Olimp tom II - SIMMONS DAN
Szczegóły |
Tytuł |
Olimp tom II - SIMMONS DAN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Olimp tom II - SIMMONS DAN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Olimp tom II - SIMMONS DAN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Olimp tom II - SIMMONS DAN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
SIMMONS DAN
Olimp tom II
DAN SIMMONS
Tom II
Przeklad Wojciech Szypula
Czesc 1
1
Harman z Arielem spadali w ciemnosc. Trwalo to niewyobrazalnie dlugo.Zamiast roztrzaskac sie u stop Golden Gate w Machu Picchu, miekko wyladowali w dzungli na grubej, liczacej setki lat warstwie prochnicy i gnijacych lisci.
W pierwszej chwili oszolomiony Harman nie mogl uwierzyc, ze nie zginal. Potem jednak ukleknal, opedzajac sie od malego Ariela - ktory i tak juz odskoczyl poza zasieg jego rak - i wstal chwiejnie. Zamrugal kilka razy. Otaczala go ciemnosc.
Ciemnosc. Przy Golden Gate byl dzien, wiec musieli spasc... gdzie indziej. Ale gdzie? Harman byl pewien dwoch rzeczy: znajdowali sie teraz po przeciwnej stronie planety, w gestej dzungli. Noc intensywnie pachniala roslinna zgnilizna. Geste od wilgoci powietrze lepilo mu sie do skory jak przemoczony koc; koszula przesiakla w mgnieniu oka i przylgnela do ciala. Z nieprzeniknionego mroku dobiegal szelest lisci palmowych, ktoremu towarzyszyl brzek owadzich skrzydel i odglosy insektow przemieszczajacych sie w poszyciu oraz tupot mniejszych i wiekszych zwierzat. Czekajac, az wzrok przywyknie do ciemnosci, zacisnal piesci. Mial nadzieje, ze predzej czy pozniej dosiegnie Ariela. Zadarl glowe. Wysoko, bardzo wysoko miedzy liscmi przeswiecaly gwiazdy.
Uplynela moze z minuta, zanim dostrzegl blada, widmowa i lekko fosforyzujaca sylwetke Ariela, ktory stal jakies trzy metry od niego.
-Zabierz mnie z powrotem - burknal Harman.
-Dokad?
-Na most. Albo do Ardis. Byle szybko.
-To niemozliwe.
Bezplciowy glos brzmial obelzywie. I doprowadzal Harmana do szalu.
-Mozliwe. I masz to natychmiast zrobic. Nie wiem, jak mnie tu przeniosles, ale zadam, abys odwrocil ten proces. I to juz!
-A jesli nie? Co mi zrobisz? - spytal lekko rozbawiony blady ludzik.
-Zabije cie - odparl obojetnym tonem Harman.
Mowil najzupelniej powaznie. Zamierzal udusic tego bialozielonego wymoczka, wycisnac z niego zycie, a potem napluc na trupa.
I zostaniesz sam w ciemnej dzungli, odezwaly sie w nim resztki logiki. Zignorowal te mysl, - Jejku. jejku - zakpil z udawanym przerazeniem Ariel. - Zaszczypiesz mnie na smierc?
Harman rzucil sie na niego. Mala postac - Ariel mial nie wiecej niz metr dwadziescia wzrostu - zlapala go w pol skoku i cisnela na dziesiec metrow w glab dzungli. Smignal w powietrzu, lamiac po drodze paprocie i rwac liany.
Dobre dwie minuty trwalo, zanim odzyskal oddech, kolejna zajelo mu dzwigniecie sie na kolana. Zdawal sobie sprawe, ze gdyby Ariel potraktowal go w ten sposob w innym miejscu - na przyklad na Golden Gate, gdzie sie przed momentem znajdowali - mialby przetracony kregoslup. Stanal na miekkiej ziemi, wytezyl w ciemnosci wzrok i przedarl sie przez gaszcz z powrotem na malenka polanke.
Ariela juz tam nie bylo.
-Patrz! - zabrzmial skads jego wesoly glosik. - Jest nas wiecej!
Harman znieruchomial. Jego wzrok przyzwyczail sie juz do saczacego sie z gory skapego blasku gwiazd, i to, co zobaczyl, zaparlo mu dech w piersi.
Na polance, pomiedzy drzewami, wsrod lian i paproci stalo okolo piecdziesieciu, moze szescdziesieciu drobnych postaci. Nie byly ludzmi, wojniksami ani kalibanami. Nie przypominaly zadnych dwunogich istot, jakie Harman widzial w swoim trwajacym dziewiecdziesiat dziewiec lat i dziewiec miesiecy zyciu. Ksztaltami troche podobne do ludzi, byly niewiele wyzsze od Ariela i mialy - tak jak on - przezroczysta skore, pod ktora, w zielonkawym plynie, plawily sie organy wewnetrzne. O ile jednak Ariel mial normalne usta, policzki, nos i oczy mlodego mezczyzny lub mlodej kobiety, o tyle im brakowalo zarowno warg, jak i ludzkich oczu. Wpatrywaly sie w Harmana czarnymi kropkami, ktore przywodzily na mysl dwie brylki wegla. Mialy po trzy palce u rak, nie mialy zas ani szkieletow, ani zadnych cech ktore roznilyby je miedzy soba.
-Chyba nie miales jeszcze okazji poznac moich pomocnikow. - Ariel pelnym wdzieku, kobiecym skinieniem glowy wskazal zgromadzony w polmroku tlumek. - Ich miejsce jest tutaj, w nizszym swiecie. Zostali nan wypluci, zanim narodzil sie wasz rodzaj. Rozne nosza miana. Jego Prosperowatosc nazywa je tak i siak, jak mu przyjdzie ochota, sa jednak podobni do mnie. Wywodza sie z chlorofilu i pylkow, ktore rozsiano po lesie, aby dokonywaly pomiarow. To sie dzialo jeszcze przed nastaniem postludzi. Oto zeki. Sa robotnikami, pomocnikami i wiezniami jednoczesnie. Jak my wszyscy, nieprawdaz?
Harman wpatrywal sie w zielone stworki. Odpowiadaly mu niewzruszonymi spojrzeniami.
-Brac go - wyseplenil Ariel.
Cztery zeki skoczyly naprzod. Harman nawet nie podejrzewal, ze te potworki moga miec tyle gracji, i zanim zdazyl uciec czy chocby stawic opor, dwa chwycily go w zelazny uscisk trojpalczastych lapek. Trzeci podszedl tak blisko, ze piersia dotknal piersi czlowieka, kolejny zas wzial Harmana za reke - tak jak przed chwila Ariel - i wepchnal ja gleboko w piers stojacego przed czlowiekiem zielonego stworka. Dlon bez trudu przeszla przez miekka skore i Harman poczul, ze trzyma w palcach sercopodobny organ zeka. W glowie uslyszal niewypowiedziane glosno slowa:
Nie draznij Ariela. Moze cie zabic bez powodu. Chodz z nami, nie opieraj sie, tak bedzie lepiej dla ciebie i twojej pani Ady.
-Skad wiecie o Adzie?! - zawolal.
Chodz!
Tak brzmialo ostatnie slowo, przekazane z pulsujacej reki do tetniacej bolem glowy Harmana. Zek szarpnal sie wstecz i Harman zostal z zacisnietym w dloni sercem, ktore nagle zamarlo i zwiotczalo. Zek bezszelestnie upadl na ziemie, skurczyl sie, zwiotczal i umarl. Nikt poza Harmanem nie zwrocil na niego uwagi. Ariel odwrocil sie i ruszyl ledwie widoczna sciezka w glab dzungli.
Dwa uczepione Harmana zeki nie zamierzaly go wypuscic, ale ich uscisk zelzal. Nie probowal sie wyrywac. Z trudem dotrzymywal im kroku, kiedy gesiego szli przez ciemny las.
