SIMMONS DAN Olimp tom II DAN SIMMONS Tom II Przeklad Wojciech Szypula Czesc 1 1 Harman z Arielem spadali w ciemnosc. Trwalo to niewyobrazalnie dlugo.Zamiast roztrzaskac sie u stop Golden Gate w Machu Picchu, miekko wyladowali w dzungli na grubej, liczacej setki lat warstwie prochnicy i gnijacych lisci. W pierwszej chwili oszolomiony Harman nie mogl uwierzyc, ze nie zginal. Potem jednak ukleknal, opedzajac sie od malego Ariela - ktory i tak juz odskoczyl poza zasieg jego rak - i wstal chwiejnie. Zamrugal kilka razy. Otaczala go ciemnosc. Ciemnosc. Przy Golden Gate byl dzien, wiec musieli spasc... gdzie indziej. Ale gdzie? Harman byl pewien dwoch rzeczy: znajdowali sie teraz po przeciwnej stronie planety, w gestej dzungli. Noc intensywnie pachniala roslinna zgnilizna. Geste od wilgoci powietrze lepilo mu sie do skory jak przemoczony koc; koszula przesiakla w mgnieniu oka i przylgnela do ciala. Z nieprzeniknionego mroku dobiegal szelest lisci palmowych, ktoremu towarzyszyl brzek owadzich skrzydel i odglosy insektow przemieszczajacych sie w poszyciu oraz tupot mniejszych i wiekszych zwierzat. Czekajac, az wzrok przywyknie do ciemnosci, zacisnal piesci. Mial nadzieje, ze predzej czy pozniej dosiegnie Ariela. Zadarl glowe. Wysoko, bardzo wysoko miedzy liscmi przeswiecaly gwiazdy. Uplynela moze z minuta, zanim dostrzegl blada, widmowa i lekko fosforyzujaca sylwetke Ariela, ktory stal jakies trzy metry od niego. -Zabierz mnie z powrotem - burknal Harman. -Dokad? -Na most. Albo do Ardis. Byle szybko. -To niemozliwe. Bezplciowy glos brzmial obelzywie. I doprowadzal Harmana do szalu. -Mozliwe. I masz to natychmiast zrobic. Nie wiem, jak mnie tu przeniosles, ale zadam, abys odwrocil ten proces. I to juz! -A jesli nie? Co mi zrobisz? - spytal lekko rozbawiony blady ludzik. -Zabije cie - odparl obojetnym tonem Harman. Mowil najzupelniej powaznie. Zamierzal udusic tego bialozielonego wymoczka, wycisnac z niego zycie, a potem napluc na trupa. I zostaniesz sam w ciemnej dzungli, odezwaly sie w nim resztki logiki. Zignorowal te mysl, - Jejku. jejku - zakpil z udawanym przerazeniem Ariel. - Zaszczypiesz mnie na smierc? Harman rzucil sie na niego. Mala postac - Ariel mial nie wiecej niz metr dwadziescia wzrostu - zlapala go w pol skoku i cisnela na dziesiec metrow w glab dzungli. Smignal w powietrzu, lamiac po drodze paprocie i rwac liany. Dobre dwie minuty trwalo, zanim odzyskal oddech, kolejna zajelo mu dzwigniecie sie na kolana. Zdawal sobie sprawe, ze gdyby Ariel potraktowal go w ten sposob w innym miejscu - na przyklad na Golden Gate, gdzie sie przed momentem znajdowali - mialby przetracony kregoslup. Stanal na miekkiej ziemi, wytezyl w ciemnosci wzrok i przedarl sie przez gaszcz z powrotem na malenka polanke. Ariela juz tam nie bylo. -Patrz! - zabrzmial skads jego wesoly glosik. - Jest nas wiecej! Harman znieruchomial. Jego wzrok przyzwyczail sie juz do saczacego sie z gory skapego blasku gwiazd, i to, co zobaczyl, zaparlo mu dech w piersi. Na polance, pomiedzy drzewami, wsrod lian i paproci stalo okolo piecdziesieciu, moze szescdziesieciu drobnych postaci. Nie byly ludzmi, wojniksami ani kalibanami. Nie przypominaly zadnych dwunogich istot, jakie Harman widzial w swoim trwajacym dziewiecdziesiat dziewiec lat i dziewiec miesiecy zyciu. Ksztaltami troche podobne do ludzi, byly niewiele wyzsze od Ariela i mialy - tak jak on - przezroczysta skore, pod ktora, w zielonkawym plynie, plawily sie organy wewnetrzne. O ile jednak Ariel mial normalne usta, policzki, nos i oczy mlodego mezczyzny lub mlodej kobiety, o tyle im brakowalo zarowno warg, jak i ludzkich oczu. Wpatrywaly sie w Harmana czarnymi kropkami, ktore przywodzily na mysl dwie brylki wegla. Mialy po trzy palce u rak, nie mialy zas ani szkieletow, ani zadnych cech ktore roznilyby je miedzy soba. -Chyba nie miales jeszcze okazji poznac moich pomocnikow. - Ariel pelnym wdzieku, kobiecym skinieniem glowy wskazal zgromadzony w polmroku tlumek. - Ich miejsce jest tutaj, w nizszym swiecie. Zostali nan wypluci, zanim narodzil sie wasz rodzaj. Rozne nosza miana. Jego Prosperowatosc nazywa je tak i siak, jak mu przyjdzie ochota, sa jednak podobni do mnie. Wywodza sie z chlorofilu i pylkow, ktore rozsiano po lesie, aby dokonywaly pomiarow. To sie dzialo jeszcze przed nastaniem postludzi. Oto zeki. Sa robotnikami, pomocnikami i wiezniami jednoczesnie. Jak my wszyscy, nieprawdaz? Harman wpatrywal sie w zielone stworki. Odpowiadaly mu niewzruszonymi spojrzeniami. -Brac go - wyseplenil Ariel. Cztery zeki skoczyly naprzod. Harman nawet nie podejrzewal, ze te potworki moga miec tyle gracji, i zanim zdazyl uciec czy chocby stawic opor, dwa chwycily go w zelazny uscisk trojpalczastych lapek. Trzeci podszedl tak blisko, ze piersia dotknal piersi czlowieka, kolejny zas wzial Harmana za reke - tak jak przed chwila Ariel - i wepchnal ja gleboko w piers stojacego przed czlowiekiem zielonego stworka. Dlon bez trudu przeszla przez miekka skore i Harman poczul, ze trzyma w palcach sercopodobny organ zeka. W glowie uslyszal niewypowiedziane glosno slowa: Nie draznij Ariela. Moze cie zabic bez powodu. Chodz z nami, nie opieraj sie, tak bedzie lepiej dla ciebie i twojej pani Ady. -Skad wiecie o Adzie?! - zawolal. Chodz! Tak brzmialo ostatnie slowo, przekazane z pulsujacej reki do tetniacej bolem glowy Harmana. Zek szarpnal sie wstecz i Harman zostal z zacisnietym w dloni sercem, ktore nagle zamarlo i zwiotczalo. Zek bezszelestnie upadl na ziemie, skurczyl sie, zwiotczal i umarl. Nikt poza Harmanem nie zwrocil na niego uwagi. Ariel odwrocil sie i ruszyl ledwie widoczna sciezka w glab dzungli. Dwa uczepione Harmana zeki nie zamierzaly go wypuscic, ale ich uscisk zelzal. Nie probowal sie wyrywac. Z trudem dotrzymywal im kroku, kiedy gesiego szli przez ciemny las. Kiedy, potykajac sie, brnal przez dzungle, jego umysl pracowal znacznie zwawiej niz nogi. Chwilami listowie nad jego glowa gestnialo tak bardzo, ze nie przepuszczalo ani odrobiny swiatla. Nie widzial wtedy nawet wlasnych stop, dawal sie zekom prowadzic za rece i pograzal w rozmyslaniach. Wiedzial, ze jesli chce jeszcze kiedys zobaczyc Ade i Ardis, musi wykazac sie wiekszym sprytem niz kiedykolwiek w ostatnich miesiacach. Po pierwsze, co to za miejsce? Na Golden Gate byl burzowy poranek, tutaj - pora znacznie pozniejsza. Probowal przywolac z pamieci cala swoja wiedze geograficzna, ale mapy i polkule mieszaly mu sie w glowie, a takie nazwy jak "Azja" czy "Europa" nic nie znaczyly. Ciemnosc sugerowala, ze opuscili poludniowy kontynent, na ktorym znajdowal sie most. Nie mial wiec co marzyc o tym, ze wroci piechota do Machu Picchu, Hannah, Petyra i sonika. Po drugie, jak Ariel go tu przeniosl? W zielonych kulach na Golden Gate nigdzie nie bylo faksu. Gdyby byl - gdyby Savi powiedziala im o faksowym polaczeniu z Machu Picchu - z pewnoscia nie lecialby sonikiem po bron i amunicje ani nie transportowalby w ten sposob umierajacego Odyseusza. Nie... Ariel musial w jakis inny sposob przerzucic go do ciemnego lasu, cuchnacego stechlizna i rojacego sie od insektow. Biorac pod uwage, ze szedl najdalej dziesiec krokow za awatarem biosfery (tak kiedys nazwal Ariela Prospero), mogl mu po prostu zadac te pytania. Najgorsze, co go czekalo ze strony bladego chochlika - ktorego cialo odbijalo slabe swiatlo gwiazd, ilekroc przechodzili przez J odsloniete polany - byl brak odpowiedzi. Ariel odpowiedzial na oba pytania. Zaczal od drugiego. -Jeszcze tylko przez pare godzin bede ci towarzyszyl - powiedzial. - Pozniej musze cie dostarczyc mojemu panu, wkrotce po tym, jak uslyszelibysmy pianie kura, gdyby jakies kury mieszkaly w tej smetnej dziurze. -Twojemu panu? - powtorzyl Harman. - Prosperowi? Ariel milczal. -A jak wlasciwie nazywa sie ta smetna dziura? Chochlik sie rozesmial. Jego smiech przypominal dzwiek srebrzystych dzwoneczkow, ale ciarki przechodzily od niego po plecach. -Powinni ja nazwac Arielowa Wylegarnia, bo to wlasnie tutaj sie narodzilem, dziesieciokroc po dwiescie lat temu. Moja swiadomosc wylonila sie z miliarda czujniko-nadajnikow, ktore ludzie tacy jak ty, moj gosciu, nazywali pylkami. Dzieki nim drzewa rozmawialy ze soba nawzajem i ze swoimi ludzkimi panami, polaczone omszala siecia, ktora dala poczatek noosferze. Opowiadaly o temperaturze, ptasich gniazdach, piskletach i cisnieniu osmotycznym w kilogramach na centymetr kwadratowy. Usilowaly skwantyfikowac fotosynteze jak stary urzedniczyna, ktory zaropialymi slepiami przelicza paciorki i blyskotki, traktujac je jak skarby. Zeki, moi ukochani posrednicy - ktorych ten potwor, mag, ukradl mi i uprowadzil na Czerwona Planete - rowniez powstaly w ten sposob, lecz nie tutaj, czcigodny gosciu. Nie tutaj. Harman prawie nic z tego nie zrozumial, ale dopoki Ariel mowil - czy moze raczej paplal - predzej czy pozniej musial zdradzic sie z czyms interesujacym. -Dziewiec miesiecy temu rozmawialem z twoim panem, Prosperera, na jego orbitalnej wyspie. Nazwal cie awatarem biosfery. -Pewnie. - Ariel parsknal smiechem. - Ja zas nazywam Prospera, mojego pana, jak o nim mowisz, Tomem Gnojkiem. - Odwrocil sie do Harmana. Bialozielona twarzyczka emanowala delikatna poswiata niczym jakas fosforyzujaca roslina. Liscie naparly na nich ze wszystkich stron. Zanurzyli sie w absolutny mrok. - Harmanie, mezu Ady, przyjacielu Nomana. Zdaje sie, ze jestes grzesznikiem, czlowiekiem, ktorego wartosc w tym nizszym swiecie raczej sprowadza sie do tego, czym nie jest, niz wynika z tego, kim jest. Ze wszystkich ludzi wlasnie ty najmniej nadajesz sie do zycia. Bliski jestes pelnych pieciu dwudziestek, jak dlugo wypiekane posilki naszego brata Kalibana. Czas i jego przyplywy pozbawily cie rozumu. A trzeba ci wiedziec, ze nawet ludzie dzielniejsi niz ty wieszaja i topia swoje prawdziwe ja. Tym razem Harman nie zrozumial nic a nic, Ariel zas zbywal jego dalsze pytania milczeniem - az trzy godziny pozniej i wiele kilometrow dalej zastal ich swit. Godzine po tym, jak stwierdzil, ze brak mu juz sil, zeki daly mu odpoczac. Oparl sie o lezacy przy sciezce glaz i rozpaczliwie lapal oddech. Dopiero kiedy sie przejasnilo, zorientowal sie, ze to cos za jego plecami nie jest glazem. Kamien okazal sie sciana, a sciana - czescia sporej, schodkowej budowli. Z przesiglowanych lektur wiedzial, ze ma przed soba cos, co nazywano "swiatynia". Ale musiala minac jeszcze dluga chwila, zanim dotarlo do niego, co naprawde widzi i czego dotyka. Kazdy centymetr muru pokryty byl wymyslnymi plaskorzezbami. Niektore byly calkiem spore, jak wyprostowane meskie ramie, wiekszosc jednak dalby rade zakryc rozpostarta dlonia. Promienie tropikalnego slonca sciekaly spod lesnego sklepienia, wylawiajac z polmroku coraz wieksza ilosc zdobien. Przedstawialy mezczyzn kochajacych sie - uprawiajacych seks - z kobietami, czasem z wiecej niz jedna, a takze mezczyzn z mezczyznami, kobiety z kobietami, kobiety i mezczyzn z - najprawdopodobniej - konmi, mezczyzn ze sloniami, kobiety z bawolami, kobiety z kobietami i malpami, mezczyzn z mezczyznami... i nastepnymi mezczyznami... Rozdziawil usta. Zyl dziewiecdziesiat dziewiec lat i nigdy nie widzial czegos podobnego. Na jednym z fryzow, akurat na wysokosci oczu, dostrzegl mezczyzne lezacego z glowa miedzy udami kleczacej kobiety i dosiadanego okrakiem przez drugiego mezczyzne, ktorego penis w pelnej erekcji tkwil w ustach tejze kobiety. Druga kobieta, z umocowanym na biodrach sztucznym czlonkiem, wchodzila w te pierwsza od tylu, ta zas, zajeta juz trojgiem ludzi, jedna reka masturbowala podniecone zwierze, w ktorym - obeznany ze spektaklem turynskim - Harman rozpoznal konia, druga zas piescila stojacego obok mezczyzne. Odsunal sie i podniosl wzrok na opleciona pnaczami budowle. Pokrywaly ja tysiace, jesli nie dziesiatki tysiecy podobnych plaskorzezb przedstawiajacych praktyki seksualne, jakich nigdy sobie nawet nie wyobrazal. Jakich nie potrafilby sobie wyobrazic. Na przyklad te slonie... Postacie ludzi byly mocno wystylizowane - mialy owalne twarze i piersi, mocno wydluzone oczy w ksztalcie migdalow, usta wykrzywione w dekadenckich usmiechach. -Co to za miejsce? - zapytal. W odpowiedzi Ariel zaspiewal falsetem: -Nad ich glowami majacza, w powietrznej pomroce, Dziela artystow umarlych w pradawnej epoce. Co znaczyly figury zadzy i milosci dla tych, z ktorych dzis nie zostaly nawet kosci? -Co to za miejsce? - powtorzyl Herman. -Khadzuraho. Chociaz raz Ariel udzielil prostej odpowiedzi, tyle ze niczego ona nie wyjasnila. Na dany przez Ariela znak dwa zielone, przezroczyste zeki pociagnely Harmana za rece i waska sciezka zaczeli oddalac sie od swiatyni. Ostatni raz obejrzal sie przez ramie na kamienna budowle - a wlasciwie budowle, bo zdobionych erotycznymi rzezbami swiatyn bylo wiecej - i dopiero z tej perspektywy dostrzegl do jakiego stopnia dzungla zawladnela okolica. Spolkujace pary byly oplecione pnaczami, czesciowo przesloniete trawami, zdlawione w usciskach korzeni i zielonych wasow. A potem Khadzuraho zatonelo w zieleni i Harman skoncentrowal sie na maszerowaniu sladem Ariela. Slonce rozswietlalo otaczajaca ich dzungle, nadajac jej tysiace odcieni zieleni (wiekszosci z nich nigdy sobie nawet nie wyobrazal), a on rozmyslal tylko o tym, jak wrocic do Ardis i Ady - albo przynajmniej na Golden Gate, zanim Petyr odleci sonikiem. Nie chcial czekac trzy dni, az Petyr wroci po Hannah i ozdrowialego - jesli sarkofag istotnie mogl przywracac zycie i zdrowie - Odyseusza-Nomana. -Arielu? - zagadnal mala figurke, ktora zdawala sie unosic w powietrzu przed zekami. -Tak, moj panie? - Glos byl mily, ale jego bezplciowosc dzialala Harmanowi na nerwy. -Jak przeniosles mnie z Golden Gate do dzungli? -Czyzbym nie byl dosc delikatny, czlowieku? -Byles - zapewnil go Harman. Bal sie, ze lada chwila chochlik znow zacznie mowic od rzeczy. - Ale ja pytam, jak to zrobiles? -A jak ty przemieszczasz sie z miejsca na miejsce, jesli nie lezysz akurat na brzuchu w latajacym spodku? -Faksuje sie. Ale przeciez na Golden Gate nie ma pawilonu faksu. Nie ma wezla. Ariel wzniosl sie wyzej, otarl sie o galezie i obryzgal zeki i Harmana deszczem straconych kropli. -A czy twoj przyjaciel Daeman udal sie do faksowezla, kiedy dziesiec miesiecy temu pozarl go allozaur? Harman stanal jak wryty. Zeki tez sie zatrzymaly; chwilowo nie probowaly go ponaglac. No tak. Przez cale zycie mial to jak na dloni - i mimo to byl slepy. Kiedy czlowiek faksowal sie do konserwatorni na zakonczenie ktorejs z pierwszych czterech dwudziestek, udawal sie do najblizszego pawilonu faksu. Kiedy ktos wybieral sie w podroz, udawal sie do najblizszego pawilonu. Ale kiedy ktos wskutek nieprzewidzianych okolicznosci zostal ranny - lub zabity, rozszarpany czy na wpol pozarty, jak Daeman - pierscienie same go do siebie sciagaly. 2 Sam przeciez byl na gorze, na wyspie Prospera, w konserwatorni. Na wlasne oczy widzial, jak nagie ciala zjawialy sie w zbiornikach, jak niebieskie larwy naprawialy je w bulgoczacym plynie odzywczym, i jak potem ci sami ludzie znikali, wracajac na Ziemie. Razem z Daemanem nadzorowal ich faksowanie, sluchajac polecen Prospera. Zniszczyli sluzki i poslugujac sie wirtualnymi przyrzadami sterowniczymi, odeslali do domu znaczna liczbe naprawionych cial.Ludzie mogli sie faksowac bez pawilonow, aby wyruszac w swiat, nie byl potrzebny zaden z trzystu kilkudziesieciu znanych wezlow. Patrzyl na to przez cale zycie - bez mala sto lat! - i wcale tego nie widzial. Mit o obecnosci postludzi, ktorzy sciagali rannych i zabitych do pierscieni, byl zbyt silnie zakorzeniony w swiadomosci ludzi. Faksowezly byly dzielem nauki, ale nieplanowane wizyty w konserwatorni bardziej przypominaly namiastke religii. W konserwatorni na wyspie Prospera automaty mogly faksowac, kogo chcialy i dokad chcialy, bez wezlow i pawilonow. Dopoki Harman i Daeman jej nie zniszczyli. Zeki lagodnie pociagnely go do przodu, on jednak jeszcze przez chwile im sie opieral. Od wagi tych przemyslen krecilo mu sie w glowie. Gdyby male zielone stworki go nie podtrzymywaly, moglby osunac sie na ziemie. Wyspa Prospera zostala zniszczona - ludzie calymi miesiacami ogladali jej plonace szczatki na nocnym niebie - ale Ariel nadal mogl sie faksowac, i to niezaleznie od wezlow, portali i pawilonow. Bylo w pierscieniach - albo nawet na samej Ziemi - cos, co go rozpoznawalo, kodowalo i przenosilo z miejsca na miejsce. W ten sam sposob przenioslo takze jego, Harmana, z mostu do Khadzuraho. W miejsce, ktore, na ile sie orientowal, znajdowalo sie gdzies na koncu swiata. Moglby wiec wrocic do Ady, gdyby udalo mu sie wyciagnac od Ariela sekret swobodnego faksowania. Zeki znow go szarpnely, nie za mocno, lecz zdecydowanie. Ariel wysforowal sie daleko do przodu, szybujac ku widocznej w oddali plamie swiatla. Harman nie chcial sprawiac zekom klopotow - tak jak nie chcial tracic Ariela z oczu. Chochlik trzymal w garsci jego bilet powrotny. Potknal sie, ale przyspieszyl kroku, chcac za wszelka cene dogonic awatara ziemskiej biosfery. Na polanie slonce oslepilo Harmana. Zmruzyl oczy i oslonil je dlonia, przez co w pierwszej chwili w ogole nie zauwazyl wznoszacej sie przed nim budowli. Kiedy zas ja zobaczyl, stanal jak skamienialy. Konstrukcja - bo trudno byloby ja nazwac budynkiem - byla wprost gigantyczna. Zdaniem Harmana, ktory zawsze mial oko do oceniania rozmiarow i odleglosci, musiala miec co najmniej trzysta metrow wysokosci. Nagi, kratownicowy szkielet z ciemnych stalowych belek opiera sie na kwadratowej podstawie. Wyrastal z niej czterema podporami, ktore spieto lukami na wysokosci wierzcholkow okolicznych drzew, i plynnymi liniami zwezal sie ku gorze, az przechodzil w prawdziwa iglice, zakonczona ciemnym zgrubieniem wysoko, wysoko nad ziemia. Harman przypomnial sobie okreslenie, jakiego kiedys uzyla Hannah, najlepsza w Ardis specjalistka od metalurgii: "kute zelazo". Nie mial cienia watpliwosci, ze wszystkie dzwigary, wiazary, luki i wsporniki, czarne w swietle tropikalnego slonca, zostaly zrobione wlasnie z zelaza. -Co to jest? - wyszeptal. Zeki puscily go i cofnely sie w cien drzew, jakby baly sie zblizy do niebotycznej wiezy. U jego stop, na przestrzeni dobrego pol hektara, rosla tylko wypielegnowana, krociutko przycieta trawa, tak jak by budowla w jakis sposob stawiala opor napierajacej ze wszystkie stron dzungli. -Siedem tysiecy ton - odparl Ariel. Nigdy wczesniej nie mial tak meskiego glosu. - Dwa i pol miliona nitow. Cztery tysiace trzysta jedenascie lat, przynajmniej tyle mialby oryginal. W calym eiffe bahnie Khan Ho Tepa jest ponad tysiac czterysta takich konstrukcj -W calym eiffelbahnie... - powtorzyl Harman. - Nie... -Chodz - powiedzial Ariel tym samym meskim glosem: basowyr zlowieszczym, nieznoszacym sprzeciwu. We wnetrzu jednej z wygietych lukowato podpor znalezli zelazna klatke. -Wsiadaj - polecil Ariel. -Musze wiedziec... -Jezeli wsiadziesz, wszystkiego sie dowiesz. Takze tego, jak wrocic do swojej ukochanej Ady. Jezeli tu zostaniesz, zginiesz. Harman wszedl do klatki. Zasunela sie za nim sciana z metalow siatki, szczeknely przekladnie, zgrzytnal metal i klatka zaczela sie wznosic po luku, ciagnieta stalowymi linami po zelaznym torze. -Ty nie jedziesz? - zawolal do Ariela. Chochlik nie odpowiedzial. Winda wjezdzala coraz wyzej. 3 Wieza miala trzy glowne kondygnacje. Pierwsza, najszersza, znajdowala sie tuz ponad koronami drzew. Roztaczal sie z niej widok na lity zielony kobierzec dzungli. Winda sie nie zatrzymala.Drugie pietro zaprojektowano na takiej wysokosci, ze klatka posuwala sie juz prawie pionowo. Harman, stojac posrodku windy, widzial juz, ze spod szczytu wiezy biegna liny, ktore daleko na wschodzie i na zachodzie lekko obwisaly i znikaly we mgle. Ale takze i tu winda sie nie zatrzymala. Trzeci podest, najwyzszy, wznosil sie trzysta metrow nad powierzchnia ziemi - tuz ponizej kopulastego, najezonego antenami wierzcholka. Tutaj winda musiala przystanac - zazgrzytaly wiekowe zebatki, klatka zwolnila, zatrzymala sie... i osunela dobre dwa metry w dol! Harman z calej sily chwycil sie zelaznych belek i przygotowal na smierc. Zadzialal hamulec. Winda stanela. Krata sie odsunela. Harman na drzacych nogach przeszedl dwa metry po pomoscie ze sprochnialych desek i stanal przed ozdobnymi drzwiami - w konstrukcje z kutego zelaza wstawiono plytki polerowanego mahoniu. Drzwi szczeknely, zahuczaly i otworzyly sie z sykiem. Harman tylko przez sekunde ociagal sie z wejsciem do ciemnego wnetrza, wszystko bylo lepsze niz ta odslonieta kladka, poprowadzona na szczycie zelaznej kratownicy trzysta metrow nad ziemia. Znalazl sie w pokoju. Kiedy drzwi ze szczekiem i sykiem zamknely sie za jego plecami, poczul, ze we wnetrzu wiezy jest o dobre dziesiec, pietnascie stopni chlodniej niz na zewnatrz, w pelnym sloncu. Przez chwile stal nieruchomo, czekajac, az wzrok przywyknie mu do polmroku. Znajdowal sie na malej, wylozonej dywanem i obstawionej regalami antresoli, stanowiacej czesc znacznie wiekszego pomieszczenia. Krecone zelazne schodki prowadzily w dol, ale biegly tez na gore, gdzie musialo sie znajdowac pieterko. Zszedl na dol. Nigdy wczesniej nie widzial takich sprzetow: miekko tapicerowanych mebli o dziwnych ksztaltach, obitych czerwonym welurem, i grubych zaslon na przeszklonej poludniowej scianie, przewiazanych sznurami, ktorych ozdobne zlote fredzle opadaly az na rudobrazowy dywan. W polnocnej scianie byl kominek, ozdobiony deseniem z czarnego metalu i zielonej ceramiki. Dlugi stol na rzezbionych nogach mial dobre dwa i pol metra dlugosci i stal pod czteroipolmetrowa oszklona sciana. W rogach pokoju konstrukcja okna upodabniala sie do splotow pajeczyny. Nie zabraklo grubo wypchanych foteli, rownie pekatych podnozkow, rzezbionych krzesel z inkrustowanego zlotem czarnego, blyszczacego drewna, oraz przedmiotow z polerowanego metalu, o ktorym Hannah mowila, ze niegdys nazywano go mosiadzem. Byla tam dzwonowato rozszerzajaca sie mosiezna rura glosowa, byly mosiezne dzwignie, osadzone w zawieszonych na scianach skrzynkach z ciemnowisniowego drewna, byly przybory stojace na stole, zaopatrzone w mosiezne przyciski i wolno obracajac sie przekladnie, bylo nawet astrolabium, w ktorym wieksze i mniejsze mosiezne obrecze obracaly sie w roznych plaszczyznach. Mosiezna lampa swiecila lagodnym blaskiem. Na stole lezaly porozkladane mapy, obciazone mosieznymi przyciskami. Plik zwinietych map tkwil rowniez w mosieznym koszu na podlodze. Podbiegl do stolu, chciwie wpatrujac sie w mapy, wyjmowal kolejne, rozkladal je, przyciskal, zeby sie nie zwijaly. Jeszcze nigdy nie widzial takich map. Mialy wykreslona siatke, na nia zas nalozone tysiace kretych, rownoleglych linii. Tam, gdzie mapa byla zielone lub brazowa, linie sie zageszczaly; w miejscach, gdzie dominowala biel, rzedly. Nieregularne plamy blekitu oznaczaly - jak domyslal sie Harman - jeziora i morza; dlugie, krete niebieskie linie musialy byc rzekami. Nosily niezwykle nazwy: Tungabhadra, Krishna, Godavari, Normada, Mahanadi, Ganga. We wschodniej i zachodniej scianie rowniez znajdowaly sie okna, mniejsze niz to od poludnia, ale tez zlozone z wielu malych szybek. Przestrzen miedzy nimi zajmowaly kolejne regaly z ksiazkami, mosieznymi bibelotami i mechanizmami oraz figurkami z jaspisu. Sciagnal z jednej polki na chybil trafil trzy ksiegi, wdychajac won stuleci unoszaca sie znad wiekowego, lecz nadal mocnego papieru i skorzanych opraw. Na widok tytulow serce zywiej mu zabilo: Trzecia dynastia Khan Ho Tepa - A.D. 2601-2939, Pisma Ramajany i Mahabharaty, poprawione przez Ganeshe cyborga, Konserwacja eiffelbahnu i interfejs SI. Polozyl prawa dlon na pierwszej ksiazce przymknal oczy, zeby wywolac funkcje siglowania, ale zmienil zamiar. Gdyby wystarczylo mu czasu, wolalby je po prostu przeczytac, wypowiadac slowa na glos i z kontekstu domyslac sie ich znaczenia. Byla to metoda powolna, zmudna, mozolna, ale bardziej satysfakcjonujaca niz siglowanie. Z szacunkiem odlozyl ksiazki na blyszczacy blat stolu i po schodach wbiegl na pietro. Znalazl sie w sypialni. Wezglowie lozka wykonano z polerowanych mosieznych rurek, a narzute z czerwonego aksamitu zdobily krete wzory wyszyte wzdluz calej krawedzi. Obok mosieznej lampy stojacej znalazlo sie miejsce dla fotela - byl szeroki, wygodny i ozdobiony kwiatowymi motywami. Tuz obok stal obity skora podnozek. Do sypialni przylegalo trzecie, najmniejsze pomieszczenie - lazienka. Dziwna porcelanowa muszla stala pod niemniej dziwnym porcelanowym zbiornikiem na wode, z ktorego zwieszal sie zakonczony mosiezna galka lancuszek. Zachodnia sciane stanowila witrazowa szyba. Kran, kurki i korek w umywalce byly rowniez mosiezne, podobnie jak armatura porcelanowej wanny, osadzonej na czterech pazurzastych lapach. Harman wrocil do sypialni. Polnocna sciana tego pokoju rowniez byla przeszklona, lecz zamiast zwyklych okien znajdowaly sie w niej szklane drzwi z zelaznymi klamkami. Otworzyl dwoje z tych drzwi. Prowadzily na balkonik zawieszony trzysta metrow nad dzungla. Sloneczny zar uderzyl go jak rozpalona piesc. Zmruzyl oczy. Nie ufal sobie i wolal nie wchodzic na zelazna konstrukcje. W dole widzial cala kratownice wiezy. Wystarczyloby najlzejsze pchniecie, zeby spadl w przepasc. Nie puszczajac krawedzi drzwi, wychylil sie, jak mogl najdalej. Balkon mial okolo trzech metrow szerokosci, stal tam zelazny stol i meble z przywiazanymi poduszkami. Nad glowa Harmana znajdowala sie ogromna metalowa tarcza, przywodzaca na mysl olbrzymie kolo zamachowe, a nad nia zlota kopula wienczaca sam wierzcholek wiezy. Stalowe liny, grubsze niz jego udo, biegly ze wschodu na zachod, przechodzac po drodze przez kolo zamachowe. Kiedy zmruzyl oczy, na wschodzie dostrzegl pionowa kreche nastepnej wiezy. Musiala znajdowac sie daleko, dobre szescdziesiat kilometrow od miejsca, w ktorym stal. Na zachodzie kilkanascie lin znikalo w sino-czarnych burzowych chmurach na horyzoncie. Cofnal sie do pokoju. Starannie zamknal drzwi i wrocil schodami na dol, rekawem ocierajac pot z czola i szyi. Przyjemny chlod wnetrza nie zachecal do powrotu do dzungli. -Witaj, Harmanie - rozlegl sie w polmroku znajomy glos. Dobiegal od strony stolu i ciemnych zaslon. Prospero wygladal o wiele bardziej materialnie, niz kiedy widzieli sie poprzednio, na asteroidzie w pierscieniu R. Nie mial juz polprzezroczystej skory jak tamten hologram. Szaty z jedwabiu i niebieskiej welny, wyszywane w zlote planety, szare komety i ogniste gwiazdy z czerwonego jedwabiu, zwieszaly sie ciezszymi faldami i ciagnely za nim po dywanie jak tren. Dlugie srebrzystobiale wlosy opadaly mu zza szpiczastych uszu na ramiona. Podeszly wiek wycisnal swoje pietno na jego czole i dloniach, paznokcie pozolkly i stwardnialy jak szpony. Uwage Harmana zwrocil kostur w prawej rece maga, rzezbiony i powykrecany, i blekitne pantofle, ktore zdawaly sie miec wlasny ciezar, kiedy powloczac nogami, szedl po drewnianej podlodze lub wchodzil na dywan. -Odeslij mnie do domu - zazadal Harman, podchodzac blizej. - Natychmiast! -Cierpliwosci, czlowieku imieniem Harman - odparl mag, odslaniajac w usmiechu pozolkle zeby.