapytac wprost, dlaczego zawodowy zabojca mialby przyjsc do panskiego domu i zastrzelic panska zone? -Nie wiem - odpowiedzial Chester lamiacym sie glosem. -Panska firma dostawcza zaopatrywala niektore restauracje powiazane ze zorganizowanym swiatem przestepczym. Czy ktorekolwiek z zaopatrywanych przez pana restauracji zglaszaly jakies skargi na panskie uslugi? -Nigdy - odparl Singleton. - I nie wiem nic o zorganizowanej przestepczosci. Pewnie, ze slyszalem pogloski. Ale nigdy nie poznalem ani nie widzialem nikogo, kto robilby na mnie wrazenie gangstera. -A "Pasta Pronto"? - spytal Lou. - Slyszalem, ze zaczal pan z nimi robic interesy. -Ostatnio dostalem czesc ich zamowien, to prawda. Ale tylko czesc. Mysle, ze to bylo na probe. Mialem nadzieje dostac od nich z czasem wiecej. -Czy znal pan Stevena Vivonetto? -Tak, ale niezbyt dobrze. To byl zamozny czlowiek. -Czy wie pan, ze on takze zostal wczoraj w nocy zastrzelony? -Wiem. Czytalem o tym w gazecie. -Czy probowano ostatnio panu grozic? - spytal porucznik. - Jakies proby wymuszania? Propozycje zapewnienia ochrony za pieniadze? Chester przeczaco pokrecil glowa. -Czy przychodzi panu do glowy jakis powod, dla ktorego panska zona i Steven Vivonetto mieliby zostac zamordowani tej samej nocy, byc moze przez te sama osobe? -Nie - odpowiedzial Singleton. - Nie moge sobie wyobrazic, dlaczego ktos chcialby zabic Janice. To byla najbardziej serdeczna i mila osoba na swiecie. A jeszcze do tego wszystkiego byla chora. -Co jej dolegalo? -Rak. Niestety, przed wykryciem nastapily przerzuty. Nigdy nie lubila chodzic do lekarza. Gdyby poszla wczesniej, moze daloby sie zrobic cos wiecej. W tej sytuacji zastosowano tylko chemoterapie. Przez pewien czas wydawalo sie, ze nie jest zle, ale wtedy dostala tej okropnej wysypki na twarzy. Nazywa sie to polpasiec i oslepilo ja nawet na jedno oko tak, ze miala miec operacje. -Czy lekarze dawali jej jakies szanse? -Raczej nie. Mowili mi, ze nie moga byc pewni, ale moze to potrwac tylko okolo roku albo krocej, jesli dojdzie do szybszego nawrotu raka. -Bardzo mi przykro slyszec to wszystko - powiedzial Soldano. -No coz, moze to i na dobre wyszlo. Moze oszczedzilo jej wielu cierpien. Ale tak mi jej brakuje. Bylismy malzenstwem przez trzydziesci jeden lat. Po ponownym wyrazeniu wspolczucia i pozostawieniu swej wizytowki detektyw pozegnal sie i wyszedl. Jadac z powrotem na Manhattan myslal o tym, jak malo sie dowiedzial. Powiazania swiata przestepczego z oboma przypadkami byly w najlepszym razie ulotne. Zdziwila go wiadomosc, ze obie ofiary byly smiertelnie chore. Byl ciekaw, czy zabojcy o tym wiedzieli. Odruchowo siegnal do kieszeni marynarki i wyjal papierosa. Wcisnal zapalniczke i w tym momencie pomyslal o Laurie. Otworzyl okno i wyrzucil papierosa na ulice, akurat gdy zapalniczka wyskoczyla. Westchnal, zastanawiajac sie, dokad ten nadety Jordan Sheffield zabiera ja na kolacje. Vinnie Dominick wszedl do szatni w St. Mary's i usiadl zmeczony na lawce. Byl mocno spocony i lekko krwawil z malego zadrapania na policzku. -Krwawisz, szefie - powiedzial Freddie Capuso. -Odczep sie od mojej twarzy - warknal Vinnie. - Wiem, ze krwawie. Ale wiesz, co mnie wkurza? Ten petak, Jeff Young, powiedzial, ze w ogole mnie nie dotknal, i jeczal przez dziesiec minut, gdy zglosilem faula. Dominick wlasnie zakonczyl godzinna gre w koszykowke systemem trzech na trzech. Jego druzyna przegrala i byl z zlym nastroju. Nastroj ten jeszcze bardziej sie pogorszyl, gdy wszedl z ponura mina jego najbardziej zaufany pomocnik, Franco Ponti. -Nie mow mi, ze to prawda - odezwal sie Vinnie. Franco podszedl do lawki, postawil na niej stope i oparl sie na kolanie. Ze wzgledu na rysy twarzy mial od szkoly sredniej przezwisko "jastrzab". Ze swym cienkim, haczykowatym nosem, waskimi wargami i paciorkowatymi oczami przypominal drapieznego ptaka. -Prawda - rzekl monotonnym glosem Ponti. - Jimmy Lanso zostal wczoraj wieczorem skasowany w domu pogrzebowym swego kuzyna. Dominick zerwal sie z lawki i uderzyl piescia w jedna z metalowych szafek. Przerazliwy lomot odbil sie echem w malej szatni niczym grzmot pioruna. Wszyscy drgneli, wyjatkiem byl jedynie Franco. -Chryste! - zawolal Vinnie i zaczal chodzic tam i z powrotem. Freddie Capuso przezornie zszedl mu z drogi. -Co ja powiem zonie? Co ja powiem zonie? - powtarzal Dominick podnoszac glos. - Obiecalem jej, ze to zalatwie. Znow uderzyl w jedna z szafek. Z twarzy spadaly mu krople potu. -Powiedz jej, ze zrobiles blad ufajac Cerino - odezwal sie Ponti. Vinnie zatrzymal sie. -To prawda - rzucil ze zloscia. - Myslalem, ze Cerino jest cywilizowanym czlowiekiem. Ale teraz wiem, ze tak nie jest. -Jest tez cos wiecej - kontynuowal Franco. - Ludzie Cerino byli zajeci rozwalaniem rozmaitych innych osob poza Jimmym Lanso. Wczoraj w nocy rabneli dwie osoby w Kew Gardens i dwie w Forest Hills. -Widzialem to w wiadomosciach - powiedzial zdumiony Dominick. - To byli ludzie Cerino? -A jakze - odparl Ponti. -Dlaczego? Nazwiska nic mi nie mowily. -Nikt nie wie - odpowiedzial Franco wzruszajac ramionami. -Musi byc jakis powod. -Na pewno - zgodzil sie Ponti. - Tylko, ze ja nie wiem jaki. -No to sie dowiedz! Jedna sprawa jest miec Cerino i jego petakow jako konkurencje w interesach, ale zupelnie czym innym jest siedziec i patrzyc, jak psuja sprawy wszystkim. -W Queens roi sie od gliniarzy - oswiadczyl Franco. -Tego wlasnie nam nie potrzeba - powiedzial Vinnie. - Jesli wladze zarzadzaja pogotowie, to bedziemy musieli zawiesic duza czesc naszych operacji. Musisz dowiedziec sie, co kombinuje Cerino. Franco, licze na ciebie. Ponti pokiwal glowa. -Zobacze, co da sie zrobic. -Nie idzie pani zbytnio jedzenie - zauwazyl Jordan. Laurie podniosla glowe znad talerza. Znajdowali sie w restauracji o nazwie "Palio". Choc kuchnia byla wloska, na wystroj skladala sie odprezajaca kombinacja stylu orientalnego i nowoczesnego. Na talerzu Laurie miala znakomite risotto z przysmakami morskimi, jej kieliszek wypelniony byl rownie swietnym winem. Doktor mial jednak racje, jedzenie jakos jej nie szlo. Choc jadla tego dnia niewiele, po prostu nie byla glodna. -Czy pani nie smakuje? - spytal Sheffield. - Jesli dobrze slyszalem, mowila pani, ze wloskie potrawy jej odpowiadaja. Byl, jak zwykle, nieformalnie elegancki. Mial na sobie czarny aksamitny blezer i jedwabna, rozpieta pod szyja koszule bez krawata. Logistycznie wszystko udalo sie tego wieczora duzo lepiej. Zgodnie z obietnica Jordan zadzwonil, wychodzac z pracy tuz przed dziewiata, aby powiedziec, ze kierowca jest w drodze, on sam zas idzie sie przebrac. Gdy Thomas i Laurie znalezli sie przed wiezowcem Trumpha, doktor czekal juz przy chodniku. Stamtad byla juz tylko krotka przejazdzka na Zachodnia Piecdziesiata Pierwsza ulice. -Uwielbiam wloska kuchnia - potwierdzila Laurie. - Chyba po prostu nie jestem glodna. Dzien jakos dlugo sie ciagnal. -Unikalem dotad tematu dzisiejszego dnia - przyznal Sheffield. - Wydawalo mi sie, ze lepiej bedzie najpierw napic sie troche wina. Jak juz wspominalem w rozmowie telefonicznej, moj dzien byl okropny. To jest jedyne wlasciwe okreslenie, poczynajac od pani telefonu o losie biednej Marshy Schulman. Za kazdym razem, kiedy o niej mysle, robi mi sie niedobrze. Poczuwam sie nawet do winy, ze bylem na nia taki zly, gdy nie zjawila sie w pracy, a tymczasem ona byla bezglowym cialem plywajacym w Rzece Wschodniej. Moj Boze! Jordan nie byl w stanie kontynuowac. Ukryl twarz w dloniach i powoli pokrecil glowa. Laurie polozyla reke na jego ramieniu. Wspolczula mu, ale takze poczula ulge na widok tego przejawu emocji. Sadzila dotad, ze nie byl zdolny do czegos takiego i ze przyjal dosc obojetnie smierc swej sekretarki. Nagle wydal sie o wiele bardziej ludzki. Doktor wzial sie w garsc. -To nie wszystko - powiedzial ze smutkiem. - Stracilem dzis pacjentke. Wybralem okulistyke czesciowo dlatego, ze wiedzialem, iz bedzie mi trudno radzic sobie ze smiercia, a jednoczesnie chcialem tez operowac. Do dzis okulistyka wydawala sie idealnym kompromisem. Stracilem przed operacja pacjentke nazwiskiem Mary O'Connor. -Przykro mi to slyszec - rzekla Laurie. - Wiem, co pan czuje. Kontakty z umierajacymi pacjentami byly dla mnie takze trudne. Mysle, ze jest to jedna z przyczyn, dla ktorych zajelam sie anatomia patologiczna, a zwlaszcza medycyna sadowa. Moi pacjenci juz nie zyja. Sheffield usmiechnal sie blado. -Mary byla wspaniala kobieta i bardzo dobra pacjentka - dodal. - Zoperowalem jej juz jedno oko i mialem dzis po poludniu zrobic drugie. Byla zdrowa osoba bez rozpoznanych schorzen serca, a jednak znaleziono ja martwa w lozku. Zmarla ogladajac telewizje. -To dla pana okropne przezycie - powiedziala wspolczujaco Laurie. - Ale trzeba pamietac, ze w takich przypadkach zawsze wystepuja schorzenia utajone. Przypuszczam, ze zobaczymy jutro cialo pani O'Connor i na pewno powiadomie pana o przyczynie. Poznanie patologii pomaga czasem pogodzic sie ze smiercia. -Bede wdzieczny - odparl Jordan. -Moj dzien nie byl chyba az tak zly - stwierdzila Laurie - ale zaczynam rozumiec, jak czula sie Kasandra, gdy Apollo sprawil, ze jej nie sluchano. Opowiedziala doktorowi o serii przedawkowan i swym przekonaniu, ze beda nowe przypadki, jesli nie zostana wydane stosowne ostrzezenia. Mowila o tym, jak nie udalo sie jej przekonac glownego lekarza sadowego do wystapienia z publicznym oswiadczeniem. Nastepnie opowiedziala, jak poszla na policje, ale i tam spotkala sie z odmowa. -To rzeczywiscie frustrujace - przyznal Jordan, po czym zmienil temat. - Jedna rzecz byla dobra w moim dzisiejszym dniu. Duzo operowalem, co bardzo cieszy zarowno mnie, jak i mojego ksiegowego. W ciagu ostatnich paru tygodni robilem dwa razy tyle operacji, co normalnie. -Wspaniale - powiedziala Laurie. Nie mogla przy tym nie zwrocic uwagi na jego sklonnosc do kierowania rozmowy na swoj temat. -Mam tylko nadzieje, ze to sie utrzyma - dodal. - Zawsze wystepuja wahania i z tym moge sie pogodzic, ale przy obecnym tempie zaczynam czuc, ze los mnie rozpieszcza. Po daniach goracych i uprzatnieciu stolu kelner podjechal wozkiem z kuszacymi deserami. Doktor wybral tort czekoladowy, Laurie jagody. On pil kawe z ekspresu, ona kawe bez kofeiny. Dodajac cukru, dyskretnie spojrzala na zegarek - Zauwazylem to - rzekl Sheffield. - Wiem, ze robi sie pozno. Wiem rowniez, ze dzis jest "noc nauki". Odstawie pania do domu za pol godziny, jesli zawrzemy taka sama umowe jak wczoraj. Zjedzmy znow jutro razem kolacje. -Znow? - spytala Laurie. - Jordanie, pan na pewno nabierze do mnie obrzydzenia. -Nonsens - zaprzeczyl doktor. - Ciesze sie z kazdej minuty. Chcialbym tylko miec troche wiecej czasu, a jutro mamy piatek i zaczyna sie weekend. Moze nawet bedzie pani miala jakies wiadomosci o pani O'Connor. Prosze, Laurie. Laurie nie mogla uwierzyc, ze jest zapraszana na kolacje trzecia noc z rzedu. Z pewnoscia jej to pochlebialo. -Dobrze - zgodzila sie w koncu. - Ma pan randke. - Swietnie - odparl Jordan. - Czy ma pani jakies sugestie dotyczace restauracji? -Wywiazywal sie pan dotad znakomicie - powiedziala. - Niech pan wybiera. -Dobrze, niech tak bedzie. Czy mozemy znow umowic sie na dziewiata? Laurie kiwnela glowa popijajac kawe. Patrzac w jasne oczy doktora, pomyslala o negatywnej ocenie, jaka wystawil mu Lou. Przez moment kusilo ja, aby zapytac o przebieg spotkania z detektywem porucznikiem, ale powstrzymala sie. Czasem bywa lepiej, jesli pewne rzeczy pozostaja nie dopowiedziane. Rozdzial 9 MANHATTAN, CZWARTEK, GODZ. 23.50 -Niezle - odezwal sie Tony. Wraz z Angelem wychodzili wlasnie z otwartej cala noc pizzerii na Czterdziestej Drugiej ulicy w poblizu Times Square. - Bylem zaskoczony. To miejsce wygladalo dosc nedznie.Facciolo nie odpowiedzial. Myslal juz o czekajacej ich robocie. Gdy znalezli sie w garazu parkingowym, wskazal na swojego town cara. Wlasciciel garazu, Lenny Helman, placil Cerino za ochrone. Poniewaz pieniadze odbieral zwykle Angelo, parkowal tu za darmo. -Lepiej, zeby nie zarysowal wozu - powiedzial, gdy pracownik podjechal samochodem do chodnika. Po sprawdzeniu, ze nie ma zadnego sladu na lsniacej karoserii, Angelo wsiadl, to samo uczynil Ruggerio i wyjechali na Czterdziesta Druga. -Co dalej? - spytal Tony, ktory siedzial bokiem, aby moc patrzyc na Facciolo. Swiatla neonow z okolicznych kin migotaly na pociaglej twarzy Angela, sprawiajac, ze przypominal odwinieta mumie z muzeum. -Przechodzimy na liste "popytu" - odparl Facciolo. - Swietnie - rzekl entuzjastycznie Ruggerio. - Zaczynalem juz miec dosyc tamtej. Dokad? -Osiemdziesiata Szosta. Blisko Metropolitan Museum. -Dobre miejsce. Zaloze sie, ze beda do zabrania pamiatki. -Nie bardzo mi sie to podoba - oswiadczyl Angelo. - Dobra dzielnica oznacza nowoczesne alarmy. -To wszystko dla ciebie pestka. -Troche za dobrze sie nam dotad ukladalo. Zaczynam sie niepokoic. -Za duzo sie martwisz - skomentowal smiejac sie Tony. - Sprawy ukladaja sie tak dobrze dlatego, ze wiemy, co robimy. A im wiecej tego robimy, tym stajemy sie lepsi. Tak samo jest ze wszystkim. -Obsuwy sie zdarzaja - zauwazyl Facciolo. - Chocbys nie wiem jak sie przygotowal. Musimy sie z tym liczyc. I w razie potrzeby byc w stanie sobie poradzic. -Och, jestes po prostu pesymista. Zajeci ta pogawedka, nie zauwazyli, ze za dwoma samochodami z tylu jedzie spokojnie za nimi czarny cadillac. Za kierownica odprezony Franco Ponti z przyjemnoscia wsluchiwal sie w nagranie Aidy. Dzieki cynkowi od informatora w rejonie Times Square sledzil Angela i Tony'ego od chwili, gdy zatrzymali sie w pizzerii. -Kogo zalatwiamy? - spytal Ruggerio. -Kobiete - odparl Facciolo. -Czyja kolej? Tony wiedzial, ze tym razem wypada na Angela, ale mial nadzieje, ze ten zapomnial. -Wszystko mi jedno - odpowiedzial Facciolo. - Ty mozesz ja zalatwic, a ja bede pilnowal faceta. Przed zaparkowaniem Angelo przejechal kilka razy obok budynku. Byl to pieciopietrowy dom z piaskowca z podwojnymi drzwiami na szczycie krotkich granitowych schodow. Ponizej, na poziomie ziemi, znajdowaly sie drugie drzwi. -Wejscie sluzbowe bedzie chyba najlepsze - zadecydowal Angelo. - Bedziemy troche oslonieci schodami. Widze, ze jest alarm, ale jesli taki, jak mysle, to zaden problem. -Ty jestes szefem - powiedzial Tony. Wyjal pistolet i umocowal tlumik. Zaparkowali prawie przy nastepnej przecznicy i wrocili piechota. Angelo mial ze soba mala torbe lotnicza z narzedziami. Gdy dotarli do budynku, polecil Tony'emu, aby poczekal na chodniku i ostrzegl go, gdyby ktos nadchodzil. Nastepnie podszedl do drzwi dla sluzby. Tony rozejrzal sie naokolo, lecz na ulicy panowal spokoj. Nie bylo widac nikogo, ale nie dostrzegl, ze Franco Ponti siedzi w samochodzie zaparkowanym na podjezdzie jednego z pobliskich domow. -W porzadku, chodz, Tony - przywolal szeptem Facciolo stojacy w cieniu wejscia sluzbowego. Weszli do dlugiego holu i szybko skierowali sie do schodow. Byla tam winda, ale wiedzieli, ze nie nalezy jej uzywac. Pokonujac po dwa stopnie naraz, weszli na pierwsze pietro i nadsluchiwali. W ciemnosciach glosno tykal duzy antyczny zegar, poza tym w budynku panowala cisza. -Czy mozesz sobie wyobrazic zycie w takim domu? - szepnal Ruggerio. - Tu jest jak w palacu. -Zamknij sie - syknal Angelo. Poszli dalej na gore po szerokich, kreconych schodach wijacych sie wokol zyrandola, ktory w ocenie Tony'ego mial chyba dwa metry szerokosci. Na drugim pietrze zajrzeli do szeregu pokojow, biblioteki i gabinetu. Na trzecim znalezli to, czego szukali: glowna sypialnie. Facciolo stanal po jednej stronie podwojnych drzwi, Ruggerio po drugiej. Obaj mieli wyciagniete pistolety z zalozonymi tlumikami. Angelo powoli przekrecil klamke i otworzyl drzwi. Pokoj byl wiekszy od jakiejkolwiek widzianej przez nich obu sypialni. Przy przeciwleglej scianie, co w odczuciu Facciolo wydawalo sie bardzo daleko, stalo wielkie loze z baldachimem. Wszedl do pokoju, dajac Tony'emu znak, aby podazyl za nim. Zblizyl sie do prawej strony loza, po ktorej spal mezczyzna, Ruggerio stanal po drugiej. Angelo kiwnal glowa i obaj wymierzyli. Pistolet Tony'ego wydal dobrze znany, przytlumiony odglos i kobieta drgnela. Mezczyzna musial miec lekki sen. Natychmiast po strzale usiadl z szeroko otwartymi oczami. Facciolo zastrzelil go, zanim mial szanse wypowiedziec slowo, i mezczyzna przewrocil sie na strone zony. -O, nie! - powiedzial glosno Angelo. -Co sie stalo? - spytal Ruggerio. Poslugujac sie koncem tlumika, Angelo rozchylil palce konajacego mezczyzny. Miedzy nimi widoczne bylo male plastikowe urzadzenie z przyciskiem. -On ma jakis cholerny alarm - odparl. -Co to znaczy? - zapytal Tony. -To znaczy, ze musimy stad spieprzac - odpowiedzial Angelo. - Idziemy. Zaczeli zbiegac po schodach tak szybko, jak bylo to mozliwe w panujacym polmroku. Na zakrecie przy pierwszym pietrze prawie zderzyli sie z gospodynia zmierzajaca na gore. Kobieta krzyknela, zawrocila i pobiegla w glab domu. Ruggerio strzelil ze swojego bantama, ale na odleglosc wieksza od dwoch metrow jego bron nie byla precyzyjna. Pocisk chybil, roztrzaskujac wielkie lustro w zlotej ramie. -Musimy ja dopasc - rzekl Facciolo, uswiadamiajac sobie, ze kobieta ich dobrze widziala. Z torba podskakujaca na ramieniu rzucil sie w dol schodow. Na dole poslizgnal sie na marmurowej posadzce usianej odlamkami lustra. Po odzyskaniu rownowagi popedzil holem na tyly domu, gdzie, jak widzial, kobieta mocowala sie z oszklonymi drzwiami prowadzacymi na zewnatrz. Wybiegla, zanim mogl ja zlapac, zamykajac za soba drzwi. Byl tylko pare sekund za nia, Tony tuz za nim. Wybiegli na zewnatrz, lecz potkneli sie na parze niewidocznych w mroku krzesel ogrodowych. Angelo wyprostowal sie i rozejrzal naokolo. Tyly posesji przypominaly publiczny park. Na srodku blyszczala woda w prostokatnym basenie. Na prawo widac bylo niewyraznie zarysy pawiloniku pokrytego pnaczami. Na galezi grubego debu wisiala hustawka. Ale kobiety nie bylo nigdzie widac. -Dokad ona pobiegla? - zapytal szeptem Ruggerio. -Czy stalbym tutaj, gdybym wiedzial? - odparl Facciolo. - Ty idz tamtedy, ja pojde tedy - powiedzial pokazujac na oba brzegi basenu. Obaj mozolnie przeszukiwali ogrod, zagladajac w mroczne zakamarki miedzy krzewami i paprociami. -Tam jest!- zawolal Tony, wskazujac na tyl domu. Angelo oddal dwa strzaly. Pierwszy pocisk rozbil szklo tylnych drzwi. Po drugim widac bylo, ze kobieta potknela sie i upadla. -Spadajmy stad - polecil Facciolo. Slyszal w oddali syreny i choc trudno bylo miec pewnosc, wydawalo sie, ze sie zblizaja. Nie chcac ryzykowac wychodzenia od frontu, zwrocil sie w strone muru okalajacego ogrod. -Chodz tu! - krzyknal do Tony'ego, dostrzegajac furtke po drugiej stronie basenu. Angelo dotarl do niej pierwszy, otworzyl zasuwe i wybiegl na zasmiecony zaulek. Razem probowali w mroku otworzyc kazda napotkana furtke, az wreszcie Tony znalazl jedna z prawie przegnilymi deskami i wlamal sie do srodka. Ogrod, w ktorym sie znalezli, byl prawie tak zaniedbany jak furtka. -Co teraz? - zapytal Ruggerio. -Tedy - rzekl Facciolo, wskazujac na ciemny pasaz wiodacy w kierunku frontu. Na koncu znajdowaly sie drzwi zamkniete na zasuwe. Wychodzac przez nie znalezli sie na Osiemdziesiatej Piatej ulicy. Angelo otrzepal ubranie. Tony poszedl za jego przykladem. -Okay - powiedzial Facciolo. - Teraz badz spokojny, swobodny, odprezony. Powoli przeszli ulica do rogu, jak gdyby wyszli z wizyty u sasiadow. Nie spieszac sie dotarli do samochodu. Syreny rzeczywiscie zmierzaly w kierunku wlasnie opuszczonego przez nich domu z piaskowca. W oddali widac bylo samochody policyjne blokujace ulice. Angelo zdalnie otworzyl zamek drzwi samochodu i obaj wsiedli. -To trzeba podziwiac! - rzucil podekscytowany Ruggerio, gdy przejechali juz kilka przecznic. - Takiej roboty jeszcze nigdy nie widzialem. Facciolo zrobil ponura mine. -To byla katastrofa - stwierdzil. -Co ty mowisz? - spytal Tony. - Wydostalismy sie. Nie ma problemu. I dostales gospodynie. Trafiles ja tak, ze padla w biegu. -Ale nie sprawdzilismy jej - odparl Angelo. - Skad moge wiedziec, czy ja naprawde skasowalem, czy tylko postrzelilem? Powinnismy byli ja sprawdzic. Ona nas obu wyraznie widziala. -Upadla szybko - zauwazyl Ruggerio. - Mysle, ze trafiles ja naprawde dobrze. -To jest to, o czym mowilem: obsuwy sie zdarzaja. Jak moglismy przewidziec, ze facet bedzie spal z guzikiem alarmowym w garsci? - powiedzial Facciolo. Byl zadowolony, ze mial do trzymania kierownice, gdyz rece mu sie trzesly. -Dobrze, wiec mamy juz z glowy skok "pechowy" - skomentowal Tony. - Teraz nie mozesz juz mowic, ze sprawy ukladaja sie za dobrze. Co mamy dalej? -Nie jestem pewien - odparl Angelo. - Moze powinnismy dzis dac juz sobie spokoj? -Dlaczego? - spytal Ruggerio. - Noc jest jeszcze mloda. Posluchaj! Zalatwmy jeszcze chociaz jeden punkt. Nie mozemy odpuszczac takich pieniedzy. Facciolo pomyslal chwile. Intuicja mowila mu, zeby na tym poprzestac, ale Tony mial racje. Pieniadze byly rzeczywiscie spore. Poza tym z takimi zleceniami bylo jak z jazda konno: jak sie spada, to sie wsiada. Jesli nie, to mozna juz nigdy nie pojechac. -Dobrze - zgodzil sie w koncu. - Robimy jeszcze jeden. -To mi sie podoba - oznajmil Ruggerio. - Dokad? -Do Village. Jeszcze jedna taka rezydencja. Po przejechaniu przez Central Park od Dziewiecdziesiatej Siodmej ulicy przez chwile nie rozmawiali. Dochodzili do siebie po skrajnie przeciwstawnych odczuciach emocjonalnych: u Angela byly to strach i niepokoj, u Tony'ego czyste rozradowanie. Zaden nie zauwazyl jadacego za nimi w pewnym odstepie czarnego cadillaca. -To bedzie tu na lewo - powiedzial Facciolo, skrecajac w ulice Bleecker. Wskazal na trzypietrowy dom z kolatka w ksztalcie glowy lwa na drzwiach frontowych. Ruggerio kiwnal glowa. Angelo poczul przyspieszone bicie serca. -Tym razem mezczyzna - oznajmil. - Plan taki jak poprzednio. Ty zalatwiasz jego, ja obstawiam zone. -Rozumiem - odparl Tony, podniecony faktem, ze znow kolejka dostaje sie jemu. Tym razem Facciolo zaparkowal dalej niz zwykle. Wracali w milczeniu, slychac bylo tylko pobrzekiwanie narzedzi w torbie lotniczej Angela. Mineli paru przechodniow. Ulice nie byly tu tak opustoszale jak w dzielnicy, z ktorej przyjechali. Alarm byl dla Facciolo dziecinna zabawka. Po paru minutach wchodzili na palcach po skrzypiacych schodach. W holu na gorze wlaczona byla mala lampka nocna. Jej lekko rozowe swiatlo pozwalalo rozeznac sie w otoczeniu. Pierwsze drzwi sprawdzone przez Angela prowadzily do pustego pokoju goscinnego. Poniewaz na tym pietrze byly jeszcze tylko jedne, przyjal on, ze prowadzily do glownej sypialni. Ponownie ustawili sie po obu stronach drzwi z pistoletami podniesionymi na wysokosci glowy. Facciolo przekrecil klamke i szybkim ruchem otworzyl drzwi. Udalo mu sie zrobic jeden krok do wewnatrz, gdy w mroku rzucil sie na niego warczacy pies. Lapami uderzyl go w piers, odrzucajac przez drzwi na przeciwlegla sciane holu. Szarpiac go, przegryzl mu marynarke, koszule i nawet w jednym miejscu skore. Angelo nie byl pewny, ale wydawalo mu sie, ze byl to doberman. Byl zbyt dlugi i szczuply na bulteriera, ale na pewno mial jego usposobienie. Tak czy inaczej skutecznie sterroryzowal i unieruchomil Angela. Ruggerio zareagowal szybko. Zrobil krok w bok i z bliska strzelil psu w klatke piersiowa. Byl pewien, ze trafil; ale pies nie zawahal sie. Warczac wyrwal z marynarki Facciolo nowy kawal materialu i rzucil sie po nastepny. Przed nacisnieciem spustu po raz drugi Tony poczekal na czysty strzal. Tym razem trafil psa w glowe i zwierze natychmiast z tepym odglosem opadlo na podloge. Kobiecy krzyk wywolal nowe ciarki na grzbiecie Angela. Wlascicielka domu zbudzila sie akurat w chwili, gdy jej pies zostal zastrzelony. Stala obok swego lozka z twarza wykrzywiona grymasem przerazenia. Ruggerio znow podniosl pistolet i ponownie slychac bylo przytlumione stukniecie. Krzyk kobiety nagle sie urwal. Podniosla reke do piersi, po czym odejmujac ja spojrzala na plame krwi. Na twarzy miala wyraz zdumienia, jak gdyby nie mogla uwierzyc, ze do niej strzelono. Tony przekroczyl, prog sypialni. Raz jeszcze podniosl pistolet i z bliska strzelil kobiecie w srodek czola. Podobnie jak pies, natychmiast bezwladnie opadla na podloge. Facciolo chcial cos powiedziec, ale zanim mu sie to udalo, z dolu rozlegl sie przerazliwy wrzask. To maz wbiegal po schodach z duzego kalibru dubeltowka w rekach. Trzymal ja oburacz na wysokosci pasa. Przeczuwajac, co sie stanie, Angelo rzucil sie na podloge w momencie, gdy dubeltowka wystrzelila z poteznym hukiem, ktory rozdzwonil sie w jego uszach. Zmasowany srut wybil dziure o srednicy przeszlo dwudziestu centymetrow w scianie nad jego glowa. Nawet Ruggerio musial reagowac odruchowo, rzucajac sie na bok, aby zejsc w drzwiach z linii strzalu. Drugi strzal z dubeltowki przelecial nad sypialnia i wybil jedno z tylnych okien. Lezac na podlodze, Facciolo oddal ze swego walthera dwa strzaly jeden po drugim. Trafil czlowieka z dubeltowka w piers i brode. Uderzenia pociskow zatrzymaly tamtego mezczyzne w biegu. Nastepnie, jak na zwolnionym filmie, przechylil sie on do tylu i ze straszliwym halasem stoczyl po schodach. Tony pojawil sie w drzwiach sypialni i zbiegl na dol, aby umiescic dodatkowy pocisk w glowie lezacego mezczyzny. Angelo wstal i podniosl swoja torbe lotnicza. Byl roztrzesiony. Jeszcze nigdy nie zdarzylo mu sie byc tak bliskim smierci. Zbiegajac na miekkich nogach ze schodow, powiedzial Tony'emu, ze musza szybko sie wynosic. Przy frontowych drzwiach stanal na palcach i wyjrzal na zewnatrz. Nie spodobalo mu sie to, co zobaczyl. Przed domem stala grupka ludzi wpatrujacych sie w fasade. Musieli slyszec brzek wybijanego w sypialni okna. Moze slyszeli oba wystrzaly dubeltowki. -Tylnym wyjsciem! - zawolal Angelo. Wiedzial, ze nie mozna ryzykowac konfrontacji z tym zbiegowiskiem. Bez trudu pokonali ogrodzenie z drucianej siatki na tylach domu. Na gorze nie bylo nawet drutu kolczastego. Nastepnie przeszli przez sasiednie podworko i stamtad na inna ulice. Angelo byl zadowolony, ze zaparkowal tak daleko. Bez komplikacji dotarli do samochodu. Odjezdzajac uslyszeli w oddali dzwiek zblizajacych sie syren. -Co to byl za cholerny pies? - spytal Tony, gdy jechali Szosta aleja. -Mysle, ze doberman - odpowiedzial Facciolo. - Piekielnie mnie wystraszyl. -Mnie tez - przyznal Ruggerio. - I ta dubeltowka. Malo brakowalo. -Zbyt malo. Trzeba bylo odpuscic po pierwszej robocie - narzekal Angelo krecac glowa. - Moze robie sie juz za stary na takie numery. -Nic podobnego. Jestes najlepszy - odparl Tony. -Kiedys tak mi sie wydawalo - powiedzial Facciolo. Spojrzal z zalem na swa poszarpana marynarke. Z przyzwyczajenia zerknal takze we wsteczne lusterko, ale nie zauwazyl tam niczego niepokojacego. Oczywiscie wypatrywal samochodow policyjnych, a nie wozu, w ktorym Franco Ponti podazal za nimi w dyskretnej odleglosci. Rozdzial 10 MANHATTAN, PIATEK, GODZ. 6.45 Normalnie Laurie bylaby zadowolona z przespanej nocy. Mimo, ze nikt z biura lekarza sadowego nie telefonowal z wiadomoscia o nowych przypadkach przedawkowan pasujacych do jej serii, zastanawiala sie, czy oznaczalo to, iz nie bylo takich przypadkow, czy tez, jak sugerowala jej intuicja, po prostu jej o nich nie zawiadomiono. Byla tak ciekawa, ze ubrala sie jak najszybciej i przed wyjsciem nawet nie zawracala sobie glowy kawa.Gdy tylko weszla do biura, zorientowala sie, ze wydarzylo sie cos niezwyklego. Znow na terenie recepcji zebrala sie grupa reporterow. Zastanawiajac sie, co moze oznaczac ich niepokojaca obecnosc, poczula, jak cos ja skreca w zoladku. Poszla wprost do biura identyfikacyjnego i na poczatek wziela sobie filizanke kawy. Vinnie, jak zwykle, pograzony byl w lekturze wiadomosci sportowych. Wygladalo na to, ze nie bylo jeszcze nikogo z innych lekarzy sadowych. Laurie siegnela po liste sekcji na ten dzien. Przesuwajac po niej wzrokiem, zauwazyla cztery przedawkowania narkotykow. Dwa przypadaly na Rive i dwa na George'a Fontwortha pracujacego w zakladzie od czterech lat. Przerzucila teczki przeznaczone dla Rivy oraz raporty pracownikow dochodzeniowych. Sadzac po adresach z Harlemu, wywnioskowala, ze chodzi tu o zwykle zgony w narkotykowych melinach. Nastepnie siegnela po teczki dla George'a. Czytajac pierwszy raport dochodzeniowy, poczula przyspieszone bicie serca. Zmarlym byl Wendell Morrison, trzydziestoszescioletni lekarz medycyny! Drzaca reka otworzyla ostatnia teczke: Julia Myerholtz, lat dwadziescia dziewiec, historyczka sztuki! Laurie wypuscila powietrze. Nie zdawala sobie sprawy, ze wstrzymywala oddech. Intuicja jej nie zawiodla: pojawily sie dwa nowe przypadki przedawkowania kokainy z charakterystykami podobnymi do poprzednich. Na jej mieszane uczucia skladaly sie gniew, iz nie zostala, zgodnie ze swoim zyczeniem, powiadomiona, oraz swiadomosc, ze jej obawy sie sprawdzily. Dochodzil do tego zal, ze doszlo do dwoch zgonow, ktorym byc moze udaloby sie zapobiec. Od razu poszla do biura dochodzeniowego. Zapukala glosno do drzwi Barta Arnolda i weszla, zanim zdazyl ja zaprosic. -Dlaczego mnie nie wezwano? Mowilam ci wlasnie o tym, ze chcialam byc powiadomiona o przedawkowaniach kokainy mieszczacych sie w pewnych parametrach demograficznych. Wczoraj w nocy byly dwa. Nie przekazano mi ani slowa. Dlaczego? -Polecono mi nie zawiadamiac cie - odpowiedzial Bart. -Dlaczego? - spytala Laurie. -Nie podano mi powodu. Ale przekazalem to lekarzom dyzurnym, kiedy zglosili sie na zmiane. -Kto ci polecil nie zawiadamiac mnie? -Doktor Washington. Przykro mi, Laurie. Sam bym ci to powiedzial, ale juz cie nie bylo w pracy. Laurie odwrocila sie i wyszla z biura Arnolda. Byla bardziej zla niz urazona. Potwierdzily sie jej najgorsze obawy: nie zostala pominieta przypadkowo, celowo usilowano ja wyeliminowac. Przed biurem lacznosci z policja natknela sie na Lou Soldano. -Czy moge z pania minute porozmawiac? - spytal. Laurie spojrzala na niego. Czy ten facet nigdy nie sypia? Znow wygladal, jak gdyby cala noc pracowal. Byl nie ogolony i mial podkrazone oczy. Krotko ostrzyzone wlosy byly zmierzwione nad czolem. -Jestem bardzo zajeta, poruczniku - powiedziala. -Tylko moment - nalegal detektyw. - Prosze. -Dobrze - ustapila. - O co chodzi? -Mialem wieczorem chwile czasu, aby pomyslec. Chcialbym przeprosic pania za swoje glupie zachowanie wczoraj po poludniu. Wyrazalem sie mocniej, niz powinienem. Przepraszam. Przeprosiny byly ostatnia rzecza, jakiej oczekiwala od niego. Ale slyszac je teraz, byla usatysfakcjonowana. -Tytulem wyjasnienia - kontynuowal Lou - powiem pani, ze jestem pod silnym naciskiem komisarza w sprawie tych mordow w stylu gangsterskim. On uwaza, ze skoro zajmowalem sie zorganizowana przestepczoscia, powinienem to rozpracowac. Niestety, komisarz nie jest czlowiekiem cierpliwym. -Chyba oboje jestesmy dosc zestresowani - odezwala sie Laurie. - Ale przeprosiny zostaja przyjete. -Dziekuje. Przynajmniej to mamy z glowy. -A wiec co pana tu dzis sprowadza? -Nie slyszala pani o zabojstwach? -Jakich zabojstwach? Mamy tu codziennie do czynienia z zabojstwami. -Nie o takie mi chodzi - odparl Soldano. - Znowu te gangsterskie. Zawodowa robota. Dwie pary tu, na Manhattanie. -Plywajace w rzece? -Nie. Zastrzelone w swoich domach. Obie zamozne, zwlaszcza jedna. Ta bogatsza ma takze powiazania polityczne. -Hm - mruknela Laurie. - I znowu nacisk. - Zeby pani wiedziala. Burmistrz jest wsciekly. Dal juz wycisk komisarzowi i niech pani zgadnie, kogo wzial na celownik komisarz: pani szczerze oddanego. -Ma pan jakies pomysly? -Chcialbym moc powiedziec, ze tak - odpowiedzial porucznik. - Dzieje sie cos duzego, ale nie mam zadnych wskazowek, co to moze byc. Przedwczoraj w nocy byly trzy podobne zabojstwa w Queens. Teraz te dwa na Manhattanie. I nie wyglada na to, aby byly tu jakies powiazania ze zorganizowanym swiatem przestepczym. Na pewno nie w dwoch wczorajszych przypadkach. Ale sposob dzialania zabojcow jest zdecydowanie w stylu gangsterskim. -A wiec przyszedl pan tu na sekcje? -Tak. Moze dostane u was jakas robote, gdy mnie wywala z policji. Spedzam tu tyle samo czasu co w swoim biurze. -Kto zajmuje sie tymi przypadkami? - spytala Laurie. -Doktor Southgate i doktor Besserman. Jacy oni sa? W porzadku? -Bardzo dobrzy. Obaj maja duze doswiadczenie. -Troche liczylem na to, ze pani bedzie to robic - wyznal Lou. - Zaczynalo mi sie wydawac, ze dobrze sie nam razem pracuje. -Southgate i Besserman to naprawde swietni fachowcy - zapewnila go. -Dam pani znac, co znalezlismy - obiecal detektyw, przekladajac kapelusz z reki do reki. -Bardzo prosze - odpowiedziala. Nagle miala to samo uczucie, co w dniach poprzednich. Soldano robil wrazenie wyraznie skrepowanego, jak gdyby chcial cos powiedziec, ale nie potrafil. -No coz... Ciesze sie, ze na pania wpadlem - rzekl, unikajac spojrzenia jej w oczy. - No to... do zobaczenia. Odwrocil sie i ruszyl z powrotem do biura lacznosci z policja. Laurie przez moment patrzyla na jego ciezki chod i znow uderzyla ja jego samotnosc. Przyszlo jej na mysl, ze moze jeszcze raz chcial sie z nia umowic. Przez chwile po jego zniknieciu nie pamietala, dokad szla. Ale gniew powrocil, gdy przypomniala sobie o probie Washingtona odsuniecia jej od serii przypadkow przedawkowan. Z nowa determinacja poszla do jego biura i zapukala w otwarte drzwi. Znalazla sie przed nim, zanim zdazyl wypowiedziec slowo. Siedzial za stosem papierow. Spojrzal w gore znad swych drucianych okularow do czytania, ktore zdawaly sie malenkie na tle jego szerokiej twarzy. Nie wydawal sie uszczesliwiony jej widokiem. -O co chodzi, Montgomery? -Byly wczoraj w nocy dwa dalsze przedawkowania podobne do tych, ktorymi sie interesuje - zaczela Laurie. -Nie mowi mi pani niczego, czego bym juz nie wiedzial - stwierdzil Calvin. -Wiem, ze ma to byc dla mnie dzien papierkowy, ale bylabym wdzieczna, gdyby pozwolil mi pan zrobic te sekcje. Cos mi mowi, ze te przypadki sa ze soba powiazane. Gdybym ja je wszystkie robila, moze udaloby mi sie cos wykryc. -Mowilismy juz o tym przez telefon - przypomnial doktor. - Mysle, ze daje sie pani poniesc emocjom. Staje sie pani niezupelnie obiektywna. -Prosze pana, doktorze Washington - powiedziala Laurie, mimo ze nie znosila unizonosci. -Nie, do cholery! - wybuchnal Calvin. Uderzyl otwarta dlonia w stol i czesc papierow sfrunela z biurka. Wstal. - George Fontworth robi przedawkowania i chce, zeby zajela sie pani swoja praca. I tak jest juz pani opozniona z wypisaniem niektorych swoich przypadkow. Chyba nie musze pani o tym mowic. Nie potrzeba mi tego rodzaju utarczek, zwlaszcza przy nacisku, pod jakim znajduje sie nasz zaklad. Laurie kiwnela glowa i wyszla. Gdyby nie byla tak rozzloszczona, pewnie by sie rozplakala. Z biura Washingtona poszla prosto do Binghama. Tutaj poczekala na zaproszenie do srodka. Szef rozmawial przez telefon, ale przywolal ja gestem. Odniosla wrazenie, ze mowil z kims z wladz miejskich, bowiem jego udzial w rozmowie przypominal jej wlasna konwersacje z matka. Bez przerwy powtarzal "tak", "na pewno" i "oczywiscie". Kiedy wreszcie skonczyl i spojrzal na nia, widziala, ze jest juz wyprowadzony z rownowagi. Nie byl to dobry moment na wizyte. Ale poniewaz juz sie tam znalazla i nie mogla sie odwolac do nikogo innego, brnela dalej. -Jestem rozmyslnie odsuwana od zajmowania sie tymi przypadkami przedawkowan u osob pnacych sie w gore - zaczela. Starala sie mowic glosem stanowczym, lecz przebijalo w nim uczucie. - Doktor Washington nie pozwala mi wykonac sekcji dzisiejszych przypadkow. Dopilnowal, abym nie zostala wezwana na miejsca wypadkow wczoraj w nocy. Nie sadze, aby niedopuszczanie mnie do tych przypadkow bylo w najlepszym interesie naszego zakladu. Bingham ukryl twarz w dloniach i zaczal ja pocierac, zwlaszcza oczy. Gdy znow spojrzal na Laurie, jego oczy byly czerwone. -Mamy zla prase z powodu mozliwosci spartaczenia sprawy morderstwa w Central Park; mamy do czynienia z seria brutalnych, profesjonalnych zabojstw, ktore dochodza do zwyklej porcji nocnej przemocy w calym Nowym Jorku; i do tego jeszcze pani tutaj sprawia nam klopoty. Ja w to nie wierze, Laurie. Naprawde nie. -Chce, aby pozwolono mi zajmowac sie tymi przypadkami - powiedziala rownym glosem Laurie. - Teraz jest ich co najmniej trzynascie. Ktos musi patrzec na caly obraz. Mysle, ze ja sie do tego nadaje. Jestem przekonana, ze znajdujemy sie u progu katastrofy na wielka skale. Jesli istnieje jakies skazenie, a jestem o tym przekonana, to musimy wydac publiczne ostrzezenie! Doktor nie wierzyl swoim uszom. Patrzac w sufit i wyciagajac w gore rece, mruczal do siebie: -Pracuje tu od chyba pieciu miesiecy, a mowi mi, jak mam zarzadzac zakladem. Pokrecil glowa, po czym znow zwrocil sie do Laurie. Tym razem jego glos byl o wiele grozniejszy. -Washington jest sprawnym administratorem. W istocie rzeczy jest wiecej niz sprawny. Jest znakomity. Jak on mowi, tak ma byc. Slyszy mnie pani?! I to wszystko; sprawa jest zamknieta. Laurie poszla prosto do laboratorium. Uznala, ze lepiej sie czyms zajac. Gdyby zaczela myslec o dwoch ostatnich rozmowach, moglaby pochopnie zrobic cos, czego pozniej przyszloby jej zalowac. Szukala Petera Lettermana, ale zamiast niego natknela sie na Johna DeVriesa. -Dziekuje za wstawienie sie za mna u szefa - powiedziala sarkastycznie. Bedac tak zla, nie mogla sie powstrzymac. -Nie lubie byc molestowany - odcial sie DeVries. - Ostrzegalem pania. -Nie molestowalam pana. Prosilam tylko, aby wykonal pan swoja prace - odgryzla sie Laurie. - Czy znalazl pan jakies skazenie? -Nie - odparl. Przecisnal sie obok niej i odszedl, nie zadajac sobie trudu udzielenia bardziej szczegolowej odpowiedzi. Laurie pokrecila glowa. Zaczela sie zastanawiac, czy jej dni w biurze lekarza sadowego Nowego Jorku nie sa policzone. Znalazla Petera w kacie laboratorium, pracujacego na najwiekszym i najnowszym chromatografie gazowym. -Mysle, ze powinna pani starac sie unikac Johna - poradzil. - Nie moglem tego nie uslyszec. -Niech mi pan wierzy, ja go nie szukalam - odparla Laurie. -Ja takze nie znalazlem zadnego skazenia - powiedzial asystent. - Ale badam probki w tym chromatografie gazowym. On ma tak zwana "pulapke". Jesli cos znajdziemy, to wlasnie dzieki temu urzadzeniu. -Niech pan dalej szuka. Mamy juz czternascie przypadkow. -Cos jednak ustalilem. Jak pani wie, kokaina ulega naturalnej hydrolizie do benzylekgoniny, estru metylowego ekgoniny i ekgoniny. -Tak. Niech pan kontynuuje. -Kazda produkowana partia kokainy ma wlasciwy dla siebie procent tych hydrolizatow. A wiec analizujac koncentracje, mozna dosc dokladnie okreslic pochodzenie probek. -I co? -Wszystkie probki pobrane przeze mnie ze strzykawek maja takie same wskazniki procentowe. Oznacza to, ze kokaina pochodzila z tej samej partii. -Czyli z tego samego zrodla. -Dokladnie tak. -To wlasnie podejrzewalam - powiedziala Laurie. - Dobrze jest miec to udokumentowane. -Dam pani znac, jesli korzystajac z tej maszyny znajde jakies skazenie. -Bardzo prosze - rzekla Laurie. - Gdybym miala dowod skazenia, to mysle, ze doktor Bingham wydalby oswiadczenie. Gdy jednak wrocila do swego pokoju, zaczela zastanawiac sie, czy moze w ogole byc czegokolwiek pewna. -Nie trzymaj mnie za reke! - krzyknal Cerino. Angelo probowal wprowadzic go przez wejscie do biura Jordana Sheffielda. - Widze wiecej, niz ci sie wydaje. Mial ze soba laske, lecz jej nie uzywal. Tony wszedl ostatni i zamknal drzwi. Jedna z pielegniarek Sheffielda poprowadzila ich wzdluz korytarza, upewniajac sie najpierw, ze pacjent siedzi wygodnie w jednym ze specjalnych foteli do badan. Gdy Cerino przychodzil do biura doktora, nie