Kiedy, potykajac sie, brnal przez dzungle, jego umysl pracowal znacznie zwawiej niz nogi. Chwilami listowie nad jego glowa gestnialo tak bardzo, ze nie przepuszczalo ani odrobiny swiatla. Nie widzial wtedy nawet wlasnych stop, dawal sie zekom prowadzic za rece i pograzal w rozmyslaniach. Wiedzial, ze jesli chce jeszcze kiedys zobaczyc Ade i Ardis, musi wykazac sie wiekszym sprytem niz kiedykolwiek w ostatnich miesiacach.
Po pierwsze, co to za miejsce? Na Golden Gate byl burzowy poranek, tutaj - pora znacznie pozniejsza. Probowal przywolac z pamieci cala swoja wiedze geograficzna, ale mapy i polkule mieszaly mu sie w glowie, a takie nazwy jak "Azja" czy "Europa" nic nie znaczyly. Ciemnosc sugerowala, ze opuscili poludniowy kontynent, na ktorym znajdowal sie most. Nie mial wiec co marzyc o tym, ze wroci piechota do Machu Picchu, Hannah, Petyra i sonika.
Po drugie, jak Ariel go tu przeniosl? W zielonych kulach na Golden Gate nigdzie nie bylo faksu. Gdyby byl - gdyby Savi powiedziala im o faksowym polaczeniu z Machu Picchu - z pewnoscia nie lecialby sonikiem po bron i amunicje ani nie transportowalby w ten sposob umierajacego Odyseusza. Nie... Ariel musial w jakis inny sposob przerzucic go do ciemnego lasu, cuchnacego stechlizna i rojacego sie od insektow.
Biorac pod uwage, ze szedl najdalej dziesiec krokow za awatarem biosfery (tak kiedys nazwal Ariela Prospero), mogl mu po prostu zadac te pytania. Najgorsze, co go czekalo ze strony bladego chochlika - ktorego cialo odbijalo slabe swiatlo gwiazd, ilekroc przechodzili przez J odsloniete polany - byl brak odpowiedzi.
Ariel odpowiedzial na oba pytania. Zaczal od drugiego.
-Jeszcze tylko przez pare godzin bede ci towarzyszyl - powiedzial. - Pozniej musze cie dostarczyc mojemu panu, wkrotce po tym, jak uslyszelibysmy pianie kura, gdyby jakies kury mieszkaly w tej smetnej dziurze.
-Twojemu panu? - powtorzyl Harman. - Prosperowi?
Ariel milczal.
-A jak wlasciwie nazywa sie ta smetna dziura?
Chochlik sie rozesmial. Jego smiech przypominal dzwiek srebrzystych dzwoneczkow, ale ciarki przechodzily od niego po plecach.
-Powinni ja nazwac Arielowa Wylegarnia, bo to wlasnie tutaj sie narodzilem, dziesieciokroc po dwiescie lat temu. Moja swiadomosc wylonila sie z miliarda czujniko-nadajnikow, ktore ludzie tacy jak ty, moj gosciu, nazywali pylkami. Dzieki nim drzewa rozmawialy ze soba nawzajem i ze swoimi ludzkimi panami, polaczone omszala siecia, ktora dala poczatek noosferze. Opowiadaly o temperaturze, ptasich gniazdach, piskletach i cisnieniu osmotycznym w kilogramach na centymetr kwadratowy. Usilowaly skwantyfikowac fotosynteze jak stary urzedniczyna, ktory zaropialymi slepiami przelicza paciorki i blyskotki, traktujac je jak skarby. Zeki, moi ukochani posrednicy - ktorych ten potwor, mag, ukradl mi i uprowadzil na Czerwona Planete - rowniez powstaly w ten sposob, lecz nie tutaj, czcigodny gosciu. Nie tutaj.
Harman prawie nic z tego nie zrozumial, ale dopoki Ariel mowil - czy moze raczej paplal - predzej czy pozniej musial zdradzic sie z czyms interesujacym.
-Dziewiec miesiecy temu rozmawialem z twoim panem, Prosperera, na jego orbitalnej wyspie. Nazwal cie awatarem biosfery.
-Pewnie. - Ariel parsknal smiechem. - Ja zas nazywam Prospera, mojego pana, jak o nim mowisz, Tomem Gnojkiem. - Odwrocil sie do Harmana. Bialozielona twarzyczka emanowala delikatna poswiata niczym jakas fosforyzujaca roslina. Liscie naparly na nich ze wszystkich stron. Zanurzyli sie w absolutny mrok. - Harmanie, mezu Ady, przyjacielu Nomana. Zdaje sie, ze jestes grzesznikiem, czlowiekiem, ktorego wartosc w tym nizszym swiecie raczej sprowadza sie do tego, czym nie jest, niz wynika z tego, kim jest. Ze wszystkich ludzi wlasnie ty najmniej nadajesz sie do zycia. Bliski jestes pelnych pieciu dwudziestek, jak dlugo wypiekane posilki naszego brata Kalibana. Czas i jego przyplywy pozbawily cie rozumu. A trzeba ci wiedziec, ze nawet ludzie dzielniejsi niz ty wieszaja i topia swoje prawdziwe ja.
Tym razem Harman nie zrozumial nic a nic, Ariel zas zbywal jego dalsze pytania milczeniem - az trzy godziny pozniej i wiele kilometrow dalej zastal ich swit.
Godzine po tym, jak stwierdzil, ze brak mu juz sil, zeki daly mu odpoczac. Oparl sie o lezacy przy sciezce glaz i rozpaczliwie lapal oddech. Dopiero kiedy sie przejasnilo, zorientowal sie, ze to cos za jego plecami nie jest glazem.
Kamien okazal sie sciana, a sciana - czescia sporej, schodkowej budowli. Z przesiglowanych lektur wiedzial, ze ma przed soba cos, co nazywano "swiatynia". Ale musiala minac jeszcze dluga chwila, zanim dotarlo do niego, co naprawde widzi i czego dotyka.
Kazdy centymetr muru pokryty byl wymyslnymi plaskorzezbami. Niektore byly calkiem spore, jak wyprostowane meskie ramie, wiekszosc jednak dalby rade zakryc rozpostarta dlonia. Promienie tropikalnego slonca sciekaly spod lesnego sklepienia, wylawiajac z polmroku coraz wieksza ilosc zdobien. Przedstawialy mezczyzn kochajacych sie - uprawiajacych seks - z kobietami, czasem z wiecej niz jedna, a takze mezczyzn z mezczyznami, kobiety z kobietami, kobiety i mezczyzn z - najprawdopodobniej - konmi, mezczyzn ze sloniami, kobiety z bawolami, kobiety z kobietami i malpami, mezczyzn z mezczyznami... i nastepnymi mezczyznami...
Rozdziawil usta. Zyl dziewiecdziesiat dziewiec lat i nigdy nie widzial czegos podobnego. Na jednym z fryzow, akurat na wysokosci oczu, dostrzegl mezczyzne lezacego z glowa miedzy udami kleczacej kobiety i dosiadanego okrakiem przez drugiego mezczyzne, ktorego penis w pelnej erekcji tkwil w ustach tejze kobiety. Druga kobieta, z umocowanym na biodrach sztucznym czlonkiem, wchodzila w te pierwsza od tylu, ta zas, zajeta juz trojgiem ludzi, jedna reka masturbowala podniecone zwierze, w ktorym - obeznany ze spektaklem turynskim - Harman rozpoznal konia, druga zas piescila stojacego obok mezczyzne.
Odsunal sie i podniosl wzrok na opleciona pnaczami budowle. Pokrywaly ja tysiace, jesli nie dziesiatki tysiecy podobnych plaskorzezb przedstawiajacych praktyki seksualne, jakich nigdy sobie nawet nie wyobrazal. Jakich nie potrafilby sobie wyobrazic. Na przyklad te slonie... Postacie ludzi byly mocno wystylizowane - mialy owalne twarze i piersi, mocno wydluzone oczy w ksztalcie migdalow, usta wykrzywione w dekadenckich usmiechach.
-Co to za miejsce? - zapytal.
W odpowiedzi Ariel zaspiewal falsetem:
-Nad ich glowami majacza, w powietrznej pomroce, Dziela artystow umarlych w pradawnej epoce. Co znaczyly figury zadzy i milosci dla tych, z ktorych dzis nie zostaly nawet kosci?