- Cierpliwosci, przyjacielu Nomana. -W dupie mam cierpliwosc! Az do tej chwili Harman nie zdawal sobie sprawy, jaka wscieklosc w nim kipi. Ariel uprowadzil go z Golden Gate, uniemozliwil powrot do Ardis, Ady i ich nienarodzonego dziecka - a wszystko zapewne na rozkaz tej zgarbionej pokraki w niebieskich szatach. Podszedl jeszcze blizej, wyciagnal reke, zlapal za powloczysty rekaw szaty maga... Przeleciawszy trzy metry w powietrzu, wyrznal plecami o podloge w miejscu, gdzie konczyl sie dywan. Przed oczami wirowaly mu pomaranczowe plamy. -Nikt nie bedzie mnie dotykal - ostrzegl polglosem Prospero. - Nie zmuszaj mnie, bym uzyl tego kija. - Pomachal kosturem. Harman podniosl sie na jedno kolano. -Odeslij mnie do domu, prosze. Nie moge zostawic Ady samej. Nie w takiej chwili. -Przeciez sam postanowiles ja zostawic, prawda? Nikt ci nie kazal wiezc Nomana do Machu Picchu, chociaz, naturalnie, nikt cie tez nie zatrzymywal. -Czego ode mnie chcesz? - Harman wstal, ciagle krecilo mu sie w glowie. Usiadl na pierwszym z brzegu krzesle. - Jak udalo ci sie przezyc, kiedy zniszczylismy asteroide? Myslalem, ze twoj hologran jest tam uwieziony. Jak Kaliban. -Byl. - Prospero przechadzal sie po pokoju tam i z powrotem. - Nie jest to najwazniejsza czastka mojej istoty, ale jednak znaczaca. I to wy przewiezliscie mnie na Ziemie. -My... Sonikiem, tak? Zaladowales hologram do pamieci sonika? -Wlasnie. Harman pokrecil glowa. -Mogles go sprowadzic w kazdej chwili. -Bynajmniej. Maszyna byla wlasnoscia Savi i przewozila na orbite i z powrotem tylko ludzi, do ktorych sie nie zaliczam. Nie tak do konca. -Jak wobec tego udalo sie uciec Kalibanowi? Bo na pewno nie w soniku ze mna, Daemanem i Hannah. Prospero wzruszyl ramionami. -Przygody Kalibana sa teraz wylacznie jego sprawa. Nie jest juz moim sluga. -Sluzy Setebosowi - domyslil sie Harman. - Znowu. -Zgadza sie. -Ale prawda jest, ze przezyl i po latach nieobecnosci wrocil na Ziemie. -Tak. Harman westchnal i przetarl twarz dlonia. Nagle poczul sie ogromnie zmeczony. Chcialo mu sie pic. -To drewniane pudlo pod antresola to cos w rodzaju lodowki - poinformowal go Prospero. - Znajdziesz tam jedzenie... i butelkowana wode. Harman wyprostowal sie na krzesle. -Czytasz w moich myslach, magu? -Nie. W twojej twarzy. Nie ma bardziej oczywistej mapy niz ludzkie oblicze. Idz, napij sie. Posiedze tu, przy oknie. Kiedy sie posilisz, wrocimy do naszej rozmowy. Podchodzac do skrzynki z mosiezna raczka, Harman czul, jak nogi sie pod nim uginaja. Rece mu sie trzesly. Dluga chwile wpatrywal sie w zimne wnetrze, poukladane w nim butelki z woda i zapakowane w folie jedzenie. Napil sie do syta. Wrocil do Prospera, ktory siedzial przy stole, majac slonce za plecami. -Dlaczego kazales Arielowi sciagnac mnie tutaj? - zapytal. -Pozwol, ze gwoli scislosci podkresle, iz kazalem duchowi biosfery przeniesc cie do dzungli nieopodal Khadzuraho, poniewaz w promieniu dwudziestu kilometrow od eiffelbahnu nie mozna sie faksowac. -Od eiffelbahnu? - Harman caly czas popijal lodowata wode. Czy tak wlasnie nazywacie z Arielem te wieze? -Nie, moj drogi Harmanie. Tak nazywamy caly ten system. Wlasciwie miano to nie my wymyslilismy, lecz Khan Ho Tep, ktory przed tysiacami lat kazal go zbudowac. To zaledwie jedna z... niech pomysle... z czternastu tysiecy osmiuset takich wiez. -Po co ich az tyle? -Khan Ho Tep tak chcial. Poza tym tyle ich trzeba, zeby polaczyc wschodnie brzegi Chin z Bruzda Atlantycka na wybrzezu Hiszpe jesli uwzgledni sie nie tylko glowna linie, ale tez wszystkie boczne odnogi. Harman nie mial pojecia, o co chodzi Prosperowi. -Czy eiffelbahn to jakis system komunikacyjny? -To twoja szansa, zeby chociaz raz udac sie w podroz w wielkim stylu. A wlasciwie nasza szansa. Przez krotki czas bede ci towarzyszyl. -Nigdzie sie nie wybieram, dopoki... Harman urwal w pol zdania, wypuscil butelke z rak i oburacz zlapal sie masywnego stolu. Pietrowy apartament, zawieszony trzysta metrow nad ziemia, gwaltownie podskoczyl. Rozlegl sie przerazliwy zgrzyt, jakby dartej blachy, a potem pokoj, jakby go ktos szarpal, zaczal sie coraz bardziej przechylac. -Wieza sie wali! - zawolal Harman. Przez male szybki okien widzial, jak zielony widnokrag przechyla sie, na chwile stabilizuje, i znow przechyla. -Bynajmniej - powiedzial Prospero. Pietrowe mieszkanie spadalo. Oddzielalo sie od wiezy i przy wtorze metalicznego jazgotu przechylalo sie coraz bardziej, jakby czyjes olbrzymie dlonie wypychaly je z wneki pod szczytem. Harman puscil stol i rzucil sie do drzwi na antresoli, ale w tej samej chwili padl na czworaki - pietrowy domek odlaczyl sie wreszcie od wiezy, opadl o jakies piec metrow, szarpnal sie i zaczal sunac na zachod. Wolal nie wstawac. Z bijacym sercem czekal, az kolyszacy sie niebezpiecznie pokoj znieruchomieje. Metaliczny zgrzyt przeszedl w donosne buczenie. W koncu Harman odwazyl sie wstac, na chwiejnych nogach podszedl do stolu i wyjrzal przez okno. Wieza znajdowala sie na lewo od nich - i powoli sie oddalala. Trzysta metrow nad ziemia, w miejscu, z ktorego wysliznela sie pietrowa klatka, ziala pusta przestrzen. Zobaczywszy ciagnace sie nad nia liny, Harman domyslil sie, ze zrodlem buczenia musi byc kolo zamachowe, ktore widzial nad sypialnia. Eiffelbahn byl czyms w rodzaju kolei linowej, a apartament, w ktorym sie znajdowali, wagonikiem. Pionowa krecha, ktora przedtem widzial daleko na wschodzie, stanowila kolejna wieze, taka sama jak ta, ktora wlasnie opuscili. Wagonik szybko sunal na zachod. Odwrocil sie do Prospera i podszedl blizej, zatrzymujac sie poza zasiegiem kostura. -Musisz mi pozwolic wrocic do Ady. - Bardzo chcial, zeby jego slowa zabrzmialy stanowczo, ale uslyszal tylko zalosne biadolenie. - Wojniksy otoczyly Dwor Ardis. Nie chce, zeby byla sama, gdy grozi im takie niebezpieczenstwo. Prosze, mistrzu Prospero. Prosze. -Za pozno, abys probowal zmienic losy Dworu Ardis, Harmanie, druhu Nomana - odparl mag starczym, zachrypnietym glosem. - Odlozmy na bok, moj panie, nasze morskie udreki. Nie obciazajmy wspomnien ciezkim snem, ktory sie rozwial. Wyruszamy bowiem w nowa calkiem podroz, ktora z pewnoscia przyniesie wielkie zmiany, przyjacielu Nomana. Jeden z nas wkrotce stanie sie madrzejszym, glebszym, pelniejszym czlowiekiem, nasi wrogowie zas, zwlaszcza zrodzony z Sykoraks mroczny stwor, ktorego wychowalem, pic beda morska wode i zywic sie wyschnietymi korzeniami porazki i lupinami pogardy. Nad Olympus Mons zbieraly sie czarne chmury. Burza piaskowa otulila Marsa czerwonym calunem. Wiatr zawodzil przerazliwie wokol egidy, pola silowego, ktore nieobecny Zeus ustawil nad domem bogow. Drobinki przenoszace ladunek elektrostatyczny naladowaly egide do tego stopnia, ze w szczyt gory dniem i noca bily pioruny i przewalaly sie infradzwiekowe gromy. Widziane z wierzcholka slonce rozmywalo sie w krwawa, matowa poswiate, rozdzierana blyskawicami i niemilknacym ani na chwile loskotem wichury i grzmotow. Achilles - z martwa Pentesileja, ukochana krolowa Amazonek, na rekach - teleportowal sie do domu swojego jenca, Hefajstosa, Boga Ognia, naczelnego Rzemieslnika calego panteonu i meza Aglai (znanej rowniez jako Charis, "zachwycajaca sztuka") - jednej z najpiekniejszych Gracji. Niektorzy twierdzili, ze malzonke tez sam sobie stworzyl. Hefajstos przeniosl ich wlasciwie nie do samego domu, lecz przed jego drzwi wejsciowe. Na pierwszy rzut oka rezydencja kalekiego Boga Ognia niczym nie roznila sie od domostw innych niesmiertelnych - bialy kamien, biale kolumny, bialy portyk - ale byly to tylko pozory. Dom i rozlegle warsztaty Hefajstosa znajdujace sie na stromym poludniowym stoku Olimpu siegaly daleko w glab gory, z dala od Jeziora Kalderowego i skupiska swiatyn innych bogow. Mieszkal w jaskini. A byla to jaskinia nie byle jaka, o czym Achilles przekonal sie, gdy przekroczyli prog i Hefajstos zamknal za nimi kilkoro stalowych drzwi. Grota zostala wyryta w litej czarnej skale Olimpu. Pomieszczenie, w ktorym sie znalezli, ciagnelo sie setki metrow w glab gory. Wszedzie znajdowaly sie stoly, a na nich tajemnicze przyrzady, szkla powiekszajace, narzedzia i maszyny w najrozniejszych stadiach powstawania lub demontazu. W glebi jaskini plomien buzowal w palenisku, na ktorym plynna stal bulgotala jak pomaranczowa lawa. Blizej wejscia, gdzie stolki, sofy, stoliki, lozko i metalowe koksowniki wydzielaly z ogromnego warsztatu przestrzen mieszkalna, siedzialy, staly i spacerowaly nieslawne pomocnice Hefajstosa - zlote, mechaniczne kobiety, nitowane, zaopatrzone w ludzkie oczy, metalowe piersi, miekkie sromy z syntetycznego ciala, ale przede wszystkim, jak powiadano, w kradzione ludzkie dusze. -Poloz ja tam - polecil Achillesowi bog, wskazujac zasmiecony stol roboczy. Jednym ruchem kosmatej reki zmiotl wszystko z blatu. Achilles puscil go i ostroznie, z najwyzsza delikatnoscia odlozyl zawiniete w biale plotno brzemie. Hefajstos dlugo wpatrywal sie w odslonieta twarz Pentesilei. -Rzeczywiscie piekna. No i widac, ze Atena maczala palce w zachowaniu ciala: minelo pare dni i ani sladu rozkladu. Nawet przebarwien nie ma; zachowaly sie rumience na policzkach. Pozwolisz, ze odwine calun? Chcialbym obejrzec cycki. -Jesli dotkniesz jej, albo chocby samego calunu, zabije cie. Hefajstos podniosl rece w obronnym gescie. -Juz dobrze, w porzadku. Bylem po prostu ciekaw. - Klasnal. - Jedzenie! A potem pomyslimy, jak ozywic twoja pania. Pomocnice przyniosly tace z goraca strawa i kielichy wina. Postawily je na okraglym stole posrodku kregu wyznaczanego przez sofy dla gosci. Szybkonogi Achilles i wlochaty Hefajstos rzucili sie na jedzenie jak wilki. Kiedy ktorys sie odzywal, to tylko po to, aby poprosic o dokladke. Na przystawke podano przysmak Achillesa - smazone watrobki w owczych flaczkach. Potem na stol wjechalo pieczone prosie nadziewane malymi ptaszkami, rodzynkami, orzechami, zoltkami jaj i doprawianym korzeniami miesem oraz misy duszonej wieprzowiny w jablkach i gruszkach. Potem przyszla pora na prawdziwe rarytasy - pieczona macice swini i oliwki z pasta grochowa. Glownym daniem byla olbrzymia ryba, przysmazona na piekny brunatny kolor. -Z Jeziora Kalderowego na Olimpie - wyjasnil z pelnymi ustami Hefajstos. Na deser i dla odswiezenia podniebienia pomiedzy kolejnymi frykasami przegryzali owoce, przerozne slodycze i orzechy. Kobiety ze zlotego metalu podawaly misy fig i migdalow, talerze dojrzalych daktyli i polmiski przepysznych miodowych ciasteczek, ktorych Achilles probowal dotad tylko raz w zyciu, przy okazji wizyty w malej miescinie zwanej Atenami. Na koniec pojawil sie ukochany deser Agamemnona, Priama i innych krolow nad krolami - sernik. Mechaniczne kobiety uprzatnely ze stolu i podlogi resztki posilku, po czym przyniosly kolejne barylki z winem (w co najmniej dziesieciu odmianach) i opatrzone podwojnymi uchwytami amfory na trunek. Czyniacy honory domu Hefajstos osobiscie mieszal wino z woda i podawal naczynia gosciowi. Bog-karzel i czlowiek-bog pili przez dwie godziny, zaden jednak nie osiagnal stanu, ktory rodacy Achillesa nazywali paroinia - pijackim szalem. Malo rozmawiali. Zdali sie na zlote kobiety, ktore zapewnialy im pod dostatkiem rozrywek - tanczyly wokol stolu, przybierajac zmyslowe pozy, ktore esteci w rodzaju Odyseusza nazywali komos. Najpierw jeden, potem drugi skorzystal z toalety, a kiedy wrocili do picia wina, Achilles zapytal: -Czy juz jest noc? Czy nie czas, abys przeniosl mnie do sali uzdrowien? -Naprawde myslisz, synu mokropiersnej Tetydy, ze kadzie lecznicze na Olimpie przywroca zycie twojej dupencji? Zbudowano je po to, zeby odnawialy ciala niesmiertelnych, a nie wskrzeszaly ludzkie kurewki... Chocby i najpiekniejsze. Achilles byl zbyt mocno wstawiony i za bardzo roztargniony, zeby sie obrazic. -Bogini Atena powiedziala, ze Pentesileja odzyska tam zycie. Atena nie klamie. -Atena nie robi nic innego! - prychnal Hefajstos. Pociagnal solidny lyk z amfory. - Pare dni temu stales u stop Olimpu, ciskales kamieniami w nieprzebita egide Zeusa i darles sie na Atene, zeby zeszla do ciebie i stanela do walki. Zabilbys ja, tak jak zabiles te Amazonke. Co sie zmienilo, szlachetny mezobojco? Achilles spojrzal na niego spode lba. -Wojna trojanska... skomplikowala sie, kuternogo. -Wypije za to! - Hefajstos sie zasmial i uniosl amfore do ust. Zanim przetekowali sie do sali uzdrowien, Achilles ubral sie w zbroje. Z wypolerowana tarcza i mieczem naostrzonym na kole szlifierskim Boga Ognia podszedl do stolu, gotowy zarzucic sobie na ramie cialo Pentesilei. -Zostaw ja - odezwal sie Hefajstos. -Co ty wygadujesz? - warknal syn Peleusa. - Gdyby nie ona, nigdzie bysmy sie nie wybierali. Nie moge jej tu zostawic. -Nie wiadomo, kogo z bogow i straznikow tam zastaniemy. Jesli bedziesz musial przebijac sie przez falange wojska, chcesz to robic z trupem Amazonki na plecach? A moze miales zamiar uzyc jej pieknego ciala jak tarczy? Achilles sie zawahal. -Nic jej tu nie grozi - zapewnil go Hefajstos. - Pienily sie tu dawniej szczury, nietoperze i karaluchy, ale odkad zbudowalem mechaniczne koty, sokoly i modliszki, mam spokoj. -Mimo wszystko... -Jezeli w sali uzdrowien nikogo nie bedzie, wrocimy tu w sekunde, a w nastepnej bedziemy znow na Olimpie, razem z martwa Amazonka. Tymczasem moje zlote dziewczyny jej przypilnuja. - Bog Ognia pstryknal palcami i szesc metalowych pomocnic otoczylo stol z cialem. - Gotowy? -Tak. Achilles zlapal Hefajstosa za pobliznione prawe ramie i obaj znikneli. Sala uzdrowien byla pusta. Nie natkneli sie na niesmiertelnych straznikow, ale najdziwniejsze - takze dla Hefajstosa - bylo to, ze wiekszosc kadzi swiecila pustkami. Tej nocy Uzdrowiciel nie wskrzeszal ani nie leczyl zadnych bogow. W rozleglym wnetrzu, rozswietlanym zaledwie kilkoma koszami z zarzacym sie weglem i fioletowa poswiata bulgoczacych zbiornikow, poruszali sie tylko oni dwaj - powloczacy noga Hefajstos i zaslaniajacy sie tarcza szybkonogi Achilles. Do czasu, az zza jednej z kadzi wynurzyl sie Uzdrowiciel. Achilles wyzej uniosl tarcze. Kiedy stal nad cialem Pentesilei, Atena powiedziala mu: "Zabij Uzdrowiciela, olbrzymia, potworna stonoge, opatrzona mnostwem rak i oczu. Zniszcz cala Sale Uzdrowien". Wtedy myslal, ze bogini po prostu obraza Uzdrowiciela, a nie opisuje jego wyglad. Tymczasem stwor rzeczywiscie mial wielosegmentowe cialo stonogi, tyle ze wznosil sie dziesiec metrow nad posadzka. Chwial sie na boki, a rozmieszczone dookola najwyzszego segmentu oczy utkwil w Achillesie i Hefajstosie. Mial czulki i cale mnostwo podzielonych na segmenty odnozy, z ktorych kilka konczylo sie delikatnymi dlonmi. Palce byly tak cienkie, ze przypominaly odnoza pajaka. Jeden z gornych segmentow cielska okrywala kamizelka z mnostwem wypchanych kieszeni. Zreszta cale cialo Uzdrowiciela bylo obwieszone narzedziami przyczepionymi do czarnych paskow, tasm i sprzaczek. -Uzdrowicielu! - zawolal Hefajstos. - Gdzie sie wszyscy podziali? Stonoga zachybotala sie, zamachala odnozami i jej niewidoczny pysk bluznal niezrozumialym jazgotem. -Zrozumiales? - spytal Hefajstos Achillesa. -Co mialem zrozumiec? To brzmialo, jakby dzieciak przeciagnal patykiem po zebrach szkieletu. -Ale bylo po grecku. Wsluchaj sie i powtorz to sobie wolniej w myslach. - Hefajstos zwrocil sie ponownie do Uzdrowiciela: - Moj przyjaciel, smiertelnik, nie zrozumial, co powiedziales. Moglbys powtorzyc swoje slowa, Uzdrowicielu? -Pan I Bog Zeus Postanowil Ze Zaden Smiertelnik Nie Moze Trafic Do Kadzi Regeneracyjnych Bez Jego Wyraznego Rozkazu. Nikt Nie Wie Gdzie Szukac Pana I Boga Zeusa A Poniewaz Uzdrowiciel Slucha Tylko Jego Rozkazow Na Olimpie Nie Przyjme Smiertelnika Dopoki Zeus Znow Nie Zasiadzie Na Tronie. -A to zrozumiales? - zapytal Boski Rzemieslnik. -Powiedzial, ze slucha tylko Zeusa i nie zgodzi sie, zebysmy wlozyli Pentesileje do kadzi, jezeli Zeus nie wyda mu takiego rozkazu? -Zgadza sie. -Moglbym robala zabic. -Niewykluczone - przytaknal Hefajstos. - Chociaz mowi sie, ze Uzdrowiciel jest jeszcze bardziej niesmiertelny niz nowi bogowie. Ale jesli go zabijesz, nikt nie wskrzesi Pentesilei. Tylko Uzdrowiciel zna sie na tej maszynerii i umie rozkazywac niebieskim larwom, ktore sa niezbedne w procesie leczenia. -Ty tu jestes Rzemieslnikiem. - Achilles postukal mieczem w rabek tarczy. - Na pewno wiesz, jak dzialaja te machiny. -Akurat... To nie jest banalna postludzka technologia, jakiej sami uzywalismy. Nigdy nie rozgryzlem tych kwantowych maszyn Uzdrowiciela... Zreszta nawet gdyby mi sie udalo, nie umialbym zapedzic larw do roboty. Przypuszczam, ze reaguja tylko na telepatyczne rozkazy Uzdrowiciela. -Powiedzial, ze sposrod bogow na Olimpie slucha tylko Zeusa - zauwazyl Achilles. Krew go zalewala i byl o krok nie tylko od zabicia Boga Ognia i olbrzymiej stonogi, ale takze od wyrzniecia w pien wszystkich bostw, jakie zastanie na Olimpie. - Kto jeszcze moglby mu rozkazywac? -Kronos - odparl Hefajstos. Jego usmieszek doprowadzal Achillesa do szalu. - Ale wygnano go razem z innymi tytanami do Tartaru, na wiecznosc. W tym wszechswiecie tylko Zeus rozkazuje Uzdrowicielowi. -A gdzie on jest? -Tego nikt nie wie. Korzystajac z jego nieobecnosci, bogowie zra sie miedzy soba o wladze. Walki koncentruja sie wokol Ilionu, gdzie jedni nadal wspieraja Grekow, a drudzy Trojan. Olimp swieci pustkami i mamy tu wzgledny spokoj. To dlatego zszedlem po stoku, zeby obejrzec zniszczenia szybu windy. -Dlaczego Atena dala mi bogobojczy noz i kazala zabic Uzdrowiciela, kiedy ten wskrzesi juz Pentesileje? -Kazala ci zabic Uzdrowiciela?! - Hefajstos wytrzeszczyl oczy. Mowil cicho i z wahaniem. - Nie mam pojecia. Na pewno ma jakis plan, ale to szalenstwo. Gdyby zabraklo Uzdrowiciela, kadzie bylyby bezuzyteczne i cala nasza niesmiertelnosc szlag by trafil. Owszem, jestesmy dlugowieczni, ale bez nanokuracji odmladzajacych nas tez czekalyby cierpienia, Pelido. Okrutne cierpienia. Achilles zblizyl sie do Uzdrowiciela. Zaslonil sie tarcza tak dokladnie, ze ponad jej krawedzia wyzieraly tylko widoczne w szparach helmu oczy. Zamachnal sie mieczem. -Zmusze gada, zeby wlaczyl kadz dla Pentesilei. Hefajstos pospiesznie zlapal go za ramie. -Nie, moj smiertelny przyjacielu. Uwierz mi, Uzdrowiciel nie boi sie smierci. W ten sposob nic nie wskorasz. Slucha tylko Zeusa. Bez niego jebane larwy nawet nie drgna. Bez jebanych larw kadzie sa bezuzyteczne. A bez tych jebanych kadzi twoja zasrana amazonska krolowa, kurwa jej mac, pozostanie martwa na wieki! Achilles gniewnym gestem strzasnal jego dlon. -Ten robal przyjmie ja i wlozy do kadzi. W tej samej chwili przypomnial sobie, ze to przeciez Atena kazala mu zabic Uzdrowiciela. Co ta dziwka knuje? Wykorzystuje mnie, ale do czego? W jakim celu? Nie jest glupia; na pewno nie chcialaby tak po prostu zabic jedynej istoty, ktora zapewnia jej niesmiertelnosc. -Uzdrowiciel sie ciebie nie boi, synu Peleusa. Mozesz go zabic, ale jezeli to zrobisz, juz nigdy nie odzyskasz swojej krolowej. Achilles wyminal Hefajstosa, odepchnal Uzdrowiciela i przepiekna tarcza, z koncentrycznymi kregami kutych ozdob, wyrznal w przezroczysty plastik jednej z kadzi. Echo uderzenia ponioslo sie po sali. Odwrocil sie do Hefajstosa. -Niech bedzie. Robal slucha Zeusa. Gdzie jest Zeus? Bog Ognia zaczal sie smiac, ale smiech uwiazl mu w gardle, gdy spojrzal w palajace gniewem oczy Achillesa. -Pytasz powaznie? Chcesz zmusic do posluszenstwa Gromowladnego, Ojca Bogow? -Gdzie Zeus? -Nie wiadomo. Powloczac noga, bog podszedl do drzwi wejsciowych. Pod naporem burzy piaskowej cala egida iskrzyla. Kolumny wycinaly slupy mroku w zalewajacym sale uzdrowien srebrzystym swietle. -Od ponad dwoch tygodni nikt go nie widzial - ciagnal Hefajstos, nie odwracajac sie do Achillesa. Skubnal zmierzwiona brode. - Podejrzewamy, ze Hera maczala w tym palce. Moze wtracila go w otchlan Tartaru, gdzie dolaczyl do ojca Kronosa i matki Rei. -Wiesz, jak go znalezc? - Achilles odwrocil sie plecami do Uzdrowiciela i schowal miecz za pas. Przewiesil tarcze przez plecy. - Zaprowadzisz mnie do niego? Hefajstosowi opadla szczeka. -Naprawde bylbys gotow zejsc do Tartaru i stluc Boga Bogow i kwasne jablko, zeby zrobil to, czego od niego chcesz? W pierwotnym panteonie jest tylko jedna forma zycia, ktora moze wiedziec gdzie go szukac. Ma straszliwa moc. Tak sie sklada, ze jest rownie jedyna istota na Marsie, ktora moglaby nas wyslac do Tartaru. Pojdziesz tam, jesli bedziesz musial? -Przejde przez brame smierci tam i z powrotem, jesli w ten sposob zwroce zycie mojej Amazonce - odparl polglosem Achilles. -Tartar jest tysiac razy gorszy od smierci i mrocznych dworow Hadesu, Pelido. -Zaprowadz mnie do niesmiertelnego, o ktorym wspomniales - zazadal Achilles, toczac dokola blednym wzrokiem. Brodaty Boski Rzemieslnik dluga chwile stal nieruchomo, przygarbiony. Oddychal z wysilkiem, patrzyl w dal i nieswiadomie skubal brode. -Dobrze - powiedzial w koncu. Przesliznal sie po wypolerowanym marmurze z szybkoscia, o jaka trudno byloby go podejrzewac, i zacisnal obie masywne dlonie na przedramieniu Achillesa. 4 Harman nie chcial spac. Byl wyczerpany, ale postanowil tylko napic sie i cos zjesc. Podgrzal pyszny gulasz i zjadl go przy stole pod oknem. Prospero siedzial bez slowa na fotelu i czytal duza, sfatygowana ksiege w skorzanej oprawie.Kiedy Harman odwrocil sie do Prospera, aby w jeszcze bardziej stanowczy sposob zazadac odeslania do Ardis, stwierdzil, ze stary mag zniknal razem z ksiega. Harman dluga chwile siedzial bez ruchu. Nie myslal juz o tym, ze trzysta metrow pod skrzypiacym, wielkim jak dom wagonikiem przesuwa sie bezkresna dzungla. Wstal i wdrapal sie po schodkach, tylko po to - jak sobie wmawial - zeby zajrzec do sypialni. Chwile gapil sie bezmyslnie na lozko, az padl na nie jak sciety. Obudzil sie w nocy. Padajace przez okna swiatlo ksiezyca i pierscieni zalewalo sypialnie, tak intensywnie migoczac na aksamitach i mosiadzu, ze przypominalo biala farbe. Otworzyl szklane drzwi i wyszedl na balkon. Wysoko nad dzungla bylo nieco chlodniej, tym bardziej ze ruch wagonika sprawial, iz na skorze czulo sie lekki wiatr. Buchajaca z dolu wilgoc, goraco i zapachy zielonego zycia i tak go oszolomily. W zielonym listowiu, skapanym w bialej poswiacie, praktycznie nie byto przerw. Czasem wiatr przynosil z dolu niezwykle dzwieki, slyszalne mimo ciaglego wizgu maszynerii wagonika i poskrzypywania dlugiej liny. Patrzac w niebo na przecinajace sie pierscienie P i R, Harman zorientowal sie mniej wiecej, dokad jedzie. Kiedy wagonik wyjechal z wiezy, ruszyl prosto na zachod. Teraz jednak - a Harman przespal dobre dziesiec godzin - poruszal sie z cala pewnoscia na polnoc, z lekkim odchyleniem ku wschodowi. Na poludniowym zachodzie - czyli w kierunku przeciwnym do tego, w ktorym jechal - tuz nad horyzontem majaczyl blyszczacy wierzcholek jednej z wiez eiffelbahnu; od drugiej, blizszej, na polnocnym wschodzie, dzielilo go okolo trzydziestu kilometrow. Najwidoczniej kiedy spal, wagonik skrecil na ktoryms z rozgalezien. Harman byl samoukiem. Jego znajomosc geografii pochodzila z ksiazek, ktore sam nauczyl sie czytac, i do niedawna z cala pewnoscia byl jedynym czlowiekiem na swiecie, ktory mial jakie takie pojecie o geografii i zdawal sobie sprawe z faktu, ze Ziemia jest kula. Jakos nigdy nie interesowal sie trojkatnym subkontynentem, ktory wyrastal na poludnie z ladu zwanego Azja. Ale tez nie musial byc wielkim kartografem, zeby wiedziec, ze jesli Prospero nie klamal - jezeli naprawde mial dotrzec na wybrzeze Europy w miejscu, gdzie wzdluz czterdziestego rownoleznika przebiegala Bruzda Atlantycka - to posuwal sie w niewlasciwym kierunku. Nie mialo to wielkiego znaczenia, bo nie zamierzal spedzic w tej dziwnej maszynerii calych tygodni czy miesiecy, jakich wymagalaby tak dluga podroz. Byl potrzebny Adzie. I to zaraz. Zaczal spacerowac po balkonie, chwytajac sie poreczy za kazdym razem, gdy wagonikiem zbytnio chybotalo. Robil wlasnie trzecia rundke, kiedy tuz za balustrada dostrzegl zelazna drabinke. Przeszedl nad barierka, zlapal gorny szczebel i podciagnal sie na drabine. Pod stopami mial teraz trzysta metrow powietrza i wierzcholki drzew. Drabinka prowadzila na gore. Wdrapal sie po niej, znalazl dogodny chwyt i podciagnal sie na plaski dach wagonika. Wstal ostroznie, balansujac rozlozonymi rekami. Wagonik wspinal sie wlasnie po linie w kierunku migoczacych pietnascie kilometrow dalej swiatelek nastepnej wiezy. Za nia, na horyzoncie, wyrastalo pasmo gor, ktorych osniezone wierzcholki lsnily oslepiajaco w nocnym swietle. Oszolomiony noca i szybkoscia, Harman zauwazyl, ze niespelna metr od przedniej krawedzi wagonika obraz ksiezyca, pierscieni i dzungli leciutko sie rozmywa. Podszedl do skraju dachu i wyciagnal reke najdalej jak mogl. Dotknal pola silowego. Nie bylo zbyt mocne - stawialo opor, ale reka przeszla mu przez nie jak przez polprzepuszczalna membrane; przypomnialo mu sie wejscie do konserwatorni na orbitalnej wyspie Prospera - mimo to skutecznie chronilo przed pedem powietrza, ktory pozbawiona oslony dlon spychal z ogromna sila. Wagonik musial sie poruszac znacznie szybciej, niz sie to Harmanowi wydawalo. Po mniej wiecej polgodzinie spacerowania po dachu, wsluchiwania sie w buczenie lin, wypatrywania nastepnej wiezy i wymyslania sposobow powrotu do Ady zszedl po drabince, zeskoczyl na balkonik i wrocil do sypialni. Prospero czekal na niego na dole. Siedzial w tym samym fotelu, ze stopami opartymi na podnozku, ksiazka na kolanach i kosturem pod reka. -Czego ode mnie chcesz? - zapytal Harman. Mag podniosl wzrok. -Widze, mlody paniczu, ze ma pan rownie nieskladne maniery jak nasz wspolny przyjaciel Kaliban cialo. Harman zacisnal piesci. -Czego ode mnie chcesz? - powtorzyl. -Wyruszasz na wojne, Harmanie z Ardis. -Na wojne? -Tak. Wasz rodzaj bedzie musial walczyc. Rodzaj, gatunek, rasa... Nazwij to, jak chcesz. -Co ty wygadujesz? Wojna? Z kim? -Pytanie "z czym" byloby chyba bardziej na miejscu. -Masz na mysli wojniksy? Przeciez juz z nimi walczymy. Przywiozlem Nomana-Odyseusza na most w Machu Picchu glownie po to, zeby sprowadzic wiecej broni. -Nie chodzilo mi o wojniksy. Ani o kalibany, chociaz jednym i drugim wyznaczono zadanie wymordowania takich jak ty. Mialem na mysli Nieprzyjaciela. -Setebosa? -O tak... - Prospero polozyl starcza dlon na szerokiej karcie, przelozyl stronice podluznym lisciem niczym zakladka i delikatnie zamknal ksiege. Wstal, podpierajac sie kosturem. - Setebos, jak osmiornica wieloramienny, przybyl w koncu i tutaj, do twojego i mojego swiata. -Wiem. Daeman widzial go w Kraterze Paryskim. Setebos oplotl tamtejszy faksowezel i kilkanascie innych pajeczyna sinego lodu. W Chomie jest tak samo, i w... -Czy wiesz, dlaczego wieloramienny zjawil sie na Ziemi? -Nie. -Aby zerowac - wyjasnil polglosem mag. -Na nas? Wagonik zwolnil i podskoczyl, a Harman zobaczyl przez okno, jak na ulamek sekundy oplataja ich kratownice wiezy eiffelbahnu. Wagonik wpasowal sie w peron na wysokosci trzystu metrow nad ziemia, tak jak na poczatku podrozy, skrecil - czemu towarzyszyl zgrzyt i szczek mechanizmow - i wyjechal z wiezy w innym kierunku, bardziej na wschod. -Czy Setebos bedzie na nas zerowal? -Niezupelnie. - Prospero sie usmiechnal. - Nie bezposrednio. -A co to ma niby znaczyc, do diabla ciezkiego? -To znaczy, mlodziencze, ze Setebos jest upiorem. Nasz wieloramienny przyjaciel zywi sie osadem strachu i bolu, mroczna energia leku, intensywna groza gwaltownej smierci. Nie tylko w tym swiecie, ale wszedzie, gdzie mieszkaja wojownicze, swiadome istoty, wspomnienie tej grozy zalega w ziemi, tak jak wegiel czy ropa naftowa, jak cala drzemiaca pod powierzchnia gruntu energia zapomnianej ery. -Nie rozumiem. -Istotnie, Setebos, Pozeracz Swiatow, Smakosz Mrocznych Wiekow, zamknal czesc waszych faksowezlow w niebieskiej stazie. Chce zlozyc jaja i rozeslac swoj pomiot po calej Ziemi. Wysysa z niej cieplo jak sukkub tchnienie z piersi spiacego czlowieka. On jednak zamiast oddechu karmi sie wasza pamiecia i historia. Opije sie nimi jak wieloramienny kleszcz. ~ Nadal nie rozumiem. -W tej chwili ma gniazda w Kraterze Paryskim, Chomie i paru innych prowincjonalnych osrodkach, w ktorych wy, ludzie, bawicie sie, przesypiacie i trwonicie wasze bezuzyteczne zycie. Na zer wyruszy jednak do Waterloo, HoTepsy, Stalingradu, Ground Zero, Kurska, Hiroszimy, Sajgonu, Rwandy, Kapsztadu, Montrealu, Gettysburga, Rijadu, Kambodzy, Chanstaku, Chancellorsville, na Okinawe i Tarawe, do My Lai, Bergen-Belsen, Oswiecimia, nad Somme... Znasz ktoras z tych nazw, Harmanie? -Nie. Prospero westchnal. -Na tym wlasnie polega nasz problem. Dopoki przynajmniej czesc z was nie odzyska waszej rasowej pamieci, nie bedziecie mogli walczyc z Setebosem. Nie zrozumiecie go. Nie rozumiecie samych siebie. -Dlaczego tak sie tym przejmujesz, Prospero? Stary mag odpowiedzial nastepnym westchnieniem. -Jezeli Setebos pochlonie ludzki bol i pamiec, jezeli wyssie energie, ktora ja nazywam umana, ten swiat bedzie zywy juz tylko w sensie fizycznym, pozostanie zas duchowo martwy dla kazdej swiadomej istoty. Dla mnie tez. -Jak to duchowo martwy? Harman znal ten przyslowek z przeczytanych i przesiglowanych ksiazek. Duch, duchowosc, duchowy-niejasne pojecia, majace cos wspolnego z dawnymi mitami i religia. Nie rozumial jednak, dlaczego mowi mu o nich holograficzny awatar logosfery, ugrzeczniony twor zabytkowego oprogramowania i protokolow komunikacyjnych. -Duchowo martwy - powtorzyl Prospero. - Martwy pod wzgledem psychicznym, filozoficznym, organicznym. W kwantowej pamieci kazdego zywego swiata zapisuje sie slad wszystkich przezyc i uczuc jego mieszkancow, Harmanie z Ardis: milosci, nienawisci, strachu, nadziei. Odbywa sie to na podobnej zasadzie, jak ukladanie sie czasteczek magnetytu na osi polnoc-poludnie. Bieguny moga sie zmieniac, bladzic, znikac - ale zapis pozostaje. Wytwarza pole energetyczne rownie rzeczywiste - choc trudniejsze do zmierzenia i zbadania - jak magnetosfera wirujacej planety z rozzarzonym rdzeniem, ktora chroni zyjace na planecie istoty przed okrucienstwami kosmosu. Wspomnienia bolu i cierpienia w podobny sposob chronia przyszlosc rozumnej rasy. Czy to juz brzmi sensowniej? -Nie. Prospero wzruszyl ramionami. -No to uwierz mi na slowo, ze tak wlasnie jest. Jezeli chcesz jeszcze kiedys zobaczyc Ade, musisz sie nauczyc... Bardzo duzo. Moze nawet zbyt duzo. Ale pozniej bedziesz mogl dolaczyc do walczacych. Nie bedzie nadziei, nigdy nie