wchodzil zwyklym wejsciem i calkowicie omijal poczekalnie. Tak postepowano ze wszystkimi bardzo waznymi pacjentami Jordana. -Ooo! - powiedziala pielegniarka na widok twarzy Tony'ego. Od lewego ucha az do kacika ust widoczne bylo glebokie zadrapanie. - Nieprzyjemne to zadrasniecie na panskim policzku. Jak to sie stalo? -Kot - odpowiedzial Ruggerio, niepewnie gladzac sie reka po twarzy. -Mam nadzieje, ze dostal pan zastrzyk przeciwtezcowy. Czy chcialby pan, abysmy to przemyly? -Nie - odparl Tony, zaklopotany ta rozmowa w obecnosci Cerino. -Niech mi pan powie, jesli zmieni pan zdanie - rzekla pielegniarka zmierzajac do drzwi. -Daj ognia - poprosil Paul, gdy pielegniarka wyszla. Facciolo pospiesznie przypalil mu papierosa, po czym wyjal jednego dla siebie. Ruggerio usiadl na krzesle z boku. Angelo pozostal na stojaco troche z tylu i na lewo od Cerino. Obaj, on i Tony, byli zmeczeni po sciagnieciu ich z lozek na nieoczekiwana wizyte u lekarza. Obaj, zwlaszcza Facciolo, odczuwali takze opoznione efekty przezyc z dwoch ostatnich wypadow. -I znow jestesmy w Disneylandzie - odezwal sie Paul. Pokoj przestal sie przesuwac i sciana sie podniosla, odslaniajac doktora Sheffielda stojacego z wynikami badan Cerino w reku. Lekarz natychmiast poczul dym tytoniowy. -Przepraszam - powiedzial. - Tutaj sie nie pali. Angelo nerwowo rozejrzal sie za miejscem do wyrzucenia dymiacego papierosa. Paul zlapal go za reke i dal znak, aby sie nie ruszal. -Jesli chcemy palic, bedziemy palic - oznajmil. - Jak juz mowilem panu przez telefon, doktorze, jestem troche panem zawiedziony i nie widze powodu, aby nie powtorzyc tego jeszcze raz. -Ale aparatura - rzekl Jordan, wskazujac na lampe szczelinowa. - Dym jest dla niej szkodliwy. -Pieprzymy aparature, doktorku - odparl Cerino. - Porozmawiajmy o tym, jak pan papla po calym miescie o moim stanie. -O czym pan mowi? - spytal Sheffield. Z rozmowy telefonicznej wiedzial, ze Cerino jest z jakiegos powodu niezadowolony. Przypuszczal, ze ma to zwiazek z czekaniem na odpowiednia do przeszczepienia rogowke. Ale prawdziwy powod zlosci byl dla niego calkowitym zaskoczeniem. -Mowie o detektywie nazwiskiem Lou Soldano - odrzekl Paul. - I o babce nazwiskiem Laurie Montgomery. Pan rozmawial z ta kobita, kobita rozmawiala z detektywem, a detektyw przyszedl do mnie. I cos panu powiem, doktorku. To mnie wkurza. Staralem sie utrzymac w tajemnicy szczegoly mojego drobnego wypadku. Ze wzgledu na interesy, rozumie pan. -My lekarze czasem dyskutujemy o niektorych przypadkach - usprawiedliwial sie Jordan. Nagle zrobilo mu sie goraco. -Daj spokoj, doktorku - powiedzial lekcewazaco Cerino. - Z tego co wiem, ta rzekoma kolezanka jest lekarzem sadowym. Moze pan tego nie zauwazyl, ale ja jeszcze nie umarlem. A jesli bylaby to konsultacja z jakiegos dziwnego powodu, to ona nie paplalaby o tym detektywowi z wydzialu zabojstw. Bedzie pan musial podac mi jakies lepsze wyjasnienie. Sheffield byl zbity z tropu. Nie byl w stanie wymyslic zadnego wiarygodnego wytlumaczenia. -Rzecz sprowadza sie do tego, doktorze, ze nie uszanowal pan mojego zaufania. Poufnosc - czy wlasnie nie tego wyszukanego slowa uzywacie wy, lekarze? Z tego co wiem, moglbym pojsc do adwokata i wytoczyc panu sprawe o zlamanie tajemnicy lekarskiej, prawda? -Nie jestem pewien... - Jordan nie byl nawet w stanie dokonczyc zdania. Natychmiast zdal sobie sprawe ze slabosci swojej pozycji w swietle prawa. -Nie chce juz wiecej slyszec tej mowy-trawy - powiedzial Paul. - Prawdopodobnie nie pojde do adwokata. A wie pan dlaczego? Mam wielu przyjaciol, ktorzy sa tansi od prawnikow i o wiele skuteczniejsi w dzialaniu. Wie pan, doktorze, moi przyjaciele sa troche do pana podobni: specjalisci od rzepek kolanowych, kosci stop i srodrecza. Wyobrazam sobie, jaki mialoby to wplyw na panska praktyke, gdyby tak sie zdarzylo, ze panska reka zostalaby zgnieciona przez drzwi samochodu. -Panie Cerino... - odezwal sie pojednawczym tonem Sheffield, ale ten mu przerwal. -Wydaje mi sie, ze wyrazilem sie jasno, doktorze. Licze na to, ze nie bedzie pan juz wiecej paplal. Czy mam racje? Jordan potwierdzajaco skinal glowa. Rece mu drzaly. -Nie chce pana denerwowac, doktorze. Chce, aby byl pan w dobrej formie. Bo to wlasnie ma pan zrobic ze mna: doprowadzic mnie do dobrej formy. Bardzo sie ucieszylem, kiedy panska pielegniarka zadzwonila dzis rano, mowiac, ze moge przyjsc na swoja operacje. -Ja tez sie ciesze - powiedzial Sheffield, starajac sie odzyskac profesjonalny spokoj. - Ma pan szczescie, ze szansa otworzyla sie tak szybko. Okres czekania byl o wiele krotszy niz zwykle. -Niewystarczajaco krotki jak dla mnie - oswiadczyl Paul. - W mojej branzy trzeba miec w porzadku wszystkie zmysly i jeszcze troche wiecej. Jest sporo rekinow, ktorzy chcieliby wyslac mnie na zielona trawke albo urzadzic jeszcze gorzej. A wiec zalatwmy juz to. -Nie mam nic przeciwko temu - odparl zdenerwowany Jordan. Odlozyl karte Cerino i zblizyl sie do jego fotela, stajac okrakiem nad malym taboretem na kolkach. Przyciagajac lampe szczelinowa, dal pacjentowi znak, aby oparl brode na specjalnym podbrodku. Siegajac w dol drzaca reka, Sheffield wlaczyl lampe. Jednoczesnie wyczul lekka won czosnku w oddechu Cerino. -Slysze, ze ostatnio operuje pan wiecej niz zwykle - odezwal sie Paul. -To prawda. -Sam bedac biznesmenem wyobrazam sobie, ze chcialby pan operowac jak najwiecej. Przypuszczam, ze sa w tym duze pieniadze. -To takze prawda - potwierdzil Jordan. Przesunal promien lampy szczelinowej tak, aby padal na mocno uszkodzona rogowke Cerino. -Mam pewne pomysly na temat utrzymania zwiekszonej liczby panskich operacji. Czy interesowaloby to pana? -Oczywiscie - odparl Sheffield. -Najpierw niech mnie pan podreperuje - powiedzial Paul. - Jesli zrobi to pan, pozostaniemy przyjaciolmi. A potem, kto wie? Moze bedziemy mogli zrobic jakis interes. Jordan nie byl pewny, czy chcialby zaprzyjaznic sie z tym facetem, ale na pewno nie chcial byc jego wrogiem. Mial uczucie, ze wrogowie Paula Cerino nie funkcjonowali zbyt dlugo. Byl zdecydowany obsluzyc go jak najlepiej. Postanowil takze cos innego: ze nie wystawi mu rachunku. Laurie odlozyla dlugopis i odchylila sie w swym fotelu biurowym. Starala sie skupic na papierkowej robocie, ale jakos jej to nie szlo. Ciagle wracala myslami do przedawkowan narkotykow. Nie mogla uwierzyc, ze nie jest na sali sekcyjnej i nie pracuje nad dwoma przypadkami, ktore nadeszly w nocy. Oparla sie pokusie zejscia na dol i przyjrzenia sie temu, co robil Fontworth. Calvin bylby wsciekly, gdyby ja zobaczyl. Spojrzala na zegarek. Uznala, ze jest wystarczajaco pozno, aby przemknac sie na dol i zobaczyc, czy George cos znalazl. Ledwo wstala, gdy wszedl Lou. -Wychodzi pani? - zapytal. Laurie z powrotem usiadla. -Chyba lepiej nie wychodzic. -Naprawde? - spytal porucznik. Widac bylo, ze nie bardzo wie, o co jej chodzi. -To dluga historia - powiedziala Laurie. - Jak panu idzie? Wyglada pan na wykonczonego. -Bo tak jest - przyznal Soldano. - Jestem na nogach od trzeciej. A robienie sekcji z kims innym niz z pania to zwyczajna harowka. -Czy juz skonczyli? -Alez skad. To ja skonczylem. Nie moglem juz dluzej stac w miejscu. Ale skonczenie czterech przypadkow plus psa zajmie tym dwom lekarzom chyba caly dzien. -Psa? -Tak, psa - odpowiedzial detektyw. - W jednym z domow zabojca zastrzelil nie tylko kobiete i mezczyzne, ale takze i psa. Ale ja zartuje. Nie robia sekcji psa. -Znalezli cos ciekawego? -Nie wiem. Kaliber pociskow wyglada na podobny do przypadkow w Queens, ale bedziemy musieli poczekac na wyniki badan balistycznych, zanim bedziemy wiedziec, czy pochodza z tej samej broni. A balistyka ma oczywiscie kilkutygodniowe opoznienie. - Zadnych pomyslow? - spytala Laurie. Lou pokrecil glowa. -Obawiam sie, ze nie. Zabojstwa w Queens sugerowaly powiazanie z branza gastronomiczna, ale te dwa przypadki na dole nie maja z tym nic wspolnego. Jeden facet byl waznym bankierem, ktory mocno wspieral kampanie burmistrza. Drugi byl dyrektorem w jednym z wielkich domow aukcyjnych. -Wciaz nie ma powiazania ze zorganizowana przestepczoscia? - zapytala Laurie. -Nie - odparl porucznik. - Ale bez przerwy nad tym pracujemy. Nie ulega watpliwosci, ze byla to profesjonalna robota. Dwie nastepne ekipy dochodzeniowe zajmuja sie tymi nowymi przypadkami z Manhattanu. Dochodza do tego trzy ekipy w Queens i zaczyna mi brakowac sily roboczej. Jedynym pozytywnym elementem jest jak dotad, ze gospodyni jednego z tych domow wciaz zyje. Jesli przezyje, to bedziemy mieli pierwszego swiadka. -Chcialabym na cos podobnego natrafic w mojej serii - powiedziala Laurie. - Niechby choc jedna z tych osob od przedawkowan przezyla. Chcialabym tez miec sile robocza do znalezienia zrodla kokainy, ktora zabija tych wszystkich ludzi. -Mysli pani, ze jest ona z jednego zrodla? -Wiem, ze tak jest - odrzekla Laurie i wyjasnila sposob, w jaki Letterman ustalil to naukowo. W tym momencie odezwal sie sygnalizator w kieszeni Lou, ktory sprawdzil numer. -A propos sily roboczej - rzekl. - To jeden z moich chlopakow. Czy moge skorzystac z pani telefonu? Laurie kiwnela glowa. -Co jest, Norman? - spytal detektyw po uzyskaniu polaczenia. Laurie z satysfakcja zauwazyla, ze wlaczyl glos na caly pokoj, aby mogla sluchac. -Prawdopodobnie nic - odpowiedzial sierzant. - Ale pomyslalem sobie, ze i tak panu powiem. Znalazlem jeden wspolny element w tych trzech przypadkach: lekarza. -Naprawde? - zapytal Lou. Patrzac na Laurie przewrocil oczami. Akurat nie na cos takiego czekal. - Nie jest to powiazanie, ktore sie nam na wiele zda przy tego rodzaju morderstwach. -Wiem - odparl Carver. - Ale tylko to udalo sie ustalic. Pamieta pan, ze zarowno Steven Vivonetto, jak i Janice Singleton byli smiertelnie chorzy? -Tak. Czy ktores z Kaufmanow takze? -Nie, ale Henriette Kaufman miala schorzenie, na ktore sie leczyla. I chodzila do tego samego lekarza, co Steven Vivonetto i Janice Singleton. Oczywiscie Steven i Janice leczyli sie chyba u kilkunastu lekarzy, ale byl jeden, ktory przyjmowal cala trojke. -Jaki lekarz? - spytal porucznik. -Okulista - odparl Norman. - Nazywa sie Jordan Sheffield. Soldano zamrugal oczami. Nie mogl uwierzyc w to, co uslyszal. Zerknal na Laurie. W jej oczach malowalo sie takie samo zdziwienie. -Jak to wykryles? - spytal. -Przez przypadek. Gdy powiedzial mi pan, ze Janice i Steven byli nieuleczalnie chorzy, zainteresowalem sie zdrowiem ich wszystkich. Nie dostrzeglem nawet tego powiazania az do czasu, gdy zaczalem juz w biurze przegladac caly naplywajacy material. Czy sadzi pan, ze to wazne? -Nie wiem. Na pewno jest to bardzo dziwne. -Czy chce pan, abym jeszcze czegos tu poszukal? -Nie wiem nawet, czego szukac. Daj mi czas do namyslu, jeszcze sie do ciebie odezwe. Na razie prowadzcie dalej dochodzenie. - Lou odlozyl sluchawke. - No coz, swiat jest naprawde maly, albo ten pani amant jest rzeczywiscie bardzo obrotny. -To nie jest moj amant - odezwala sie z irytacja Laurie. -Przepraszam - powiedzial Lou. - Zapomnialem. Znajomy mezczyzna, ktory akurat jest przyjacielem. -Wie pan, Jordan powiedzial mi, ze tej nocy, gdy zniknela Marsha Schulman, wlamano sie do jego biura. Ktos grzebal w kartotekach. -Czy jakies karty skradziono? - spytal porucznik. -Nie - odparla Laurie. - Niektore najwyrazniej zostaly skopiowane. Powiedzialam mu, aby sprawdzil teczke Cerino; okazalo sie, ze byla jedna z tych, ktore ruszano. -Cos takiego! - wykrzyknal Soldano. Przez pare minut siedzial zdezorientowany w milczeniu. Laurie takze nie odzywala sie. -Nie ma w tym wielkiego sensu - powiedzial w koncu Lou. - Czy mogla sie w to wdac rodzina Lucii dlatego, ze Cerino leczy sie u Sheffielda? Staram sie do tego wpasowac rywala Cerino, Vinniego Dominicka, ale nie moge sie w tym dopatrzyc niczego sensownego. -Jedno, co moglibysmy zrobic, to sprawdzic przywiezione dzis ofiary gangsterskich zabojstw. Zobaczyc, czy nie ma wsrod nich pacjentow Jordana. Detektyw sie rozchmurzyl. -Wie pani, ze to dobry pomysl. Ciesze sie, ze na to wpadlem. Jego usmiech powiedzial Laurie, ze zartuje. Udajac zlosc, rzucila w niego spinaczem. Po pieciu minutach, przebrani w odpowiednie stroje, Laurie i Lou weszli na sale sekcyjna. Washingtona nie bylo na szczescie nigdzie widac. Zarowno Southgate, jak i Besserman robili swoje drugie sekcje. Kevin juz prawie skonczyl; Kaufmanowie stanowili dosc klarowne przypadki ze wzgledu na proste rany postrzalowe glowy. Przypadki Arnolda byly trudniejsze. Najpierw mial Dwighta Sorensona, u ktorego trzeba bylo sprawdzic rany po trzech pociskach. Byla to zmudna i czasochlonna praca, totez Besserman dopiero zaczynal sekcje Amy Sorenson, gdy zjawili sie Lou i Laurie. Za zgoda operujacych lekarzy przejrzeli teczki z danymi o denatach. Informacje o ich stanie zdrowia byly niestety skape. -Mam lepszy pomysl - oswiadczyla Laurie. Podeszla do telefonu i polaczyla sie z Cheryl Myers. -Cheryl, chce cie prosic o przysluge - powiedziala. -Co takiego? - spytala pogodnym glosem Cheryl. -Wiesz o tych czterech zabojstwach na Manhattanie, ktore dzis mamy na glowie? Te, wokol ktorych jest taka wrzawa? Chce wiedziec, czy ktoras z ofiar leczyla sie kiedykolwiek u okulisty nazwiskiem Jordan Sheffield. -Da sie zrobic - odrzekla Cheryl. - Oddzwonie za pare minut. Gdzie jestes? -Na dole, w jamie. Laurie poinformowala Lou, ze niedlugo bedzie odpowiedz. Potem podeszla do George'a Fontwortha. Wlasnie konczyl drugi przypadek przedawkowania, byla to Julia Myerholtz. -Calvin powiedzial mi, ze mam dzis z toba nie rozmawiac - odezwal sie George. - Nie chce mu podpasc. -Odpowiedz mi tylko, czy kokaine wprowadzono dozylnie? -Tak - potwierdzil Fontworth. Oczy biegaly mu po sali, jakby czekal na pojawienie sie wzburzonego Washingtona. -Czy wyniki sekcji byly w normie poza objawami przedawkowania i zatrucia? -Tak - odrzekl George. - Sluchaj, Laurie, nie stawiaj mnie w takiej sytuacji. -Jedno, ostatnie pytanie - powiedziala Laurie. - Czy byly jakies niespodzianki? -Tylko jedna - odparl Fontworth. - Ale ty o tym wiesz. Ja po prostu nie slyszalem, ze jest to rutynowe postepowanie w tego rodzaju przypadkach. Mysle, ze trzeba bylo to poruszyc na czwartkowej konferencji. -O czym ty mowisz? - spytala Laurie. -Prosze cie - rzekl George. - Nie udawaj glupiej. Calvin powiedzial mi, ze to przez ciebie. -Nie wiem, o czym mowisz. -Ojej! - jeknal Fontworth. - Idzie Washington. Czesc, Laurie. Laurie odwrocila sie wystarczajaco wczesnie, aby zobaczyc zwalista postac Calvina wchodzacego przez wahadlowe drzwi. Nawet w ubiorze ochronnym i rekawicach nie mozna bylo nie rozpoznac tej sylwetki. Szybko odeszla od stolu George'a i skierowala sie prosto do listy sekcji na ten dzien. Chciala byc kryta, na wypadek gdyby Washington zapytal ja, po co tu przyszla. Poszukala nazwiska Mary O'Connor i stwierdzila, ze do zrobienia sekcji zostal przeznaczony Paul Plodgett. Zobaczyla, ze jest przy stole po drugiej stronie sali pod sciana, i zblizyla sie do niego. -Znalazlem sporo rzeczy - powiedzial, gdy zapytala go, jak idzie sekcja. Laurie spojrzala przez ramie. Calvin poszedl prosto do stolu Bessermana. -Co myslisz o przyczynie smierci? - spytala. Z ulga stwierdzila, ze Washington albo jej nie zauwazyl, albo nie przejal sie jej obecnoscia. -Niewatpliwie sercowo-naczyniowa - odparl Paul patrzac w dol na cialo Mary O'Connor. Lezaca kobieta miala duza nadwage. Jej twarz i glowa byly sine, niemal purpurowe. -Duzo patologii? -Wystarczajaco. Na poczatek umiarkowana choroba wiencowa. Zastawka dwudzielna tez byla w dosc kiepskim stanie. Samo serce wydawalo sie bardzo zwiotczale. Jest wiec niemalo kandydatow, ktorym mozna przypisac wine. Laurie pomyslala, ze Jordan doceni te informacje. -Ona jest bardzo sina - zauwazyla. -Rzeczywiscie - zgodzil sie Plodgett. - Sporo objawow zastoju krwi w glowie i plucach. Musialo byc duzo przedsmiertnego, agonalnego wysilku. Biedna, nie chciala umierac. Najwyrazniej przygryzla sobie nawet warge. -Naprawde? Myslisz, ze miala jakis atak? -Mozliwe. Ale to bardziej wyglada na otarcie, jakby przygryzala te warge. -Zobaczmy. Paul pochylil sie i odwinal gorna warge Mary O'Connor. -Masz racje - powiedziala Laurie. - A co z jezykiem? -Normalny - odparl Plodgett. - Dlatego watpie, czy byl jakis atak. Moze miala przed smiercia silne bole. No coz, moze badanie mikroskopowe serca wykaze cos szczegolnego, ale zaloze sie, ze w tym przypadku bezposrednia przyczyna smierci pozostanie nieznana. Przynajmniej nie konkretnie. Generalnie biorac, wiem, ze miala charakter sercowo-naczyniowy. Laurie kiwala glowa, lecz patrzyla na Mary O'Connor. Cos ja tu niepokoilo i wzbudzalo wspomnienie, ktorego nie potrafila do konca przywolac. -A te wybroczyny na jej twarzy? - spytala. -Spotyka sie je w ostatniej fazie choroby serca - odparl Paul. -Az tyle? -Jak juz mowilem, wysilek agonalny musial byc duzy. -Czy moglbys dac mi znac o wyniku badania mikroskopowego? - spytala. - Ona byla pacjentka mojego przyjaciela. Wiem, ze zainteresuje go, co znajdziesz. -Zalatwione - odpowiedzial Plodgett. Laurie zauwazyla, ze Calvin przeszedl od Bessermana do Fontwortha. Lou wrocil do stolu Southgate'a. Podeszla do niego. -Przepraszam - powiedziala. -Nie ma sprawy - odparl porucznik. - Zaczynam sie tu czuc jak u siebie w domu. -Hej, Laurie, jest do ciebie telefon! - krzyknal ktos poprzez odglosy pracy w sali sekcyjnej. Laurie podeszla do telefonu z niemila swiadomoscia, ze jej obecnosc na sali zostala tak glosno obwieszczona. Nie odwazyla sie spojrzec w strone Washingtona. Podniosla sluchawke i uslyszala glos Cheryl. -Chcialabym, aby wszystkie twoje zlecenia byly tak latwe - powiedziala. - Zadzwonilam do biura doktora Sheffielda i sekretarka nie mogla byc bardziej usluzna. Henriette Kaufman i Dwight Sorenson byli jego pacjentami. Czy to ci cos pomoze? -Nie jestem pewna - odparla Laurie. - Ale jest to bardzo ciekawe. Dzieki. Wrocila do Lou i powtorzyla mu, co uslyszala. -Ooo! - powiedzial. - Tu juz konczy sie zbieg okolicznosci. Tak przynajmniej mnie sie wydaje. -Piec na piec - zauwazyla Laurie. - Mozliwosc przypadku jest tu bardzo niewielka. -Ale co to oznacza? - zapytal detektyw. - Wyglada na bardzo dziwny sposob dobrania sie do Cerino, jesli o to chodzi. Nie ma w tym zadnego sensu. -Zgadzam sie - potwierdzila Laurie. -Tak czy inaczej, musze natychmiast sie tym zajac. Bede w kontakcie - rzucil i zniknal, zanim Laurie zdazyla cokolwiek powiedziec. Zaryzykowala spojrzenie w strone Calvina. Wciaz rozmawial z George'em i wydawal sie zupelnie nie przejmowac jej obecnoscia. Po powrocie do swego pokoju zatelefonowala do Jordana. Jak zwykle operowal, wiec zostawila mu wiadomosc, aby do niej zadzwonil. Probowala znow wziac sie do pracy, ale szlo jej to nie lepiej niz poprzednio. W jej glowie klebily sie mysli dotyczace niepewnej sytuacji w pracy wynikajacej z narazenia sie jednoczesnie tylu ludziom, serii przedawkowan oraz dziwnego zbiegu okolicznosci z piecioma kolejnymi ofiarami zabojstw leczonymi przez Sheffielda. Jej mysli powedrowaly znow do Mary O'Connor. Nagle przypomniala sobie to, czego przedtem nie mogla wyluskac z pamieci. Otarcia na wargach, jaskrawe wybroczyny i sinopurpurowy kolor twarzy wskazywaly na tak zwany "burking", czyli uduszenie przez ucisk piersi i zamkniecie ust. Zadzwonila na sale sekcyjna i poprosila Paula. -Mam pomysl - oznajmila, gdy sie zglosil. -Strzelaj - powiedzial. -Co myslisz o burkingu jako mozliwej przyczynie smierci u O'Connor? Odpowiedzia na jej pytanie byla cisza. -No co? - spytala. -Ofiara byla w Manhattan General - rzekl Plodgett. - W prywatnej izolatce w pawilonie Greenblatta. -Postaraj sie zapomniec, gdzie byla. Spojrz tylko na fakty. -Ale jako lekarze sadowi powinnismy uwzgledniac miejsce wypadku. Gdybysmy tego nie robili, wydawalibysmy tony blednych rozpoznan. -Rozumiem - odparla Laurie. - Ale miejsce zdarzenia moze czasem wprowadzac w blad. Co na przyklad z zabojstwami upozorowanymi na samobojstwa? -To co innego - powiedzial Paul. -Czyzby? - spytala Laurie. - W kazdym razie chcialam, abys rozwazyl mozliwosc burkingu. Pomysl o otarciu wargi, wybroczynach oraz o stopniu zastoju krwi w glowie i na twarzy. Gdy tylko odlozyla sluchawke, zadzwonil Jordan. -Milo mi, ze pani telefonowala - rzekl. - Wlasnie sam mialem to zrobic. Operuje i mam tylko sekunde. Mam dzis sporo przypadkow, w tym, co pania ucieszy, pana Paula Cerino. -Ciesze sie - powiedziala Laurie. -I mam jeszcze prosbe - przerwal jej Sheffield. - Aby zmiescic Cerino w harmonogramie, musialem troche pokombinowac. Bede tu wiec uwiazany do poznego wieczora. Czy moglibysmy przelozyc nasze plany kolacyjne? Moze na jutrzejszy wieczor? -Mysle, ze tak - odparla Laurie. - Ale Jordanie, mam panu cos do powiedzenia teraz. -Byle szybko - powiedzial. - Moj nastepny pacjent jest juz na sali operacyjnej. -Najpierw o Mary O'Connor. Byla chora na serce. -To mnie uspokaja. -Czy wie pan cos o jej zyciu prywatnym? -Niewiele. -A co by pan powiedzial, gdybym powiedziala, ze zostala zamordowana? -Zamordowana! - wykrztusil doktor. - Czy pani mowi powaznie? -Nie wiem - przyznala Laurie. - Ale gdyby powiedzial mi pan, ze miala dwadziescia milionow dolarow i wlasnie zamierzala wydziedziczyc swego marnotrawnego wnuka, mozliwosc morderstwa moglaby mi przyjsc o glowy. -Byla dobrze sytuowana, ale nie bogata. I czy musze pani przypominac, ze miala mnie pani uspokoic co do jej smierci, a nie niepokoic jeszcze bardziej? -Lekarz, ktory wykonal sekcje, jest przekonany, ze zmarla na chorobe serca. -To juz lepiej - stwierdzil Sheffield. - Skad wziela sie ta teza o morderstwie? -Z mojej bujnej wyobrazni - odparla Laurie. - Czy siedzi pan wygodnie? -Prosze, Laurie, bez dowcipow. Mialem rozpoczac operacje dziesiec minut temu. -Czy mowia panu cos nazwiska: Henriette Kaufman i Dwight Sorenson? -To moi pacjenci. A co takiego? -Panscy byli pacjenci - odpowiedziala Laurie. - Zostali wczoraj w nocy zamordowani wraz ze wspolmalzonkami. W tej chwili odbywaja sie ich sekcje. -Moj Boze! - wykrzyknal, doktor. -I to nie wszystko - kontynuowala Laurie. - Przedwczoraj w nocy zamordowano trzech innych panskich pacjentow. Wszystkich zastrzelono w sposob sugerujacy powiazania ze zorganizowana przestepczoscia. Tak mi przynajmniej powiedziano. -O moj Boze! - powtorzyl Jordan. - Do tego jeszcze dzis rano byl u mnie w biurze i grozil mi Paul Cerino. To jakis koszmar. -Czym panu grozil? -Nie chce nawet o tym mowic. Ale jest na mnie wyraznie zly i obawiam sie, ze moge za to pani podziekowac. -Mnie? -Mialem zamiar o tym nie mowic do naszego spotkania - rzekl Sheffield. - Ale skoro temat zostal juz poruszony... -Co takiego? -Dlaczego mowila pani pewnemu detektywowi nazwiskiem Soldano o tym, ze leczy sie u mnie Cerino? -Nie sadzilam, ze to tajemnica. W koncu mowil pan o tym na przyjeciu u moich rodzicow. -No tak, chyba ma pani racje. Ale jak to sie stalo, ze powiedziala pani o tym akurat detektywowi z wydzialu zabojstw? -Przyszedl tu, by przyjrzec sie sekcjom. Nazwisko Cerino pojawilo sie w zwiazku z zabojstwami; kilkoma ofiarami egzekucji w stylu gangsterskim wyciagnietymi z Rzeki Wschodniej. -Niezle. -Przykro mi, ze jestem jak ten grecki poslaniec ze zlymi wiadomosciami. -To nie pani wina - stwierdzil doktor. - I chyba lepiej, ze o tym wiem. Na szczescie bede operowac Cerino jeszcze dzis wieczorem. W tej sytuacji im predzej sie go pozbede, tym lepiej. -Tylko niech pan bedzie ostrozny - powiedziala Laurie. - Dzieje sie cos dziwnego, tylko nie wiem co. Po grozbie Cerino zmiazdzenia mu rak Jordan nie potrzebowal przypominania Laurie o potrzebie zachowania ostroznosci. A teraz ta wiadomosc o zamordowaniu pieciu jego pacjentow i smierci jeszcze jednej osoby, byc moze takze zamordowanej. Tego bylo juz za duzo. Zaabsorbowany tym niesamowitym i przerazajacym zbiegiem okolicznosci, podniosl sie z krzesla w pokoju chirurgow Manhattan General Hospital i podazyl na sale operacyjna. Zastanawial sie, czy powinien pojsc na policje i powiedziec o grozbie Cerino. Ale co wtedy zrobilaby policja? Prawdopodobnie nic. Co zrobilby Cerino? Prawdopodobnie spelnilby swa grozbe. Sheffield poczul, jak ciarki przechodza go ze strachu, i zalowal, ze Cerino w ogole przekroczyl prog jego drzwi. Myjac rece, zastanawial sie, dlaczego pieciu, a byc moze szesciu jego pacjentow mialoby zostac zamordowanych. A Marsha? Ale mimo usilnych staran nic nie przychodzilo mu do glowy. Trzymajac rece nad glowa, wkroczyl na sale operacyjna. Operowanie bylo dla niego czyms oczyszczajacym. Z ulga zatracil sie w absorbujacym zabiegu przeszczepienia rogowki. Przez nastepnych pare godzin calkowicie zapomnial o grozbach, gangsterskich mordach, smierci Marshy Schulman i nie wyjasnionych zabojstwach. -Wspaniala robota - powiedzial mlodszy kolega, gdy Jordan skonczyl. -Dziekuje - odparl doktor promieniejac zadowoleniem. - Bede w pokoju chirurgow - zwrocil sie do pielegniarek. - Przygotujmy wszystko jak najszybciej. Nastepny pacjent to jedna z moich waznych osobistosci. -Tak jest, wasza wysokosc - zazartowala jedna z pielegniarek. Wracajac do pokoju chirurgow Sheffield byl zadowolony, ze nastepnym w kolejce byl Cerino. Chcial, zeby bylo juz po wszystkim. Choc rzadko zdarzaly mu sie powiklania, bywaly takie przypadki. Poczul dreszcz na mysl o konsekwencjach pooperacyjnego zakazenia - nie dla Cerino, lecz dla siebie. Pograzony w swych niewesolych rozmyslaniach, nie zwracal uwagi na otoczenie. I kiedy osunal sie w jeden z foteli w pokoju chirurgow i zamknal oczy, nie zauwazyl czlowieka siedzacego naprzeciwko. -Dzien dobry, doktorze! Otworzyl oczy. Przed nim siedzial Lou Soldano. -Panska sekretarka poinformowala mnie, ze pana tu znajde - oznajmil porucznik. - Powiedzialem jej, ze wazne jest, abym z panem porozmawial. Spodziewam sie, ze nie ma pan nic przeciwko temu. Jordan wyprostowal sie w fotelu i nerwowo rozejrzal po pokoju. Wiedzial, ze Cerino musial byc teraz gdzies na terenie, prawdopodobnie blisko sali operacyjnej. A to oznaczalo, ze w poblizu byl ten wysoki, chudy facet. Cerino na to nalegal i zarzad szpitala wyrazil zgode. Sheffieldowi nie podobala sie mysl o tym, ze czlowiek Paula Cerino moglby zobaczyc go w towarzystwie Lou Soldano. Nie chcial byc zmuszony do tlumaczenia sie przed Cerino. -Wyszly na jaw pewne fakty - kontynuowal detektyw. - Mam nadzieje, ze bedzie pan mogl cos wyjasnic. -Mam jeszcze jedna operacje - rzekl Sheffield podnoszac sie z miejsca. -Niech pan siada, doktorze - polecil Lou. - Zajme panu tylko minute panskiego czasu. Przynajmniej na razie. Zastanawiamy sie nad piecioma niedawnymi zabojstwami i mamy powody, aby sadzic, ze zostaly popelnione przez te sama osobe lub osoby; poza sposobem dokonania tych zabojstw jedyna ich wspolna cecha, jaka udalo sie nam dotad wykryc, jest to, ze byli to panscy pacjenci. Oczywiscie chcemy pana zapytac, czy przychodzi panu na mysl, dlaczego to sie wydarzylo. -Wlasnie dowiedzialem sie o tym przed godzina - odrzekl niespokojnie Jordan. - Nie mam najmniejszego pojecia dlaczego. Ale moge panu powiedziec, ze ja w zaden sposob nie moge miec z tym nic wspolnego. -Mozemy wiec zalozyc, ze wszyscy zaplacili rachunki? - spytal Soldano. -W tej sytuacji, poruczniku, nie wydaje mi sie, aby ta uwaga byla szczegolnie zabawna - powiedzial zgryzliwie Sheffield. -Przepraszam za moj czarny humor - odparl Lou. - Ale domyslajac sie, ile kosztowalo panskie biuro, i wiedzac, ze ma pan limuzyne... -Nie musze z panem rozmawiac, jesli nie mam na to ochoty - oswiadczyl doktor, przerywajac detektywowi i znow podnoszac sie z miejsca. -Nie musi pan ze mna rozmawiac teraz. To prawda. Ale kiedys bedzie pan musial, wiec moze lepiej sprobowac pojsc mi na reke. Jest to w koncu bardzo powazna sytuacja. Sheffield z powrotem usiadl. -Czego pan ode mnie chce? Nie mam niczego do dodania do tego, co pan juz wie. Jestem pewien, ze pan wie duzo wiecej niz ja. -Martha Goldburg, Steven Vivonetto, Janice Singleton, Henriette Kaufman i Dwight Sorenson. Niech mi pan o nich opowie. -To byli moi pacjenci. -Jakie byly ich rozpoznania? - spytal Soldano, wyjmujac notatnik i olowek. -Nie moge panu tego powiedziec - oswiadczyl Jordan. - To sa informacje poufne. I niech pan nie powoluje sie na moja wzmianke o przypadku Cerino w obecnosci doktor Montgomery jako na precedens. Popelnilem blad mowiac o nim. -Bede mogl uzyskac te informacje od rodzin. Czemu nie ulatwi mi pan zadania? -O tym powinny decydowac rodziny. Mnie nie wolno udzielac takich informacji. -Dobrze. Mowmy wiec ogolnikowo. Czy wszyscy ci ludzie mieli to samo rozpoznanie? -Nie. -Nie? - zapytal porucznik. Byl wyraznie zawiedziony. - Czy jest pan tego pewien? -Oczywiscie, ze jestem pewien - odparl doktor. Lou spojrzal w dol na swoj pusty notes i chwile sie zastanowil, podnoszac oczy, zapytal: -Czy ci pacjenci mieli cos ze soba wspolnego? Na przyklad, czy byli przyjmowani tego samego dnia lub cos takiego? -Nie - odrzekl Sheffield. -Czy ich teczki mogly z jakiegos powodu byc trzymane razem? -Nie, moje kartoteki sa alfabetyczne. -Czy ktokolwiek z tych pacjentow mogl byc przyjmowany w tym samym dniu co Cerino? -Tego nie umiem okreslic - przyznal Jordan. - Ale moge panu powiedziec tyle, ze gdy pan Cerino przybywal do mnie na wizyte, nigdy nie widzial zadnego innego pacjenta ani zaden pacjent jego. -Na pewno? -Z cala pewnoscia. Nagle odezwal sie wewnetrzny telefon laczacy pokoj chirurgow z sala operacyjna. Jedna z pielegniarek zawiadomila doktora, ze pacjent czeka na sali. Sheffield wstal. Lou zrobil to samo. -Mam operacje - powiedzial Jordan. -W porzadku - rzekl detektyw. - Na pewno bedziemy w kontakcie. Wlozyl kapelusz i wyszedl z pokoju chirurgow. Doktor poszedl za nim do drzwi i patrzyl, jak szedl dlugim korytarzem do glownych wind szpitala. Obserwowal, jak nacisnal przycisk, poczekal, wsiadl i zniknal z pola widzenia. Sheffield rozejrzal sie po korytarzu za czlowiekiem Paula Cerino. Przeszedl na druga strone i zerknal do poczekalni. Nieobecnosc chudego mezczyzny dodala mu otuchy. Wracajac do pokoju chirurgow westchnal. Wyjscie Lou sprawilo mu ulge. Spotkanie z nim jeszcze bardziej wytracilo go z rownowagi i to nie tylko ze strachu, ze czlowiek Paula Cerino mogl zobaczyc ich razem. Wyczul, ze porucznik niezbyt go lubi, a to moglo oznaczac klopoty. Obawial sie, ze bedzie musial w przyszlosci znosic jego denerwujaca obecnosc. W meskiej szatni umyl twarz zimna woda. Przed wejsciem na sale operacyjna i zajeciem sie Cerino musial wziac sie w garsc i odprezyc przez chwile. A nie bylo to latwe. Tyle rzeczy sie dzialo. Mysli klebily mu sie w glowie. Szczegolnie niepokojace bylo uswiadomienie sobie powiazania miedzy ofiarami pieciu zabojstw, wlaczajac w to takze Mary O'Connor. Wpadl na to podczas rozmowy z Lou, ale wolal nic o tym nie mowic. Fakt, ze tak postapil, takze macil mu w glowie. Nie wiedzial, czy nie wspomnial o tym dlatego, ze nie byl pewny, czy jest to wazne, czy tez ze strachu. Na pewno nie chcial sam stac sie ofiara. Idac w kierunku sali operacyjnej, gdzie czekal Paul Cerino, uznal, ze najbezpieczniej bedzie nie robic niczego. W koncu on sam znajdowal sie posrodku. Nagle przystanal. Cos sobie uswiadomil. Mimo tych wszystkich problemow mial wiecej operacji niz kiedykolwiek. Musialo w tym byc cos jeszcze innego. Gdy zaczal znow isc, calosc zaczela nabierac groteskowego, zlowrogiego sensu. Przyspieszyl kroku. Udawanie glupiego bylo zdecydowanie najlepszym sposobem postepowania. O wiele bezpieczniejszym od innych. A poza tym lubil operowac. Po wejsciu na sale operacyjna podszedl do Cerino, ktory otrzymal juz spora dawke srodkow uspokajajacych. -To potrwa bardzo niedlugo - powiedzial. - Niech sie pan tylko odprezy. Klepnal go delikatnie po ramieniu i skierowal sie do umywalni. Przechodzac obok jednego z sanitariuszy zorientowal sie, ze nie jest to sanitariusz. Poznal go po oczach. To byl ten chudy. Rozdzial 11 MANHATTAN, PIATEK, GODZ. 16.30 Laurie wahala sie przed ponownym odwiedzeniem laboratorium. Nie chciala znow ryzykowac natkniecia sie na Johna DeVriesa. Ale probowanie zajecia sie znow papierkowa robota bylo akurat w tym momencie bzdura. Byla zanadto rozkojarzona. Postanowila odnalezc Petera. Musial juz miec jakies wyniki.-Wiem, ze obiecywal pan odezwac sie, jesli cos znajdzie - powiedziala, gdy go odszukala. - Ale nie moglam sie powstrzymac przed wstapieniem i sprawdzeniem, jak panu idzie. -Nie wykrylem dotad skazenia - poinformowal asystent - lecz znalazlem cos, co moze miec znaczenie. Kokaina jest metabolizowana w ciele na rozmaite sposoby, dajac rozmaite metabolity. Jednym z metabolitow jest benzylekgonina. Ustalajac poziom kokainy i benzylekgoniny we krwi, moczu i mozgu ofiar, moge obliczyc w przyblizeniu czas od wstrzykniecia do smierci. -I co pan wyliczyl? -Okazalo sie, ze wyniki sa dosc zgodne. Okolo godziny u trzynastu na czternascie. W jednym przypadku bylo inaczej. Z jakiegos powodu u Roberta Evansa nie bylo praktycznie wcale benzylekgoniny. -To znaczy? -To znaczy, ze umarl on bardzo szybko - odpowiedzial Letterman. - Moze po paru minutach. Moze nawet szybciej, trudno mi powiedziec. -Jakie to wedlug pana moze miec znaczenie? -Nie wiem. To pani jest medycznym detektywem, a nie ja. -Przypuszczam, ze mogla u niego wystapic natychmiastowa arytmia pracy serca. Peter wzruszyl ramionami. -Cokolwiek - rzekl. - I nie poddalem sie, jesli chodzi o skazenie. Ale jesli cos znajde, bedzie to w nanomolach. Wychodzac z wydzialu toksykologii, Laurie odczuwala zniechecenie. Mimo usilnych staran nie widziala w stosunku do punktu wyjsciowego zadnego postepu w swoim dochodzeniu dotyczacym dziwnych przedawkowan. Zamierzajac porozmawiac jeszcze z George'em Fontworthem, by wyjasnic, co zaskoczylo go w zwiazku z sekcjami, zeszla na dol i zajrzala do sali sekcyjnej. Zobaczyla tam jedynie Vinniego, ktorego zapytala o George'a. -Wyszedl chyba godzine temu - odparl Amendola. Poszla na gore, do pokoju Fontwortha. Drzwi byly otwarte, ale jego nie bylo. Pokoj sasiadowal z jednym z laboratoriow serologicznych, weszla wiec tam i zapytala, czy ktos nie widzial George'a. -Mial wizyte u dentysty - poinformowala jedna z laborantek. - Mowil, ze jeszcze bedzie, ale nie wiedzial kiedy. Laurie kiwnela glowa. Po wyjsciu z laboratorium zatrzymala sie przy pokoju Fontwortha. Z miejsca, w ktorym stala, widac bylo teczki z kartami dwoch sekcji, ktore tego dnia wykonywal. Spogladajac przez ramie, aby upewnic sie, ze nikt nie patrzy, weszla do pokoju i otworzyla teczke lezaca na wierzchu. Byl to przypadek Julii Myerholtz, nad ktorym George pracowal, gdy Laurie podeszla do jego stolu. Pospiesznie przeczytala jego notatki z sekcji. Natychmiast zorientowala sie, co mial na mysli mowiac o "niespodziance". Najwyrazniej zareagowal tak samo jak ona w przypadku Duncana Andrewsa. Przegladajac raport dochodzeniowy zauwazyla, ze ofiare zidentyfikowal na miejscu "Robert Nussman, przyjaciel". Na kartce zerwanej z bloczku na biurku Fontwortha zanotowala adres Julii. Miala wlasnie otworzyc druga teczke, gdy uslyszala na korytarzu odglos zblizajacych sie krokow. Skonsternowana zamknela teczke, schowala kartke i wyszla na korytarz, gdzie kiwnela glowa i usmiechnela sie z poczuciem winy do przechodzacej laborantki z histologii. Mimo, ze Bingham zrugal ja za odwiedzenie mieszkania Duncana Andrewsa, postanowila obejrzec mieszkanie Julii Myerholtz. Wzywajac taksowke przekonywala siebie sama, ze reprymenda szefa dotyczyla raczej wyjatkowego faktu, ze tamten przypadek mial wyrazne polityczne konotacje. Doktor nie mial obiekcji wobec samego odwiedzenia miejsca wypadku - przynajmniej tak to sobie tlumaczyla. Mieszkanie Julii miescilo sie w duzym, zadbanym budynku na Wschodniej Siedemdziesiatej Piatej ulicy. Placac za przejazd, Laurie byla zaskoczona, gdy portier podszedl, aby otworzyc jej drzwi taksowki. Zdumiewaly ja warunki, w jakich zyli niektorzy ludzie w tym miescie. W kazdym razie daleko odbiegaly od tych, w jakich sama sie znajdowala. -W czym moge pani pomoc? - spytal portier. Mowil z wyraznym irlandzkim akcentem. Laurie pokazala mu swa odznake lekarza sadowego i poprosila o wezwanie zarzadcy domu. Po kilku minutach zarzadca pojawil sie w holu. -Chcialabym obejrzec mieszkanie Julii Myerholtz - oswiadczyla. - Ale zanim pojade na gore, chcialabym upewnic sie, ze w tej chwili nie ma tam nikogo. Zarzadca zapytal portiera, czy mieszkanie jest puste. -Tak jest - odpowiedzial. - Jej rodzice beda dopiero jutro. Czy chce pan klucz? Zarzadca skinal glowa. Odzwierny otworzyl mala szafke, wyjal klucz i wreczyl go Laurie. -Prosze oddac klucz Patrickowi, gdy bedzie pani wychodzic - polecil zarzadca. -Wolalabym, zeby pan poszedl ze mna. -Mam w piwnicy awarie cieplej wody - odparl. - Da sobie pani rade. Numer dziewiec C. Po wyjsciu z windy na prawo. Laurie wyszla z windy na dziewiatym pietrze. Na wszelki wypadek kilkakrotnie zadzwonila i nawet zapukala przed wejsciem. Tym razem naprawde nie chciala sie natknac na kogos z bliskich zmarlej. Pierwsza rzecza, jaka rzucila sie jej w oczy, byly rozsypane na podlodze fragmenty gipsowej rzezby. Po wiekszych kawalkach domyslila sie, ze byla to replika Dawida dluta Michala Aniola. Przestronne mieszkanie bylo umeblowane w wygodnym, rustykalnym stylu. Nie bedac pewna, czego szukac, zaczela po prostu rozgladac sie po pokojach. W kuchni otworzyla lodowke. Byla dobrze zaopatrzona w zdrowe jedzenie: jogurt, kielki fasoli, swieze warzywa i chude mleko. W pokoju stolowym na stoliku pietrzyly sie ksiazki o sztuce i magazyny ilustrowane: American Health, Runner's World, Triathlon oraz Prevention. Polki na scianach byly wypelnione innymi ksiazkami o sztuce. Na kominku zobaczyla niewielka plakietke. Podeszla i odczytala napis: "Central Park Triathlon. Trzecie miejsce, 30-34". W sypialni znajdowal sie bezkolowy rower do cwiczen i duzo oprawionych w ramki fotografii. Wiekszosc z nich przedstawiala atrakcyjna kobiete i przystojnego mlodego czlowieka w rozmaitych sytuacjach na powietrzu: na rowerach z gorami w tle, na biwaku w lesie, na mecie biegu. Wracajac do stolowego, Laurie starala sie wyobrazic sobie, dlaczego taka amatorka sportow jak Julia Myerholtz najwyrazniej brala narkotyki. To po prostu nie trzymalo sie kupy. Zdrowe jedzenie, magazyny i osiagniecia nie pasowaly do kokainy. Rozmyslania te zostaly gwaltownie przerwane chrobotem klucza w drzwiach. Przez moment ogarnela ja panika i chciala sie gdzies schowac, jak gdyby w drzwiach mial ukazac sie Bingham. Gdy otworzyly sie drzwi, wszedl mlody czlowiek, ktory wydawal sie rownie jak ona zaskoczony sytuacja. Laurie rozpoznala go jako mezczyzne z wielu zdjec w sypialni. -Doktor Laurie Montgomery - przedstawila sie, pokazujac swa odznake. - Z biura lekarza sadowego. -Jestem Robert Nussman. -Nie chce byc uciazliwa. Moge tu wrocic pozniej - powiedziala, robiac krok w kierunku wyjscia. Nie chciala, aby cos na ten temat dotarlo do szefa. -Nie, wszystko w porzadku - odparl Nussman, podnoszac reke. - Prosze zostac. Ja tu bede tylko moment. -Okropna tragedia - rzekla Laurie. -Niech mi pani opowie - poprosil Robert. Na jego twarzy pojawil sie nagle wielki smutek. -Czy wiedzial pan, ze ona brala narkotyki? - spytala. -Nie brala - odpowiedzial glosem, w ktorym Laurie wyczula gniew. - Wiem, ze wy tak twierdzicie - dodal z zaczerwieniona twarza - ale ja pani mowie, ze Julia nigdy nie zazywala narkotykow. To po prostu nie lezalo w jej naturze. Byla totalnie zaangazowana w sprawy zdrowia. Ona mnie wciagnela w bieganie. - Usmiechnal sie na samo wspomnienie. - Na wiosne naklonila mnie do wystartowania po raz pierwszy w triathlonie. Nie moge tego rozgryzc. Moj Boze, ona nawet nie pila. -Przykro