-Co to za miejsce? - powtorzyl Herman.
-Khadzuraho.
Chociaz raz Ariel udzielil prostej odpowiedzi, tyle ze niczego ona nie wyjasnila.
Na dany przez Ariela znak dwa zielone, przezroczyste zeki pociagnely Harmana za rece i waska sciezka zaczeli oddalac sie od swiatyni. Ostatni raz obejrzal sie przez ramie na kamienna budowle - a wlasciwie budowle, bo zdobionych erotycznymi rzezbami swiatyn bylo wiecej - i dopiero z tej perspektywy dostrzegl do jakiego stopnia dzungla zawladnela okolica. Spolkujace pary byly oplecione pnaczami, czesciowo przesloniete trawami, zdlawione w usciskach korzeni i zielonych wasow.
A potem Khadzuraho zatonelo w zieleni i Harman skoncentrowal sie na maszerowaniu sladem Ariela. Slonce rozswietlalo otaczajaca ich dzungle, nadajac jej tysiace odcieni zieleni (wiekszosci z nich nigdy sobie nawet nie wyobrazal), a on rozmyslal tylko o tym, jak wrocic do Ardis i Ady - albo przynajmniej na Golden Gate, zanim Petyr odleci sonikiem. Nie chcial czekac trzy dni, az Petyr wroci po Hannah i ozdrowialego - jesli sarkofag istotnie mogl przywracac zycie i zdrowie - Odyseusza-Nomana.
-Arielu? - zagadnal mala figurke, ktora zdawala sie unosic w powietrzu przed zekami.
-Tak, moj panie? - Glos byl mily, ale jego bezplciowosc dzialala Harmanowi na nerwy.
-Jak przeniosles mnie z Golden Gate do dzungli?
-Czyzbym nie byl dosc delikatny, czlowieku?
-Byles - zapewnil go Harman. Bal sie, ze lada chwila chochlik znow zacznie mowic od rzeczy. - Ale ja pytam, jak to zrobiles?
-A jak ty przemieszczasz sie z miejsca na miejsce, jesli nie lezysz akurat na brzuchu w latajacym spodku?
-Faksuje sie. Ale przeciez na Golden Gate nie ma pawilonu faksu. Nie ma wezla.
Ariel wzniosl sie wyzej, otarl sie o galezie i obryzgal zeki i Harmana deszczem straconych kropli.
-A czy twoj przyjaciel Daeman udal sie do faksowezla, kiedy dziesiec miesiecy temu pozarl go allozaur?
Harman stanal jak wryty. Zeki tez sie zatrzymaly; chwilowo nie probowaly go ponaglac.
No tak. Przez cale zycie mial to jak na dloni - i mimo to byl slepy. Kiedy czlowiek faksowal sie do konserwatorni na zakonczenie ktorejs z pierwszych czterech dwudziestek, udawal sie do najblizszego pawilonu faksu. Kiedy ktos wybieral sie w podroz, udawal sie do najblizszego pawilonu. Ale kiedy ktos wskutek nieprzewidzianych okolicznosci zostal ranny - lub zabity, rozszarpany czy na wpol pozarty, jak Daeman - pierscienie same go do siebie sciagaly.
2
Sam przeciez byl na gorze, na wyspie Prospera, w konserwatorni. Na wlasne oczy widzial, jak nagie ciala zjawialy sie w zbiornikach, jak niebieskie larwy naprawialy je w bulgoczacym plynie odzywczym, i jak potem ci sami ludzie znikali, wracajac na Ziemie. Razem z Daemanem nadzorowal ich faksowanie, sluchajac polecen Prospera. Zniszczyli sluzki i poslugujac sie wirtualnymi przyrzadami sterowniczymi, odeslali do domu znaczna liczbe naprawionych cial.Ludzie mogli sie faksowac bez pawilonow, aby wyruszac w swiat, nie byl potrzebny zaden z trzystu kilkudziesieciu znanych wezlow.
Patrzyl na to przez cale zycie - bez mala sto lat! - i wcale tego nie widzial. Mit o obecnosci postludzi, ktorzy sciagali rannych i zabitych do pierscieni, byl zbyt silnie zakorzeniony w swiadomosci ludzi. Faksowezly byly dzielem nauki, ale nieplanowane wizyty w konserwatorni bardziej przypominaly namiastke religii.
W konserwatorni na wyspie Prospera automaty mogly faksowac, kogo chcialy i dokad chcialy, bez wezlow i pawilonow.
Dopoki Harman i Daeman jej nie zniszczyli.
Zeki lagodnie pociagnely go do przodu, on jednak jeszcze przez chwile im sie opieral. Od wagi tych przemyslen krecilo mu sie w glowie. Gdyby male zielone stworki go nie podtrzymywaly, moglby osunac sie na ziemie.
Wyspa Prospera zostala zniszczona - ludzie calymi miesiacami ogladali jej plonace szczatki na nocnym niebie - ale Ariel nadal mogl sie faksowac, i to niezaleznie od wezlow, portali i pawilonow. Bylo w pierscieniach - albo nawet na samej Ziemi - cos, co go rozpoznawalo, kodowalo i przenosilo z miejsca na miejsce. W ten sam sposob przenioslo takze jego, Harmana, z mostu do Khadzuraho. W miejsce, ktore, na ile sie orientowal, znajdowalo sie gdzies na koncu swiata.
Moglby wiec wrocic do Ady, gdyby udalo mu sie wyciagnac od Ariela sekret swobodnego faksowania.
Zeki znow go szarpnely, nie za mocno, lecz zdecydowanie. Ariel wysforowal sie daleko do przodu, szybujac ku widocznej w oddali plamie swiatla. Harman nie chcial sprawiac zekom klopotow - tak jak nie chcial tracic Ariela z oczu. Chochlik trzymal w garsci jego bilet powrotny.
Potknal sie, ale przyspieszyl kroku, chcac za wszelka cene dogonic awatara ziemskiej biosfery.
Na polanie slonce oslepilo Harmana. Zmruzyl oczy i oslonil je dlonia, przez co w pierwszej chwili w ogole nie zauwazyl wznoszacej sie przed nim budowli. Kiedy zas ja zobaczyl, stanal jak skamienialy.
Konstrukcja - bo trudno byloby ja nazwac budynkiem - byla wprost gigantyczna. Zdaniem Harmana, ktory zawsze mial oko do oceniania rozmiarow i odleglosci, musiala miec co najmniej trzysta metrow wysokosci. Nagi, kratownicowy szkielet z ciemnych stalowych belek opiera sie na kwadratowej podstawie. Wyrastal z niej czterema podporami, ktore spieto lukami na wysokosci wierzcholkow okolicznych drzew, i plynnymi liniami zwezal sie ku gorze, az przechodzil w prawdziwa iglice, zakonczona ciemnym zgrubieniem wysoko, wysoko nad ziemia. Harman przypomnial sobie okreslenie, jakiego kiedys uzyla Hannah, najlepsza w Ardis specjalistka od metalurgii: "kute zelazo". Nie mial cienia watpliwosci, ze wszystkie dzwigary, wiazary, luki i wsporniki, czarne w swietle tropikalnego slonca, zostaly zrobione wlasnie z zelaza.
-Co to jest? - wyszeptal.
Zeki puscily go i cofnely sie w cien drzew, jakby baly sie zblizy do niebotycznej wiezy. U jego stop, na przestrzeni dobrego pol hektara, rosla tylko wypielegnowana, krociutko przycieta trawa, tak jak by budowla w jakis sposob stawiala opor napierajacej ze wszystkie stron dzungli.
-Siedem tysiecy ton - odparl Ariel. Nigdy wczesniej nie mial tak meskiego glosu. - Dwa i pol miliona nitow. Cztery tysiace trzysta jedenascie lat, przynajmniej tyle mialby oryginal. W calym eiffe bahnie Khan Ho Tepa jest ponad tysiac czterysta takich konstrukcj
-W calym eiffelbahnie... - powtorzyl Harman. - Nie...