ma, kiedy Setebos zaczyna pochlaniac pamiec swiata, ale przynajmniej powalczymy. -Co cie to obchodzi? Jakie to ma dla ciebie znaczenie, czy ludzkosc przetrwa? Czy ocaleja jej wspomnienia? Prospero usmiechnal sie lekko. -Za kogo ty mnie masz? Myslisz, ze jestem zwykla pochodna starych e-maili? Internetowa ikonka w powloczystej szacie i z kosturem? -Nie mam zielonego pojecia, kim jestes. Poza tym, ze hologramem. Prospero zrobil krok w przod i spoliczkowal Harmana. Harman zatoczyl sie do tylu. Rozdziawil usta. Dotknal obolalego policzka. Zacisnal piesc. Prospero usmiechnal sie i odgrodzil od niego kosturem. -Nawet o tym nie mysl. Chyba ze chcesz sie ocknac za dziesiec minut na podlodze, z najgorsza migrena w zyciu. -Chce wrocic do domu. Do Ady. -Probowales ja odszukac? Korzystales z funkcji? -Tak... - odparl zaskoczony Harman. -Dzialaja w wagoniku? Albo w dzungli? -Nie. -I nie zaczna dzialac, dopoki nie opanujesz wszystkich. Starzec ostroznie rozsiadl sie w fotelu. -Wszystkich... Co masz na mysli? -Ile funkcji opanowales? -Piec. Jedna znali wszyscy. Funkcje wyszukiwania z dolaczonym chronometrem. Savi pokazala mu jeszcze trzy inne, a sam odkryl nastepna, piata. -Wymien je. Harman westchnal. -Wyszukiwanie, bliskosiec, dalekosiec, wszechsiec i siglowanie. Czytanie przez dotyk. -Opanowales wszechsiec, Harmanie z Ardis? -Nie do konca. Natlok informacji byl zbyt duzy. Za szerokie pasmo, jak powiedziala Savi. -Jak myslisz, Harmanie z Ardis, czy dawni ludzie, tacy prawdziwi, niezmodyfikowani, tez dysponowali tymi funkcjami? -Nie wiem... - Nigdy sie nad tym nie zastanawial. -Nie mieli. Jestescie produktem czterech tysiecy lat dzialania nanotechnologii i manipulacji genetycznych. Jak odkryles siglowanie, Harmanie z Ardis? -Ja... Po prostu eksperymentowalem z wyobrazaniem sobie roznych ksztaltow: trojkatow, kwadratow, kol... Az ktoras kombinacja zadzialala. -Tak powiedziales Adzie i innym - zauwazyl Prospero. - Ale to klamstwo. Jak naprawde nauczyles sie siglowac? -Przysnil mi sie kod funkcji - powiedzial Harman. Innym sie do tego nie przyznal, bo wydalo mu sie to zbyt dziwne. Zbyt cenne. -Ariel pomogl ci przy tym snie. - Na usta Prospera znow zablakal sie watly usmieszek. - Zaczynalismy sie niecierpliwic. Nie jestes ciekaw, ile funkcji kazdy z was, ludzi, ma zakodowanych w komorkach, krwi i mozgu? -Wiecej niz piec? -Sto. Rowniutka setke. Harman zrobil krok w strone maga. -Naucz mnie ich. Prospero pokrecil przeczaco glowa. -Nie moge. I nie chce. Ale ty i tak musisz je poznac. I poznasz, podczas tej podrozy. -Jedziemy w niewlasciwym kierunku. -Slucham? -Mowiles, ze dotre eiffelbahnem na poczatek Bruzdy Atlantyckiej, ale jedziemy na wschod. Oddalamy sie od Europy. -Za dwie wieze skrecimy na polnoc. A co, niecierpliwisz sie? -Owszem. -Niepotrzebnie. Podczas podrozy bedzie cie zaprzatala nauka. Doznasz zmiany nad zmianami. Poza tym wierz mi, ze nie chcialbys podazac najkrotsza trasa, nad dawnym Pakistanem i gorskimi przeleczami Afganistanu, dalej nad Basenem Srodziemnym i bagnami Sahary. -Dlaczego? Harman pamietal, jak z Savi i Daemanem polecieli sonikiem na wschod, pokonali Atlantyk, przemkneli nad Sahara i trafili do Jerozolimy, skad pelzaczem zjechali do Basenu Srodziemnego. Znal tamte okolice. Chcial sie przekonac, czy nad Wzgorzem Swiatynnym nadal bije w niebo blekitny snop tachionow. Savi twierdzila, ze sa w nim zakodowane osobowosci jej rodakow sprzed tysiaca czterystu lat. -Kalibany sa na wolnosci. -Wyszly z Basenu? -Zostaly uwolnione. Nic ich nie powstrzyma. Na swiecie, a w kazdym razie w tej jego czesci, zapanowala anarchia. -Dokad w takim razie jedziemy? -Cierpliwosci, Harmanie z Ardis. Cierpliwosci. Jutro przejedziemy przez lancuch gorski, co, jak mniemam, bedzie dla ciebie niezwykle pouczajace. I ruszymy w glab Azji, gdzie ujrzysz dziela poteznych niezyjacych... A potem juz tylko na zachod. Bruzda nie ucieknie. -Za wolno. - Harman nerwowo spacerowal po pokoju. - Za dlugo! Funkcje nie dzialaja, wiec nie wiem nawet, gdzie jest Ada! Musze do niej isc. Musze wracac do domu. -Chcesz sie dowiedziec, co u Ady? - Prospero juz sie nie usmiechal. Wskazal przewieszona przez oparcie sofy czerwona szmatke. - Wez to. Tylko ten jeden raz. Harman zmarszczyl brwi. Wzial szmatke do reki. -Calun turynski? Material byl czerwony - a zwykle caluny byly zlotobrazowe. Poza tym wszyte mial inne obwody. -Sa tysiace roznych odbiornikow - wyjasnil Prospero. - Tak jak i przekaznikow. Kazdy czlowiek moze byc przekaznikiem. Harman pokrecil glowa. -Nie interesuje mnie spektakl turynski, Troja, Agamemnon, wszystkie te bzdury. Nie mam nastroju na rozrywki. -Ten calun nie pokaze ci Ilionu, lecz losy Ady. Przekonaj sie. Harman wyciagnal sie na sofie. Trzesacymi sie rekami polozyl sobie calun na twarzy i przesunal haft na srodek czola. Zamknal oczy. 5 Krolowa Mab" hamowala. W kierunku Ziemi buchal slup nuklearnego ognia. Co trzydziesci sekund statek wypluwal bombe atomowa wielkosci puszki coca-coli. Impet wybuchu uderzal w plyte napedowa umocowana na rufie trzystumetrowej jednostki. Potezne tloki i cylindry w maszynowni pracowaly jak w zegarku, w polminutowych odstepach wyrzucaly nastepna puszke...Mahnmut patrzyl w ekran przekazujacy obraz z kamery rufowej. Jezeli na Ziemi jeszcze ktos o nas nie wiedzial, teraz wie na pewno, nadal do Orphu na wydzielonym kanale. Pierwszy raz podczas calego rejsu zaproszono ich na mostek. Jechali wlasnie najwieksza winda towarowa na dziob statku, ktory podczas hamowania - co zrozumiale - byl zwrocony przeciwnie do kierunku ruchu, w przestrzen kosmiczna, nie zas ku rosnacej w oczach Ziemi. Chyba nie zalezalo im na dyskrecji, odparl Orphu. To oczywiste. Jestesmy dyskretni jak pompa zoladkowa, jak platna toaleta na oddziale zarazonym dyzenteria, jak... Do czego zmierzasz? Jestesmy zbyt niedyskretni. Zbyt widoczni. Zbyt jawni. Na milosc Boska! Sam pomysl: projekt statku wziety z XX wieku. Bomby atomowe. Wyrzutnik zywcem przeniesiony z fabryki coca-coli w Atlancie, z 1959... A zatem? - wtracil Orphu. Dawniej zwrocilby umieszczone na wypustkach i wysiegnikach oczy i kamery na Mahnmuta - przynajmniej czesc z nich - ale po wypaleniu nerwu optycznego nikt mu ich ponownie nie zainstalowal. Domyslam sie, ze towarzysza nam dyskretniejsze okrety morawcow, nowoczesne jednostki, z kamuflazem i niewykrywalnym napedem. Ja rowniez tak podejrzewam, przyznal potezny morawiec prozniowy. Nigdy o tym nie mowiles. Ty tez nie. Czemu Asteague/Che i inni integratorzy nam o tym nie powiedzieli? Skoro wystawia sie nas na wabia na szpice, mamy chyba prawo o tym wiedziec? Orphu nadal w odpowiedzi serie infradzwiekow, co Mahnmut nauczyl sie interpretowac jako wzruszenie ramion. A co to za roznica? Jezeli ktos z Ziemi ostrzela nas i przelamie nasze slabe pole silowe, zginiemy, zanim zdazymy sie poskarzyc. Skoro juz mowa o strzelaniu z Ziemi... Czy glos z miasta na orbicie odezwal sie jeszcze raz po tym komunikacie sprzed dwoch tygodni? Wiadomosc byla bardzo zwiezla. Nagrany kobiecy glos powtarzal: "Przyprowadzcie mi Odyseusza" przez dwadziescia cztery godziny, a potem wylaczyl sie rownie niespodziewanie, jak wczesniej zaczal nadawac. Nadajnik maserowy byl wycelowany dokladnie w "Krolowa Mab". Caly czas prowadza nasluch na wszystkich kanalach, odparl Or-phu. Nic nowego nie slyszalem. Winda zahuczala i sie zatrzymala. Otworzyly sie ogromne drzwi i Mahnmut stanal na mostku po raz pierwszy od odlotu z Phobosa. Orphu ruszyl za nim. Okragly mostek mial srednice trzydziestu metrow i wysoko wy-sklepiony polokragly sufit. Na calym jego obwodzie znajdowaly sie okna o grubych szybach i holoekrany. Gdyby rozpatrywac go ogolnie w kategorii statkow kosmicznych, prezentowal sie, zdaniem Mahn-muta, calkiem zadowalajaco. Mimo ze bezzalogowa jednostka, ktora wraz z Orphu i nieodzalowanymi Korosem III i Ri Po przybyl na Marsa, byla o cale stulecia nowoczesniejsza - rozpedzona w akceleratorze magnetycznym do jednej piatej predkosci swiatla, wyposazona w borowy zagiel swietlny, silniki termojadrowe i mase innych morawieckich wynalazkow - ten atomowy okret w stylu retro wygladal... dobrze. Tak jak wygladac powinien. Nie bylo w nim wirtualnych sterow, do ktorych mozna by sie bezposrednio podlaczyc. Kilkunastu morawieckich inzynierow siedzialo w staromodnych fotelach antyprzeciazeniowych przed jeszcze bardziej staromodnymi, materialnymi pulpitami sterowniczymi ze szkla i metalu. Nie zabraklo najprawdziwszych przelacznikow, dzwigienek, zegarow - zegarow! - i setki innych milych dla oka (i kamery) detali. Metalowa podloga o wyrazistej fakturze wygladala jak przeniesiona zywcem z jakiegos okretu morskiego z drugiej wojny swiatowej. Ci sami, co zwykle, podejrzani (jak mowil o nich, nie wiedziec czemu, Orphu) czekali na nich przy glownym stole nawigacyjnym, na srodku mostka: Asteague/Che, europanski pierwszy integrator; general Beh bin Adee, przedstawiciel morawcow bojowych z Pasa Asteroid; Cho Li, callistanska nawigatorka (ktora Mahnmutowi niepokojaco przypominala niezyjacego Ri Po); Suma IV, masywny mo-rawiec z Ganimedesa, o oczach muchy i fulerenowym pancerzu; i przypominajacy pajaka Sinopessen Wsteczny. Mahnmut zblizyl sie do stolu i stanal na metalowej poleczce, z ktorej mniejsze morawce mogly swobodnie ogladac mapy na blacie. Orphu wlaczyl silniki manewrowe i takze podfrunal blizej. -Za niecale czternascie godzin wejdziemy na niska orbite okolo-ziemska - zaczal Asteague/Che bez zbednych wstepow. Jego glos, ktory w uszach Mahnmuta, obeznanego z filmami i transmisjami radiowymi z Zapomnianej Ery, zawsze kojarzyl sie z Jamesem Masonem, brzmial milo, lecz bardzo konkretnie. - Musimy postanowic, co robimy. Pierwszy integrator wokalizowal, zamiast nadawac na wspolnym pasmie. Na mostku panowalo normalne ziemskie cisnienie atmosferyczne, ktore europanskie morawce uwielbialy, a reszta bez problemu tolerowala. Mozliwa w tych warunkach zwykla rozmowa byla dyskretniejsza niz wspolne pasmo i nie ocierala sie o konspiracje, jak wymiana zdan na prywatnych, wydzielonych kanalach. -Czy kobieta, ktora zazadala dostarczenia jej Odyseusza, odezwala sie ponownie? - zainteresowal sie Orphu. -Nie - odparla Cho Li, pekata nawigatorka z Callisto. Jak zwykle mowila bardzo, bardzo cicho. - Ale wiemy juz, ze nagranie zostalo wyemitowane z orbity. Przesunela manipulatorem nad mapa i nad blatem stolu wyswietlil sie holograficzny obraz Ziemi. Pierscienie rownikowy i biegunowy swiecily jak obrecze z lampek. Tworzace je elementy poruszaly sie z zachodu na wschod nad rownikiem i z polnocy na poludnie wzdluz jednego z poludnikow. -To transmisja na zywo - powiedziala srebrna skrzyneczka na pajeczych odnozach; czyli Sinopessen Wsteczny z Amaltei. -Odbieram dane ze wspolnego kanalu - odezwal sie Orphu z Io. - Mozna tez powiedziec, ze "widze" was na radarach i w podczerwieni, ale niewykluczone, ze pewne subtelnosci obrazu holograficznego uchodza mej uwagi. Wiecie, jestem niewidomy. -Bede ci mowil, co widac - zaproponowal Mahnmut. - Na osobnym kanale. Zestawil polaczenie i szerokim strumieniem zaczal przesylac opis niebiesko-bialej Ziemi, zawieszonej nad stolem, obwiedzionej dwoma przecinajacymi sie pierscieniami. Z tej odleglosci bylo juz widac, ze skladaja sie z osobnych obiektow, lsniacych na czarnym tle przestrzeni kosmicznej. -Powiekszenie? - zapytal Orphu. -Nieduze - odparl Sinopessen. - Dziesiec razy. Jak mala lornetka. Zblizamy sie do orbity ksiezyca, ktory w tej chwili znajduje sie po przeciwnej stronie Ziemi. Znalazlszy sie w przestrzeni okoloksiezycowej, przestaniemy wyrzucac bomby i przejdziemy na naped jonowy; nie chcemy bez powodu robic sobie wrogow. W tej chwili nasza predkosc wynosi dziesiec kilometrow na sekunde i caly czas spada. Z pewnoscia zauwazyliscie, ze od dwoch dni mamy na statku grawi-tacje rowna jeden koma dwadziescia piec g. -Jak Odyseusz znosi przeciazenie? - spytal Mahnmut. Od tygodnia nie widzial ich jedynego ludzkiego pasazera. Mial nadzieje, ze Hockenberry tekuj e sie z powrotem na "Krolowa Mab", ale na razie nic takiego sie nie wydarzylo. -Doskonale - zadudnil Suma IV, wysoki Ganimedanin. - Rzadko wstaje z koi i wychodzi z kajuty, ale tak samo sie zachowywal, zanim nastapilo przeciazenie. -Mowil cos o tym kobiecym glosie z masera? - spytal Orphu. - O "Przyprowadzcie mi Odyseusza"? -Nie - odpowiedzial mu Asteague/Che. - Nie zna tego glosu, ale jest pewien, ze nie nalezy do Ateny, Afrodyty ani innych znanych mu olimpijskich niesmiertelnych. -Skad nadano wiadomosc? - spytal Mahnmut. Cho Li wlaczyla wskaznik laserowy, wbudowany w jeden z manipulatorow, i wskazala jeden z punkcikow w pierscieniu biegunowym, ktory wlasnie zblizal sie do bieguna poludniowego po drugiej stronie przezroczystej kuli ziemskiej. -Powiekszenie - polecila glownej sztucznej inteligencji "Krolowej Mab". Punkcik skoczyl im na spotkanie i rosl w oczach, az zajal miejsce holograficznej Ziemi. Przypominal male miasteczko w ksztalcie hant-li, zbudowane z metalowych dzwigarow, matowego pomaranczowego szkla i swiatla: wysokie szklane wieze, bable, kopuly, poskrecane iglice i luki. Mahnmut tak to wlasnie opisal Orphu. -To jeden z najwiekszych sztucznych obiektowna orbicie okoloziemskiej - powiedzial Sinopessen Wsteczny. - Mierzy blisko dwadziescia kilometrow, czyli jest mniej wiecej wielkosci Manhattanu, miasta, ktore w Zapomnianej Erze zostalo zalane przez morze. Ma metalowo-kamienny rdzen, zapewne schwytana asteroide, ktora zapewnia, lub zapewniala, niewielka grawitacje. -To znaczy? - zapytal Orphu. -Okolo dziesieciu centymetrow na sekunde kwadrat. Wystarczy, aby czlowiek albo niezmodyfikowany postczlowiek nie mogl zbyt latwo osiagnac predkosci ucieczki, a zarazem pozwala wszedzie dowolnie sie przemieszczac. -Wielkoscia i ciazeniem przypomina Phobosa - zauwazyl Mahnmut. - Macie jakis pomysl, kto moze tam mieszkac? Czyj to glos? -Postludzie zbudowali te orbitalne siedziby ponad dwa tysiace lat temu - powiedzial pierwszy integrator Asteague/Che. - Jak wiecie, myslelismy, ze pozniej wymarli. Ich transmisje radiowe ucichly ponad tysiac lat temu, w tym samym okresie, kiedy zanotowalismy wzrost strumienia energii kwantowej na linii Ziemia-Mars. W teleskopach nie widac, zeby mieli jakies statki w przestrzeni okoloksiezycowej. Na samej Ziemi rowniez nie pozostal po nich zaden slad. Nie mozna jednak wykluczyc, ze pewna ich liczba ocalala. Albo wyewoluowala. -W co? - zapytal Orphu. Asteague/Che wykonal najstarszy, najbardziej niezwykly, a przy tym takze najbardziej wyrazisty z ludzkich gestow: wzruszyl ramionami. Zanim Mahnmut zdazyl go opisac Orphu, ten uspokoil go, ze odebral reakcje integratora na radarze i wyczytal z podczerwieni. -Pozwolcie, ze zanim postanowimy zrzucic "MrocznaDame" w atmosfere Ziemi, pokaze wam cos, co niedawno zarejestrowalismy. Asteague/Che przesunal ludzka dlonia nad stolem. Hologram orbitalnej wysepki zniknal, a jego miejsce zajal obraz Ziemi i Marsa. Proporcje globow zostaly zachowane, zmniejszono tylko dzielaca je odleglosc. Setki niebieskich, zielonych i bialych wlokienek laczyly orbite okoloziemskaz Marsem. W przestrzeni zaplonely holograficz-ne kolumny liczb. Planety wygladaly jak oplecione siecia zwariowanego pajaka, tyle ze nici pajeczyny pulsowaly, na przemian kurczyly sie i puchly, rosly, rozgalezialy sie i splataly jakby kierowane wlasna wola. Mahnmut czym predzej zaczal opisywac obraz na wydzielonym kanale. Spokojnie, nadal Orphu. Czytam dane. To prawie jakbym widzial obraz. -Aktywnosc kwantowa w ostatnich dziesieciu dniach - wyjasnila Cho Li. - Zauwazcie, ze w porownaniu z okresem, kiedy odlatywalismy z Phobosa, nasilila sie o blisko dziesiec procent. Niestabilnosc zbliza sie do wartosci krytycznej... -Jak bardzo? - zaciekawil sie Orphu z Io. Asteague/Che obrocil sie do niego. -Tak bardzo, ze na decyzje mamy okolo tygodnia, nie wiecej A nawet mniej, jesli sytuacja bedzie sie dalej rozwijac w takim stop niu. Tak wysoka niestabilnosc systemu zagraza calemu Ukladow Slonecznemu. -O jakiej decyzji mowimy? - zdziwil sie Mahnmut. Glos zabral general Beh bin Adee: -Czy zniszczyc pierscienie otaczajace Ziemie, bo to z nich wyplywa strumien zaburzen kwantowych. A takze czy zbombardowac krater na szczycie Olympus Mons i inne wezly kwantowe na Marsie, W razie potrzeby nalezy rowniez wyjalowic Ziemie. Orphu zagwizdal. Niezwykly dzwiek poniosl sie echem po obszernym mostku. -Czy "Krolowa Mab" ma taki potencjal bojowy? - spytal polglosem. -Nie. Chyba mialem racje, mowiac o niewidocznej flocie, pomyslal Mahnmut. Chyba mielismy racja, mowiac o niewidocznej flocie, nadal na wydzielonym kanale Orphu. Gdyby Mahnmut mial prawdziwe oczy, wytrzeszczylby je ze zdziwienia, ze ich skojarzenia byly az tak podobne. Milczenie sie przedluzalo. Zaden z szesciu stojacych przy stole morawcow nie werbalizowal ani nie nadawal przez dobra minute. -To jeszcze nie wszystko - powiedzial w koncu Suma IV. Dotknal holograficznego pulpitu i nad blatem wyswietlil sie nowy, powiekszony obraz Ziemi. Mahnmut rozpoznal dawne Wyspy Brytyjskie - Szekspir! - a potem holoekran powiekszyl fragment kontynentu europejskiego i podzielil sie na dwa obrazy. Jeden z nich przedstawial dziwaczne miasto, rozchodzace sie promieniscie od lezacego w centrum czarnego krateru, drugi - prawdopodobnie to samo miasto, lecz oplecione blekitna pajeczyna, do zludzenia przypominajaca obraz kwantowych wiezi laczacych Ziemie z Marsem. Mahnmut opisal ten widok Orphu. -Co to niby jest? - spytal morawiec z Io. -Nie wiemy - odparl Suma IV. - Ale pojawilo sie nie dalej niz siedem standardowych dni temu. Wspolrzedne pasuja do starozytnego miasta o nazwie Paryz na terenie panstwa zwanego Francja. Tyle ze zamiast ludzkiej aktywnosci, prymitywnej, ale zauwazalnej, jaka obserwowali nasi astronomowie z Marsa i przestrzeni okolomarsjanskiej, teraz widac tylko te niebieska kopule, iglice i pajeczyne wokol wyrwanego przez czarna dziure krateru. -Co moglo utkac taka siec? - zapytal Mahnmut. -Tego rowniez nie wiemy. Ale spojrzcie na pomiary z jej wnetrza. Tym razem Orphu nie gwizdnal, za to Mahnmut mial na to ogromna ochote. Temperatura w oplecionych blekitem czesciach Paryza spadla ponizej minus stu stopni Celsjusza, chociaz tuz obok utrzymywala sie na poziomie normalnym dla tego regionu o tej porze roku, a pare metrow dalej osiagala wartosci, przy ktorych topilby sie olow. -Czy to moze byc zj awisko naturalne? Sprawka postludzi, ktorzy w Czasie Demencj i eksperymentowali z ziemska ekologia i roznymi formami zycia? -Nigdy wczesniej nie widzielismy ani nie zarejestrowalismy czegos podobnego - odparl Asteague/Che. - A prowadzimy stala obserwacje Ziemi z przestrzeni Konsorcjum. Spojrzcie jeszcze na to. Na holograficznej mapie - widzianej teraz z dalszej perspektywy, tak ze w holotanku miescila sie cala Ziemia - pojawilo sie kilkanascie dalszych obszarow oznaczonych na niebiesko: w Europie, w Azji, Ameryce Poludniowej, Afryce... Lacznie bylo ich dwanascie. Wyswietlone obok niebieskich kropek liczby podawaly wartosci pomiarow, zblizone do tych z Paryza. Podawaly tez dokladny czas zarejestrowania niebieskiej pajeczyny przez czujniki morawcow: dzien, godzine, minute i sekunde. Mahnmut czym predzej opisal Orphu ten obraz. -I jeszcze to - dodal Asteague/Che. Na nastepnej mapie Ziemi, z Paryza i innych blekitnych punktow, w tym takze z miasta opisanego jako "Jerozolima", cienkie niebieskie promienie swiecily prosto w niebo, siegajac poza granice Ukladu Slonecznego. -Cos takiego juz widzielismy - stwierdzil Orphu, wysluchawszy opisu Mahnmuta. - Taki sam promien tachionowy pojawil sie na tej drugiej Ziemi, ilionskiej, w Delfach, kiedy znikneli wszyscy mieszkancy. -Zgadza sie - przytaknal pierwszy integrator. -Tamten promien nie celowal w zadne konkretne miejsce - zauwazyl Mahnmut. - A te? -Nie, chyba ze za "celowanie" uznamy fakt, ze przeslizguje sie po Mniejszym Obloku Magellana - powiedziala Cho Li. - Ziemskie promienie rozni jeszcze to, ze maja jeszcze komponent kwantowy. -Co to znaczy "komponent kwantowy"? - zdziwil sie Orphu. -Przesuniecie w fazie na poziomie kwantowym. Istniejabardziej w przestrzeni Calabi-Yau niz w czterowymiarowej czasoprzestrzeni einsteinowskiej. -Chcesz powiedziec, ze to przesuniecie przenosi je do innego wszechswiata? - upewnil sie Mahnmut. -Wlasnie. -Tego z Ilionem? - zapytal z nadzieja Mahnmut. Kiedy przed kilkoma tygodniami zamknela sie ostatnia dziura w branie, laczaca dwa wszechswiaty, morawce stracily wszelki kontakt z Ziemia Troi i Agamemnona. Mimo to Hockenberry'emu udalo sie teleportowac przez membrane Calabi-Yau na poklad "Krolowej Mab", a potem zapewne takze z powrotem, chociaz nikt nie mial pewnosci, dokad udal sie stary scholiasta po opuszczeniu statku. Mahnmut, ktory zaprzyjaznil sie z wieloma Grekami i Trojanami, mial nadzieje, ze kiedys te wszechswiaty znow sie polacza. -Raczej nie - odparla Cho Li. - Powody, dla ktorych tak sadzimy, sa rownie skomplikowane jak matematyka wielomembranowej przestrzeni Calabi-Yau, na ktorej opieramy sie w naszych zalozeniach. Dodam, ze kierujemy sie tez danymi uzyskanymi po uruchomieniu przez ciebie urzadzenia, ktore aktywowales na Marsie przed osmioma miesiacami. Przypuszczamy, ze promien tachionowy zostaje przesuniety w fazie do jednego lub kilku wszechswiatow, ale raczej nie do tego, w ktorym znajduje sie ilionska Ziemia. Mahnmut rozlozyl rece. -Wiec co to ma wszystko wspolnego znasza misja na Ziemi? Mialem usiasc za sterami "Mrocznej Damy", kiedy ta bedzie przemierzac ziemskie morza i oceany i dowiezc na miejsce Sume IV, tak jak poprzednio mialem dostarczyc Ri Po w okolice Olympus Mons. Czy te niebieskie pajeczyny albo promienie tachionow wymusilyjakajS zmiane planow? Znow zapadlo dluzsze milczenie. -Nastapila znaczna proliferacja niebezpieczenstw i imponderabiliow zwiazanych z penetracja atmosfery - odparl Suma IV. -Mozna prosic o tlumaczenie? - odezwal sie Orphu, - Patrzcie. Nad stolem wyswietlil sie holograficzny zapis obserwacji astronomicznej. Mahnmut opisal go Orphu przez radio. -Prosze zwrocic uwage na date - powiedzial Asteague/Che. -Ponad osiem miesiecy temu - stwierdzil Mahnmut. -Zgadza sie, niedlugo po tym, jak korzystajac z dziur w branie, przenieslismy sie do ilionskiej czasoprzestrzeni. Zauwazcie, ze rozdzielczosc jest slaba, nieporownywalna z obrazem pierscieni orbitalnych, ktory mozemy dzis podziwiac. Ten obraz zostal zarejestrowany z bazy na Phobosie. Na holoekranie pojawil sie obiekt orbitalny podobny do tego, z ktorego wyslano przeznaczony dla "Krolowej Mab" komunikat. Wygladal jak wolno obracajacy sie glaz, na ktorego powierzchni wyrosly szklane wieze, kopuly i inne budowle, byl jednak znacznie mniejszy, bo mial niespelna dwa kilometry dlugosci. Nagle w polu widzenia pojawil sie inny obiekt: trzykilometrowa metalowa konstrukcja, przywodzaca na mysl srebrna rozdzke z przeplatajacych sie dzwigarow, zbiornikow i cylindrow z paliwem. Glowna kolumna konstrukcji konczyla sie pekata, migotliwa kula. Widac bylo pracujace silniki manewrowe, Mahnmut watpil jednak, by mieli przed soba zwykly statek kosmiczny. -A coz to takiego? - Orphu, wysluchawszy opisu i zapoznawszy sie z danymi numerycznymi, nie kryl zdziwienia. -Orbitalny akcelerator liniowy, zaopatrzony w kolektor wormholei - wyjasnil Asteague/Che. - Zauwazcie, ze ktos lub cos z tej asteroidy przesylal maserem rozkazy dla bezzalogowego akceleratora, lamiac kolejne zabezpieczenia i kierujac go wprost na asteroide. -Ale po co? Nikt nie odpowiedzial. Piec morawcow w milczeniu patrzylo - a Orphu sluchal - jak potezna machina zderza sie z orbitalna wyspa. Asteague/Che spowolnil odtwarzanie. Blyszczace wieze i kopuly eksplodowaly w zwolnionym tempie, odlamki rozbryzgiwaly sie na wszystkie strony, w koncu pekla sama asteroida, gdy kolektor wormhole'i uderzyl w nia i eksplodowal jak tysiac bomb wodorowych. Na ostatnich zwolnionych kadrach bezglosnie wybuchaly zbiorniki paliwa, silniki manewrowe, a na koncu takze glowny naped akceleratora. -Teraz uwazajcie - zapowiedzial Suma IV. Obok holograficznych eksplozji pojawil sie najpierw drugi obraz z teleskopu, a chwile pozniej - odczyty z radaru. Mahnmut na biezaco opisywal Orphu rozgrywajaca sie na jego oczach scene: wszedzie w pierscieniu zablysly plomienie malych silnikow manewrowych. Dziesiatki, a potem setki malych jednostek pomknely na spotkanie eksplodujacej asteroidy. -Jaka to jest skala? - zainteresowal sie Orphu. -Majarozmiary mniej wiecej trzy na szesc metrow - odparla Cho Li. -Bezzalogowe... Morawce? -Raczej sluzki, takie same, jakich przed wiekami uzywali ludzie powiedzial Asteague/Che. - Prosciutka SI, zaprogramowana tylko w jednym celu, jak za chwile zobaczycie. Mahnmut rzeczywiscie zobaczyl. I powiedzial Orphu, co widzi, Kazdy ze stateczkow, ktorych liczba szla juz w tysiace, byl po prosta niewielkiej mocy laserem, zaopatrzonym w naped, mozg i celownik. Wydarzenia z nastepnej godziny morawce sledzily w przyspieszonym tempie. Laserki smigaly wsrod odlamkow asteroidy i akceleratora i rozstrzeliwaly te z nich, ktore byly wystarczajaco duze, aby przetrwac lot w ziemskiej atmosferze. -Postludzie nie byli glupi - stwierdzil Asteague/Che. - Przynajmniej jesli idzie o kwestie inzynierskie. Laczna masa dwoch pierscieni orbitalnych stanowi calkiem pokazny ulamek masy Luny. Two-' rzy je ponad milion obiektow. Niektore z nich, tak jak ten, z ktorego odebralismy transmisje, dorownuja rozmiarami Phobosowi. Dlatego zainstalowali niezawodne zabezpieczenia, ktore gwarantowaly utrzymanie ich na orbicie, a w ostatniej linii obrony wystawili laserowe; szerszenie, ktore mialy rozbijac ewentualne spadajace na Ziemie smieci. Minelo osiem miesiecy, meteoryty nadal leca z nieba, ale nie doszlo do zadnej katastrofy. -Orbitalne leukocyty - powiedzial Orphu z Io. -W rzeczy samej - zgodzil sie z nim pierwszy integrator Konsorcjum Pieciu Ksiezycow. -Teraz rozumiem - odezwal sie Mahnmut. - Obawiacie sie, ze jesli zgodnie z planem polecimy na Ziemie ladownikiem, ktory ma przewiezc "Mroczna Dame", zautomatyzowane leukocyty wytropia nas i zestrzela. -Ladownik z batyskafem w ladowni ma wystarczajaca mase, zeby stanowic zagrozenie dla Ziemi-przytaknal Asteague/Che. - Widzielismy, jak... leukocyty, jak nazwal je Orphu, rozstrzeliwaly i spychaly z kursu znacznie mniejsze odlamki asteroidy. Mahnmut pokrecil glowa. -Nadal nie rozumiem. Dysponujecie tym nagraniem i ta wiedza od ponad osmiu miesiecy, a mimo to wieziemy "Mroczna Dame" taki kawal drogi... Co sie zmienilo? General Beh bin Adee wskazal cos na odtwarzanym po raz drugi nagraniu. Obraz zostal powiekszony, ziarno wygladzone, zblizenie sie wyostrzylo. Co sie dzieje? - nadal Orphu. Mahnmut opisal mu, co widzi. Posrod wybuchow i rozbijanych odlamkow bylo widac maly pojazd, a w nim, w otwartej, zdawaloby sie, kabinie - trzy lezace ludzkie sylwetki. Tylko leciutkie migotanie pola silowego wyjasnialo, jakim cudem zyja w prozni. -Co to jest? - zapytal na glos Mahnmut. -Zabytek - odparl Orphu. - Ludzie i postludzie uzywali takich tysiace lat temu. To tak zwany SPL, samodzielny pojazd latajacy, albo po prostu sonik. Postludzie latali sonikami do pierscieni i z powrotem. Nagranie przewinelo sie do przodu, zatrzymalo, znow przewinelo. Mahnmut opisywal Orphu gwaltowne manewry sonika, ktory desperacko unikal zderzenia z rozbitymi kawalkami asteroidy. Potem wszedl w atmosfere, zwezajaca sie spirala znizyl sie nad centralna Ameryka Polnocna i wyladowal na poludnie od jednego z Wielkich Jezior. -Mielismy obejrzec to miejsce - stwierdzil Asteague/Che. Nacisnal kilka ikon i na ekranie pojawilo sie zblizenie duzego domu na wzgorzu. Rezydencje otaczaly zabudowania gospodarcze i drewniana palisada. Ludzie - a w kazdym razie istoty przypominajace ludzi - krecily sie po okolicy: w kadrze miescilo sie ich kilkadziesiat. -To zdjecie sprzed tygodnia, kiedy zaczynalismy hamowanie - wyjasnil general. - A to z wczoraj. Perspektywa sie nie zmienila, ale dom i palisada byly zburzone i spalone, a wszedzie wsrod zgliszcz lezaly ludzkie ciala. -Nie rozumiem... - przyznal Mahnmut. - W tym samym miejscu, gdzie osiem miesiecy wczesniej wyladowal sonik, teraz cos morduje ludzi. Tylko co? Beh bin Adee wyswietlil i powiekszyl nastepny obraz. Pod bezlist-nymi drzewami kryly sie dziesiatki dwunogich istot. Mialy matowy, srebrnoszary kolor i ciemna wypuklosc w miejscu glowy. Ich konczyny nie przypominaly ani ludzkich rak i nog, ani morawieckich manipulatorow. -A to co? Jakies sluzki? Roboty? -Nie wiemy - przyznal Asteague/Che. - Wiemy natomiast, ze wlasnie takie istoty morduja ludzi w osiedlach na calej Ziemi. -To straszne, ale jak to sie ma do naszej misji? -Ja rozumiem - wtracil sie Orphu. - Chodzi nam o to, zeby wyladowac i sie rozejrzec. Pytanie brzmi: dlaczego leukocyty nie ostrzelaly sonika? Byl przeciez dostatecznie duzy, zeby stanowic zagrozenie dla mieszkancow planety. Jak to sie stalo, ze go oszczedzono? -Na pokladzie byli ludzie - zauwazyl po chwili zastanowienia Mahnmut. -Albo postludzie - poprawil go Asteague/Che. - Przy tej rozdzielczosci obrazu trudno byloby ich odroznic, - Leukocyty przepuscily statek z ludzmi lub postludzmi na pokladzie - podsumowal wolno Mahnmut. - Wiecie o tym od osmiu miesiecy. To wlasnie dlatego kazaliscie mi uprowadzic Odyseusza. -Zgadza sie - przytaknal Suma IV. - Ten czlowiek jest nam potrzebny. Jego DNA bedzie nasza przepustka. -Tymczasem glos z orbitalnej wyspy zazyczyl sobie oddania mu Odyseusza - zadudnil Orphu bulgoczacym basem, ktory z rownym powodzeniem mogl oznaczac ironie jak i niestrawnosc. -No wlasnie - westchnal Asteague/Che. - Nie wiemy, czy bez czlowieka na pokladzie ladownik z batyskafem bedzie mogl wejsc w ziemska atmosfere. -Mozemy przeciez zignorowac zadanie tego kogos z pierscienia biegunowego - zauwazyl Mahnmut. - Zabralibysmy Odyseusza na Ziemie, a potem odeslali go w ladowniku na gore... - Zawiesil glos. - Nie, to sie nie uda. Miasto na steroidzie moze ostrzelac "Krolowa Mab", kiedy okaze sie, ze nie zamierzamy dostarczyc Odyseusza na miejsce. -Rzeczywiscie, to calkiem realna grozba - zgodzil sie z nim integrator. - Zadanie oddania Odyseusza i rzez ludzi na Ziemi to nowe czynniki, ktorych nie uwzglednialismy w planach wyprawy. -Szkoda, ze nie ma z nami doktora Hockenberry'ego. Nawet jesli jego DNA zostalo odtworzone przez olimpijskich bogow, pewnie by wystarczylo, zeby oszukac leukocyty. -Zostalo nam niecale jedenascie godzin. Pozniej zacumujemy do orbitalnego miasta i bedzie juz za pozno, zeby wyslac ladownik na Ziemie. Proponuje spotkac sie tutaj za dwie godziny i podjac ostateczna decyzje. Kiedy wsiadali do windy - Mahnmut pieszo, Orphu unoszac sie w powietrzu i manewrujac silniczkami - Orphu polozyl jeden manipulator na ramieniu Mahnmuta. No, Stanley... - nadal na wydzielonym kanale. Znow wpakowales nas w niezla kabale. 