mi - powiedziala Laurie. -Byla taka zdolna - dodal z zalem. - Taka zaangazowana, o takiej silnej woli. Troszczyla sie o ludzi. Byla religijna, nie za duzo, ale wystarczajaco. I angazowala sie we wszystko, na przyklad prawo kobiety do wyboru w kwestii aborcji, pomoc dla bezdomnych, AIDS, najrozniejsze sprawy. -Rozumiem, ze to pan zidentyfikowal ja tu, na miejscu wypadku. Czy pan ja znalazl? -Tak - wykrztusil Robert. Spojrzal w bok, tlumiac lzy. -To musialo byc straszne - powiedziala Laurie. Wspomnienia o znalezieniu brata odzyly nagle z cala jaskrawoscia. Starala sie, jak mogla, aby je odpedzic. -Gdzie ona byla, gdy pan wszedl? Nussman wskazal na sypialnie. -Czy jeszcze w tym momencie zyla? - spytala delikatnie. -Jak gdyby - odpowiedzial. - Oddychala z przerwami. Robilem jej sztuczne oddychanie do czasu przyjazdu pogotowia. -Jak to sie stalo, ze pan wpadl? -Zadzwonila do mnie przedtem. Prosila, zebym na pewno przyszedl. -Czy zwykle tak robila? Robert zastanowil sie. -Nie wiem, chyba tak - odrzekl. -Czy mowila normalnie? - spytala Laurie. - Czy mozna sie bylo zorientowac, ze wziela juz jakies narkotyki? -Nie sadze, aby wziela cokolwiek - odparl Nussman. - Nie robila wrazenia podnieconej. Ale chyba tez jej glos nie brzmial normalnie. Byla jak gdyby spieta. Obawialem sie nawet troche, ze chce mi powiedziec cos niedobrego, na przyklad, ze chce ze mna zerwac albo cos takiego. -Czy byly miedzy wami jakies nieporozumienia? -Nie - odpowiedzial Robert. - Wszystko ukladalo sie swietnie. To znaczy tak mi sie wydawalo. Po prostu jej glos brzmial troche dziwnie. -A co to za rozbita rzezba przy wejsciu? -Zobaczylem to natychmiast po otwarciu drzwi - odrzekl Nussman. - To byla jej ulubiona dekoracja. Miala kilkadziesiat lat. Gdy zobaczylem ja rozbita, wiedzialem, ze dzieje sie cos zlego. Laurie spojrzala na strzaskana rzezbe, zastanawiajac sie, czy Julia mogla ja rozbic w ataku konwulsji. Jesli tak, to jak dotarla z przedpokoju do sypialni? -Dziekuje za pomoc - powiedziala. - Mam nadzieje, ze moje pytania nie byly dla pana uciazliwe. -Nie - odparl Robert. - Ale dlaczego robi pani sobie tyle klopotu? Wydawalo mi sie, ze lekarze sadowi zajmuja sie tylko sekcjami i morderstwami. -Staramy sie pomoc zyjacym - odrzekla Laurie. - Taka jest nasza praca. Naprawde chcialabym zapobiec w przyszlosci takim tragediom jak z Julia. Im wiecej sie naucze, tym bardziej moze mi sie to udac. -Jesli bedzie pani miala jeszcze jakies pytania, to prosze do mnie zadzwonic - powiedzial Nussman i dal jej swa wizytowke. - I jesli w jakis sposob okaze sie, ze to nie byly narkotyki, to prosze dac mi znac. Byloby to wazne, poniewaz... Nagly przyplyw wzruszenia nie pozwolil mu kontynuowac. Laurie skinela glowa. Wreczyla mu swoja wizytowke, na ktorej z tylu zapisala domowy numer telefonu. -Jesli bedzie pan mial jakies pytania albo przyjdzie panu do glowy cos, co powinnam wiedziec, prosze do mnie zatelefonowac. Moze pan dzwonic o kazdej porze. Pozostawiajac Roberta jego smutnym rozmyslaniom, wyszla i przywolala winde. Gdy zjezdzala w dol, przypomniala sobie, ze Duncan Andrews zaprosil do siebie Sare Wetherbee wieczorem, gdy przedawkowal kokaine. Pomyslala, ze zapraszanie swoich amantow, zarowno przez Duncana, jak i Julie, bylo dziwne. Jesli tak dobrze ukrywali swoje uzaleznienie, to dlaczego mieliby kogos zapraszac akurat wtedy, gdy brali narkotyki? Wychodzac oddala klucz portierowi Patrickowi i podziekowala mu. Byla juz prawie przy drzwiach, gdy wrocila z powrotem. -Czy byl pan wczoraj wieczorem na sluzbie? - zapytala. -Tak jest - odpowiedzial portier. - Od trzeciej do jedenastej. To moja zmiana. -Czy widzial pan wczoraj wieczorem Julie Myerholtz? -Owszem. Widywalem ja prawie kazdego wieczora. -Pewnie slyszal pan, co sie z nia stalo - kontynuowala Laurie. Nie chciala podawac zadnych informacji, ktorych odzwierny nie znal. -Tak, slyszalem - potwierdzil Patrick. - Brala narkotyki jak wielu mlodych ludzi. To wstyd. -Czy wygladala wczoraj wieczorem na przygnebiona? -Nie powiedzialbym, ze na przygnebiona, ale nie zachowywala sie normalnie. -A to dlaczego? -Nie pozdrowila mnie. Zawsze to robila, wylaczywszy wczorajszy wieczor. Ale to moze dlatego, ze nie byla sama. -Czy pamieta pan, kto z nia byl? - spytala z zainteresowaniem Laurie. -Tak - odrzekl portier. - Normalnie nie pamietam takich rzeczy, bo mamy tu spory ruch w obie strony. Ale poniewaz pani Myerholtz nie odezwala sie do mnie, spojrzalem na jej towarzyszy. -Czy rozpoznal ich pan? Czy oni juz tu bywali? -Nie wiem, kim byli - odparl Patrick. - I nie wydaje mi sie, abym ich kiedykolwiek widzial. Jeden byl wysoki, chudy i dobrze ubrany. Drugi byl muskularny i raczej niski. Nikt sie nie odzywal, gdy wchodzili. -Czy widzial pan, jak wychodzili? -Nie. Musieli wyjsc podczas mojej przerwy. -A kiedy przyszli? -Wczesnym wieczorem. Gdzies okolo siodmej. Laurie jeszcze raz podziekowala portierowi, po czym zlapala taksowke, aby wrocic do biura. Bylo juz prawie ciemno. W wiezowcach palily sie swiatla i ludzie spieszyli sie z pracy do domow. Jadac taksowka przez zatloczone ulice, rozmyslala o swych rozmowach z przyjacielem Julii i odzwiernym. Zastanawiala sie nad dwoma mezczyznami opisanymi przez Patricka. Choc byli to prawdopodobnie wspolpracownicy lub przyjaciele Julii, stawali sie wazni przez fakt, ze odwiedzili ja wieczorem, gdy nastapilo przedawkowanie. Pragnela znalezc jakis sposob ustalenia kim sa, by moc z nimi porozmawiac. Przeszla jej nawet przez glowe mysl, ze mogli to byc handlarze narkotykow. Czy Julia Myerholtz mogla miec sekretne zycie, o ktorym nie wiedzial jej przyjaciel? Po powrocie do biura Laurie udala sie najpierw do pokoju Fontwortha, aby sprawdzic, czy wrocil juz od dentysty. Najwyrazniej wrocil i wyszedl, gdyz w pokoju bylo ciemno. Zawiedziona probowala otworzyc drzwi, ale byly zamkniete na klucz. Nie majac mozliwosci porozmawiania z George'em, nagle wpadla na pomysl zdobycia adresu drugiej ofiary przedawkowania, Wendella Morrisona. Zostawila w swym pokoju plaszcz, wziela pare gumowych rekawic i zeszla do kostnicy. W biurze znalazla dyzurnego sanitariusza, Bruce'a Pomowskiego. -Czy wiadomo, co ma byc ze zwlokami Myerholtz? - spytala. - Moze zostaly juz odebrane? -To jeden z dzisiejszych przypadkow? - zapytal Bruce. -Tak - potwierdzila Laurie. Sanitariusz otworzyl gruba ksiege i wodzac palcem sprawdzil najnowsze wpisy. Gdy dotarl do Myerholtz, przesunal palec na prawa strone. -Jeszcze jej nie zabrali - powiedzial. - Czekamy na zgloszenie sie zakladu pogrzebowego spoza miasta. -Czy ona jest w chlodni? - spytala Laurie. -Tak - odpowiedzial. - Powinna byc na wozku blizej frontu. Laurie podziekowala i poszla korytarzem w kierunku chlodni. Wieczorami atmosfera w kostnicy wyraznie sie zmieniala. W ciagu dnia panowal tam ciagly ruch i zamieszanie. Teraz jednak Laurie slyszala echo swoich krokow w opustoszalych i przewaznie ciemnych, wylozonych niebieskimi kafelkami korytarzach. Nagle przypomniala sobie reakcje Lou, gdy byli tu we wtorek rano. Powiedzial wtedy, ze sceneria jest ponura. Laurie zatrzymala sie i spojrzala na splamiona cementowa podloge, na ktora zwrocil wowczas uwage porucznik. Nastepnie podniosla oczy na sterty sosnowych trumien przeznaczonych do pochowania w nich na Potter's Field nie zidentyfikowanych zwlok, po ktore nikt sie nie zglosil. Ruszyla dalej. Zdumiewajacy byl stopien, do jakiego jej normalny stan psychiczny odgradzal te niesamowita wlasciwosc kostnicy od jej swiadomosci. Trzeba bylo czlowieka z zewnatrz w rodzaju Lou i chwili, gdy w kostnicy nie bylo nikogo, aby zdac sobie z tego sprawe. Po dojsciu do wielkich stalowych drzwi chlodni wlozyla rekawice i odsunela zasuwe. Mocnym szarpnieciem otworzyla ciezkie drzwi. Zimna, wilgotna mgielka wypelzla wokol jej nog. Siegnela do srodka i zapalila swiatlo. Poddajac sie nastrojowi sprzed chwili, Laurie spojrzala na wnetrze chlodni z perspektywy laika, a nie lekarza sadowego. Bylo z pewnoscia przerazajace. Wzdluz scian ciagnely sie gole drewniane polki. Na nich widniala niesamowita kolekcja zimnych trupow i czesci zwlok czekajacych po sekcji na odbior. Wiekszosc cial byla naga, choc niektore przykryto przescieradlami poplamionymi krwia i innymi plynami ustrojowymi. Bylo to cos w rodzaju ziemskiego obrazu piekla. Na srodku sali staly stloczone stare wozki, a na kazdym lezaly zwloki. I tutaj niektore byly przykryte, inne zas nagie, wpatrzone w sufit niczym w jakims makabrycznym dormitorium. Czujac sie wyjatkowo nieswojo, Laurie przekroczyla prog. Nerwowo rozgladala sie wsrod wozkow, usilujac znalezc Julie Myerholtz. Z tylu glosno zatrzasnely sie ciezkie drzwi. Irracjonalnie Laurie odwrocila sie na piecie i podbiegla do nich w obawie, ze zostala w chlodni zamknieta. Ale zasuwa ustapila i drzwi uchylily sie na grubych zawiasach. Zazenowana swa wybujala wyobraznia, zawrocila i zaczela metodycznie sprawdzac ciala na wozkach. Dla ulatwienia identyfikacji kazde zwloki mialy brazowa kartke z imieniem i nazwiskiem przywiazana do duzego palca prawej nogi. Znalazla Julie niedaleko drzwi. Jej cialo bylo jednym z przykrytych. Podchodzac do glowy, odsunela przescieradlo. Wpatrzyla sie w blada skore i delikatne rysy denatki. Gdyby nie byla tak blada, to moglaby robic wrazenie spiacej. Ale brutalne ciecie sekcyjne w ksztalcie litery "Y" rozwiewalo wszelkie zludzenia. Przygladajac sie dokladniej, Laurie zauwazyla liczne stluczenia na glowie, prawdopodobnie spowodowane atakiem drgawek. W wyobrazni widziala, jak Julia potraca i przewraca na podloge posag Dawida. Otworzyla usta denatki i przyjrzala sie jezykowi, ktory nie zostal usuniety. Byl silnie przygryziony, co rowniez wskazywalo na drgawki. Nastepnie poszukala miejsca dozylnego wstrzykniecia narkotyku. Znalazla je rownie latwo jak u innych. Zauwazyla ponadto, ze Julia podrapala sobie rece podobnie jak Duncan Andrews. Przypuszczalnie miala podobne halucynacje. Ale podrapania te byly glebsze, prawie jak rany ciete. Po przyjrzeniu sie paznokciom Julii Laurie zorientowala sie, dlaczego podrapania byly tak glebokie. Jej paznokcie byly dlugie i starannie polakierowane. Ogladajac je z uznaniem, zauwazyla kawalek tkanki pod paznokciem srodkowego palca prawej reki. Nie znajdujac zdrapanej tkanki pod zadnym innym paznokciem, przyniosla z sali sekcyjnej dwa sloiki na probki oraz skalpel. Wyjela kawalek tkanki spod paznokcia Julii i umiescila go w jednym ze sloikow. Nastepnie odciela skalpelem skrawek skory z brzegu rany sekcyjnej i wrzucila do drugiego sloika. Po przykryciu ciala zaniosla obie probki do laboratorium DNA, gdzie je oznakowala i dala do zbadania. Na formularzu wnioskowym poprosila o sprawdzenie, czy probki pochodza od tej samej osoby. Mimo iz bylo dosc oczywiste, ze ofiara sama sie podrapala, Laurie uznala, ze warto sie upewnic. Nadmiar pracy w zakladzie nie byl powodem, aby rezygnowac ze starannosci. Byla jednak zadowolona, ze o tej porze nikogo nie bylo w laboratorium. Nie chcialaby uzasadniac potrzeby tego badania. Skierowala sie z powrotem do swego pokoju. Pomyslala, ze skoro nikogo nie ma, moglaby wykorzystac panujacy spokoj i zajac sie wyraznie ostatnio zaniedbywana papierkowa robota. Wciaz czujac pewne napiecie z powodu dziwnej reakcji na zatrzasniecie drzwi chlodni, nie byla przygotowana na to, co ja teraz mialo spotkac. Gdy zamyslona wchodzila w drzwi, wyskoczyla na nia z krzykiem jakas postac. Laurie wrzasnela gdzies z glebi swego jestestwa. Byla to reakcja zupelnie odruchowa, a jej moc spowodowala, ze krzyk kilkakrotnie odbil sie echem w korytarzu niczym naladowana czastka subatomowa w akceleratorze. Calkowicie stracila nad soba kontrole i rownoczesnie z krzykiem serce skoczylo jej do gardla. Ale atak, ktorego sie przerazila, nie nastapil. Jednoczesnie mozg nagle zmienil sygnal, uswiadamiajac jej, ze wydany przez niesamowita postac okrzyk "buu!" nie byl raczej tym, co uslyszalaby od oblakanego gwalciciela lub demona z zaswiatow. Mozg rozpoznal takze twarz postaci jako nalezaca do Lou Soldano. Wszystko to wydarzylo sie w mgnieniu oka i zanim Laurie byla w stanie cos powiedziec, jej strach zamienil sie w gniew. -Lou! - krzyknela. - Dlaczego pan to zrobil? -Przestraszylem pania? - zapytal zaklopotany porucznik. Widzial, ze jej twarz przybrala barwe kosci sloniowej. W uszach wciaz dzwieczal mu jej krzyk. -Przestraszyl?! - zawolala. - Pan mnie przerazil, a ja takich rzeczy nie znosze. Niech pan juz nigdy wiecej czegos takiego nie robi! -Przepraszam - powiedzial pojednawczo detektyw. - To bylo chyba niepowazne. Ale to miejsce napedza mi stracha i pomyslalem sobie, ze moglbym sie troche na pani odegrac. -Moglabym panu dac w nos - rzekla Laurie, wymachujac mu piescia przed twarza. Gniew szybko jej przechodzil, zwlaszcza po jego przeprosinach i przejawach skruchy. Przeszla na druga strone biurka i osunela sie w fotel. - Ale co pan tu w ogole robi o takiej godzinie? - zapytala. -Akurat tedy przejezdzalem -. odparl Soldano. - Chcialem z pania porozmawiac, wiec podjechalem pod rampe kostnicy, myslac, ze a nuz pani tam bedzie. Wlasciwie nie bardzo na to liczylem, ale facet na dole powiedzial, ze wlasnie wyszla pani z jego biura. -O czym chcial pan ze mna rozmawiac? -O pani amancie, Jordanie. -On nie jest moim amantem - obruszyla sie Laurie. - Naprawde mnie pan zdenerwuje, jesli bedzie pan ciagle tak o nim mowic. -W czym tu problem? - spytal Lou. - Wydaje mi sie, ze jest to dosc dobre okreslenie. W koncu spotyka sie pani z nim co wieczor. -Moje zycie towarzyskie jest wylacznie moja sprawa - oswiadczyla Laurie. - Ale jesli juz chce pan wiedziec, to nie spotykam sie z nim co wieczor, a kazdym razie nie dzis wieczor. -No, ale trzy na cztery to tez nie jest zle - powiedzial porucznik. - Przejdzmy jednak do rzeczy. Chcialem, aby pani wiedziala, ze rozmawialem z Sheffieldem o profesjonalnych zabojstwach jego pacjentow. -I co mial do powiedzenia? -Niewiele. Odmowil podania konkretnych informacji o poszczegolnych pacjentach. -I dobrze zrobil. -Ale wazniejsze od tego, co powiedzial, jest to, jak sie zachowywal. Przez caly czas mojego pobytu tam byl bardzo zdenerwowany. Nie wiem, co o tym sadzic. -Nie mysli pan chyba, ze mial on cos wspolnego z tymi morderstwami? -Nie - odparl Soldano. - Zdzieranie skory z pacjentow - tak, zabijanie ich - nie. Ale on byl naprawde zdenerwowany. Cos chodzi mu po glowie. Mysle, ze on cos wie. -Ja mysle, ze on ma wiele powodow do zdenerwowania - oznajmila Laurie. - Czy mowil panu, ze Cerino mu grozil? -Nie. A czym mu grozil? -Jordan nie chcial powiedziec. Ale jesli Cerino jest takim czlowiekiem, jak pan mowi, to moze pan sobie wyobrazic. Detektyw kiwnal glowa. -Ciekaw jestem, dlaczego doktor mi o tym nie powiedzial. -Pewnie uwaza, ze pan nie moglby go ochronic. Moglby pan? -Chyba nie - odparl Lou. - Na pewno nie na stale, zwlaszcza kogos o takiej pozycji jak Jordan Sheffield. -Czy rozmowa z nim cos panu dala? -Dowiedzialem sie, ze ofiary nie mialy tej samej diagnozy. Przynajmniej on tak mowi. To byl jeden z moich dziwacznych pomyslow. Dowiedzialem sie tez, ze nie maja poprzez Jordana Sheffielda zadnych innych widocznych powiazan poza tym, ze byly jego pacjentami. Pytalem na wszystkie mozliwe sposoby, ale niestety niewiele sie dowiedzialem. -Co zamierza pan teraz robic? -Miec nadzieje! Poza tym zlece moim ekipom dochodzeniowym, aby ustalily diagnozy. Moze z tego cos wyniknie. Musi byc w tym wszystkim jakis aspekt, na ktory nie trafilem. -Tak samo mysle o swoich przypadkach przedawkowan - powiedziala Laurie. -A wlasciwie co pani tutaj robi o tak poznej porze? - spytal porucznik. -Mialam chec troche popracowac. Ale poniewaz dzieki panu mam wciaz podwyzszone tetno, to chyba wezme papiery ze soba do domu i tam sie nimi zajme. -A co z kolacja? Moze poszlaby pani ze mna do Malych Wloch. Lubi pani spaghetti? -Uwielbiam. -A wiec? - spytal detektyw. - Juz wiem, ze nie spotyka sie dzis pani z szanownym doktorem, a to jest pani ulubiona wymowka. -Jest pan wytrwaly. -No, w koncu jestem Wlochem. Pietnascie minut pozniej Laurie siedziala w samochodzie Lou zmierzajacym w kierunku srodmiescia. Nie wiedziala, czy kolacja z nim jest dobrym pomyslem, ale nie przyszedl jej do glowy zaden powod, aby nie pojsc. I choc bywal on wczesniej troche obcesowy, teraz byl wrecz uroczy opowiadajac jej historyjki o swoim dziecinstwie w Queens. Mimo iz wychowala sie na Manhattanie, Laurie nigdy nie byla w Malych Wloszech. Bardzo podobala sie jej atmosfera ulicy Mulberry. Bylo tam bardzo wiele restauracji i tlumy spacerujacych ludzi. Podobnie jak w samych Wloszech widac bylo, ze miejsce to tetni zyciem. -To jest z cala pewnoscia wloskie - stwierdzila. -Tak wyglada, prawda? - zgodzil sie. - Ale zdradze pani mala tajemnice. Wiekszosc tutejszych nieruchomosci jest wlasnoscia Chinczykow. -To dziwne - powiedziala Laurie. Byla nieco rozczarowana, choc nie wiedziala dlaczego. -Byla to kiedys dzielnica wloska - wyjasnil Lou. - Ale wiekszosc Wlochow wyniosla sie na przedmiescia, na przyklad do Queens. A Chinczycy wietrzacy interes wkroczyli tu i wykupili posesje. Zatrzymali sie w miejscu objetym zakazem parkowania. Laurie wskazala na znak. -Prosze o spokoj! - rzekl detektyw, wsuwajac przed szybe niewielka karteczke. - Od czasu do czasu moge skorzystac z tego, ze naleze do najwspanialszej sluzby Nowego Jorku. Po wyjsciu poprowadzil ja waska uliczka do jednej z mniej rzucajacych sie w oczy restauracji. -Ona nie ma nazwy - zauwazyla Laurie wchodzac. -Nie potrzebuje - odparl Lou. Elementami kiczowatego wnetrza byly obrusy w bialo-czerwona szachownice oraz oddzielajace stoliki kraty z wplecionymi sztucznymi winoroslami i gronami. Kazdy stolik oswietlony byl swieczka osadzona w kubku z zastyglym woskiem na bokach. Na scianach wisialo kilka malowidel z widokami Wenecji. W waskiej sali scisnietych bylo okolo trzydziestu stolikow i wydawalo sie, ze wszystkie sa zajete. Wokol krecili sie zaaferowani kelnerzy. Wygladalo na to, ze wszyscy sie znaja i sa po imieniu. Nad cala sceneria unosil sie zgielk ludzkich glosow oraz wyraznie wyczuwalny ziolowy aromat ostro przyprawionych potraw. Laurie nagle poczula sie bardzo glodna. -Wyglada na to, ze trzeba bylo zarezerwowac stolik - powiedziala. Porucznik gestem zasygnalizowal, aby sie nie niecierpliwila. Po kilku minutach pojawila sie bardzo duza i bardzo po wlosku wygladajaca kobieta, ktora serdecznie usciskala Lou. Nazywala sie Maria i zostala przedstawiona Laurie. Jak za dotknieciem rozdzki czarodziejskiej pojawil sie stolik, przy ktorym Maria posadzila ich oboje. -Wydaje mi sie, ze jest pan tu dosc dobrze znany - zauwazyla Laurie. -Tak byc powinno po tylu daniach, ile tu zjadlem. Dzieki mnie jedno z ich dzieci ukonczylo studia. Ku zdziwieniu i konsternacji Laurie nie bylo jadlospisu. Musiala wysluchac zestawu dan wyrecytowanego przez kelnera z silnym wloskim akcentem. Ale zaraz po tym, gdy skonczyl on swoja imponujaca litanie, detektyw nachylil sie i poradzil, aby wybrala ravioli lub manicotti. Laurie szybko przystala na ravioli. Kiedy dania byly juz zamowione i butelka bialego wina stala na stole, Lou rozczarowal Laurie zapalajac papierosa. -Moze moglibysmy pojsc na kompromis - zaproponowala. - Niech pan ograniczy sie tylko do jednego. -Prosze bardzo. Po szklaneczce wina Laurie zaczela wczuwac sie w nieco chaotyczna atmosfere. Wraz z zakaskami pojawil sie wlasciciel i jednoczesnie kucharz, Giuseppe, aby sie przywitac. Kolacja byla, zdaniem Laurie, znakomita. Po ostatnich kilku wieczorach spedzonych w lokalach dosc sztywnych, z przyjemnoscia chlonela familiarna atmosfere tej knajpki. Wygladalo na to, ze wszyscy znaja i bardzo lubia porucznika. Musial wysluchac wielu dobrodusznych zartow zwiazanych z przyprowadzeniem Laurie. Najwyrazniej zwykle jadal tu sam. Uparl sie, aby na deser pojsc kawalek dalej, do wloskiego baru kawowego, gdzie podawano kawe bez kofeiny oraz gelato. Gdy juz siedzieli nad swymi kawami i lodami, Laurie spojrzala na niego. -Lou - zaczela - chce cie o cos zapytac. -Ooo - westchnal Soldano. - Mialem nadzieje, ze uda sie nam uniknac potencjalnie klopotliwych tematow. Prosze nie namawiac mnie znow, abym zwracal sie do chlopakow z wydzialu narkotykow. -Mnie chodzi tylko o twoje zdanie - wyjasnila Laurie. -Okay, to nie brzmi strasznie. Wal. -Nie smiej sie ze mnie, dobrze? -To zaczyna brzmiec ciekawie. -Nie mam zadnego konkretnego powodu, aby tak myslec - powiedziala Laurie. - Po prostu niepokoja mnie pewne drobne fakty. -W tym tempie powiedzenie, o co chodzi, zabierze ci cala noc. -Chodzi o moja serie przedawkowan. Chcialabym wiedziec, jakie byloby twoje zdanie, gdybym wysunela sugestie, ze to byly zabojstwa, a nie przypadkowe przedawkowania. -Mow dalej - rzekl detektyw. Odruchowo siegnal po papierosa i zapalil. -Przywieziono nam przypadek kobiety, ktora nagle zmarla w szpitalu - opowiadala Laurie. -Byla niewatpliwie chora na serce. Ale po blizszym przyjrzeniu sie i zbadaniu jej nie mozna bylo nie pomyslec, ze mogla zostac uduszona. Przypadek zostal wypisany jako smierc "naturalna" glownie ze wzgledu na inne szczegoly - miejsce zgonu, nadwage i chorobe serca. Ale gdyby ta kobieta zostala znaleziona gdzie indziej, mozna byloby to uznac za zabojstwo. -A jaki to ma zwiazek z przedawkowaniami? - spytal Lou, pochylajac sie do przodu i mruzac oczy od dymu z papierosa tkwiacego w kaciku jego ust. -Zaczelam sie pod tym samym katem zastanawiac nad tymi przedawkowaniami. Pominmy fakt, ze ludzie ci zostali znalezieni w swoich mieszkaniach ze strzykawkami u boku. Trudno nie brac pod uwage ogolnego kontekstu morderstw, ale jakby to wygladalo, gdybysmy przyjeli, ze nie wstrzykneli oni tej kokainy sami sobie? -No tak, to bylaby przedziwna kombinacja - zgodzil sie porucznik. Odchylil sie do tylu i wyjal papierosa z ust. - Wiadomo, ze popelniane sa morderstwa przy uzyciu narkotykow. To nie ulega watpliwosci. Ale motywy sa zwykle dosc oczywiste: rabunek, seks, zemsta, spadek. Wielu drobnych handlarzy ginie w ten sposob z rak swych niezadowolonych klientow. Przypadki w twojej serii nie pasuja do tego wzorca. Wydawalo mi sie, ze ich niezwyklosc polega wlasnie na tym, ze w kazdym z nich zmarly byl najwyrazniej solidnym obywatelem, nie majacym na swoim koncie naduzywania narkotykow ani konfliktow z prawem. -To prawda - przyznala Laurie. -Czy chcesz przez to powiedziec, ze twoim zdaniem ludziom tym wstrzyknieto kokaine przy uzyciu sily? Laurie, zacznij myslec realnie. W sytuacji, gdy nalogowcy gotowi sa placic za narkotyki grube pieniadze, po co ktos mialby podejmowac krucjate, aby pozbawic miasto niektorych z jego najzdolniejszych i najbardziej obiecujacych obywateli? Co mozna by na tym zyskac? Czy nie jest bardziej prawdopodobne, ze ludzie ci naprawde potajemnie uzywali narkotykow, a moze nawet nimi handlowali? -Nie wydaje mi sie - powiedziala Laurie. -Poza tym czy nie mowilas, ze ci ludzie wstrzykiwali sobie kokaine zamiast ja wachac? -Zgadza sie. -A wiec jak mozna zrobic zastrzyk komus, kto tego nie chce? Czy pielegniarki w szpitalach nie maja dosyc klopotow z robieniem zastrzykow pacjentom? I teraz mowisz mi, ze jakas opierajaca sie ofiara, ktora probuje powiedziec, ze nie ma ochoty, moze dostac taki zastrzyk wbrew swojej woli? Daj spokoj. Laurie przymknela oczy. Soldano trafil w najslabszy punkt jej teorii zabojstw. -Gdyby tym ludziom wstrzykiwano kokaine wbrew ich woli, to bylyby slady przemocy. Czy cos takiego stwierdzono? -Nie - przyznala Laurie. - Przynajmniej tak mi sie wydaje. - W tym momencie pomyslala o roztrzaskanej rzezbie w mieszkaniu Julii. -Jedyny inny sposob, w jaki cos takiego moglo sie zdarzyc, a ktory moge sobie wyobrazic, to sytuacja, w ktorej ofiary zostaly najpierw odurzone jakims srodkiem dodanym na przyklad do koktajlu. Popraw mnie, jesli nie mam racji, ale gdyby uzyto takiego srodka, to wykrylibyscie go w waszym biurze. Czy dobrze mowie? -Masz racje - zgodzila sie Laurie. -A wiec prosze - powiedzial detektyw. - Nie zamierzam robic ci zarzutu za wziecie pod uwage zabojstwa, ale moim zdaniem mozliwosc taka jest bardzo znikoma. -Odkrylam pare innych faktow, ktore wydaly mi sie podejrzane - kontynuowala z uporem Laurie. - Odwiedzilam dzis mieszkanie jednej z ostatnich ofiar i portier powiedzial mi, ze wieczorem, kiedy zmarla, przyszla razem z dwoma mezczyznami, ktorych nigdy przedtem nie widzial. -Laurie, chyba nie powiesz mi, ze fakt przyjscia kobiety do domu z dwoma mezczyznami, ktorych nie zna portier, jest punktem wyjscia tej wielkiej teorii spiskowej? Czy o to chodzi? -Okay! Okay! - odparla Laurie. - Nie badz taki ostry. Czy przeszkadza ci to, ze o tym mowie? Problem polega na tym, ze te rzeczy mnie niepokoja. To jest taki psychiczny bol zeba. -Co jeszcze? - zapytal cierpliwie Lou. - Mow. -W dwoch przypadkach ofiary mniej wiecej na godzine przed smiercia prosily telefonicznie swoich ukochanych o przyjscie jeszcze tego wieczora. -I co? - spytal porucznik. -I nic - odparla Laurie. - To wszystko. Po prostu wydawalo mi sie dziwne, ze ludzie, ktorzy rzekomo ukrywali swoj nalog, zapraszali swoich nie wtajemniczonych narzeczonych, jesli planowali nocne narkotykowe szalenstwo. -Ta dwojka mogla telefonowac z miliona rozmaitych powodow. Nie sadze, aby ktorekolwiek przypuszczalo, ze taki wyskok skonczy sie tak, jak sie skonczyl. Jesli to cokolwiek znaczy, to raczej takze przemawia za wstrzyknieciem przez siebie samego. Prawdopodobnie wierzyli w szeroko rozpowszechniony mit o pobudzajacym seksualnie dzialaniu kokainy i chcieli miec pod reka swych partnerow w momencie szczytowego uniesienia. -Pewnie uwazasz mnie za wariatke. -Bynajmniej - zaprzeczyl Soldano. - Trzeba byc podejrzliwym, zwlaszcza w twoim zawodzie. -Dziekuje za konsultacje. Doceniam twoja cierpliwosc. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. Jesli tylko przyjdzie ci ochota zwrocic sie z czyms do mnie, prosze, nie wahaj sie. -Kolacja byla znakomita - powiedziala Laurie. - Ale mysle, ze powinnam juz zbierac sie do domu. Ciagle czeka na mnie praca. -Jesli podobala ci sie ta restauracja - odparl detektyw - to bardzo chetnie zabralbym cie do innej w Queens, w centrum dzielnicy, naprawde wloskiej. Autentyczna kuchnia polnocnowloska. Moze jutro wieczorem? -Dziekuje za zaproszenie, ale mam juz plany. -Oczywiscie - rzucil sarkastycznie Lou. - Jak moglem zapomniec o doktorze od limuzyny. -Prosze, Lou! - rzekla Laurie. -Chodzmy - stwierdzil porucznik odsuwajac krzeslo. - Odwioze cie do domu, jesli zniesiesz mojego skromnego, sfatygowanego forda caprice. Laurie podniosla w gore oczy. Franco Ponti zatrzymal swego czarnego cadillaca przed restauracja "Neapolitan" na Corona Avenue niedaleko "Vesuvio" i wysiadl. Portier rozpoznal go i podbiegl, aby zapewnic, ze samochod znajdzie sie pod dobra opieka. Franco wreczyl mu dziesieciodolarowy banknot i wszedl do srodka. O tej porze w piatkowy wieczor restauracja byla pelna zycia. Od stolika do stolika chodzil akordeonista grajacy serenady dla klientow. Panowal biesiadny nastroj, w ogolnym zgielku slychac bylo wybuchy smiechu. Ponti przystanal na moment tuz przy czerwonej aksamitnej zaslonie oddzielajacej przedsionek od sali jadalnej. Bez trudu dostrzegl wyscielana loze, w ktorej siedzieli Vinnie Dominick, Freddie Capuso i Richie Herns w towarzystwie dwoch piersiastych dziewczyn w minispodniczkach. Franco skierowal sie prosto do nich. Na jego widok Vinnie poklepal dziewczyny i powiedzial im, aby poszly przypudrowac sobie nosy. Gdy odeszly, Ponti usiadl. -Napijesz sie czegos? - spytal Dominick. -Szklaneczke wina bardzo chetnie - odrzekl Franco. Vinnie strzelil palcami. Natychmiast pojawil sie kelner, przyjal zamowienie i rownie szybko wrocil ze szklanka, do ktorej Dominick nalal wina z butelki stojacej na stoliku. -Masz cos dla mnie? - spytal. Ponti wypil lyk i odwrocil butelke, aby przyjrzec sie etykiecie. -Angelo Facciolo i Tony Ruggerio sa dzis razem z Cerino, wiec nic nie robia. Ale wczoraj w nocy dzialali na miescie. Nie wiem, co robili wczesnym wieczorem, bo ich zgubilem. Ale trafilem znow na nich w nocnej pizzerii i byli potem zajeci. Czytales o tych morderstwach na Manhattanie wczoraj w nocy? -Mowisz o tym znanym bankierze i facecie od domu aukcyjnego? - spytal Vinnie. -Wlasnie o nich - odparl Franco. - Angelo i Tony zalatwili obu. I byla to niechlujna robota. Za kazdym razem o malo nie wpadli. Nawet ja musialem uwazac, zeby nie zostac zatrzymany do zlozenia wyjasnien, zwlaszcza przy tym bankierze. Parkowalem przed domem, gdy przyjechaly gliny. -Po co, u diabla, oni ich rabneli? - spytal Dominick. -Ciagle jeszcze nie wiem - odparl Ponti. -Z kazdym dniem gliny coraz bardziej sie podniecaja! - powiedzial Vinnie podniesionym glosem. - A im bardziej sie u nich kotluje, tym gorzej dla interesow. Musielismy tymczasowo zamknac wiekszosc naszych domow gry. Musisz ustalic, co sie dzieje - dodal patrzac ze zloscia na Pontiego. -Zaczalem juz sie dowiadywac. Bede dalej pytac, a takze trzymac na oku Facciolo i Ruggerio. Ktos musi wiedziec. -Musze cos robic - stwierdzil Dominick. - Nie moge w nieskonczonosc siedziec bezczynnie, podczas gdy oni wszystko psuja. -Daj mi jeszcze pare dni - poprosil Franco. - Jesli nie uda mi sie tego rozwiklac, moge pozbyc sie Angela i Tony'ego. -Ale to oznaczaloby wojne - zauwazyl Vinnie. - Nie wiem, czy jestem gotowy do walki. Byloby to jeszcze gorsze dla interesow. -Wie pan co, doktorze? - powiedzial Cerino. - To wcale nie bylo takie grozne. Naprawde sie niepokoilem, ale zupelnie nic nie czulem, gdy pan operowal. Jak poszlo? -Jak marzenie - odparl Jordan. W reku trzymal latarke w ksztalcie dlugopisu i oswietlal nia oko, ktore wlasnie zoperowal. - I teraz wyglada to bardzo dobrze. Gleboka komora przednia oka i calkowicie czysta rogowka. -Jesli pan jest zadowolony - stwierdzil Paul - to i ja jestem zadowolony. Cerino znajdowal sie w jednej z prywatnych izolatek pawilonu Greenblatta w Manhattan General Hospital. Sheffield robil pooperacyjny obchod, gdyz ostatni przeszczep rogowki skonczyl zaledwie przed polgodzina. Tylko tego dnia wykonal ich cztery. Stojacy z tylu pokoju Angelo opieral sie o sciane, Tony zas spal na fotelu przy drzwiach do lazienki. -Damy temu oku kilka dni - rzekl doktor prostujac sie. - Potem, jak wszystko dobrze pojdzie, czego jestem pewien - dodal pospiesznie - zrobimy drugie. Wtedy bedzie pan jak nowy. -To znaczy, ze mam czekac takze i na druga operacje? - spytal Cerino. - Nie mowil mi pan o tym. Na poczatku powiedzial pan tylko, ze musze poczekac na pierwsza operacje. -Niech sie pan odprezy! - polecil Jordan. - Nie powinien pan podwyzszac sobie cisnienia. Dobrze jest zrobic mala przerwe miedzy operacjami, aby oko moglo dojsc do siebie, zanim wezme sie do drugiego. I przy takim tempie, jakie mielismy dzis, nie powinien pan dlugo czekac. -Nie lubie niespodzianek ze strony lekarzy - oswiadczyl Paul. - Nie rozumiem, po co to drugie czekanie. Jest pan pewien, ze zoperowane oko jest w porzadku? -W jak najlepszym - zapewnil Sheffield. - Prosze mi wierzyc, u nikogo nie mogloby byc lepiej. -Gdybym panu nie wierzyl, nie lezalbym tutaj. Ale jesli jestem w tak dobrym stanie i musze poczekac jeszcze pare dni, to co ja robie w tym smetnym pokoju? Ja chce do domu. -Lepiej, aby pan tu zostal. Do oka trzeba podawac leki. A gdyby doszlo do jakiegos zakazenia... -Kazdy moze wpuscic pare kropli do moich oczu - oznajmil Cerino. - Po tych wszystkich wydarzeniach moja zona, Gloria, calkiem dobrze sie w tym wprawila. Ja chce sie stad wyniesc! -Jesli jest pan zdecydowany, to nie moge pana zatrzymac - odpowiedzial zdenerwowany Jordan. - Ale niech pan przynajmniej pamieta o koniecznosci odpoczynku i zachowania spokoju. Trzy kwadranse pozniej sanitariusz podwiozl Paula na wozku inwalidzkim do samochodu Facciolo. Ruggerio podjechal nim juz wczesniej na chodnik przed wejscie do szpitala i czekal z zapuszczonym silnikiem. Cerino zaplacil rachunek za pobyt w szpitalu gotowka, co zdumialo dyzurnego kasjera. Angelo, przywolany strzeleniem palcow swego szefa, wyciagnal z kieszeni gruby plik banknotow i odliczyl stosowna liczbe studolarowek. Zrobilo to na kasjerze odpowiednie wrazenie. -Rece przy sobie - powiedzial Paul, gdy Facciolo probowal pomoc mu wysiasc z wozka przy samochodzie. - Sam sobie poradze. Czy wydaje ci sie, ze jestem inwalida? Dzwignal sie do pozycji pionowej i zachwial na moment, zanim jego masywny tulow nie znalazl sie we wlasciwej pozycji. Ubrany byl w swoj zwykly garnitur. Zoperowane oko chronila metalowa oslona z wieloma malenkimi otworami. Powoli wsunal sie na przednie miejsce dla pasazera. Pozwolil zamknac drzwi Angelowi, ktory usiadl z tylu. Tony ruszyl, lecz zle ocenil moment zjechania z kraweznika na jezdnie i samochodem wstrzasnelo. -Jezu Chryste! - wrzasnal Cerino. Ruggerio skurczyl sie nad kierownica. Gdy wyjechali tunelem srodmiejskim na autostrade z Long Island. Paul stal sie rozmowny. -Wiecie co, chlopcy - odezwal sie z zadowoleniem - czuje sie swietnie! Po tych wszystkich klopotach i planowaniu, wreszcie to sie stalo. I tak, jak mowilem doktorowi, nie bylo wcale zle. Oczywiscie czulem, gdy wbijal mi te pierwsza igle. Facciolo wzdrygnal sie na tylnym siedzeniu. Od samego poczatku mial opory przed wejsciem na sale operacyjna. Prawie zemdlal, kiedy zobaczyl, jak Sheffield przymierzal sie ze strzykawka do twarzy Cerino tuz ponizej oka. Angelo nie znosil igiel. -Ale po tym ukluciu - ciagnal Cerino - juz niczego nie czulem. Nawet zasnalem. Czy mozecie w to uwierzyc? Mozesz, Tony? -Nie moge - odparl niespokojnie Ruggerio. -Kiedy sie obudzilem, bylo juz po wszystkim - powiedzial Paul. - Jordan moze byc dupkiem, ale jest swietnym chirurgiem. I wiecie co? Mysle, ze on jest sprytny. Wiem, ze jest praktyczny. Moglibysmy zaczac robic interesy, on i ja. Co o tym myslisz, Angelo? -Ciekawy pomysl - odpowiedzial Facciolo bez entuzjazmu. Rozdzial 12 MANHATTAN, SOBOTA, GODZ. 7.45 Poniewaz byla to sobota, Laurie nie nastawila budzika. Ale i tak koszmarny sen o Shellym obudzil ja przed osma. Przeszlo jej przez glowe, ze powinna zasiegnac porady u jakiegos specjalisty.Choc nie miala dyzuru, postanowila pojsc do biura. Mimo dobrych checi niewiele posunela sie z praca poprzedniego wieczora po tym, jak Lou ja odwiozl. Nie bardzo potrafila godzic ze soba wino i prace. Po wyjsciu z domu przyjemnie zaskoczyla ja rzeska jesienna aura. Slonce mialo juz swoj przyblakly zimowy wyglad, ale niebo bylo czyste, a temperatura umiarkowana. W taki dzien jak sobota ruch uliczny i wyziewy spalin byly na Pierwszej alei minimalne i Laurie z przyjemnoscia przeszla sie do Trzydziestej ulicy. Po przybyciu na miejsce poszla prosto do biura identyfikacji, aby sprawdzic nowe przypadki. Z ulga stwierdzila, ze nie ma kolejnych kandydatow do jej serii przedawkowan. Grafik byl pelen ofiar typowych dla piatkowej nocy zabojstw i wypadkow odzwierciedlajacych normalna nowojorska porcje przemocy i okaleczen. Nastepnie skierowala sie do laboratorium toksykologii. Odprezyla sie, gdy uswiadomila sobie, ze nie bedzie musiala unikac Johna DeVriesa, ktorego w sobote na pewno tam nie bylo. Ku swemu zadowoleniu znalazla pracowitego Petera na jego zwyklym stanowisku przed najnowszym chromatografem gazowym. -Jak dotad nic w sprawie skazenia - powiedzial. - Ale moze bedziemy miec szczescie z ta duza nowa probka, ktora dostalem wczoraj. -Jaka probka? - spytala Laurie. - Krew? -Nie - odparl Peter. - Czysta kokaina pobrana z jelita. -Czyjego jelita? Peter sprawdzil kartke identyfikacyjna probki. -Wendell Morrison. Jeden z wczorajszych przypadkow Fontwortha. -Ale skad on wpadl na pomysl wziecia probki z jelita? -Tu nie moge pani pomoc - odparl asystent. - Nie mam pojecia, skad na to wpadl, ale to, co dostalem, znacznie ulatwia mi zadanie. -Ciesze sie - powiedziala Laurie, zaintrygowana ta niespodziewana wiadomoscia. - Prosze dac mi znac o wynikach. Z laboratorium toksykologii poszla do swego pokoju. Po odszukaniu numeru w biurowym spisie telefonow zadzwonila do domu George'a Fontwortha. Odezwal sie po drugim dzwonku, byla wiec zadowolona, ze go nie obudzila. -Nie mow mi, ze jestes w biurze - rzekl, gdy uslyszal, kto dzwoni. -A co ja moge powiedziec? - odparla Laurie. -Nie masz nawet dyzuru - zauwazyl George. - Nie pracuj tak ciezko, bo my zaczniemy na twoim tle zle wygladac. -Na pewno - rozesmiala sie Laurie. - Ja tu na nikim nie robie takiego wrazenia. Pamietasz, co powiedzial ci Calvin: wczoraj miales nawet ze mna nie rozmawiac. -To bylo troche glupie - zgodzil sie Fontworth. - Co ci chodzi po glowie? -Ciekawi mnie twoj pierwszy wczorajszy przypadek. Wendell Morrison. -Co chcialabys wiedziec? -Na toksykologii powiedziano mi, ze dales im probke kokainy z jelita zmarlego. Jak do tego doszedles? -Doktor Morrison zazyl narkotyk doustnie - odparl George. -Chyba mowiles, ze w obu twoich przypadkach bylo wstrzykniecie - przypomniala Laurie. -Tylko w drugim. Gdy pytalas mnie o droge wprowadzenia, myslalem, ze chodzi ci tylko o tamten. -We wszystkich moich przypadkach narkotyk wstrzyknieto dozylnie, ale u Dicka Katzenburga jeden wzial go doustnie po nieudanej probie wstrzykniecia. -To samo u doktora Morrisona - rzekl Fontworth. - Jego zgiecia lokciowe wygladaly jak poduszeczki do szpilek. Facet mial nadwage i gleboko umiejscowione zyly, ale mozna bylo sie spodziewac, ze lekarz lepiej sobie poradzi z zastrzykiem dozylnym. -Czy w jelicie wciaz bylo duzo kokainy? -Chyba z tona. Nie wyobrazam sobie, ile on tego polknal. Ta czesc jelita, gdzie kokaina wstrzymala doplyw krwi, byla dotknieta zawalem. Zupelnie jak w przypadkach kokainowych "mulow", ktorym w drodze pekaja prezerwatywy. -Czy bylo jeszcze cos godnego uwagi? -Tak - odpowiedzial George. - Mial wylew krwi do mozgu z malego tetniaka. Prawdopodobnie pekl podczas ataku drgawek. Przed zakonczeniem rozmowy Laurie powiedziala o odrobinie tkanki, ktora wyjela spod paznokcia Julii Myerholtz i skierowala do laboratorium. -Mam nadzieje, ze nie masz mi za zle wtracania sie do twojego przypadku - dodala. -Skadze znowu - zaprzeczyl Fontworth. - Jest mi tylko glupio, ze sam o tym nie pomyslalem. Przy takich podrapaniach powinienem byl spojrzec pod jej paznokcie. Zyczac George'owi przyjemnego weekendu, Laurie odlozyla sluchawke i zabrala sie w koncu do swoich papierow. Ale jak zwykle w ostatnich dniach wciaz nachodzily ja mysli o niepokojacych aspektach serii przedawkowan. Mimo rozmowy z Lou, nadal trapily ja niektore szczegoly przypadku Julii Myerholtz. Wyjela teczki trzech ofiar, ktorych sekcje robila w czwartek: Stuarta Morgana, Randalla Thatchera i Valerie Abrams. Zanotowala na karteczce adresy calej trojki. Po minucie nie bylo jej juz w biurze. Zlapala taksowke i odwiedzila wszystkie trzy domy. W kazdym rozmawiala z portierem. Po przedstawieniu sie uzyskala nazwiska i telefony portierow dyzurujacych w srode wieczorem. Po powrocie do biura Laurie rozpoczela serie telefonow. Najpierw zadzwonila do Julia Chaveza. -Czy znal pan Valerie Abrams? - spytala po przedstawieniu sie. -Tak, oczywiscie - odpowiedzial Julio. -Czy widzial ja pan w srode wieczorem? -Nie - odparl Chavez. - W kazdym razie nie przypominam sobie. Lou mial chyba racje, pomyslala po zakonczeniu tej rozmowy. Prawdopodobnie tracila tylko czas. Niemniej jednak nie mogla powstrzymac sie przed zadzwonieniem do nastepnego portiera ze swojej listy: Angela Mendeza, ktory byl na wieczornej zmianie w domu Stuarta Morgana. Podobnie jak poprzednio przedstawila sie i zapytala, czy Angel znal Stuarta Morgana. Odpowiedz byla taka sama: "Oczywiscie!" - Czy widzial pan pana Morgana w srode wieczorem? - spytala. -Oczywiscie - potwierdzil