-Chodz - powiedzial Ariel tym samym meskim glosem: basowyr zlowieszczym, nieznoszacym sprzeciwu.
We wnetrzu jednej z wygietych lukowato podpor znalezli zelazna klatke.
-Wsiadaj - polecil Ariel.
-Musze wiedziec...
-Jezeli wsiadziesz, wszystkiego sie dowiesz. Takze tego, jak wrocic do swojej ukochanej Ady. Jezeli tu zostaniesz, zginiesz.
Harman wszedl do klatki. Zasunela sie za nim sciana z metalow siatki, szczeknely przekladnie, zgrzytnal metal i klatka zaczela sie wznosic po luku, ciagnieta stalowymi linami po zelaznym torze.
-Ty nie jedziesz? - zawolal do Ariela.
Chochlik nie odpowiedzial. Winda wjezdzala coraz wyzej.
3
Wieza miala trzy glowne kondygnacje. Pierwsza, najszersza, znajdowala sie tuz ponad koronami drzew. Roztaczal sie z niej widok na lity zielony kobierzec dzungli. Winda sie nie zatrzymala.Drugie pietro zaprojektowano na takiej wysokosci, ze klatka posuwala sie juz prawie pionowo. Harman, stojac posrodku windy, widzial juz, ze spod szczytu wiezy biegna liny, ktore daleko na wschodzie i na zachodzie lekko obwisaly i znikaly we mgle. Ale takze i tu winda sie nie zatrzymala.
Trzeci podest, najwyzszy, wznosil sie trzysta metrow nad powierzchnia ziemi - tuz ponizej kopulastego, najezonego antenami wierzcholka. Tutaj winda musiala przystanac - zazgrzytaly wiekowe zebatki, klatka zwolnila, zatrzymala sie... i osunela dobre dwa metry w dol! Harman z calej sily chwycil sie zelaznych belek i przygotowal na smierc.
Zadzialal hamulec. Winda stanela. Krata sie odsunela. Harman na drzacych nogach przeszedl dwa metry po pomoscie ze sprochnialych desek i stanal przed ozdobnymi drzwiami - w konstrukcje z kutego zelaza wstawiono plytki polerowanego mahoniu. Drzwi szczeknely, zahuczaly i otworzyly sie z sykiem. Harman tylko przez sekunde ociagal sie z wejsciem do ciemnego wnetrza, wszystko bylo lepsze niz ta odslonieta kladka, poprowadzona na szczycie zelaznej kratownicy trzysta metrow nad ziemia.
Znalazl sie w pokoju. Kiedy drzwi ze szczekiem i sykiem zamknely sie za jego plecami, poczul, ze we wnetrzu wiezy jest o dobre dziesiec, pietnascie stopni chlodniej niz na zewnatrz, w pelnym sloncu. Przez chwile stal nieruchomo, czekajac, az wzrok przywyknie mu do polmroku.
Znajdowal sie na malej, wylozonej dywanem i obstawionej regalami antresoli, stanowiacej czesc znacznie wiekszego pomieszczenia. Krecone zelazne schodki prowadzily w dol, ale biegly tez na gore, gdzie musialo sie znajdowac pieterko.
Zszedl na dol.
Nigdy wczesniej nie widzial takich sprzetow: miekko tapicerowanych mebli o dziwnych ksztaltach, obitych czerwonym welurem, i grubych zaslon na przeszklonej poludniowej scianie, przewiazanych sznurami, ktorych ozdobne zlote fredzle opadaly az na rudobrazowy dywan. W polnocnej scianie byl kominek, ozdobiony deseniem z czarnego metalu i zielonej ceramiki. Dlugi stol na rzezbionych nogach mial dobre dwa i pol metra dlugosci i stal pod czteroipolmetrowa oszklona sciana. W rogach pokoju konstrukcja okna upodabniala sie do splotow pajeczyny. Nie zabraklo grubo wypchanych foteli, rownie pekatych podnozkow, rzezbionych krzesel z inkrustowanego zlotem czarnego, blyszczacego drewna, oraz przedmiotow z polerowanego metalu, o ktorym Hannah mowila, ze niegdys nazywano go mosiadzem. Byla tam dzwonowato rozszerzajaca sie mosiezna rura glosowa, byly mosiezne dzwignie, osadzone w zawieszonych na scianach skrzynkach z ciemnowisniowego drewna, byly przybory stojace na stole, zaopatrzone w mosiezne przyciski i wolno obracajac sie przekladnie, bylo nawet astrolabium, w ktorym wieksze i mniejsze mosiezne obrecze obracaly sie w roznych plaszczyznach. Mosiezna lampa swiecila lagodnym blaskiem. Na stole lezaly porozkladane mapy, obciazone mosieznymi przyciskami. Plik zwinietych map tkwil rowniez w mosieznym koszu na podlodze.
Podbiegl do stolu, chciwie wpatrujac sie w mapy, wyjmowal kolejne, rozkladal je, przyciskal, zeby sie nie zwijaly. Jeszcze nigdy nie widzial takich map. Mialy wykreslona siatke, na nia zas nalozone tysiace kretych, rownoleglych linii. Tam, gdzie mapa byla zielone lub brazowa, linie sie zageszczaly; w miejscach, gdzie dominowala biel, rzedly. Nieregularne plamy blekitu oznaczaly - jak domyslal sie Harman - jeziora i morza; dlugie, krete niebieskie linie musialy byc rzekami. Nosily niezwykle nazwy: Tungabhadra, Krishna, Godavari, Normada, Mahanadi, Ganga.
We wschodniej i zachodniej scianie rowniez znajdowaly sie okna, mniejsze niz to od poludnia, ale tez zlozone z wielu malych szybek. Przestrzen miedzy nimi zajmowaly kolejne regaly z ksiazkami, mosieznymi bibelotami i mechanizmami oraz figurkami z jaspisu. Sciagnal z jednej polki na chybil trafil trzy ksiegi, wdychajac won stuleci unoszaca sie znad wiekowego, lecz nadal mocnego papieru i skorzanych opraw. Na widok tytulow serce zywiej mu zabilo: Trzecia dynastia Khan Ho Tepa - A.D. 2601-2939, Pisma Ramajany i Mahabharaty, poprawione przez Ganeshe cyborga, Konserwacja eiffelbahnu i interfejs SI. Polozyl prawa dlon na pierwszej ksiazce przymknal oczy, zeby wywolac funkcje siglowania, ale zmienil zamiar. Gdyby wystarczylo mu czasu, wolalby je po prostu przeczytac, wypowiadac slowa na glos i z kontekstu domyslac sie ich znaczenia.
Byla to metoda powolna, zmudna, mozolna, ale bardziej satysfakcjonujaca niz siglowanie.
Z szacunkiem odlozyl ksiazki na blyszczacy blat stolu i po schodach wbiegl na pietro. Znalazl sie w sypialni. Wezglowie lozka wykonano z polerowanych mosieznych rurek, a narzute z czerwonego aksamitu zdobily krete wzory wyszyte wzdluz calej krawedzi. Obok mosieznej lampy stojacej znalazlo sie miejsce dla fotela - byl szeroki, wygodny i ozdobiony kwiatowymi motywami. Tuz obok stal obity skora podnozek. Do sypialni przylegalo trzecie, najmniejsze pomieszczenie - lazienka. Dziwna porcelanowa muszla stala pod niemniej dziwnym porcelanowym zbiornikiem na wode, z ktorego zwieszal sie zakonczony mosiezna galka lancuszek. Zachodnia sciane stanowila witrazowa szyba. Kran, kurki i korek w umywalce byly rowniez mosiezne, podobnie jak armatura porcelanowej wanny, osadzonej na czterech pazurzastych lapach. Harman wrocil do sypialni. Polnocna sciana tego pokoju rowniez byla przeszklona, lecz zamiast zwyklych okien znajdowaly sie w niej szklane drzwi z zelaznymi klamkami.