6 Harman sledzil przebieg ataku na Dwor Ardis w czasie rzeczywistym.Do tej pory traktowal spektakl turynski - odbierany pod calunem zmyslami bezimiennego uczestnika - jako dramatyczna, ale niezbyt interesujaca rozrywke. Teraz mial wrazenie, ze trafil prosto do piekla. Zamiast niedorzecznej i zapewne fikcyjnej wojny trojanskiej ogladal szturm na Ardis, o ktorym wiedzial, ze ma - lub mial - miejsce naprawde. To byla transmisja na zywo albo bardzo swieze nagranie. Spedzil pod calunem ponad szesc godzin. Swiat przestal dla niego istniec. Obejrzal caly szturm wojniksow: od poczatku, tuz po polnocy, az po wschod slonca, kiedy dwor stal w ogniu, a sonik odlatywal na polnoc po tym, jak jego najdrozsza Ade - ranna, zakrwawiona i nieprzytomna - wrzucono na poklad jak worek loju. Zdziwil sie na widok Petyra. Gdzie sie podziali Hannah i Odyse-usz? Krzyknal glosno, kiedy trafiony kamieniem Petyr spadl z soni-ka. Tylu przyjaciol umieralo na jego oczach... Mloda Paean zostala ranna; piekna Emme z oderwana reka wpadla do plonacego rowu razem z Remanem; Salas zginal; Laman padl, trafiony kamieniem. Bron przywieziona przez Petyra z Golden Gate nie byla w stanie przewazyc szali zwyciestwa na korzysc obroncow. Wojniksow bylo zbyt duzo. Harman patrzyl i pojekiwal cicho pod czerwonym jak krew calunem turynskim. Kiedy szesc godzin po wlaczeniu mikroobwodow transmisja sie skonczyla, zerwal sie z sofy i odrzucil calun. Maga nie bylo. Harman wszedl do lazienki, skorzystal z dziwnej toalety, spuscil wode, ciagnac za mosiezna galke na lancuszku, woda z kranu najpierw ochlapal sobie twarz, a potem opil sie jej do syta. Wrocil do sypialni. Przeszukal caly wagonik. -Prospero! - Jego krzyki niosly sie echem po niewielkich wnetrzach.-Pro spero! Wyszedl na balkon. Skoczyl na drabinke, zapominajac o rozciagajacej sie pod nim przepasci, i szybko wspial sie na dach pedzacego pod gore wagonika. Bylo lodowato. Spedzil pod calunem reszte nocy i w tej chwili chlodne, zlote slonce powoli wznosilo sie nad horyzont po jego prawej rece. Stanal na krawedzi dachu i spojrzal w dol. Nie tylko wagonik jechal pod gore; caly eiffelbahn od ladnych paru godzin wznosil sie coraz wyzej. Dzungla i rowniny zostaly daleko w tyle, kolejka pokonali juz pierwsze wzgorza i wjechala posrod szczyty gor. -Prospero!!! Krzyk odbil sie echem od lezacych setki metrow w dole skal. Stal na dachu tak dlugo, az slonce podnioslo sie nad widnokrag na szerokosc dwoch dloni. Nie czul ciepla jego promieni, przeciwnie-przemarzl do kosci. Eiffelbahn wiozl go w kraine lodu, skal i nieba; wszystko, co zywe i zielone, zostalo na dole. W dole widzial teraz olbrzymia rzeke lodu - z przesiglowanych ksiazek wiedzial, ze takie formy nazywa sie "lodowcami". Wila sie jak bialy waz wsrod skalnych i osniezonych szczytow, pomarszczona czarnymi szczelinami i dziobata od niesionych w dol glazow. Jej powierzchnia oslepiajaco mienila sie w sloncu. Z lin spadal kruszacy sie lod. Wizg mechanizmu zabrzmial nowym, zimnym tonem. Lod zbieral sie rowniez na dachu, obrastal szczeble drabiny, polyskiwal na linach. Obolaly i zziebniety Harman ostroznie podczolgal sie do drabinki, zsunal sie na pokryty lodem balkon i na chwiejnych nogach wszedl do cieplej sypialni. W zelaznym kominku plonal ogien. Prospero grzal sobie nad nim rece. Harman przez kilka minut stal przy zarosnietych szronem szklanych drzwiach. Nie wiedzial, czy bardziej trzesie sie z zimna, czy ze zlosci. Ledwie sie pohamowal, zeby nie rzucic sie staruchowi do gardla. Nie mial czasu do stracenia; nie chcial na dziesiec minut stracic przytomnosci. -Prospero, moj panie - przemowil w koncu rozsadnym, przymilnym glosem. - Zrobie, co kazesz. Bede tym, kim zechcesz; w kazdym razie doloze wszelkich staran, by tak sie stalo. Przysiegam na zycie mojego nienarodzonego dziecka. Ale prosze cie, pozwol mi teraz wrocic do Ardis. Moja zona jest ranna, umiera. Jestem jej potrzebny. -Nie - odparl Prospero. Harman rzucil sie na niego. Najpierw polamie mu ten zasrany kostur na tej lysej pale, a potem... Nie stracil przytomnosci. Impuls elektryczny cisnal nim na druga strone pokoju, gdzie Harman odbil sie od sofy i wyladowal na czworakach. Oslepiony czerwonymi plamami warknal wsciekle i wstal. Nastepnym razem urwe ci prawa noge - ostrzegl go mag bezbarwnym, calkowicie przekonujacym tonem. - Nawet jesli kiedys wrocisz do swojej kobiety, bedziesz musial podskakiwac na lewej. Harman znieruchomial. Powiedz mi, co mam zrobic - szepnal. Usiadz. Nie, nie tutaj. Przy stole, zebys mogl wygladac przez okno. Harman usiadl przy stole. Odbijajace sie od lodowca slonce oslepialo, tym bardziej ze wiekszosc lodu na szybach zdazyla sie juz stopic. Gory wznosily sie coraz wyzej - tak wysokich wierzcholkow jeszcze nigdy nie widzial. Prezentowaly sie o wiele bardziej dramatycznie niz gory przy Golden Gate w Machu Picchu. Jechali wzdluz grani. Lodowiec powoli zostawal w dole, z lewej strony. Wagonik przetoczyl sie wlasnie przez kolejna wieze i Harman musial sie przytrzymac stolu, kiedy calym pokojem zakolysalo, rzucilo, zgrzytnal lod - i skrzypiacy pojazd wspinal sie dalej. Wieza zostala w tyle. Przycisnal twarz do zimnego szkla i odpro-wadzaljawzrokiem. Nie byla czarna, jak poprzednie, lecz przepieknie srebrzysta. Blyszczala w sloncu, a jej zelazne luki i wiazary srebrzyly sie jak okryta poranna rosa pajeczyna. Lod, domyslil sie Harman. Spojrzal w druga strone, gdzie liny piely sie wciaz wyzej i wyzej, i zobaczyl biala sciane najbardziej niezwyklej gory, jaka mozna sobie wyobrazic... Nie, gory przekraczajacej mozliwosci wyobrazni. Na zachod od niej zbieraly sie chmury, napierajac na gran zebata i okrutna jak kosciany noz. Przecinaly ja skalne i lodowe zebra, a wienczyla kopula z bialego sniegu i oslepiajacego lodu. Wagonik zgrzytal i slizgal sie na oblodzonych linach, posuwajac sie wzdluz wschodniej grani tego olsniewajacego szczytu. Na stoku znajdowala sie kolejna wieza, polaczona linami z wierzcholkiem niemozliwie wysokiej gory, okrytym lodowa kopula o idealnym ksztalcie, w tej chwili zlota w promieniach wschodzacego slonca. Cztery biale wieze eiffelbahnu wznosily sie na rownie bialej platformie, wywieszonej na dzwigarach nad przepascia i polaczonej z okolicznymi szczytami za posrednictwem co najmniej szesciu smuklych mostow wiszacych - wyzszych, wezszych i majacych bardziej eleganckie ksztalty niz Golden Gate w Machu Picchu. -Co to za miejsce? - wyszeptal Harman. -Czomolungma - odparl Prospero. - Bogini Matka Swiata. -A ta budowla na szczycie... -Rongbok Pumori Chu-mu-lang-ma Feng Dudh Kosi Lhotse-Nuptse Khumbu aga Ghat-Mandir Khan Ho Tep Rauza. W tych okolicach nazywana po prostu Tadz Mojra. Zatrzymamy sie wlasnie tam. 7 Tej pierwszej zimnej i deszczowej nocy, ktora Daeman spedzil na Glodnej Skale, wojniksy nie oblazly ich calymi setkami, jak sie tego obawiano. Nie zaatakowaly rowniez nastepnej nocy. Zanim zmierzch zapadl po raz trzeci, wszyscy byli polzywi z glodu, ran i chorob: przeziebienia, grypy i wykluwajacego sie zapalenia pluc. Lewa reka Daemana pulsowala bolem w miejscu, gdzie kaliban z Krateru Paryskiego odgryzl mu dwa palce; od bolu krecilo mu sie w glowie. Wojniksy nie przyszly.Drugiego dnia Ada odzyskala przytomnosc. Miala liczne powierzchowne obrazenia - rozciecia, otarcia, zlamany prawy nadgarstek i dwa pekniete zebra z lewej strony-lecz najgrozniejsze byly potencjalny wstrzas mozgu i zaczadzenie dymem. Ocknela sie z potwornym bolem glowy, chrypa, kaszlem i zatartymi wspomnieniami z masakry, ale umysl miala calkiem sprawny. Wypranym z emocji glosem wypytywala o przyjaciol, ktorych smierc widziala - na jawie lub we snie. Tylko po jej oczach dawalo sie poznac, ze w ogole reaguje na wyliczanke Greogiego. -Petyr? - spytala polglosem, powstrzymujac kaszel. -Nie zyje. -Reman? -Nie zyje. -Emme? -Zginela z Remanem. -Paean? -Nie zyje. Dostala kamieniem w piers, zmarla juz tutaj, na Glodnej Skale. -Salas? -Nie zyje. -Oelleo? -Nie zyje. Po dalszych dwudziestu paru imionach Ada opuscila glowe na brudny plecak, sluzacy jej za poduszke. Twarz - pod skorupa zakrzeplej krwi i smugami sadzy - miala biadaj ak plotno. Daeman kleczal przy niej. W jego plecaku, ukryte, spoczywalo jajo Setebosa. Odchrzaknal. -Wielu z nas przezylo. Jest z nami Boman. I Kaman. Kaman, jeden z pierwszych uczniow Odyseusza, wysiglowal z ksiazek wszystko, co dotyczylo historii wojskowosci. Laman stracil cztery palce u prawej reki, ale jest tutaj i ma sie dobrze. Sa tez Loes i Stoman, i paru z tych, ktorych wyslalem w swiat: Caul, Oko, Elle, Edide. Tom i Siris tez zyja. -Swietnie. Ada sie rozkaszlala. Tom i Siris byli najlepszymi medykami w Ardis. -Nie mamy za to sprzetu ani lekow - wtracil Greogi. -A co mamy? Wzruszyl ramionami. -Bron, ktora mielismy przy sobie. Odrobine amunicji. Ubrania, ktore mielismy na grzbiecie. Pare kocow i brezentowych placht, pod ktorymi chronimy sie przed deszczem i zimnem. -Wrociliscie do Ardis, zeby pogrzebac poleglych? Gdyby nie chrypa i przyspieszony oddech, glos Ady brzmialby calkiem zwyczajnie. Greogi zerknal na Daemana i spuscil wzrok. Spojrzal w dol, poza krawedz skaly. -Nie da rady - odparl lamiacym sie glosem. - Probowalismy, ale wojniksy czekaja. To zasadzka. -A moze udalo sie sciagnac jakies zapasy? Greogi pokrecil glowa. -Nic waznego. Ardis juz nie ma, Ado. Przestalo istniec. Ada tylko skinela glowa. Ponad dwa tysiace lat rodzinnej historii i dumy splonelo i przepadlo na zawsze. Nie myslala teraz o Dworze Ardis, lecz o ludziach, ktorzy przezyli i ranni, przemarznieci glodowali na wierzcholku skaly. -Co zjedzeniem i piciem? -Lapiemy deszczowke w brezent. Dzieki sonikowi udaje nam sie czasem wyskoczyc na szybkie polowanie. - Greogi wyraznie sie ucieszyl, ze moze zmienic temat. - Glownie na kroliki, ale wczoraj wieczorem udalo nam sie ustrzelic jelenia. Do tej pory wydlubujemy z miesa kartacze. -Dlaczego wojniksy nas nie dobija? - spytala Ada z umiarkowanym zaciekawieniem w glosie. -Bardzo dobre pytanie - zauwazyl Daeman. Mial na ten temat pewna teorie, ale na razie nie byl gotowy sie nia dzielic. -Na pewno sie nas nie boja - stwierdzil Greogi. - W lesie saidj ze dwa, trzy tysiace; nam amunicji starczyloby na zabicie zaledwi kilku setek. Moglyby w kazdej chwili wdrapac sie na gore. Ale tego nie robia. -Probowaliscie dostac sie do faksowezla - odezwala sie Ada. Wlasciwie nie bylo to pytanie. -Czekaly na nas. Wpadlismy w zasadzke. Greogi zmruzyl oczy. To byl pierwszy sloneczny dzien od bardzo dlugiego czasu. Wszyscy probowali suszyc koce i ubrania, rozkladajac je jak flagi sygnalowe na mierzacym pol hektara plaskim szczycie Glodnej Skaly. Nadal jednak panowal chlod, jakiego najstarsi mieszkancy Ardis nie pamietali, i w bladym sloncu wszyscy trzesli sie z zimna. -Robilismy proby - powiedzial Daeman. - Do sonika upchnie sie dwanascie osob, dwa razy wiecej niz wynosi nominalna ladownosc. Powyzej tej liczby SI odmawia startu. A przy dwunastu pasazerach prowadzi sie go jak kloc. -Jak powiedziales? Ile nas tu jest? -Piecdziesiat trzy osoby - odparl Greogi. - W tym dziewiecioro, do ktorych i ty sie niedawno zaliczalas, ciezko chorych lub rannych, O wlasnych silach nigdzie nie pojda. -Z dziewieciorga zrobilo sie osmioro - stwierdzila stanowczo Ada. - Ewakuacja wszystkich wymagalaby pieciu kursow, pod warunkiem ze wojniksy od razu by sie na nas nie rzucily. I ze byloby sie dokad ewakuowac. -Wlasnie. Gdybysmy mieli gdzie uciec... Kiedy Ada znow zasnela - zwyczajnie zasnela, jak zapewnil ich Tom, a nie zapadla w spiaczke - Daeman wzial do rak plecak i podszedl z nim do krawedzi Glodnej Skaly. W dole widzial wojniksy-srebrzyste korpusy ze skorzastymi wypustkami zamiast glow przemykaly wsrod drzew. Od czasu do czasu jakas ich grupa w niewiadomym celu przemierzala szeroka lake na poludnie od Glodnej Skaly, Zaden nie patrzyl do gory. Zaciekawieni Greogi, Boman i ciemnowlosa Edide podeszli do niego. -Chcesz skoczyc? - spytal Boman. -Nie. Zastanawialem sie, czy mamy tu jakas line... Chcialbym zjechac na dol, ale nie za nisko, tak zeby pozostac poza zasiegiem ich ramion. -Mamy okolo trzydziestu metrow liny - odparl Greogi. - Dalej bylbys jakies dwadziescia, dwadziescia piec metrow od nich. Sporo. Chociaz nie przeszkodzilo by im, gdyby chcialy wdrapac sie po skale i cie dopasc. Wlasciwie po co chcesz do nich zjezdzac? Daeman ukucnal, postawil plecak na skale i wyjal jajo Setebosa. Tamci tez przykucneli, wytrzeszczajac oczy, ale zanim zdazyli o cokolwiek zapytac, wyjasnil im, skad je ma. -Po co ci ono? - spytala Edide. Nie pozostalo mu nic innego, jak w odpowiedzi wzruszyc ramionami. -To byl impuls. Wydawalo mi sie, ze to dobry pomysl wziac sobie jedno. -Ja zawsze potem cierpie za takie dobre pomysly. Edide byla drobna, ciemnowlosa i, jak ocenial Daeman, mogla miec zasoba juz nawet cztery dwudziestki. Rzecz jasna trudno bylo miec pewnosc, skoro kuracje w konserwatorni przywracaly mlodosc, ale starsi ludzie mieli zwykle wiecej pewnosci siebie od mlodych. Zaklinowal jajo w szczelinie skalnej, zeby sie nie sturlalo, i powiedzial: -Dotknijcie go. Boman pierwszy zaryzykowal. Przylozyl do zakrzywionej skorupy dlon, jakby chcial sie ogrzac w cieple plynacym z jaja, ale natychmiast ja cofnal, jak porazony pradem. -Co to ma... -Tez to poczulem - uspokoil go Daeman. - Tak jakby wyciagalo z ciebie energie. Jakby wysysalo ci serce. Albo dusze. Greogi i Edide ostroznie dotkneli jaja, blyskawicznie cofneli rece i odsuneli sie na bezpieczna odleglosc. -Zniszczmy je - zaproponowala Edide. -Co bedzie, jesli Setebos po nie przyjdzie? - zaniepokoil sie Greogi. - Wiecie, matki tak robia, jak sie im kradnie jaja. Traktuja to bardzo osobiscie. Zwlaszcza takie matki, ktore sa gigantycznymi mozgami z mnostwem rak i zoltych slepi. -Myslalem o tym - przyznal Daeman. -I co? - zainteresowala sie Edide. Daeman znal ja od niedawna - poznali sie w Ardis zaledwie kilka miesiecy wczesniej - ale zawsze sprawiala wrazenie osoby rozsadnej i kompetentnej. Wlasnie dlatego wybral ja do grona poslancow, ktorzy mieli ostrzec wszystkie trzysta faksowezlow. -Chcesz, zebym ja to zrobila? - Edide wstala i wlozyla skorzane rekawice. - Ciekawe, jak daleko rzuce tym dranstwem. Moze trafie jakiegos wojniksa? Daeman przygryzl warge. -Na pewno nie chcemy, zeby cos nam sie z niego wyklulo wlasnie tutaj, na szczycie Glodnej Skaly - dodal Boman, celujac wjajo z kuszy. - Sadzac z opisu mamo-taty, ktorego spotkales w Kraterze, nawet miniaturka Setebosa spokojnie moglaby nas wymordowac. -Zaczekajcie - powiedzial Daeman. - Na razie nic sie nie wyklulo. Zimno nie wystarczy, zeby zabic malego Setebosa, ale chyba przedluza czas wylegu... Czy jak to nazwac, kiedy z jaja ma sie wykluc potwor. Chce przeprowadzic pewna probe. Wzieli sonik. Greogi pilotowal, Boman i Edide kleczeli na tylnych lezankach z kartaczownicami gotowymi do strzalu. Wylaczyli pole silowe. Wojniksy krecily sie pod drzewami po drugiej stronie laki, niecale sto metrow od nich. Sonik zawisl trzydziesci metrow nad ziemia-tak wysoko nie potrafily skakac. -Jestes pewien? - zapytal Greogi. - Sa od nas szybsze. Daeman pokiwal glowa, bal sie, ze glos uwieznie mu w gardle. Sonik znizyl lot. Daeman wyskoczyl na trawe, a pojazd wzniosl sie pionowo do gory, jak okragla winda. Daeman mial przewieszona przez ramie naladowana kartaczownice, zamiast jednak zdjac ja teraz z plecow, siegnal po plecak. Sciagnal go z ramion i czesciowo odslonil jajo Setebosa, uwazajac, zeby nie dotknac go gola reka. Nawet w pelnym swietle slonca jajo swiecilo jak radioaktywne mleko. Trzymajac plecak w rekach jak prezent, ruszyl w strone zebranych na skraju lasu wojniksow, ktore namierzaly go wbudowanymi w piers czujnikami podczerwieni. Obracaly sie powoli, sledzac jego ruch. Na brzegu laki zbieralo sie ich coraz wiecej. Zerknal do gory. Sonik szybowal dwadziescia metrow nad jego glowa. Boman i Edide czekali z bronia gotowa do strzalu, ale wszyscy zdawali sobie sprawe, ze wojniks w pelnym biegu rozpedza sie do ponad stu kilometrow na godzine. Stalowe bestie dopadlyby go, zanim sonik zdazylby go podjac z ziemi, a gdyby bylo ich wystarczajaco duzo, ostrzal z gory niewiele by mu pomogl. Swiecace jajo przywodzilo na mysl czesciowo rozpakowany prezent, w sam raz nadajacy sie na impreze z okazji kolejnej skonczonej dwudziestki. Kiedy drgnelo i rozjarzylo sie mocniej, Daeman byl tak zaskoczony, ze omal nie wypuscil go z rak. Na szczescie zdazyl zlapac w garsc brudny material plecaka. Chwile jeszcze balansowal pakunkiem, ale w koncu ruszyl dalej. Znalazl sie tak blisko wojniksow, ze prawie czul w powietrzu typowy dla nich zapach rdzy i starej skory. Zawstydzil sie, czujac, jak trzesa mu sie rece i nogi. Jestem za glupi, zeby wymyslic inny sposob. Ale nie istnial inny sposob - nie teraz, kiedy wielu obroncow Ar-dis bylo w ciezkim stanie, a wszyscy zaczynali glodowac. Znajdowal sie mniej niz pietnascie metrow od grupy liczacej okolo trzydziestu wojniksow. Podniosljajo wyzej, jak talizman, i ruszyl prosto na nie. Kiedy odleglosc zmalala do dziesieciu metrow, zaczely sie przed nim cofac. Przyspieszyl, prawie zaczal biec. Ze wszystkich stron wojniksy przed nim uciekaly. Bal sie, ze moglby sie potknac, przewrocic i rozbic jajo - dreczyla go obrzydliwa wizja, w ktorej jajo pekalo i ze srodka wylazil maly mozg, Setebosek, przebierajacy malenkimi raczkami i mackami, i rzucal mu sie na twarz - ale nie ustepowal. Biegl na spotkanie wojniksow. Te zas coraz czesciej opadaly na cztery lapy i rozbiegaly sie na boki, jak roslinozerne zwierzeta na jakiejs prehistorycznej rowninie, sploszone obecnoscia drapieznika. Biegl tak dlugo, az dalej biec nie byl w stanie. Osunal sie na kolana, przyciskajac plecak do piersi. Wyczuwal drzenie i ruchy we wnetrzu jaja i czul, jak maly Setebos wysysa z niego energie, dopoki nie odepchnal plecaka i nie postawil go na ziemi jak banki z trucizna - ktora w istocie byl. Greogi posadzil sonik na ziemi. -Moj Boze - wyszeptal. - Moj Boze... Daernan skinal glowa. -Wracamy do podnoza Glodnej Skaly. Bede tam czekal z jajem, a ty zwieziesz na dol wszystkich, ktorzy dadza rade przej sc o wlasnych silach do pawilonu faksu. Poprowadze ten pochod. Zabierzesz do sonika najslabszych i rannych i bedziesz lecial za nami. -Skad... - Edide nie dokonczyla pytania. Pokrecila glowa. -Wiem - przyznal Daeman. - Przypomnialem sobie wmarznicte w lod wojniksy w Kraterze Paryskim. Wszystkie uciekaly przed Setebosem. Kiedy wracali do Glodnej Skaly, unoszac sie dwa metry nad ziemia, siedzial na brzegu sonika z plecakiem na kolanach. Ani miedzy drzewami, ani na samej lace nie bylo widac sladu wojniksow. -Dokad sie przefaksujemy? - spytal Boman. -Nie wiem. - Daeman nagle poczul sie bardzo zmeczony. - Pomysle o tym po drodze. 8 Bedzie ci potrzebna termoskora - powiedzial Prospero. - Po co? - spytal z roztargnieniem Harman. Wygladal przez oszklone drzwi na przepiekna potrojna kopule i marmurowe luki Tadz Mojry. Wagonik wcisnal sie we wneke w po-ludniowo-wschodniej wiezy eiffelbahnu, jednej z czterech ulokowanych w rogach olbrzymiego marmurowego kwadratu, ktory - podniesiony na wspornikach - wznosil sie wyzej niz wierzcholek Czomolungmy. Wieza musiala miec dobre trzysta metrow wysokosci. Szczyt cebulastej kopuly Tadz Mojry siegal jeszcze ze sto piecdziesiat metrow wyzej.-Znajdujemy sie na wysokosci osmiu tysiecy osmiuset czterdziestu osmiu metrow - odparl mag. - Wiecej tu prozni niz powietrza. Temperatura w sloncu wynosi minus trzydziesci piec stopni Celsjusza. Ten zefirek wieje z predkoscia dziewiecdziesieciu kilometrow na godzine. W szafie przy lozku jest niebieska termoskora. Wloz ja. Wez tez ubranie i buty. Krzyknij, jak juz zalozysz maske; musze obnizyc cisnienie w wagoniku, zanim otworzymy drzwi. Zjechali winda z zawieszonej na wysokosci trzystu metrow platformy. Patrzac na mijane wsporniki, dzwigary i luki zelaznej wiezy, Harman mimo woli sie usmiechal. Sekret bialego koloru wiezy znalazl prozaiczne wyjasnienie - czarne zelazo niczym nie roznilo sie od surowca uzytego w innych konstrukcjach eiffelbahnu, lecz tu pomalowano je biala farba. Czul, jak winda i cala wieza drza od wscieklych podmuchow wiatru. Taka wichura z pewnoscia zdzierala farbe po paru tygodniach, najdalej miesiacach - nie, jak w lagodniejszym klimacie, po calych latach. Probowal sobie wyobrazic pracujaca w takim miejscu ekipe konserwatorska, ale byl to zupelnie bezcelowy wysilek. Postanowil posluchac maga, poniewaz w ten sposob mogl przynajmniej uwolnic sie z wiezienia, jakim stal sie wagonik. Niech no tylko wejdzie do tej kretynskiej swiatyni, palacu, grobowca, czy co to tam zbudowano na szczycie tej cholernej gory. Na pewno znajdzie jakis sposob, zeby wrocic do Ady. Jezeli Ariel mogl sie faksowac bez pawilonow, on tez tego dokona. Chociaz na razie nie wiedzial jak. Przeszedl w slad za Prosperem po czerwonym piaskowcu i bialym marmurze do frontowych drzwi budowli. Wialo tak, ze z najwyzszym trudem utrzymywal sie na nogach, ale, o dziwo, kamienne podloze nie bylo wcale oblodzone. -Magowie nie odczuwaja zimna?! - zawolal do starca w powloczystych szatach. - Nie musza oddychac? -W zadnym razie. - Huraganowy wiatr rozwiewal szate Prospera i zdmuchiwal mu na bok resztki wlosow z lysiejacej czaszki. - To jeden z przywilejow starosci. Harman zboczyl w prawo - balansujac rozlozonymi rekami - i podszedl do niskiej marmurowej balustrady: ogrodzenie mialo najwyzej pol metra wysokosci i obiegalo caly plac niczym banda na lodowisku. -Dokad to? - zaniepokoil sie Prospero. - Uwazaj! Harman wyjrzal za barierke. Pozniej, ogladajac mapy, zdal sobie sprawe, ze musial wyjrzec na polnocne stoki gory zwanej Czomolungma, Chu-mu-lang-ma Feng, HoTepma Chini-ka-Rauza lub Everestem (w zaleznosci od roku i miejsca wydania mapy) i ze zza barierki roztaczal sie widok na setki kilometrow na polnoc - i blisko dziewiec kilometrow w dol - w glab kraju noszacego dawniej nazwe Dziewiatego Krolestwa Chana, Tybetu lub Chin. Ten widok uderzyl go niczym piesc w zoladek. Platforma Tadz Mojry przywodzila na mysl olbrzymi miejski plac nadziany na wierzcholek Bogini Matki Swiata jak taca na szpiczasty kamien; jak nabita na noz kartka papieru. Konstrukcja z fulerenowych wspornikowi dzwigarowbyla imponujaca, wrecz niewiarygodna, jakby jej budowniczy - zapewne jakis niedojrzaly bog - za wszelka cene chcial sie popisac. Stal przy polmetrowej, szerokiej na dwadziescia piec centymetrow balustradzie i patrzyl prosto w dol dziewieciokilometrowej sciany, czujac na plecach podmuchy huraganu probujace zepchnac go w otchlan. Z map odczytal pozniej nazwy innych gor, a takze dowiedzial sie, ze przed soba widzial lodowce Rongbuk (wschodni i zachodni) i brunatne rowniny Chin, ciagnace sie az po zakrzywiony horyzont, ale w tej chwili nie mialo to zadnego znaczenia. Popychany mocarna dlonia wichury rozpostarl ramiona, zeby nie stracic rownowagi, i przewieszajac sie przez ogrodzenie, patrzyl dziewiec kilometrow w dol. Prosto w dol. Padl na czworaki i odczolgal sie z powrotem do swiatyni-grobow-ca i czekajacego nan maga. Dziesiec metrow od wrot z marmurowej mozaiki sterczal ostry kamien poltorametrowej wysokosci, zakonczony o polowe nizsza piramidka z lodu. Prospero z zalozonymi na piersi rekami i usmiechem na twarzy patrzyl, jak Harman doczolguje sie do glazu i opierajac sie o niego, podnosi sie z ziemi. Nawet kiedy juz wstal, nie wypuszczal glazu z objec. Oparl brode na czubku piramidy; bal sie, ze jezeli spojrzy przez ramie, pokusa podbiegniecia do barierki i rzucenia sie w przepasc bedzie zbyt silna. Zamknal oczy, - Bedziesz tak stal przez caly dzien? - spytal mag. -To mozliwe - odparl Harman, nie otwierajac oczu. Minela minuta, zanim znow przekrzyczal wichure: - Co to za kamulec? Jakis symbol? Pomnik? -Wierzcholek Czomolungmy. Prospero odwrocil sie i zniknal w lukowato sklepionym wejsciu budowli, ktora nazwal Rongbok Pumori Chu-mu-lang-ma Feng Dudh Kosi Lhotse-Nuptse Khumbu aga Ghat-Mandir Khan Ho Tep Rauza. Polprzepuszczalna membrana zafalowala, kiedy przez nia przechodzil - kolejny dowod, pomyslal Harman, ze nie jest zwyklym hologramem. Dopiero po dlugiej chwili, kiedy okulary i wylot maski osmotycz-nej zaczely mu zarastac lodem - niesione wiatrem krysztalki sniegu ciely jak lodowe pociski - Harman doznal olsnienia. W srodku, po drugiej stronie pola silowego, moglo byc cieplej. Dzielace go od wejscia dziesiec metrow pokonal juz nie na czworakach, ale idac, zgarbiony, ze spuszczona glowa i rozczapierzonymi rekami - w kazdej chwili gotow pasc na kolana i sie czolgac. Pod kopula znajdowalo sie jedno olbrzymie pomieszczenie. Marmurowe schody prowadzily do gory, na ciag polaczonych pomostami antresol, ktore wznosily sie we wnetrzu kopuly na stu kondygnacjach. Sam szczyt kopuly przeslaniala mgla. Malenkie otworki, ktore widzial, jadac eiffelbahnem wagonikiem, i o ktorych myslal, ze sa wykute w bialym marmurze chyba tylko dla dekoracji, w rzeczywistosci okazaly sie dziesiatkami perspeksowych okien. Wpadajace przez nie swiatlo wolno przesuwalo sie po grzbietach niezliczonych ksiag. Swietlne plamy mialy ksztalt kwadratow, prostokatow i rombow. -Jak myslisz, ile czasu zajeloby ci przesiglowanie tej biblioteki? - spytal Prospero. Wsparty na kosturze wodzil wzrokiem po zastawionych ksiazkami antresolach. Harman otworzyl usta, zeby odpowiedziec, ale zaraz je zamknal. Tygodnie? Miesiace? Samo przesuwanie sie od ksiazki do ksiazki i przykladanie dloni do grzbietow, zeby zlote litery zaczely mu splywac po palcach i ramionach, musialoby chyba trwac cale lata. Mowiles, ze w poblizu eiffelbahnu funkcje nie dzialaja - zauwazyl. - Czyzby cos sie zmienilo? Przekonamy sie. Mag wszedl w glab pomieszczenia, postukujac kosturem o posadzke. Stukot niosl sie zwielokrotnionym echem w perfekcyjnej akustyce kopuly. Harman uswiadomil sobie tymczasem, ze w srodku naprawde jest cieplo. Zdjal kaptur i gogle. Wnetrze podzielono na osobne sektory - niezaslugujace na miano pokojow z prawdziwego zdarzenia - labiryntem marmurowych przegrod, wysokich zaledwie na dwa i pol metra i bynajmniej nie litych: marmur byl azurowy, a w wielu miejscach dodatkowo poprzebijany eleganckimi otworami w ksztalcie serc, elips i lisci. Wewnetrzne sciany kopuly do wysokosci ponad dziesieciu metrow, gdzie zaczynaly sie pierwsze antresole, byly gesto pokryte plaskorzezbami kwiatow, pnaczy i fantazyjnych roslin i wykladane dodatkowo szlachetnymi kamieniami. Podobnie zdobione byly przegrody. Harman dotknal jednej z nich, idac za Prosperem przez labirynt - bo byl to istny labirynt - i uswiadomil sobie, ze jednym przylozeniem dloni przykrywa co najmniej dwa lub trzy wzory, przez co pod palcami zawsze czul dotyk klejnotow. Niektore kwiaty zajmowaly nawet