Angel. - Widywalem pana Morgana kazdego wieczora na swojej zmianie. Co dzien wychodzil po pracy na jogging. -Czy byl na joggingu w srode wieczorem? -Tak samo jak zawsze. Laurie znow zwrocila uwage na niekonsekwencje w uzywaniu narkotykow przez czlowieka, ktory dbal o siebie na tyle, aby co wieczor biegac. To nie bylo logiczne. -Czy wygladal normalnie? - spytala. - Czy moze robil wrazenie przygnebionego? -Wygladal calkiem dobrze, kiedy wychodzil - odparl Mendez. - Ale nie pobiegl tak daleko jak zwykle. W kazdym razie wrocil bardzo szybko. Nie byl nawet spocony. Pamietam to, bo powiedzialem mu, ze sie nie spocil. -Co odpowiedzial? -Nic. -Czy zwykle nic nie mowil? -Tylko, gdy byl z innymi ludzmi. -Czy pan Morgan byl z innymi ludzmi, gdy wrocil z joggingu? -Tak. Byl z dwoma nieznajomymi. Laurie poprawila sie w fotelu. -Czy moze pan opisac tych nieznajomych? Portier zasmial sie. -Nie, chyba nie - odparl. - Widze codziennie tylu ludzi. Po prostu zapamietalem, ze byl z nieznajomymi, bo sie nie odezwal. Laurie podziekowala i odlozyla sluchawke. To juz cos bylo. Wciaz miala w pamieci przestroge porucznika, aby nie bawila sie w detektywa, ale to wyrazne podobienstwo do przypadku Myerholtz moglo byc poczatkiem istotnego zwrotu. Zatelefonowala w koncu do ostatniego na liscie, Davida Wonga. Niestety portier nie mogl sobie przypomniec, czy widzial Randalla Thatchera w srode wieczorem. Podziekowala wiec i odlozyla sluchawke. Przed ponownym zajeciem sie swymi papierami postanowila sprawdzic jeszcze jeden przypadek. Poszla do dzialu histologii i poprosila o preparaty probek pobranych z ciala Mary O'Connor. Gdy znalazla sie z powrotem w swoim pokoju, obejrzala pod mikroskopem preparaty z serca, aby zbadac zakres miazdzycy tetnic. Byl umiarkowany w obrazie mikroskopowym, podobnie jak przy ogledzinach dokonanych przez Paula podczas sekcji. Nie zauwazyla takze oznak miopatii serca. Po tych wszystkich czynnosciach Laurie nie mogla juz wymyslic niczego, co pozwoliloby jej na dalsze odkladanie papierkowej roboty. Odsunela na bok mikroskop, wyciagnela nie ukonczona dokumentacje i niechetnie wziela sie do pracy. -I to jest wlasnie to? - spytal Lou, wymachujac w powietrzu kartka maszynopisu. -Tyle udalo sie nam ustalic - odrzekl Norman. -To jest masa lekarskiego belkotu. Co, u diabla, znaczy "keratoconus"? Albo tu mamy perelke: "pseudosoczewkowa keratopatia pecherzykowa". Co to ma znaczyc? Czy mozesz mi powiedziec? -Chciales rozpoznania ofiar, ktore leczyly sie u doktora Jordana Sheffielda - odparl sierzant. -Tyle ustalily nasze ekipy. Porucznik jeszcze raz przeczytal kartke. "Martha Goldburg - pseudosoczewkowa keratopatia pecherzykowa; Steven Vivonetto - miazszowe zapalenie rogowki; Janice Singleton - polpasiec; Henriette Kaufman - dystrofia srodblonkowa Fuchsa; Dwight Sorenson - keratoconus". -Mialem nadzieje, ze wszyscy byli chorzy na to samo - mruknal. - Chcialem przylapac tego cwaniaczka, Sheffielda, na klamstwie. Carver wzruszyl ramionami. -Szkoda - powiedzial. - Moge znalezc kogos, kto przetlumaczylby to na normalny jezyk, jesli jest to w ogole mozliwe. Soldano rozparl sie w swym fotelu. -A wiec co myslisz? - zapytal. -Nie mam zadnych blyskotliwych pomyslow - odpowiedzial Norman. - Kiedy na poczatku w danych zaczelo sie pojawiac nazwisko doktora, myslalem, ze moze cos w tym byc, ale teraz nie bardzo na to wyglada. -Czy byli jacys pacjenci niezadowoleni z opieki? -Od tej strony tylko Goldburgowie. Harry Goldburg wystapil do sadu przeciwko doktorowi Sheffieldowi, gdy ten usunal jego zonie zacme. Byly tam chyba jakies powiklania i niewiele widziala na to oko. -A co to wszystko ma byc? - spytal detektyw, siegajac po teczke wypchana kartkami zapisanymi na maszynie. -To reszta materialow zebranych przez nasze ekipy dochodzeniowe. -Jezu Chryste! Tu jest chyba z piecset stron. -Raczej okolo czterystu - poprawil sierzant. - Nic mi sie w tym nie rzucilo w oczy, ale pomyslalem sobie, ze lepiej bedzie, jesli ty takze to przejrzysz. I mozesz juz sie do tego zabrac, bo beda naplywac nowe meldunki po przesluchaniu nastepnych ludzi. -A badania balistyczne? - zapytal Lou. -Jeszcze sie do nas nie odezwali - odparl Carver. - Ciagle pracuja nad przypadkami z zeszlego miesiaca. Ale wedlug wstepnych ustalen, uzyto tylko dwoch pistoletow, kalibru dwadziescia dwa i dwadziescia piec. -A co z gospodynia? - Zyje, ale nie odzyskala dotad przytomnosci. Zostala postrzelona w glowe i jest w stanie spiaczki. -Czy daliscie jej ochrone? -Oczywiscie - odpowiedzial Norman. - Dwadziescia cztery godziny na dobe. Laurie posunela sie nieco do przodu ze swa zalegla praca i starannie ulozyla w stosik wypelnione przez siebie karty. Nastepnie siegnela po dokumentacje przypadkow przedawkowan i odlozyla na boku trzy, ktorych sekcje robila we wtorek i w srode: Duncan Andrews, Robert Evans i Marion Overstreet. Zapisala ich adresy i opuscila biuro. Po wyjsciu odbyla taka sama ture jak przed poludniem. Tym razem okazalo sie, ze na sluzbie sa akurat ci portierzy, z ktorymi chciala rozmawiac. Wyniki w domach Evansa i Overstreet byly rozczarowujace. Zaden z portierow nie byl w stanie wiele powiedziec o interesujacych ja wieczorach. Inaczej bylo jednak u Duncana Andrewsa. Gdy taksowka podjezdzala do budynku, poznala profilowana markize i drzwi z kutego zelaza, przez ktore przechodzila podczas poprzedniej wizyty. Wysiadajac z taksowki, rozpoznala nawet portiera, tego samego, ktory byl na zmianie podczas tamtych, niefortunnych odwiedzin. Jednakze jego widok nie powstrzymal jej. Choc zdawala sobie sprawe, iz istnieje pewna niewielka szansa na to, ze Bingham moze dowiedziec sie o jej wizycie, byla gotowa ryzykowac. -Czy moge pani w czyms pomoc? - spytal portier. Laurie wyczekiwala na oznaki, ze ja poznaje, ale ich nie bylo. -Jestem z biura lekarza sadowego - powiedziala. - Nazywam sie doktor Montgomery. Czy pamieta pan moja wtorkowa wizyte tutaj? -Mysle, ze tak - odparl portier. - Nazywam sie Oliver. Czy moge cos dla pani zrobic? Czy znow chce pani pojsc na gore do mieszkania pana Andrewsa? -Nie, nie chce nikomu przeszkadzac. Chce tylko porozmawiac z panem. Czy pracowal pan w niedziele wieczorem? -Tak jest - odpowiedzial odzwierny. - Mam wolne w poniedzialki i czwartki. -Czy przypomina pan sobie pana Andrewsa z wieczora, kiedy zmarl? -Chyba tak - odparl po namysle. - Widywalem go prawie kazdego wieczora. -Pamieta pan, czy byl sam? -Tego nie moge powiedziec. Przy takiej liczbie ludzi, jaka tu przychodzi i wychodzi, nie moge pamietac czegos takiego, zwlaszcza po uplywie prawie tygodnia. Moze gdyby bylo to tego samego dnia albo zdarzylo sie cos niezwyklego. Chwileczke! - zawolal nagle. - Moze i pamietam. Byl jeden wieczor, kiedy pan Andrews przyszedl z jakimis ludzmi. Przypomnialo mi sie teraz, bo zwrocil sie do mnie uzywajac nie mojego imienia. Uzyl imienia zarzadcy domu. -A znal panskie imie? - spytala Laurie. -Z cala pewnoscia - odparl Oliver. - Ja tu pracowalem, jeszcze zanim on sie wprowadzil, a to bylo piec lat temu. -Ilu mezczyzn bylo z nim? -Chyba dwoch. Moze trzech. -Ale nie jest pan pewien, ktory to byl wieczor? - spytala Laurie. -Nie moge miec pewnosci - potwierdzil portier. - Ale pamietam, ze nazwal mnie Juan i to mnie zaskoczylo. To znaczy on wiedzial, ze mam na imie Oliver. Laurie podziekowala odzwiernemu i pojechala do domu. Co miala myslec o tym dziwnym szeregu podobienstw? Kim byli ci dwaj mezczyzni i czy byli to ci sami w kazdym przypadku? A co moglo oznaczac to, ze mlody, inteligentny, dynamiczny czlowiek pomylil imiona portiera i kierownika obslugi? Prawdopodobnie nic. W koncu Duncan mogl myslec o wezwaniu Juana w jakiejs sprawie dotyczacej mieszkania, wlasnie gdy wchodzil do budynku. W kamienicy czynszowej, idac do windy, Laurie rzucila okiem na wnetrze. Zauwazyla popekane i ukruszone kafelki w podlodze oraz luszczaca sie farbe na scianach. W porownaniu z odwiedzanymi przez nia rezydencjami byla to rudera. Przygnebiajace bylo to, ze wszystkie ofiary przedawkowan byly w jej wieku lub mlodsze i najwyrazniej powodzilo im sie finansowo o wiele lepiej. Ona i tak placila juz za czynsz wiecej, niz uwazala, ze moze sobie pozwolic, a w porownaniu z tamtymi mieszkala w norze. Bylo to smutne. Tom poprawil jej nastroj, gdy weszla do swego mieszkania. Po przespaniu calego dnia i poprzedniej nocy byl naladowany energia. Z naprawde niezwykla skocznoscia odbijal sie od mebli i scian, dajac pokaz zywotnosci, ktory rozsmieszyl ja niemal do lez. Nie przyzwyczajona do nadmiaru wolnego czasu, Laurie wykorzystala nastepnych kilka godzin na drzemke i kapiel. Poniewaz nie bylo zadnych wiadomosci od Jordana, zakladala, ze ustalona na dziewiata godzina kolacji sie nie zmienila. Po polgodzinie zastanawiania sie i przymierzeniu trzech strojow, Laurie byla gotowa za piec dziewiata. W przeciwienstwie do poprzednich spotkan, doktor pojawil sie osobiscie dokladnie o dziewiatej. -Moi sasiedzi naprawde zaczna teraz o mnie opowiadac - powiedziala Laurie. - Im sie wydawalo, ze spotykam sie z Thomasem. Jordan zamowil stolik w "Czterech Porach Roku". Podobnie jak w innych jego ulubionych restauracjach, Laurie nigdy dotad tam nie byla. Choc jedzenie bylo znakomite, obsluga bez zarzutu i wino doskonale, nie mogla powstrzymac sie od niekorzystnych porownan z restauracja bez nazwy, do ktorej Lou zaprowadzil ja poprzedniego wieczora. Ten nieuporzadkowany, ozywiony maly lokalik mial w sobie cos ujmujacego. Natomiast w "Czterech Porach" panowala taka cisza, ze az wytracala z rownowagi. W sytuacji, gdy jedynymi odglosami byly brzek lodu w szklankach wody mineralnej oraz szczek sztuccow o porcelanowe talerze, czula sie zmuszona sciszyc glos do szeptu. Wystroj byl tak surowy w swych geometrycznych figurach, ze wywolywal u niej uczucie zastraszenia. Zakrztusila sie woda, gdy przyszla jej do glowy dokuczliwa mysl, ze moze wolalaby nie tyle inna restauracje, ile inne towarzystwo? Jordan, odprezony i wylewny, opowiadal o swoim biurze. -Sprawy nie moglyby sie ukladac lepiej - mowil. - Mam na miejsce Marshy osobe dziesiec razy lepsza. Nie wiem, dlaczego sie niepokoilem znalezieniem kogos. A moje operacje tez ida dobrze. Nigdy dotad nie robilem tylu zabiegow w tak krotkim czasie. Mam tylko nadzieje, ze dobra passa sie utrzyma. Moj ksiegowy oznajmil mi wczoraj, ze bedzie to rekordowy miesiac. -Ciesze sie - powiedziala Laurie. Miala ochote wspomniec o wlasnych odkryciach dzisiejszego dnia, ale doktor nie dawal jej szans. -Mysle o dolaczeniu dodatkowego gabinetu do badan - kontynuowal. - Moze nawet zatrudnie mlodszego kolege, ktory zajmowalby sie wszystkimi pacjentami byle jakimi. -Ktorzy pacjenci sa byle jacy? - spytala Laurie. -Nieoperacyjni - odpowiedzial Sheffield. Przywolal kelnera i zamowil druga butelke wina. -Obejrzalam dzis preparaty z probek Mary O'Connor - powiedziala Laurie. -Wolalbym rozmawiac na przyjemniejsze tematy - stwierdzil doktor. -Nie chce pan wiedziec, co w nich znalazlam? -Niespecjalnie. Chyba ze bylo tam cos zdumiewajacego. Nie moge ciagle mysle o pani O'Connor. Musze isc do przodu. W koncu nie ja odpowiadalem za jej ogolny stan, lecz raczej jej internista. To nie to samo, jak gdyby umarla podczas operacji. -A co z innymi panskimi pacjentami, ktorzy zostali zabici? Czy chcialby pan o nich pomowic? -Tak naprawde, to nie. Bo wlasciwie po co? I tak nie mozemy juz niczego dla nich zrobic. -Pomyslalam tylko, ze moglby pan odczuwac potrzebe porozmawiania o tym. Ja z pewnoscia bym ja odczuwala bedac na panskim miejscu. -To mnie przygnebilo - przyznal Jordan. - Ale mowienie o tym nic nie pomaga. Wolalbym raczej koncentrowac sie na pozytywnych rzeczach w moim zyciu. Laurie przygladala sie jego twarzy. Lou mowil, ze pytany o zgony swych pacjentow robil wrazenie zdenerwowanego. Teraz nie widziala zadnych oznak zdenerwowania. Dostrzegala jedynie rozmyslna odmowe: on po prostu wolal nie myslec o niczym nieprzyjemnym. -Pozytywnych rzeczach, takich jak zoperowanie wczoraj Paula Cerino? - spytala. Jesli Sheffield zauwazyl zartobliwy ton jej pytania, to nie dal tego po sobie poznac. -Wlasnie o to chodzi - potwierdzil, reagujac z zadowoleniem na zmiane tematu. - Nie moge sie doczekac zrobienia drugiego oka, aby miec go z glowy. -A kiedy to bedzie? -W ciagu mniej wiecej tygodnia. Chce tylko dopilnowac, aby z pierwszym okiem wszystko poszlo dobrze. Wzdrygam sie za kazdym razem, kiedy pomysle o mozliwosci powiklan. Nie, zebym jakichs oczekiwal. W jego przypadku wszystko swietnie poszlo. Ale nie chcial zostac w szpitalu na noc, wiec nie moge byc w stu procentach pewny, ze dostaje leki, ktorych potrzebuje. -Gdyby nie dostawal, nie bylaby to panska wina. -Nie jestem pewien, czy Cerino bylby takiego zdania - rzekl doktor. Po deserze i kawie Laurie zgodzila sie pojechac obejrzec mieszkanie Jordana w wiezowcu Trumpha. Zrobilo na niej wrazenie od momentu przekroczenia progu. Bezposrednio przed nia, niemal na tym samym poziomie, widoczny byl oswietlony szczyt Crown Building. Gdy weszla do salonu, mogla spojrzec wzdluz Piatej alei na Empire State Building i dalej na World Trade Center. Patrzac na polnoc mogla zobaczyc kawalek Central Park z jasno oswietlonymi kretymi sciezkami. -To wspaniale - westchnela. Byla urzeczona widokiem panoramy Nowego Jorku. Omiatajac wzrokiem horyzont, uswiadomila sobie, ze doktor stoi tuz za nia. -Laurie - odezwal sie lagodnie. Odwrocila sie i znalazla w muskularnych ramionach Jordana. Jego kanciasta twarz oswietlalo wpadajace przez okna swiatlo odbite od zlocistego wierzcholka Crown Building. Z lekko rozchylonymi ustami pochylil sie, aby ja pocalowac. -Hej - powiedziala uwalniajac sie z jego objec. - A moze napilibysmy sie pokolacyjnego drinka? -Twoje zyczenie jest dla mnie rozkazem - rzekl ze smetnym usmiechem. Laurie byla troche zdziwiona swoja reakcja. Nie byla na pewno tak naiwna, aby nie spodziewac sie takiego gestu ze strony Jordana. W koncu spotykala sie z nim przez niemal trzy wieczory z rzedu i okazal sie w jej odczuciu atrakcyjny. Ale z jakiejs przyczyny zaczynala teraz miec powazne watpliwosci. -No i co? - zapytal niewyraznie Tony, gdy Angelo wrocil do stolika od telefonu przy meskiej toalecie. Ruggerio wlasnie zmagal sie z poteznym kesem tortellini con panna i mial pelne usta. Podniosl serwete i otarl usta ze smietany i sera. Znajdowali sie w malej calonocnej restauracyjce ze sklepem w dzielnicy Astoria. Tony wpadl na pomysl, zeby tam przystanac, a Facciolo nie mial nic przeciwko temu, gdyz i tak mial dzwonic do Cerino. -No i co? - powtorzyl Ruggerio po przelknieciu tortellini i popiciu woda mineralna. -Chcialbym, zebys nie odzywal sie z pelnymi ustami - odrzekl Angelo siadajac. - Robi mi sie wtedy niedobrze. -Przepraszam - powiedzial Tony, bedac juz zajetym przygotowaniem dla siebie nastepnego kesa tortellini. -On chce, zebysmy dzis w nocy znow wyszli na miasto. Ruggerio wsunal do ust widelec pelen tortellini i powiedzial "swietnie", co zabrzmialo bardziej jak "wetne". Spojrzawszy znow z obrzydzeniem na bezksztaltna mase w ustach Tony'ego, Facciolo podniosl ze stolika jego miske i postawil ja dnem do gory na plastikowym nakryciu. Ruggerio wzdrygnal sie przy tym naglym ruchu, po czym zaskoczony wpatrzyl sie w przewrocone naczynie. -Dlaczego to zrobiles? - zapytal placzliwym glosem. -Mowilem ci, zebys nie jadl z otwartymi ustami - warknal Angelo. - Ja probuje z toba rozmawiac, a ty ciagle jesz. -Przepraszam, dobrze? -A poza tym nie podoba mi sie, ze Cerino nas znow wysyla - dodal Facciolo. - Myslalem, ze wreszcie z tym skonczylismy. -Przynajmniej pieniadze sa dobre - powiedzial Tony. - A co mamy robic? -Trzymac sie strony podazy - oznajmil Angelo. - Byc moze skonczylismy juz od strony popytu, co mi bardzo odpowiada. Tam mielismy klopoty. -No to kiedy? - spytal Ruggerio. -Jak tylko usiadziesz na dupie w samochodzie - odparl Facciolo. Po pietnastu minutach, gdy zblizali sie do mostu Queensboro, Angelo znow sie odezwal: -Jeszcze jedna rzecz mnie w tym niepokoi. Nie podoba mi sie czas. Pozna sobotnia noc to nie jest dobra pora. Moze bedziemy musieli cos zmienic i wykazac sie inwencja. -A dlaczego nie skorzystac z telefonu? - spytal Tony. - Mozemy upewnic sie, czy wszystko jest w porzadku, zanim cokolwiek zrobimy. Facciolo zerknal w strone Ruggerio. Chwilami ten szczeniak go zaskakiwal. Miewal nie tylko glupie pomysly. Rozdzial 13 MANHATTAN, NIEDZIELA, GODZ. 9.15 Pochylona, z parasolka ustawiona pod wiatr, Laurie powoli przemierzala Dziewietnasta ulice.Trudno jej bylo uwierzyc, ze z dnia na dzien pogoda mogla sie az tak zmienic. Nie tylko wial wiatr i padal deszcz, ale temperatura w ciagu nocy gwaltownie spadla prawie do zera. W tej sytuacji wyjela swoj zimowy plaszcz z zabezpieczonego przed molami pojemnika. Na rogu usilowala bezskutecznie zlapac ktoras z przejezdzajacych taksowek, ale wszystkie byly zajete. W momencie gdy pogodzila sie juz z perspektywa pojscia do biura piechota, podjechala wolna taksowka, zmuszajac ja do odskoczenia na bok, aby uchronic sie przed ochlapaniem. Po nadrobieniu poprzedniego dnia sporej czesci zaleglosci w swej papierkowej robocie Laurie nie zamierzala tej niedzieli pracowac. Jakies przesadne uczucie nakazywalo jej jednak pojsc do biura. Miala wrazenie, ze jesli sie do tego zmusi, to nie bedzie juz dalszych przypadkow w jej serii. Otrzepujac sie z kropli wody, przeszla przez czesc recepcyjna do biura identyfikacji. Nie bylo tam nikogo, nie bylo tez grafiku na przypadki tego dnia. Ktos jednak uruchomil ekspres do kawy i Laurie nalala sobie kubek. Pozostawiajac plaszcz i parasolke, zeszla pietro nizej do kostnicy i stamtad do sali sekcyjnej. Palily sie w niej swiatla, co wskazywalo, ze cos sie tam dzieje. Za jej dotknieciem drzwi skrzypnely i otworzyly sie. Zajete byly tylko dwa z osmiu stolow. Laurie probowala rozpoznac pracujace przy nich osoby, lecz z powodu masek, gogli i kapturow bylo to trudne. Gdy chciala juz odejsc, by przebrac sie w szatni, ktos ja zauwazyl i podszedl, aby porozmawiac. Byl to jeden z laborantow, Sal D'Ambrosio. -Co pani tu robi? - spytal. -Ja tu mieszkam - zasmiala sie Laurie. - Ktory z lekarzy ma dzis dyzur? -Plodgett. Czy jest jakis problem? -Nie ma problemu. A kto jest przy drugim stole? -Doktor Besserman. Paul go wezwal. Mamy dzis duzo przypadkow, wiecej niz zwykle. Laurie kiwnela glowa do Sala, po czym zawolala do Plodgetta: -Hej, Paul, jest cos ciekawego? -Powiedzialbym, ze tak - odparl. - Mialem pozniej zadzwonic do ciebie. Mamy dwa nowe przedawkowania, ktore nadaja sie do twojej serii. Laurie poczula bicie serca. Jej obawy sie jednak sprawdzily. -Zaraz bede - odparla. Po przebraniu sie w komplet odziezy ochronnej podeszla do stolu Paula, ktory pracowal nad zwlokami bardzo mlodej kobiety. -Ile lat? - spytala. -Dwadziescia - odparl. - Studentka uniwersytetu Columbia. -To okropne - powiedziala Laurie. Bylaby to zdecydowanie najmlodsza ofiara w jej serii. -Ale nie to jest w tym najgorsze - oswiadczyl Plodgett. -Dlaczego? -Doktor Besserman robi jej chlopaka - wyjasnil Paul. - Trzydziestojednoletniego bankiera. Dlatego pomyslalem, ze mogloby to cie zainteresowac. Wyglada na to, ze wstrzykneli sobie kokaine jednoczesnie. -Och, nie! - Laurie byla bliska zawrotu glowy. Wyjatkowo bolesnie odczula te podwojna tragedie. Podeszla do stolu Arnolda, ktory wlasnie wyjmowal z ciala narzady wewnetrzne. Spojrzala na twarz zmarlego mezczyzny. Na jego czole widac bylo duzego, sinego guza. -Mial drgawki - powiedzial Besserman widzac jej zainteresowanie. - Musial uderzyc twarza w podloge albo moglo to sie zdarzyc w lodowce. Laurie podniosla oczy na kolege. -Tego czlowieka znaleziono w lodowce? - spytala. -Tak powiedzial nam lekarz dyzurny. -A wiec to juz trzeci. Gdzie byla dziewczyna? -W sypialni na podlodze. -Czy znalazles dotad cos szczegolnego podczas sekcji? - spytala Laurie. -Jak na przedawkowanie, to dosc rutynowy przypadek - odparl Arnold. Laurie wrocila do stolu Paula w chwili, gdy wycinal kilka probek z watroby. -Jakiego rodzaju probki wysylasz do toksykologii w takich przypadkach? - zapytal widzac ja u swego boku. -Z watroby, nerek i mozgu - odparla. - Oprocz tego zwykle probki plynow ustrojowych. -Tak myslalem - powiedzial. -Znalazles cos godnego uwagi w tym przypadku? -Jak dotad nie. Na pewno odpowiada to przedawkowaniu kokainy. Zadnych niespodzianek. Ale jeszcze zostala glowa. -Slyszalam, ze macie dzis duzo roboty. Skoro juz tu jestem, to moze chcialbys, zebym pomogla? -Nie ma potrzeby - odparl Plodgett. - Zwlaszcza ze przyjechal doktor Besserman. -Jestes pewien? -Dziekuje za propozycje, ale jestem pewien. Przegladajac dokumentacje nowych przypadkow, Laurie znalazla nazwiska ofiar i adres mezczyzny. To wlasnie u niego znaleziono ciala. Nastepnie wrocila do szatni i przebrala sie. Byla bardzo przygnebiona. W tak bezsensownej smierci dwojga mlodych zakochanych bylo cos szczegolnie tragicznego. Zaczela znow ubolewac nad decyzja Binghama nieinformowania spoleczenstwa o narkotyku, ktory moze byc skazony. Gdyby ogloszono taki komunikat, ta dwojka moze jeszcze zylaby. W naglym przyplywie zdecydowania postanowila zatelefonowac do szefa. Jesli ta tragedia w stylu Romea i Julii nie uswiadomi mu faktu, ze istnialo potencjalnie powazne zagrozenie dla zdrowia publicznego, to juz nic nie moglo pomoc. Na gorze, w swoim pokoju, znalazla w ksiazce telefonicznej jego domowy numer. Wciagajac gleboko powietrze zadzwonila. Odebral sam Bingham. -Jest niedziela rano - rzekl, gdy zorientowal sie, kto mowi. Laurie natychmiast opowiedziala mu o nowych przypadkach przedawkowania kokainy. Gdy skonczyla, nastapila chwila ciszy, po ktorej szef ostrym tonem powiedzial: -Nie rozumiem, dlaczego poczula sie pani zmuszona do telefonowania do mnie w tej sprawie w niedziele. -Gdybysmy wydali oswiadczenie, ta para byc moze zylaby dzis - odparla Laurie. - Oczywiscie nie mozemy im pomoc, ale moze moglibysmy pomoc innym. Razem z tymi przypadkami mam juz szesnascie w mojej serii. -Niech pani poslucha, Montgomery, nie jestem nawet przekonany, czy ma pani prawdziwa serie, prosze wiec nie rzucac tym okresleniem, jak gdyby bylo z gory przyjete zalozenie. Moze pani ma serie, moze nie. Doceniam pani dobre intencje, ale czy ma pani jakies dowody? Czy w laboratorium znaleziono jakies skazenie? -Jeszcze nie - przyznala Laurie. -No to jesli o mnie chodzi, ta rozmowa jest jedynie powtorka tej, ktora mielismy przedwczoraj. -Ale jestem przekonana, ze moglibysmy uratowac ludziom zycie... -Wiem - powiedzial Bingham. - Ale jestem takze przekonany, ze nie byloby to w najlepszym interesie zakladu ani calego miasta. Srodki przekazu beda chcialy nazwisk, a my nie jestesmy gotowi ich podac, przy nacisku, pod jakim sie znajdujemy. Nie tylko rodzina Duncana Andrewsa nie chcialaby dopuscic, aby przypadki te znalazly sie na czolowkach gazet. Ale w tym tygodniu spotykam sie z komisarzem zdrowia. Aby byc wobec pani sprawiedliwym, przedstawie mu te sprawe i on bedzie mogl zadecydowac. -Ale doktorze Bingham... -To wystarczy, Laurie. Do widzenia! Laurie spojrzala na telefon z uczuciem frustracji. Szef przerwal rozmowe. Ze zloscia rzucila sluchawke na widelki. Pomysl przedstawienia sprawy komisarzowi nie byl dla niej pocieszeniem. Jej zdaniem bylo to tylko spychanie problemu przez jednego urzednika na innego. Uwazala tez, ze Bingham byl najblizszy prawdziwego powodu nierozglaszania serii, gdy wspomnial o Duncanie Andrewsie. Wciaz obawial sie politycznych reperkusji publicznego wymienienia nazwiska z koneksjami. Laurie postanowila zadzwonic do Jordana. Poniewaz nie pracowal dla miasta i nie byl uzalezniony od zadnych specjalnych grup ani interesow, moze on moglby sie wypowiedziec. Nie byla pewna, czy bylby sklonny sie w to angazowac, ale postanowila podjac probe. Doktor podniosl sluchawke po drugim dzwonku, robil jednak wrazenie zdyszanego. -Jestem na swoim rowerku do cwiczen - wyjasnil w odpowiedzi na pytanie Laurie. - Milo znow cie slyszec. Mam nadzieje, ze wieczor ci sie podobal, bo wiem, ze mnie tak. -Bylo pysznie, jeszcze raz dziekuje - powiedziala. Wieczor rzeczywiscie minal przyjemnie i byla zadowolona, gdy Jordan nie narzucal sie po tej krotkiej, udaremnionej probie pocalunku. Opowiedziala mu o najnowszych dodatkach do swej serii przedawkowali. Z ulga zauwazyla, ze robil wrazenie naprawde zaniepokojonego. -A teraz mam do ciebie pytanie - oznajmila. - I prosbe o przysluge. Glowny lekarz sadowy nie chce wydac publicznego oswiadczenia na temat mojej serii. Chce, aby zostalo ono wydane, bo jestem przekonana, ze moze uratowac wielu ludziom zycie. Czy znasz jakis inny sposob przekazania szerokim kregom spolecznym tej informacji, a moze ty bylbys gotow puscic ja w obieg? -Chwileczke - odrzekl Sheffield. - Ja jestem okulista. To nie bardzo miesci sie w granicach mojej specjalizacji. Chcesz, abym wydal jakies oswiadczenie na temat serii zgonow zwiazanych z narkotykami? Nie ma takiej mozliwosci, to byloby nie na miejscu. Laurie westchnela. -Czy moglbys sie nad tym zastanowic? -Nie mam co sie zastanawiac - odparl. - Calkiem po prostu, jest to ten typ spraw, od ktorych musze sie trzymac z daleka. Pamietaj, ze zajmujemy sie medycyna na dwoch przeciwstawnych biegunach. Ja jestem po stronie klinicznej. Mam klientele postawiona bardzo wysoko. Jestem pewien, ze ludzie ci nie chcieliby uslyszec, ze jestem zamieszany w jakakolwiek afere narkotykowa obojetnie po czyjej stronie. Zaczeliby zastanawiac sie nade mna i zanim zdazylbym sie zorientowac, leczyliby sie juz u kogos innego. W okulistyce jest w dzisiejszych czasach ostra konkurencja. Laurie nawet nie probowala go przekonywac. Podziekowala za rozmowe i odlozyla sluchawke. Tylko do jednej osoby mogla sie jeszcze zwrocic. Choc byla daleka od optymizmu, przelknela swoja dume i zatelefonowala do Lou. Poniewaz nie miala jego numeru domowego, zadzwonila na komende policji i zostawila dla niego wiadomosc. Ku jej zaskoczeniu, oddzwonil niemal natychmiast. -Hej, jak sie masz? - powiedzial i wygladalo na to, ze ucieszyl go jej telefon. - Wiedzialem, ze powinienem byl dac ci swoj numer domowy. Juz go podaje. Laurie siegnela po dlugopis i zanotowala. -Ciesze sie, ze zadzwonilas - kontynuowal. - Sa tu u mnie moje dzieciaki. Chcesz wpasc do SoHo na drugie sniadanie? -Innym razem. Mam problem. -Aha - powiedzial porucznik. - Co takiego? Laurie opowiedziala mu o swych rozmowach z Binghamem i Jordanem. -Milo slyszec, ze jestem na dole twojej listy - zauwazyl Soldano - Lou, prosze - rzekla Laurie. - Nie udawaj urazonego. Jestem zdesperowana. -Laurie, dlaczego mi to robisz? - uskarzal sie detektyw. - Bardzo chetnie bym ci pomogl, ale to nie jest sprawa dla policji. Mowilem ci o tym podczas naszej poprzedniej rozmowy. Moge zrozumiec twoj problem, ale nie mam zadnych sugestii. A jesli chcesz znac moje zdanie, to naprawde nie jest twoj problem. Zrobilas, co moglas, i powiadomilas swoich przelozonych. Tylko tyle mozesz od siebie wymagac. -Sumienie mi na to nie pozwala, gdy ludzie umieraja - odparla Laurie. -A co powiedzial doktor od grubego szmalu? -Obawial sie, ze jego pacjenci nie zrozumieja. Powiedzial, ze nie moze mi pomoc. -To dosc kiepska wymowka - stwierdzil Lou. - Dziwie sie, ze nie staje na glowie, aby pokazac, co moze zrobic prawdziwy mezczyzna, by pomoc swej panience w potrzebie. -Nie jestem jego panienka - obruszyla sie Laurie, a wypowiadajac te slowa juz wiedziala, ze nie powinna byla chwytac przynety. -I co, twoj ksiaze z bajki nie zawsze jest uroczy? Laurie odlozyla sluchawke. Lou potrafil byc tak wsciekle nieuprzejmy. Zebrala swoje rzeczy wraz z adresem ostatniego miejsca przedawkowania i byla gotowa do wyjscia, gdy zadzwonil telefon. Przypuszczajac, ze to Soldano, nie podniosla sluchawki. Telefon ucichl chyba po dwudziestu dzwonkach, gdy dochodzila juz do windy. Zlapala taksowke i pojechala pod adres na Sutton Place South. Po przybyciu na miejsce pokazala portierowi swa odznake lekarza sadowego i poprosila o zarzadce domu. -Carl bedzie tu za moment. Mieszka w tym budynku i prawie zawsze jest uchwytny - powiedzial bez wahania portier. Wkrotce pojawil sie drobny, ciemnowlosy mezczyzna z czarnym wasikiem i przedstawil sie jako Carl Bethany. -Domyslam sie, ze jest tu pani w zwiazku z George'em VanDeusenem? - zapytal. Laurie kiwnela glowa. -Jesli nie sprawiloby to zbytniego klopotu, chcialabym obejrzec miejsce, gdzie znaleziono ciala. Czy mieszkanie jest puste? -O, tak - odpowiedzial Carl. - Ciala zostaly zabrane w nocy. -Nie o to mi chodzilo - wyjasnila. - Chce sie upewnic, ze nie ma tam czlonkow rodziny. Nie chcialabym nikogo niepokoic. Zarzadca odparl, ze musi sprawdzic. Porozmawial z portierem, po czym wrocil i zapewnil Laurie, ze w mieszkaniu nie ma nikogo. Nastepnie zawiozl ja na dziesiate pietro i otworzyl drzwi wejsciowe. -Nikt jeszcze tu nie sprzatal - poinformowal wchodzac. Laurie poczula zapach stechlizny, podobny do rybiego. Rozejrzala sie po pokoju. Antyczny stolik do kawy stal na trzech nogach przechylony pod dziwnym katem. Czwarta noga lezala na podlodze tuz obok. Na dywanie rozsypane byly magazyny ilustrowane i ksiazki; wygladalo na to, ze rozsypaly sie po zlamaniu nogi stolika. Miedzy stolem a kanapa lezala rozbita krysztalowa lampa. Na scianie krzywo wisial duzy olejny obraz ktoregos ze starych mistrzow. -Sporo szkod - zauwazyla Laurie. W wyobrazni odtwarzala napad drgawek, ktory moglby spowodowac takie zniszczenia. -Tak wlasnie to wygladalo, gdy wszedlem tu wczoraj w nocy - rzekl Bethany. Skierowala sie w strone kuchni. -Kto znalazl ciala? - spytala. -Ja - odpowiedzial Carl. -Kto pana wezwal? -Nocny portier. Laurie wlasnie miala o niego zapytac. Powiedziala zarzadcy, ze z nim takze chcialaby porozmawiac. -Dlaczego pana wezwal? - pytala dalej. -Powiedzial, ze jakis inny lokator powiadomil go o dziwnych odglosach dochodzacych z tego mieszkania. Obawial sie, ze komus moglo sie cos stac. -I co pan zrobil? -Wjechalem tutaj i zadzwonilem. Dzwonilem kilka razy, po czym uzylem zapasowego klucza. No i znalazlem ciala. Laurie przymknela na moment oczy. Zastanawiala sie nad tym scenariuszem i cos w nim nie gralo. Z przeczytanego przed godzina raportu dochodzeniowego pamietala, ze w obu cialach, nawet u kobiety w sypialni, stwierdzono wyrazne stezenie posmiertne. Oznaczalo to, ze ofiary musialy nie zyc co najmniej od kilku godzin. -Mowi pan, ze lokator powiadomil portiera o odglosach dochodzacych z mieszkania wlasnie wtedy? To znaczy w chwili, gdy telefonowal? -Tak mi sie wydaje - odpowiedzial Bethany. Laurie zaczela sie zastanawiac, jak znaleziono inne ofiary w jej serii. Duncan Andrews i Julia Myerholtz zostali znalezieni przez swoich kochankow. Ale jak bylo z innymi? Dotychczas nigdy o tym nie myslala. Teraz jednak zdala sobie sprawe z jednej dziwnej rzeczy: wszystkie ofiary zostaly znalezione stosunkowo szybko. Ich ciala znajdowano po kilku godzinach, podczas gdy w wielu wypadkach osoby samotne, ktore nieoczekiwanie zmarly w swych mieszkaniach, lezaly tam calymi dniami, niekiedy az do chwili, gdy sasiedzi poczuli zapach rozkladajacych sie zwlok. Sceneria w kuchni byla jej az za dobrze znana. Drzwi lodowki byly wciaz uchylone, a jej zawartosc lezala porozrzucana na podlodze. Zwrocila uwage na unoszacy sie w powietrzu zapach kwasniejacego mleka i gnijacych warzyw. -Ktos bedzie musial to posprzatac - powiedzial Carl. Laurie pokiwala glowa. Po wyjsciu z kuchni zajrzala do sypialni. Znow ogarnal ja gleboki smutek. Widok mieszkania, w ktorym przebywali ci mlodzi ludzie, jeszcze bardziej ich urealnial. Latwiej bylo o stoicki spokoj w biurze lekarza sadowego niz w domu ofiar. Poczula lzy w oczach. -Czy jeszcze moge w czyms pomoc? - spytal zarzadca. -Chcialabym porozmawiac z nocnym portierem - odparla, biorac sie w garsc. -To mozna bez trudu zalatwic. Czy moze cos jeszcze? -Tak - rzekla rozgladajac sie po mieszkaniu. - Moze nie powinien pan na razie pozwalac na sprzatniecie tego mieszkania. Chce porozmawiac z policja. -Oni tez byli tu w nocy - powiedzial Bethany. -Wiem - odparla Laurie. - Ale ja mysle o kims na troche wyzszym szczeblu w wydziale zabojstw. Na dole Carl znalazl dla Laurie numer telefonu nocnego portiera, ktory nazywal sie Scott Maybrie. Zaproponowal nawet udostepnienie swojego aparatu, jesliby chciala od razu zadzwonic. -Czy on nie spi o tej porze? - spytala. -Nic mu sie nie stanie - stwierdzil zarzadca. Malenkie mieszkanie Bethany'ego miescilo sie na pierwszym pietrze od strony ulicy, w przeciwienstwie do apartamentu VanDeusena, ktory mial widok na Rzeke Wschodnia. Carl posadzil Laurie przy swym biurku uslanym notatkami do hydraulikow i elektrykow. Byl tak uczynny, ze wykrecil numer Scotta i podal jej sluchawke. Jej obawy sprawdzily sie; uslyszala ochryply glos zaspanego czlowieka. Laurie przedstawila sie i wyjasnila, ze dzwoni w porozumieniu z zarzadca. -Chcialam zadac panu kilka pytan w zwiazku ze sprawa VanDeusena - powiedziala. - Czy widzial pan wczoraj w nocy jego lub jego dziewczyne? -Nie - odparl Scott. -Carl mowil mi, ze ktos z lokatorow zawiadomil pana o halasach w mieszkaniu VanDeusena. O ktorej to bylo godzinie? -Okolo wpol do trzeciej, trzeciej. -Ktory z lokatorow dzwonil? -Nie wiem - przyznal Maybrie. - Nie przedstawil sie. -Czy byl to jeden z najblizszych sasiadow? -Naprawde nie wiem. Nie poznalem glosu, ale nie jest to nic niezwyklego. -Co powiedzial dokladnie? -Powiedzial, ze z mieszkania wydobywaja sie dziwne odglosy - odparl portier. - Obawial sie, ze komus mogla stac sie krzywda. -Czy mowil, ze to sie dzieje w chwili, gdy dzwonil? A moze mowil, ze to bylo wczesniej? -Chyba powiedzial, ze wlasnie wtedy. -Czy zauwazyl pan w nocy dwoch mezczyzn wychodzacych z budynku? - spytala Laurie. - Dwoch mezczyzn, ktorych pan nigdy przedtem nie widzial? -Nie moge tego powiedziec - odparl Scott. - Ludzie wchodza i wychodza przez cala noc. Mowiac szczerze, nie zwracam specjalnej uwagi na wychodzacych. Najbardziej interesuja mnie ci, ktorzy przychodza. Laurie podziekowala Scottowi i przeprosila za obudzenie go. Nastepnie zwrocila sie do zarzadcy i zapytala, czy moglaby porozmawiac z portierem, ktory byl na wczesniejszej, wieczornej zmianie. -Oczywiscie - powiedzial. - To Clark Davenport. Carl znow wykrecil numer i podal Laurie sluchawke. -Czy wczoraj wieczorem widzial pan, jak pan George VanDeusen wracal do siebie? - zapytala po wstepnych wyjasnieniach. -Tak - potwierdzil Clark. - Przyszedl okolo dziesiatej ze swoja dziewczyna. -Czy zachowywal sie normalnie? - spytala Laurie. -Normalnie jak na sobotni wieczor - odpowiedzial portier. - Byl troche na gazie. Dziewczyna musiala go nieco wspierac. Ale chyba dobrze sie bawili, jesli o to pani chodzi. -Czy byli sami? -Tak - potwierdzil Davenport. - Ich goscie nadeszli mniej wiecej po polgodzinie. -Urzadzali jakies party? - spytala zaskoczona Laurie. -Nie nazwalbym tego party - odparl Clark. - Po prostu dwoch mezczyzn. Wysoki facet i drugi nizszy. -Czy pamieta pan, jak oni wygladali? Portier chwile sie zastanowil. -Ten wysoki mial zla cere, jakby slady po tradziku z mlodosci. -Czy podali swoje nazwiska? - spytala Laurie. Czula, jak serce zaczyna jej bic szybciej. -Tak, oczywiscie - odpowiedzial Clark. - Jak inaczej mialem zadzwonic na gore i zapytac pana VanDeusena, czy sa oczekiwani? Nie wpuscilbym ich, gdyby nie podali nazwisk. -Jakie to byly nazwiska? - spytala Laurie, wyciagajac dlugopis i notatnik. -Nie pamietam - odrzekl Davenport. - W sobote wieczorem mam do czynienia z co najmniej setka wchodzacych ludzi. Uczucie zawodu ogarnelo Laurie; byla tak blisko naprawde przelomowego odkrycia. Ale choc nie udalo sie jej ustalic nazwisk, byl to postep. Znow widziano dwoch mezczyzn na miejscu przedawkowania niedlugo przed smiercia ofiar. -Czy widzial pan, jak ci mezczyzni wychodzili? - spytala. -Nie - odpowiedzial Clark. - Ale wkrotce po ich przyjsciu skonczyla sie moja zmiana. Laurie podziekowala i odlozyla sluchawke. Przed wyjsciem z budynku podziekowala wylewnie takze Carlowi za jego pomoc. Mimo ze na dworze bylo zimno i paskudnie, postanowila przejsc sie troche pod parasolka przed zlapaniem taksowki do domu. Chciala przemyslec to, czego sie dowiedziala, i znaczenie tego dla caloksztaltu sprawy. Zdecydowanie najwazniejszym odkryciem bylo pojawienie sie tych dwoch tajemniczych mezczyzn. Zastanawiala sie, czy sa zaangazowani w handel narkotykami, a takze czy ta informacja wystarczylaby do zainteresowania policyjnego wydzialu narkotykow. Miala nadzieje, ze Lou moze zmienic zdanie teraz, gdy dalsze podobienstwa miedzy przypadkami zaczely ukladac sie w jakis obraz. Zalowala, ze nie mogla porozmawiac z lokatorem, ktory uskarzal sie na halasy. Co slyszal i kiedy to slyszal? Deszcz sie nasilil, wiec przywolala taksowke i pojechala do domu. Przy salatce i goracej herbacie wyciagnela caly posiadany material na temat swojej serii i sporzadzila nowa liste przypadkow w kolejnosci chronologicznej. Obok kolumny nazwisk umiescila dwie dalsze, z naglowkami "Znaleziony przez" oraz "Obecnosc dwoch mezczyzn". Najpierw wpisala znane odpowiedzi. Reszte popoludnia poswiecila na wypelnianie luk w zestawieniu. Oznaczalo to koniecznosc sprawdzania na miejscu wypadku, ale wiedziala, ze musi byc dokladna, jesli ma kogokolwiek przekonac do swojej teorii. Poznym popoludniem byla przeswiadczona, ze jej wysilki sie oplacily. We wszystkich przypadkach ciala zostaly znalezione przez portiera lub zarzadce domu po skargach sasiadow na dziwne odglosy wydobywajace sie z mieszkania ofiary. Po wypelnieniu niemal wszystkich pozycji na swojej liscie wracala do domu przekonana bardziej niz kiedykolwiek dotad, ze dzieje sie cos groznego. Bylo zbyt wiele zbiegow okolicznosci. Pozostawalo tylko przekonac kogos, kto moglby cos w tej sprawie zrobic. Gdy dotarla do domu, bylo juz ciemno. Nie miala pojecia, jakie powinno byc jej nastepne posuniecie. Z ciekawosci zajrzala do niedzielnego Timesa, aby sprawdzic, czy prasa zamiescila wiadomosc o bankierze i studentce Columbii, ktorzy poniesli smierc w wyniku przedawkowania. Znalazla krotka wzmianke gleboko w drugiej czesci pisma. Wynikalo z niej, ze byla to jedna z wielu tego rodzaju spraw i nie wspomniano o innych demograficznie podobnych przypadkach z ostatnich dni. Jeszcze jeden stracony dzien, jeszcze jedna nie wykorzystana mozliwosc ostrzezenia spoleczenstwa. Postanowila zatelefonowac do domu Lou. Nie byla pewna, czy ma dosc argumentow, aby detektywa o czymkolwiek przekonac, ale chciala poinformowac go na biezaco. Wlaczyla sie automatyczna sekretarka, lecz Laurie nie zostawila zadnej wiadomosci. Po odlozeniu sluchawki rozwazyla mozliwosc zatelefonowania do Binghama. Uznajac, ze byloby to w najlepszym wypadku daremne, a w najgorszym mogloby skonczyc sie zwolnieniem z pracy, odrzucila te mysl. Zreszta wyraznie powiedzial, ze nie zamierza robic niczego, przynajmniej nie przed rozmowa z komisarzem zdrowia. Wzrok Laurie przesunal sie z telefonu na otwarta gazete. Powoli zaczela w jej glowie powstawac mysl puszczenia samej przecieku do prasy. Wprawdzie ostatnio miala zle doswiadczenie po wyrazeniu swego zdania Bobowi Talbotowi, ale szczerze mowiac, nie zaznaczyla, ze jej uwagi byly poufne. Z ta mysla siegnela po swoj spis adresow i telefonow, aby sprawdzic, czy ma jego numer. Okazalo sie, ze tak, i zatelefonowala. -No, no - powiedzial, gdy uslyszal, kto dzwoni. - Balem sie, ze juz nigdy sie do mnie nie odezwiesz. Nie wiedzialem, co jeszcze moge zrobic poza przeprosinami. -Zareagowalam przesadnie - stwierdzila Laurie. - Przykro mi, ze sie dotychczas nie odezwalam. Ale mialam wtedy od szefa straszna awanture za twoj artykul. -Jeszcze raz przepraszam - powtorzyl Bob. - Co slychac? -Moze cie to zaskoczyc, ale byc moze mam dla ciebie temat, duzy temat. -Zamieniam sie w sluch - oznajmil reporter. -Nie chce mowic przez telefon - rzekla Laurie. -W porzadku. Czy moge postawic ci kolacje? -Mozesz - odpowiedziala. Spotkali sie u "P.J. Clarka" na rogu Piecdziesiatej Piatej i Trzeciej. Mieli szczescie, ze w taki deszczowy sobotni wieczor udalo im sie dostac stolik i to pod sciana, gdzie mogli podniesc glos ponad zwykly szum sali. Po przyjeciu zamowienia przez jasnookiego irlandzkiego kelnera, ktory postawil przed nimi dwie wypelnione po brzegi szklanice piwa, Laurie rozpoczela swa opowiesc. -Po pierwsze, nie wiem, czy dobrze robie rozmawiajac z toba. Ale jestem zdesperowana. Czuje, ze musze cos zrobic. Bob kiwnal glowa. -Chce, abys mi obiecal, ze nie uzyjesz mojego nazwiska. -Harcerskie slowo honoru - przyrzekl reporter, po czym wyjal notatnik i olowek. -Nie wiem, od czego zaczac - powiedziala Laurie. Na poczatku byla niezdecydowana, lecz rozkrecila sie opisujac niedawne wydarzenia. Zaczela od Duncana Andrewsa i swoich pierwszych podejrzen, doprowadzajac watek do podwojnej smierci George'a VanDeusena i Carol Palmer. Podkreslila, ze wszystkie ofiary byly osobami stanu wolnego, wyksztalconymi, odnoszacymi sukcesy, oraz ze nic w ich przeszlosci nie wskazywalo na zazywanie narkotykow lub dzialania sprzeczne z prawem. Wspomniala takze o naciskach na biuro lekarza sadowego, aby wyciszyc zwlaszcza sprawe Duncana Andrewsa. -Niedobrze sie stalo, ze on byl tym pierwszym. Mysle, ze Bingham ciagle odrzuca moja teorie czesciowo dlatego, ze seria zaczela sie od Andrewsa. -Nie do wiary - odezwal sie Talbot, gdy Laurie musiala przerwac po podaniu zamowionych dan. - Nie widzialem w mediach niczego na ten temat. Niczego. -Byla wzmianka o podwojnej smierci w dzisiejszym Timesie - stwierdzila Laurie. - Ale w drugiej czesci. I ledwie odnotowane. Masz racje, nie bylo wzmianek o innych przypadkach. -Ale bomba - powiedzial z uznaniem Bob. Spojrzal na zegarek. - Musze sie tym zajac, jesli to ma wejsc do jutrzejszej gazety. -Jest jeszcze wiecej - dodala Laurie. Wyjasnila, ze wspomniana kokaina pochodzila z jednego zrodla, byla bardzo mocna i do tego prawdopodobnie skazona jakims niezwykle niebezpiecznym zwiazkiem oraz przypuszczalnie rozprowadzana przez jednego handlarza, ktory w jakis sposob nawiazal kontakty z tymi mlodymi ludzmi. -A wlasciwie to nie jest calkiem prawda - poprawila sie Laurie. - To moga byc dwie osoby. W wiekszosci sprawdzonych przeze mnie przypadkow widziano dwoch mezczyzn idacych do mieszkania ofiary. -Ciekawe dlaczego dwoch? - zapytal reporter. -Nie mam zielonego pojecia - przyznala. - W calej tej sprawie jest wiele zagadek. -To wszystko? - spytal Talbot. Nie tknal nawet swego dania i chcial jak najszybciej odejsc. -Nie, to nie wszystko - powiedziala Laurie. - Zaczynam odnosic wrazenie, ze wszystkie te zgony nie sa przypadkowe i wynikaja z celowego dzialania. Innymi slowy, sa to zabojstwa. -Ta historia staje sie coraz lepsza - stwierdzil Bob. -Wszystkie ciala zostaly znalezione wkrotce po smierci - kontynuowala Laurie. - To samo w sobie jest niezwykle. Ludzi stanu wolnego, ktorzy umieraja sami, znajduje sie zwykle po uplywie wielu dni. We wszystkich sprawdzonych przeze mnie przypadkach telefon doprowadzil do znalezienia ciala. W dwoch przypadkach ofiary telefonowaly przed smiercia do swoich ukochanych. We wszystkich innych anonimowy lokator w tym samym budynku telefonowal do portiera, skarzac sie na dziwne odglosy dochodzace z mieszkania ofiary. Ale tu jest haczyk: objawy medyczne wskazuja, ze te telefony mialy miejsce kilka godzin po smierci ofiar. -Chryste! - wykrzyknal reporter. Podniosl glowe i spojrzal na Laurie. - A co na to policja? Dlaczego oni sie tym nie zajeli? -Nikt nie chce kupic mojej teorii serii. Policja nie ma zadnych podejrzen. Uwaza, ze to sa zwykle przypadki przedawkowania narkotykow. -A doktor Harold Bingham? Co on zrobil? -Jak dotad nic. Domyslam sie, ze chce trzymac sie z dala od takiej politycznej miny. Ojciec Duncana Andrewsa staje do wyborow na senatora; jego ludzie naciskaja na burmistrza, ktory z kolei naciska na Binghama. Ale obiecal, ze porozmawia o tym z komisarzem zdrowia. -Jesli to sa zabojstwa, mamy do czynienia z jakims nowym rodzajem seryjnego mordercy - rzekl Talbot. - To jest bombowa historia! -Mysle, ze jest wazne, aby ostrzec ludzi. Jesli uda sie uratowac choc jedno zycie, warto sprobowac. Dlatego zadzwonilam do ciebie. Musimy poinformowac o skazeniu w tym narkotyku. -Czy to juz wszystko? -Chyba tak. Zadzwonie, jesli przypomne sobie cos, czego ci nie powiedzialam. - Swietnie! - rzucil Bob wstajac. - Przepraszam, ze uciekam, ale jesli mam to wcisnac na jutro rano gazety, musze zwrocic sie bezposrednio do mojego naczelnego. Laurie patrzyla, jak reporter przeciska sie miedzy ludzmi czekajacymi na stoliki. Spojrzala na swoja cielecine plywajaca w tluszczu i doszla do wniosku, ze tez nie jest glodna. Zamierzala wlasnie wstac, gdy irlandzki kelner pojawil sie z rachunkiem. Obejrzala sie za Talbotem, ale ten juz dawno zniknal. I tyle miala z jego obietnicy pokrycia kosztow. -Ktora godzina? - zapytal Angelo. -Siodma trzydziesci - odparl Tony, spogladajac na rolexa zabranego z rezydencji Vivonetto. Zaparkowali na Piatej alei przy Siedemdziesiatej Drugiej ulicy tuz na polnoc od wjazdu na East Drive do Central Parku. Stali po stronie parku, ale mieli dobry widok na budynek mieszkalny, ktory ich interesowal. -Ten Kendall Fletcher cos dlugo ubiera sie w swoje spodenki do joggingu - rzekl Facciolo. -Powiedzial mi, ze idzie biegac - odezwal sie usprawiedliwiajacym tonem Ruggerio. - Trzeba bylo samemu zadzwonic, jesli nie chcesz mi wierzyc. -Idzie ktos - powiedzial Angelo. - Jak myslisz? Czy moze to byc Kendall Fletcher, bankier? -W tym stroju nie wyglada mi na bankiera - odparl Tony. - Nie rozumiem tej mody na jogging. Co to za pomysl, zeby ubierac sie w ubranko Piotrusia Pana i biegac w nocy po parku? To tak, jakby ktos sam szukal guza. -To chyba on - rzekl Facciolo. - Wyglada na faceta po trzydziestce. Jak mowiles, ile ma lat? Tony wyjal ze schowka kartke zapisanego na maszynie papieru. Przy lampce do odczytywania mapy odszukal odpowiednia pozycje i odczytal: "Kendall Fletcher, lat trzydziesci cztery, wiceprezes Citicorp". -To musi byc on - stwierdzil Angelo i wlaczyl silnik. Ruggerio wlozyl liste z powrotem do schowka. Kendall Fletcher wyszedl z budynku w stroju do biegania. Przeszedl na druga strone Piatej alei przy Siedemdziesiatej Drugiej ulicy i zaczal biec truchtem zaraz po wejsciu do parku. Facciolo ruszyl w kierunku East Drive. Obaj z Tonym nie spuszczali z oka bankiera, ktory skrecil na polnoc sciezka dla biegajacych. Angelo wyprzedzil go o okolo sto metrow i zatrzymal woz. Pozostawiajac mrugajace swiatla postojowe, wysiadl wraz z Tonym. Fletcher nie byl jedynym biegaczem na sciezce. Gdy patrzyli, jak sie zbliza, minelo ich pol tuzina innych. -Po prostu nie rozumiem tych ludzi - powtorzyl Tony. Facciolo i Ruggerio wyszli na sciezke tuz przed nadbiegajacego bankiera. -Kendall Fletcher? - zapytal Angelo. Bankier zatrzymal sie. -Tak? -Policja - powiedzial Facciolo. Blysnal przy tym swa odznaka z Ozone Park, a Tony swoja. -Przykro nam, ze przeszkadzamy panu podczas biegania - kontynuowal - ale chcemy z panem porozmawiac w komendzie. Prowadzimy dochodzenie w sprawie Citicorp. -To nie jest dobry moment - odparl Kendall. Glos mial stanowczy, ale zdradzaly go oczy. Byl wyraznie zdenerwowany. -Mysle, ze nie chce pan robic sceny - dodal Angelo. - Nie zabierzemy panu wiele czasu. Chcielismy porozmawiac z wiceprezesami, zanim powolamy lawe przysieglych. -Jestem w spodenkach do joggingu - rzekl bankier. - Zaden problem - odparl Facciolo. - Chetnie podwieziemy pana do domu, aby mogl sie pan przebrac. Jesli nie bedzie pan uparty, za godzine moze pan znow tu wrocic. Fletcher byl podejrzliwy, ale w koncu wyrazil zgode. Wsiadl do samochodu i pojechali z powrotem do jego domu przy Piatej alei. Po wystawieniu karty za szyba Angelo i Tony wysiedli wraz z Kendallem z samochodu i w slad za nim weszli do budynku. Ruggerio mial przy sobie czarna lekarska torbe. Przeszli razem obok portiera, ktory nie zwrocil na nich uwagi. Weszli do windy i wjechali na dwudzieste piate pietro. Nikt sie nie odzywal, gdy bankier otwieral drzwi, wszedl i przytrzymal je otwarte dla Facciolo i Ruggerio. Tony kilkakrotnie pokiwal glowa, rozgladajac sie po apartamencie. -Przyjemny wystroj - zauwazyl i polozyl lekarska torbe na stoliku do kawy. -Czy moge panow czyms poczestowac na czas, gdy bede sie przebieral? - spytal Fletcher i wskazal na bar. -Nie - powiedzial Ruggerio. - Rozumie pan, jestesmy na sluzbie. W pracy nie pijemy. Angelo szybko przystapil do sprawdzenia mieszkania, podczas gdy Tony pilnowal Kendalla. Ten z kolei patrzyl na poczynania Facciolo ze zdziwieniem i dezorientacja. -Czego pan szuka?! - zawolal. -Upewniam sie, czy nie ma tu jakichs ludzi - odpowiedzial Angelo po zajrzeniu do kuchni, po czym zniknal w glownej sypialni. -Hej! - zawolal bankier. - Nie mozecie przeszukiwac mojego mieszkania! - Odwrocil sie w strone Ruggerio. - Musicie miec na to nakaz rewizji. -Nakaz? - spytal Tony. - Ach tak, nakaz. Ciagle zapominamy o nakazie. Facciolo wrocil. -Chcialbym, zebyscie jeszcze raz sie wylegitymowali - zazadal Fletcher. - To jest oburzajace. Angelo siegnal do marynarki i wyjal walthera. -Oto moja legitymacja - oznajmil. Skinal na Kendalla, aby usiadl. Ruggerio otworzyl zamek swej lekarskiej torby. -Co to jest, napad rabunkowy? - spytal bankier, wpatrujac sie w pistolet. - Wybierajcie, bierzcie, co chcecie. -Ja daje prezenty - oswiadczyl Tony. Ze swojej torby wyjal dluga, przezroczysta torebke plastikowa oraz niewielki cylinder. Facciolo z pistoletem w reku stanal za Fletcherem. Ten zas niespokojnie patrzyl, jak Ruggerio za pomoca cylindra napelnia torebke plastikowa gazem najwyrazniej lzejszym od powietrza. Gdy torebka byla juz pelna, scisnal ja u ujscia i schowal cylinder z powrotem do lekarskiej torby. Z plastikowa torebka w rece zblizyl sie do Kendalla. -Co tu sie dzieje? - spytal bankier. -Jestesmy tu, aby zaproponowac ci szalencza podroz - oznajmil z usmiechem Tony. -Nie interesuje mnie zadna podroz - odparl Fletcher. - Bierzcie, co chcecie, i wynoscie sie stad. Ruggerio rozchylil dol plastikowej torebki, ktora przypominala teraz miniaturowy balon wypelniony cieplym powietrzem. Nastepnie, trzymajac ja od dolu po obu stronach, wcisnal Kendallowi na glowe. Naglosc tego manewru zaskoczyla bankiera. Siegnal do gory, zlapal Tony'ego za rece i zatrzymal torebke na wysokosci swoich ramion. Gdy probowal wstac, Angelo zacisnal mu wokol szyi ramie z pistoletem. Druga reka chwycil go za prawy przegub, starajac sie uwolnic reke Ruggerio. Przez moment cala trojka zwarla sie w walce. Przerazony Fletcher otworzyl usta i przez plastikowa torebke ugryzl Angela. -Ach! - krzyknal Facciolo, czujac, jak siekacze Kendalla wgryzaja mu sie w skore. Puscil jego reke, zamierzajac uderzyc go przez torebke piescia w twarz, gdy zobaczyl, ze nie ma juz potrzeby. Zaledwie po kilku wdechach w plastikowej torebce bankierowi opadly powieki, a cale jego cialo wlacznie ze szczekami stalo sie bezwladne. Facciolo cofnal reke, podczas gdy Tony pochylil sie nad lezacym na podlodze Fletcherem, utrzymujac na miejscu plastikowa torebke. Angelo szybko odpial spinke i podciagnal do gory rekaw koszuli. Po wewnetrznej stronie przedramienia, okolo dziesieciu centymetrow od lokcia, widnial eliptyczny slad ugryzienia odpowiadajacy ukladowi zebow Kendalla. Z kilku ranek saczyla sie krew. -Ten skurwysyn mnie ugryzl! - stwierdzil z oburzeniem. - W naszej pracy nigdy nie wiadomo, co, u diabla, moze ci sie przydarzyc. Ruggerio wstal i podszedl do lekarskiej torby. -Za kazdym razem, kiedy uzywamy tego gazu, jestem zdumiony - oswiadczyl. - Stary doktor Travino naprawde zna swoj fach. Wyjal strzykawke i kawalek gumowej rurki. Wrocil do bankiera i zastosowal rurke jako opaske uciskowa. -Spojrz na te zyly! - dodal. - Chryste, sa jak cygara. Nie mozna tu nie trafic. Ja mam to zrobic, czy ty chcesz? -Ty zrob - polecil Facciolo. - Ale lepiej zdejm mu z glowy te torebke. Nie chcemy obsuwy takiej jak z Robertem Evansem. -Slusznie - odparl Tony. Sciagnal plastikowa torebke, po czym ja wy trzepal. - Fuj! Nie znosze tego slodkawego zapachu. -Daj mu te koke, co? - odezwal sie Angelo. - On sie obudzi, zanim skonczysz. Ruggerio wzial strzykawke i wprowadzil igle do jednej z nabrzmialych zyl Fletchera. -Prosze bardzo, nie mowilem? - pochwalil sie zadowolony z sukcesu w pierwszej probie. Zdjal rurke i wcisnal tlok, oprozniajac strzykawke do przedramienia Kendalla. Strzykawke zostawil na stoliku do kawy, a reszte swoich akcesoriow schowal do torby lekarskiej. Wyjal tez mala celofanowa torebke, wrocil do bankiera i wsypal mu do nozdrzy niewielka ilosc bialego proszku. Sypnal tez odrobine na swoj kciuk i wciagnal nosem. -Uwielbiam resztki - powiedzial z zadowoleniem. -Trzymaj sie od tego z daleka! - nakazal Facciolo. -Nie moglem sie oprzec - usprawiedliwial sie Tony i polozyl celofanowa torebke obok strzykawki. - Jak myslisz, do lodowki z nim? -Odpuscmy to - odparl Angelo. - Rozmawialem o tym z doktorem. On mowi, ze jesli cialo nie lezy dluzej niz dwanascie godzin, to jestesmy dobrzy. A tak, jak mysmy to robili, wszyscy zostali znalezieni duzo wczesniej niz po dwunastu godzinach. Ruggerio rozejrzal sie. -Czy wszystko zabralem? -Chyba jest dobrze - odpowiedzial Facciolo. - Usiadzmy i popatrzmy, jak Kendallowi podoba sie jego podroz. Tony usiadl na kanapie, podczas gdy Angelo zajal miejsce bankiera na fotelu. -Przyjemne mieszkanie - zauwazyl Ruggerio. - Co bys powiedzial, zeby rozejrzec sie za czyms, co mogloby sie nam przydac? -Ile razy mam ci powtarzac: nie zabieramy niczego podczas tych narkotykowych wypadow. -Tyle sie marnuje! - westchnal Tony, rozgladajac sie z zalem po pokoju. Po kilku minutach Fletcher poruszyl sie i mlasnal. Jeczac, przewrocil sie na brzuch. -Hej, Kendall, chlopcze! - zawolal Ruggerio. - Jak sie czujesz? Mow do mnie! Bankier dzwignal sie do pozycji siedzacej. Jego blada twarz byla pozbawiona wyrazu. -Jak ci jest? - spytal Tony. - Majac w zylach tyle sniezku, musisz byc w siodmym niebie. Bez jakiegokolwiek uprzedzenia Kendall zwymiotowal na dywan. -Chryste! - zawolal Ruggerio, pospiesznie odskakujac na bok. - To jest obrzydliwe. Bankier gwaltownie zakaszlal i podniosl oczy na Angela i Tony'ego. Mial szklany wzrok i robil wrazenie zdezorientowanego. -Jak sie czujesz? - zapytal Facciolo. Fletcher poruszyl ustami, jakby usilowal wypowiedziec jakies slowa, ale wydawal sie do tego calkowicie niezdolny. Nagle oczy przewrocily sie mu do gory tak, ze widac bylo tylko bialka, i zaczal sie napad drgawek. -To jest sygnal dla nas - powiedzial Angelo. - Spadamy. Ruggerio wzial torbe lekarska i poszedl za Angelem do drzwi. Ten spojrzal przez wizjer. Nie zobaczyl nikogo, otworzyl drzwi i wystawil glowe. -Korytarz pusty - oznajmil. - Idziemy! Szybko wyszli z mieszkania i pobiegli do klatki schodowej. Zeszli jedno pietro i spokojnie poczekali na winde. Aby uniknac zetkniecia z portierem, wysiedli z windy na pierwszym pietrze i wrocili na schody. Do wyjscia z budynku posluzyli sie winda sluzbowa. Gdy podeszli do samochodu, Angelo stanal. Nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. -Spojrz na to! - odezwal. - Dostalismy mandat. Trzeba miec tupet. Mam nadzieje, ze gliniarz, ktory nam to wypisal, nigdy nie sprobuje przyjechac swoim samochodem do Ozone Park. -No to co dalej? - spytal Tony. - Nastepna robota, czy kolacja? -Nie wiem, co ty bardziej lubisz - odrzekl Facciolo potrzasajac glowa. - Rozwalanie czy jedzenie. Ruggerio usmiechnal sie. -To zalezy od nastroju. -Mysle, ze powinnismy wykonac ten drugi skok - stwierdzil Angelo. - Kiedy potem pojdziemy cos zjesc, bedzie akurat pora, aby tu zadzwonic i powiedziec portierowi o dziwnych odglosach w mieszkaniu dwadziescia piec G. -No to zrobmy tak - zgodzil sie Tony. Po powachaniu kokainy czul sie znakomicie. Wydawalo mu sie nawet, ze potrafilby zrobic kazda rzecz na swiecie. Gdy Facciolo odjezdzal od kraweznika, Franco Ponti zapuszczal silnik swojego samochodu. Pozwolil przejechac kilku samochodom, zanim sam wlaczyl sie do ruchu na Piatej alei. Obserwowal przedtem, jak Angelo i Tony zaczepili biegnacego czlowieka i odwiezli go do jego mieszkania. Choc nie byl przy tym, co wydarzylo sie w tym mieszkaniu, sadzil, ze sie domysla. Istotnym pytaniem bylo jednak nie co, lecz dlaczego? Rozdzial 14 MANHATTAN, PONIEDZIALEK, GODZ. 6.45 Budzik zadzwonil i Laurie jak zwykle pospiesznie, lecz nieudolnie usilowala go wylaczyc.Kiedy wreszcie odstawiala go na parapet okna, uswiadomila sobie, ze po raz pierwszy od wielu dni obudzila sie bez uczucia niepokoju wywolywanego przez powtarzajacy sie koszmarny sen. Najwidoczniej spotkanie z Bobem Talbotem przejsciowo uspokoilo jej sumienie. Gdy jednak wlozyla swe futrzane pantofle i wlaczyla lokalne wiadomosci telewizyjne, zaczela odczuwac rosnacy niepokoj. Nie wiedziala, co przyniesie dzien w jej stosunkach z doktorem Binghamem. Chciala jak najszybciej zobaczyc artykul Boba Talbota w dzisiejszej gazecie oraz miejsce, w jakim zostal zamieszczony. Bylo calkiem jasne, ze Bingham bedzie podejrzewal, iz to ona jest zrodlem tych informacji. Co powinna odpowiedziec, jesli zapyta ja wprost? Miala watpliwosci, czy bedzie w stanie oklamywac szefa. W drodze do lazienki przystanela w kuchni i zerknela przez okno na niewielki, widoczny stamtad skrawek nieba. Ciemne sklebione chmury wskazywaly, ze pogoda nie poprawila sie od wczorajszego dnia. Po prysznicu i przy drugiej filizance kawy, stojacej niepewnie na brzegu zlewu, zaczela sie malowac, caly czas rozwazajac rozmaite scenariusze swej prawdopodobnej rozmowy z Binghamem. W tle rozlegl sie dobrze znany motyw muzyczny rozpoczynajacego sie programu Dzien dobry, Ameryko. Za moment daly sie slyszec bylo rownie znane, wesole glosy prezenterow. Gdy miala przystapic do malowania ust, Mike Schneider mowil o nowych broniach masowego razenia znalezionych w Iraku przez specjalistow ONZ. Skonczyla wlasnie malowac gorna warge, kiedy nagle sie wzdrygnela. Uslyszala w ustach prezentera zaskakujace nazwisko. To bylo jej nazwisko! Popedzila do sypialni i podkrecila glos. Wyraz jej twarzy zmienial sie od niedowierzania do przerazenia, w miare jak Schneider dokonywal przegladu serii przedawkowan, poczynajac od Duncana Andrewsa, syna kandydujacego na senatora Claytona Andrewsa. Nastepnie wymienil nazwiska trzech nie znanych Laurie ofiar: Kendalla Fletchera, Stephanie Haberlin i Yvonne Andre. Wspomnial o podwojnym przedawkowaniu w mieszkaniu George'a VanDeusena. Najbardziej bulwersujace bylo to, ze powtorzyl nazwisko Laurie, oswiadczajac, iz wedlug doktor Laurie Montgomery istnieja powody do uwazania tych zgonow za rozmyslne zabojstwa, a nie przypadkowe przedawkowania, oraz ze cala sprawa jest w dziwny sposob wyciszana przez nowojorska policje i biuro lekarza sadowego. Gdy tylko prezenter przeszedl do innych wiadomosci, Laurie pobiegla do drugiego pokoju i zaczela rozrzucac swoje papiery w poszukiwaniu notesu z adresami. Gdy znalazla numer Boba Talbota, natychmiast sie z nim polaczyla. -Co ty mi zrobiles?! - wrzasnela, gdy podniosl sluchawke. -Laurie, przepraszam - powiedzial Bob. - Musisz mi uwierzyc. To nie byla moja wina. Aby artykul wszedl do porannego wydania, musialem napisac notatke do swego szefa. Napisalem tam, ze twoje nazwisko ma nie byc wymieniane, ale mi ukradl caly material. To bylo pod kazdym wzgledem totalnie nieetyczne. Laurie z obrzydzeniem odlozyla sluchawke. Czula, jak bije jej serce. To bylo nieszczescie, katastrofa. Zwolnienie z pracy bylo pewne. Nie bylo watpliwosci, jak zareaguje teraz szef: bedzie wsciekly. I gdzie po tym wszystkim bedzie mogla znalezc prace w swojej specjalnosci? Podeszla do okna i spojrzala na smetny widok ciasnych, zasmieconych podworek. Rozpacz ja znieczulila i nie potrafila nawet sie rozplakac. Ale gdy stala tak, patrzac na te przygnebiajaca panorame, jej nastroj zaczal sie zmieniac. Ostatecznie jej dzialania wynikaly z potrzeby pojscia za glosem sumienia. A Bingham przyznal podczas ich wczorajszej rozmowy telefonicznej, ze uznaje jej dobre intencje. Pierwotne poczucie totalnej katastrofy zlagodnialo. Nagle pomyslala, ze nie zostanie zwolniona. Nagana - tak, zawieszenie - byc moze, ale zwolnienie - nie. Odeszla od okna, aby skonczyc w lazience makijaz. Im wiecej myslala o sytuacji, tym stawala sie spokojniejsza. Widziala siebie wyjasniajaca, ze byla wierna swemu poczuciu odpowiedzialnosci zarowno jako czlowiek, jak i lekarz sadowy. Wrocila po raz ostatni do sypialni i ubrala sie do konca, zebrala swoje rzeczy i wyszla z mieszkania. Czekajac na winde zauwazyla gazete pod drzwiami sasiada. Podeszla i wysunela ja z plastikowego opakowania. Na pierwszej stronie pod drugim co do wielkosci tytulem widnial artykul o serii przedawkowan. Bylo nawet jej stare zdjecie ze studiow. Zaciekawilo ja, skad sie tam wzielo. Przeczytala kilka pierwszych akapitow, ktore pokrywaly sie z podsumowaniem Mike'a Schneidera. Bylo jednak takze duzo wiecej szczegolow ubarwionych w stylu prasy bulwarowej, wlacznie ze wzmianka o ofiarach wcisnietych w lodowki. To ja zdziwilo, gdyz nic na ten temat nie wspominala w rozmowie z Bobem Talbotem. Duzy nacisk polozono na rzekome tuszowanie sprawy, nadajac jej wydzwiek o wiele bardziej zlowrogi, niz to sugerowal prezenter. Slyszac odglos nadjezdzajacej windy, Laurie rzucila gazete pod wlasciwe drzwi i pospiesznie sie odwrocila. Gdy byla juz prawie w srodku, uslyszala zachrypniety glos Debry Engler: -Nie powinno sie czytac nie swoich gazet. Laurie przez moment przytrzymala zamykajace sie drzwi windy. Miala ochote odwrocic sie i uderzyc parasolka w drzwi sasiadki, aby ja przestraszyc. Opanowala sie jednak i weszla do kabiny. Podczas jazdy w dol spokoj ustapil miejsca obawie przed stawieniem czola Binghamowi. Bala sie konfrontacji. Nigdy dobrze sobie w nich nie radzila. Paul Cerino siedzial przy swoim ulubionym posilku: sniadaniu. Bylo solidne - skladalo sie z jajek sadzonych, wieprzowej kielbasy i biskwitow. Paul mial na oku wciaz te sama metalowa przyslone, ale czul sie znakomicie. Gregory i Steven byli chwilowo spokojni, jedzac dania sniadaniowe wybrane przez siebie z oszolamiajacego zestawu jednorazowych opakowan. Jeden i drugi mial przed soba swoje pudelko i uwaznie je studiowal. Gloria wlasnie usiadla z gazeta przyniesiona z progu frontowych drzwi. -Przeczytaj mi o wczorajszym meczu Gigantow i Stalownikow - poprosil z pelnymi ustami Paul. -Ojej! - westchnela Gloria wpatrujac sie w pierwsza strone. -Co takiego? - zapytal Cerino. -Jest tu artykul o serii zgonow bogatych i wyksztalconych mlodych ludzi. Narkotyki. Pisza, ze chyba byly to morderstwa. Paul gwaltownie sie zakrztusil, wypluwajac na stol wiekszosc przezuwanego jedzenia. -Taaato! - jeknal Gregory. Na jego talerzu wyladowaly fragmenty sniadania ojca. -Paul, czy cos sie stalo? - spytala zaniepokojona Gloria. Cerino podniosl reke, dajac znac, ze wszystko jest w porzadku. Jego twarz byla tak czerwona jak platy gojacej sie skory na policzkach. Druga reka siegnal po szklanke soku pomaranczowego i napil sie. -Nie moge tego jesc - oznajmil Gregory patrzac na swoje sniadanie. - Puscilbym pawia. -Ja tez nie moge - oswiadczyl Steven, ktory zwykle robil dokladnie to samo, co brat. -Wezcie sobie czyste miski - polecila Gloria. - A potem wybierzcie inne dania. -Lepiej przeczytaj mi artykul o tych wypadkach z narkotykami - powiedzial ochryplym glosem Paul. Gloria przeczytala artykul od poczatku do konca. Gdy skonczyla, Cerino skierowal sie do swojego pokoju. -Czy nie bedziesz konczyc sniadania? - zawolala. -Za moment - odparl Paul. Zamknal za soba drzwi i nacisnal w telefonie przycisk automatycznie laczacy go z Angelem. -Kto mowi, do diabla? - wymamrotal sennie Facciolo. -Czytales poranna gazete? -Jak moglem czytac poranna gazete? Spalem. Robilem to, co wiesz, do pozna w nocy. -Ty, Tony i ten zwariowany konowal Travino macie sie tu zjawic dzis przed poludniem - rozkazal Cerino. - I przeczytajcie po drodze gazete. Mamy problem. -Franco! - powiedziala ze zdziwieniem Marie Dominick. - Czy troche nie za wczesnie? -Musze porozmawiac z Vinniem - odrzekl Ponti. -Vinnie jeszcze spi. -Tak myslalem, ale gdybys mogla go obudzic... -Czy to wazna sprawa? -Bardzo wazna. -No to wejdz - rzekla Marie otwierajac szeroko drzwi. - Idz do kuchni. Kawa jest juz gotowa. Marie poszla na gore po krotkich schodach, Franco zas wolnym krokiem wszedl do kuchni. Szescioletni Vinnie junior siedzial przy stole, zajety przyklepywaniem lyzka kilku plackow ulozonych jeden na drugim. Jego starsza siostra, jedenastoletnia Roslyn, stala przy kuchence, gotowa do przewrocenia na patelni nastepnej porcji. Ponti nalal sobie filizanke kawy. Nastepnie poszedl do pokoju, usiadl na kanapie wylozonej biala skora i wpatrzyl sie z podziwem w zielonkawy wlochaty dywan. Wydawalo mu sie, ze takich dywanow nie mozna juz kupic. -Jezeli zbudziles mnie dla jakiegos glupstwa... - Vinnie wsciekly wszedl do pokoju. Byl ubrany w jedwabny szlafrok w drobny desen. Jego wlosy, zazwyczaj starannie uczesane do tylu, praktycznie staly mu na glowie. Zamiast odpowiedzi Franco podal mu gazete. Dominick chwycil ja i usiadl. -A wiec co tu jest takiego? - warknal. -Przeczytaj artykul o zgonach spowodowanych narkotykami - odpowiedzial Ponti. Podczas czytania Vinnie zmarszczyl czolo. Nie odzywal sie przez jakies piec minut. Franco popijal swoja kawe. -No i co, do cholery? - zapytal Dominick podnoszac glowe. Uderzyl otwarta dlonia w gazete. - Po co mnie budzisz? -Widzisz te nazwiska na koncu listy? Fletcher i inne? Jezdzilem wczoraj za Angelem i Tonym. Oni zalatwili tych ludzi. Mysle, ze to oni zalatwili wszystkich. -Ale dlaczego? - spytal Vinnie. - Dlaczego kokaina? Czy oni rozdaja ja za darmo? -Wciaz nie wiem dlaczego - przyznal Ponti. - Nie wiem nawet, czy Facciolo i Ruggerio dzialaja na wlasna reke, czy na rozkaz Cerino. -Dostaja polecenia - rzekl Dominick. - Sa za glupi, zeby dzialac na wlasna reke. Chryste! To jest katastrofa. Oprocz zwyklych, codziennych gliniarzy, po calym miescie beda lazic agenci federalni i specjalisci od narkotykow. Co, do diabla, robi ten Cerino? Czy on zwariowal? Nie rozumiem. -Ja tez nie. Ale wlasnie nawiazalem kontakt z paroma ludzmi, ktorzy znaja Tony'ego. Ktos sie z toba skontaktuje. -Musimy cos zrobic. Nie mozemy pozwolic, aby to sie ciagnelo dalej. -Trudno postanowic, co robic, dopoki nie dowiemy sie, o co chodzi Cerino - stwierdzil Franco. - Daj mi jeszcze jeden dzien. -Tylko jeden - powiedzial Vinnie. - Potem wkraczamy do akcji. Laurie spojrzala ze strachem na budynek swego biura. Jak duza roznice zrobil jeden dzien! Wczoraj i przedwczoraj wchodzila tu jak do wlasnego domu. Dzis obawiala sie przekroczyc prog. Wiedziala jednak, ze musi to zrobic. Zniknal spokoj, jaki odczuwala w swoim mieszkaniu. Podchodzac blizej, zobaczyla, ze zebrala sie juz zgraja podnieconych reporterow czekajacych na komentarze - jej komentarze. Byla tak skupiona na Binghamie, ze nawet o nich nie pomyslala. Zjawilo sie ich teraz co najmniej tyle samo, ile po "mordzie wsrod zlotej mlodziezy". Moze nawet wiecej. Nie ma na co czekac, pomyslala. Gdy weszla do czesci recepcyjnej, zostala natychmiast rozpoznana. Podtykano jej pod nos mikrofony wsrod kakofonii pytan i blyskow fleszy. Bez slowa przecisnela sie do wewnetrznych drzwi. Po sprawdzeniu przepustki umundurowany straznik wpuscil ja do srodka. Reporterzy nie mogli juz tu wejsc. Starajac sie zachowac spokoj, poszla prosto do biura identyfikacji. Byl tam Vinnie czytajacy swa gazete, byl tez Washington. Laurie wpatrzyla sie w jego twarz. On takze spojrzal na nia, nie zdradzajac swoich uczuc. Jego oczy przypominaly czarne szklane kulki, idealnie obramowane okularami w drucianych ramkach. -Doktor Bingham chce sie z pania widziec - rzekl beznamietnie. - Niestety nie moze tego zrobic, zanim nie skonczy z tymi reporterami. Zadzwoni do pani pokoju. Laurie chetnie by sie wytlumaczyla, ale niewiele mogla powiedziec. Poza tym Calvin nie robil wrazenia zainteresowanego. Zajal sie znow tym, co robil przed jej przyjsciem. Przed udaniem sie do swego pokoju Laurie postanowila sprawdzic grafik sekcji. Nie bylo jej na liscie. Zauwazyla trzy nazwiska wymienione w gazecie: Kendall Fletcher, Stephanie Haberlin i Yvonne Andre. Byly to najwyrazniej nowe przypadki pasujace do jej serii. Podeszla do Washingtona. -Mysle, ze pan wie, iz chcialabym robic sekcje ofiar tych przedawkowan - powiedziala. Calvin podniosl glowe. -Osobiscie nie interesuja mnie pani preferencje - odparl. - Sytuacja jest taka, ze ma pani pojsc do swego pokoju i czekac na telefon od doktora Binghama. Zazenowana oczywistym afrontem, Laurie zerknela na Vinniego, lecz laborant, jak zwykle, byl pograzony w lekturze kolumny sportowej. Jesli slyszal te wymiane zdan, nie zamierzal tego okazywac. Czujac sie jak dziecko odeslane do swego pokoju, poszla na gore. Postanowila zabrac sie do jakiejs pracy i wyjela kilka teczek. Wlasnie miala zaczynac, gdy wyczula czyjas obecnosc. Spojrzala w otwarte drzwi i zobaczyla wymietoszonego Lou Soldano. Nie wygladal na zadowolonego. -Chcialem ci osobiscie podziekowac za zatrucie mi zycia - oswiadczyl. - Co nie znaczy, ze nie bylem pod wystarczajacym naciskiem ze strony komisarza przed twoja mala rewelacja dla prasy, ale to jest tylko lukier na wierzchu tortu. -Oni wypaczyli to, co powiedzialam. -Oczywiscie! - rzucil z sarkazmem porucznik. -Nie mowilam nic o tuszowaniu - stwierdzila Laurie. - Powiedzialam tylko, ze policja uwaza, iz to nie jej sprawa. Do tego sprowadzaja sie twoje slowa. -Moja mala psotka. Tak jakby nie wystarczyl twoj telefon do wydzialu spraw wewnetrznych. Musialas dopilnowac, zeby naprawde sie do mnie dobrali. -Tamten telefon byl uzasadniony - odburknela Laurie. - A jesli juz mowimy o telefonach, to wczoraj nie mogles juz byc chyba bardziej nieuprzejmy. Mam juz dosc twojego gladkiego sarkazmu. Wpatrywali sie w siebie, az Soldano odwrocil wzrok. Wszedl do pokoju i usiadl na swoim zwyklym miejscu. -To, co powiedzialem przez telefon, bylo niepowazne - przyznal. - Natychmiast zdalem sobie z tego sprawe. Po prostu jestem o ciebie zazdrosny. No prosze, powiedzialem to. Mozesz teraz dowolnie pomiatac tym, co zostalo z mojej ambicji. Zlosc Laurie opadla. Schowala twarz w rekach opartych lokciami na biurku. -Przykro mi, jesli miales przeze mnie jakies klopoty w pracy - odezwala sie przecierajac oczy. - Na pewno tego nie chcialam. Ale wiesz, jaka bylam zdesperowana. Musialam cos zrobic, aby byc w zgodzie ze soba. Nie moglam bezczynnie patrzec, jak ci ludzie dalej umieraja. -Czy zdawalas sobie sprawe, jak narozrabiasz? - spytal detektyw. - I jakie beda skutki? -Wciaz jeszcze nie wiem do konca - odparla Laurie. - Wiedzialam, ze cos z tego wyniknie, inaczej nie mowilabym o tym. Ale nie wiedzialam dokladnie co. I nie wiedzialam, ze oni wypacza fakty, poza tym wszystkim nie dotrzymali mojego warunku anonimowosci. Nie widzialam sie jeszcze ze swoim szefem, lecz sadzac ze sposobu, w jaki rozmawial ze mna jego zastepca, nie bedzie to przyjemna rozmowa. Moge nawet wyleciec z pracy. -On bedzie wsciekly - powiedzial Lou. - Ale cie nie wyrzuci. Musi uszanowac twoje zamiary, jesli nie metody. Bedzie sie jednak musial gesto tlumaczyc. Trudno wymagac, zeby sie z tego cieszyl. Laurie kiwnela glowa. Uwaga, ze nie zostanie zwolniona, dodala jej otuchy. -No coz, chetnie bym poczekal, aby zobaczyc, co z tego wszystkiego wyniknie, ale musze juz isc. W moim biurze tez sie kotluje. Chcialem tylko wpasc i wyrzucic to z siebie. I ciesze sie, ze to zrobilem. Zycze powodzenia w rozmowie z szefem. -Dziekuje - rzekla Laurie. - Ja tez sie ciesze, ze przyszedles. Po wyjsciu porucznika Laurie zatelefonowala do Jordana. Przydaloby sie jej jeszcze troche moralnego wsparcia, ale doktor operowal i oczekiwany byl w biurze znacznie pozniej. Znow zabierala sie do pracy, gdy uslyszala pukniecie w drzwi. Podniosla glowe i zobaczyla przed soba Petera Lettermana. -Doktor Montgomery? - spytal niepewnie. Laurie powitala go i poprosila, by usiadl. -Dziekuje. - Peter usiadl i rozejrzal sie po pokoju. - Przyjemne miejsce. -Tak pan mysli? - spytala. -Lepsze od mojej klitki - odparl asystent. - W kazdym razie nie zajme pani wiele czasu. Chcialem tylko powiedziec, ze wreszcie wykrylem slad skazenia lub przynajmniej obcy zwiazek w probce pochodzacej od Randalla Thatchera. -Naprawde?! - wykrzyknela Laurie. - Co pan znalazl? -Etylen - odparl Letterman. - Byl to tylko slad, poniewaz gaz ten jest bardzo lotny i nie udalo mi sie go wykryc w dwoch innych probkach. -Etylen? - spytala Laurie. - To dziwne. Nie wiem, co o tym sadzic. Slyszalam o eterze przy podawaniu narkotykow, ale nie o etylenie. -To jest zwiazane z paleniem kokainy - wyjasnil Peter - a nie z dozylnym wstrzykiwaniem, jak u ludzi w pani serii. Poza tym nawet przy paleniu eter uzywany jest tylko jako rozpuszczalnik przy ekstrakcji. Tak wiec nie wiem, skad sie wzial etylen. Z tego co wiem, mogl to byc nawet jakis blad w laboratorium. Ale poniewaz tak bardzo interesowala pania mozliwosc skazenia, chcialem pani od razu o tym powiedziec. -Jesli etylen jest taki lotny - odezwala sie Laurie - to moze pan sprawdzi probki pochodzace od Roberta Evansa? Poniewaz ustalil pan, ze jego zgon nastapil bardzo szybko, moze tam bylaby wieksza szansa na wykrycie czegos? -To dobry pomysl - przyznal asystent. - Wezme sie do tego. Po wyjsciu Lettermana Laurie zatrzymala przez moment wzrok na drzwiach. Etylen nie byl takim skazeniem, jakiego sie spodziewala. Sadzila, ze moze uda sie wykryc jakas dziwna substancje pobudzajaca centralny system nerwowy, cos w rodzaju strychniny lub nikotyny. Niewiele wiedziala o etylenie. Uznala, ze nalezy sie tym zainteresowac. Przegladajac podrecznik farmakologii, ktory mialy wraz z Riva w pokoju, nie znalazla wiele na temat tego gazu. Postanowila sprawdzic w bibliotece na gorze. Znalazla tam stary podrecznik farmakologii, a w nim dlugi ustep o etylenie. Bylo tam wiecej na ten temat, gdyz w dawniejszych czasach etylen stosowany byl do narkozy. Zostal jednak zarzucony, poniewaz byl lzejszy od powietrza i bardzo wybuchowy. Cechy te sprawialy, ze byl zbyt niebezpieczny do wykorzystywania na salach operacyjnych. W innej ksiazce wyczytala, ze w Chicago na przelomie wiekow uzywano etylenu w szklarniach, aby zapobiec rozkwitaniu gozdzikow. Jednoczesnie dowiedziala sie, ze gaz ten byl stosowany do przyspieszania dojrzewania owocow oraz przy produkcji niektorych tworzyw sztucznych, takich jak polietylen i styropian. Choc te ogolne informacje byly ciekawe, Laurie dalej nie wiedziala, dlaczego etylen mialby pojawiac sie w przypadkach przedawkowania zatrucia kokaina. Zniechecona, wstawila ksiazki na odpowiednie polki i wrocila do swego pokoju, majac nadzieje, ze nie przepuscila telefonu od Binghama. Moze Peter mial racje; moze wykrycie etylenu bylo wynikiem bledu popelnionego w laboratorium. Po powrocie do komendy policji Lou otrzymal plik pilnych telefonogramow od swego kapitana, dowodcy regionu i komisarza policji. Wynikalo z tego jasno, ze kregi oficjalne byly mocno wzburzone. Gdy wszedl do swego biura, zaskoczyl go widok nieznanego detektywa cierpliwie czekajacego przy jego biurku. Byl w nowym garniturze, co wskazywalo, ze dopiero od niedawna przeszedl do sluzby w cywilu. -Kim pan jest? - zapytal porucznik. -Fukcjonariusz O'Brian - odparl policjant. -Masz imie? -Tak jest! Patrick. -Dobre wloskie imie - rzekl Soldano. Policjant zasmial sie. -Co moge dla ciebie zrobic? - spytal detektyw, starajac sie ustalic kolejnosc odpowiedzi na pytania szefow. -Sierzant Norman Carver polecil mi przyjsc tu, aby sprobowac uszeregowac medyczne informacje dotyczace tych gangsterskich zabojstw. Wie pan, ze wszyscy ci ludzie byli takze pacjentami doktora Jordana Sheffielda. Carver uznal, ze ja moge sie do tego nadac, poniewaz przygotowywalem sie do studiow medycznych i pracowalem w szpitalach na wakacjach, zanim przeszedlem do pracy w wymiarze sprawiedliwosci. -To brzmi rozsadnie - stwierdzil Lou. -Znalazlem cos, co moze byc wazne - oznajmil Patrick. -Uhm - mruknal porucznik. Wpatrywal sie w zawiadomienie, ze ma zatelefonowac do komisarza policji. To bylo prawie tak, jak gdyby proboszcz byl wzywany przez papieza. -Wszyscy pacjenci mieli inne rozpoznania - kontynuowal O'Brian. - Ale mieli jedna wspolna ceche. Soldano podniosl wzrok. -Tak? Patrick skinal glowa. -Wszyscy byli wyznaczeni do operacji. Wszyscy mieli miec zabiegi na rogowce. -Na pewno? - spytal Lou. -Na pewno. Po wyjsciu Patricka Lou usilowal wyciagnac z tego jakies sensowne wnioski. Byl zawiedziony, gdy nie udalo mu sie wykryc zadnego innego powiazania miedzy ofiarami poza tym, ze byli pacjentami Jordana Sheffielda. Ale teraz, mimo wszystko, moze cos w tym bylo. To nie mogl byc zwykly zbieg okolicznosci. Patrzac na stos zawiadomien o telefonach, postanowil odroczyc odpowiedzi. Lepiej sprawdzic nowe informacje. W koncu i tak wiedzial, o co chodzilo jego przelozonym. Chcieli wytknac mu brak postepu w sprawie gangsterskich mordow i pewnie dolozyc troche na temat przedawkowan w serii Laurie. Jesli byla szansa na rozpracowanie sprawy przy wykorzystaniu watku rogowki, to lepiej bylo zajac sie tym od razu, przed rozmawianiem z nimi. Lou postanowil zaczac od samego doktora. Przewidywal, ze znow natknie sie na wymijajace odpowiedzi, ale byl zdecydowany odbyc rozmowe, niezaleznie od czekajacych pacjentow. Kiedy jednak zatelefonowal do niego, recepcjonistka poinformowala go, ze Jordan operuje w Manhattan General i ze ma tego dnia wiele przypadkow. Spodziewany byl w biurze dopiero o poznej porze. Porucznik zastanowil sie. Odpowiadanie na pilne telefony wciaz nie bylo na pierwszym miejscu. Uznal, ze tego dnia powinna liczyc sie wytrwalosc: odwiedzi doktora, nawet jesli mialoby to oznaczac wtargniecie na sale operacyjna. Tego tygodnia byl swiadkiem okolo tuzina sekcji - czy operacja mogla byc o wiele gorsza? -Co sie stalo, do diabla? - spytal Paul podniesionym glosem. Angelo, Tony i doktor Louis Travino zostali wezwani na dywanik. Stali niczym uczniaki przed dyrektorem szkoly. Paul Cerino siedzial za swoim masywnym biurkiem i nie byl zadowolony. Doktor Travino nerwowo otarl chustka czolo. Byl to lysiejacy, otyly mezczyzna troche podobny do Paula. -Czy ktos wreszcie mi odpowie? Co sie z wami dzieje? Zadalem wam proste pytanie. Jak ta historia przedostala sie do gazet? - W tym momencie Cerino uderzyl dlonia w lezaca przed nim gazete. - Dobrze - rzekl, gdy bylo jasne, ze nikt nie chce sie odezwac. - Zacznijmy od poczatku. Louie, powiedziales mi, ze ten "gaz owocowy" jest nie do wykrycia. -I tak jest - odparl doktor. - On jest zbyt lotny. W gazecie nie bylo nic na temat gazu. -To prawda - potwierdzil Paul. - Ale dlaczego pisza, ze te przedawkowania to byly morderstwa? -Nie wiem - odpowiedzial Travino. - Ale nie dlatego, ze wykryli gaz. -Lepiej, zebys mial racje - zauwazyl Cerino. - Chyba nie musze ci przypominac, ze placilem twoje spore dlugi karciane. Rodzina Vaccarro bylaby bardzo z ciebie niezadowolona, gdyby nagle okazalo sie, ze nie place. -To nie byl gaz - powtorzyl Louie. -No to wobec tego co? Mowie wam, ten artykul bardzo zepsul mi humor. Jesli ktos cos spieprzyl, poleca glowy. -To jest pierwsza oznaka klopotow - stwierdzil doktor. - Poza tym wszystko