Otworzyl dwoje z tych drzwi. Prowadzily na balkonik zawieszony trzysta metrow nad dzungla. Sloneczny zar uderzyl go jak rozpalona piesc. Zmruzyl oczy. Nie ufal sobie i wolal nie wchodzic na zelazna konstrukcje. W dole widzial cala kratownice wiezy. Wystarczyloby najlzejsze pchniecie, zeby spadl w przepasc.
Nie puszczajac krawedzi drzwi, wychylil sie, jak mogl najdalej. Balkon mial okolo trzech metrow szerokosci, stal tam zelazny stol i meble z przywiazanymi poduszkami. Nad glowa Harmana znajdowala sie ogromna metalowa tarcza, przywodzaca na mysl olbrzymie kolo zamachowe, a nad nia zlota kopula wienczaca sam wierzcholek wiezy. Stalowe liny, grubsze niz jego udo, biegly ze wschodu na zachod, przechodzac po drodze przez kolo zamachowe. Kiedy zmruzyl oczy, na wschodzie dostrzegl pionowa kreche nastepnej wiezy. Musiala znajdowac sie daleko, dobre szescdziesiat kilometrow od miejsca, w ktorym stal. Na zachodzie kilkanascie lin znikalo w sino-czarnych burzowych chmurach na horyzoncie.
Cofnal sie do pokoju. Starannie zamknal drzwi i wrocil schodami na dol, rekawem ocierajac pot z czola i szyi. Przyjemny chlod wnetrza nie zachecal do powrotu do dzungli.
-Witaj, Harmanie - rozlegl sie w polmroku znajomy glos. Dobiegal od strony stolu i ciemnych zaslon.
Prospero wygladal o wiele bardziej materialnie, niz kiedy widzieli sie poprzednio, na asteroidzie w pierscieniu R. Nie mial juz polprzezroczystej skory jak tamten hologram. Szaty z jedwabiu i niebieskiej welny, wyszywane w zlote planety, szare komety i ogniste gwiazdy z czerwonego jedwabiu, zwieszaly sie ciezszymi faldami i ciagnely za nim po dywanie jak tren. Dlugie srebrzystobiale wlosy opadaly mu zza szpiczastych uszu na ramiona. Podeszly wiek wycisnal swoje pietno na jego czole i dloniach, paznokcie pozolkly i stwardnialy jak szpony. Uwage Harmana zwrocil kostur w prawej rece maga, rzezbiony i powykrecany, i blekitne pantofle, ktore zdawaly sie miec wlasny ciezar, kiedy powloczac nogami, szedl po drewnianej podlodze lub wchodzil na dywan.
-Odeslij mnie do domu - zazadal Harman, podchodzac blizej. - Natychmiast!
-Cierpliwosci, czlowieku imieniem Harman - odparl mag, odslaniajac w usmiechu pozolkle zeby.- Cierpliwosci, przyjacielu Nomana.
-W dupie mam cierpliwosc!
Az do tej chwili Harman nie zdawal sobie sprawy, jaka wscieklosc w nim kipi. Ariel uprowadzil go z Golden Gate, uniemozliwil powrot do Ardis, Ady i ich nienarodzonego dziecka - a wszystko zapewne na rozkaz tej zgarbionej pokraki w niebieskich szatach.
Podszedl jeszcze blizej, wyciagnal reke, zlapal za powloczysty rekaw szaty maga...
Przeleciawszy trzy metry w powietrzu, wyrznal plecami o podloge w miejscu, gdzie konczyl sie dywan. Przed oczami wirowaly mu pomaranczowe plamy.
-Nikt nie bedzie mnie dotykal - ostrzegl polglosem Prospero. - Nie zmuszaj mnie, bym uzyl tego kija. - Pomachal kosturem.
Harman podniosl sie na jedno kolano.
-Odeslij mnie do domu, prosze. Nie moge zostawic Ady samej. Nie w takiej chwili.
-Przeciez sam postanowiles ja zostawic, prawda? Nikt ci nie kazal wiezc Nomana do Machu Picchu, chociaz, naturalnie, nikt cie tez nie zatrzymywal.
-Czego ode mnie chcesz? - Harman wstal, ciagle krecilo mu sie w glowie. Usiadl na pierwszym z brzegu krzesle. - Jak udalo ci sie przezyc, kiedy zniszczylismy asteroide? Myslalem, ze twoj hologran jest tam uwieziony. Jak Kaliban.
-Byl. - Prospero przechadzal sie po pokoju tam i z powrotem. - Nie jest to najwazniejsza czastka mojej istoty, ale jednak znaczaca. I to wy przewiezliscie mnie na Ziemie.
-My... Sonikiem, tak? Zaladowales hologram do pamieci sonika?
-Wlasnie.
Harman pokrecil glowa.
-Mogles go sprowadzic w kazdej chwili.
-Bynajmniej. Maszyna byla wlasnoscia Savi i przewozila na orbite i z powrotem tylko ludzi, do ktorych sie nie zaliczam. Nie tak do konca.
-Jak wobec tego udalo sie uciec Kalibanowi? Bo na pewno nie w soniku ze mna, Daemanem i Hannah.
Prospero wzruszyl ramionami.
-Przygody Kalibana sa teraz wylacznie jego sprawa. Nie jest juz moim sluga.
-Sluzy Setebosowi - domyslil sie Harman. - Znowu.
-Zgadza sie.
-Ale prawda jest, ze przezyl i po latach nieobecnosci wrocil na Ziemie.
-Tak.
Harman westchnal i przetarl twarz dlonia. Nagle poczul sie ogromnie zmeczony. Chcialo mu sie pic.
-To drewniane pudlo pod antresola to cos w rodzaju lodowki - poinformowal go Prospero. - Znajdziesz tam jedzenie... i butelkowana wode.
Harman wyprostowal sie na krzesle.
-Czytasz w moich myslach, magu?
-Nie. W twojej twarzy. Nie ma bardziej oczywistej mapy niz ludzkie oblicze. Idz, napij sie. Posiedze tu, przy oknie. Kiedy sie posilisz, wrocimy do naszej rozmowy.
Podchodzac do skrzynki z mosiezna raczka, Harman czul, jak nogi sie pod nim uginaja. Rece mu sie trzesly. Dluga chwile wpatrywal sie w zimne wnetrze, poukladane w nim butelki z woda i zapakowane w folie jedzenie. Napil sie do syta.
Wrocil do Prospera, ktory siedzial przy stole, majac slonce za plecami.
-Dlaczego kazales Arielowi sciagnac mnie tutaj? - zapytal.
-Pozwol, ze gwoli scislosci podkresle, iz kazalem duchowi biosfery przeniesc cie do dzungli nieopodal Khadzuraho, poniewaz w promieniu dwudziestu kilometrow od eiffelbahnu nie mozna sie faksowac.
-Od eiffelbahnu? - Harman caly czas popijal lodowata wode. Czy tak wlasnie nazywacie z Arielem te wieze?
-Nie, moj drogi Harmanie. Tak nazywamy caly ten system. Wlasciwie miano to nie my wymyslilismy, lecz Khan Ho Tep, ktory przed tysiacami lat kazal go zbudowac. To zaledwie jedna z... niech pomysle... z czternastu tysiecy osmiuset takich wiez.
-Po co ich az tyle?
-Khan Ho Tep tak chcial. Poza tym tyle ich trzeba, zeby polaczyc wschodnie brzegi Chin z Bruzda Atlantycka na wybrzezu Hiszpe jesli uwzgledni sie nie tylko glowna linie, ale tez wszystkie boczne odnogi.
Harman nie mial pojecia, o co chodzi Prosperowi.
-Czy eiffelbahn to jakis system komunikacyjny?
-To twoja szansa, zeby chociaz raz udac sie w podroz w wielkim stylu. A wlasciwie nasza szansa. Przez krotki czas bede ci towarzyszyl.
-Nigdzie sie nie wybieram, dopoki...
Harman urwal w pol zdania, wypuscil butelke z rak i oburacz zlapal sie masywnego stolu.