kilka centymetrow kwadratowych, a skladaly sie z piecdziesieciu, szescdziesieciu kamieni. -Co to za kamienie? - spytal Harman. Wiedzial, ze ludzie chetnie nosza ozdoby ze szlachetnych kamieni, dostarczane na zadanie przez sluzki, ale nigdy nie zastanawial sie nad tym, skad sie braly. -Kamienie... Agaty, jaspisy, lazuryty, krwawniki i karneole. Widzisz ten lisc gozdzika pod moja dlonia? Wylozono go ponad trzydziestoma piecioma odmianami karneolu. Rzeczywiscie. Harmanowi zakrecilo sie w glowie. Marmur naza-chodniej scianie mienil sie i blyszczal w przeslizgujacych sie po nim promieniach slonca, migoczac tysiacami klejnotow. -Co to za miejsce? - spytal Harman i dopiero wtedy zdal sobit sprawe, ze szepcze. -Mauzoleum... to znaczy grobowiec. - Mag skrecil na skrzyzowaniu korytarzy. Bezblednie kierowal sie w strone srodka pomieszczenia, jakby szedl sladem wymalowanych na podlodze zoltych strzalek. Zatrzymal sie przed lukowatym wejsciem do prostokatnego pomieszczenia lezacego w samym srodku marmurowego labiryntu. - Umiesz odczytac napis na tej steli, Harmanie z Ardis? Harman zmruzyl oczy. W mlecznym swietle wykute w marmurze litery wygladaly dziwnie - byly pozakrecane i udziwnione, nie zas proste i zwyczajne, jak te, ktore znal z ksiazek - ale napis sporzadzono w standardowym angielskim. -Przeczytaj na glos - polecil mu Prospero. -Wejdz z nabozna czcia do przewspanialego grobowca KhanHo Tepa, Krola Azji i Protektora Ziemi, oraz jego malzonki, umilowanej Lias Lo Amumjy, ktora podziwial caly swiat. Odeszla z tego ulotnego swiata w czternasta noc miesiaca rahab-septem w 987 Roki Chanatu. Zamieszkala ze swym panem w gwiazdzistych niebiosach i stamtad patrzy na ciebie, ktory tu wchodzisz. -No i co ty na to? - spytal mag, stajac pod ozdobnym lukiem, skad nie widac bylo jeszcze wnetrza komnaty. -O inskrypcji? Czy o tym miejscu? -O jednym i drugim. Harman podrapal sie po brodzie i policzku, czujac pod kielkujacy zarost. -To miejsce jest... nie takie jak trzeba. Za duze. Zbyt Przerosniete. Tylko ksiazki sa w porzadku. Prospero sie rozesmial. Jego smiech zadzwieczal echem pod kopula. -Zgadzam sie z toba, Harmanie z Ardis. Wszystko, co tu widzisz zostalo ukradzione: pomysl, projekt, ozdoby, szachownica na dziedzincu... Antresole i ksiegi pojawily sie tutaj szescset lat po powstaniu grobowca, za sprawa Radzahara Milczacego, odleglego potomka Khan Ho Tepa. Khan kazal ponad dziesieciokrotnie powiekszyc oryginalny Tadz Mahal, przepiekny dowod prawdziwej milosci, a oryginal zniszczyc ogniem laserow, zeby potomni zapamietali tylko jego mauzoleum. Oto pomnik godnej pozalowania megalomanii, niczego wiecej. -Ale sama lokalizacja jest... interesujaca. -To prawda. - Prospero podwinal rekawy. - Jesli chodzi o nieruchomosci, pewne aspekty pozostaja niezmienne od czasow Odyseusza: lokalizacja jest wszystkim. Chodz. Weszli do marmurowego labiryntu. W centrum odslonietego kwadratu posadzki o boku dlugosci okolo stu metrow znajdowalo sie cos, co Harman w pierwszej chwili wzial za wypelniony woda basen. Kostur Prospera stukal miarowo o podloge. To nie byl basen. -Chryste Panie! - wrzasnal Harman. Odskoczyl do tylu. Patrzyl w przepasc. Po lewej, na skraju pola widzenia, ciagnela sie pionowa pomocna sciana gory, za to dokladnie pod jego nogami, okolo dziesieciu metrow ponizej poziomu podlogi i dziewiec kilometrow nad zygzakowatym lodowcem, unosil sie w powietrzu sarkofag ze stali i krysztalu. Lezala w nim naga kobieta. Waskie, krecone schody z bialego marmuru prowadzily z mauzoleum w dol. Urywaly sie tuz obok sarkofagu. To nie moze byc odslonieta przestrzen, pomyslal Harman. Nie czul podmuchu powietrza, nie slyszal wycia wichury. Poza tym sarkofag musial przeciez na czyms spoczywac. Mruzac oczy, dostrzegl ledwie widoczne fasetowe sciany; komore grobowa wykonano z jakiegos niewiarygodnie przejrzystego plastiku, szkla albo krysztalu. Dlaczego jednak nie widzial sarkofagu z wagonika albo... -Komora grobowa jest od zewnatrz niewidoczna - wyjasnil polglosem Prospero. - Przyjrzales sie kobiecie? -Umilowanej Lias Lo Amumji? - Nagi trup niespecjalnie interesowal Harmana. - Ktora odeszla z tego ulotnego swiata w ktoras tam noc i tak dalej? Gdzie lezy Khan Ho Tep? Tez ma swoja krysztalowa komnate? Prospero sie rozesmial. -Ho Tepa i jego umilowana Lias Lo Amumje, corke Cezara Amumji, wladcy Cesarstwa Srodkowoafrykanskiego - a mozesz mi wierzyc, Harmanie z Ardis, ze byla z niej niezla suka i hetera - wyrzucono za burte niespelna dwiescie lat po pogrzebie. -Wyrzucono za burte? -Doskonale zakonserwowane ciala bezceremonialnie zrzucono w przepasc za ta sama skalna sciana, ktora ogladales przed polgodzina. Wyrzucono je jak wczorajsze smieci z pokladu trampa. Nastepcy Khan Ho Tepa, kazdy kolejny coraz mniej znaczacy, kazali sie tu grzebac na wiecznosc. Wiecznosc trwala do momentu, az nastepnemu dziedzicowi tronu zamarzylo sie najlepsze mauzoleum. Harman mogl to sobie wyobrazic. -Skonczylo sie to tysiac czterysta lat temu - dodal Prospero, ponownie spogladajac na stojacy cztery pietra nizej stalo wo-krysztalowy sarkofag. - Ta kobieta naprawde byla ukochana pewnego moznego wladcy i przez tysiac czterysta lat, odkad tu spoczywa, nikt nie zmacil jej spokoju. Spojrz na nia, Harmanie z Ardis. Harman skierowal wprawdzie wzrok w poblize sarkofagu, ale usilnie staral sie nie patrzec na samo cialo. Kobieta byla-jak na jego gust - za bardzo rozebrana i za mloda na to, zeby umrzec. Miala jasna, zarozowiona skore, wyraznie rysujace sie piersi (brodawki, nawet widziane z odleglosci dziesieciu metrow, byly intensywnie rozowe), krotkie ciemne wlosy, dzieki ktorym jej glowa rysowala sie jak przecinek na tle satynowej poduszki, gesty trojkat wlosow w kroczu - drugi przecinek, ciemne brwi, wyraziste rysy, szerokie usta... Wydala mu sie dziwnie znajoma. -Chryste Panie! - jeknal drugi raz tego dnia. Jego okrzyk poniosl sie wysoko i wrocil, odbity echem od wnetrza kopuly i antresol z ksiazkami. Byla mlodsza, znacznie mlodsza, wlosy miala kruczoczarne, bez sladu siwizny, a cialo mlode i jedrne, niepomarszczone przez stulecia - jak wtedy, pod cieniutka termoskora. Twarz zachowala jednak znajoma wyrazistosc, kosci policzkowe byly po staremu ostre, brwi rownie mocne, podbrodek tak samo wydatny. Nie moglo byc mowy o pomylce. To byla Savi. 9 Gdzie sie wszyscy podziali? - pyta szybkonogi Achilles, syn Pe-Ileusa, kiedy ida z Hefajstosem przez trawnik na szczycie Olimpu.Jasnowlosy mezobojca i Bog Ognia, najwiekszy Rzemieslnik wsrod bogow, znajduja sie na brzegu Jeziora Kalderowego pomiedzy domem uzdrowien i Dworem Bogow. Ozdobione bialymi kolumnami domy bogow sa ciemne i sprawiaja wrazenie opuszczonych. Na niebie nie ma rydwanow. Na utwardzonych sciezkach, oswietlonych niskimi, zoltymi lampami - nie pochodniami, jak zauwaza Achilles - nie widac niesmiertelnych. -Przeciez ci mowilem - odpowiada Hefajstos. - Kota nie ma, myszy harcuja. Prawie wszyscy sana Ziemi, pod Ilionem, gdzie wlasnie rozgrywa sie ostatni akt waszej wojenki trojanskiej. -Jak sie rozwija sytuacja? -Zniknales, wiec nie ma komu zabic Hektora. Twoi Myrmidonowie, Achajowie, Argiwowie i reszta waszej bandy dostaja od Trojan w dupe. -Armia Agamemnona w odwrocie?! -Owszem. Kiedy ostatnio zagladalem do holotanku na Dworze Bogow - pare godzin temu, tuz przed tym, jak nierozwaznie poszedlem obejrzec krysztalowa winde i wdalem sie z toba w pojedynek zapasniczy - szturm Agamemnona na miasto wlasnie sie zalamal i Achajowie wycofywali sie do okopow przy czarnych okretach. Hektor szykowal sie do wyprowadzenia wojsk z miasta i planowal kontratak. Wszystko sprowadza sie do tego, kto z nas, niesmiertelnych, okaze sie najtwardszy w prawdziwej walce. Nawet kiedy po stronie Grekow walcza te zajadle suki, Hera i Atena, a Posejdon trzesie ziemia, bo wiesz, to jego dzialka, protrojanska ekipa - Apollo, Ares, podstepna Afrodyta i jej przyjaciolka Demeter - rzadzi. Agamemnon jako general do niczego sie nie nadaje. Achilles bez slowa kiwa glowa. Zwiazal swoj los z Pentesileja, nie z Agamemnonem i jego zolnierzami. Wierzy, ze Myrmidonowie zachowaja sie wlasciwie - uciekna, jesli nadarzy sie po temu okazja, lub beda walczyc do konca, jesli zostana do tego zmuszeni. Odkad Atena - a wlasciwie Afrodyta w przebraniu Ateny, jak zdradzila mu niedawno bogini madrosci - zamordowala mu ukochanego Patroklo-sa, Achilles palal wylacznie zadza zemsty na bogach. Teraz ma nowy cel - nawet jesli jest on tylko wynikiem dzialania magii perfum - zamierza wskrzesic ukochana Pentesileje i zatluc te dziwke Afrodyte. Odruchowo poprawia zatkniety za pas bogobojczy sztylet. Jezeli Atena nie klamala - a czemu mialaby klamac? - ten zmanipulowany kwantowo kawalek stali przyniesie smierc bogini milosci i wszystkim niesmiertelnym, ktorzy stana mu na drodze - takze temu kulasowi, Bogu Ognia, gdyby przyszlo mu do glowy uciekac albo przeciwstawic sie woli Achillesa. Hefajstos prowadzi go na parking przed Dworem Bogow, gdzie ni trawie stoi ponad dwadziescia rydwanow, polaczonych metalowymi pepowinami z jakims podziemnym generatorem mocy. Bog Ognia wsiada do jednego z pojazdow i kiwa na Achillesa. Ten sie waha. -Dokad jedziemy? -Przeciez ci mowilem, na spotkanie z jedynym niesmiertelnya ktory moze wiedziec, gdzie jest Zeus. Achilles nadal nie wsiada. -Moze bysmy go po prostu poszukali? Tysiace razy jezdzil rydwanem jako woznica i pasazer, ale nigdy nie latal nim jak bogowie, ktorych widuje sie nad Ilionem i Olimpem. Perspektywa sama w sobie go nie przeraza, ale jakos nie spieszy mu sie do rozstania z twardym gruntem. -Zeus dysponuje technologia maskujaca. Gdy jej uzywa, moga go wykryc moje czujniki i urzadzenia szpiegowskie. Wyglada na to, ze ktos ja wlasnie aktywowal, chociaz watpie, zeby zrobil to sam Bog Bogow. Podejrzewam o to Here. -Kim jest ten niesmiertelny, ktory moze znac miejsce jego pobytu? Uwage Achillesa przyciaga wycie wiatru i blyski piorunow setki metrow nad ich glowami, gdzie burza piaskowa uderza w egide. -To Nyks - mowi Hefajstos. -Noc? Szybkonogi mezobojca zna imie tej bogini, corki kaosu, jednej z pierwszych swiadomych istot, jakie wylonily sie z Otchlani u poczatkow czasu, zanim prawdziwi bogowie pomogli oddzielic mroki Erebu od blekitow i zieleni Gai. Nie slyszal jednak nigdy o miescie w Azji ani Afryce, ktore oddawaloby Nocy czesc. Jesli wierzyc legendom i mitom, Nyks sama - nie bylo zadnego niesmiertelnego, ktory by jazaplodnil - powila Eris (Niezgode), Mojry, Hypnosa (Sen), Nemezis (Zemste), Tanatosa (Smierc) i Hesperydy. -Zawsze myslalem, ze Noc to tylko personifikacja - wyjasnia Achilles. - Albo inny bzdet. Hefajstos sie usmiecha. -Personifikacje i inne bzdety tez maja fizyczne postaci w tym nowym wspanialym swiecie, ktory postludzie, Sykoraks i Prospero pomogli nam stworzyc. Wsiadasz? Czy mam sie tekowac z powrotem do laboratorium i... zabawic z twoja spiaca Pentesileja, gdy ty bedziesz tu stal i sie zastanawial? -Wiesz, ze jesli to zrobisz, znajde cie i zabije - mowi Achilles. W jego ustach te slowa nie sa grozba, lecz spokojna obietnica. -Wiem - potakuje Hefajstos. - Dlatego pytam jeszcze raz: wsiadziesz wreszcie do tego zasranego rydwanu czy nie? Leca na poludniowy wschod, powoli okrazajac marsjanski glob, chociaz Achilles nie ma pojecia, ze widzi wlasnie Marsa i ze Mars jest kula. Wie tylko, ze stromego startu nad kalderana szczycie Olimpu, przebicia egidy i zanurzenia sie w sercu szalejacej burzy piaskowej - w slad za czworka koni, ktore nie wiedziec skad pojawily sie przed rydwanem - wolalby w najblizszym czasie nie powtarzac. Zaciska palce na drewnianobrazowej krawedzi rydwanu i bardzo sie stara nie zamknac oczu. Na szczescie sam pojazd tez jest otoczony polem silowym - jakas zminiaturyzowana egida, jak przypuszcza Achilles, albo odmiana pola, jakiego bogowie uzywaja w walce - ktore chroni pasazerow przed naporem wichury i niesionymi przez niatumanami piasku. W koncu wznosza sie ponad chmury, pod czarne, rozgwiezdzone niebo. Dwa male ksiezyce pedza po firmamencie. Mijajac linie wytyczona przez trzy wulkany, rydwan znajduje sie poza zasiegiem burzy piaskowej. W blasku gwiazd widac powierzchnie planety. Achilles oczywiscie wie, ze dom bogow na Olimpie znajduje sie winnym swiecie. Osiem miesiecy walczyl na czerwonej rowninie w okolicy dziury w branie, jak nazwalyjamorawce; patrzyl, jak cieple fale pozbawionego plywow pomocnego morza, ktore nie bylo ziemskim morzem, wypelzaja na plaze - ale nigdy nie przypuszczal, ze swiat bogow jest az tak ogromny. Leca nad ciagnacym sie bez konca, szerokim, zatopionym wawozem. W ciemnosci widac tylko odbicie gwiazd w wodzie i nieliczne poruszajace sie latarnie, czyli - jak twierdzi Hefajstos - swiatla pozycyjne barek malych zielonych ludzikow. Achilles nie widzi powodu, zeby sie dopytywac, co Bog Ognia ma na mysli. Leca nad gorami - najpierw jalowymi, potem porosnietymi lasem - i nad okraglymi zaglebieniami terenu, ktore Hefajstos nazywa kraterami. Wiele z nich jest zerodowanych i zarosnietych, z widocznymi posrodku jeziorami, ale wiekszosc ma strome sciany i ostre krawedzie. Wznosza sie wyzej, az swist powietrza wokol otulajacej rydwan miniegidy cichnie i Achilles zaczyna oddychac powietrzem generowanym przez rydwan. Jest w nim tak duzo tlenu, ze czuje sie jak pijany. Hefajstos podaje mu nazwy niektorych przesuwajacych sie pod nimi gor i dolin. Achillesowi przywodzi na mysl znudzonego przewoznika, ktory bez entuzj azmu zapowiada kolejne przystanki na rzece, - Shalbatana Vallis - mowi niesmiertelny. A kilka minut pozniej: - Margaratifer Terra. Meridiania Planum. Terra Sabaea. Te lasy na polnocy to Schiaparelli, a wzgorza na wprost nas to Huygens. Skrecamy na poludnie. Lecacy za czterema mozolacymi sie, polprzezroczystymi konmi rydwan przechyla sie w skrecie i Achilles odruchowo chwyta sie burty pojazdu, zeby nie wypasc, ale caly czas, o dziwo, ma wrazenie, ze podloga jest tam, gdzie powinna byc - na dole. -A to co? - pyta chwile pozniej. Wiekszosc poludniowego widnokregu zajmuje olbrzymie, okragle jezioro. Rydwan obniza lot. Burza piaskowa nie siega tak daleko, ale znow slychac skowyt wiatru. -Basen Hellas - chrzaka Bog Ognia. - Ma ponad dwa tysiace kilometrow srednicy, wiecej niz caly Pluton. -Pluton? -To taka planeta, prymitywie. Achilles rozluznia uchwyt na krawedzi rydwanu. Mysli o tym, zeby zlapac Boga Ognia w dwie rece, przelozyc przez kolano, zlamac mu kregoslup i wyrzucic go z pojazdu. Kiedy jednak zerka w dol, na gorskie szczyty i czarne doliny, wciaz odlegle o wiele, wiele kilometrow, dochodzi do wniosku, ze lepiej bedzie poczekac, az kulawy pokurcz wyladuje. Jezioro wypelnia caly poludniowy horyzont, Przelatuja nad lukowato wygietym polnocnym brzegiem i znizajasic nad blyszczaca od gwiazd wode. Do Achillesa dociera, ze okragle jezioro jest w istocie niewielkim oceanem. -Ma od trzech do ponad szesciu kilometrow glebokosci - mowi Hefajstos, takjakby odpowiadal na pytanie Achillesa. Takjakby Achillesa to interesowalo. - Dwie rzeki, ktore wpadajado niego od polnocy, nazywaja sie Dao i Harmakhis. Poczatkowo zamierzalismy osiedlic w tych zyznych dolinach kilka milionow ludzi, zeby mnozyli sie w cholere, ale jakos sie nie zlozylo. Musielibysmy wycelowac promien w te strone i ich zdefaksowac. Zreszta Zeus i inni Pierwotni z panteonu pozapominali wszystko z okresu, zanim stali sie bogam Tamte czasy sa dla nas jak sen. W dodatku Zeus byl na poczatk zajety obalaniem rodzicow, niesmiertelnych z pierwszego pokolenii tytanow: Kronosa i Rei. Przez brane zeslal ich do swiata zwaneg Tartarem. Bog Ognia odchrzakuje i zaczyna recytowac, udajac minstrela. Jeg glos kojarzy sie Achillesowi z brzmieniem liry przerzynanej zardze wiala pila wpol. Dzwiek straszliwy zmacil bezkresne morze. Krzyk okrutny dobyl sie z piersi Ziemi. Niebiosa wielkie zadygotaly z jekiem. Olimp daleki zachwial sie w posadach Pod naporem bogow niesmiertelnych, I drzenie przebieglo Tartaru mroki. Po obu stronach rydwanu rozposciera sie teraz bezkres ciemnycl wod, umykajacy wstecz z niewiarygodna predkoscia. Nie widac jui okalajacych ocean urwisk. Na poludniu z wody wyrasta skalista wyspa. -Zeus wygral wojne tylko dzieki temu, ze wrocil do postludzkich machin na orbicie okoloziemskiej... Mowie o prawdziwej Ziemi, nie o tej twojej falszywce ani o tym terraformowanym gownie tutaj. Tamte machiny potrafily wyrywac dziury w branie. W ten sposob sprowadzil Setebosa i jego wykluwajacy sie z jaj pomiot i poszczul nimi armie Kronosa. Sturekie potwory z bronia energetyczna i zdolnoscia do wysysania strachu z Ziemi faktycznie wygraly, ale powiem ci, ze potem piekielnie trudno bylo sie ich pozbyc. Poza tym jeden z tych kurewskich tytanich synalkow, Prometeusz, syn Japeta, okazal sie podwojnym agentem. A w czterysta dwudziestym czwartym roku wojny przez dziure w branie przelazl wyhodowany w laboratorium stuglowy Tyfon. Mowie ci, to byl widok! Pamietam, jak... -Jestesmy juz na miejscu? - pyta Achilles. ##akap##- Wyspa - jak monotonnym glosem objasnia Hefajstos, gdy znizaja lot - ma ponad czterysta kilometrow srednicy i roi sie na niej od potworow. -Potworow? - pyta Achilles. Potwory ma w nosie. Chce znalezc Zeusa, powiedziec mu, ze ma nakazac Uzdrowicielowi otworzyc kadzie odmladzajace i wskrzesic Pentesileje. Nic innego go nie interesuje. -Potwory - powtarza Bog Ognia. - Pierwszymi dziecmi Gai i Ura nosa byly demony, ohydnie zdeformowane, ale niezwykle potezne Zeus pozwolil im tu zostac, zamiast zsylac je w inny wymiar, do Tartaru. Trzy z nich sa podobne do Setebosa. Ten fakt tez nie wzbudza ciekawosci Achillesa, ktory patrzy, jak wyspa rosnie w oczach, i w samym jej srodku dostrzega wybudowany na skalach mroczny zamek. Nieliczne okna w pionowych kamiennych blokach polyskuja pomaranczowym blaskiem, jakby w srodku wybuchl pozar. -Mieszkaja tu rowniez niedobitki cyklopow - mowi dalej Hefajstos. - I erynie. -Furie? Myslalem, ze to mit. -Bynajmniej. - Niesmiertelny skreca i nakierowuje konie na plaski kawal skaly u podnoza zamku. Skaly i sama budowle spowijaja ciemne, sklebione chmury. W dole po obu stronach cos przemyka w ciemnosciach. - Kiedy zostana uwolnione, po wsze czasy beda scigac i karac grzesznikow. One naprawde "krocza w ciemnosciach", maja weze zamiast wlosow, czerwone oczy i placza krwawymi lzami. -Niech przylatuja - mowi syn Peleusa. - Czekam. Rydwan siada lagodnie u stop olbrzymiego posagu stojacego na czarnej polce skalnej. Slychac skrzypniecie drewnianych kol. Konie rozplywaja sie w powietrzu. Dziwny pulpit sterowniczy, z ktorego Boski Rzemieslnik sterowal pojazdem, znika. Rzezba przyciaga wzrok - ma co najmniej sto metrow wysokosci i przedstawia mezczyzne, ktory na poteznych barkach dzwiga Ziemie i Niebo. -Japet - domysla sie Achilles. -Wcale nie - odpowiada burkliwie Hefajstos. - Atlas we wlasnej osobie. Skamienialy na wieki. Czterechsetny stopien jest tym ostatnim. Nad ich glowami wznosi sie czarny zamek; wieze, iglice i baszty gina w czarnych chmurach. Dwoje drzwi we frontowej scianie ma po pietnascie metrow wysokosci. Dzieli je rowniez pietnascie metrow. -Codziennie mijaja sie w tym miejscu Nyks i Hemera - szepcze Hefajstos. - Noc i Dzien. Jedno wychodzi, drugie wraca. Nigdy nie sa w zamku razem. Achilles podnosi glowe i spoglada w bezgwiezdne niebo. -Przyszlismy nie w pore. Nie zamierzam rozmawiac z Hemera. Mowiles, ze mamy sie spotkac z Nyks. -Cierpliwosci, synu Peleusa - mamrocze Bog Ognia. Denerwuje: Zerka na mala, pekata maszyne na nadgarstku. - Eos... wlasnie wste Nad wschodnia krawedzia wyspy pojawia sie pomaranczowa {swiata. I zaraz blednie. -Spolaryzowana egida wyspy nie przepuszcza swiatla slonei nego - mowi szeptem Hefajstos. - Ale swit jest tuz-tuz. Za pare i kund slonce wzejdzie nad Dao, Harmakhis i wschodnimi klifa Basenu Hellas. Blysk swiatla oslepia Achillesa. Jedne zelazne wrota zatrzaski sie z hukiem, drugie sie uchylaja. Kiedy heros odzyskuje wzrok, drugie sa juz zamkniete, a przed nim stoi Noc. Achilles, syn Peleusa i Tetydy, ktory zawsze z pokora traktow Atene, Here i inne boginie, pierwszy raz w zyciu odczuwa najpra' dziwszy strach w obliczu niesmiertelnej. Hefajstos pada na kola i pochyla glowe z leku i szacunku dla straszliwej postaci, lecz Ach les sila woli nakazuje sobie stac prosto. Z trudem zwalcza chec zdj cia z plecow tarczy i skulenia sie za niaz bogobojczym sztylecikie w rece. Rozdarty miedzy pragnieniem ucieczki i zadza walki, w biera kompromis - pochyla glowe. Achilles wie, ze bogowie moga przybierac dowolne rozmiary nigdy nie slyszal o prawie zachowania masy i energii i nie zrozumia by, w jaki sposob je obchodza - ale naj chetniej poprzestaja na trzec metrach wzrostu. To wystarczy, zeby smiertelnicy czuli sie przy nic jak dzieci, a przy tym kosci nie wymagaja jeszcze dodatkowyc wzmocnien i bogowie moga swobodnie poruszac sie po swoich olin pijskich palacach. Nyks ma cztery i pol metra wzrostu. Otula ja klebiaca sie mgl; a pod nia szata z wielu warstw niezwyklej, polmaterialnej, czarne tkaniny. Albo Noc ma czarne nakrycie glowy z woalka, albo twar; ktora wyglada jak rzezbiony woal. Wydaje sie to niemozliwe, aleje czarne oczy sa doskonale widoczne pod mgla i woalem. Achille odwraca wzrok, ale zdaza jeszcze zauwazyc, ze bogini ma niewiary godnie wielkie piersi, jakby caly swiat mogla wykarmic ciemnoscia Tylkojej dlonie - silne i smukle - sa biale, jak ze skrystalizowane^ swiatla ksiezyca. Achilles nagle zdaje sobie sprawe, ze Hefajstos mowi cos spiew nym glosem: -...Okadzona pochodniami Nyks, bogini-rodzicielko, zrodle slodkiego zapomnienia zalow, matko bogow i ludzi, wysluchaj blogoslawiona Nyks, skapana w swietle gwiazd, nocy hebanowa, ktora mieszkasz w slodkiej ciszy snu. Sny i spokoj lagodny krocza ^ w twym mrocznym orszaku. O ty, ktora zachwycasz sie ceremonia dlugich zmierzchow, ty, ktora rozpraszasz lek i troski, przyjaciolko szczescia, ktora w pedzie oszalamiajacym okrazasz Ziemie. I widm i majakow sennych... -Przestan - mowi Noc. - Jesli najdzie mnie ochota na sluchanie orfickich hymnow, przeniose sie w czasie. Jak smiesz, Boze Opia, sprowadzac nedznego smiertelnika do Hellas i otulonego mrokiem domu Nyks? Achilles wzdryga sie na dzwiek jej glosu. Brzmi jak roztrzaskujace sie o skaly fale zimowego morza - ale jest calkiem zrozumialy. -Bogini, ktora moca swa przedzielasz naturalny dzien - plaszczy sie Hefajstos, w dalszym ciagu na kolanach i ze spuszczona glowaten smiertelnik, syn niesmiertelnej Tetydy, na swojej Ziemi jest polbogiem. To Achilles, syn Peleusa. Jego wojenne czyny... -Slyszalam o Achillesie, synu Peleusa, i jego czynach: lupi miasta, gwalci kobiety, morduje mezczyzn - przyznaje Noc swoim ogluszajacym glosem. - Jakiz to miales powod, aby sprowadzic tego... piechura... w moje progi, Boski Rzemieslniku? Achilles uznaje, ze najwyzszy czas zabrac glos. -Musze sie spotkac z Zeusem, bogini - mowi. Piersiaste mroczne widmo zwraca sie lekko w jego kierunku. Mozna odniesc wrazenie, ze nie stoi, lecz unosi sie w powietrzu, tak plynnie sie porusza. Z ukrytej za woalem twarzy - albo z woalu majacego ksztalt twarzy - spoglada na Achillesa para oczu czarniejszych niz czern. Chmury klebia sie i burza wokol Nocy. -Musisz sie spotkac z Gromowladnym, Bogiem Bogow, Zeusem Pelazgijskim, Panem Dziesieciu Tysiecy Swiatyn i kaplicy Dodony, Ojcem Bogow i Ludzi, Najwyzszym Krolem, ktory wlada chmurami burzowymi i rozkazuje calemu Stworzeniu? -Tak. -W jakiej sprawie? Tym razem wtraca sie Hefajstos: -Achilles chce umiescic smiertelniczke w kadzi odmladzajacej Uzdrowiciela, o pani, Matko pierwszego czarnego jaja. Chce prosic Ojca Zeusa, aby ten kazal Uzdrowicielowi przywrocic do zycia Pentesileje, krolowa Amazonek. Noc sie smieje. Jej zwykly glos przywodzi na mysl sztormowe fale przyboju; jej smiech brzmi w uszach Achillesa jak skowyt zimowej wichury nad Morzem Egejskim. -Pentesileje? - powtarza odziana w czern bogini. Wciaz chichocze.-Te bezmozga, jasnowlosa, cycata, rozpustna lesbe? Dlaczego, na milion bogow, chcesz wskrzesic te muskularna kurewke, synu Peleusa? Widzialam przeciez, jak przeszyles ja oj cowska wlocznia - razem z koniem - na wylot, jak papryczke nadziewana na szpikulec szaszlyka. -Nie mam innego wyjscia - dudni basem Achilles. - Kocham ja. Noc znow wybucha smiechem. -Kochasz? I to mowi Achilles, ktory bzyka niewolnice, pokonane ksiezniczki i zniewolone krolowe rownie beztrosko, jak inni zajadaja oliwki, a potem odrzuca je jak pestki? Ty jakochasz?! -To dzielo perfum feromonowych Afrodyty - wyjasnia kleczacy Hefajstos. Noc powaznieje. -Ktorych? -Numer dziewiec. Eliksir Puka. Samoduplikujace sie nanomechanizmy we krwi, ktore caly czas produkuja substancje uzalezniajace i pozbawiajamozg endorfin i serotoniny, jesli ofiara probuje ignorowac uczucie. Nie ma na to odtrutki. Noc zwraca rzezbiona w woalce twarz w kierunku Achillesa. wyglada na to, ze zostales koncertowo wychedozony, synu Peleusa. Zeus nigdy sie nie zgodzi wskrzesic smiertelniczki, zwlaszcza Amazonki. Ojciec Bogow i Ludzi rzadko zaprzata sobie glowe Amazonkami, nie ma o nich najlepszego mniemania i nie rozumie, po co komu takie wojowniczki. Zwlaszcza dziewice. Ozywienie Amazonki rownaloby sie dla niego zbezczeszczeniu kadzi i pohanbieniu Uzdrowiciela. -I tak go poprosze - upiera sie Achilles. Wielkopiersna, hebanowo czarna, strzepiasta Noc milczy przez chwile, po czym spoglada na kleczacego Hefajstosa. -Kaleki Boze Ognia, pracowity Rzemieslniku na uslugach szlachetniejszych bogow... Co widzisz, kiedy spogladasz na tego smiertelnika? -Durnia - chrzaka Hefajstos. - Psia jego mac. -A ja widze kwantowa osobliwosc. Czarna dziure prawdopodobienstwa. Miriady rownan, ktore majato samo potrojne rozwiazanie. Dlaczego, Rzemieslniku? Noc slyszy w odpowiedzi kolejne chrzakniecie. -Jego matka, Tetyda o piersiach oplecionych morszczynem, wlozyla go kiedys w niebianski ogien kwantowy. Byl wtedy dzieckiem, szczenieciem zaledwie. Warunki i czas jego smierci, z dokladnosci} do dnia, godziny i minuty zostaly okreslone ze stuprocentowym prawdopodobienstwem, nie mozna ich zmienic, co w swoisty sposob czyni go niewrazliwym na inne ataki. -Taaak... Synu Hery, mezu bezmozgiej Gracji zwanej Agla ja Wspaniala... Dlaczego pomagasz temu czlowiekowi? Hefajstos kuli sie jeszcze bardziej. -Najpierw pokonal mnie w zapasach, o umilowana bogini straszliwego cienia. Potem zas stwierdzilem, ze mamy zbiezne cele. -Ty tez szukasz Ojca Zeusa? - szepcze Noc. Gdzies po lewej, w wawozach, cos lub ktos wyje przerazliwie. -Chce tylko powstrzymac potop kaosu, bogini. Noc kiwa glowa i spoglada w strone zamku. -Slysze krzyk gwiazd, kaleki Rzemieslniku. Wiem, ze mowiac kaos, masz na mysli chaos na poziomie kwantowym. Nie liczac Zeusa, tylko tyj eden pamietasz, kim bylismy i jak myslelismy przed Przemiana... I pamietasz takie drobiazgi jak fizyke. Hefajstos nic nie mowi. Nie podnosi glowy. -Monitorujesz zmiany strumienia kwantowego, Rzemieslniku?pyta Noc. Achilles nie ma pojecia, czemu w jej glosie slychac gniew i rot draznienie. -Tak, bogini. -Jak sadzisz, Boze Ognia, ile pozyjemy, jesli zawirowania chaosu probabilistycznego beda narastac w takim wykladniczym tempie? -Kilka dni, bogini. Najwyzej. -Mojry tez tak twierdza, synu Hery. - Ogluszajacy loskot glosu Nyks sprawia, ze Achilles ma ochote zatkac sobie uszy. - Dniem i noq Moirai, obce istoty przezwane przez ludzi Mojrami, trudza sie przy elektronicznych liczydlach i manipulujabablami magnetycznej energii i kilometrowymi zwojami obliczeniowego DNA. Z kazdym dniem ich wizja przyszlosci staje sie coraz bardziej niepewna, a nici prawdopodobienstwa bardziej splatane, jakby uszkodzone zostalo krosno Czasu. -To przez tego kutasa Setebosa - mruczy Hefajstos. - Za przeproszeniem, pani. -Nie przepraszaj, Rzemieslniku. Dobrze wiesz, ze ten wiele mienny kutas Setebos zostal uwolniony z lodowatych morz tego sw i podazyl na Ziemie. Nie na te, z ktorej pochodzi ten smierteli lecz na nasza ojczysta planete. -Nie! - Hefajstos wreszcie podnosi glowe. - Tego nie wiedj lem! -Tak wlasnie sie stalo, Mozg przeniknal przez brane. Nyks wybucha smiechem. Tym razem Achilles nie wytrzymuje i i prawde zatyka uszy. Zadnego smiertelnika nie powinno sie zmusi do sluchania tego dzwieku. -Co mowia Moirail - szeptem pyta Hefajstos. - Ile mamy c; su? -Kloto, Przadka, twierdzi, ze zostalo nam zaledwie kilka godz Pozniej wskutek zaburzen strumienia energii kwantowej ten wszec swiat imploduje. Atropos, Nieodwracalna, dzierzaca przerazajace n zyce, ktorymi w chwili smierci przecina nic zycia, utrzymuje, ze mo to potrwac nawet i caly miesiac. -ALachesis? -Dawczyni Losu, ktora chyba najlepiej z calej trojki umie slizgi sie po falach elektronicznych liczydel, przepowiada, ze w tym swi cie i w calej branie triumf kaosu nastapi za tydzien lub dwa. Jakko wiek patrzec, zostalo nam niewiele czasu, Rzemieslniku. -Uciekniesz, bogini? Noc nie odpowiada. Echo niesie skowyt rozlegajacy sie w waw(zach i rozpadlinach wokol jej zamku. -Dokad, Rzemieslniku? Gdzie znajdzie schronienie garstka Piei wotnych, kiedy swiat, w ktorym sie narodzilismy, ulegnie zagladzie Kazda dziura w branie, ktora otworzymy, kazdy skok w kwantow nadprzestrzen beda polaczone z tym wszechswiatem nicmi chaosu Nie. Dla nas nie ma ucieczki. -Co nam zatem pozostaje, bogini? Mamy sie schylic, zlapac Zi kostki i pocalowac we wlasny zadek na do widzenia? Noc wydaje podobny odglos jak Morze Egejskie wzburzone wesolym sztormem. -Musimy sie naradzic ze Starszymi Bogami. I to jak najpredzej. -Ze Starszymi... - Hefajstosowi glos zamiera w gardle. - Masz namysli Kronosa, Ree, Okeanosa, Tetyde... Wszystkich straconych do Tartaru? -Tak. -Zeus sie na to nie zgodzi. Zadnemu bogu nie wolno sie konti towacz... -Pora, zeby Zeus przyjal fakty do wiadomosci. W przeciwnt razie wszystko utonie w chaosie. Jego krolowanie rowniez. Achilles wchodzi na pierwsze dwa stopnie schodow, zblizajac sit do olbrzymiej, czarnej sylwetki. Zaslania sie tarcza, jakby szykowi! sie do walki. -Hola! - wola. - Nie zapomnieliscie czasem o mnie? Pytala o cos. Gdzie jest Zeus? Nyks nachyla sie ku niemu i wycelowuje w niego blady, koscisty palec niczym bron. -Prawdopodobienstwo, ze zginiesz z mojej reki, moze byc zm we, synu Peleusa, ale gdybym rozbila sie na pojedyncze czasteczki a potem na atomy, wszechswiat moglby miec spory klopot z zachowaniem tego aksjomatu. Nawet na poziomie kwantowym. Achilles ani drgnie. Dawno sie przekonal, ze bogowie lubia sobie czasem pogadac od rzeczy. Trzeba wtedy poczekac, az znow zaczna mowic z sensem. W koncu Nyks przemawia tym swoim glosem jak wsciekle fale: -Hera, siostra i malzonka Zeusa, corka Rei i Kronosa, kazirodcza kochanka wlasnego boskiego brata, sojuszniczka Acha jow, gotowa posunac sie w ich obronie do zdrady i morderstwa, uspila czujnosc Zeusa, odwiodla go od obowiazkow, uwiodla go i wstrzyknela mu eliksir Snu. Stalo sie to w domu, w ktorym zona bohatera trudzi sie i placze, za dnia tka, noca zas pruje swoje dzielo. Bohater nie zabral pod Troje najlepszego luku, ktory wisi na kolku w sekretnym pokoju za tajemnymi drzwiami, ukryty przed zlodziejami i zalotnikarni. Luku tego nie umie naciagnac nikt poza wlascicielem, a wypuszczona zen strzala niemylna uch toporow dwanascie przebija, lub poltora tuzina winnych i niewinnych cial. -Dzieki ci, bogini - mowi Achilles. Odwraca sie i schodzi po schodach. Hefajstos sie za nim oglada i cofa sie od schodow, uwazajac, zeby nie zwrocic sie tylem do hebanowej postaci w rozwianych szatach. Kiedy w koncu wstaje, Nocy nie ma juz na schodach. -Co to mialo znaczyc, do diabla?! - szepcze Rzemieslnik, wsiadajac do rydwanu. Uruchamia wirtualny panel sterowniczy, wyswietlaja sie holograficzne konie. - Zaplakana zona bohatera, jakies po-ukrywane pokoje, dwanascie uch toporow... Nyks bredzila nie lepiej od tej waszej wyroczni w Delfach. Zeus jest na Itace - odpowiada Achilles. Wznosza sie nad zamkiem i oddalaja od wyspy i rykow niewidocznych w ciemnosci potworow. - Odyseusz mowil mi, ze zostawil luk w palacu na wyspie, ukryty w skarbczyku, wsrod odziezy woniacej. W dawnych dobrych czasach odwiedzalem go czasem na Itace i wiem, ze tylko on potrafi naciagnac ten potezny luk; tak przynajmniej twierdzi. Ja nigdy nie probowalem. Kiedy syn Laertesa wieczorem sobie popije, szyje z tego luku przez dwanascie ustawionych w rzedzie uch glowni toporow. Taka rozrywka. Jesli zas zalotnicy staraja sie o reke jego seksownej malzonki, Penelopy, z pewnoscia chetnie postrzelalby do nich, zamiast do toporow. -Dom Odyseusza na Itace... - mruczy Hefajstos. - Doskonale miejsce dla Hery, zeby ukryc spiacego meza. Masz pojecie, synu Peleusa, co ci Zeus zrobi, jak go obudzisz? -Przekonajmy sie. Mozesz nas tam teleportowac prosto z rydwanu? -Uwazaj. Bog i czlowiek znikaja. Pusty rydwan leci na polnocny zachod nad Basenem Hellas. 