ukladalo sie swietnie. I spojrz na siebie, jestes w bombowej formie. -No to w jaki sposob ta lekarka wpadla na to, jak bylo naprawde? - spytal Paul. - Laurie Montgomery to ta sama kobita, ktora wygadala sie przed Lou Soldano o oblaniu mnie kwasem. Kto to jest? -Jedna z lekarzy sadowych w biurze na Manhattanie - odpowiedzial Travino. -To znaczy ktos w rodzaju tego Quincy'ego z telewizji? -W rzeczywistosci jest troche inaczej - odparl Louie. - Ale w zasadzie tak. -A wiec skad zaczela cos podejrzewac? Wydawalo mi sie, ze wedlug ciebie mialo to byc nie do rozgryzienia. Skad ta Laurie Montgomery domyslila sie, co jest grane? -Nie wiem. Moze nalezaloby ja o to zapytac. Cerino chwile sie zastanowil. -Szczerze mowiac - odezwal sie - sam o tym myslalem. Poza tym ta Montgomery moglaby narobic sporo klopotu, gdyby dalej chciala sie bawic w detektywa. Angelo, czy myslisz, ze moglbys zaaranzowac maly, nazwijmy to wywiad, z ta pania? -Bez problemu - odrzekl Facciolo. - Jak bedziesz chcial, to ja ja sprowadze. -Tylko to mi przychodzi do glowy - powiedzial Paul. - I po tej krotkiej pogawedce mysle, ze byloby najlepiej, gdyby ta pani doktor zniknela. To znaczy calkowicie. Zadnego ciala, nic. -Czy "Montego Bay" niedlugo nie odplywa? - spytal Angelo. -Tak - odpowiedzial Cerino. - Ma podniesc kotwice i ruszyc na Jamajke. Dobry pomysl. Swietnie, przywiezcie ja na przystan. Chce, aby doktor Louie ja przepytal. -Nie chcialbym sie bezposrednio angazowac w cos takiego - wtracil Travino. -Bede udawac, ze tego nie slyszalem - oswiadczyl Paul. - Jestes zaangazowany w te operacje po dziurki w nosie, wiec przestan pieprzyc bzdury. -Kiedy mamy ruszyc? - spytal Facciolo. -Dzis po poludniu albo wieczorem - odparl Cerino. - Nie mozemy czekac, az sprawy sie pogorsza. Czy ten maly Amendola nie pracuje w kostnicy? Jak on ma na imie? Jego rodzina jest z Bayside? -Vinnie - odparl Tony. - Vinnie Amendola. -Tak jest - powiedzial Paul. - Vinnie Amendola. On pracuje w kostnicy. Porozmawiajcie z nim, moze nam pomoze. Przypomnijcie mu, co zrobilem dla jego starego, gdy mial klopoty ze zwiazkiem. I wezcie to - dodal wskazujac na gazete. - Zdjecie pani doktor jest tutaj. Trzeba sprawdzic, zeby to byla wlasciwa osoba. Po wyjsciu gosci Cerino polaczyl sie swym automatycznym telefonem z biurem Sheffielda. Gdy recepcjonistka poinformowala go, ze doktor operuje, powiedzial, ze oczekuje odpowiedzi w ciagu godziny. Jordan odezwal sie po pietnastu minutach. -Nie podoba mi sie to, co sie dzieje - oswiadczyl Sheffield, zanim Paul zdazyl cokolwiek powiedziec. - Gdy mowilismy o jakichs wspolnych interesach, powiedzial mi pan, ze nie bedzie zadnych problemow. To bylo dwa dni temu i juz szykuje sie powazny skandal. To mi sie nie podoba. -Spokojnie, doktorku - rzekl Cerino. - Wszystkie wspolne przedsiewziecia maja na poczatku jakies trudnosci. Trzeba zachowac spokoj. Chcialem sie tylko upewnic, ze pan nie zamierza zrobic czegos nierozwaznego, czego moglby pan pozalowac. -Wciagnal mnie pan w to grozac mi. Czy to jest tez taka gra na postraszenie? -Mysle, ze tak mozna by to okreslic - odpowiedzial Paul. - Zalezy zreszta od punktu widzenia. Jesli chodzi o mnie, to wydawalo mi sie, ze rozmawialismy jak biznesmen z biznesmenem. Chcialem tylko przypomniec, ze ma pan do czynienia z profesjonalistami takimi jak pan. Wezwanie nadeszlo przez sekretarke Binghama. Poprosila o przyjscie do gabinetu szefa, na co Laurie oczywiscie wyrazila zgode. Gdy weszla do biura, Bingham czekal z powaznym wyrazem twarzy. Widziala, ze podobnie jak ona sama stara sie zachowac spokoj. -Naprawde pani doktor nie rozumiem - powiedzial w koncu. - Rozmyslnie przeciwstawila sie pani mojej dyrektywie. Ostrzegalem pania wyraznie przed przekazywaniem mediom swoich opinii, a jednak pani z premedytacja mnie nie posluchala. Biorac pod uwage tak swiadome podwazanie mojego autorytetu, nie pozostaje mi nic innego, jak zwolnic pania z pracy w tym zakladzie. -Ale doktorze Bingham... - zaczela Laurie. -Nie chce sluchac zadnych wymowek ani tlumaczen - przerwal jej. - Zgodnie z przepisami mam prawo zwolnic pania wedlug swego uznania, poniewaz jest pani tutaj wciaz w pierwszym probnym roku pracy. Jesli jednak zwroci sie pani na pismie o przesluchanie w tej sprawie, nie bede tego blokowal. Poza tym nie mam pani niczego wiecej do powiedzenia, doktor Montgomery. To wszystko. -Ale doktorze... - zaczela znow Laurie. -To wszystko! - krzyknal Bingham. Drobne naczynia wloskowate wokol jego nozdrzy rozszerzyly sie, sprawiajac, ze caly nos przybral jaskrawoczerwony kolor. Laurie pospiesznie zerwala sie z krzesla i wybiegla z gabinetu szefa. Swiadomie nie spojrzala na sekretarki, ktore musialy uslyszec jego wybuch. Nie zatrzymujac sie, poszla do swego pokoju i zamknela drzwi. Usiadla za biurkiem i spojrzala na zarzucony papierami blat. Byla w stanie szoku. Wytlumaczyla sobie, ze nie zostanie zwolniona, a jednak wlasnie to sie stalo. Raz jeszcze znalazla sie na granicy placzu, zalujac, ze nie potrafi lepiej kontrolowac swoich uczuc. Drzacymi rekami otworzyla swa aktowke i wyjela z niej wszystkie papiery. Nastepnie wypelnila ja swymi rzeczami osobistymi, nie liczac ksiazek i pism, po ktore bedzie musiala przyjsc jeszcze raz pozniej. Wyjela takze ze srodkowej szuflady biurka liste ofiar serii przedawkowali i wlozyla ja do aktowki. W plaszczu, z parasolka pod pacha i teczka w reku wyszla z pokoju i zamknela drzwi na klucz. Nie opuscila jednak od razu budynku. Zamiast tego poszla na dol do laboratorium toksykologii, aby odnalezc Petera Lettermana. Powiedziala mu, ze zostala zwolniona, ale jest nadal zainteresowana wynikami testow z jej serii. Zapytala, czy mialby cos przeciwko powiadomieniu jej o nich, jesli sie zglosi. Peter oswiadczyl, ze nie robi mu to roznicy. Laurie widziala, ze chetnie zapytalby, co wydarzylo sie u Binghama, ale nie zrobil tego. Juz miala wychodzic, gdy przypomniala sobie o badaniu, jakie zamowila w laboratorium DNA pietro nizej. Interesowala ja probka pobrana spod paznokcia Julii Myerholtz. Miala nadzieje na jakis pozytywny wynik, choc tak naprawde sie go nie spodziewala. Ku jej zaskoczeniu, nadzieja sie spelnila. -Ostateczny wynik dlugo jeszcze nie bedzie gotowy - odparl laborant, gdy Laurie zapytala go o losy probki. - Ale jestem na dziewiecdziesiat dziewiec procent pewien, ze te dwie probki pochodzily od dwoch roznych osob. Laurie byla oszolomiona. To byl jeszcze jeden przedziwny element tej ukladanki. Co mogl oznaczac? Czy byla to jeszcze jedna oznaka wskazujaca na zabojstwo? Nie wiedziala. Jedynym pomyslem, jaki przychodzil jej do glowy, byl telefon do Lou. Wrocila do swego pokoju i probowala go zlapac, ale powiedziano jej, ze wyszedl. Telefonistka na policji nie wiedziala, kiedy wroci, i nie miala sposobu na polaczenie sie z nim, jesli nie byl to nagly wypadek. Laurie byla zawiedziona. Zdawala sobie sprawe, ze chciala powiedziec porucznikowi takze o swoim zwolnieniu, ale nie mogla przedstawiac tego jako nagly wypadek. Podziekowala i nie zostawila wiadomosci. Ponownie wyszla, zamykajac drzwi na klucz. Uznala, ze najlepiej bedzie wyjsc przez kostnice. Byla wtedy mniejsza szansa na natkniecie sie na Binghama lub Calvina. Ponadto uniknelaby spotkania z reporterami. Jednak kiedy znalazla sie na poziomie kostnicy, przypomniala sobie o jeszcze jednej rzeczy: o uzyskaniu adresow i szczegolow na temat trzech przypadkow z nocy. Jedyna szansa na odzyskanie pracy bylo udowodnienie slusznosci swoich zarzutow. Gdyby byla w stanie to zrobic, to moglaby zwrocic sie o przesluchanie wspomniane przez Binghama. Szybko przebrala sie i weszla na sale sekcyjna. Jak zwykle w poniedzialek rano wszystkie stoly byly zajete. Podeszla do grafiku i zobaczyla, ze trzy interesujace ja przypadki otrzymal George Fontworth, ktory wraz Vinniem rozpoczal juz prace. Podeszla do jego stolu. -Nie moge z toba rozmawiac - odezwal sie George. - Wiem, ze to brzmi bzdurnie, ale Bingham tu zszedl, aby mi powiedziec, ze zostalas zwolniona i ze mam absolutnie nie rozmawiac z toba. Jesli chcesz, to mozesz wieczorem do mnie zadzwonic. -Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie. Czy te przypadki sa takie same jak poprzednie? -Chyba tak. Ten jest pierwszy, wiec nie moge byc pewny co do innych, ale po przejrzeniu teczek powiedzialbym, ze tak. -Na razie chce jeszcze dostac adresy - dodala Laurie. - Pozwol mi na minute wziac raporty dochodzeniowe, zaraz je przyniose. -Nie wiem, czym sobie na to zasluzylem - odparl Fontworth przewracajac oczami. - Tylko zrob to szybko. Jesli ktos mnie zapyta, powiem, ze zabralas je, kiedy bylem odwrocony. Laurie wyciagnela z teczek odpowiednie karty i wyszla do szatni. Tam przepisala adresy i schowala je w swojej aktowce. Nastepnie wrocila na sale sekcyjna i wlozyla karty na swoje miejsca. -Dzieki, George - powiedziala. -Wcale cie nie widzialem - odparl. Wrociwszy do szatni, Laurie powoli sie przebrala. Wziela swoje rzeczy i przeszla przez cala dlugosc kostnicy, obok biura i posterunku strazy. Przy rampie stalo kilka karawanow z napisami HEALTH AND HOSPITAL CORP na bokach. Przeszla miedzy nimi i wyszla na Trzydziesta ulice. Dzien byl szary, slotny i ociekajacy wilgocia. Otworzyla parasolke i zaczela wolno zmierzac w kierunku Pierwszej alei. Byly to najgorsze chwile w jej zyciu. Tony wysiadl z samochodu Angela. Wlasnie zamykal drzwi, gdy zauwazyl, ze Facciolo sie nie ruszyl. Wciaz siedzial za kierownica. -Co sie stalo? - zapytal Tony. - Myslalem, ze wchodzimy do srodka. -Nie podoba mi sie pomysl wchodzenia do srodka - przyznal Angelo. -Chcesz, zebym poszedl sam? -Nie. Ten pomysl podoba mi sie jeszcze mniej. Facciolo niechetnie otworzyl drzwi i wysiadl. Z podlogi przy tylnym siedzeniu podniosl parasol i otworzyl go. Nastepnie zamknal samochod. W biurze straznika zapytal o Vinniego Amendole. -Idzcie do biura kostnicy - powiedzial straznik. - Kawaleczek prosto, po lewej stronie. Miejska kostnica wcale nie podobala sie Angelowi bardziej niz przypuszczal. Wygladala zle i miala zly zapach. Byli tam niecale trzy minuty i juz nie mogl doczekac sie wyjscia. W biurze znow zapytal o Vinniego. Wyjasnil, ze ma to zwiazek z jego ojcem. Urzednik poprosil Facciolo i Tony'ego, aby poczekali, az wroci z laborantem. Po pieciu minutach Amendola pojawil sie w biurze kostnicy w swym zielonym ubiorze ochronnym. Wygladal na wytraconego z rownowagi. -Co z moim ojcem? - zapytal. Angelo polozyl mu reke na ramieniu - Czy moglibysmy porozmawiac na boku? - spytal. Vinnie pozwolil wyprowadzic sie na korytarz, po czym spojrzal Angelowi prosto w oczy. -Moj ojciec od dwoch lat nie zyje - rzekl. - O co tu chodzi? -Jestesmy przyjaciolmi Paula Cerino - oznajmil Facciolo. - Mamy ci przypomniec, ze pan Cerino pomogl kiedys twemu ojcu w sprawie ze zwiazkami. Pan Cerino bylby wdzieczny za odwzajemnienie tej przyslugi. Jest tu lekarka nazwiskiem Laurie Montgomery... -Juz jej tu nie ma - przerwal laborant. -Co to znaczy? - spytal Angelo. -Zostala dzis rano zwolniona - odpowiedzial Amendola. -Wobec tego potrzebujemy jej adresu - oswiadczyl Facciolo. - Czy moglbys go dla nas zdobyc? I pamietaj, to jest wylacznie miedzy nami. Jestem pewien, ze nie musze ci tego wyjasniac. -Rozumiem - odparl Vinnie. - Poczekajcie. Zaraz wroce. Angelo usiadl, ale nie musial dlugo czekac. Laborant wrocil tak szybko, jak obiecal, z adresem, a nawet telefonem Laurie. Wyjasnil, ze wzial je z rejestru dyzurow. Facciolo z ulga i prawie truchtem opuszczal kostnice. -Jaki mamy plan? - spytal Ruggerio, gdy Angelo zapuscil silnik samochodu. -Najlepiej od razu jedzmy do jej mieszkania. Jestesmy nawet niedaleko. Po pietnastu minutach zaparkowali na Dziewietnastej ulicy i ruszyli w kierunku kamienicy Laurie. -Jak to rozegramy? - spytal Tony. -Sprobujemy jak zwykle - odparl Facciolo. - Pokazemy nasze odznaki policyjne. Gdy tylko znajdzie sie w samochodzie, bedziemy dobrzy. W przedsionku budynku Laurie ustalili numer mieszkania po skrzynce na korespondencje. Wewnetrzne drzwi nie byly dla Angela przeszkoda. Dwie minuty pozniej jechali winda na piate pietro. Podeszli prosto pod drzwi Laurie i nacisneli dzwonek. Gdy nie bylo odpowiedzi, Facciolo nacisnal go ponownie. -Pewnie szuka gdzies pracy - odezwal sie Ruggerio. -Wyglada na niezly zestaw zamkow - stwierdzil Angelo studiujac drzwi. Wzrok Tony'ego przesunal sie z drzwi na korytarz. Jego oczy natychmiast napotkaly Debre Engler. -Sasiadka na nas patrzy - powiedzial szeptem dotykajac ramienia Facciolo. Angelo odwrocil sie wystarczajaco szybko, aby zobaczyc wscibskie oko kobiety patrzace na niego przez waska szpare. Gdy tylko ich oczy sie spotkaly, zatrzasnela drzwi i slychac bylo odglos zamykajacych sie zamkow. -Do diabla! - szepnal Facciolo. -Co robimy? - spytal Ruggerio. -Chodzmy z powrotem do samochodu - odrzekl Angelo. Po kilku minutach siedzieli w samochodzie, majac pelny widok na wejscie do kamienicy. Tony ziewnal. Wbrew sobie Facciolo zrobil to samo. -Jestem wykonczony - poskarzyl sie Ruggerio. -Ja tez - przyznal Angelo. - Mialem dzis zamiar spac caly dzien. -Myslisz, ze powinnismy sie wlamac? - spytal Tony. -Zastanawiam sie - odparl Facciolo. - Zamkow jest tyle, ze musialbym miec troche czasu. I nie wiem, co zrobic z tamta wiedzma w drugim mieszkaniu. Co bys powiedzial, gdybys sie obudzil z czyms takim w lozku? -Ta cizia nie wyglada zle - stwierdzil Tony wpatrujac sie w zdjecie Laurie w gazecie. - Moglbym sie do niej przymierzyc. Lou nalal sobie jeszcze jedna filizanke kawy. Siedzial w pokoju chirurgow Manhattan General Hospital, gdzie zaskoczyl Jordana podczas ich poprzedniego spotkania. Ale wtedy czekal jedynie dwadziescia minut. Teraz juz dobrze ponad godzine. Zaczynal watpic w celowosc dalszego czekania z odpowiedzeniem na telefony swego przelozonego. Gdy zamierzal juz wyjsc, doktor pojawil sie w pokoju. Skierowal sie do malej lodowki i wyjal z niej karton soku pomaranczowego. Porucznik patrzyl, jak Sheffield pociagnal kilka dlugich haustow. Poczekal, az podszedl do kanapy, aby przejrzec lezaca na niej gazete. Wtedy sie odezwal: -Jordanie, stary druhu. Cos takiego, zeby w takim miejscu pana spotkac. Doktor skrzywil sie na widok Lou. -Znowu pan? -Panska zyczliwosc dla mnie jest ujmujaca - stwierdzil detektyw. - To chyba te wszystkie panskie operacje wprawiaja pana w tak przyjacielski nastroj. Wie pan, jak mowia, trzeba kuc zelazo poki gorace. -Milo mi bylo znow pana widziec, poruczniku - powiedzial Sheffield. Dokonczyl sok i wrzucil karton do kosza. -Sekunde - rzekl Lou. Wstal i zagrodzil doktorowi wyjscie. Wyraznie odnosil wrazenie, ze Jordan jest jeszcze mniej sklonny do wspolpracy niz podczas ich poprzedniego spotkania. Byl tez bardziej wytracony z rownowagi. Za szorstka fasada kryl sie czlowiek na pewno zdenerwowany. -Mam jeszcze dalsze operacje - oswiadczyl Sheffield. -Jestem tego pewien - odparl porucznik. - I od razu czuje sie troche lepiej. To znaczy dobrze wiedziec, ze nie wszystkich panskich pacjentow wyznaczonych do operacji spotyka gwaltowna smierc z rak zawodowych zabojcow. -O czym pan mowi? -Jordanie, z oburzeniem jest panu do twarzy. Ale bylbym zobowiazany, gdyby pan przestal sie zgrywac i powiedzial, jak jest. Wie pan, o czym mowie. Gdy tu bylem poprzednim razem, zapytalem pana, czy ci panscy zamordowani pacjenci mieli jakas wspolna ceche. Z zadowoleniem odrzekl mi pan, ze nie. Nie powiedzial mi pan natomiast, ze wszystkich mial pan zoperowac swymi wielce sprawnymi rekami. -Nie przyszlo mi to wtedy do glowy - wyjasnil doktor. -Oczywiscie! - powiedzial sarkastycznie Soldano. Byl pewien, ze Sheffield klamie, zarazem jednak nie byl pewien wlasnego obiektywizmu przy jego ocenianiu. Jak sam niedawno przyznal w rozmowie z Laurie, byl o niego zazdrosny. Byl zazdrosny o jego przystojny wyglad i wysoki wzrost, jego wyksztalcenie odebrane w najlepszych uczelniach, jego pozbawiona problemow przeszlosc oraz jego kontakty z Laurie. -Nie skojarzylem sobie tego przed powrotem do biura i obejrzeniem ich kart chorobowych - dodal Jordan. -Ale nawet potem, gdy uswiadomil pan sobie istnienie tego wspolnego czynnika, nie powiadomil mnie pan o tym. Dobrze, na razie dajmy temu spokoj. Moje pytanie teraz brzmi: Jak pan moze to wytlumaczyc? -Nie moge - odparl doktor. - Prawdopodobnie jest to niezwykly zbieg okolicznosci. Nic wiecej, nic mniej. -Nie ma pan zadnego pomyslu dotyczacego przyczyny tych morderstw? - Zadnego - odparl Sheffield. - Lecz oczywiscie mam nadzieje i modle sie, aby nie bylo ich wiecej. Ostatnia rzecza, jakiej zyczylbym sobie, bylaby jakakolwiek redukcja liczby moich pacjentow chirurgicznych, zwlaszcza dokonana w tak barbarzynski sposob. Detektyw pokiwal glowa. Z tego co wiedzial o doktorze, w tej czesci mozna bylo mu wierzyc. -A co z Cerino? - zapytal po chwili. -A co mialoby byc? -On wciaz czeka na druga operacje. Czy ta seria morderstw nie moze byc w jakis sposob byc z nim powiazana? Czy sadzi pan, ze moze mu cos grozic? -Sadze, ze wszystko jest mozliwe. Ale ja od miesiecy lecze Paula Cerino i nic mu sie nie przydarzylo. Nie wyobrazam sobie, ze moglby byc w to zaangazowany albo bezposrednio zagrozony. -Jesli cos przyjdzie panu do glowy, prosze sie ze mna skontaktowac. -Oczywiscie, poruczniku. Soldano odsunal sie na bok i Jordan zniknal za wahadlowymi drzwiami. Laurie uznala, ze nawet jesli nic nowego sie nie pojawi i nie uda sie jej wydobyc jakichs istotnych informacji, to przynajmniej bedzie miala zajecie. A to oznaczalo, ze nie bedzie mogla rozmyslac nad swoja sytuacja: byla bez pracy w miescie, w ktorym zycie bynajmniej nie bylo tanie, i mogla nawet wypasc z branzy medycyny sadowej. Nie chciala jednak myslec o tym wlasnie teraz. Zamiast tego postanowila nadal dzialac i zdobyc dalsze informacje na temat swojej serii. Nalezalo sprawdzic trzy kolejne przypadki przedawkowali. W jaki sposob znaleziono ciala i czy widziano ofiary wchodzace tego wieczora do swych mieszkan w towarzystwie dwoch mezczyzn? Przed uplywem godziny znalazla potwierdzenie w budynku, gdzie mieszkal Kendall Fletcher; wszystko mialo znajomy wydzwiek. Fletcher wyszedl pobiegac, ale wrocil wkrotce potem - z dwoma mezczyznami. Portier nie widzial, jak mezczyzni wychodzili. Po kilku godzinach od powrotu Fletchera anonimowy lokator zadzwonil informujac o halasach w mieszkaniu dwadziescia piec G. Obawial sie, ze komus w tym mieszkaniu mogla stac sie krzywda. Zarzadca domu zareagowal i wtedy znaleziono cialo. Mniej szczescia miala u Stephanie Haberlin, ktora mieszkala w domu bez portiera. Laurie postanowila na razie odlozyc zajmowanie sie ta sprawa i pojechac pod trzeci i ostatni adres. Yvonne Andre mieszkala w budynku podobnym do domu Kendalla Fletchera. Tu rowniez Laurie posluzyla sie swoja odznaka lekarza sadowego. Portier, ktory przestawil sie jako Timothy, bardzo chetnie wyrazil gotowosc pomocy. Tak samo jak Kendall Fletcher, Yvonne weszla do budynku w towarzystwie dwoch mezczyzn. Timothy nie byl w stanie ich opisac, ale wyraznie pamietal ich wejscie. Gdy Laurie zapytala, kto znalazl cialo, portier odparl, ze zarzadca domu, Juan. Spytala wiec, czy moglaby z nim porozmawiac. Timothy odparl, ze oczywiscie, i zawolal szczuplego mezczyzne w brazowym uniformie, ktory naprawial w tym momencie jeden z mebli w holu. Juan natychmiast podszedl i wzajemnie sie przedstawili. -W jaki sposob znalazl pan cialo? - spytala Laurie. -Nocny portier wezwal mnie, abym sprawdzil mieszkanie pani Andre. -Sprobuje zgadnac - powiedziala Laurie. - Do nocnego portiera zadzwonil lokator narzekajacy na dziwne odglosy w mieszkaniu pani Andre. Juan i Timothy spojrzeli na nia ze zdziwieniem i szacunkiem. -Ach - odezwal sie zarzadca z usmiechem. - Rozmawiala pani z policja. -W ktorym miejscu mieszkania znalazl pan cialo? -W salonie. -Jak wygladalo mieszkanie? Czy bylo cos porozbijane? Czy wygladalo, jakby doszlo tam do jakiejs szamotaniny? -Wlasciwie nie rozgladalem sie po tym, gdy zobaczylem pania Andre - odparl Juan. - Policja oczywiscie tu byla, ale nikt niczego nie ruszal. Czy chcialaby pani to obejrzec? -Bardzo chetnie - odpowiedziala Laurie. Skierowali sie prosto do mieszkania Yvonne na czwartym pietrze. Zarzadca otworzyl drzwi zapasowym kluczem i stanal z boku. Laurie weszla pierwsza. Zrobila od drzwi najwyzej piec krokow, gdy prawie zderzyla sie z elegancko ubrana kobieta w srednim wieku. Kobieta byla bardzo przystojna, choc robila wrazenie, jakby plakala. W reku trzymala chusteczke. -Przepraszam - rzekla Laurie z zaklopotaniem. Byla wystraszona obecnoscia kogos w mieszkaniu. Kobieta zaczela cos mowic, gdy rozpoznala Juana. -Przepraszam, pani Andre - powiedzial. - Nie wiedzialem, ze ktos tu jest. To jest doktor Montgomery z biura lekarza sadowego. -Kto to, kochanie? W drzwiach ukazal sie wysoki, szpakowaty mezczyzna. -Zarzadca domu - odparla z trudem pani Andre. - A to jest doktor Montgomery z biura lekarza sadowego. -Z biura lekarza sadowego tu, na Manhattanie? - spytal pan Andre. -Tak jest - potwierdzila Laurie. - Bardzo mi przykro z powodu tego najscia. Juan zaproponowal, zeby tu przyjsc. Nie mialam pojecia, ze panstwo tu beda. -Ja takze nie - dodal szybko zarzadca. -Nic nie szkodzi - odezwala sie pani Andre. Wytarla chusteczka kaciki oczu, patrzac ze smutkiem po mieszkaniu. - Przegladalismy tylko niektore rzeczy Yvonne. -Przepraszam na chwile - rzekl pan Andre, odwrocil sie na piecie i zniknal w korytarzu. -Moge tu wrocic pozniej - oswiadczyla Laurie, robiac krok w kierunku drzwi. - Bardzo panstwu wspolczuje z powodu tej straty. -Prosze nie odchodzic - powiedziala pani Andre, wyciagajac do niej reke. - Prosze wejsc i usiasc. Bedzie mi lepiej, gdy o tym porozmawiam. Laurie spojrzala na Juana. Nie byla pewna, co powinna zrobic. -Ja juz sobie pojde - odezwal sie zarzadca. - Gdyby panstwo czegos potrzebowali, prosze zadzwonic. Laurie miala ochote wyjsc. Ostatnia rzecza, jaka powinna byla robic, bylo pocieszanie osob bliskich ofiarom. Swiadczyly o tym skutki pocieszania Sary Wetherbee, dziewczyny Duncana Andrewsa. Ale uznala, ze teraz, gdy przeszkodzila pograzonej w zalu matce, nie moze po prostu sobie wyjsc. Z pewnymi oporami pozwolila poprowadzic sie do srodka. Pani Andre usiadla na kozetce, Laurie z boku na krzesle. -Nie wyobraza sobie pani, jaki to byl dla nas wstrzas - zaczela pani Andre. - Yvonne byla taka dobra, serdeczna corka, bezinteresowna az do przesady. Zawsze poswiecala sie jakiejs sprawie dobroczynnej. Laurie pokiwala wspolczujaco glowa. -Greenpeace, Amnesty International, NARAL. Jesli wymieni pani jakas szlachetna liberalna sprawe, sa szanse, ze na jej rzecz dzialala. Laurie wiedziala, ze nie musi mowic wiele. Wystarczylo sluchac. -Miala teraz dwa nowe zainteresowania - kontynuowala pani Andre usmiechajac sie przez lzy. - Przynajmniej dla nas bylo to nowoscia: prawa zwierzat i oddawanie narzadow. To taka ironia losu, ze umarla na serce. Mysle, ze naprawde liczyla na to, ze kiedys jakies jej narzady zostana wykorzystane na dobry cel. Oczywiscie nie juz niedlugo, ale nie chciala zostac pogrzebana. Miala na ten temat bardzo zdecydowany poglad, uwazala, ze jest to okropne marnotrawstwo zasobow i miejsca. -Chcialabym, aby wiecej ludzi myslalo tak jak pani corka - wtracila Laurie. - Gdyby tak bylo, lekarze mogliby naprawde zaczac ratowac wiecej istnien ludzkich. Uwazala, aby nie wyprowadzic tej biednej kobiety z blednego przeswiadczenia, ze jej corka zmarla na atak serca, a nie z powodu przedawkowania kokainy. -Moze chcialaby pani wziac sobie jakies ksiazki Yvonne. Nie wiem, co z nimi wszystkimi zrobimy - powiedziala pani Andre. Widac bylo wyraznie, ze ta kobieta bardzo chce z kims rozmawiac. Zanim Laurie zdazyla odpowiedziec na te wielkoduszna propozycje, do pokoju wkroczyl energicznie pan Andre. Na jego twarz wystapily rumience. -Co sie stalo, Walterze? - spytala pani Andre. Jej maz byl wyraznie wyprowadzony z rownowagi. -Doktor Montgomery! - wykrztusil ze zloscia pan Andre ignorujac swoja zone. - Tak sie sklada, ze jestem czlonkiem rady nadzorczej Manhattan General Hospital. Tak sie rowniez sklada, ze osobiscie znam doktora Harolda Binghama. Po mojej wczesniejszej rozmowie z nim na temat corki, pani pojawienie sie dosyc mnie zaskoczylo. Zadzwonilem wiec do niego po raz drugi. On jest w tej chwili na linii i chcialby z pania zamienic dwa slowa. Laurie nie bez trudu przelknela sline. Wstala i przeszla obok pana Andre do kuchni. Z wahaniem podniosla sluchawke. -Montgomery! - zagrzmial szef, gdy uslyszal jej glos. Musiala odsunac sluchawke pare centymetrow od ucha. - Co na Boga Ojca robi pani w mieszkaniu Yvonne Andre?! Zostala pani zwolniona! Czy slyszy mnie pani? Kaze pania aresztowac za podszywanie sie pod funkcjonariusza miejskiego, jesli pani tego nie zaprzestanie! Czy pani mnie rozumie? Laurie juz miala odpowiedziec, gdy zauwazyla wizytowke przypieta do tabliczki na scianie nad telefonem. Byla to wizytowka niejakiego Jerome'a Hoskinsa z Banku Organow na Manhattanie. -Montgomery! - krzyknal znow Bingham. - Prosze mi odpowiedziec! Co pani sobie wyobraza, do diabla? Laurie bez slowa odlozyla sluchawke. Drzaca reka zdjela wizytowke. Nagle fragmenty zaczely do siebie pasowac i ukladac sie w straszliwy, niesamowity obraz. Prawie nie mogla w to uwierzyc, jednak od tej chwili wiedziala, ze tej okropnej, nieublaganej prawdzie nie da sie zaprzeczyc. Nalezalo oczywiscie zatelefonowac do Lou. Ale przedtem chciala odwiedzic jeszcze jedno miejsce. Rozdzial 15 MANHATTAN, PONIEDZIALEK, GODZ. 16.15 Po raz drugi tego dnia Lou Soldano znajdowal sie w pokoju chirurgow szpitala Manhattan General. Tym razem jednak nie mial przed soba w perspektywie dlugiego czekania, bowiem wczesniej zadzwonil na sale operacyjna i dowiedzial sie, kiedy doktor Sheffield skonczy. Tak obliczyl czas, aby zlapac doktora przy wyjsciu.Ku jego zadowoleniu, po niecalych pieciu minutach Jordan pewnym krokiem wszedl do pokoju i skierowal sie do szatni. Porucznik poszedl za nim, z kapeluszem w reku i plaszczem przerzuconym przez ramie. Trzymal sie z daleka do czasu, gdy Sheffield zdjal swoj kitel i spodnie, po czym wrzucil je do kosza z pralni. Soldano celowo chcial go przylapac w kalesonach, gdy byl psychologicznie slabszy. Zdaniem detektywa przesluchanie dawalo lepsze wyniki, gdy delikwent byl wytracony z rownowagi. -Doktorze - odezwal sie cicho. Jordan natychmiast sie odwrocil. Byl wyraznie spiety. -Przepraszam - powiedzial Lou drapiac sie w glowe. - Nie chce panu sie naprzykrzac, ale jeszcze cos przyszlo mi na mysl. -Za kogo, do diabla, sie pan uwaza? - warknal Sheffield. - Za Columbo? -Bardzo dobrze - odparl porucznik. - Nie sadzilem, ze pan na to wpadnie. Ale teraz, gdy zwrocil pan juz na mnie uwage, chcialem pana o cos zapytac. -Byle szybko, poruczniku. - Doktor podszedl do umywalki i puscil wode. - Tkwilem tu przez caly dzien, a w moim biurze jest pelno nieszczesliwych pacjentow. -Gdy bylem tu wczesniej - zaczal Soldano - wspomnialem, ze wszyscy zamordowani pacjenci czekali na operacje. Ale nie zapytalem, jakie to mialy byc zabiegi. To znaczy mowiono mi, ze mialy to byc jakies operacje rogowki. Niech mi pan wyjasni, doktorze, co mial pan zrobic dla tych ludzi? Ociekajacy woda Jordan wyprostowal sie znad umywalni. Odsunal detektywa na bok, aby dostac sie do recznikow. Wzial jeden z nich i wytarl sie energicznie, sprawiajac, ze skora mu sie zarozowila. -Mieli miec przeszczepy rogowki - odezwal sie w koncu, ogladajac sie w lustrze. -To ciekawe - stwierdzil Lou. - Wszyscy mieli rozne rozpoznania, ale mieli byc tak samo leczeni. -Tak jest, poruczniku - potwierdzil doktor. Podszedl do swojej szafki i wykrecil wlasciwa kombinacje zamka. Soldano szedl za nim niczym pies. -Wydawalo mi sie, ze rozne rozpoznania wymagaja roznego leczenia. -Prawda jest, ze wszyscy ci ludzie mieli rozne rozpoznania - wyjasnil Sheffield, zaczynajac sie ubierac. - Ale fizjologiczna dolegliwosc byla ta sama. Ich rogowki nie byly przejrzyste. -Czy to nie jest leczenie objawu zamiast choroby? - spytal detektyw. Jordan przestal zapinac koszule i spojrzal na niego. -Chyba pana nie docenilem - rzekl. - Wlasciwie ma pan zupelna racje. Ale jesli chodzi o oczy, to wlasnie tak postepujemy. Oczywiscie, zanim dokona sie przeszczepu, trzeba leczyc przyczyne zmetnienia. Chodzi o to, aby byc w miare pewnym, ze problem ten nie wystapi w przeszczepionej tkance, i przy prawidlowym leczeniu na ogol do tego nie dochodzi. -Cos takiego - powiedzial Lou. - Moze i ja bylbym lekarzem, gdybym mial szanse chodzic na taka uczelnie jak pan. Doktor powrocil do zapinania koszuli. -Ta uwaga byla o wiele bardziej w panskim stylu - stwierdzil. -Tak czy inaczej - kontynuowal porucznik - czy nie jest dziwne, ze wszyscy panscy zamordowani pacjenci mieli miec te sama operacje? -Bynajmniej - odparl Sheffield, ubierajac sie dalej. - Ja jestem waskim specjalista. Moja dziedzina sa rogowki. Wlasnie dzis zrobilem cztery takie operacje. -Wiekszosc panskich operacji to przeszczepy rogowki? -Okolo dziewiecdziesieciu procent. Ostatnio nawet wiecej. -A u Cerino? -To samo. Ale u Cerino beda zrobione dwa zabiegi, poniewaz uszkodzone bylo jedno i drugie oko. -Aha - powiedzial Soldano. Znow zaczynalo mu brakowac pytan. -Niech pan mnie zle nie zrozumie, poruczniku. Jestem wciaz wstrzasniety i zasmucony wiadomoscia, ze moi pacjenci zostali zamordowani. Ale wiedzac o tym, nie jestem wcale zaskoczony, ze wszyscy mieli miec przeszczepione rogowki. U moich pacjentow mozna bylo prawie z gory sie tego spodziewac. Czy ma pan do mnie cos jeszcze? Jordan wlozyl marynarke. -Czy ci ludzie czekajacy na przeszczep rogowki roznili sie czyms od innych tego rodzaju pacjentow? -Nie - odparl doktor. -A Marsha Schulman? Czy mogla miec jakis zwiazek ze smiercia tych pacjentow? -Ona nie czekala na operacje. -Ale poznala tych ludzi - zauwazyl detektyw. -Byla moja glowna sekretarka. Znala praktycznie kazdego, kto przychodzil do biura. Lou pokiwal glowa. -A teraz, jesli pan pozwoli, poruczniku, naprawde musze juz isc do sali pooperacyjnej sprawdzic, co sie dzieje z moim ostatnim przypadkiem. Milo mi bylo znow pana widziec. Soldano wrocil do samochodu ponownie zawiedziony. Byl pewien, ze natrafil na fakt o kluczowym znaczeniu, gdy Patrick O'Brian powiedzial mu, ze wszyscy zamordowani pacjenci mieli sie poddac tej samej operacji. Teraz wydawalo sie, ze jest to jeszcze jedna slepa uliczka. Wyjechal na ulice i natychmiast utknal w gaszczu samochodow. Godziny szczytu byly w Nowym Jorku zawsze fatalne, a gdy padalo, bylo jeszcze gorzej. Patrzac na chodnik zauwazyl, ze piesi poruszaja sie szybciej od niego. Majac czas na myslenie, probowal uporzadkowac fakty. Trudno mu bylo przejsc do porzadku nad osobowoscia doktora Jordana Sheffielda. Po prostu nienawidzil tego faceta. I nie chodzilo tylko o Laurie, chociaz i to sie liczylo. On byl taki prozny i zadufany w sobie. Detektyw dziwil sie, ze Laurie tego nie dostrzegala. Nagle poczul uderzenie samochodu jadacego z tylu. Glowa odskoczyla mu do tylu, potem do przodu. W przyplywie zlosci pociagnal za reczny hamulec i wyskoczyl na zewnatrz. Kierowca z tylu takze wyszedl. Ku rozczarowaniu Lou, wygladal na co najmniej sto dwadziescia kilo samych miesni. -Patrz, jak jezdzisz - rzekl porucznik, grozac mu palcem. Sprawdzil tyl swojego wozu. Na zderzaku byla odrobina farby z drugiego samochodu. Mogl teraz wystapic w roli twardego gliniarza, ale zrezygnowal. W ogole rzadko to robil, zbyt wiele trzeba sie bylo uzerac. -Przepraszam - powiedzial drugi kierowca. -Nic sie nie stalo - odparl Soldano i wsiadl z powrotem do samochodu. Rozejrzal sie i wolno ruszyl dalej. Nagle w jego glowie zaczela kielkowac pewna mysl. Zderzenie usprawnilo tok jego rozumowania. Jak mogl tego nie dostrzec? Przez moment wpatrzyl sie w przestrzen, zafascynowany rozwiazaniem, ktore tak nagle mu sie objawilo. Byl tak zatopiony w myslach, ze duzy facet z tylu musial zatrabic, aby jechal dalej. -A niech to diabli - powiedzial glosno detektyw, zastanawiajac sie, dlaczego wczesniej na to nie wpadl. Mimo niesamowitej makabrycznosci calego pomyslu wszystkie fakty wydawaly sie do siebie pasowac. Chwycil swoj komorkowy telefon i zadzwonil do Laurie. Telefonistka w biurze powiedziala mu, ze Laurie juz nie pracuje. -Co takiego? - spytal Lou. -Zostala zwolniona - odpowiedziala telefonistka i wylaczyla sie. Porucznik szybko wykrecil numer domowy Laurie. Byl na siebie wsciekly za to, ze nie probowal zadzwonic wczesniej, aby dowiedziec sie, jak jej poszlo u szefa. Najwyrazniej spotkanie nie przebieglo dobrze. Przezyl rozczarowanie, gdy w domu Laurie odezwala sie automatyczna sekretarka. Zostawil wiadomosc, aby jak najszybciej skomunikowala sie z nim w biurze lub w domu, po czym odlozyl sluchawke. Szkoda mu bylo Laurie. Utrata pracy musiala byc dla niej dotkliwym ciosem. Nalezala do tych niewielu ludzi, ktorzy lubili swa prace tak samo, jak on lubil swoja. -Tam idzie! - zawolal Tony. Tracil lokciem Angela, aby go obudzic. Ten potrzasnal glowa i mruzac oczy spojrzal przez przednia szybe. W ciagu krotkiego okresu, gdy przysnal, zdazylo zrobic sie ciemno. Mysli mial rozkojarzone, ale widzial kobiete, ktora wskazywal Ruggerio. Byla zaledwie pare metrow od budynku i zmierzala do drzwi. -Chodzmy - powiedzial Angelo. Wysiadl z samochodu i niemal upadl na twarz. Lewa noga zupelnie mu zdretwiala w dziwnej pozycji, jaka jej nadal podczas snu. Tony zdecydowanie wysunal sie naprzod, podczas gdy on usilowal biec, choc noga zachowywala sie jak proteza z drewna. Gdy dotarl do drzwi, mial wrazenie, jak gdyby cala noge od pachwiny w dol przeszywaly niezliczone uklucia szpilek. Otworzyl drzwi i zobaczyl, ze Ruggerio juz rozmawia z kobieta. -Chcemy z pania porozmawiac na komendzie - mowil Tony, starajac sie nasladowac Facciolo. Angelo zobaczyl, ze Ruggerio za wysoko trzyma swa policyjna odznake, pozwalajac Laurie Montgomery na odczytanie jej, gdyby chciala. Sciagnal w dol jego reke i usmiechnal sie. Zauwazyl, ze Laurie byla rzeczywiscie tak przystojna, jak wydawalo sie Tony'emu na podstawie fotografii. -Chcielibysmy z pania porozmawiac tylko przez kilka chwil - dodal. - Czysto rutynowa sprawa. Odwieziemy tu pania z powrotem w niecala godzine. Chodzi o biuro lekarza sadowego. -Nie musze nigdzie z wami jechac. -Chyba nie chce pani wywolywac sceny? - spytal Facciolo. -Nie musze nawet z wami rozmawiac. Angelo widzial, ze z Laurie nie pojdzie latwo. -Obawiam sie, ze bedziemy musieli nalegac - odezwal sie spokojnie. -Nawet was nie poznaje. Z jakiego jestescie obwodu? Facciolo szybko zerknal przez ramie. Tutaj trzeba bylo uzyc sily. Spojrzal na Ruggerio i lekko skinal glowa. Ten wyjal z kieszeni marynarki berette bantam i wycelowal ja w kobiete. Angelo skrzywil sie, gdy Laurie wydala z siebie przejmujacy krzyk, ktory moglby obudzic nieboszczykow az z cmentarza swietego Jana w Rego Park. Tony chwycil ja wolna reka za szyje, zamierzajac sila zaciagnac do samochodu. Zamiast tego dostal twarda aktowka w podbrzusze i zwinal sie z bolu. Gdy tylko sie wyprostowal, wycelowal w piers kobiety i dwukrotnie wystrzelil. Laurie natychmiast osunela sie na podloge. Odglos strzalow byl ogluszajacy; nie przewidujac koniecznosci uzycia sily, Ruggerio nie zalozyl tlumika. W powietrzu unosil sie zapach prochu. -Po jaka cholere do niej strzelales? - spytal Facciolo. - Mielismy dostarczyc ja zywa. -Stracilem glowe - odparl Tony. - Uderzyla mnie w jaja ta swoja aktowka. -Spieprzajmy stad - powiedzial Angelo. We dwojke wzieli Laurie pod rece. Facciolo schylil sie i podniosl aktowke. Nastepnie na wpol zawlekli, na wpol przeniesli cialo do samochodu. Zywa czy martwa wciaz mogli dostarczyc ja na poklad "Montego Bay". Mozliwie szybko wepchneli ja na tylne siedzenie. Kilku przechodniow patrzylo na nich podejrzliwie, ale nikt sie nie odezwal. Ruggerio usiadl z tylu, podczas gdy Angelo wskoczyl za kierownice, zapuscil silnik i natychmiast ruszyl Dziewietnasta ulica. - Zeby tylko nie krwawila na tapicerke - powiedzial. Zerkajac we wsteczne lusterko zobaczyl, ze Tony szamocze sie z cialem. - Co tam robisz, do cholery? -Probuje wyciagnac spod niej torebke. Chyba trzymaja w smiertelnym uscisku, jak gdyby to teraz robilo roznice. -Czy ona nie zyje? - spytal Facciolo. Byl w dalszym ciagu wsciekly. -Nie rusza sie - odpowiedzial Ruggerio. - No, nareszcie mam! - Podniosl torebke do gory niczym zdobyte trofeum. -Jesli Cerino zapyta mnie, co sie stalo - warknal Angelo - to bede musial mu powiedziec. -Przepraszam. Mowilem ci, ze stracilem glowe. Hej, spojrz na to! Ta kobita jest nadziana. Tony pomachal plikiem dwudziestodolarowek wyciagnietym z portfela. -Tylko trzymaj ja tak, zeby nie bylo jej widac - polecil Facciolo. -No, nie! - zawolal Ruggerio. -Co znowu teraz? - spytal Angelo. -Ta cizia to nie Laurie Montgomery - odparl Tony podnoszac glowe znad legitymacji. - To jakas Maureen Wharton, zastepca prokuratora okregowego. Ale jest zupelnie podobna do tego zdjecia. - Pochylil sie i podniosl gazete ze zdjeciem Laurie. Odsunal na bok wlosy Maureen i porownal jej twarz z fotografia. - No tak, niewiele sie rozni - stwierdzil. Facciolo scisnal kierownice tak mocno, ze krew odplynela mu z dloni. Musial powiedziec Paulowi o Tonym bez wzgledu na to, czy zapyta, czy nie. Przez niego rozwalili niewlasciwa kobiete i do tego jeszcze zastepce prokuratora okregowego. Ten gowniarz doprowadzal go do szalu. -To ja, Ponti - odezwal sie Franco po wykreceniu numeru Vinniego Dominicka. - Jade samochodem w kierunku tunelu. Chcialem tylko, zebys wiedzial, ze wlasnie widzialem, jak ci dwaj faceci, o ktorych mowilismy, rozwalili w bialy dzien jeszcze jedna mloda kobiete. To wariactwo. Nie ma w tym zadnego sensu. -Dobrze, ze dzwonisz - rzekl Vinnie. - Ten kapus, z ktorym mnie skontaktowales, kumpel przyjaciela dziewczyny Tony'ego Ruggerio, nadal mi, co jest grane. On wie, co oni robia. To jest niewiarygodne. Nigdy bys na to nie wpadl. -Chcesz, zebym wracal? - spytal Franco. -Nie, trzymaj sie tych dwoch - odpowiedzial Dominick. - Jade teraz porozmawiac bezposrednio z ludzmi Lucii. Ustalimy, co robic. Musimy powstrzymac Cerino, ale w taki sposob, zeby wykorzystac sytuacje. Capice? Ponti odlozyl sluchawke. Woz Angela byl w odleglosci okolo pieciu samochodow przed nim. Teraz, gdy Vinnie wiedzial, co sie dzieje, Franco nie mogl sie doczekac chwili, kiedy sam sie dowie. Przyslaniajac twarz po bokach dlonmi, Laurie przylozyla je do zamknietych szklanych drzwi budynku z piaskowca na Wschodniej Piecdziesiatej Piatej ulicy. Byla w stanie dostrzec marmurowe schody prowadzace do nastepnych zamknietych drzwi. Cofnela sie kilka krokow, aby przyjrzec sie budynkowi. Mial piec pieter i lukowato wygieta sciane frontowa. Z wysokich okien na drugim pietrze padalo swiatlo. Okna trzeciego pietra byly rowniez oswietlone, natomiast wyzej byly ciemne. Po prawej stronie drzwi znajdowala sie mosiezna tabliczka z napisem: BANK ORGANOW NA MANHATTANIE. GODZINY OTWARCIA OD DZIEWIATEJ DO PIATEJ. Poniewaz bylo po piatej, zamkniete drzwi nie mogly dziwic. Swiatla na drugim i trzecim pietrze wskazywaly jednak, ze budynek nie jest pusty, a Laurie byla zdecydowana z kims porozmawiac. Wrocila do drzwi i ponownie zastukala rownie glosno jak za pierwszym razem. Nadal nie bylo reakcji. Po lewej stronie zauwazyla wejscie sluzbowe. Podeszla blizej i usilowala zajrzec do srodka, ale bez skutku. Panowala tam calkowita ciemnosc. Cofnela sie do glownego wejscia i zamierzala znow zastukac, gdy zauwazyla cos nowego. Pod tabliczka, czesciowo przysloniety pnaczami zdobiacymi fasade budynku, znajdowal sie maly mosiezny dzwonek. Nacisnela go i czekala. Po kilku minutach w holu za oszklonymi drzwiami