Pietrowy apartament, zawieszony trzysta metrow nad ziemia, gwaltownie podskoczyl. Rozlegl sie przerazliwy zgrzyt, jakby dartej blachy, a potem pokoj, jakby go ktos szarpal, zaczal sie coraz bardziej przechylac.
-Wieza sie wali! - zawolal Harman.
Przez male szybki okien widzial, jak zielony widnokrag przechyla sie, na chwile stabilizuje, i znow przechyla.
-Bynajmniej - powiedzial Prospero.
Pietrowe mieszkanie spadalo. Oddzielalo sie od wiezy i przy wtorze metalicznego jazgotu przechylalo sie coraz bardziej, jakby czyjes olbrzymie dlonie wypychaly je z wneki pod szczytem.
Harman puscil stol i rzucil sie do drzwi na antresoli, ale w tej samej chwili padl na czworaki - pietrowy domek odlaczyl sie wreszcie od wiezy, opadl o jakies piec metrow, szarpnal sie i zaczal sunac na zachod.
Wolal nie wstawac. Z bijacym sercem czekal, az kolyszacy sie niebezpiecznie pokoj znieruchomieje. Metaliczny zgrzyt przeszedl w donosne buczenie. W koncu Harman odwazyl sie wstac, na chwiejnych nogach podszedl do stolu i wyjrzal przez okno.
Wieza znajdowala sie na lewo od nich - i powoli sie oddalala. Trzysta metrow nad ziemia, w miejscu, z ktorego wysliznela sie pietrowa klatka, ziala pusta przestrzen. Zobaczywszy ciagnace sie nad nia liny, Harman domyslil sie, ze zrodlem buczenia musi byc kolo zamachowe, ktore widzial nad sypialnia. Eiffelbahn byl czyms w rodzaju kolei linowej, a apartament, w ktorym sie znajdowali, wagonikiem. Pionowa krecha, ktora przedtem widzial daleko na wschodzie, stanowila kolejna wieze, taka sama jak ta, ktora wlasnie opuscili. Wagonik szybko sunal na zachod.
Odwrocil sie do Prospera i podszedl blizej, zatrzymujac sie poza zasiegiem kostura.
-Musisz mi pozwolic wrocic do Ady. - Bardzo chcial, zeby jego slowa zabrzmialy stanowczo, ale uslyszal tylko zalosne biadolenie. - Wojniksy otoczyly Dwor Ardis. Nie chce, zeby byla sama, gdy grozi im takie niebezpieczenstwo. Prosze, mistrzu Prospero. Prosze.
-Za pozno, abys probowal zmienic losy Dworu Ardis, Harmanie, druhu Nomana - odparl mag starczym, zachrypnietym glosem. - Odlozmy na bok, moj panie, nasze morskie udreki. Nie obciazajmy wspomnien ciezkim snem, ktory sie rozwial. Wyruszamy bowiem w nowa calkiem podroz, ktora z pewnoscia przyniesie wielkie zmiany, przyjacielu Nomana. Jeden z nas wkrotce stanie sie madrzejszym, glebszym, pelniejszym czlowiekiem, nasi wrogowie zas, zwlaszcza zrodzony z Sykoraks mroczny stwor, ktorego wychowalem, pic beda morska wode i zywic sie wyschnietymi korzeniami porazki i lupinami pogardy.
Nad Olympus Mons zbieraly sie czarne chmury. Burza piaskowa otulila Marsa czerwonym calunem. Wiatr zawodzil przerazliwie wokol egidy, pola silowego, ktore nieobecny Zeus ustawil nad domem bogow. Drobinki przenoszace ladunek elektrostatyczny naladowaly egide do tego stopnia, ze w szczyt gory dniem i noca bily pioruny i przewalaly sie infradzwiekowe gromy. Widziane z wierzcholka slonce rozmywalo sie w krwawa, matowa poswiate, rozdzierana blyskawicami i niemilknacym ani na chwile loskotem wichury i grzmotow.
Achilles - z martwa Pentesileja, ukochana krolowa Amazonek, na rekach - teleportowal sie do domu swojego jenca, Hefajstosa, Boga Ognia, naczelnego Rzemieslnika calego panteonu i meza Aglai (znanej rowniez jako Charis, "zachwycajaca sztuka") - jednej z najpiekniejszych Gracji. Niektorzy twierdzili, ze malzonke tez sam sobie stworzyl.
Hefajstos przeniosl ich wlasciwie nie do samego domu, lecz przed jego drzwi wejsciowe. Na pierwszy rzut oka rezydencja kalekiego Boga Ognia niczym nie roznila sie od domostw innych niesmiertelnych - bialy kamien, biale kolumny, bialy portyk - ale byly to tylko pozory. Dom i rozlegle warsztaty Hefajstosa znajdujace sie na stromym poludniowym stoku Olimpu siegaly daleko w glab gory, z dala od Jeziora Kalderowego i skupiska swiatyn innych bogow. Mieszkal w jaskini. A byla to jaskinia nie byle jaka, o czym Achilles przekonal sie, gdy przekroczyli prog i Hefajstos zamknal za nimi kilkoro stalowych drzwi.
Grota zostala wyryta w litej czarnej skale Olimpu. Pomieszczenie, w ktorym sie znalezli, ciagnelo sie setki metrow w glab gory. Wszedzie znajdowaly sie stoly, a na nich tajemnicze przyrzady, szkla powiekszajace, narzedzia i maszyny w najrozniejszych stadiach powstawania lub demontazu. W glebi jaskini plomien buzowal w palenisku, na ktorym plynna stal bulgotala jak pomaranczowa lawa. Blizej wejscia, gdzie stolki, sofy, stoliki, lozko i metalowe koksowniki wydzielaly z ogromnego warsztatu przestrzen mieszkalna, siedzialy, staly i spacerowaly nieslawne pomocnice Hefajstosa - zlote, mechaniczne kobiety, nitowane, zaopatrzone w ludzkie oczy, metalowe piersi, miekkie sromy z syntetycznego ciala, ale przede wszystkim, jak powiadano, w kradzione ludzkie dusze.
-Poloz ja tam - polecil Achillesowi bog, wskazujac zasmiecony stol roboczy. Jednym ruchem kosmatej reki zmiotl wszystko z blatu.
Achilles puscil go i ostroznie, z najwyzsza delikatnoscia odlozyl zawiniete w biale plotno brzemie. Hefajstos dlugo wpatrywal sie w odslonieta twarz Pentesilei.
-Rzeczywiscie piekna. No i widac, ze Atena maczala palce w zachowaniu ciala: minelo pare dni i ani sladu rozkladu. Nawet przebarwien nie ma; zachowaly sie rumience na policzkach. Pozwolisz, ze odwine calun? Chcialbym obejrzec cycki.
-Jesli dotkniesz jej, albo chocby samego calunu, zabije cie.
Hefajstos podniosl rece w obronnym gescie.
-Juz dobrze, w porzadku. Bylem po prostu ciekaw. - Klasnal. - Jedzenie! A potem pomyslimy, jak ozywic twoja pania.
Pomocnice przyniosly tace z goraca strawa i kielichy wina. Postawily je na okraglym stole posrodku kregu wyznaczanego przez sofy dla gosci. Szybkonogi Achilles i wlochaty Hefajstos rzucili sie na jedzenie jak wilki. Kiedy ktorys sie odzywal, to tylko po to, aby poprosic o dokladke.
Na przystawke podano przysmak Achillesa - smazone watrobki w owczych flaczkach. Potem na stol wjechalo pieczone prosie nadziewane malymi ptaszkami, rodzynkami, orzechami, zoltkami jaj i doprawianym korzeniami miesem oraz misy duszonej wieprzowiny w jablkach i gruszkach. Potem przyszla pora na prawdziwe rarytasy - pieczona macice swini i oliwki z pasta grochowa. Glownym daniem byla olbrzymia ryba, przysmazona na piekny brunatny kolor.
-Z Jeziora Kalderowego na Olimpie - wyjasnil z pelnymi ustami Hefajstos.