10 -To nie jest Savi.-A czy ja twierdzilem inaczej, druhu Nomana? Harman stal na stalowym katafalku, zawieszonym kilkaset metrow od polnocnej sciany Czomolungmy i dziewiec kilometrow nad dnem doliny. Mimo najszczerszych checi nie mogl nie patrzec na twarz i nagie cialo mlodej, niezyjacej Savi. Prospero stal za nim, na zelaznych schodach. Na zewnatrz wiatr sie wzmagal. -Wyglada jak Savi - powiedzial Harman. Serce walilo mu jak miotem. Krecilo mu sie w glowie zarowno z braku tlenu, jak i na widok lezacego przed nim ciala. - Ale Savi nie zyje. -Jestes pewny? -Jestem pewny, do diabla! Widzialem, jak twoj Kaliban ja zabil. Widzialem, jak pozeral jej krwawe szczatki, i widzialem, co po niej zostalo! Savi nie zyje. A poza tym nigdy nie widzialem jej takiej mlodej. Naga kobieta, lezaca na wznak w krysztalowej trumnie, mogla miec najwyzej dwadziescia trzy, dwadziescia cztery lata. A Savi byta... wiekowa. Wszyscy, jak jeden maz - Hannah, Ada, Daeman i Har-man - byli wstrzasnieci widokiem siwych wlosow, zmarszczek i ciala, ktore swoj najlepszy czas mialo dawno za soba. Nikt z nich nie znal objawow starosci, dopoki nie poznali Savi. Nikt rowniez nie widzial ich pozniej, ale wskutek zniszczenia konserwatorni mialo sie to wkrotce zmienic. -To nie byl moj Kaliban. Juz nie. Kiedy dziewiec miesiecy tera na owej orbitalnej wysepce spotkales te bestie, ohydny pomiot Sykoraks i niewolnik Setebosa sam sobie byl panem. -To nie moze byc Savi - uparl sie Harman. Wrocil po schodach w kierunku glownej komory Tadz Mojry, odepchnawszy na bok magi w niebieskich szatach. Zatrzymal sie jednak ponizej poziomu podlogi. - Czy ona zyje? - zapytal polglosem. -Dotknij jej - zaproponowal Prospero. Harman cofnal sie jeszcze stopien wyzej. -Ani mysle. Po co? -Zejdz i jej dotknij. - Prospero, a wlasciwie jego hologram, pro jekcja czy inny wizerunek, stanal obok sarkofagu. - Przekonasz sie. czy zyje. -Wierze ci na slowo. -Nie dalem ci slowa, druhu Nomana. Nie powiedzialem, czy mas przed soba spiaca kobiete, trupa, czy moze woskowa figure bez dtcha. Moge cie jednak zapewnic, malzonku Ady z Ardis, ze jesli si| obudzi - jesli okaze sie prawdziwa i jaobudzisz - a nastepnie wdas sie w dyspute z ta przebudzona, wolna dusza, poznasz od na wszystkie dreczace cie pytania. -Co masz na mysli? - spytal Harman. Korcilo go, zeby ucieciu gore, ale wbrew swojej woli zaczal schodzic. Zamiast odpowiedziec, mag podniosl krysztalowa pokrywe sarkofagu. Nie zapachnialo zgnilizna. Harman stanal na metalowej trumnie-katafalku - i podszedl do Prospera. Do niedawna jedynym zwlokami, jakie widzial w zyciu, byly bezwlose trupy w kadziad leczniczych na wyspie Prospera. Nowi ludzie nie mieli okazji ogladac umarlych. Pozniej jednak bral udzial w walkach i pogrzebac w Ardis i zdazyl poznac wszystkie okrutne aspekty smierci: przeb wienie ciala, stezenie posmiertne, oczy uciekajace przed swiatle twarda, zimna skore. Ta kobieta - ta Savi - nie miala podobnych objawow. Skore mi?miekka i zarozowiona, usta i sutki prawie czerwone, a ozdobio dlugimi rzesami oczy przymkniete, ale wygladala tak, jakby moL sie w kazdej chwili przebudzic. -Dotknij jej. Harman wyciagnal drzaca reke, ale czym predzej ja cofnal. Cia kobiety bylo otoczone slabym polem silowym, przepuszczalnym, a stawiajacym lekki opor; w jego wnetrzu panowala wyzsza temper tura niz w samej komorze grobowej. Siegnal drugi raz, najpierw c szyi, gdzie wyczul delikatny puls, lagodny jak drgnienie motyla. Opa dlon miedzy jej piersiami... Tak. Serce. Bilo slabiutko i bardzo p?woli - znacznie wolniej niz u zwyklego spiacego czlowieka. -Jej sarkofag przypomina ten, w ktorym zlozyliscie Nomana powiedzial Prospero. - Wstrzymuje czas. Zamiast jednak uzdrawia ja i chronic przez trzy dni, tak jak Odyseusza, jest jej domem o ponad tysiaca czterystu lat. Harman cofnal gwaltownie reke, jakby ukasil go waz. -To niemozliwe. -Tak? Zbudz ja. Sam zapytaj. -Kto to jest? Bo przeciez nie Savi. Prospero sie usmiechnal. Chmury naplynely pod pomocna sciam gory i klebily sie szara masa pod szklana posadzka komory grobowej -Nie, to chyba nie moze byc Savi. Jaja znam jako Mojre. -Mojre? Wiec te budowle nazwano na jej czesc? -Alez naturalnie. To jej grob. A przynajmniej miejsce spoczynku. Mojrajestpostczlowiekiem, przyjacielu Nomana. -Postludzie nie zyja... Odeszli. Widzielismy z Daemanem i Savi ich ciala, nadjedzone przez Kalibana, zmumifikowane, unoszace sie w cuchnacym powietrzu na twojej orbitalnej wyspie. Harman odsunal sie od sarkofagu. -Mojra jest ostatnia. Ponad poltora tysiaca lat temu zeszla z pierjcienia B. Byla kochanka i malzonka Ahmana Ferdinanda Marka Alonzo Khan Ho Tepa. -A kto to niby byl? Chmury otulily juz cala platforme Tadz Mojry. Harman poczul sie | pewniej, widzac pod stopami sklebiona szara mase zamiast przepasci. -Potomek Khan Ho Tepa. Bibliofil. Rzadzil tym, co pozostalo z Ziemi w czasach, gdy wojniksy pierwszy raz sie uaktywnily. Ten sarkofag temporalny zbudowal dla siebie, ale tak bardzo kochal Mojrc, ze go jej oddal. A ona przespala w nim cale stulecia. Harman parsknal niepewnym smiechem. -To bez sensu. Dlaczego ten caly Ho Tep nie kazal zbudowac drugiej takiej trumny dla siebie? Usmiech Prospera doprowadzal go do bialej goraczki. -Kazal. Przez pewien czas jego trumna stala tutaj, na tym samym katafalku, obok sarkofagu Mojry. Ale przez poltora tysiaca nawet tak niedostepna budowla jak Rongbok Pumori Chu-mu-lang-ma Feng Dudh Kosi Lhotse-Nuptse Khumbu aga Ghat-Mandir Khan Ho Tep Rauza musiala sie doczekac gosci. Jeden z pierwszych intruzow wyciagnal na gore sarkofag Ahmana Ferdinanda Marka Alonzo Khan Ho Tepa i zrzucil go w przepasc. -Dlaczego ten z Mojra zostawil na swoim miejscu? - spytal Harman, podejrzliwy wobec kazdego slowa Prospera. Mag starcza dlonia wskazal spiaca kobiete. -A ty bys wyrzucil takie cialo? -Czemu w takim razie nie spladrowal glownej sali? -Sa tam zabezpieczenia, ktore pozniej z przyjemnoscia ci zademonstruje. -A dlaczego ci... intruzi nie probowali jej obudzic? -Probowali. Nie umieli tylko otworzyc pokrywy sarkofagu. -Tobie sie to udalo. -Bylem obecny przy tym, jak Ahman Ferdinand Mark Alonzo Khan zbudowal te maszyne. Znam wszystkie szyfry i hasla. -W takim razie ty ja zbudz. Ja poczekam, a potem chetnie z nia porozmawiam. -Nie moge obudzic tej postludzkiej kobiety. Rabusiom tez by sie nie udalo, nawet gdyby obeszli zabezpieczenia, zlamali kody i otworzyli sarkofag. Tylko jedna rzecz moze ja przebudzic. Harman czekal na najnizszym stopniu schodow, gotowy do ucieczki -Jaka? -Ahman Ferdinand Mark Alonzo Khan Ho Tep albo inny mezczyzna z jego rodu musi odbyc z nia stosunek plciowy. Harman otworzyl usta, ale poniewaz nie bardzo wiedzial, co powiedziec, po prostu stal jak wrosniety w ziemie i gapil sie bezmyslnie na maga, ktory albo wlasnie zwariowal, albo od dawna byl oblakany - bo trzeciego wyjscia nie bylo. -Jestes potomkiem Ahman Ferdinand Mark Alonzo Khan Hi Tepa - ciagnal Prospero glosem tak spokojnym i obojetnym, jakb; rozprawial o pogodzie. - DNA zawarte w twoim nasieniu obudzi Mojre. 11 Mahnmut i Orphu wyszli na kadlub "Krolowej Mab", zeby spo kojnie porozmawiac.Kiedy statek minal orbite Ksiezyca i przestal strzelac bombam atomowymi w puszkach po coli - chcieli zaanonsowac swoje przybycie, ale nie zamierzali prowokowac mieszkancow pierscieni dc otwarcia ognia - uruchomiono pomocnicze silniki jonowe na dlugich wysiegnikach i dalsze hamowanie odbywalo sie z lagodnym przeciazeniem wielkosci jednej osmej g. Mahnmut uwazal, ze blekitna poswiata za rufa "Krolowej Mab" prezentuje sie o wiele sympatyczniej niz plomienie regularnych eksplozji jadrowych. Maly morawiec musial bardzo uwazac, znalazlszy sie w prozni na kadlubie hamujacego statku, zeby nie stracic z nim kontaktu. Trzyma) sie oplatajacych "Krolowa" chodnikow, ostroznie wspinal sie po drabinach poprowadzonych po calej trzystumetrowej skorupie jednostki. Wiedzial tez, ze jesli zrobi jakies glupstwo, Orphu z lo go uratuje. Mogl przebywac w prozni zaledwie przez dwanascie godzin, zanim zacznie mu brakowac powietrza. Rzadko tez korzystal z wbudowanych w korpus silniczkow odrzutowych. Za to Orphu czul sie w tej krainie skrajnego zimna, okrutnych upalow, wscieklego promieniowania i absolutnej prozni jak ryba w wodzie. No to co robimy? - zapytal Mahnmut. Moim zdaniem koniecznie powinnismy poleciec ladownikiem na Ziemia, zabierajac "Mroczna Dama ", stwierdzil Orphu. / to jak naj-sybciej. My? - powtorzyl Mahnmut. Dlaczego my? Suma IV mial pilotowac ladownik, general Beh bin Adee z trzydziestoma zolnierzami, skalowcami pod dowodztwem centuriona Mepa Ahoo, zajac miejsca w kabinie pasazerskiej, a Mahnmut - czekac w ladowni. Gdyby zaistniala potrzeba uzycia batyskatu, Suma IV wraz z niezbednym personelem mieli zejsc szybem dostepowym na poklad "Mrocznej Damy". Mahnmut nie byl zachwycony perspektywa rozstania z przyjacielem, ale nikt do tej pory nie wspominal o zabraniu oslepionego olbrzyma na Ziemie. Orphu mial zostac na "Krolowej Mab" jako specjalista od systemow zewnetrznych. Dlaczego my? - powtorzyl Mahnmut. Doszedlem do wniosku, ze jestem w tej misji niezbadny. Poza tym masz przeciez dla mnie miejsce, ta wygodna nisza w ladowni baty skafu. Sa tam przylacza energetyczne i komunikacyjne, dostep do radaru i innych czujnikow... Z przyjemnoscia sie tam zagniezdzi Mahnmut pokrecil glowa. Zorientowal sie, ze robi to przed niewidomym morawcem, i znieruchomial. Potem zdal sobie sprawe, ze Orphu widzi go na radarze i w podczerwieni - i jeszcze raz pokrecil glo\a Dlaczego uwazasz, ze powinnismy sie przy tym upierac? Ladowanie na Ziemi moze nam uniemozliwic kontakt z nadawca komunikatu w pierscieniu biegunowym. Pieprzyc nadawca, burknal Orphu z Io. Na razie trzeba jak najszybciej wyladowac na planecie. Dlaczego? Dlaczego? - powtorzyl Orphu. Dlaczego?] To ty masz oczy, malf przyjacielu, nie ja. Widziales chyba te zdjecia z teleskopu, ktores opisywales, co? Masz na mysli te spalona wioske? Tak, mam na mysli te spalona wioske. I trzydziesci albo cztercbit-sci innych ludzkich osiedli, szturmowanych przez bezglowe istot/ najwyrazniej specjalizujace sie w wyrzynaniu ludzi. Ludzi, Mafa mucie. Takich samych jak ci, ktorzy zaprojektowali naszych pnot kaw. Przeciez to nie jest operacja ratunkowa - odparl Mahnmut. Ziemia - olbrzymia, jasnoniebieska kula - rosla w oczach. Pierscienie B i R swiecily przeslicznie. Jest, odkad zobaczylismy, jak ktos morduje tam ludzi, powiedzilL Orphu basowym, wpadajacym w infradzwieki tonem, ktory mopj oznaczac dwie rzeczy: albo ionski morawiec byl ogromnie rozbawiony, albo mowil bardzo, ale to bardzo serio. A Mahnmut watpil, zeby bylo mu do smiechu. Myslalem, ze probujemy ratowac Piec Ksiezycow, Pas Asteroid i caly Uklad Sloneczny przed calkowitym kolapsem kwantowym, Jutro sie tym zajmiemy, zabuczal Orphu. Dzis mozemy pomoc ludziom. Ale jak? Nie znamy wszystkich aspektow sytuacji. Nie wiemy, co sie tam dzieje. Te bezglowe potwory to zwykle roboty, ktore ludzie sami zbudowali, zeby sie nawzajem pozabijac. Lokalne wojny to nie nasza sprawa. Wierzysz w to, co mowisz? Mahnmut zawahal sie z odpowiedzia. Spojrzal w dol, gdzie jonowe silniki ciely przestrzen niebieskim swiatlem. Pod nimi rosla coraz blizsza bialo-niebieska kula. Nie, odparl w koncu. Nie wierze. Wydaje mi sie, ze na Ziemi dzieje sie cos zlego, tak jak na Marsie, na tej ilionskiej Ziemi, i wszedzie, gdziekolwiek spojrzec. Zgadzam siez toba. A teraz chodzmy przekonac Asteague/Che i powstalych integratorow, zeby wystrzelili ladownik z batyskafem, kiedy znajdziemy sie po drugiej stronie Ziemi. Ze mna na pokladzie. Ciekaw jestem, jak chcesz ich do tego namowic? Tym razem basowe dudnienie Orphu, od ktorego wibrowaly kosci, zdecydowanie wskazywalo na rozbawienie. Zloze im propozycje nie do odrzucenia. 12 Harman mial ochote uciec, gdzie pieprz rosnie - jak najdalej od krysztalowej trumny. Najchetniej wrocilby do wagonika eiffel-bahnu, ale wiatr wiejacy z predkoscia stu piecdziesieciu kilometrow na godzine mogl zepchnac go z tarasu przed Tadz Mojra. Uciekl wiec na antresole z ksiazkami.Byly waskie i stromo wznosily sie do gory, kazda kolejna dalej niz poprzednia przesunieta nad znajdujacy sie na podlodze marmurowy labirynt - zakrzywione do wewnatrz sciany kopuly spychaly antresole wraz z ustawionymi na nich regalami coraz blizej srodka. Gdyby nie palaca potrzeba oddalenia sie od spiacej kobiety na mozliwie najwieksza odleglosc, Harman z pewnoscia czulby sie nieswojo na wysoko zawieszonych pomostach z azurowej stali. Ksiazki nie mialy na grzbietach tytulow i wszystkie byly tej samej wielkosci. W tym olbrzymim wnetrzu musialy ich byc setki tysiecy. Harman wzial z polki pierwsza lepsza i otworzyl ja na chybil trafil. Byla napisana drobna czcionka, w prerubikonowej angielszczyznie - tak starej ksiazki jeszcze nie widzial - i dobrych kilka minut zajeto mu przesylabizowanie pierwszych dwoch zdan. Odstawil ja na miejsce, przylozyl dlon do jej grzbietu i wyobrazil sobie piec niebieskich trojkatow w rzedzie. Nic sie nie wysiglowalo. Zlote litery nie chcialy splynac mu po rece i zapasc w pamiec. Albo nie dzialalo tu siglowanie, albo stare ksiazki po prostu tnu sie nie poddawaly. -Istnieje sposob na to, aby je wszystkie przeczytac - powiedzial Prospero. Harman az podskoczyl. Nie slyszal krokow maga na stalowym pomoscie - Prospero po prostu nagle zmaterializowal sie na wyciagniecie reki od niego. -Jaki? -Wagonik odjezdza za dwie godziny. Jezeli w niego nie wsiadziesz, zostaniesz tu na dlugo. Dokladnie na jedenascie lat. Takze jesli chcesz przeczytac te wszystkie ksiazki, najlepiej zacznij od razu. -Moglbym jechac w kazdej chwili, ale przy takim wietrze nie dam rady dojsc do wagonika. -Kiedy bedziemy gotowi, kaze sluzkowi przeciagnac line, zebys mial sie czego trzymac. -Sluzkowi? Tu sa dzialajace sluzki? -Oczywiscie. A co myslales, ze mechanizmy eiffelbahnu albo Tadz Mojra same sie naprawiaja i konserwuja? - Prospero parsknal smiechem. - W pewnym sensie tak wlasnie jest, bo wiekszosc sluzkowto nanotechniczne maszyny, tak male, ze ich nie widac. -Wszystkie sluzki w Ardis i innych osiedlach nagle przestaly dzialac. Spadly na ziemie i juz. No i nie ma juz zasilania. -To zrozumiale. Takie sa konsekwencje zniszczenia konserwatorni i mojej wyspy na orbicie. Ale same sieci energetyczne, zarowno planetarna, jak i orbitalna, sa sprawne. Podobnie jak wiekszosc mechanizmow. Gdybyscie chcieli, moglibyscie nawet miec druga konserwatornie. Harmana zamurowalo. Odwrocil sie, oparty o barierke stara) sie nie zwracac uwagi na otwierajaca sie w dole przepasc i po prostu gleboko oddychal. Kiedy dziewiec miesiecy wczesniej za namowa maga doprowadzili z Daemanem do zderzenia "kolektora wormho-le'i" z orbitalna wyspa, chcieli zniszczyc makabryczna stolowke Kalibana, od stuleci pozerajacego ciala i kosci ludzi, ktorzy po piatej dwudziestce trafiali do konserwatorni. Od tamtej pory-odkad konserwatomia przestala istniec, a ludzkosc zrozumiala, ze skon sie ratunkowe faksowanie po kazdym powazniejszym wypadku, wet po kazdej pelnej dwudziestce - smiertelnosc bardzo zaci wszystkim na duchu. Starzenie sie stalo sie codziennoscia. Jezel nak Prospero nie klamal, prawdziwa mlodosc i niesmiertelnos dal byly w zasiegu reki! Harman nie wiedzial jeszcze, co o ty dzic, ale na sama mysl o tym, ze mialby podjac tego rodzaju de?robilo mu sie niedobrze. -Jest inna konserwatomia? Mowil cicho, ale olbrzymia kopula i tak zwielokrotnila jego Naturalnie. Na orbitalnej wyspie Sykoraks. Trzeba byjatylkc czyc, tak jak orbitalne projektory energii i automatyczny system fi -Sykoraks? - powtorzyl Harman. - Tak sie nazywa ta wiec ktora jest matka Kalibana, prawda? -Owszem. Harman juz chcial zapytac, jak ma poleciec do pierscienia, uruchomic konserwatornie, zasilanie i faksy, kiedy przypomni; bie, ze sonik Savi, ktory mieli w Ardis, mogl pokonac te droge, tchnal gleboko. Harmanie, druhu Nomana - odezwal sie Prospero. - Posli mnie. Mozesz stad odjechac za godzine i piecdziesiat cztery mi kiedy eiffelbahn znow zacznie dzialac. Albo, jesli wolisz, m?wyjsc na dwor, rzucic sie w przepasc i roztrzaskac o lodowiec K bu. Wybor nalezy do ciebie. Jesli jednak nie obudzisz Mojry pewne jak swit, ktory przychodzi po nocy, ze nigdy juz nie zobaczysz Ady ani nie wrocisz do zgliszcz Dworu Ardis. Daeman, nah i inni twoi przyjaciele przegraja wojne z kalibanami i wojn mi, a ty, zamiast ogladac zieleniaca sie Ziemie, bedziesz patrzy umiera w niebieskich objeciach wiecznie glodnego Setebosa. Harman odsunal sie od niego i zacisnal piesci. Prospero podr. sie kosturem jak laska, ale bylo oczywiste, ze wystarczy jeden ruch, zeby Harman polecial w dol i roztrzaskal sie na ozdob marmurowych scianach labiryntu. -Musi byc inny sposob - wycedzil przez zeby. -Nie ma innego sposobu. Harman uderzyl piescia w balustrade. -Przeciez w tym nie ma za grosz sensu! -Nie truj umyslu roztrzasaniem calej dziwnosci owych spn Slowa Prospera odbily sie echem od wnetrza kopuly. - W wolnie chwili, ktora nadejdzie niebawem, Mojra poda ci calkiem proste rozwiazanie kazdej z zagadek*. Lecz najpierw musisz ja obudzic. Harman pokrecil glowa. -Nie wierze, ze jestem potomkiem tego Ahmana jak-mu-tam Khan Ho Tepa. To niemozliwe! Stworzyli nas postludzie, cale wieki po tym, jak lud Savi zniknal w ostatnim faksowaniu... -W rzeczy samej. - Prospero sie usmiechnal. - Jak sadzisz, druhu Nomana, skad wzieli wasze wzorce DNA i gotowe ciala? Mojra ci wszystko wyjasni. Jest ostatnim z postludzi. Wie, co musialbys zrobic, aby przeczytac te wszystkie ksiegi, zanim eiffelbahn ruszy w dalsza droge. Moze wie rowniez, jak pokonac wojniksy?Albokalibany? A moze nawet samego Kalibana i jego pana, Setebosa? Musisz szybko zdecydowac, czy zycie Ady jest warte malej niewiernosci. Zostala nam godzina i czterdziesci piec minut. W jednej chwili mozesz przerwac prawie poltoratysiacletni sen. A Mojra musi sie otrzasnac, cos zjesc, zrozumiec, co sie dzieje... Dopiero wtedybfdzie gotowa ruszyc z nami w podroz. -To ona pojedzie z nami? - zdumial sie Harman. - Eiffelbahnem? Do Ardis? -Jestem tego prawie pewien. Harman scisnal barierke z taka sila, ze knykcie najpierw poczerwienialy mu, a potem zbielaly. W koncu puscil ja i odwrocil sie do maga. -Dobrze - powiedzial. - Ale ty zostaniesz tutaj. Albo lepiej wrocisz do wagonika. Zebym cie tu nie widzial. Zrobie to, ale musze byc sam. Prospero zniknal. Harman jeszcze przez minute stal na podescie, wdychajac zapach zakurzonej skory i starych ksiag, a potem zbiegi po najblizszych schodach. 13 Zbieranina czterdziesciorga pieciorga przemarznietych i obdartych ludzi ruszyla w droge z Glodnej Skaly do pawilonu faksu. Prowadzil Daeman, niosac plecak z bialym, opalizujacym i czasem poruszajacym sie jajem Setebosa. Ada - poobijana, z peknietymi zebra mi - szla obok niego. Najgorsze byly pierwsze kilometry. Droga wiod la przez las; dawaly im sie we znaki nierowny, kamienisty teren i sla ba widocznosc (znow zaczal padac snieg). Wszyscy tylko czekali n atak niewidocznych wojniksow. Minelo pol godziny, czterdziesci pie minut, a potem cala godzina i nadal nic sie nie wydarzylo - nie zoba czyli nawet jednego wojniksa. Dopiero wtedy wszyscy zaczeli sii odprezac.Trzydziesci metrow nad nimi Greogi i Tom wiezli sonikiem naj ciezej rannych. Greogi wypuszczal sie do przodu, zataczal kolo nac lasem i cofal sie do pieszych. Znizal lot na sekunde, tyle tylko, zeb) krzyknac, co widac: -Wojniksy saniecaly kilometr od was, ale sie cofaja. Nie chca sie zblizyc do jaja. Ada cierpiala katusze - glowa jej pekala, nadgarstek tetnil bolem, zebra bolaly przy kazdym oddechu - i takie informacje niespecjalnie ja pocieszaly. Co z tego, ze od wojniksow dzielil ich kilometr? Wiedziala, jak szybko biegaja. Widziala, jak wskakiwaly na drzewa i z nich zeskakiwaly. Mogly ich dopasc w minute, a oni mieli tylko dwadziescia piec sztuk broni i niewiele amunicji. Ze wzgledu na odniesione rany nie dostala kartaczownicy ani pistoletu i czula sie potwornie bezbronna, idac obok Daemana, Edide, Bomana i innych. Zaspy w lesie siegaly chwilami do wysokosci pol metra. Ledwie starczalo jej sil, zeby wydeptywac sobie droge w mokrym i lepkim sniegu. Nawet kiedy zostawili juz za soba najgestszy i najbardziej kamienisty skrawek lasu i skierowali sie na poludniowych wschod, do drogi laczacej Ardis z faksowezlem, poruszali sie rozpaczliwie powoli. Ranni i chorzy, w tym ofiary dwudniowego wychlodzenia, opozniali marsz. Siris - drugi medyk w grupie - kursowala tam i z powrotem wzdluz calego szyku, upewniajac sie, ze najslabsi nie zostaja w tyle, i proszac tych na czele, zeby zwolnili. -Nie rozumiem - powiedziala Ada. Wyszli na lake, ktora pamietala z wielu letnich wedrowek. -Czego nie rozumiesz? - spytal Daeman. Niosl plecak w wyprostowanej rece, jakby jajo smierdzialo. Co zreszta, jak zauwazyla Ada, bylo prawda - zalatywalo zgnila ryba i sciekami. Dopoki jednak emanowalo poswiate i od czasu do czasu drzalo lekko, maly Setebos w srodku chyba zyl. -Dlaczego wojniksy nas nie atakuja? Co jajo ma z tym wspolnego? -Widocznie sie go boja. Daeman przelozyl plecak z prawej do lewej reki. -To oczywiste - przytaknela Ada, nieco zbyt ostro jak na swoj gust. Bol glowy, zeber i ramion sprawial, ze latwo sie irytowala. - Chodzi mi o to... Co ten stwor z Krateru Paryskiego ma wspolnego z wojniksami? -Nie wiem. -Wojniksy sa na swiecie od... od zawsze. A Setebos dopiero co sie pojawil. -To prawda, ale mimo wszystko czuje, ze cos ich laczy. Moze zawsze laczylo. Ada pokiwala glowa, skrzywila sie z bolu i szla dalej. Wsrod maszerujacych niewiele slychac bylo rozmow. Przebrneli przez nastepny lasek, przeszli przez na wpol zamarzniety strumyk i ruszyli w dol stoku porosnietego scietymi mrozem chwastami i trawa. Sonik obnizyl lot. -Do drogi zostalo czterysta metrow - zameldowal Greogi. - Wojniksy oddalaja sie na poludnie. W tej chwili sa trzy kilometry od was. Kiedy dotarli do drogi, grupa troche sie ozywila. Ludzie poszepty-wali z zapalem, poklepywali sie po plecach. Ada spojrzala na zachod, w strone Ardis. Widac bylo kryty most, dalej droga skrecala i prowadzila do dworu, ale sama budowla, naturalnie, zniknela. Zgliszcza nawet juz nie dymily. Czarne plamy zatanczyly jej przed oczami, zrobilo jej sie niedobrze. Zatrzymala sie, oparla dlonie na kolanach, spuscila glowe. -Co sie dzieje, Ado? - spytal Laman. Byl w lachmanach, nawet prawa dlon, u ktorej stracil cztery palce, mial obwiazana szmata. -Nic. Wyprostowala sie, usmiechnela do niego i dogonila grupke idaca na czele. Znajdowali sie niespelna poltora kilometra od pawilonu i okolica wygladala coraz bardziej znajomo - poza tym, ze wszystko skrywal snieg. Wojniksow nigdzie nie bylo widac. Sonik zataczal raz wezsze, raz szersze kregi, ale Greogi za kazdym razem dawal znac, ze jest bezpiecznie, i lecial dalej. -Dokad sie przefaksujemy? - spytala Ada. Wlasny glos zabrzmial w jej uszach plasko i bezbarwnie, ale byla tak zmeczona i obolala, ze na nic wiecej nie umiala sie zdobyc. -Nie wiem - odparl Daeman, szczuply, muskularny mezczy niepodobny do pulchnego hedonisty, ktory dawno temu probowi uwiesc. - Nie wiem, gdzie bedziemy mogli zostac na dluzej. Ch Ulanbat, Krater Paryski, Bellinbad i inne najludniejsze wezly sap nie oblepione niebieskim lodem Setebosa. Ale znam jeden bezlm wezel, w tropikach. Czasem tam wpadam. Opuszczona miescina, i jakims oceanem, nie wiem gdzie, laguna, cieplo. Ze zwierzat wid; lem tam tylko jaszczurki i zdziczale swinie. Nie boja sie ludzi. Mi libysmy lowic ryby, zapolowac, zrobic jakas bron, zaopiekowac chorymi... Przyczaic sie. Moze opracowac jakis plan. -Jak nas znajda Harman, Hannah i Noman? Daeman umilkl na dluzsza chwile. Ada prawie czytala mu w ir slach: "Nie wiemy nawet, czy Harman zyje; Petyr mowil, ze pn padl gdzies razem z Arielem". Ale na glos powiedzial co innego: -Z tym nie bedzie problemu. Ktos z nas bedzie sie tu regularn faksowal. Mozemy tez zostawic w Ardis wiadomosc, gdzie jestesrti razem z kodem tamtego wezla. Harman umie czytac, wojniksy r czej nie. Ada usmiechnela sie smutno. -Wojniksy potrafia mnostwo rzeczy, o ktore nigdy bysmy ich ni podejrzewali. -To prawda. Zadne z nich nie odezwalo sie juz, dopoki nie dotarli do pawilonu Pawilon przez ostatnie czterdziesci osiem godzin - kiedy Daemai widzial go poprzednio - specjalnie sie nie zmienil. Palisada byla zdru zgotana, wszedzie zostaly slady ludzkiej krwi, ale wojniksy lub dzikie zwierzeta zabraly gdzies ciala obroncow. Sam pawilon byl nietkniety, faks stal na swoim miejscu, posrodku otwartej przestrzeni. Przybysze staneli na skraju pawilonu, ogladajac sie przez ramie na ciemny las. Sonik wyladowal. Rannym, ktorzy mogli chodzic, pomagano dojsc do faksu; pozostalych przeniesiono. -W