zablyslo swiatlo. Nastepnie otworzyly sie wewnetrzne drzwi i po marmurowych schodach zeszla kobieta w dlugiej, obcislej, welnianej sukni bez ozdob. Suknia tak ciasno obejmowala jej nogi, ze musiala schodzic bokiem. Wygladala na piecdziesiat kilka lat. Miala pozbawiona humoru, surowa twarz i wlosy mocno sciagniete do tylu w kok. Kobieta podeszla do drzwi i na migi pokazala, ze zaklad jest zamkniety. Akcentowala to kilkakrotnym wskazywaniem na zegarek. Laurie takze poruszyla palcami, jak gdyby manewrowala kukielka, dajac w ten sposob do zrozumienia, ze chce z kims porozmawiac. Gdy to nie odnioslo skutku, wyjela swoja odznake lekarza sadowego i pokazala ja mimo surowych ostrzezen Binghama, ze spowoduje jej aresztowanie. Kiedy i to nie przynioslo zwyklego, natychmiastowego efektu, wyjela wizytowke zabrana z mieszkania Yvonne Andre i przycisnela ja do szyby. Kobieta w koncu zmiekla i otworzyla drzwi. -Przykro mi, ale na dzis jestesmy juz zamknieci - oswiadczyla. -Zorientowalam sie - odparla Laurie - ale musze z pania porozmawiac. Zabiore pani tylko pare minut: Jestem z biura lekarza sadowego. Nazywam sie Laurie Montgomery. -O czym chce pani rozmawiac? -Czy moge wejsc? - spytala Laurie. -Chyba tak - odparla z westchnieniem kobieta. Otworzyla szeroko drzwi i wpuscila Laurie do srodka. Nastepnie z powrotem zamknela drzwi. -Tu jest bardzo ladnie - zauwazyla Laurie. Wiekszosc dziewietnastowiecznych detali budynku zostalo zachowanych, gdy zostal on przebudowany z prywatnej rezydencji na pomieszczenia biurowe. -Mamy szczescie miec ten budynek - powiedziala kobieta. - A w ogole to nazywam sie Gertrude Robeson. Podaly sobie rece. -Czy zechce pani pojsc do mojego biura? Laurie odpowiedziala twierdzaco i Gertrude poprowadzila ja po eleganckich schodach w stylu georgianskim, ktore lukiem prowadzily na pietro. -Doceniam, ze poswieca mi pani czas - odezwala sie Laurie. - Ale to naprawde jest dosc wazne. -Tylko ja tu jeszcze jestem - poinformowala pani Robeson. - Usiluje dokonczyc troche roboty. Biuro miescilo sie od frontu i z niego padalo swiatlo widoczne na drugim pietrze. Byl to duzy pokoj z krysztalowym zyrandolem. Zastanowilo Laurie, jak to sie dzieje, ze tak wiele instytucji niekomercyjnych dysponuje tak wystawnymi pomieszczeniami. Z chwila gdy usiadly, przeszla do rzeczy. Raz jeszcze wyjela wizytowke znaleziona u Yvonne i podala ja Gertrudzie. -Czy ten czlowiek jest tu czlonkiem personelu? - spytala. -Tak jest - potwierdzila pani Robeson oddajac wizytowke. - Jerome Hoskins kieruje nasza akcja rekrutacyjna. -Czym wlasciwie jest Bank Organow? - spytala Laurie. -Chetnie dam pani nasze wydawnictwa - powiedziala Gertrude. - W zasadzie jestesmy nie nastawiona na zysk instytucja zajmujaca sie sprawami oddawania i realokacji ludzkich narzadow do przeszczepiania. -Co pani miala na mysli mowiac o "akcji rekrutacyjnej"? -Staramy sie namawiac ludzi do rejestrowania sie jako potencjalni dawcy. Najprostszym zobowiazaniem jest wyrazenie przez dawce zgody, aby w razie wypadku powodujacego smierc mozgowa jego narzady zostaly oddane potrzebujacemu biorcy. -Jesli to jest najprostsze zobowiazanie, to jakie jest bardziej skomplikowane? -Skomplikowane to niewlasciwe slowo - odrzekla pani Robeson. - To wszystko jest proste. Ale nastepnym krokiem jest ustalenie grupy krwi i typologii tkanek potencjalnego dawcy. Jest to szczegolnie wazne w narzadach odnawialnych, takich jak szpik kostny. -W jaki sposob prowadzicie swoja rekrutacje? -Zwyklymi metodami. Mamy zbiorki na cele charytatywne, akcje telefoniczne, grupy dzialajace na uczelniach, tego rodzaju rzeczy. W zasadzie sprowadza sie to do rozgloszenia tematu. Dlatego jest to tak pomocne, gdy biorca moze pozyskac uwage srodkow przekazu, na przyklad dziecko potrzebujace serca lub watroby. -Czy zatrudniacie wielu ludzi? -Raczej niewielu. Korzystamy w duzej mierze z uslug ochotnikow. -Kto reaguje na wasze apele? -Glownie ludzie z wyzszym wyksztalceniem, zwlaszcza ci z wyrobionym poczuciem obywatelskim. Ludzie, ktorzy interesuja sie problemami spolecznymi i sa gotowi dac cos od siebie spoleczenstwu. -Czy slyszala pani kiedykolwiek nazwisko Yvonne Andre? - spytala Laurie. -Nie, chyba nie - odparla Gertrude. - Czy powinnam poznac te osobe? -Raczej nie. Ona nie zyje. -A wiec dlaczego pyta pani, czy ja znam? -Tylko z ciekawosci - wyjasnila Laurie. - Czy moglaby pani powiedziec mi, czy Yvonne Andre zostala zwerbowana przez pana Hoskinsa? -Przykro mi - odrzekla pani Robeson. - To jest informacja poufna. Nie moge jej udzielic. -Jestem lekarzem sadowym - oswiadczyla Laurie. - Zajmuje sie tym nieprzypadkowo. Rozmawialam dzis z matka Yvonne Andre, ktora powiedziala mi, ze jej corka interesowala sie wasza dzialalnoscia przed swa przedwczesna smiercia. Wizytowka pana Hoskinsa byla w jej mieszkaniu. Nie chce znac szczegolow, ale zalezaloby mi na tym, aby wiedziec, czy ona zapisala sie do waszej organizacji. -Czy smierc Yvonne Andre nastapila w niejasnych okolicznosciach? - spytala Gertrude. -Zostanie zapisana jako wypadek - odparla Laurie. - Sa jednak pewne aspekty jej zgonu, ktore mnie niepokoja. -Wie pani, generalnie biorac, aby narzad mogl zostac przeszczepiony, dawca musi byc w stanie wegetacji. Innymi slowy, wszystko poza mozgiem musi wciaz byc fizjologicznie zywe. -Oczywiscie - odezwala sie Laurie. - Dobrze zdaje sobie sprawe z tego zastrzezenia. Yvonne Andre nie byla w stanie wegetacji przed swoja smiercia. Niemniej jednak potrzebna mi jest wiadomosc, jaki byl jej status tutaj. -Chwileczke - powiedziala pani Robeson. Podeszla do swego biurka i wpisala pare danych do terminalu komputerowego. - Tak - potwierdzila. - Yvonne byla zarejestrowana. Ale to jest wszystko, co moge podac. -Doceniam to, co mi pani powiedziala. Mam jeszcze jedno pytanie. Czy w ciagu minionego roku byly u was tutaj jakies wlamania do biur? Gertrude przewrocila oczami. -Naprawde nie wiem, czy wolno mi udzielac tego rodzaju informacji, ale mysle, ze jest to sprawa publiczna. Zawsze moglaby pani sprawdzic na policji. Tak, mielismy wlamanie pare miesiecy temu. Na szczescie nie zabrano zbyt wiele i nie bylo zniszczen. Laurie wstala. -Bardzo dziekuje za poswiecenie mi swego czasu. Naprawde to doceniam. -Czy chcialaby pani wziac troche naszych wydawnictw? - spytala pani Robeson. -Owszem - odpowiedziala Laurie. Gertrude otworzyla szafke i wyjela z niej kilka broszur, ktore wreczyla Laurie. Nastepnie odprowadzila ja do drzwi. Po wyjsciu na Piecdziesiata Piata ulice Laurie poszla na aleje Lexington, aby zlapac taksowke. Polecila kierowcy, by zawiozl ja do biura lekarza sadowego. Wraz z umacnianiem sie podejrzen rosla jej pewnosc siebie; chciala tez porozmawiac z George'em Fontworthem. Pragnela o cos zapytac w zwiazku z najnowszymi przypadkami przedawkowan. Myslala, ze mimo poznej pory moze jeszcze byc w biurze. George zwykle pracowal dlugo. Jednak zblizajac sie do biura, zaczela sie obawiac, ze moze tam jeszcze byc Bingham. Wiedziala, ze i jemu zdarzalo sie wieczorami zostawac dluzej. Polecila wiec kierowcy, aby skrecil z Pierwszej alei w Trzydziesta ulice. Przy rampie kostnicy nakazala mu skrecic do srodka - i dobrze zrobila, bowiem stal tam sluzbowy samochod szefa, jeden z przywilejow stanowiska glownego lekarza sadowego. -Zmienilam zdanie - powiedziala przez pleksiglasowa przegrode oddzielajaca ja od kierowcy i podala mu swoj adres domowy. Mamroczac cos nieprzyjaznego w jezyku, ktorego Laurie nigdy nie slyszala, taksowkarz wycofal sie z podjazdu do kostnicy i wrocil na Pierwsza aleje. Pietnascie minut pozniej byla przed swoja kamienica. Wciaz padal deszcz, wiec Laurie skierowala sie do domu biegiem. Ze zdziwieniem stwierdzila, ze zamek u drzwi wejsciowych byl zepsuty. Pomyslala, ze trzeba to bedzie zglosic, jesli juz ktos tego nie zrobil. Poszla wprost do windy. Nie zawracala sobie glowy poczta, gdyz myslala tylko o jednym: o telefonie do Lou. W chwili gdy drzwi windy wlasnie sie zamykaly, zauwazyla na krawedzi reke probujaca je powstrzymac. Chciala nacisnac przycisk otwierajacy, lecz zamiast tego potwierdzila zamkniecie. Reka sie cofnela i winda pojechala na gore. Gdy Laurie otwierala swoje zamki, uslyszala odglos otwierajacych sie drzwi Debry Engler. -Dwoch mezczyzn przyszlo do pani - powiedziala sasiadka. - Nigdy przedtem ich nie widzialam. Dzwonili kilka razy. Choc Laurie nie lubila mieszania sie Debry w jej sprawy, byla ciekawa, kim byli ci mezczyzni i czego mogli od niej chciec. Trudno bylo myslec o "dwoch mezczyznach" inaczej niz w kontekscie przypadkow przedawkowan i skojarzenie to zmrozilo ja. Zastanowila sie, jak mogli dojsc do drzwi, jesli nie wpuscila ich do budynku za pomoca domofonu. Wtedy przypomniala sobie o zepsutym zamku na dole. Zapytala sasiadke, jak wygladali. -Nie widzialam dobrze ich twarzy - odparla Debra. - Ale nie zrobili na mnie dobrego wrazenia. I jak powiedzialam, kilka razy dzwonili. Laurie odwrocila sie i otworzyla ostatni zamek. Przyszlo jej na mysl, ze gdyby ci dwaj mezczyzni mieli zle zamiary, mogli wejsc na gore schodami zapasowymi i wlamac sie do mieszkania od kuchni. Otworzyla drzwi, ktore zaskrzypialy na zawiasach pokrytych stoma warstwami farby. Z miejsca, w ktorym stala, mieszkanie wygladalo zupelnie normalnie. Nie bylo widac ani slychac niczego dziwnego czy podejrzanego. Ostroznie przekroczyla prog, gotowa do ucieczki w razie jakiegokolwiek nieoczekiwanego szmeru. Kacikiem lewego oka zauwazyla spadajacy na nia cien. Wydajac mimowolny odglos, ktory byl bardziej sapnieciem niz krzykiem, upuscila aktowke i podniosla rece w gescie samoobrony. W chwili gdy teczka zetknela sie z podloga, poczula na sobie kota, ale tylko przez moment. Blyskawicznie bowiem przeskoczyl na stolik w przedpokoju, po czym z uszami polozonymi po sobie uciekl do pokoju. Z reka na piersiach Laurie przez chwile zatrzymala sie w drzwiach. Serce bilo jej tak szybko jak po kilku setach badmintona. Dopiero gdy zlapala oddech, odwrocila sie i zamknela drzwi wraz z ich licznymi zamkami. Podniosla aktowke i weszla do pokoju. Oszalaly kot wyskoczyl ze swej kryjowki na polke z ksiazkami, a stamtad na karnisz nad oknem. Z tego bezpiecznego miejsca wpatrywal sie w nia gotow do dalszej zabawy. Laurie od razu podeszla do telefonu. Zignorowala mruganie automatycznej sekretarki i nakrecila numer Lou do pracy. Niestety nikt sie nie odzywal. Zaczela wiec telefonowac do jego domu, ale zanim zdazyla nakrecic numer, zadzwonil dzwonek u drzwi. Zaskoczona, odlozyla sluchawke. W pierwszej chwili bala sie podejsc do drzwi nawet po to, aby spojrzec przez wizjer. Dzwonek odezwal sie po raz drugi. Wiedziala, ze powinna cos zrobic. Powiedziala sobie, ze zobaczy, kto dzwoni. Nie musi przeciez otwierac. Na palcach podeszla do wizjera i wyjrzala na zewnatrz. Przed drzwiami stali dwaj nie znani jej mezczyzni o rysach twarzy rozdetych przez szerokokatna soczewke. -Kto tam? - spytala. -Policja - odpowiedzial glos. Z uczuciem ulgi zaczela otwierac zamki. Czy Bingham zrealizowal swa grozbe aresztowania jej? Ale przeciez nie powiedzial, ze to zrobi, mowil tylko, ze moze tak sie stac. Po otworzeniu lancucha zawahala sie. Znow przylozyla oko do wizjera. -Czy mozecie sie wylegitymowac? - spytala. Wiedziala w koncu, ze nie mozna nikogo wpuszczac do domu na slowo. Dwaj mezczyzni szybko pokazali odznaki policyjne. -Chcemy tylko chwile z pania porozmawiac - wyjasnil ten sam glos. Laurie cofnela sie od drzwi. Choc pierwotnie odczula ulge, slyszac, ze jej goscie sa policjantami, teraz zaczela sie zastanawiac. A jesli przyszli ja zaaresztowac? Oznaczaloby to koniecznosc jazdy na posterunek, aby spisac dane. Potem nastapiloby przesluchanie, byc moze postawienie zarzutow. Kto wie, jak dlugo mogloby to potrwac? Musiala porozmawiac z Lou na tematy o wiele wazniejsze. Poza tym na pewno moglby jej pomoc, gdyby miala zostac aresztowana. -Moment, musze cos na siebie wlozyc - rzekla, po czym skierowala sie prosto do kuchni i tylnych drzwi. Tony spojrzal na Angela. -Moze powiedziec jej, aby nie przejmowala sie ubieraniem? - spytal. -Zamknij sie! - szepnal Facciolo. Z tylu uslyszeli szczek starego zelastwa. Ruggerio odwrocil sie i zobaczyl uchylone drzwi Debry Engler. Natychmiast rzucil sie w ich kierunku i klasnal dlonmi, aby wystraszyc lokatorke. Jego taktyka sie powiodla. Drzwi zatrzasnely sie i uslyszeli odglos zamykania okolo tuzina zamkow. -Co jest, do cholery! - szepnal Angelo. - Co sie z toba dzieje? To nie jest pora na wyglupy. -Nie podoba mi sie ta jedza. -Chodz tu - powiedzial Facciolo. Odwrocil wzrok od Tony'ego i w tym momencie zauwazyl sylwetke kobiety przebiegajacej za odrutowana, przyciemniona szyba drzwi prowadzacych na schody ewakuacyjne. Zorientowal sie prawie natychmiast. -Chodz tu, ona ucieka tylnymi schodami! Podbiegl do drzwi klatki schodowej i otworzyl je gwaltownym ruchem. Ruggerio byl tuz za nim. Obaj zatrzymali sie przez moment przy poreczy i spojrzeli w dol brudnej klatki schodowej. Kilka kondygnacji nizej zobaczyli zbiegajaca Laurie. Slychac bylo stukot jej obcasow na betonowych schodach. - Lap ja, zanim dotrze na ulice - warknal Angelo. Tony blyskawicznie wystartowal, przeskakujac po cztery schody naraz. Wyraznie zblizal sie do Laurie, nie byl jednak w stanie jej dogonic. Udalo sie jej wybiec przez drzwi na podworko. Dotarl do drzwi, jeszcze zanim zdazyly sie zamknac. Wybiegl na zewnatrz i znalazl sie na zasmieconym, zarosnietym chwastami podworku. Slyszal odglos krokow Laurie biegnacej waskim przejsciem w kierunku ulicy. Przeskoczyl niewysoka porecz i puscil sie za nia. Laurie byla przed nim o niecale dziesiec metrow. Zlapanie jej bylo juz tylko kwestia chwili. Laurie wiedziala, ze nie udalo jej sie wymknac nie zauwazona i ze scigaja ja policjanci. Slyszala, jak zbiegali po schodach. Uciekajac zastanawiala sie, czy postepuje slusznie. Skoro jednak zaczela uciekac, nie mogla sie zatrzymac i byla jeszcze bardziej zdecydowana nie dac sie zlapac. Wiedziala, ze przeciwstawianie sie aresztowaniu jest samo w sobie przestepstwem. Ponadto przeszla jej przez glowe mysl, ze moze oni nie sa naprawde policjantami. Wbiegajac po schodkach z podworka na ulice, wiedziala, ze jeden z goniacych jest juz bardzo blisko. U gory schodow, przy scianie budynku, stalo kilka starych metalowych pojemnikow na smieci. W rozpaczliwym odruchu chwycila za brzeg jednego i zrzucila go w dol po schodach, w kierunku przejscia z podworka. Widzac, ze jej przesladowca potknal sie i upadl, szybko zepchnela w dol pozostale pojemniki. Na widok tego kilku przechodniow na ulicy zwolnilo kroku, ale nikt sie nie zatrzymal ani niczego nie powiedzial. Laurie pobiegla w strone Pierwszej alei. Bardzo sie ucieszyla, gdy pierwsza przejezdzajaca taksowka podjechala do niej i zatrzymala sie. Zziajana wskoczyla do srodka i krzyknela, ze chce jechac na Trzydziesta ulice. Mimo ze taksowka wlaczyla sie w ruch uliczny, Laurie bala sie spojrzec do tylu. Byla roztrzesiona i zastanawiala sie, co robic dalej. Pomyslala o konsekwencjach sprzeciwiania sie przedstawicielom wladzy i zmienila decyzje. Pochylila sie ku kierowcy i powiedziala, ze zamiast na Trzydziesta ulice chce jechac na komende policji. Taksowkarz nic nie odrzekl i skrecil w lewo w kierunku Drugiej alei. Laurie oparla sie na siedzeniu, starajac sie odprezyc. Wciaz byla mocno zdyszana. Gdy jechali Druga aleja w kierunku poludniowym, znow zmienila zdanie. Obawiajac sie, ze moze nie zastac Lou w komendzie policji, uznala, ze pierwszy pomysl byl lepszy. Jeszcze raz pochylila sie ku kierowcy. Tym razem zaklal, ale skrecil z powrotem w kierunku Pierwszej alei. Podobnie jak kilkadziesiat minut temu w poprzedniej taksowce, Laurie polecila kierowcy, aby skrecil z Trzydziestej ulicy na podjazd do kostnicy. Z ulga zauwazyla, ze nie bylo juz samochodu Binghama. Zaplacila za kurs i wbiegla do srodka. Tony zaplacil kierowcy i wysiadl z taksowki. Samochod Angela stal tam, gdzie go zostawili. Facciolo siedzial za kierownica. Ruggerio wsiadl do srodka. -No i co? - spytal Angelo. -Nie zlapalem jej - odparl Tony. -To daje sie zauwazyc. Gdzie ona jest? -Probowala mnie zgubic. Kazala kierowcy zrobic petle, ale trzymalem sie jej. Wrocila do biura lekarza sadowego. Facciolo pochylil sie do przodu i zapuscil silnik. -Cerino nawet nie wie, ile mial racji, gdy powiedzial, ze z ta dziewczyna moga byc klopoty. Bedziemy musieli zgarnac ja z biura. -Moze tam bedzie latwiej - zauwazyl Ruggerio. - O tej porze nie powinno byc wielu ludzi. -Niech tylko pojdzie lepiej niz tutaj - powiedzial Angelo, ogladajac sie do tylu przed wjechaniem na ulice. Jechali w milczeniu Pierwsza aleja. Facciolo pomyslal, ze jedno trzeba Tony'emu przyznac: byl przynajmniej szybki. Skrecil w Trzydziesta ulice i wylaczyl silnik. Nie byl zadowolony z ponownej wizyty w biurze lekarza sadowego. Ale jaki mieli wybor? Nie mozna juz bylo niczego zawalic. -Jaki mamy plan? - spytal z ozywieniem Ruggerio. -Mysle - odparl Angelo. - Nasze odznaki policyjne najwyrazniej nie zrobily na niej wielkiego wrazenia. Laurie czula sie wzglednie bezpiecznie w ciemnym, opustoszalym budynku medycyny sadowej. Weszla do swego pokoju i zamknela za soba drzwi na klucz. Najpierw zatelefonowala pod domowy numer Lou. Ucieszyla sie slyszac jego glos juz po pierwszym sygnale. -Jak to dobrze, ze dzwonisz - powiedzial, gdy tylko sie odezwala. -Dobrze, ze sie dodzwonilam. -Gdzie jestes? Co piec minut telefonuje do twojego mieszkania. Jesli jeszcze raz uslysze twoja automatyczna sekretarke, zaczne wrzeszczec. -Jestem u siebie w biurze. Byly pewne klopoty. -Slyszalem. Bardzo mi przykro, ze cie wyrzucili. Czy to jest ostateczna decyzja, czy tez bedzie jakies przesluchanie albo cos takiego? -Na razie decyzja jest ostateczna. Ale nie dlatego dzwonie. Przed paroma minutami przyszlo do mego mieszkania dwoch mezczyzn. To byli policjanci. Przestraszylam sie i ucieklam. Mysle, ze jestem w duzych klopotach. -Policjanci w mundurach? -Nie. Byli ubrani w normalne garnitury. -To dziwne. Nie wyobrazam sobie, aby ktokolwiek z moich chlopakow odwiedzal twoje mieszkanie. Jak sie nazywali? -Nie mam pojecia - odpowiedziala Laurie. -Nie mow mi, ze nie zapytalas ich o nazwiska. To jakas bzdura. Trzeba bylo wziac ich nazwiska i numery i sprawdzic je na policji. A w ogole skad wiesz, ze to byli naprawde policjanci? -Nie pomyslalam o zapytaniu ich o nazwiska. Poprosilam o pokazanie odznak. -Daj spokoj, Laurie. Juz wystarczajaco dlugo mieszkasz w Nowym Jorku. Powinnas lepiej sie orientowac. -No dobrze! - powiedziala z irytacja Laurie. Byla wciaz spieta i ostatnia rzecza, jakiej potrzebowala od porucznika, byly pouczenia. - Co mam teraz robic? -Nic - odparl Soldano. - Sprawdze to. A gdyby w tym czasie ktos sie jeszcze pojawil, wez ich nazwiska i numery. Czy myslisz, ze uda ci sie to zapamietac? Laurie pomyslala, ze moze detektyw celowo probuje ja sprowokowac. Starala sie zachowac spokoj. Nie byla to odpowiednia chwila, aby dac mu sie wytracic z rownowagi. -Zmienmy temat - zaproponowala. - Jest cos jeszcze wazniejszego, o czym powinnismy porozmawiac. Wydaje mi sie, ze znalazlam wyjasnienie moich przypadkow przedawkowan i zatruc, wchodzi tu w gre ktos, kogo znasz. Mam nawet jakies dowody, ktore mysle, ze uznasz za przekonywajace. Moze powinienes przyjechac tu teraz. Chce pokazac ci wstepne wyniki testow porownawczych na DNA. Nie mozemy oczywiscie spotkac sie tutaj w dzien. -Co za zbieg okolicznosci - odezwal sie Lou. - Wyglada na to, ze oboje posunelismy sie do przodu. Mysle, ze rozpracowalem moje przypadki gangsterskich mordow. Chcialem to z toba omowic. -Jak ci sie to udalo? -Pojechalem spotkac sie z twoim amantem, Sheffieldem. Widzialem sie z nim dzis nawet dwa razy. Mysle, ze on zaczyna juz miec mnie dosc. -Lou, czy rozmyslnie probujesz mnie zdenerwowac? Jesli tak, calkiem dobrze ci sie to udaje. Po raz dziesiaty mowie, ze Jordan nie jest moim amantem! -Ujmijmy sprawe inaczej - rzekl porucznik. - Staram sie przyciagnac twoja uwage. Widzisz, im wiecej czasu spedzam z tym facetem, tym bardziej wydaje mi sie, ze jest to palant i pozer, niezaleznie od tego, co powiedzialem o zazdrosci, do ktorej przyznalem sie w momencie slabosci. Nie moge zrozumiec, co ty w nim widzisz. -Nie dzwonilam do ciebie po to, aby wysluchiwac pouczen - powiedziala znuzonym glosem Laurie. -Nie moge sie powstrzymac - odparl Soldano. - Potrzebna ci jest rada od kogos, komu nie jestes obojetna. Mysle, ze nie powinnas sie wiecej spotykac z tym facetem. -Dobrze, tato, bede o tym pamietac - odparla Laurie, po czym odlozyla sluchawke. Miala dosc protekcjonalnego paternalizmu detektywa i na razie nie chciala z nim rozmawiac. Potrzebowala chwili spokoju na dojscie do siebie. On potrafil doprowadzac ja do wscieklosci. Telefon zaczal dzwonic niemal natychmiast po odlozeniu sluchawki, ale nie zareagowala. Uznala, ze Lou powinien przez chwile sie podenerwowac. Otworzyla drzwi, przeszla pustym korytarzem do windy i zjechala na dol do kostnicy. O tej porze bylo tu pusto, a wiekszosc nielicznych pracownikow wieczornej zmiany miala kolacyjna przerwe. W biurze kostnicy byl jednak Bruce Pomowski. Laurie miala nadzieje, ze nie slyszal o jej zwolnieniu. -Przepraszam! - zawolala przy wejsciu. Sanitariusz podniosl glowe znad gazety. -Czy mamy tu jeszcze zwloki Fletchera? - spytala. Bruce zajrzal do rejestru. -Nie. Wydano dzis popoludniu. -A Andre i Haberlin? Pomowski znow sprawdzil w ksiedze. -Andre wydano dzis popoludniu, ale Haberlin wciaz jest. Cialo ma lada chwila zostac odwiezione gdzies na Long Island. Jest w chlodni przechodniej. -Dzieki - powiedziala Laurie. Sanitariusz najwyrazniej nie slyszal, ze zostala zwolniona. -Doktor Montgomery - zawolal Bruce. - Peter Letterman szukal pani, mam przekazac, zeby pani koniecznie sie do niego zglosila na gore. Mowil, ze jest to wazne i ze bedzie jeszcze dzis wieczorem przez jakis czas. Laurie ogarnely sprzeczne uczucia. Chciala zobaczyc cialo Haberlin, przypuszczajac, ze nawet pobiezne ogledziny moga latwo potwierdzic jej podejrzenia. Z drugiej strony nie chciala rozminac sie z asystentem, jesli mial jej cos do powiedzenia. -Posluchaj - powiedziala. - Ide na gore sprawdzic, czy Peter jeszcze tam jest. Nie wypuszczaj ciala Haberlin, dopoki ja go nie obejrze. -Zalatwione - odrzekl Pomowski, podnoszac na potwierdzenie reke. Laurie pojechala na czwarte pietro do laboratorium toksykologicznego. Gdy zobaczyla swiatlo w drzwiach pokoju Lettermana, odetchnela z ulga: jeszcze tam byl. -Puk, puk! - zawolala zatrzymujac sie u drzwi. Nie chciala go straszyc. Asystent podniosl glowe znad studiowanego przez siebie dlugiego wydruku komputerowego. -Laurie! Bardzo sie ciesze! Mam pani cos do pokazania. Laurie podeszla za Peterem do zestawu urzadzen chromatografu gazowego i spektrometru masowego. Letterman siegnal po inny wydruk komputerowy i podal go jej. Przyjrzala sie mu, niewiele rozumiejac. -To z probki Roberta Evansa - oznajmil z duma asystent. - Dokladnie jak pani przewidywala. -Co tutaj widac? - spytala. Peter wskazal olowkiem. -Tu mamy pozytywny wynik dla etylenu i jest on o wiele wyrazniejszy niz w przypadku Randalla Thatchera. To nie jest zaden blad laboratoryjny czy falszywy pozytyw. Taka jest prawda. -To przedziwne - skomentowala. Wczesniej uznala, ze wykrycie etylenu w przypadku Thatchera nalezy przypisac bledowi. -Moze byc przedziwne, ale tak naprawde jest. Nie ma co do tego watpliwosci. -Potrzebuje jeszcze jednej przyslugi. Czy moze pan mi otworzyc laboratorium DNA? -Oczywiscie. Chce pani teraz? -Jesli nie robi to panu roznicy. Gdy weszli do srodka, wyjasnila, o co jej chodzilo. -Pokazano mi wynik, ale tylko ze wstepnego badania. To przypadek Julii Myerholtz. Pewnie pan zna to nazwisko. -Oczywiscie. Badalem wiele jej probek. -Chce znalezc odbitke tego wyniku - wyjasnila Laurie. - Potrzebna mi jest jej kopia. Nie potrzebuje drugiej odbitki, wystarczy kopia z kopiarki. -Nie ma problemu - odparl Letterman. Wiedzial dokladnie, gdzie szukac. Z odbitka w reku podszedl do kopiarki. Laurie podeszla za nim. Podczas gdy maszyna sie rozgrzewala, asystent patrzyl na zdjecie. -Jest dosc oczywiste, ze te probki do siebie nie pasuja - powiedzial. - Czy spodziewala sie pani tego? -Nie. To byl strzal w ciemno. -Ciekawe. Czy mysli pani, ze jest to wazne? -Jak najbardziej. Moim zdaniem oznacza to, ze Julia walczyla o swoje zycie. -Myslisz, ze ona wciaz tam jest? - spytal Tony, tym razem bardziej niespokojny niz zwykle. -Mogla wyjsc, kiedy pojechalem po ciebie. A jesli jej tam nie ma, to tracimy czas siedzac tu jak frajerzy. -Sluszna uwaga - powiedzial Angelo. - Ale zanim wejdziemy, chcialbym upewnic sie, ze nie wezwala policji. Wciaz nie rozumiem, dlaczego uciekla, chyba ze nie wierzyla, ze jestesmy prawdziwymi gliniarzami. Czy ona nie jest osoba typu solidny obywatel? Co ma do ukrywania przed policja? To nie trzyma sie kupy, a jak cos nie trzyma sie kupy, to znaczy, ze czegos nie dostrzegam. A kiedy ja czegos nie dostrzegam, zaczynam sie bac. -Ty ciagle sie czyms martwisz - zauwazyl Ruggerio. - Po prostu wejdzmy tam, zgarnijmy ja i miejmy to z glowy. -Dobrze. Ale zachowuj sie spokojnie. I wez torbe. Tym razem bedziemy musieli rozgrywac to na wyczucie. -Masz absolutnie racje - zgodzil sie z entuzjazmem Tony. Nieudany poscig za Laurie sprawil, ze jego chec dzialania jeszcze bardziej sie wzmogla. Byl naladowanym energia klebkiem nerwow. -Chyba powinnismy zalozyc tlumiki - rzekl Facciolo. - Nie wiadomo, na co sie natkniemy. I bedziemy musieli dzialac szybko. -Bomba! - zawolal Ruggerio. Z wyraznym podnieceniem wydobyl swego bantama i umocowal tlumik. Zajelo mu to chwile, gdyz reka mu drzala z uciechy na mysl o tym, co moze sie wydarzyc. Angelo spojrzal na niego i pokrecil glowa z dezaprobata. -Postaraj sie zachowac spokoj. Idziemy! Wyskoczyli z samochodu i przebiegli na druga strone ulicy miedzy dwa karawany. Biegli pochyleni, starajac sie uniknac zmoczenia przez padajaca mzawke. Podobnie jak po poludniu, weszli przez rampe kostnicy. Facciolo prowadzil. Tony podazal tuz za nim z czarna torba lekarska w jednej rece i pistoletem w drugiej, czesciowo ukrytej pod marynarka. Angelo juz prawie minal otwarte drzwi biura strazy, gdy ktos w srodku krzyknal: "Hej! Tam nie wolno wchodzic". Facciolo zatrzymal sie nagle i Tony wpadl na niego. Za biurkiem siedzial straznik w niebieskim mundurze i ukladal pasjansa. -Co sobie wyobrazacie? Dokad? - spytal. Tony podniosl reke i wycelowal swego bantama prosto w czolo zaskoczonego straznika. Bez chwili wahania pociagnal za spust. Pocisk trafil w glowe tuz powyzej lewego oka. -Jak w dziesiatke! - zawolal Ruggerio. Straznik przewrocil sie na biurko uderzajac glowa w rozlozone karty. Gdyby nie kaluza krwi formujaca sie na blacie, mozna byloby pomyslec, ze po prostu przysnal w pracy. -Po jaka cholere go zastrzeliles? - warknal Angelo. - Trzeba bylo dac mi szanse porozmawiania z nim. -Bylyby klopoty. Mowiles, ze musimy dzialac szybko. -A jesli on ma partnera? Co bedzie, jesli ten partner wroci? Jak bedziemy wtedy wygladac? Tony zrobil zafrasowana mine. -Chodzmy - rzekl Facciolo. Zajrzeli do biura kostnicy. W powietrzu unosil sie papierosowy dym, a w popielniczce lezal tlacy sie niedopalek, lecz nie bylo nikogo widac. Przechodzac ostroznie do samej kostnicy, Angelo zajrzal do niewielkiej dodatkowej sali sekcyjnej wykorzystywanej w przypadkach cial w stanie rozkladu. W polmroku widac bylo kontury stolu sekcyjnego. -Ciarki mnie tu przechodza - przyznal. -Mnie tez - powiedzial Ruggerio. - To w niczym nie przypomina domu pogrzebowego, gdzie pracowalem. Spojrz na podloge. To jest obrzydliwe. -Czemu pali sie tak malo swiatel? - zastanawial sie Facciolo. -Moze oszczedzaja? Podeszli do ustawionych w ksztalcie litery "U" chlodzonych przegrodek na ciala. Byly usytuowane na czterech poziomach, kazda z osobnymi drzwiami na grubych zawiasach. -Myslisz, ze sa tu wszystkie ciala? - spytal Angelo. -Chyba tak - odparl Tony. - Tu jest calkiem tak jak w tych starych filmach, gdzie trzeba zidentyfikowac jakies cialo. -Na filmach nie ma takiego zapachu. Po jaka cholere sa tu te proste trumny? Czy oni urzadzaja jakas wyprzedaz? -Nie mam pojecia - odpowiedzial Ruggerio. Przeszli obok duzej chlodni w kierunku swiatla widocznego w szybach podwojnych drzwi prowadzacych do glownej sali sekcyjnej. Wlasnie sie do nich zblizali, gdy drzwi nagle sie otworzyly i pojawil sie w nich Bruce Pomowski. Wszyscy wzdrygneli sie zaskoczeni. Tony schowal za plecami pistolet. -Przestraszyliscie mnie, panowie - powiedzial sanitariusz z usmiechem. -I wzajemnie - odparl Facciolo. -Pewnie przyjechaliscie po cialo Haberlin. Mam wiadomosc dobra i zla. Dobra jest taka, ze cialo jest gotowe. Zla - ze musicie poczekac, az jeden z lekarzy je sprawdzi. -Trudno - powiedzial Angelo. - Skoro mamy czekac, to czy jest tu gdzies doktor Laurie Montgomery? -Tak. Widzialem ja pare minut temu. -Gdzie ja znajdziemy? -Poszla na gore do toksykologii - odpowiedzial Bruce. Ci dwaj mezczyzni zaczeli wzbudzac jego ciekawosc, a nawet pewne podejrzenia. -A gdzie moze byc toksykologia? - spytal Facciolo. -Czwarte pietro - odparl Pomowski, probujac przypomniec sobie, czy widzial juz przedtem, jak ta dwojka odbierala jakies cialo. -Dzieki - powiedzial Angelo i odwrocil sie, dajac znak Tony'emu, aby poszedl za nim. -Chwileczke, nie mozecie tam isc - odezwal sie sanitariusz. - Z jakiego zakladu pogrzebowego jestescie? -Spoletto - odparl Facciolo. -Nie na nich czekalem. Chyba powinienem zatelefonowac. Jakie sa wasze nazwiska? -Nie chcemy sprawiac zadnych klopotow. Chcemy tylko porozmawiac z Laurie Montgomery. Bruce zrobil krok do tylu i spojrzal na Angela i Tony'ego. -Chyba zadzwonie na wartownie. Ruggerio podniosl swoj pistolet. Pomowski zamarl w miejscu, wpatrzony zezem w lufe. Tony nacisnal spust, zanim Facciolo mogl cokolwiek powiedziec. Pocisk trafil w czolo sanitariusza, ktory na moment zachwial sie, po czym upadl na podloge. -Do diabla! - syknal Angelo. - Nie mozesz pozabijac wszystkich. -On chcial dzwonic na wartownie. -Duzo by mu to pomoglo. Przeciez juz zalatwiles straznika. Musisz nauczyc sie panowac nad soba. -A wiec przesadzilem. Ale przynajmniej wiemy, ze dziewczyna wciaz tu jest. Wiemy nawet, gdzie jej szukac. -Ale najpierw musimy ukryc to cialo na wypadek, gdyby ktos nadszedl - polecil Facciolo. Rozejrzal sie wokolo i jego wzrok spoczal na urzadzeniach chlodniczych. - Wsadzmy go do jednej z lodowek - powiedzial. Zaczeli w pospiechu sprawdzac przegrody, poszukujac wolnej. W kazdej pierwsza rzucajaca sie w oczy rzecza byla para bosych stop z brunatna karteczka przywiazana do jednego z duzych palcow. -To jest obrzydliwe - stwierdzil Angelo. -Znalazlem pusta - odezwal sie Ruggerio i wysunal polke. Wrocili do bezwladnego ciala Bruce'a. Tony stwierdzil, ze ten wciaz zyje i wydaje przy oddychaniu dziwne odglosy. -Czy poczestowac go jeszcze jedna kulka? - zapytal. -Nie! - warknal Facciolo. Nie chcial nastepnych strzalow. - To niepotrzebne. W lodowce nie bedzie zbytnio halasowal. Wspolnie przeciagneli cialo do otwartej przegrody chlodni i nie bez trudu umiescili je w srodku. - Spij smacznie - powiedzial Ruggerio, wsuwajac polke do srodka i zamykajac drzwi. -A teraz schowaj tego cholernego gnata! - rozkazal Angelo. -Zgoda - odparl Tony i schowal bantama do kabury pod pacha. Z zalozonym tlumikiem bron wystawala mu troche spod klapy marynarki. -Chodzmy na czwarte pietro - rzekl zdenerwowany Facciolo. - To nie uklada sie zbyt dobrze. Musimy stad spadac. Rozpeta sie tu pieklo, jesli ktos wpadnie na te twoja serie trupow. Ruggerio zlapal swa lekarska torbe i pospieszyl za Angelem, ktory zmierzal juz w kierunku schodow, gdyz nie mial zamiaru ryzykowac spotkania kogos w windzie. Na czwartym pietrze zobaczyli, ze swiatlo pali sie tylko w jednym pomieszczeniu. Skierowali sie prosto tam, zakladajac, ze musi to byc laboratorium toksykologii. Weszli ostroznie i znalezli Petera czyszczacego jakis sprzet. -Przepraszam - powiedzial Facciolo - szukamy doktor Laurie Montgomery. Asystent odwrocil sie. -Wlasnie wyszla. Zjechala na dol, do kostnicy, aby obejrzec cialo w chlodni. -Dziekuje - powiedzial Angelo. -Nie ma za co - odparl Letterman. Facciolo wzial Tony'ego pod ramie i szybko wyprowadzil go na korytarz. -Milo z twojej strony, ze go nie zastrzeliles - rzucil sarkastycznie. Wycofali sie ta sama droga schodami do kostnicy. Po zajrzeniu do biura kostnicy i glownej sali sekcyjnej Laurie zrezygnowala z poszukiwan Bruce'a. Uznala, ze pewnie ma przerwe w pracy. Postanowila sama poszukac w chlodni ciala Haberlin. Przed wejsciem do srodka wlozyla gumowe rekawice. Z trudem otworzyla ciezkie drzwi, siegnela do srodka i zapalila swiatlo. Chlodnia wygladala mniej wiecej tak samo jak poprzednim razem, gdy poszukiwala ciala Julii Myerholtz. Wiekszosc zwlok na drewnianych polkach nie byla ruszona od jej ostatniej wizyty. Na wozkach lezala nowa partia. Niestety bylo wiecej cial niz przedtem. Starajac sie dzialac metodycznie, zaczela od sprawdzania zwlok znajdujacych sie najblizej drzwi. Wszystkie mialy, jak zwykle, kartki identyfikacyjne. Aby sprawdzic nazwisko, musiala za kazdym razem podnosic przescieradlo pokrywajace cialo. Nastepnie przesuwala na bok wozek i przechodzila dalej w glab chlodni. Wreszcie, po sprawdzeniu kilkunastu cial, znalazla w tylnej czesci chlodni kartke z napisem "Stephanie Haberlin". Byl to juz najwyzszy czas, gdyz Laurie trzesla sie z zimna. Po zaslonieciu z powrotem stop odwrocila wozek, aby moc obejrzec glowe. Nastepnie odchylila przescieradlo. Wzdrygnela sie. Widok bladych zwlok mlodej osoby nigdy nie nalezal do przyjemnych. Wydawalo jej sie, ze nigdy sie nie przyzwyczai do tego aspektu swej pracy lekarza sadowego. Z wyrazna niechecia wyciagnela reke i polozyla kciuki i palce wskazujace na gornych powiekach Stephanie. Przez chwile wahala sie, zastanawiajac sie, czy bardziej wolalaby sie mylic, czy tez nie. Wciagnela gleboko powietrze i podniosla powieki martwej kobiety. Po raz drugi wzdrygnela sie. Poczula sie nawet niepewnie na nogach. W ulamku sekundy jej podejrzenia sie potwierdzily. Miala racje. Nie mozna juz bylo uwazac tego za zbieg okolicznosci. Zmarla nie miala oczu! -Ty potworze! - powiedziala glosno Laurie przez szczekajace zeby. Jak ludzka istota mogla popelnic tak odrazajace przestepstwo? Pomysl byl naprawde diabelski. Glosny zgrzyt zamka drzwi chlodni przerwal jej te rozmyslania. Spodziewajac sie Pomowskiego, zdziwila sie na widok wchodzacych dwoch nieznajomych, z ktorych jeden mial w rece staromodna torbe lekarska. -Doktor Montgomery? - zawolal wyzszy. -Tak - odpowiedziala. Zdawalo jej sie, ze rozpoznaje w nich mezczyzn, ktorzy przyszli do mieszkania. -Chcemy porozmawiac z pania na miescie - rzekl Angelo. - Czy moglaby pani pojsc z nami? -Kim jestescie? - zapytala. Poczula, ze zaczyna sie trzasc. -To chyba nie ma znaczenia - odparl nizszy i wolna reka zaczal spychac wozki na bok, torujac sobie droge do niej. Takze Facciolo zaczal isc w jej kierunku. -Czego ode mnie chcecie? - spytala coraz bardziej przerazona. -Chcemy tylko porozmawiac - odpowiedzial Tony. Laurie znalazla sie w pulapce. Nie miala dokad uciec. Byla otoczona niezliczona liczba wozkow z cialami. Ruggerio spychal wlasnie na bok dwa ostatnie, ktore go od niej dzielily. Nie majac innego wyjscia, zerwala torebke z ramienia i upuscila ja na podloge. Nastepnie chwycila po bokach wozek Stephanie Haberlin. Dodajac sobie odwagi krzykiem, wprawila wozek w ruch, rozpaczliwie starajac sie nadac mu na niewielkiej przestrzeni jak najwieksza predkosc. Skierowala wozek wprost na zaskoczonego Tony'ego, ktory najpierw nie zamierzal ustepowac. Gdy jednak wozek dzieki jej wysilkom nabral odpowiedniej szybkosci, probowal zejsc z drogi. Laurie trafila wozkiem w Ruggerio z wystarczajaca sila, aby zachwial sie i potknal. Jednoczesnie zsunelo sie cialo Stephanie i jej sztywna reka przypadkowo objela go za szyje. Nie pozwalajac mu na odzyskanie rownowagi, Laurie chwycila inny wozek i pchnela go na wozek Haberlin. Jeszcze inny skierowala na Angela, ktory poslizgnal sie na kafelkach podlogi i zniknal z pola widzenia. Tony wydobyl sie z uscisku Stephanie odsuwajac do siebie zwloki. Byl zaklinowany pomiedzy wozkami, ktore usilowal rozsunac, wyciagajac jednoczesnie pistolet. Probowal wycelowac, lecz Laurie pchnela kolejny wozek na te, ktore go otaczaly. Facciolo starajac sie podniesc spychal w jego kierunku nastepne wozki. Ruggerio strzelil, gdy Laurie rozpedzala ostatni wozek. Mimo tlumika huk w odizolowanej chlodni byl ogluszajacy. Pocisk przelecial nad ramieniem Laurie, gdy biegla w strone drzwi. Blyskawicznie znalazla sie na zewnatrz, zatrzaskujac za soba ciezkie drzwi. Goraczkowo rozejrzala sie za zabezpieczajaca zasuwa, ale takiej nie bylo. Nie miala innego wyboru, niz uciekac. Nie dotarla daleko, gdy uslyszala, ze otwieraja sie drzwi chlodni. Biegnac co sil, skrecila do biura kostnicy. Nie widzac nikogo, pobiegla dalej, do biura strazy. Wpadla do srodka i probowala obudzic spiacego straznika. -Prosze mi pomoc! - krzyknela. - Musi pan mi pomoc. Sa tu dwaj mezczyzni... Gdy straznik sie nie ruszyl, rozpaczliwie szarpnela go za ramie i podniosla do pozycji siedzacej. Jednakze ku jej przerazeniu jego glowa odchylila sie bezwladnie do tylu jak u szmacianej lalki, pociagajac za soba karty do gry. Zobaczyla rane postrzalowa na czole oraz jego szkliste oczy. Z ust saczyla mu sie krwawa piana. W miejscu, gdzie na biurku mial glowe, znajdowala sie kaluza czesciowo skrzeplej krwi. Krzyknela i puscila cialo, ktore wygielo sie na fotelu do tylu z daleko odchylona glowa. Odwrocila sie z zamiarem ucieczki, ale bylo juz za pozno. Do wartowni wbiegl nizszy mezczyzna z pistoletem w reku i twarza wykrzywiona demonicznym usmiechem. Wycelowal bron prosto w nia. Byl tak blisko, ze mogla spojrzec w glab lufy tlumika. Mezczyzna podszedl, jakby w zwolnionym tempie, az pistolet znalazl sie zaledwie o pare centymetrow przed nosem Laurie. Stala bez ruchu, sparalizowana strachem. -Nie strzelaj! - zawolal drugi, wyzszy mezczyzna, ktory nagle pojawil sie nad ramieniem pierwszego. - Prosze cie, nie strzelaj! -To byloby takie przyjemne - stwierdzil Tony. -Chodz tu - powiedzial Angelo. - Zagazuj ja! Polozyl czarna lekarska torbe na rogu biurka. Noga pchnal fotel; cialo straznika stoczylo sie na podloge. Nastepnie Angelo wyszedl na korytarz i rozejrzal sie w obie strony. Slyszal jakies glosy. Ruggerio opuscil pistolet. Z najwyzszym trudem powstrzymal sie od oddania strzalu. Schowal bron do kieszeni, otworzyl czarna torbe i wyjal z niej cylinder z gazem oraz plastikowa torebke. Po napelnieniu gazem torebki zblizyl sie do Laurie, ktora stala oparta o stol. -To bedzie mily odpoczynek - rzekl. Przerazona Laurie przezyla kolejny wstrzas, gdy Tony wcisnal jej torebke na glowe. Zepchnieta do tylu nad stol, instynktownie podparla sie rekoma. W tym momencie natrafila na szklany przycisk do papierow. Chwycila go prawa reka i zamachnela sie od dolu, trafiajac Ruggerio w podbrzusze. Ten puscil plastikowa torebke i odruchowo chwycil sie za genitalia. Laurie skorzystala z tego, aby zerwac torebke z glowy. Zapach w jej wnetrzu byl mdlaco slodkawy. Odepchnela sie od stolu i przebiegla obok wciaz zgietego Tony'ego, a nastepnie Facciolo, ktory stal na strazy na zewnatrz. -Do diabla! - krzyknal i ruszyl za nia. Ruggerio, ktory czesciowo doszedl do siebie, pokustykal za nim z czarna torba, plastikowa torebka i cylindrem gazowym. Laurie biegla droga, ktora przyszla, obok sterty trumien i chlodni. Miala nadzieje na spotkanie kogos z personelu pomocniczego - kogokolwiek, kto moglby