Na deser i dla odswiezenia podniebienia pomiedzy kolejnymi frykasami przegryzali owoce, przerozne slodycze i orzechy. Kobiety ze zlotego metalu podawaly misy fig i migdalow, talerze dojrzalych daktyli i polmiski przepysznych miodowych ciasteczek, ktorych Achilles probowal dotad tylko raz w zyciu, przy okazji wizyty w malej miescinie zwanej Atenami. Na koniec pojawil sie ukochany deser Agamemnona, Priama i innych krolow nad krolami - sernik.
Mechaniczne kobiety uprzatnely ze stolu i podlogi resztki posilku, po czym przyniosly kolejne barylki z winem (w co najmniej dziesieciu odmianach) i opatrzone podwojnymi uchwytami amfory na trunek. Czyniacy honory domu Hefajstos osobiscie mieszal wino z woda i podawal naczynia gosciowi.
Bog-karzel i czlowiek-bog pili przez dwie godziny, zaden jednak nie osiagnal stanu, ktory rodacy Achillesa nazywali paroinia - pijackim szalem. Malo rozmawiali. Zdali sie na zlote kobiety, ktore zapewnialy im pod dostatkiem rozrywek - tanczyly wokol stolu, przybierajac zmyslowe pozy, ktore esteci w rodzaju Odyseusza nazywali komos.
Najpierw jeden, potem drugi skorzystal z toalety, a kiedy wrocili do picia wina, Achilles zapytal:
-Czy juz jest noc? Czy nie czas, abys przeniosl mnie do sali uzdrowien?
-Naprawde myslisz, synu mokropiersnej Tetydy, ze kadzie lecznicze na Olimpie przywroca zycie twojej dupencji? Zbudowano je po to, zeby odnawialy ciala niesmiertelnych, a nie wskrzeszaly ludzkie kurewki... Chocby i najpiekniejsze.
Achilles byl zbyt mocno wstawiony i za bardzo roztargniony, zeby sie obrazic.
-Bogini Atena powiedziala, ze Pentesileja odzyska tam zycie. Atena nie klamie.
-Atena nie robi nic innego! - prychnal Hefajstos. Pociagnal solidny lyk z amfory. - Pare dni temu stales u stop Olimpu, ciskales kamieniami w nieprzebita egide Zeusa i darles sie na Atene, zeby zeszla do ciebie i stanela do walki. Zabilbys ja, tak jak zabiles te Amazonke. Co sie zmienilo, szlachetny mezobojco?
Achilles spojrzal na niego spode lba.
-Wojna trojanska... skomplikowala sie, kuternogo.
-Wypije za to! - Hefajstos sie zasmial i uniosl amfore do ust.
Zanim przetekowali sie do sali uzdrowien, Achilles ubral sie w zbroje. Z wypolerowana tarcza i mieczem naostrzonym na kole szlifierskim Boga Ognia podszedl do stolu, gotowy zarzucic sobie na ramie cialo Pentesilei.
-Zostaw ja - odezwal sie Hefajstos.
-Co ty wygadujesz? - warknal syn Peleusa. - Gdyby nie ona, nigdzie bysmy sie nie wybierali. Nie moge jej tu zostawic.
-Nie wiadomo, kogo z bogow i straznikow tam zastaniemy. Jesli bedziesz musial przebijac sie przez falange wojska, chcesz to robic z trupem Amazonki na plecach? A moze miales zamiar uzyc jej pieknego ciala jak tarczy?
Achilles sie zawahal.
-Nic jej tu nie grozi - zapewnil go Hefajstos. - Pienily sie tu dawniej szczury, nietoperze i karaluchy, ale odkad zbudowalem mechaniczne koty, sokoly i modliszki, mam spokoj.
-Mimo wszystko...
-Jezeli w sali uzdrowien nikogo nie bedzie, wrocimy tu w sekunde, a w nastepnej bedziemy znow na Olimpie, razem z martwa Amazonka. Tymczasem moje zlote dziewczyny jej przypilnuja. - Bog Ognia pstryknal palcami i szesc metalowych pomocnic otoczylo stol z cialem. - Gotowy?
-Tak.
Achilles zlapal Hefajstosa za pobliznione prawe ramie i obaj znikneli.
Sala uzdrowien byla pusta. Nie natkneli sie na niesmiertelnych straznikow, ale najdziwniejsze - takze dla Hefajstosa - bylo to, ze wiekszosc kadzi swiecila pustkami. Tej nocy Uzdrowiciel nie wskrzeszal ani nie leczyl zadnych bogow. W rozleglym wnetrzu, rozswietlanym zaledwie kilkoma koszami z zarzacym sie weglem i fioletowa poswiata bulgoczacych zbiornikow, poruszali sie tylko oni dwaj - powloczacy noga Hefajstos i zaslaniajacy sie tarcza szybkonogi Achilles.
Do czasu, az zza jednej z kadzi wynurzyl sie Uzdrowiciel.
Achilles wyzej uniosl tarcze.
Kiedy stal nad cialem Pentesilei, Atena powiedziala mu: "Zabij Uzdrowiciela, olbrzymia, potworna stonoge, opatrzona mnostwem rak i oczu. Zniszcz cala Sale Uzdrowien".
Wtedy myslal, ze bogini po prostu obraza Uzdrowiciela, a nie opisuje jego wyglad.
Tymczasem stwor rzeczywiscie mial wielosegmentowe cialo stonogi, tyle ze wznosil sie dziesiec metrow nad posadzka. Chwial sie na boki, a rozmieszczone dookola najwyzszego segmentu oczy utkwil w Achillesie i Hefajstosie. Mial czulki i cale mnostwo podzielonych na segmenty odnozy, z ktorych kilka konczylo sie delikatnymi dlonmi. Palce byly tak cienkie, ze przypominaly odnoza pajaka. Jeden z gornych segmentow cielska okrywala kamizelka z mnostwem wypchanych kieszeni. Zreszta cale cialo Uzdrowiciela bylo obwieszone narzedziami przyczepionymi do czarnych paskow, tasm i sprzaczek.
-Uzdrowicielu! - zawolal Hefajstos. - Gdzie sie wszyscy podziali?
Stonoga zachybotala sie, zamachala odnozami i jej niewidoczny pysk bluznal niezrozumialym jazgotem.
-Zrozumiales? - spytal Hefajstos Achillesa.
-Co mialem zrozumiec? To brzmialo, jakby dzieciak przeciagnal patykiem po zebrach szkieletu.
-Ale bylo po grecku. Wsluchaj sie i powtorz to sobie wolniej w myslach. - Hefajstos zwrocil sie ponownie do Uzdrowiciela: - Moj przyjaciel, smiertelnik, nie zrozumial, co powiedziales. Moglbys powtorzyc swoje slowa, Uzdrowicielu?
-Pan I Bog Zeus Postanowil Ze Zaden Smiertelnik Nie Moze Trafic Do Kadzi Regeneracyjnych Bez Jego Wyraznego Rozkazu. Nikt Nie Wie Gdzie Szukac Pana I Boga Zeusa A Poniewaz Uzdrowiciel Slucha Tylko Jego Rozkazow Na Olimpie Nie Przyjme Smiertelnika Dopoki Zeus Znow Nie Zasiadzie Na Tronie.
-A to zrozumiales? - zapytal Boski Rzemieslnik.
-Powiedzial, ze slucha tylko Zeusa i nie zgodzi sie, zebysmy wlozyli Pentesileje do kadzi, jezeli Zeus nie wyda mu takiego rozkazu?
-Zgadza sie.
-Moglbym robala zabic.
-Niewykluczone - przytaknal Hefajstos. - Chociaz mowi sie, ze Uzdrowiciel jest jeszcze bardziej niesmiertelny niz nowi bogowie. Ale jesli go zabijesz, nikt nie wskrzesi Pentesilei. Tylko Uzdrowiciel zna sie na tej maszynerii i umie rozkazywac niebieskim larwom, ktore sa niezbedne w procesie leczenia.
-Ty tu jestes Rzemieslnikiem. - Achilles postukal mieczem w rabek tarczy. - Na pewno wiesz, jak dzialaja te machiny.