promieniu osmiu kilometrow nie widac zadnego ruchu - zameldowal Greogi. - Az dziwne. Widzialem pare wojniksow, ktore uciekaly na poludnie, jakbyscie je gonili. Daeman spojrzal na mlecznobiale jajo pulsujace w plecaku. Westchnal. -Nie bedziemy ich gonic. Chcemy sie tylko stad wydostac. Wylozyl wszystkim swoj plan. Wybuchla krotka sprzeczka. Niektorzy chcieli sie faksowac do znanych wezlow, sprawdzic, czy ich bliscy i przyjaciele zyja. Caul upieral sie, ze Setebos, potwor, o ktorym opowiadal Daeman, na pewno nie dotarl do Posiadlosci Lomana. Tam wlasnie mieszkala matka Caula. -Posluchajcie! - Daeman podniosl glos, przekrzykujac narastajaca wrzawe. - Nie wiemy, gdzie Setebos moze teraz byc. Ale wiemy, ze wystarczyly mu niecale dwadziescia cztery godziny, zeby z Krateru Paryskiego zrobic lodowy zamek. Odkad wrocilem, minely juz dwie doby. Po mnie nikt sie nie faksowal. Proponuje wiec... Ada zwrocila uwage, ze rozmowy ucichly. Ludzie go sluchali. Uznali Daemana za przywodce, tak jak wczesniej widzieli w tej roli ja... i Harmana. Lzy stanely jej w oczach. -Zdecydujmy najpierw, czy jeszcze przez jakis czas chcemy sie trzymac razem, czy nie. - Gleboki glos Daemana byl wszedzie slyszalny. - Moze glosowac... -Co to znaczy "glosowac"? - zapytal Boman. Daeman wyjasnil idee glosowania. -Jezeli polowa plus jedno z nas zaglosuje, ze trzymamy sie razem... - odezwala sie Oko. - To wszyscy musza sie podporzadkowac? -Przez jakis czas - odparl Daeman. - Powiedzmy... przez tydzien. Razem jestesmy bezpieczniejsi niz w pojedynke. Poza tym mamy chorych i rannych, ktorzy sami sie nie obronia. Jezeli teraz kazdy przefaksuje sie gdzie indziej, mozemy sie juz nigdy nie znalezc. Czy tym, ktorzy chca podrozowac sami, oddajemy kusze i kartaczownice, czy tez cala bron zostaje w grupie? -Co bedziemy robic przez ten tydzien? - zapytal Tom. - Jesli juz zgodzimy sie przeniesc z toba do tego tropikalnego raju na ziemi? -Tak jak mowilem, odzyskamy sily. Znajdziemy albo skonstruujemy bron. Zbudujemy obronna osade... Jest tam wysepka za rafa. Moglibysmy zbudowac lodzie i ulokowac na niej pierwsza linie obrony... -Co ty myslisz, ze wojniksy nie potrafia plywac? - zawolal Stoman. Wszyscy parskneli nerwowym smiechem. Ada spojrzala na Daemana. Humor byl wisielczy - nauczyla sie tego okreslenia z przesi-glowanych w bibliotece ksiazek - ale rozladowal napiecie. Daeman rozesmial sie swobodnie. -Nie mam pojecia, czy umieja plywac, ale jesli nie, ta wyspi dzie dla nas idealnym schronieniem. -Dopoki sie tak nie rozmnozymy, ze przestaniemy sie na miescic - zauwazyl Tom. Zapanowala powszechna wesolosc. -Z tamtego faksowezla rozeslemy zwiadowcow - ciagnal I man. - Zaczniemy od razu, pierwszego dnia. Dzieki temu bedzii mieli rozeznanie w tym, co sie dzieje na swiecie i dokad mozna bezpiecznie faksowac. Po tygodniu wszyscy, ktorzy beda chc odejsc, odejda. Wydaje mi sie jednak, ze na razie lepiej bedzie ti mac sie razem. Chorzy musza wydobrzec, a my wszyscy powii smy cos zjesc i sie przespac. -Glosujmy - powiedzial Caul. Zaglosowali wiec - niepewnie, z wahaniem, smiejac sie, ze powazna sprawe rozstrzygnac ma zwyczajne podnoszenie rak. V nik: czterdziesci trzy do siedmiu za pozostaniem w grupie; troje n ciezej rannych - nieprzytomnych - nie bralo udzialu w glosowan -W porzadku - stwierdzil Daeman i wszedl na platforme faks -Zaczekaj - powstrzymal go Greogi. - Co robimy z sonikiei Nie przefaksujemy go, a tutaj nie mozna go zostawic, bo wojnifc go dopadna. A przeciez kilka razy ocalil nam zycie. -Cholera! - zaklal Daeman. - O tym nie pomyslalem... Przetarl dlonia twarz, brudna i zakrwawiona. Ada dostrzegla, j potwornie jest zmeczony, chociaz stara sie wygladac na pelnego w rwy. -Mam pewien pomysl - odezwala sie. Wszystkie oczy zwrocily sie w jej strone. -Wiekszosc z was wie, ze Savi pokazala nam w zeszlym rok jak korzystac z nowych funkcji: bliskosieci, dalekosieci i wszechsii ci; niektorzy nawet sami probowali ich uzywac. Kiedy juz znajdzie my sie w tym raju na ziemi, mozemy wywolac dalekosiec i sprav dzic, gdzie jestesmy. A wtedy ktos faksuje sie tutaj i poleci sonikiet na wyspe. Dotarcie do Golden Gate w Machu Picchu zajelo Harma nowi, Hannah, Petyrowi i Nomanowi niecala godzine. Lot do raj nie moze trwac duzo dluzej. Odpowiedzialy jej chichoty i liczne potakujace skinienia glowy. -Ja mam jeszcze lepszy pomysl - wtracil Greogi. - Faksujcie sii do raju sami, a ja popilnuje sonika. Potem jedno z was wroci tu i ra zem polecimy na te wyspe. Jeszcze dzis. -Zostane z toba - zaproponowal Loman. W lewej, zdrowej rece trzymal kartaczownice. - Przyda ci sie ktos, gdyby wojniksy mialy wrocic. Poza tym bede pilnowal, zebys nie zasnal w czasie lotu. Daeman usmiechnal sie ze znuzeniem. -To jak? Zaczynamy? Ludzie ruszyli hurmem, gotowi do faksowania. -Zaraz - powstrzymal ich. - Nie wiemy, co nas tam czeka. Poprosze szostke z kartaczownicami: Caula, Kamana, Elle, Bomana, Casmana i Edide. Idziecie ze mna. Faksujemy sie pierwsi. Jezeli po tamtej stronie wszystko jest w porzadku, wracamy najdalej za dwie minuty. Potem przenosimy chorych i rannych. Tom i Siris zorganizujapary noszowych. Greogi i wasza szostka, wy macie na wszystko oko. Faksujecie sie ostatni. Wszystko jasne? Odpowiedzialy mu zniecierpliwione skinienia glow. Uzbrojona szostka podeszla do gwiazdy na podlodze pawilonu. Daeman wyciagnal reke nad klawiatura. -Jedziemy. Wpisal kod tropikalnego wezla. Nic sie nie stalo. Nie bylo odglosu zasysania, powietrze nie zamigotalo, ludzie nie znikneli. -Pojedynczo - powiedzial Daeman, chociaz faksowezly bez trudu radzily sobie z szostka pasazerow jednoczesnie. - Caul. Stan na gwiezdzie. Caul poslusznie wszedl na gwiazde. Nerwowym gestem poprawil kartaczownice. Daeman wpisal kod. Nic. Wiatr skowyczal i sypal sniegiem do wnetrza pawilonu. -Moze ten wezel juz nie dziala? - zawolala z tlumu kobieta imieniem Seaes. -Wpisze Posiadlosc Lomana - odparl Daeman i wklepal kod. Nic sie nie stalo. -Chryste Panie! - krzyknal Kaman. Przepchnal sie do przodu. - Pokaz, moze cos zle robisz. Ja sprobuje. Sprobowal, a po nim jeszcze kilka osob. Sprawdzili ze czterdziesci znanych sobie kodow. Faks nie zadzialal. Nie przeniosl ich do Krateru Paryskiego, Chomu, Bellinbadu, Ulanbatu... Nigdzie. Stali w milczeniu, oszolomieni i bezradni, z twarzami zastyglymi w wyrazie zgrozy i bezsilnosci. Zaden koszmar, ktorego doswiadczyli przez ostatni rok - deszcz meteorow, odciecie doplywu pradu i awaria sluzkow, pierwsze ataki wojniksow, wiesci z Krateru Paryskiego, masakra w Ardis, beznadziejna wegetacja na szczycie G nej Skaly - nie przepelnil ich serc takim poczuciem beznadziei. Faksowezly nie dzialaly. Swiat, w jakim sie urodzili i wychoi przestal istniec. Nie mieli dokad uciekac. Pozostalo im czekac na sm Zabija ich wojniksy - ktore w koncu wroca, mroz, choroby albo g Ada wspiela sie na podest przy kolumnie faksu, zeby bylo ja tylko slychac, ale i widac, kiedy przemowi. -Wracamy do Dworu Ardis - oznajmila stanowczym, nieznoi cyrn sprzeciwu glosem. - To niecale dwa kilometry stad, droga.] wet w takim stanie dojdziemy tam najdalej za godzine. Greogi i T zabiora tych, ktorzy nie dadza rady isc. -A co takiego jest w Ardis, do kurwy nedzy? - zapytala kobic ktorej Ada nie znala. - Trupy, padlina, popioly i wojniksy! -Nie wszystko splonelo. - Ada podniosla glos. Nie miala po cia, czy wszystko sie spalilo, czy nie. Byla nieprzytomna, kiedy s nik zabral ja z plonacego dworu. Ale Daeman i Greogi twierdzili, czesc zabudowan ocalala. - Nie wszystko - powtorzyla. - Zosta sporo drewna, resztki namiotow i barakow. Mozemy zburzyc palis de i z bali zbudowac chaty. Poza tym nawet ze zgliszczy uda sie pe\ nie cos uratowac. Bron? Moze cos jeszcze... -Wojniksy - podpowiedzial Elos, caly w bliznach. -Byc moze - przytaknela. - Ale wojniksy sa wszedzie. I na razi boja sie jaja Setebosa, ktore niesie Daeman. Dopoki je mamy, ni zbliza sie. Powiedz mi, Elosie, gdzie wolalbys sie z nimi spotkac w ciemnym lesie czy w Ardis, przy ognisku albo w cieplej chacie gdzie przyjaciele pomoga ci trzymac straz? Zapadla zlowroga cisza. Niektorzy nadal probowali wpisywac kod; roznych faksowezlow i ze zlosci tlukli w kolumne piesciami. -Moze zostaniemy tutaj? - zaproponowala Elle. - W pawilonie Ma przynajmniej dach. Postawilibysmy sciany, rozpalili ogien... Palisada jest mniejsza, latwiej bedzie ja odbudowac. A jesli faksznow zacznie dzialac, szybko sie stad wyniesiemy. -Niezly pomysl - przyznala Ada. - Ale co z woda? Do strumienia jest stad czterysta metrow. Ktos musialby dostarczac wode, narazajac sie na atak wojniksow. Miejsca pod dachem nie starczy dla wszystkich, a wody nie ma gdzie magazynowac. Poza tym w dolinie jest zimno. W Ardis bedzie wiecej slonca i budulca. No i mamy tam studnie. Moglibysmy zbudowac nowy dworek wokol niej, zeby nie musiec chodzic po wode. Ludzie przestepowali z nogi na noge, ale nikt nie zabral glosu. Mysl o tym, ze mieliby porzucic azyl, jakim byl pawilon faksu, i wrocic na zmrozona droge, zdawala sie zbyt przerazajaca, aby powaznie ja rozwazyc. -Ja ide - oswiadczyla Ada. - Za kilka godzin bedzie ciemno. Warto by bylo rozpalic solidne ognisko, zanim zostanie nam tylko swiatlo pierscieni i gwiazd. Wyszla z pawilonu i ruszyla droga na zachod. Daeman ruszyl za nia. Nastepny byl Boman, po nim Edide, dalej Tom, Siris, Kaman i wiekszosc pozostalych. Greogi nadzorowal zaladunek rannych do sonika. Daeman dogonil Ade i szepnal jej do ucha: -Mam dwie wiadomosci: dobra i zla. -Jaka jest ta dobra? Ada byla zmeczona, w glowie lomotalo jej z taka sila, ze musiala zamykac oczy. Otwierala je tylko od czasu do czasu, zeby nie zboczyc z drogi. -Wszyscy ida. -A zla? Nie bede plakac, pomyslala. Nie bede plakac. -Ten przeklety maly Setebos zaraz sie wykluje. 14 Rozbierajac sie w krysztalowej krypcie pod podloga marmurowego kompleksu Tadz Mojry, Harman zdal sobie nagle sprawe, ze w szklanej komnacie jest przerazliwie zimno. Na gorze, w glownej komorze, tez musial panowac ziab, ale dzieki termoskorze zabranej z szafy w wagoniku nie zwrocil na to uwagi. Teraz zas, cisnawszy ubranie w kat i sciagnawszy termoskore do polowy, zawahal sie. Na piersi i ramionach mial gesia skorke.Tak sie nie robi. Nie mozna. Poza na poly mistycznym szacunkiem, jakim od dziecka darzyli zyjacych w pierscieniach postludzi, i wiara, ze po piatej dwudziestce udadza sie do nich na gore i spedza tam cala wiecznosc, ludzie pokroju Harmana nie mieli pojecia o religii. Najblizsza namiastka nabozenstwa i religijnej pompy byly migawki ze spektaklu turynskie-go, w ktorych wystepowali greccy bogowie. Co nie zmienialo faktu, ze Harman czul, iz za chwile popeln na ksztalt grzechu. Zycie Ady - i wszystkich drogich mi ludzi - moze zalezec od i czy uda mi sie obudzic te kobiete. -Mam to zrobic, uprawiajac seks z obca kobieta, ktora w spiaczce? - wyszeptal. - Albo w ogole nie zyje?! Tak nie mo To obled! Obejrzal sie przez ramie na schody, ale nigdzie nie zobaczyl spera. Wysliznal sie z termoskory. Mroz przejal go do szpiku k(Spojrzal w dol i omal nie parsknal smiechem, taki byl maly i poma czony. A jesli to zart tego swirowatego maga? Skad mial wiedziec, ze Prospero nie kreci sie w poblizu w jak czapce niewidce albo innym magicznym kawalku garderoby? Stal nagi przed krysztalowa trumna i trzasl sie z zimna, ale ch byl drobnostka. Znacznie bardziej dokuczala mu swiadomosc te co mial zrobic. Na sama mysl o tym, ze jest potomkiem Ahmana F dinanda Marka Alonzo Khan Ho Tepa, ogarnialy go mdlosci. Przypomnial sobie Ade, ranna i nieprzytomna, lezaca na szczy Glodnej Skaly razem z niedobitkami ocalalymi z rzezi Ardis. Skad pewnosc, ze to wydarzylo sie naprawde? Przeciez Prosps na pewno moglby sprawic, zeby calun turynski pokazywal niepra dziwe wydarzenia. Musial jednak zachowywac sie tak, jakby przekaz byl prawdziv Jakby prawda bylo poruszajace stwierdzenie Prospera, ze musi s wiele nauczyc i bardzo sie zmienic, zanim podejmie walke z Seteb sem, wojniksami i kalibanami. Co wskora jeden czlowiek, w dodatku tuz przed piata dwudziestki Wdrapal sie na sarkofag i ostroznie wsliznal do srodka, nie dot kajac nagich stop spiacej. Dzieki polu silowemu mial wrazenie, i zanurza sie w cieplej kapieli, pokonujac membrane, od ktorej dot} ku mrowila go skora. Ukleknal, tak ze ponad polem znajdowaly si tylko glowa i ramiona. Sarkofag byl dlugi i szeroki. Harman moglby swobodnie polozy sie obok kobiety, nadal jej nie dotykajac. Miekki material, na ktoryii spoczywala, wygladal jak jedwab, ale w dotyku przypominal racze tkanine z miekkiego, metalicznego wlokna. Znalazlszy sie we wne trzu sarkofagu temporalnego, wyraznie czul przyplywy i odplyw} energii dajacej sobowtorowi Savi mlodosc i - podobno - zycie. Moze kiedy schowam glowe pod pole silowe, tez zasne na tysiac piecset lat? To by rozwiazalo wszystkie moje problemy. Zwlaszcza ten najpilniejszy: co ja tutaj robie? Schylil sie i schowal caly pod mrowiaca zapora, kleczac na czworakach nad nogami kobiety. W sarkofagu bylo cieplej, a drzenie wibrujacej maszynerii przenikalo mu cale cialo, ale jakos nie chcialo mu sie spac. Co dalej? Na pewno juz kiedys w zyciu czul sie rownie niezrecznie, ale nie mogl sobie przypomniec, kiedy to bylo. Tak jak w swiecie Harmana nie bylo miejsca na pojecie grzechu, nie istniala w nim rowniez idea gwaltu. W dogorywajacym swiecie starych ludzi nie istnialy ani zadne prawa, ani sluzby, ktore moglyby je egzekwowac - lecz wraz z nimi zniknela zarowno agresja miedzy przedstawicielami roznych plci, jak i seks bez obustronnego przyzwolenia. Nie bylo prawa, policji, wiezien - wszystkie te slowa Har-man wysiglowal sobie dopiero w ostatnich osmiu miesiacach. Zastepowal je nieformalny ostracyzm, obowiazujacy w niewielkich spolecznosciach, grupach, koteriach i wspolnotach polaczonych bliskoscia faksu. Nikt nie chcial zyc sam. A seksu bylo pod dostatkiem dla wszystkich chetnych - czyli prawie dla wszystkich. Prawie przez cale piec dwudziestek Harman nie zalowal sobie seksu. Dopiero w ostatnich dziesieciu latach, kiedy nauczyl sie odczytywac dziwne robaczki w ksiazkach, porzucil wyznaczajaca rytm zycia rutyne: faks - seks. Wyrobil sobie nawet niecodzienny poglad, ze gdzies na swiecie istnieje, albo przynajmniej moze istniec, osoba mu przeznaczona, ktorej on rowniez jest przeznaczony i z ktora seks bylby przezyciem absolutnie wyjatkowym, zupelnie roznym od luznych zwiazkow i intymnych przyjazni, z jakich skladal sie ludzki swiat. Pomysl byl naprawde dziwaczny. Nikt by go nie zrozumial, ale tez Harman nikomu sie z nim nie zdradzil. Moze to mlodosc Ady - miala zaledwie dwadziescia siedem lat, kiedy sie pierwszy raz kochali i pokochali - pozwolila jej dzielic z nim te niezwykla, romantyczna idee wylacznosci. Urzadzili sobie nawet "slub" i "wesele" w dworze Ardis i choc wiekszosc z czterystu gosci po prostu potraktowala to jako jedna z wielu imprez, na ktore zostali zaproszeni, Petyr, Dae-man, Hannah i garstka najblizszych przyjaciol wiedzieli, ze uroczystosc miala dla nich ogromne znaczenie. Takie mysli nie pomoga ci w tym, co masz zrobic, Harmanie Kleczal nago nad kobieta, rowniez naga i spiaca-jak twie klamliwy awatar logosfery - od blisko poltora tysiaca lat. Wlasi co w tym dziwnego, ze nie mial ochoty na seks? Dlaczego byla tak bardzo podobna do Savi? Savi byla chyba bardziej intrygujaca osoba, jaka Harman spotkal w calym sw zyciu: odwazna, tajemnicza, wiekowa - pochodzila przeciez z i epoki, nie do konca szczera, enigmatyczna i nieprzenikniona w sob, o jakim jego wspolczesni nie mogli nawet marzyc. Mimo t(gdy nie pociagala go jako kobieta. Przypomnial sobie wyspe Pro: ra i chude cialo Savi opiete termoskora. Ta jej mlodsza wersja wcale nie byla chuda. Uplyw czasu nie szkodzil jej cialu. Wlosy - wszystkie - miala ciemne; nie czarne, mu sie w pierwszej chwili wydawalo, nie smoliscie czarne jak u A lecz ciemnobrazowe. Chmury przy polnocnej scianie Czomolung rozproszyly sie i w przebijajacych je promieniach slonca niekti kosmyki wlosow mlodej Savi lsnily jak miedz. Widzial drobniutl pory jej skory. Z bliska zauwazyl, ze sutki ma bardziej brazowe i rozowoczerwone. Miala wyrazisty podbrodek z doleczkiem, jak pra dziwa Savi, ale zmarszczki na czole, w kacikach ust i oczujeszc sie nie pojawily. Kto to jest? Piecdziesiaty raz zadawal sobie to pytanie. Niewazne, kim naprawde jest! - wydarl sie w duchu na siebie. X zeli Prospero nie lze, musisz ja przeleciec, zeby sie obudzila i tu uczyla cie rzeczy, ktore pozwola ci wrocic do domu. Pochylil sie i czesciowo oparl na kobiecie. Lezala na wznak, z r^ karni ulozonymi wzdluz ciala, dlonmi do dolu, i lekko rozchylonyrr nogami. Czujac sie jak gwalciciel, najpierw prawym kolanem od sunal jej lewa noge w bok, potem to samo zrobil lewym kolanen z jej prawa noga. Nie mogla byc juz bardziej odslonieta. A on - mniej podniecony. Wsparl sie na rekach, jakby robil nad nia pompki. Wystawil glowe nad buczace cicho pole silowe i haustami chlonal lodowate powietrze. Kiedy znow zanurzyl sie w sarkofagu, czul sie jak topielec, ktorzy trzeci raz idzie pod wode. Polozyl sie na kobiecie. Nie zareagowala. Miala dlugie, ciemne rzesy, ale jej oczy pod powiekami nawet nie drgnely. Przypomnial sobie, jak tyle razy obserwowal oczy spiacej Ady, lezac obok niej. Ada. Zamknal oczy i przywolal z pamieci jej obraz. Przypomnial ja sobie nie ranna i nieprzytomna na Glodnej Skale, jaka widzial pod czerwonym calunem Prospera, lecz taka, z jaka spedzil osiem miesiecy w Dworze Ardis. Przypomnial sobie, jak budzil sie obok niej tylko po to, zeby patrzec, jak spi. Przypomnial sobie jej kobiecy zapach zmieszany z aromatem mydla, kiedy lezeli w lozku przy oknie widokowym. Cos w nim drgnelo. Nie mysl o tym. Nie mysl, tylko wspominaj. Wrocil pamiecia do pierwszego razu z Ada, od ktorego minelo dziewiec miesiecy, trzy tygodnie i dwa dni. Podrozowali w towarzystwie Savi, Daemana i Hannah i wlasnie spotkali przebudzonego Odyseusza na Golden Gate w Machu Picchu. Spali wtedy w osobnych pokojach - w zielonych, okraglych bankach oblepiajacych pomaranczowy pylon i zwieszajacych sie z calego mostu jak winogrona. Te najnizsze, przyczepione do poziomego dzwigara, znajdowaly sie dobre dwiescie piecdziesiat metrow nad polozonymi w dole ruinami. Kiedy wszyscy rozeszli sie do swoich sypialni, oszolomieni widokiem przezroczystych podlog - tak jak w tej krysztalowej krypcie (nie mysl o tym!) - Harman wymknal sie z pokoju i zapukal do drzwi Ady. Kiedy mu otworzyla, zauwazyl, ze jej czarne oczy palaja niezwyklym blaskiem. Chcial z nia wtedy porozmawiac, nie kochac sie... Tak mu sie przynajmniej wydawalo. Rl^; juz zranil jej uczucia - w Kraterze Paryskim, jak sobie przypominal, w domicylu matki Daemana, na troj-bambusowej wiezy nad skrajem krateru. Ada ryzykowala zycie - a na pewno faks do konserwatorni - przechodzac ze swojego balkonu na jego balkon, tysiac kilometrow nad dnem krateru po czarnej dziurze, zeby tylko byc blisko niego. A on ja zbyl. Powiedzial: "Pozniej". Ona zas czekala, choc pewnie zaden mezczyzna nigdy nie zignorowal w taki sposob pieknej, kruczowlosej Ady z Dworu Ardis. Za to tamtej nocy w przezroczystej bance na Golden Gate, z widokiem na skaliste gory, ktore - jak sie pozniej domyslil - musialy byc niebotycznymi Andami, i nawiedzone ruiny trzysta metrow nizej, przyszedl do niej porozmawiac o... O czym? A tak. Chcial ja przekonac, ze powinna zostac w Ardis z Hannah i Odyseuszem, kiedy on z Dae-manem i Savi udadza sie na legendarna Atlantyde, gdzie mieli nadzieje znalezc statek, ktory zawiezie ich do pierscieni. Byl bardzo przekonujacy. Klamal jak z nut. Twierdzil, ze bedzie dobrze, jesli to ona przedstawi Odyseusza mieszkancom Ardis, i obiecywal, ze wroca z Daema-nem najdalej za kilka dni. Tymczasem w duchu bal sie jak diabli, ze Savi sciagnie im na glowe smiertelne niebezpieczenstwo - co tez zrobila, placac za to zyciem - i nie chcial, zeby Adzie stala sie krzywda. Juz wtedy czul, ze gdyby cos jej sie stalo, pekloby mu serce. W noc, kiedy mial ja posiasc, otworzyla mu drzwi ubrana w krotka, cieniutenka koszule nocna z delikatnego jedwabiu. Blask ksiezyca kladl sie biela na jej ramionach i rzesach, a on z zapalem namawial ja, zeby wrocila do Ardis z tym obcym czlowiekiem, Odyseuszem. Potem ja pocalowal. Chociaz nie... Na zakonczenie rozmowy cmoknal ja w policzek, jak ojciec albo dobry znajomy. To ona pierwsza go pocalowala. To byl dlugi, pelny, niespieszny pocalunek. Objela go, gdy stali w swietle gwiazd i ksiezyca, i przyciagnela do siebie. Przypomnial sobie dotyk jej piersi pod cienkim jedwabiem. Przeniosl ja na waskie lozko pod zakrzywiona, przezroczysta sciana. Pomogla mu sie rozebrac. Oboje poruszali sie pospiesznie i niezdarnie. Czy kiedy zaczeli sie kochac, z gor zeszla burza i uderzyly pierwsze pioruny? Jesli nie od razu, to z pewnoscia niedlugo potem. Dobrze pamietal jej twarz, biala w swietle ksiezyca, i oswietlone bia-rym swiatlem sutki, kiedy ujmowal w dlonie i calowal jej piersi. Pamietal tez, jak huraganowy wiatr chlostal most i kolysal bablem - groznie, ale zmyslowo, w tym samym momencie, kiedy i oni zaczeli sie kolysac. Ada lezala pod nim, obejmujac go w talii udami; siegnela dlonia w dol, znalazla go, naprowadzila... Teraz nikt go nie prowadzil, kiedy zesztywnial i zaczal sie ocierac o srom kobiety w krysztalowej trumnie. To na nic, pomyslal jeszcze, walczac ze wspomnieniami i narastajacym pozadaniem. Bedzie sucha jak pieprz. Bede musial... Mysl rozplynela sie w nicosc, gdy zdal sobie sprawe, ze wcale nie jest sucha, lecz miekka, wilgotna i zachecajaca, jakby wlasnie na niego czekala przez te wszystkie lata. Ada tez byla gotowa, wilgotna i ciepla. Calowala go goracymi ustami, obejmowala natarczywie, wbijala mu delikatnie palce w plecy, gdy poruszal sie w niej i razem z nia. Calowali sie i calowali, az od samych pocalunkow Harman - chociaz konczyl wtedy cztery dwudziestki i dziewietnascie lat; Ada nigdy nie miala rownie starego kochanka - omdlewal z chlopiecej zadzy. Poruszali sie w takim samym rytmie, w jakim kolysal sie szklany babel. Najpierw powoli, wydawaloby sie bez konca, pozniej coraz gwaltowniej, coraz bardziej namietnie, gdy Ada kazala mu sie rozluznic i odrzucic hamulce, gdy otworzyla sie dla niego i wciagnela go glebiej, przytrzymujac mocnymi ramionami, zacisnietymi udami i rozdrapujacymi plecy paznokciami. Doszedl i pulsowal w niej dlugo, bardzo dlugo. Odpowiedziala mu wewnetrznymi skurczami, ktore przywodzily na mysl wstrzasy dobiegajace z jakiegos glebokiego epicentrum, dopoki nie poczul, jak obejmuje go niby malenka dlon, na przemian zaciskajaca sie i rozluzniajaca. Zadygotal w kobiecie, ktora wygladala jak Savi, chociaz nie mogla niabyc. Nie czekal, tylko od razu sie wycofal. Serce walilo mu jak mlotem, przepelnialy go wyrzuty sumienia i zgroza, przemieszane z miloscia do Ady i jej wspomnieniem. Sturlal sie na bok i wyciagnal, zdyszany i nieszczesliwy, obok nieruchomej kobiety, na poduszkach okrytych metalicznym jedwabiem. Cieple podmuchy powietrza probowaly go uspic i poczul, ze wlasciwie moglby zasnac i przespac nastepne poltora tysiaca lat. Przespac wszystkie zagrozenia dla swiata, przyjaciol i jego jedynej, doskonalej, zdradzonej ukochanej. Jakies drgnienie wytracilo go z drzemki, w ktora zaczynal zapadac. Otworzyl oczy i serce prawie przestalo mu bic, gdy zobaczyl, ze kobieta tez podniosla powieki. Odwrocila glowe i przygladala mu sie bystrym, spokojnym wzrokiem. Po tak dlugim snie taki stopien swiadomosci wydawal mu sie zgola niewiarygodny. -Kim jestes? - zapytala glosem niezyjacej Savi. 15 Koniec koncow to nie elokwencja Orphu, lecz tysiac roznych czynnikow zadecydowalo o wystrzeleniu ladownika niosacego "Mroczna Dame".Do ponownego spotkania morawcow doszlo znacznie szybciej niz po proponowanych przez Asteague/Che dwoch godzinach. Wydarzenia toczyly sie w zawrotnym tempie. Dwadziescia minut po naradzie na zewnatrz kadluba "Krolowej Mab" Mahnmut i Orphu znalezli sie z powrotem na mostku, gdzie w ziemskiej atmosferze i przy ziemskim ciazeniu dyskutowali z callistanka Cho Li, pierwszym integratorem Asteague/Che, generalem Beh bin Adee, jego porucznikiem Mepem Ahoo, zlowrogo wygladajacym Suma IV, podekscytowanym Sinopessenem Wstecznym, a takze paroma innymi integratorami i ska-lowieckimi zolnierzami. -Oto przekaz odebrany osiem minut temu - zapowiedziala Cho Li. Prawie wszyscy juz go slyszeli, mimo to wiadomosc zostala odtworzona ponownie na wydzielonym kanale radiowym. Zrodlo maserowej transmisji znajdowalo sie w tym samym miejscu, co poprzednio, na tej samej asteroidzie w pierscieniu biegunowym Ziemi. Tym razem jednak zamiast kobiecego glosu poplynal ciag wspolrzednych miejsca spotkania i opis trajektorii lotu. -Ta dama iycTy sobie, zebysmy przywiezli jej Odyseusza prosto do domu - stwierdzil Orphu. - Zamiast po drodze odwiedzac druga polkule Ziemi. -A mozemy to zrobic? - spytal Mahnmut. - To znaczy, wejsc bezposrednio na taka orbite? -Moglibysmy, gdybysmy przez najblizsze dziewiec godzin ostro hamowali za pomoca bomb jadrowych - odparl Asteague/Che. - Ale z roznych powodow wolelibysmy tego nie robic. -Przepraszam - ciagnal Mahnmut - jestem zwyklym pilotem batyskafu, zaden ze mnie inzynier czy nawigator, ale nie rozumiem, jak mamy wyhamowac, skoro naped jonowy daje nam tak niewielkie przyspieszenie. Czy na ten ostatni odcinek lotu mamy jakies niespodzianki w zanadrzu? -Aerodynamike - odparla mala pekata callistanka Cho Li. Mahnmut parsknal smiechem, wyobraziwszy sobie "Krolowa Mab" - mierzaca trzysta dziewiec metrow, baniasta, najezona dzwigami i zgola nieaerodynamiczna bryle - wytracajaca predkosc w ziemskiej atmosferze. I nagle zdal sobie sprawe, ze Cho Li wcale nie zartuje. -Chcecie tym czyms wejsc w atmosfere?! Sinopessen Wsteczny wysunal sie naprzod, drobiac pajeczymi odnozami. -Oczywiscie. Od poczatku to planowalismy. Szescdziesieciometrowa plyta napedowa z pokryciem antyablacyjnym cofa sie, lekko morfuje i staje sie swietna oslona. Chmura plazmy, ktora otoczy "Krolowa Mab" podczas tego manewru, nie bedzie zbyt grozna; nie uniemozliwi nawet pracy nadajnikow maserowych. Poczatkowo zamierzalismy przesliznac sie przez atmosfere na wysokosci stu czterdziestu pieciu kilometrow nad poziomem morza i kilkakrotnie powtorzyc ten manewr w celu ustabilizowania orbity. Najtrudniej zapowiadalo sie przejscie przez sztuczne pierscienie B i R - sa geste i nie ma w nich takiej luki jak Przerwa Cassiniego w pierscieniach Saturna - ale koniec koncow obliczenia okazaly sie niezbyt skomplikowane. Po prostu bedziemy musieli sie zwijac jak sto diablow. Poniewaz wyglada na to, ze musimy sie stawic na spotkanie w orbitalnym miasteczku w pierscieniu B, zamierzamy zanurkowac, zejsc na wysokosc trzydziestu siedmiu kilometrow, wytracic predkosc znacznie szybciej i od razu przy pierwszej probie wejsc na odpowiednia orbite. Orphu zagwizdal z podziwem. Mahnmut probowal sobie wyobrazic caly manewr. -Chcemy opasc trzydziesci kilometrow nad powierzchnie Ziemi? Z takiej wysokosci bedziemy mogli zagladac ludziom w oczy! -Niezupelnie - powiedzial Asteague/Che. - Ale rzeczywiscie wyjdzie to bardziej widowiskowo, niz planowalismy. Z pewnoscia zostawimy ognista smuge na niebie, watpie jednak, zeby ktos zwrocil na nia teraz uwage. Ludzie maja inne zmartwienia. -Jakie? - zainteresowal sie Orphu z Io. Asteague/Che wyswietlil najswiezsze zdjecia. Mahnmut opisal te ich elementy, ktorych Orphu nie mogl wyczytac bezposrednio z towarzyszacych im danych. Nowe rzezie. Zniszczone ludzkie osiedla. Kruki ucztujace na zwlokach. W podczerwieni widac bylo gorace budynki, zimne ciala i rownie zimne bezglowe stwory, mordujace ludzi. Na zaciemnionej stronie planety w miejscu dawnych miast i osad szalaly pozary. Wszedzie na calej Ziemi niezidentyfikowane metalowe potwory bez glow przypuscily szturm na ludzi. Na czterech kontynentach rozrastaly sie pajeczyny niebieskiego lodu. Pojawily sie rowniez zdjecia olbrzymiej istoty, przypominajacej ludzki mozg z oczami - tyle ze mozg byl wielkosci sporego magazynu. Miejsce zdjec zajelo nagranie wideo: pionowe ujecia, z gory, prosto na mozgostwora, ktory poruszal sie na gigantycznych dloniach. Z calego cielska wyrastaly mu podobne do neuronow macki, a wokol otworow gebowych wily sie ohydne wyrostki, przyssane do ziemi, jakby cos z niej wypijaly. -Widze dane - powiedzial Orphu - ale nie bardzo moge s wyobrazic te istote. Nie wierze, zeby byla az tak paskudna, jak ir wydaje. -Myja widzimy - odparl general Beh bin Adee. - I nie wie my wlasnym oczom. -Mamy jakas teorie, ktora tlumaczylaby, co to jest? - spytal Mi mut. - I skad sie wzielo? -Ma jakis zwiazek z niebieskim lodem. Widziano ja w dawr Paryzu, tam pojawila sie pierwszy raz - odparla Cho Li. - Tam jest najwieksza lodowa konstrukcja. Domyslam sie jednak, ze o to pytales. Nie, nie wiemy, skad pochodzi. -Od stuleci morawce obserwuja Ziemie przez teleskopy zain: lowane w przestrzeni okolojowiszowej i w okolicach Saturnauwazyl Orphu. - Czy widzielismy juz cos podobnego? -Nie - odparli jednoczesnie Asteague/Che i Suma IV. -Ten mozgoreki stwor nie jest sam - wtracil Sinopessen Wste ny. Wywolal na ekranie nastepne zdjecia, holograficzne i dwuv miarowe. - Widzielismy go w osiemnastu roznych miejscach. Ws: dzie towarzyszyly mu te istoty. -Ludzie? - spytal Orphu. Dane byly niejednoznaczne. -Niezupelnie - odparl Mahnmut. Powiedzial o luskach, klai przerosnietych lapach i bloniastych stopach stworzen ze zdjec. -Jesli wierzyc czujnikom, sa takich bestii setki - zauwazyl C phu. -Tysiace - powiedzial Mep Ahoo. - Ogladalismy zdjecia robi ne w tym samym czasie w miejscach odlegrych o tysiace kilometro Lacznie naliczylismy co najmniej trzy tysiace dwiescie tych plaz ksztaltnych istot. -Kaliban...