jej pomoc. Widzac swiatlo w glownej sali sekcyjnej pobiegla tam i z radoscia zobaczyla mezczyzne zmywajacego podloge. -Musi mi pan pomoc! - wykrztusila. Dozorca robil wrazenie zdezorientowanego jej naglym pojawieniem sie. -Goni mnie dwoch mezczyzn! - zawolala. Podeszla do zlewu i chwycila jeden z duzych nozy sekcyjnych. Wiedziala, ze to na niewiele sie zda przeciwko pistoletowi, ale nic lepszego nie przychodzilo jej do glowy. Dozorca wciaz patrzyl na nia, jak gdyby postradala zmysly, ale zanim zdazyla jeszcze cos powiedziec, drzwi gwaltownie sie otworzyly i wbiegl Angelo z wyciagnietym pistoletem. -Skonczylo sie twoje bieganie - powiedzial zdyszany. Drzwi otworzyly sie po raz drugi i wpadl Tony z czarna torba i akcesoriami do gazowania w jednej rece i pistoletem w drugiej. -Co sie dzieje? - zapytal dozorca. Trzymal zmywak w obu rekach, jak gdyby chcial go uzyc jako broni. Bez chwili namyslu Ruggerio podniosl pistolet i strzelil trafiajac go w glowe. Dozorca zatoczyl sie i upadl. Tony podszedl, aby sprawdzic, czy zyje. -Musimy miec dziewczyne! - krzyknal Facciolo. - Gazuj ja! Podobnie jak na wartowni Ruggerio napelnil gazem plastikowa torebke i podszedl do Laurie. Sparalizowana widokiem morderstwa, popelnionego na jej oczach z zimna krwia, Laurie byla niezdolna do stawienia oporu. Noz prosektoryjny wysunal sie z jej dloni i z halasem upadl na podloge. Tony podszedl do niej od tylu i naciagnal jej torebke na glowe. Po kilku wdechach slodkawego gazu Laurie siegnela reka, aby ja zdjac, ale byl to ruch spozniony. Kolana sie pod nia ugiely i nieprzytomna osunela sie na podloge. -Skocz po jedna z tych sosnowych trumien - polecil Angelo. - I pospiesz sie! Po kilku minutach Ruggerio pojawil sie z trumna, gwozdziami i mlotkiem. Postawil trumne obok Laurie. We dwojke podniesli dziewczyne i wlozyli do srodka, po czym Tony zdjal jej z glowy plastikowa torebke. Mial wlasnie przybic gwozdziami wieko, gdy Facciolo zaproponowal, aby wprowadzic do trumny wiecej gazu. Ruggerio wlozyl cylinder pod wieko i puscil gaz. Szybko poczul jego zapach, wysunal reke i zamknal trumne. -Chyba wiecej nie dam rady - rzekl. -Miejmy nadzieje, ze wystarczy. Przyciagnij tu jeden z tych wozkow - powiedzial Angelo wskazujac pod sciane. Tony spelnil polecenie, Facciolo zas przybil wieko trumny. Nastepnie podniesli trumne na wozek. Ruggerio schowal cylinder i plastikowa torebke do lekarskiej torby i umiescil ja na trumnie. Wspolnie wypchneli wozek przez drzwi i skierowali sie w strone rampy. Biegiem mineli biuro kostnicy, a nastepnie po zakrecie wartownie. Podczas gdy Tony pilnowal wozka na skraju rampy, Angelo poszedl sprawdzic karawany. W pierwszym z brzegu znalazl kluczyki w stacyjce. Wrocil biegiem do Ruggerio i w wielkim pospiechu zaladowali trumne z Laurie do furgonetki. Facciolo podal kluczyki Tony'emu. -Ty ja zawiez - rozkazal. - Jedz prosto na nabrzeze. Tam sie spotkamy. Ruggerio wsiadl do furgonetki i zapalil silnik. -Ruszaj sie - powiedzial Angelo. Goraczkowo wymachujac pomogl Tony'emu wycofac sie na Trzydziesta ulice. Znow uslyszal glosy dochodzace z kostnicy. -Pospiesz sie - ponaglil uderzajac reka w bok karawanu. Patrzyl za Tonym, az ten skrecil w Pierwsza aleje, po czym pobiegl do swojego samochodu, ruszyl i pojechal za nim. Podczas jazdy polaczyl sie swym komorkowym telefonem z Cerino. -Mamy towar - oznajmil. -Pieknie - odparl Paulie. - Przywiezcie ja na nabrzeze. Wezwe doktora Travino. Spotkamy sie na miejscu. -Chcialem tylko zaznaczyc, ze to nie byla czysta operacja - dodal Facciolo. -Jesli tylko ja macie, to w porzadku. Idealnie trafiliscie z czasem. "Montego Bay" odplywa jutro rano. Nasza damulka poplynie w rejs. Rozdzial 16 MANHATTAN, PONIEDZIALEK, GODZ. 20.55 Lou podjechal do rampy kostnicy i zaparkowal z boku. Na podjezdzie byla tylko jedna furgonetka zamiast jak zazwyczaj dwoch, mogl wiec zatrzymac sie przy samym wejsciu, ale spodziewal sie, ze zaraz pojawi sie druga, i nie chcial blokowac miejsca.Wystawil za szyba swa karte policyjna i wysiadl. Byl na siebie wsciekly za tak napastliwe potraktowanie Laurie przez telefon. Kiedy wreszcie nauczy sie przestac jej czepiac? Krytykowanie Jordana moglo spowodowac u niej jedynie jeszcze bardziej defensywne nastawienie. Musial jej tym razem rzeczywiscie dopiec. Mogl zrozumiec, dlaczego nie podniosla sluchawki, gdy oddzwonil, ale sadzil, ze sama zatelefonuje, nawet jesli sie rozzloscila. Kiedy po polgodzinie sie nie odezwala, postanowil pojechac do biura lekarza sadowego, aby porozmawiac z nia osobiscie. Mial nadzieje, ze jeszcze stad nie wyszla. Przechodzac obok wartowni zerknal przez okno do srodka. Byl troche zdziwiony nie widzac nikogo, lecz sadzil, ze straznik odbywa swoj obchod. W dalszej czesci korytarza zajrzal do biura kostnicy, ale tam rowniez nie bylo nikogo. Podrapal sie w glowe. Wydawalo sie, ze zaklad jest opustoszaly. Panowala grobowa cisza, pomyslal, smiejac sie w duchu z tego skojarzenia. Sprawdzil godzine. Nie bylo az tak pozno, a poza tym czy instytucja ta nie miala byc czynna przez dwadziescia cztery godziny? W koncu ludzie umieraja przez cala dobe. Wzruszyl ramionami, poszedl do wind i wjechal na pietro Laurie. Natychmiast po wyjsciu z windy zorientowal sie, ze dziewczyny tam nie ma. W jej pokoju nie palilo sie swiatlo i drzwi byly zamkniete. Zastanawial sie, czy Laurie jest jeszcze w budynku. Przypomnial sobie, ze wspomniala cos o jakichs wynikach badan laboratoryjnych. Postanowil poszukac wlasciwego laboratorium i moze w ten sposob ja odnalezc. Zjechal winda jedno pietro, nie wiedzac, dokad pojsc. Na koncu korytarza zobaczyl zapalone swiatlo. Podszedl tam i zajrzal przez otwarte drzwi. -Przepraszam - powiedzial do mlodego czlowieka w bialym kitlu, nachylonego nad jedna z czesci wyposazenia pokoju. Peter podniosl glowe. -Szukam Laurie Montgomery - rzekl porucznik. -Pan i wszyscy inni - odparl asystent. - Nie wiem, gdzie ona jest teraz, ale pol godziny temu zeszla do kostnicy, aby obejrzec cialo w chlodni. -Czy ktos jeszcze jej szukal? - spytal Soldano. -Tak, dwoch mezczyzn, ktorych nigdy przedtem nie widzialem. -Dziekuje - odrzekl detektyw, po czym szybko poszedl korytarzem w kierunku wind. Nie podobalo mu sie, ze dwoch obcych ludzi poszukiwalo Laurie, zwlaszcza po tym, co uslyszal o dwoch rzekomych policjantach w cywilu odwiedzajacych jej mieszkanie. Zjechal prosto na poziom kostnicy. Wciaz nie widzial zywej duszy poza facetem w laboratorium. Z narastajacym niepokojem szedl szybko w kierunku chlodni. Zaniepokojenie to zwiekszylo sie jeszcze bardziej, gdy stwierdzil, ze drzwi nie sa dokladnie zamkniete. Ze zlymi przeczuciami otworzyl drzwi chlodni. To, co zobaczyl, przeszlo jego najgorsze oczekiwania. Naokolo lezaly bezladnie porozrzucane zwloki, a ponadto dwa przewrocone na bok wozki. Z kilku cial sciagnieto przykrywajace je plachty. Nawet po kilku dniach ogladania sekcji nie bardzo mogl to wytrzymac. I niezaleznie od tego, co stalo sie z Laurie, to uslane cialami pobojowisko nie zapowiadalo niczego dobrego. W ogolnym nieladzie zauwazyl damska torebke. Odpychajac na boki wozki podniosl ja, aby sprawdzic dokumenty. Pierwsza rzecza, jaka zobaczyl po otwarciu portfela, bylo prawo jazdy Laurie. Gdy wybiegal z chlodni, jego obawy zamienily sie w trwoge, uzasadniona zwlaszcza gdyby jego teoria dotyczaca mordow w gangsterskim stylu okazala sie sluszna. Goraczkowo rozgladal sie za kims, kimkolwiek. W kostnicy zawsze ktos byl. Widzac swiatlo w glownej sali sekcyjnej, pobiegl do niej i otworzyl drzwi, jednak takze i tam nie bylo nikogo. Odwrocil sie i pobiegl na wartownie, aby skorzystac z telefonu. Po wejsciu do pokoju natychmiast zobaczyl na podlodze cialo straznika. Ukleknal i przewrocil je na plecy. Zobaczyl szkliste oczy mezczyzny i rane postrzalowa na czole. Sprawdzil tetno, bylo niewyczuwalne. Ten czlowiek nie zyl. Lou wstal, chwycil za telefon i wykrecil policyjny numer 911. Gdy zglosila sie telefonistka, przedstawil sie i poprosil o przyslanie ekipy z wydzialu zabojstw do miejskiej kostnicy. Dodal, ze ofiara znajduje sie w biurze sluzby wartowniczej, lecz sam nie bedzie mogl czekac na przybycie policjantow. Rzucil sluchawke na widelki, pobiegl na rampe i wskoczyl do samochodu. Po zapuszczeniu silnika ruszyl do tylu ze zgrzytem kol, pozostawiajac na podjezdzie podwojny slad opon. Nie mial innego wyboru, niz jechac prosto do Paula Cerino. Nadszedl czas wylozenia kart na stol. Wystawil na dach samochodu migajace swiatlo i po dwudziestu trzech minutach jezacej wlos na glowie jazdy znalazl sie pod domem Paula w dzielnicy Queens. Wbiegajac po schodkach prowadzacych do drzwi, siegnal pod pache i zwolnil pasek zabezpieczajacy na swoim miejscu specjalny smith and wesson kalibru 38. Niecierpliwie nacisnal dzwonek. Sadzac po palacych sie wszedzie swiatlach, ktos musial byc w domu. Zdawal sobie sprawe, ze dziala na podstawie domyslu opartego na slusznosci swej teorii o gangsterskich mordach. Ale w tym momencie nie mial niczego lepszego, a intuicja mowila mu, ze czas odgrywa tu kluczowa role. Nad jego glowa zapalilo sie swiatlo. Mial uczucie, ze ktos przyglada sie mu przez wizjer. Wreszcie drzwi sie otwarly. Stala w nich Gloria ubrana w jedna ze swych prostych sukienek domowych. -Lou! - powiedziala przyjaznie. - Co pana tu sprowadza? Porucznik przepchnal sie obok niej do srodka. -Gdzie jest Paul? - zapytal. Zajrzal do duzego pokoju, w ktorym Gregory i Steven ogladali telewizje. -Co sie stalo? - spytala Gloria. -Musze porozmawiac z Paulem. Gdzie on jest? -Nie ma go tu. Czy cos jest nie w porzadku? -Cos jest bardzo nie w porzadku - odparl Soldano. - Czy wie pani, dokad Paul pojechal? -Nie jestem pewna, ale slyszalam, jak rozmawial przez telefon z doktorem Travino. Wydaje mi sie, ze mowil cos o pojechaniu do firmy. -To znaczy na nabrzeze? Gloria kiwnela glowa. -Czy jest w niebezpieczenstwie? - spytala. Niepokoj detektywa byl zarazliwy. Lou byl juz znow przy wyjsciu. -Zajme sie tym - rzucil przez ramie. W samochodzie wlaczyl silnik i szerokim lukiem zawrocil z powrotem na srodku ulicy. Przyspieszajac widzial Glorie stojaca przed drzwiami i przyciskajaca niespokojnie rece do piersi. Pierwszym odczuciem Laurie byly nudnosci, ale nie zwymiotowala. Odzyskiwala przytomnosc etapami, coraz bardziej swiadoma ruchu i towarzyszacych mu nieprzyjemnych wstrzasow i przemieszczen. Miala takze zawroty glowy i dotkliwe poczucie braku powietrza, jak gdyby sie dusila. Sprobowala otworzyc oczy, uswiadomila sobie jednak z przerazeniem, ze sa juz otwarte. W miejscu, w ktorym sie znajdowala, panowala calkowita ciemnosc. Gdy bardziej oprzytomniala, probowala sie ruszyc, lecz jej rece i nogi natychmiast napotkaly opor drewnianej powierzchni. Szybko zorientowala sie, ze znalazla sie w drewnianym pudle. Zimna fala strachu i klaustrofobii ogarnela ja, gdy uswiadomila sobie, ze zostala zamknieta w jednej z trumien przeznaczonych na cmentarz Potter's Field! Jednoczesnie z niesamowita jasnoscia zaczela wracac pamiec o tym, co sie wydarzylo w biurze lekarza sadowego: poscig, ci dwaj okropni mezczyzni, zabity straznik oraz biedny dozorca zamordowany z zimna krwia. Nastepnie przyszla jej do glowy inna, budzaca groze mysl: a moze oni zamierzaja pochowac ja zywcem? Ogarnieta przerazeniem probowala zgiac nogi w kolanach, naciskajac na wieko trumny. Probowala takze kopac, ale nic nie pomagalo. Albo wieko bylo mocno przybite, albo lezalo na nim cos bardzo ciezkiego. -Ach! - krzyknela czujac szczegolnie mocny wstrzas. Wtedy wlasnie zdala sobie sprawe, ze znajduje sie w jakims pojezdzie. Krzyczala, lecz udalo sie jej jedynie ogluszyc sama siebie. Nastepnie usilowala uderzac piesciami w spod wieka, bylo to jednak trudne ze wzgledu na brak miejsca. Nagle wstrzasy ustaly, podobnie jak wibracja powodowana praca silnika. Laurie uslyszala przytlumiony odglos otwieranych drzwi pojazdu, po czym poczula, ze trumna sie rusza. -Ratunku! - krzyknela. - Nie moge oddychac! Uslyszala glosy, ale nie byly one skierowane do niej. Ogarnieta fala rozpaczliwej paniki, ponownie probowala bic piesciami w spod wieka. Jej oczy wypelnily sie lzami, ale nie potrafila sie powstrzymac. Nigdy w zyciu nie byla tak przerazona. Przez pewien czas czula, ze jest gdzies niesiona. Nie chciala myslec dokad. Czy naprawde mieli zamiar ja pogrzebac? Czy uslyszy odglos ziemi sypiacej sie na wieko? Po tepym uderzeniu w podloze trumna znieruchomiala. Nie bylo to uderzenie w ziemie. Wydawalo sie, ze raczej w drewniana podloge. Szlochajac Laurie z trudem lapala powietrze. Na jej czole wystapil zimny pot. Lou nie byl calkiem pewny, gdzie miesci sie American Fresh Fruit Company, wiedzial jednak, ze bylo to gdzies w rejonie nabrzeza Greenpoint. Byl tam kiedys przed laty i mial nadzieje, ze na miejscu sobie przypomni. Gdy znalazl sie w dzielnicy nad rzeka, zdjal z dachu i wylaczyl migajace swiatlo. Pojechal do konca alei Greenpoint, po czym skrecil na polnoc w ulice Zachodnia, caly czas szukajac oznak zycia w opuszczonych magazynach. Zaczynal odczuwac zniechecenie i rodzaj desperacji, gdy zobaczyl tabliczke z napisem "ulica Java". Nazwa ulicy nie byla mu obca. Skrecil nia w lewo, zblizajac sie coraz bardziej do rzeki. Za nastepna przecznica stalo wysokie ogrodzenie z drucianej siatki. Nad otwarta brama widniala tablica z nazwa firmy Cerino. Za brama widac bylo kilka zaparkowanych samochodow. Znajdowal sie wsrod nich nalezacy do Paula lincoln continental. Za samochodami wznosil sie wielki magazyn rozciagajacy sie poza przystan. Znad magazynu widoczny byl wierzcholek nadbudowy statku. Porucznik wjechal przez brame i zaparkowal obok samochodu Cerino. Szerokie, zamykane od gory wejscie do magazynu stalo otworem. Soldano dostrzegl wewnatrz kontury zaparkowanej furgonetki. Wylaczyl silnik i wysiadl. Slychac bylo tylko skrzeczenie mew z oddali. Detektyw sprawdzil swoj pistolet, lecz zostawil go w kaburze. Podszedl do wejscia i przyjrzal sie blizej furgonetce. Nabral otuchy, gdy zobaczyl na boku napis HEALTH AND HOSPITAL CORP. Rozgladajac sie w ciemnosciach panujacych w magazynie, nie ujrzal niczego poza niewyraznymi zarysami stosow bananow. Nie bylo nikogo widac, lecz na koncu przystani, w odleglosci okolo stu metrow, jarzylo sie swiatlo. Pomyslal o wezwaniu posilkow. Wlasciwa policyjna procedura tego wymagala, ale obawial sie, ze nie starczy czasu. Musial upewnic sie, ze Laurie nie zagraza dorazne niebezpieczenstwo. Potem mogl sie zajac wezwaniem pomocy. Unikajac srodkowego korytarza miedzy bananami, szedl bokiem, az natrafil na inne przejscie prowadzace do przystani. Niemal po omacku posuwal sie w kierunku swiatla. Dotarcie tam zajelo mu okolo pieciu minut. Ostroznie przesunal sie znow na bok i stwierdzil, ze swiatlo pada z okien biura. W srodku znajdowali sie ludzie i Lou natychmiast rozpoznal sylwetke Cerino. Skradajac sie blizej, mogl lepiej przyjrzec sie wnetrzu. Najwazniejsze bylo to, ze dostrzegl Laurie. Siedziala na krzesle z prostym, wysokim oparciem. Byl nawet w stanie zobaczyc jej blyszczace od potu czolo. Wyczuwajac, ze chwilowo Laurie wiele nie zagraza, powoli zaczal sie wycofywac. Teraz chcial posluzyc sie swoim radiem w samochodzie do wezwania posilkow. Przy tylu osobach zgromadzonych w biurze nie mial zamiaru zgrywac sie na bohatera wpadajac do srodka. Bedac z powrotem w wozie, siegnal po swoj nadajnik. Mial wlasnie sie odezwac, gdy poczul na karku dotkniecie zimnego metalu. -Wyjdz z samochodu - uslyszal. Powoli sie odwrocil i zobaczyl pociagla twarz Angela. -Wychodz. Ostroznie odlozyl mikrofon i wyszedl na asfalt. -Twarza do samochodu - rozkazal Facciolo. Szybko przeszukal Lou i zabral znaleziony pistolet. -Okay - powiedzial. - Chodzmy do biura. Moze ty takze wybralbys sie w maly rejs. -Nie wiem, o czym pan mowi - powiedziala Laurie. Byla roztrzesiona. Obok lezala trumna, w ktorej ja przywieziono. Przerazala ja mysl, ze znow moga ja tam wcisnac. -Prosze pani - odezwal sie Travino - sam jestem lekarzem. Mowimy tym samym jezykiem. Chcemy tylko wiedziec, w jaki sposob pani do tego doszla. Jak domyslila sie pani, ze te przypadki nie byly zwyczajnymi przedawkowaniami, z jakimi macie do czynienia kazdego dnia? -Chyba ma pan na mysli kogos innego - odparla Laurie. Starala sie myslec, ale w takim strachu bylo to trudne. Uwazala jednak, iz powodem, dla ktorego jeszcze zyje, jest to, ze bardzo zalezy im na dowiedzeniu sie, w jaki sposob rozwiklala zagadke. I dlatego nie chciala niczego im powiedziec. -Dopusccie mnie do niej - rzekl proszaco Ruggerio. -Jesli nie bedzie pani rozmawiac z doktorem, to bede musial zdac sie na Tony'ego - powiedzial Cerino. W tym momencie otworzyly sie drzwi prowadzace do magazynu i do biura wepchniety zostal Lou Soldano. Za nim wszedl Facciolo z wyciagnietym pistoletem. -Mamy towarzystwo! - oznajmil. -Kto to jest, Angelo? - spytal Paul. Zoperowane oko mial wciaz zasloniete. -Lou Soldano - odpowiedzial Facciolo. - Mial zamiar skorzystac ze swojego radia. -Lou? - powtorzyl Cerino. - Co ty tu robisz? -Pilnuje ciebie - odparl porucznik. - Nic ci nie jest? - zapytal spogladajac na Laurie. Laurie pokrecila glowa. -Nie wiecej, niz mozna sie spodziewac - odrzekla przez lzy. Angelo chwycil krzeslo i postawil je obok niej. -Siadaj! - warknal. Soldano usiadl nie odrywajac oczu od Laurie. -Czy cos ci sie stalo? - zapytal. -Travino - odezwal sie ze zloscia Paul. - Ta cala sprawa zanadto sie komplikuje. Ach, ty i twoje swietne pomysly! Nastepnie zwrocil sie do Facciolo. -Wyslij kogos na zewnatrz, aby upewnic sie, czy Soldano byl sam. I pozbadz sie jego samochodu. Na wszelki wypadek zalozmy, ze mial okazje zglosic sie, zanim go zgarnelismy. Angelo strzelil palcami w strone kilku podrzednych gangsterow towarzyszacych Paulowi, ktorzy natychmiast wyszli z biura. -Czy mam zajac sie detektywem? - spytal Ruggerio. Paul przeczaco machnal reka. -Jego obecnosc tutaj oznacza, ze wie wiecej, niz powinien wiedziec. On tez poplynie w rejs. Bedziemy musieli z nim porozmawiac tak samo, jak musimy porozmawiac z dziewczyna. Ale na razie przeniesmy ich szybko na "Montego Bay". Wolalbym, aby zaloga widziala jak najmniej. Co proponujecie? -Gaz! - powiedzial Facciolo. -Dobry pomysl - stwierdzil Cerino. - Tony, masz szanse. Ruggerio ochoczo zabral sie do dziela, pragnac skorzystac z okazji do wykazania sie w obecnosci Paula. Wyjal dwie plastikowe torebki i cylinder z gazem. Napelnil pierwsza, przewiazal ja i zajal sie druga, podczas gdy pierwsza powoli uniosla sie pod sufit. Jeden z gangsterow wrocil i zameldowal, ze nikogo wokol nie zauwazono oraz ze samochod Soldano zostal usuniety. Nagle, gwaltowne zatrabienie syreny okretowej "Montego Bay" sprawilo, ze wszyscy podskoczyli na swych miejscach. Statek znajdowal sie tuz za nie izolowana sciana biura. Cerino zaklal. Tony wypuscil z reki druga torebke i czesc gazu ulotnila sie do pokoju. -Czy to jest dla nas szkodliwe? - spytal Paul wyczuwajac zapach gazu. -Nie - odpowiedzial doktor Travino. W ogolnym zamieszaniu Laurie zwrocila sie do Lou. -Czy masz przy sobie papierosy? Ten spojrzal na nia, jak gdyby sie przeslyszal. -O czym ty mowisz? -O twoich papierosach. Daj mi je. Porucznik siegnal do kieszeni marynarki. Gdy mial wyciagnac dlon, inna reka chwycila go za przegub. Byl to gangster, ktory przyszedl z wiadomoscia o jego samochodzie. Zbir zmierzyl go ponurym wzrokiem i wyciagnal mu reke z kieszeni. Gdy zobaczyl, ze Soldano trzyma w niej jedynie paczke papierosow z zapalkami pod celofanem, puscil ja i zrobil krok w tyl. Wciaz zaskoczony detektyw wreczyl papierosy Laurie. -Czy jestes sam? - zapytala szeptem. -Niestety - odpowiedzial takze szeptem. Probowal usmiechnac sie do draba, ktory zlapal go za reke i wciaz patrzyl na niego zlym wzrokiem. -Chce, abys zapalil papierosa - polecila Laurie. -Przykro mi - odparl Lou - ale w tej chwili nie interesuje mnie palenie. -Zrob, co powiedzialam! - syknela Laurie. Spojrzal na nia zdezorientowany. -Dobrze! Jak sobie zyczysz. Laurie wyjela z paczki jednego papierosa i wlozyla go porucznikowi do ust. Nastepnie wyjela zapalki. Gdy odrywala jedna, spojrzala na obserwujacego ich uwaznie gangstera. Jego twarz nie zmieniala wyrazu. Oslonila zapalke i zapalila ja. Soldano pochylil sie w jej kierunku z papierosem w ustach. Jednak Laurie nie zapalila papierosa, lecz cala paczke zapalek. Gdy zapalki buchnely plomieniem, rzucila je w kierunku Ruggerio i jego plastikowych torebek. Jednoczesnie zsunela sie na bok z krzesla, potracajac zaskoczonego detektywa. Razem upadli na podloge. Wybuch, jaki nastapil, byl bardzo silny, zwlaszcza wokol Tony'ego i wyzej, przy suficie, gdzie zebrala sie warstwa wypuszczonego etylenu i jedna z plastikowych torebek. Wylecialy wszystkie szyby oraz drzwi, a ze swiatel ostala sie jedynie lampa na biurku. Ruggerio pochlonela ognista kula; rzucony o sciane Angelo osunal sie do pozycji siedzacej, z popekanymi bebenkami w uszach. Wlosy mial przypalone az do skory, ucierpialy takze jego pluca. Wszyscy inni zostali chwilowo ogluszeni i rzuceni na podloge, a takze powierzchownie poparzeni. Kilku z trudem poruszalo sie na czworakach, jeczac i sprawiajac wrazenie calkowicie zdezorientowanych. Laurie i Lou, lezacy na podlodze ponizej wypuszczonego etylenu, ucierpieli stosunkowo niewiele, choc tez byli lekko poparzeni i ogluszeni poteznym wybuchem. Laurie otworzyla oczy i zwolnila swoj uscisk wokol tulowia porucznika. -Nic ci sie nie stalo? - spytala. Dzwonilo jej w uszach. -Co to bylo, do diabla? - zapytal Soldano. Laurie poderwala sie na nogi. Pociagnela go za reke. -Wynosmy sie stad! - powiedziala. - Wyjasnie ci pozniej. Razem przeszli pomiedzy rozrzuconymi na podlodze jeczacymi ludzmi. Za wyrwanymi drzwiami biura pod ich stopami zachrzescily kawalki rozbitego szkla. W przejsciu miedzy bananami zobaczyli migajace swiatelko latarki. Ktos biegl w ich kierunku. Detektyw gwaltownie odciagnal Laurie w bok, w kierunku, skad przyszedl za pierwszym razem. Schowani za sterta bananow slyszeli zblizajacy sie odglos biegnacych stop. Po chwili jeszcze jeden ze zbirow Cerino pojawil sie zdyszany w drzwiach biura. Przez moment stal z ustami otwartymi ze zdumienia, po czym pospieszyl z pomoca swemu szefowi. Paul siedzial na podlodze przed biurkiem trzymajac sie za glowe. -To jest nasza szansa - szepnal Lou. Wziawszy sie za rece, ruszyli w kierunku wyjscia z magazynu. Posuwali sie wolno, gdyz wokol panowaly ciemnosci, a w dodatku chcieli trzymac sie z daleka od glownego przejscia, obawiajac sie zetkniecia z innymi ludzmi Cerino. Uplynelo prawie dziesiec minut, zanim zobaczyli niewyrazny kontur wyjscia. Na zewnatrz widac bylo czarna sylwetke furgonetki z kostnicy, zaparkowanej wciaz tam, gdzie widzial ja przedtem porucznik. -Mojego samochodu pewnie nie ma - szepnal Soldano. - Zobaczmy, czy nie ma kluczykow w furgonie. Ostroznie podeszli do karawanu. Detektyw otworzyl drzwi po stronie kierowcy i reka sprawdzil okolice kierownicy. Od razu natrafil na wiszace w stacyjce kluczyki. -Dzieki Bogu sa - oznajmil. - Wchodz! Laurie wsiadla od strony pasazera. Lou siedzial juz za kierownica. -Kiedy tylko rusze - powiedzial naglacym szeptem - dodajemy gazu. Ale mozemy nie miec wolnej drogi. Moze byc jakas strzelanina, wiec lepiej poloz sie z tylu. -Wlaczaj silnik! - rzekla Laurie. -Daj spokoj, nie kloc sie. -To ty sie klocisz. Jedziemy! -Nikt nigdzie nie jedzie! - odezwal sie glos po lewej stronie porucznika. Z uczuciem ludzi, ktorym grunt usuwa sie spod nog, Laurie i Lou spojrzeli przez okno. W ciemnosciach stalo kilku mezczyzn w kapeluszach. Ich twarze byly niewidoczne. Blysnela latarka, ktorej swiatlo przesunelo sie od detektywa do Laurie. Oboje zmruzyli oczy. -Wychodzic z wozu - powtorzyl ten sam glos. - Jedno i drugie. Nadzieje sie rozwialy. Laurie i Lou wyszli z furgonetki. Skierowane na nich swiatlo uniemozliwialo im przyjrzenie sie mezczyznom, wydawalo sie jednak, ze bylo ich trzech. -Z powrotem do biura - rozkazal ten sam glos. Przygnebieni Laurie i porucznik szli jako pierwsi. Zadne nie powiedzialo ani slowa. Zadne nie chcialo myslec o furii Cerino. W biurze wciaz panowal chaos. W powietrzu unosil sie gesty dym. Jeden ze zbirow Paula posadzil go w biurowym fotelu. Facciolo wciaz siedzial na podlodze oparty plecami o sciane. Wygladal na oszolomionego, a z kacika ust saczyla mu sie struzka krwi, kapiac z brody na podloge. Ktos wlaczyl dodatkowe swiatlo i rozmiary zniszczen byly teraz lepiej widoczne. Laurie byla zaskoczona iloscia spalenizny. Ten stary podrecznik farmakologii nie przesadzal: w przypadku etylenu okreslenie "latwopalny" dokladnie sie sprawdzilo. Mieli z Lou szczescie, ze nie odniesli wiekszych obrazen. Wraz z detektywem znalezli sie na tych samych miejscach, ktore zajmowali jeszcze niewiele minut przedtem. Siadajac Laurie spojrzala na spalone szczatki Tony'ego. Skrzywila sie i odwrocila wzrok. -Oko mnie boli - jeczal Cerino. Laurie zamknela powieki, nie chcac myslec o konsekwencjach spowodowania wybuchu etylenu. -Niech mi ktos pomoze! - zawolal Paul. Laurie otworzyla oczy. Cos tu nie gralo. Nikt sie nie ruszal. Trzej mezczyzni, ktorzy doprowadzili ich z powrotem do biura, ignorowali Paula Cerino. Ignorowali wlasciwie wszystkich. -Co sie dzieje? - szepnela do Lou. -Nie wiem. Dziwnie mi to wyglada. Spojrzala na trzech mezczyzn. Zachowywali sie nonszalancko, czyszczac paznokcie i poprawiajac krawaty. Nie kiwneli palcem, aby komukolwiek pomoc. Spogladajac w druga strone, zobaczyla mezczyzne, ktory przybiegl do biura tuz po tym, gdy wyszli z porucznikiem. Siedzial na krzesle z glowa podparta rekami, wpatrzony w podloge. Uslyszala kroki. Wydawac sie moglo, ze nadchodzaca osoba ma na obcasach metalowe blaszki. Z daleka widac bylo zblizajace sie ruchome swiatelka latarek. Wkrotce w wyrwanych drzwiach pojawil sie dobrze ubrany, przystojny brunet. Zatrzymal sie, aby obejrzec scenerie. Mial na sobie prazkowany garnitur i ciemny plaszcz z welny kaszmirskiej. Jego wlosy byly uczesane gladko do tylu. -Na Boga, Cerino - odezwal sie lekcewazaco. - Co ty tu nawyprawiales?! Laurie spojrzala na Paula. Nie odpowiadal, nawet sie nie poruszyl. -Nie wierze - powiedzial Soldano. Gwaltownie odwrocila glowe. Zobaczyla zdumienie na twarzy detektywa. -Co sie dzieje? - zapytala. -Wiedzialem, ze dzieje sie cos dziwnego - odparl. -Co takiego? -To Vinnie Dominick. -Kim jest Vinnie Dominick? - spytala. Vinnie pokrecil glowa, patrzac na szczatki Ruggerio, i podszedl do Lou. -Detektyw Soldano - rzekl. - Jak to dobrze, ze pan tu jest. - Nastepnie wyjal z kieszeni komorkowy telefon i podal go porucznikowi. - Wyobrazam sobie, ze chcialby pan skontaktowac sie ze swoimi kolegami, aby dowiedziec sie, czy zechca tu przyjechac. Jestem pewien, ze prokurator okregowy chcialby odbyc dluga rozmowe z Paulem Cerino. Laurie zauwazyla, ze na drugim planie trzej mezczyzni, ktorzy bezczynnie oczekiwali na pojawienie sie Vinniego Dominicka, chodzili teraz po pokoju zbierajac bron. Jeden z nich odebral Angelowi pistolet Lou i wreczyl go Vinniemu. Ten z kolei oddal go detektywowi. Soldano z niedowierzaniem spojrzal na trzymany przez siebie telefon w jednej rece i pistolet w drugiej. -No prosze, Lou - powiedzial Dominick - niech pan dzwoni. Niestety mam inne spotkanie, wiec nie bede mogl byc obecny, gdy przyjada niebieskie mundury. Poza tym jestem dosc niesmialy i nie czulbym sie dobrze bedac obsypywanym przez miasto pochwalami za uratowanie sytuacji. Oczywiscie wie pan, co robil pan Cerino, moja pomoc nie jest wiec w tym wzgledzie konieczna. Ale w razie potrzeby prosze nie wahac sie przed skontaktowaniem sie ze mna. Jestem pewien, ze wie pan, jak mnie zlapac. Skinal na swych ludzi i ruszyl w kierunku drzwi. Przechodzac obok Facciolo odwrocil sie do porucznika. -Moze dobrze byloby sprowadzic karetke dla Angela. On nie wyglada zbyt dobrze. - Nastepnie, patrzac na Tony'ego, dodal: - Karawan z kostnicy nada sie w sam raz dla tego psiego gowna. Powiedziawszy to, wyszedl. Soldano wreczyl Laurie swoj pistolet i wykrecil 911 na komorkowym telefonie. Przedstawil sie telefonistce i podal adres. Gdy skonczyl, wzial z powrotem pistolet. -Kim jest ten facet? - spytala Laurie. -To glowny rywal Cerino - odparl detektyw. - Musial dowiedziec sie, co Paul kombinuje, i w taki wlasnie sposob go zalatwil. Powiedzialbym, ze bardzo skutecznie, majac nas tutaj za swiadkow. Jest to takze sprytny sposob pozbycia sie konkurencji. -Czy chcesz przez to powiedziec, ze Dominick wiedzial o roli Cerino w tych wszystkich przedawkowaniach? - spytala oszolomiona Laurie. -Co ty mowisz? Vinnie musial wykryc, ze Paul eliminuje pacjentow znajdujacych sie przed nim na liscie osob oczekujacych na przeszczepienie rogowki u Jordana Sheffielda. -O moj Boze! - zawolala Laurie. -Co znowu? - spytal Lou. Po dotychczasowych przejsciach nie mial zbytniej ochoty na dalsze niespodzianki. -Jest duzo gorzej, niz myslalam. Przedawkowania narkotykow byly w rzeczywistosci morderstwami dla zdobycia oczu. Cerino polecal zabijac osoby, ktore zglosily gotowosc oddania swych narzadow w Banku Organow na Manhattanie. Porucznik spojrzal na Paula. -On jest o wiele wiekszym socjopata, niz moglem sobie wyobrazic. Na Boga, pracowal nad obiema stronami problemu: podaza i popytem. Cerino podniosl oparta na rekach glowe. -A co mialem robic? Czekac jak wszyscy inni? Nie moglem sobie pozwolic na czekanie. W mojej branzy kazdy dzien slepoty oznaczal ryzyko utraty zycia. Czy to moja wina, ze w szpitalach jest za malo rogowek? Laurie dotknela ramienia Lou. Odwrocil sie w jej strone. -W calej tej sprawie jest dziwny posmak ironii - powiedziala. - Spieralismy sie, czyja seria zgonow jest bardziej znaczaca spolecznie i tym samym wazniejsza: twoje morderstwa w stylu gangsterskim czy moje przedawkowania wsrod dobrze sytuowanych mlodych ludzi, po czym okazuje sie, ze byl miedzy nimi scisly zwiazek. Byly to po prostu dwie strony tej samej obrzydliwej sprawy. -Nie mozecie niczego udowodnic - burknal Paul. -Czyzby? - zapytala Laurie. Epilog MANHATTAN, STYCZEN, SRODA, GODZ. 10.15 Lou Soldano przytupnal, aby otrzasnac z butow mokry snieg, i wszedl do kostnicy.Usmiechnal sie do straznika, ktory nie zatrzymal go, i poszedl prosto do szatni. Szybko przebral sie w zielony stroj ochronny. Przed drzwiami do glownej sali sekcyjnej przystanal i zalozyl maske, po czym wszedl do srodka. Omiotl wzrokiem sale, sprawdzajac obsade poszczegolnych stolow. Wreszcie dostrzegl znajoma sylwetke, ktorej nie mogly ukryc nawet niezgrabny kitel, fartuch i kaptur. Podszedl do stolu i zobaczyl, ze Laurie pracuje nad bardzo duzym cialem, zaglebiona niemal po lokcie. -Nie wiedzialem, ze macie tu do czynienia z wielorybami - powiedzial. Laurie podniosla glowe. -Czesc, Lou - odezwala sie pogodnie. - Czy nie zechcialbys podrapac mnie po nosie? - Odwrocila sie od stolu i zamknela oczy, gdy porucznik spelnial jej prosbe. - Troche nizej... Ach. To jest to. Dzieki. Otworzyla oczy i wrocila do pracy. -Ciekawy przypadek? - spytal Soldano. -Bardzo ciekawy. To mialo byc samobojstwo, ale zaczyna mi wygladac raczej na cos z twojej branzy. Detektyw patrzyl przez kilka minut i wzdrygnal sie. -Chyba nigdy nie przyzwyczaje sie do tej twojej pracy. -Przynajmniej pracuje - odparla Laurie. -To prawda, ale w ogole nie powinni byli cie zwalniac. Na szczescie bywa tak, ze sprawy w koncu ukladaja sie dobrze. Laurie podniosla glowe. -Nie sadze, aby tak myslaly rodziny ofiar. -Tez prawda - przyznal Lou. - Chodzilo mi tylko o twoja prace. -Bingham zachowal sie w koncu wielkodusznie - powiedziala Laurie. - Nie tylko przywrocil mnie do pracy, ale takze przyznal, ze mialam racje, przynajmniej czesciowo. Mylilam sie w sprawie skazenia. -Ale mialas racje w tym, co bylo - wazne. To nie byly wypadki, to byly zabojstwa. I twoja rola nie skonczyla sie na tym. Zreszta wlasciwie dlatego tu wpadlem. Wlasnie uzyskalismy niepodwazalny akt oskarzenia przeciwko Cerino. Laurie wyprostowala sie. -Moje gratulacje! - rzekla. -To wcale nie dzieki mnie - odparl porucznik. - To twoja zasluga. Najpierw udalo ci sie potwierdzic identycznosc tej probki naskorka spod paznokcia Julii Myerholtz ze szczatkami Tony'ego Ruggerio. To mialo kluczowe znaczenie. Nastepnie ekshumowalas kilka cial, az udalo ci sie potwierdzic, ze slady na przedramieniu Angela Facciolo odpowiadaja zebom Kendalla Fletchera. -Kazdy lekarz sadowy moglby to zrobic - wtracila Laurie. -Nie jestem taki pewny. W kazdym razie, w obliczu tak niezaprzeczalnych dowodow, Angelo poszedl na ugode z prokuratorem i zeznal o roli Cerino. Wlasnie tego potrzebowalismy. Teraz juz bedzie z gorki. -Ty tez spisales sie calkiem niezle. Doprowadziles do tego, ze gospodyni Kaufmanow rozpoznala Facciolo w szeregu innych osob i Tony'ego na zdjeciach w kartotece notowanych. -To nie wystarczyloby do sporzadzenia aktu oskarzenia, a nawet gdyby, to nie do skazania. Na pewno nie w przypadku Paula. Ale w kazdym razie to juz sie skonczylo. -Ciarki mnie przechodza na mysl o tym, ze po swiecie chodza ludzie tacy jak Cerino - stwierdzila Laurie. - Przerazajace jest to polaczenie inteligencji i socjopatii. Choc cala sprawa byla ohydna, to miala jednak aspekty duzej pomyslowosci. Kto by przypuscil, ze jego zbiry beda wpychac ludzi do lodowek, aby dluzej przechowac tkanke rogowki! Oni wiedzieli, ze blednie przypiszemy to bardzo wysokiej goraczce spotykanej przy zatruciu kokaina. -Chodzi o to - odezwal sie Soldano - ze wiekszosc spoleczenstwa, ktora przestrzega przepisow i prawa, nie zdaje sobie sprawy, ze spora liczba ludzi postepuje wrecz odwrotnie. Jedna z niedobrych stron postawienia Cerino w stan oskarzenia jest to, ze Vinnie Dominick nie ma konkurencji. Dotychczas trzymali sie nawzajem w ryzach, ale to juz minelo. Po zejsciu Paula ze sceny zorganizowana przestepczosc na terenie Queens nie spadla, lecz wzrosla. -Teraz, gdy jest juz po wszystkim - wtracila Laurie - zastanawiam sie, dlaczego rozpracowanie tego zajelo nam tyle czasu. Jako lekarz wiedzialam, ze przepisy dotyczace medycyny sadowej sa w Nowym Jorku przestarzale i ze istnieje lista oczekujacych na rogowki. A wiec dlaczego nie zorientowalam sie wczesniej? -Mysle, ze nie dostrzeglas tego, bo bylo to zbyt diaboliczne. Majac normalny umysl, nie moglas nawet pomyslec o takiej mozliwosci. -Chcialabym moc w to uwierzyc. -Jestem pewien, ze tak jest. -Byc moze. -No coz, chcialem ci tylko powiedziec o Cerino - rzekl detektyw. Niezgrabnie przestapil z nogi na noge. -Ciesze sie, ze to zrobiles - odparla Laurie przygladajac sie mu. On sam unikal jej wzroku. -Chyba powinienem wracac do biura... - zastanawial sie na glos. -Czy chcialbys cos powiedziec? - spytala Laurie. -Tak - odparl spogladajac jej w koncu w oczy. - Czy nie poszlabys wieczorem na kolacje, zupelnie towarzysko, bez spraw sluzbowych? Laurie usmiechnela sie na te powtorke towarzyskiej nieporadnosci Lou. Byla ona szczegolnie dziwna ze wzgledu na to, ze razem pracowali nad sprawa Cerino i znali sie juz lepiej. Pod kazdym innym wzgledem porucznik byl zdecydowany i pewny siebie. -Moglibysmy znow pojsc do Malych Wloch - dodal widzac jej wahanie. -Nigdy dziewczyny nie uprzedzisz. Soldano wzruszyl ramionami. -Mam przez to dla siebie wytlumaczenie, jesli odmowisz. -Niestety, mam juz plany. -Oczywiscie - powiedzial pospiesznie. - Niepotrzebnie sie pytalem. No nic, trzymaj sie. Nagle odwrocil sie w kierunku wyjscia. -Pozdrow ode mnie Jordana - zawolal przez ramie. Patrzac na detektywa zmierzajacego do podwojnych drzwi, Laurie poczula przyplyw dawnej irytacji. Walczyla z odruchem odgryzienia sie mu. Nie stracil swej zdolnosci do dzialania jej na nerwy. Drzwi sali sekcyjnej zamknely sie za nim i Laurie odwrocila sie do swojej roboty. Zawahala sie jednak. -Vinnie - odezwala sie nagle. - Zaraz wroce. Wychodzac z sali sekcyjnej, zdjela gumowe rekawiczki, fartuch i kitel. Lou juz zniknal i korytarz byl pusty. Domyslajac sie, ze jest w szatni, skierowala sie prosto do meskiej czesci. Zaskoczyla go, gdy zdejmowal bluze ubrania ochronnego, odslaniajac swa umiesniona i owlosiona klatke piersiowa. Zazenowany opuscil bluze. -Nie podoba mi sie twoja sugestia, ze zamierzam sie spotkac z Jordanem Sheffieldem - powiedziala podpierajac sie rekami pod boki. - Dobrze wiesz, ze byl on zamieszany w te cala sprawe. -Wiem, ze byl zamieszany - odparl porucznik. - Ale wiem tez, ze lawa przysieglych nie postawila go w stan oskarzenia. Dowiedzialem sie ponadto, ze Izba Lekarska nie podjela wobec niego zadnych krokow dyscyplinarnych mimo wyraznych podejrzen, ze wiedzial, co sie dzieje. Niektorzy ludzie uwazaja nawet, iz doktor rozmawial o tej sprawie z Cerino, ale nic nie zrobil, bo byl zadowolony ze wzrostu liczby wykonywanych operacji. Tak wiec Jordan dalej zgarnia gruba forse, jak gdyby nic sie nie stalo. -I ty uwazasz, ze ja w takiej sytuacji dalej spotykalabym sie z nim? - spytala z niedowierzaniem Laurie. - To mnie obraza. -Nie wiem - odparl zbity z tropu Soldano. - Nie wspominalas o nim. -Wydawalo mi sie, ze to jest jasne. Poza tym skoro tak scisle z soba wspolpracowalismy, mogles zapytac. -Przepraszam. Moze bardziej sie obawialem, iz wciaz sie spotykacie. Jak pamietasz, przyznalem sie, ze zawsze bylem o niego troche zazdrosny. -On jest ostatnia osoba, o ktora powinienes byc zazdrosny. Jordan mialby szczescie majac chocby gram twojej uczciwosci i prawosci. -Ja chcialbym miec gram jego wyksztalcenia - wyznal detektyw. - Albo jego wyrobienia. On zawsze sprawial, ze czulem sie przy nim obywatelem drugiej kategorii. -Jego oglada jest powierzchowna - odparla Laurie. - Tak naprawde interesuja go tylko pieniadze. Zenujace dla mnie jest to, ze bylam rownie slepa w stosunku do niego, jak wobec tego, co robil Cerino. On mi zawrocil w glowie intensywnoscia swoich zabiegow i pewnoscia siebie. Ty przejrzales jego fasade, a ja nie potrafilam, nawet gdy powiedziales mi o tym wprost. -To nie twoja wina - odrzekl Lou. - Masz o ludziach lepsze zdanie niz ja. Nie jestes takim cynicznym draniem jak ja. Poza tym nie masz takiego jak ja kompleksu wynikajacego z pochodzenia. -Powinienes byc dumny z swojego pochodzenia. To jest zrodlo twojej uczciwosci. -Moze, ale i tak wolalbym studiowac w Harvardzie. -Kiedy mowilam, ze mam plany na wieczor, mialam nadzieje, ze zaproponujesz jutrzejszy wieczor albo przyszly tydzien. Brzmi to prozaicznie, ale ide dzis do swoich rodzicow. Moze bys poszedl ze mna? -Chyba zartujesz - powiedzial porucznik. - Ja? -Tak - odparla Laurie, zapalajac sie do swego pomyslu. - Jednym z pozytywnych skutkow tej calej sprawy z Cerino jest wyrazna poprawa moich stosunkow z rodzicami. Nawet moj ojciec uznal wreszcie, ze zrobilam cos, do czego moze sie odniesc pozytywnie, i mysle, ze ja takze troche wydoroslalam. Nawet przestalam sie buntowac. Sadze, ze zajmowanie sie ta sprawa pozwolilo mi w koncu uporac sie z zadawnionym poczuciem winy wynikajacym ze smierci mego brata. -To juz troche wykracza poza moja dziedzine - stwierdzil Soldano. -Moze jest to wymadrzanie sie z zadeciem psychoanalitycznym - przyznala Laurie. - Ale rzecz sprowadza sie do tego, ze odwiedzanie moich rodzicow moze byc przyjemnoscia. Ostatnio widuje ich mniej wiecej raz w tygodniu. I bardzo bym sie cieszyla, gdybys ze mna poszedl. Chcialabym, aby poznali kogos, kogo naprawde szanuje. -Czy stroisz sobie ze mnie zarty? -Absolutnie nie. Co wiecej, im dluzej o tym mysle, tym bardziej chcialabym, abys poszedl. A jesli poczujesz sie tam dobrze, to moze jeszcze zechcesz zaprosic mnie jutro wieczorem do Malych Wloch. -Prosze pani, umowa stoi - powiedzial Lou. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-12-09 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/