-Akurat... To nie jest banalna postludzka technologia, jakiej sami uzywalismy. Nigdy nie rozgryzlem tych kwantowych maszyn Uzdrowiciela... Zreszta nawet gdyby mi sie udalo, nie umialbym zapedzic larw do roboty. Przypuszczam, ze reaguja tylko na telepatyczne rozkazy Uzdrowiciela.
-Powiedzial, ze sposrod bogow na Olimpie slucha tylko Zeusa - zauwazyl Achilles. Krew go zalewala i byl o krok nie tylko od zabicia Boga Ognia i olbrzymiej stonogi, ale takze od wyrzniecia w pien wszystkich bostw, jakie zastanie na Olimpie. - Kto jeszcze moglby mu rozkazywac?
-Kronos - odparl Hefajstos. Jego usmieszek doprowadzal Achillesa do szalu. - Ale wygnano go razem z innymi tytanami do Tartaru, na wiecznosc. W tym wszechswiecie tylko Zeus rozkazuje Uzdrowicielowi.
-A gdzie on jest?
-Tego nikt nie wie. Korzystajac z jego nieobecnosci, bogowie zra sie miedzy soba o wladze. Walki koncentruja sie wokol Ilionu, gdzie jedni nadal wspieraja Grekow, a drudzy Trojan. Olimp swieci pustkami i mamy tu wzgledny spokoj. To dlatego zszedlem po stoku, zeby obejrzec zniszczenia szybu windy.
-Dlaczego Atena dala mi bogobojczy noz i kazala zabic Uzdrowiciela, kiedy ten wskrzesi juz Pentesileje?
-Kazala ci zabic Uzdrowiciela?! - Hefajstos wytrzeszczyl oczy. Mowil cicho i z wahaniem. - Nie mam pojecia. Na pewno ma jakis plan, ale to szalenstwo. Gdyby zabraklo Uzdrowiciela, kadzie bylyby bezuzyteczne i cala nasza niesmiertelnosc szlag by trafil. Owszem, jestesmy dlugowieczni, ale bez nanokuracji odmladzajacych nas tez czekalyby cierpienia, Pelido. Okrutne cierpienia.
Achilles zblizyl sie do Uzdrowiciela. Zaslonil sie tarcza tak dokladnie, ze ponad jej krawedzia wyzieraly tylko widoczne w szparach helmu oczy. Zamachnal sie mieczem.
-Zmusze gada, zeby wlaczyl kadz dla Pentesilei.
Hefajstos pospiesznie zlapal go za ramie.
-Nie, moj smiertelny przyjacielu. Uwierz mi, Uzdrowiciel nie boi sie smierci. W ten sposob nic nie wskorasz. Slucha tylko Zeusa. Bez niego jebane larwy nawet nie drgna. Bez jebanych larw kadzie sa bezuzyteczne. A bez tych jebanych kadzi twoja zasrana amazonska krolowa, kurwa jej mac, pozostanie martwa na wieki!
Achilles gniewnym gestem strzasnal jego dlon.
-Ten robal przyjmie ja i wlozy do kadzi.
W tej samej chwili przypomnial sobie, ze to przeciez Atena kazala mu zabic Uzdrowiciela.
Co ta dziwka knuje? Wykorzystuje mnie, ale do czego? W jakim celu? Nie jest glupia; na pewno nie chcialaby tak po prostu zabic jedynej istoty, ktora zapewnia jej niesmiertelnosc.
-Uzdrowiciel sie ciebie nie boi, synu Peleusa. Mozesz go zabic, ale jezeli to zrobisz, juz nigdy nie odzyskasz swojej krolowej.
Achilles wyminal Hefajstosa, odepchnal Uzdrowiciela i przepiekna tarcza, z koncentrycznymi kregami kutych ozdob, wyrznal w przezroczysty plastik jednej z kadzi. Echo uderzenia ponioslo sie po sali. Odwrocil sie do Hefajstosa.
-Niech bedzie. Robal slucha Zeusa. Gdzie jest Zeus?
Bog Ognia zaczal sie smiac, ale smiech uwiazl mu w gardle, gdy spojrzal w palajace gniewem oczy Achillesa.
-Pytasz powaznie? Chcesz zmusic do posluszenstwa Gromowladnego, Ojca Bogow?
-Gdzie Zeus?
-Nie wiadomo.
Powloczac noga, bog podszedl do drzwi wejsciowych. Pod naporem burzy piaskowej cala egida iskrzyla. Kolumny wycinaly slupy mroku w zalewajacym sale uzdrowien srebrzystym swietle.
-Od ponad dwoch tygodni nikt go nie widzial - ciagnal Hefajstos, nie odwracajac sie do Achillesa. Skubnal zmierzwiona brode. - Podejrzewamy, ze Hera maczala w tym palce. Moze wtracila go w otchlan Tartaru, gdzie dolaczyl do ojca Kronosa i matki Rei.
-Wiesz, jak go znalezc? - Achilles odwrocil sie plecami do Uzdrowiciela i schowal miecz za pas. Przewiesil tarcze przez plecy. - Zaprowadzisz mnie do niego?
Hefajstosowi opadla szczeka.
-Naprawde bylbys gotow zejsc do Tartaru i stluc Boga Bogow i kwasne jablko, zeby zrobil to, czego od niego chcesz? W pierwotnym panteonie jest tylko jedna forma zycia, ktora moze wiedziec gdzie go szukac. Ma straszliwa moc. Tak sie sklada, ze jest rownie jedyna istota na Marsie, ktora moglaby nas wyslac do Tartaru. Pojdziesz tam, jesli bedziesz musial?
-Przejde przez brame smierci tam i z powrotem, jesli w ten sposob zwroce zycie mojej Amazonce - odparl polglosem Achilles.
-Tartar jest tysiac razy gorszy od smierci i mrocznych dworow Hadesu, Pelido.
-Zaprowadz mnie do niesmiertelnego, o ktorym wspomniales - zazadal Achilles, toczac dokola blednym wzrokiem.
Brodaty Boski Rzemieslnik dluga chwile stal nieruchomo, przygarbiony. Oddychal z wysilkiem, patrzyl w dal i nieswiadomie skubal brode.
-Dobrze - powiedzial w koncu.
Przesliznal sie po wypolerowanym marmurze z szybkoscia, o jaka trudno byloby go podejrzewac, i zacisnal obie masywne dlonie na przedramieniu Achillesa.
4
Harman nie chcial spac. Byl wyczerpany, ale postanowil tylko napic sie i cos zjesc. Podgrzal pyszny gulasz i zjadl go przy stole pod oknem. Prospero siedzial bez slowa na fotelu i czytal duza, sfatygowana ksiege w skorzanej oprawie.Kiedy Harman odwrocil sie do Prospera, aby w jeszcze bardziej stanowczy sposob zazadac odeslania do Ardis, stwierdzil, ze stary mag zniknal razem z ksiega. Harman dluga chwile siedzial bez ruchu. Nie myslal juz o tym, ze trzysta metrow pod skrzypiacym, wielkim jak dom wagonikiem przesuwa sie bezkresna dzungla. Wstal i wdrapal sie po schodkach, tylko po to - jak sobie wmawial - zeby zajrzec do sypialni. Chwile gapil sie bezmyslnie na lozko, az padl na nie jak sciety.
Obudzil sie w nocy. Padajace przez okna swiatlo ksiezyca i pierscieni zalewalo sypialnie, tak intensywnie migoczac na aksamitach i mosiadzu, ze przypominalo biala farbe. Otworzyl szklane drzwi i wyszedl na balkon.
Wysoko nad dzungla bylo nieco chlodniej, tym bardziej ze ruch wagonika sprawial, iz na skorze czulo sie lekki wiatr. Buchajaca z dolu wilgoc, goraco i zapachy zielonego zycia i tak go oszolomily. W zielonym listowiu, skapanym w bialej poswiacie, praktycznie nie byto przerw. Czasem wiatr przynosil z dolu niezwykle dzwieki, slyszalne mimo ciaglego wizgu maszynerii wagonika i poskrzypywania dlugiej liny. Patrzac w nie