-mruknalMahnmut. -Slucham? - W glosie Asteague/Che dalo sie slyszec zaskoczi nie. -Na Marsie male zielone ludziki wspominaly o Prosperze i Kal banie... To postaci z Burzy Szekspira. Kamienne glowy, jak zapewr pamietacie, mialy przedstawiac wlasnie Prospera. Emzetele ostrzeg; ry nas przed Kalibanem. Te stwory sa do niego podobne. Tak mni(wiecej przedstawiano go w ziemskich teatrach na przestrzeni wiekov Zaden z morawcow nie mial nic do dodania. -Odkad przed dwoma tygodniami wykrylismy gwaltowny wzros aktywnosci kwantowej, na Ziemi pojawilo sie jedenascie nowych dziur w branie - powiedzial w koncu general Beh bin Adee. - Mozgostwor otworzylje albo przynajmniej je wykorzystuje, aby przenosic sie z miejsca na miejsce razem z luskowatymi plazami, ktore nazwales Kalibana-mi. Miejsca, ktore odwiedzaja, nie sa bynajmniej przypadkowe. Nad stolem materializowaly sie kolejne obrazy. Mahnmut opisywal je przyjacielowi, ktory blyskawicznie przyswajal towarzyszace im dane. -Pola bitew - stwierdzil Orphu. - Miejsca masakr i ludobojstw. -Zgadza sie - przytaknal general. - Pierwsze przebicie brany nastapilo w Paryzu. Jak wiadomo, dwa i pol tysiaca lat temu, kiedy Cesarstwo Unii Europejskiej zostalo zniszczone, w Paryzu i okolicach zginelo ponad czternascie milionow ludzi. -Inne dziury w branie takze pasuja do tego schematu - zauwazyl Mahnmut. - Hiroszima, Oswiecim, Waterloo, HoTepsa, Stalingrad, Kapsztad, Montreal, Gettysburg, Chanstak, Okinawa, Somma, New Wellington... Przed tysiacami lat wszystkie splynely krwia. -Czyzbysmy mieli do czynienia z mozgiem-turysta, ktory podrozuje sobie w przestrzeni Calabi-Yau przez dziury w branie? - zakpil Orphu. -Albo z czyms gorszym - odparla Cho Li. - Wiazki neutrin i tachionow, ktore to... to cos po sobie zostawia, niosa jakas zlozona zakodowana informacje. Sa miedzywymiarowe; siegaja poza nasz wszechswiat. Nie mozemy sie do nich podlaczyc i ich odkodowac. -Moim zdaniem to jest gul - stwierdzil Orphu z Io. -Jaki gul? - zdziwil sie pierwszy integrator Asteague/Che. Orphu wyjasnil znaczenie tego slowa. -Przypuszczam, ze wysysa z tych miejsc jakas negatywna energie - dodal. -To malo prawdopodobne - zaswiergotal Sinopessen Wsteczny. - Nic mi nie wiadomo o tym, zeby gwaltowne wydarzenia pozostawialy po sobie jakiekolwiek... mierzalne slady energetyczne. To metafizyka. Bzdura, a nie nauka. Orphu wzruszyl czterema z licznych ramion. -Czy ten chodzacy mozg mogl zostac zaprojektowany i wyhodowany lub zbudowany po rubikonie, w Czasie Demencji? - zapytal centurion Mep Ahoo. - Podobnie jak Kaliban i bezglowe roboty mordercy? Moze to kolejne wytwory nieodpowiedzialnych specjalistow od RNA, reintrodukowane na Ziemi tak jak inne rosliny i zwierzeta sprzed wiekow? -Mozgostwor na pewno nie - stwierdzil Suma IV, Ganimeda Musielibysmy go wczesniej wykryc. Przybyl przez dziure w t z innego wszechswiata. I to zaledwie przed paroma dniami. Ni?my, skad sie wziely Kalibany i garbate roboty, ktore dziesiatkuja kosc; one rzeczywiscie moga byc owocem manipulacji genetycz Nie zapominajmy, ze tysiac piecset lat temu postludzie zaproj wali samych siebie, opierajac sie na ludzkiej puli genow. -Widzialem hologramy dinozaurow, strachptakow i szable nych kotow - dodal Mep Ahoo. - Na Ziemi jest ich pelno. -Czy te garbate metaliczne istoty wymordowaly dziesiec pre ludzkiej populacji? - spytal Mahnmut. Zawsze sie upieral, aby sownika "dziesiatkowac" uzywac w zgodzie z jego pierwotnym czeniem. -Tak - przytaknal general Beh bin Adee. - Jesli nie wiecej, tylko w okresie, jaki zajal nam lot z Phobosa. -Co robimy? - zapytal Orphu. - Jezeli nikt nie ma gotowej powiedzi, chetnie przedstawie wlasna sugestie. -Sluchamy - powiedzial Asteague/Che. -Moim zdaniem nalezy odmrozic tysiac skalowieckich zoli rzy, ktorych wieziemy w kriogenicznej spiaczce, wystrzelic ladi nik i te kilkanascie szerszeni przystosowanych do lotow w atmo: rze, ktore sa na pokladzie, wyladowac je wojskiem do gra mozliwosci i wkroczyc do akcji. -Wkroczyc do akcji? - powtorzyla Cho Li. -Zacznijmy od zbombardowania tego mozgostwora. Atomow zeby zostala z niego radioaktywna miazga. Potem ladujemy i bro my ludzi, zabijamy Kalibany i bezglowe roboty. Walczymy. -Coz za niecodzienna propozycja... - Cho Li byla wstrzasnie -Na razie z cala pewnoscia mamy za malo informacji, zeby pc jac decyzje - stwierdzil Asteague/Che. - Na razie ten mozgostwi jak go nazywamy, moze byc jedyna rozumna, pokojowo nastawia istota na Ziemi. Moze to jakis miedzywszechswiatowy archeolo antropolog albo historyk? -Albo gul - dodal Mahnmut. -Mielismy przeprowadzic zwiad - przypomnial stanowczym t?nem Suma IV. ~A nie wywolac wojne. -Mozemy upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu - zauwaz; Orphu. - Sama "Krolowa Mab" jest tak uzbrojona, ze mozemy spe ro zdzialac w konflikcie, ktory rozgrywa sie na Ziemi. Poza tym i Mahnmut o niczym oficjalnie nie wiemy, ale domyslamy sie, ze towarzyszy nam caly roj nowoczesnych okretow bojowych, z pelnym kamuflazem i ciezkim uzbrojeniem. Mamy doskonala okazje, zeby odstrzelic tego stwora i wszystkie mniejsze razem z nim. Nawet sie nie zorientuja, co je zaatakowalo. -Doprawdy, niecodzienna propozycja - powtorzyla Cho Li. - Absolutnie niecodzienna. -Na razie zalezy nam nie na wszczeciu wojny, lecz na dostarczeniu Odyseusza do miasteczka orbitalnego na niewielkiej asteroidzie w pierscieniu biegunowym - zauwazyl Asteague/Che glosem Jamesa Masona, tak dobrze znanym Mahnmutowi ze starych, dwuwymiarowych filmow. - Tak zazyczyl sobie Glos. -Zanim to zrobimy, musimy zdecydowac, czy chcemy pod oslona manewru hamowania wystrzelic ladownik i kontynuowac pierwotna misje, czy tez wolimy poczekac z tym do zakonczenia wizyty w orbitalnym miescie - dodal Suma IV. -Mam pytanie - odezwal sie Mahnmut. -Tak? Pierwszy Integrator Asteague/Che rowniez pochodzil z Europy, byli wiec z Mahnmutem podobnego wzrostu i teraz spojrzeli sobie prosto w fotoreceptory. -Czy nasz pasazer chce, abysmy dowiezli go tam, gdzie zazyczyl sobie tego Glos? Przedluzajaca sie cisze macil tylko szum wentylatorow, meldunki morawcow przy pulpitach sterowniczych i rzadkie pomruki silnikow manewrowych. -Rety... - powiedziala w koncu Cho Li. - Jak moglismy go o to nie zapytac? -Bylismy zajeci - odparl general Beh bin Adee. -Zapytam go - zapowiedzial Suma IV. - Ale znajdziemy sie w klopotliwej sytuacji, jesli odpowie "nie". -Jego szaty sa przygotowane - wtracil Sinopessen Wsteczny. -Szaty? - zadudnil Orphu. - Czy syn Laertesa jest mormonem? Nikt nie odpowiedzial. Wszystkie morawce interesowaly sie historia ludzkosci - w ich ewoluujacym DNA i obwodach elektronicznych zaprogramowano podtrzymywanie takich zainteresowan - niewielu jednak tak doglebnie poznalo ludzki sposob myslenia jak olbrzymi przybysz z lo. Zaden tez nie mial tak dziwnego poczucia humoru. -Odkad przebywa na pokladzie "Krolowej Mab", nosi ubrania naszego projektu - zauwazyl Sinopessen. - Stroj, ktory wlozy na spotkanie na asteroidzie, bedzie naszpikowany nanoskopowymi urzadzeniami rejestrujacymi, zebysmy mogli na biezaco sledzic, co sie z nim dzieje. -Wszyscy? - spytal Orphu. - Ci w ladowniku tez? Zapadla cisza. Morawce rzadko bywaly zaklopotane, ale czasem im sie zdarzalo. -Nie przewidziano cie w zalodze ladownika - odparl Asteague/ Che krotko, ale calkiem sympatycznie. -Wiem, ale chyba uda mi sie was przekonac, ze wystrzelenie ladownika musi nastapic podczas hamowania "Krolowej Mab", a ja musze sie znalezc na pokladzie. Zajme kawalek ladowni batyskafu, wystarczy. Bede tam mial wszystkie niezbedne lacza i piekne widoki. -Z ladowni nie ma zadnych widokow - zauwazyl Sum IV. - Chyba ze przez lacze wideo, ale to moze zostac uszkodzone, jesli batyskaf znajdzie sie pod ostrzalem. -Zartowalem. -Poza tym jestes... - Cho Li wydala odglos przypominajacy chrzakanie jakiegos malego zwierzatka-...technicznie rzecz biorac... niewidomy. W zakresie widzialnym. -Zauwazylem - przyznal Orphu. - Ale nawet nie biorac pod uwage zasad zatrudniania zgodnych z akcja afirmatywna... Niewazne, szkoda czasu na wyjasnienia. Mam trzy przekonujace powody, dla ktorych warto uwzglednic mnie w skladzie misji na Ziemie. -Nie postanowilismy jeszcze nawet, ze misja dojdzie do skutku - przypomnial Asteague/Che. - Ale prosze, mow dalej. Potem my, pierwsi integratorzy, bedziemy mieli kwadrans na podjecie wszystkich najwazniejszych decyzji. -Przede wszystkim, co zrozumiale, bede doskonalym ambasadorem morawcow przy spotkaniach ze wszystkimi rozumnymi istotami, na jakie mozemy sie tam natknac. General Beh bin Adee prychnal niezbyt uprzejmie. -Przed czy po tym, jak zostanie z nich radioaktywna miazga? -Po drugie, co moze byc mniej oczywiste, ale jednak znaczace, zaden ze znajdujacych sie na "Krolowej Mab" morawcow nie zna sie tak dobrze jak ja na prozie Marcela Prousta, Jamesa Joyce'a, Williama Faulknera, George'a Marie Wonga, jak rowniez poezji Emily Dickinson i Walta Whitmana. Tak wiec, tudziez ergo, najlepiej z was znam sie na ludzkiej psychologii. Gdyby przyszlo nam rozmawiac z prawdziwym czlowiekiem, moje doswiadczenie bedzie nie do przecenienia. Nie mowiles, ze zajmujesz sie takze Joyce 'em, Faulknerem, Won-giem, Dickinson i Whitmanem, nadal na wydzielonym kanale Mahn-mut. Jakos sie nie zlozylo. W ciagu tysiaca dwustu lat standardowych, jakie spedzilem w prozni siarkowego torusa Io, mialem sporo czasu na czytanie. Tysiaca dwustu lat?! Morawce mogly funkcjonowac calkiem dlugo, ale za uczciwa srednia uchodzilo trzysta lat standardowych. Mahn-mut mial niecale sto piecdziesiat. Nie mowiles, ze jestes taki stary! Jakos sie nie zlozylo. -Pogubilem sie w tym rozumowaniu, ktore przedstawiles, zanim zaczales porozumiewac sie z Mahnmutem przez radio - przyznal Asteague/Che. - Ale mow dalej, z laski swojej. Mowiles, zdaje sie, o trzech przekonujacych powodach, dla ktorych powinnismy wyslac cie na Ziemie. -Trzecim powodem, dla ktorego zasluguje na miejsce w ladowniku, jest fakt, ze to ja to wszystko rozgryzlem. -Wszystko? - zdziwil sie Suma IV. Nie bylo widac, zeby czarny Ganimedanin zerkal na zegarek, ale jego glos zdradzal, ze wlasnie to robi. - Czyli co? -Wszystko - odparl Orphu. - Skad wzieli sie greccy bogowie na Marsie. Dlaczego tunel czasoprzestrzenny laczy Marsa z inna Ziemia, na ktorej trwa opisana przez Homera wojna trojanska. Jak udalo sie tak szybko terraformowac Marsa. Dlaczego Prospero i Kaliban, postaci z antycznego dramatu szekspirowskiego, czekaja na nas na Ziemi. Dlaczego dziury w branie naruszaja kwantowe fundamenty calego Ukladu Slonecznego. Wszystko. 16 Kobieta wygladajaca jak mloda Savi rzeczywiscie miala na imie Mojra, chociaz Prospero czasem nazywal ja Miranda - a raz, z usmiechem - Moneta, co tylko potegowalo zamet w glowie Harmana. Byl ogromnie zaklopotany. Nie tylko nie mogl spojrzec Moj-rze w oczy, ale nawet w jej kierunku. Kiedy razem usiedli do sniadania (przysiadl sie do nich Prospero), Harman wreszcie odwazyl sie do niej odwrocic, ale nie podniosl wzroku ponad poziom stolu. Nagle zdal sobie sprawe, ze wyglada, jakby gapil sie na jej biust, spuscil wiec oczy. Mojra nie zwracala uwagi na jego katusze.-Prospero... - powiedziala, saczac podany przez sluzka sok pomaranczowy. - Ty stara, parszywa glisto. To byl twoj pomysl, zeby mnie tak obudzic? -Oczywiscie, ze nie, moja droga Mirando. -Nie mow do mnie "Mirando", bo zaczne cie nazywac Mandragora. -Przeciezjestes mojacorka, Mirando. Zawsze nia bylas - zamruczal mag. - Czy istnial kiedys postczlowiek, ktoremu nie pomoglem stac sie postczlowiekiem? Czy to nie moje laboratoria genetyczne byly waszym lonem i kolyska? Czy to nie czyni mnie twoim ojcem? -Sa jeszcze jacys zywi postludzie, Prospero? -Nic mi o tym nie wiadomo, Mirando. -No to wal sie. Spojrzala na Harmana, lyknela kawy i ostrym nozem odkroila kawalek pomaranczy. -Mam na imie Mojra - powiedziala. Siedzieli przy stole w niewielkim pokoiku - wlasciwie w niszy, ktora nie zaslugiwala nawet na miano pokoju, a ktora wczesniej uszla uwagi Harmana. Znajdowala sie w polowie wysokosci wewnetrznej sciany grobowca, co najmniej sto metrow nad marmurowym labiryntem i posadzka. Bylo calkiem zrozumiale, ze nie wypatrzyl jej z dolu - jej sciany byly dokumentnie zastawione ksiazkami. Podobnych wnek nie brakowalo zreszta we wnetrzu kopuly - w innych znajdowaly sie miekko obite lawy, tajemnicze przybory, parawany. Okazalo sie, ze metalowe schody sa ruchome; gdyby nie to, dotarcie na gore zajeloby im znacznie wiecej czasu. Widok - nie bylo tu barierek, a waskie pomosty i schody skladaly sie w wiekszej mierze z powietrza niz zelaza - przyprawial o palpitacje serca. Harman ze wszystkich sil staral sie nie patrzec w dol. Bladzil wiec wzrokiem po ksiazkach, a idac, ocieral sie barkiem o regaly. Kobieta byla ubrana podobnie jak Savi, kiedy pierwszy raz ja zobaczyl - w bluzke z niebieskiej bawelny, sztruksowe spodnie i wysokie skorzane buty. Miala nawet krotki welniany plaszczyk, podobny do tego, w ktorym widzial Savi, tyle ze nie intensywnie czerwony, lecz ciemnozolty - za to jego skomplikowany, faldzisty kroj byl chyba identyczny. Oprocz wieku roznilo je jeszcze to, ze starsza Savi nosila pistolet - pierwszy okaz broni palnej, jaki Harman widzial w zyciu. Mlodsza Savi - Mojra, Miranda czy Moneta - byla nieuzbrojona, kiedy sie poznali. Tego byl pewien. -Co sie wydarzylo, odkad zasnelam, Prospero? - zapytala. -Mam ci strescic czternascie stuleci w czternastu zdaniach, kochanie? -Bardzo prosze. Mojra podzielila pomarancze na czastki i jednaz nich podala Har-manowi, ktory zjadl ja, nie czujac nawet smaku. -Lasy niszczeja - zaczal Prospero - niszczeja i gina; Chmury kroplami splywaja na ziemia; Czlowiek przychodzi, orze, by lec potem W ziemi; po ilus latach labedz kona. A mnie jednego trawi niesmiertelnosc Okrutna: oto w twych ramionach wiedne Tu, na spokojnym skraju swiata, siwy Cien, co bez konca, niby sen, sie blaka Wsrod mgiel rozleglych, milczacych pustkowi, Gdzie swiatlo saczy sie z palacow switu*. Mag lekko sklonil na wpol lysa, siwiejaca glowe. -Titonus - powiedziala Mojra. - Od Tennysona przed sniadaniem zawsze boli mnie brzuch. Powiedz mi, Prospero, czy swiat jest teraz normalny? -Nie, Mirando. -Czy wszyscy tacy jak ja pomarli lub zostali przeobrazeni? Jadla winogrona, przegryzala aromatyczny ser i popijala lodowata wode z kielicha, ktory sluzki caly czas napelnialy. -Jedno, drugie albo jedno i drugie jednoczesnie. -A wroca, Prospero? -Bog jeden wie, coreczko. -Nie wyjezdzaj mi tu z Bogiem, prosze. Co z dziewiecioma tysiacami stu trzynastoma Zydami Savi? Czy ktos ich wydobyl z petli neutrinowej? -Nie, kochanie. Wszyscy Zydzi i inni, ktorzy przezyli rub wciaz sa promieniem niebieskiego swiatla w Jerozolimie. -Czyli nie dotrzymalismy slowa? Mojra odsunela talerz, wytarla z rak okruchy i resztki soku. -Nie, coreczko. -A ty, moj gwalcicielu... - Mojra spojrzala pytajaco na Ha na. - Czym sie zajmujesz w tym swiecie poza wykorzystywal obcych spiacych kobiet? Harman otworzyl usta, ale nie bardzo wiedzial, co powied Zacisnal wargi. Zrobilo mu sie niedobrze. Mojra dotknela jego reki. -Nie obwiniaj sie, moj Prometeuszu. Nie miales wyboru. Po trze w sarkofagu bylo przesycone silnym afrodyzjakiem w aeroj Prospero oddal go jednej z przeobrazonych, Afrodycie. Oboje m szczescie, ze jego dzialanie jest krotkotrwale. Harman poczul ulge, a zaraz potem zlosc. -Jak to, nie mialem wyboru? -Nie miales, jesli masz w sobie DNAAhmana Ferdinanda M; Alonzo Khan Ho Tepa. A wszyscy mezczyzni twojej rasy pow miec jego geny. - Mojra spojrzala na Prospera. - A gdzie Ferdir Mark Alonzo? Co sie z nim stalo? Mag pochylil glowe. -Droga Mirando... Trzy lata po tym, jak spoczelas w sarkofi zmarl na jedna z mutacji rubikonu, ktore co roku, z regularno letniego zefirku, przeczesywaly cala populacje. Zostal zloz w krysztalowej trumnie obok ciebie, chociaz aparatura faksuj mogla co najwyzej powstrzymac rozklad ciala, bo konserwatoi nie nauczyla sie jeszcze leczyc rubikonu. Zanim kadzie osiagr stosowny poziom wiedzy, na Mount Everest wspiela sie banda m droidow Kalifatu, ktore przelamaly zabezpieczenia i zlupily Te Zaczely od trumny nieszczesnego Ferdinanda Marka Alonzo; zr cily ja w przepasc. -A dlaczego moja oszczedzily? I dlaczego nie obrabowaly g bowca do konca? Widzialam, ze agaty, jaspisy, krwawniki, szmar dy, lazuryty, kameole i inne blyskotki sa na swoich miejscach, scianach i w marmurowym labiryncie. -Kaliban przefaksowal sie tutaj i wycial je w pien. Miesiac trv lo, zanim sluzki zmyly wszystkie slady krwi. Mojra podniosla glowe. -Kalibanzyje? -Alez tak. Zapytaj Harmana. Zerknela na Harmana, ale zaraz znow wrocila spojrzeniem do maga. -Dziwne, ze tez mnie nie zgwalcil. -Probowal, droga Mirando. - Prospero usmiechnal sie smutno. - Wielokrotnie. Ale nie umial otworzyc sarkofagu. Gdyby swiat zechcial sie nagiac do jego woli i czlonka, dawno juz zaludnilby ten swiat malymi Kalibanami z twojego lona. Mojra wzdrygnela sie i odwrocila do Harmana. -Musze poznac twoja historie, charakter i twoje dzieje. Daj reke. Oparla prawy lokiec na stole i zwrocila dlon w jego strone. Harman bez przekonania zrobil to samo, nie dotykajac jej. -No nie... Czyzby ludzie zapomnieli o funkcji uwspolnienia? -Owszem - wtracil Prospero. - Nasz przyjaciel Harman zna, a wlasciwie znal, bo eiffeibahn odcial mu dostep, tylko wyszukiwanie, wszechsiec, dalekosiec i bliskosiec. A wlacza je, wyobrazajac sobie pewne figury geometryczne. -Matko... - Mojra opuscila reke. - A czytac potrafia? -Tylko Harman i te pare osob, ktore w ostatnich miesiacach tego nauczyl. A, bylbym zapomnial, od niedawna Harman umie takze siglowac. -Siglowac? - Mojra parsknela smiechem. - Przeciez siglowanie nie sluzy rozumieniu ksiazek, to tylko funkcja indeksujaca. Tak jakbys spojrzal na przepis w ksiazce kucharskiej i uznal, ze zjadles obiad. Lud Harmana to chyba najglupsza odmiana Homo sapiens w dziejach, co? -Zaraz - odezwal sie Harman. - Ja tez tu jestem. A wy rozmawiacie o mnie jak o kims nieobecnym. Moze i nie znam funkcji uwspolnienia, ale moge sie jej nauczyc. A na razie moglibysmy porozmawiac. Bo wiesz, ja tez mam do ciebie pare pytan. Kiedy tym razem na niego spojrzala, uderzyla go gleboka zielen jej oczu. -Masz racje - przyznala. - Bylam nieuprzejma. Przemierzyles kawal swiata, zeby mnie obudzic, zrobiles to wbrew swojej woli i nie watpie, ze wolalbys byc w tej chwili gdzie indziej. Wypada wiec, abym przynajmniej okazala ci nieco uwagi i odpowiedziala na twoje pytania. -Naucz mnie uzywac funkcji uwspolnienia - poprosil Harman. Bardzo usilnie staral sie nie stracic panowania nad soba w rozmowie z kobieta, ktora do zludzenia przypominala mu niezyjaca Savi i w datku przemawiala jej glosem. - Albo pokaz mi, jak sie faksc bez pawilonow. Ariel to potrafi. -Ariel... - Mojra zerknela na Prospera. - Ludzie oduczyli faksowac? -Oduczyli sie prawie wszystkiego. Kazaliscie im zapomniec. V Tirzah, Rahaba... Mojra postukala w dlon plazem noza. -Dlaczego wykorzystales tego czlowieka, zeby mnie obudz Czyzby Sykoraks odzyskala sily i uwolnila Kalibana spod two wplywow? -Odzyskala i uwolnila. Ja jednak uznalem, ze czas cie obudz poniewaz Setebos przybyl do tego swiata. -Sykoraks, Kaliban i Setebos... Mojra ze swistem wciagnela powietrze przez zeby. -Wiedzma, poldemon i stwor ciemnosci moga razem zawladn ziemia i ksiezycem - wyjasnil Prospero. - O wszystkim decydow i zagarnac cala wladze. Mojra skinela glowa. Przygryzla warge. -Kiedy wagonik rusza w dalsza droge? -Za godzine. Wsiadziesz do niego, Mirando najdrozsza? C; wolisz znow zasnac w temporalnej faksotrumnie, pozwalajac, al twoje atomy i wspomnienia przez wieki odtwarzaly sie w bezrozun nej petli? -Wsiade do tego pieprzonego wagonika. Z bankow pamieci p(biore aktualizacje, zeby wiedziec wszystko o tym nowym wspanii lym swiecie, w ktorym sie odrodzilam. Najpierw jednak odpowiei na pytania mlodego Prometeusza, a potem poradze mu, co powinie zrobic, zeby odzyskac dostep do funkcji. - Mojra spojrzala znacze co pod szczyt kopuly. -Nie - powiedzial Prospero. -Harmanie... - Mojra przykryla dlon Harmana swoja. - Pytaj. Oblizal wargi. -Naprawde jestes postczlowiekiem? -Tak. Tak nazywali nas rodacy Savi przed ostatnim faksowaniem -Dlaczego tak bardzo jestes do niej podobna? -O... Znales ja, tak? Dowiem sie, co sie z nia stalo, przy aktualizacji. Ja tezjaznalam, ale, co wazniejsze, Ahman FerdinandMarkAlonzc Khan Ho Tep sie w niej zakochal. Bez wzajemnosci. Pochodzili, jesli mozna tak powiedziec, z dwoch roznych szczepow. Przybralam wiec jej postac i glos, przejelam jej wspomnienia... wszystko... Dopiero pozniej przybylam tutaj. -W jaki sposob przybralas jej postac? Mojra spojrzala pytajaco na Prospera. -Oni naprawde nic nie wiedza, co? - Znow zwrocila sie do Harmana. - My, postludzie, osiagnelismy stadium rozwoju, w ktorym pozbylismy sie cial, moj mlody Prometeuszu. W kazdym razie cial w waszym rozumieniu. Nie byly nam potrzebne. Bylo nas zaledwie kilka tysiecy. Wyhodowalismy sie z ludzkiej puli genow dzieki uprzejmosci i umiejetnosciom awatara logosfery... -Do uslug - wtracil Prospero. -Kiedy chcielismy przybrac ludzka postac, kobieca, powinnam dodac, bo zawsze wcielalismy sie w kobiety, po prostu sobie jakas pozyczalismy. -Ale jak? Mojra westchnela. -Widziales pierscienie na niebie? Dalej tam sa? -Naturalnie. -Oba? Biegunowy i rownikowy? -Tak. -Jak sadzisz, Harmanie, czym one sa? Skladaja sie z ponad miliona obiektow... Harman znow oblizal wargi; powietrze w grobowcu bylo bardzo suche. -Wiemy, ze znajdowala sie tam konserwatornia, w ktorej dokonywano zabiegow odmladzajacych. Wiekszosc z nas uwaza, ze pozostale obiekty w pierscieniach to wasze domy. Domy postludzi. Sa tez maszyny, miasta, tak jak na wyspie Prospera... W zeszlym roku bylem tam, Mojro. Pomoglem ja rozbic. -Tak? - Mojra spojrzala przelotnie na maga. - Pieknie, Prometeuszu. Mylisz sie jednak, sadzac, ze ten milion umieszczonych na orbicie satelitow, w wiekszosci znacznie mniejszych od wyspy Prospera, to domy postludzi oraz maszynerie sluzace naszym celom. Naturalnie, kilkanascie osiedli mieszkalnych by sie tam znalazlo. A takze kilkanascie tysiecy generatorow wormhole'i, kolektorow czarnych dziur i generatorow dziur w branie. To wszystko pozostalosci naszych wczesnych eksperymentow z podrozami miedzywymiarowymi. Ale pozostala maszyneria sluzy wam. -Nam? -Wiesz, na czym polega faksowanie? -Faksowalem sie od dziecka. -To wiem. Ale czy rozumiesz zasade dzialania faksu? Harman westchnal. -Nigdy sie nad tym nie zastanawialem. Ale kiedy w zeszlym rola podrozowalem z Savi, a potem spotkalem Prospera, tlumaczy/i mi, ze w pawilonie faksu moje cialo zostaje zakodowane w postaci energetycznej, z ktorej odtwarza sieje razem z umyslem i wspomnieniami w innym wezle. Mojra pokiwala glowa. -Z grubsza tak. Tyle ze pawilony i wezly nie sa niezbedne. Wymyslilismy je, zebyscie nie paletali sie, gdzie was nie chca. Ta forma teleportacji stanowila potworne obciazenie dla komputerow, nawet tych wyposazonych w najbardziej zaawansowana pamiec bialkowa i babelkowa. Masz pojecie, ile pamieci trzeba na zapisanie wszystkich informacji o ciele jednego czlowieka, nawet bez frontu falowego przedstawiajacego jego osobowosc i wspomnienia? -Nie. Mojra wskazala szczyt kopuly nad ich glowami, Harman domyslil sie jednak, ze jej gest dotyczy raczej nieba i przecinajacych sie na nim pierscieni. -Milion orbitalnych bankow pamieci. Kazdy przypisany jednemu z was, ludzi. A poza tym? Zasilane energia czarnych dziur urzadzenia teleportacyjne, satelity GPS, skanery, reduktory, kompilatory, odbiorniki i nadajniki. Przez cale zycie, Harmanie Prometeuszu, miales na niebie gwiazde, na ktorej wypisane bylo twoje imie. -Dlaczego akurat milion? -Uznano, ze taka bedzie najmniejsza populacja zdolna do samodzielnej egzystencji. Chociaz przypuszczam, ze dzis jest was o wiele mniej, poniewaz kobietom zezwalalismy na posiadanie tylko jednego dziecka. Za moich czasow zylo tylko dziewiec tysiecy trzysta czternascioro przedstawicieli waszego podgatunku, z wbudowanymi i aktywnymi funkcjami nanogenetycznymi, oraz kilkaset tysiecy dawnych ludzi, takich jak moj ukochany, Ahman Ferdinand Mark Alonzo Khan Ho Tep. Ostatni potomek krolewskiego rodu. -Czym sa wojniksy? - zapytal Harman. - Skad przybyly? Dlaczego tak dlugo nam sluzyly, a po zniszczeniu wyspy Prospera zaczely atakowac ludzi? Jak je powstrzymac? -Tyle pytan... - westchnela Mojra. - Jezeli chcesz poznac wszystkie odpowiedzi, bedzie ci potrzebny szerszy kontekst. W tym celu musisz przeczytac te ksiazki. Harman powiodl wzrokiem po wylozonym ksiazkami wnetrzu kopuly. Nie potrafil oszacowac zajmowanej przez nie powierzchni ani objetosci, ale intuicyjnie szacowal ich liczbe na co najmniej milion. -Ktore? - spytal. -Wszystkie. - Mojra szerokim gestem ogarnela cale wnetrze. - To jest mozliwe. -Nie, Mojro - wtracil Prospero. - To go zabije. -Bzdura. Mlody jest. -Ma dziewiecdziesiat dziewiec lat. Siedemdziesiat piec wiecej niz cialo Savi, kiedy je dla siebie klonowalas. Przejelas jej pamiec. Harman tez ma wspomnienia. To nie jest tabula rasa. Mojra wzruszyla ramionami. -Jest silny. I zdrowy, spojrz na niego. -Zabijesz go, a wraz z nim przepadnie nasza najlepsza bron do walki z Setebosem i Sykoraks. Harman byl wsciekly, ale i podekscytowany. -O czym wy mowicie? - Cofnal reke przed dotykiem Mojry. - Mam przesiglowac te wszystkie ksiazki? To by mi zajelo cale miesiace, jesli nie lata! Albo i dziesieciolecia. -Nie przesiglowac - odparla Mojra - tylko zjesc. -Zjesc... - powtorzyl Harman. Ciekawe, pomyslal, czy byla szurnieta, jeszcze zanim polozyla sie w tej krysztalowej trumnie temporalnej, czy zwariowala dopiero od trwajacej cale wieki ciaglej replikacji? -Tak, zjesc. W takim sensie, jak wspomina o tym Talmud. Zjesc je, a nie przeczytac. -Nie rozumiem. -A wiesz, co to jest Talmud? -Nie. Mojra ponownie wskazala szczyt kopuly, wznoszacy sie siedemdziesiat pieter nad ich glowami. -Na gorze, moj przyjacielu, znajduje sie kopulka z krystalicznie przejrzystego szkla, a w niej klatka ze zlota, macicy perlowej i krysztalu. Mam do niej klucz. Zloty. W srodku znajduje sie caly swiat. -To tak jak twoj sarkofag? - upewnil sie Harman. Serce bilo mu jak oszalale. -Bynajmniej - rozesmiala sie Mojra. - Moja trumna to po pro jeszcze jeden wezel w karuzeli faksow. Odtwarzala moje cialo pn stulecia, az przyszedl czas, zeby wstac i wziac sie do roboty. 1V^ lam o maszynie, ktora umozliwi ci przeczytanie tych wszystkich ks zek przed odjazdem eiffelbahnu ze stacji Tadz Mojra za... - zerkr la na dlon -... piecdziesiat osiem minut. -Nie rob tego, Mojro - powiedzial Prospero. - Nie przyda m sie w wojnie z Setebosem jako trup albo sliniacy sie kretyn. -Milcz, Prospero! Spojrz na niego. Juz jest kretynem. Mozna by pomyslec, ze od czasow Savi cala jego rasa zostala poddana lobot mii; wlasciwie rownie dobrze moglby nie zyc. Jesli klatka zadzial a on to przezyje, moze pomoc i nam, i sobie. - Mojra wziela Harm na za reke. - Czego pragniesz najbardziej we wszechswiecie, Ha manie Prometeuszu? -Chce wrocic do domu i zobaczyc zone. Mojra westchnela. -Nie dam ci gwarancji, ze krysztalowa klatka, dzieki ktorej pc znasz wszystkie niuanse ksiegozbioru mojego biednego Ahmana Fei dinanda Marka Alonzo, pozwoli ci sie faksowac do domu i do... Ja ma na imie twoja zona? -Ada. Na sam dzwiek tych sylab zachcialo mu sie plakac. Po pierwsz dlatego, ze za nia tesknil, po drugie - poniewaz ja zdradzil. -Do Ady. Zapewniam cie jednak, ze jesli nie zaryzykujesz, nii wrocisz do domu i nie zobaczysz jej zywej. Harman wstal i wyszedl na pozbawiona balustrady marmurowi polke przed nisza, sto metrow nad zimna marmurowa posadzka. Spoj rzal na szczyt kopuly - dwiescie metrow na glowa - ale najwyzsze metalowe podesty plataly sie tam jak czarne, cienkie pajecze nici rozplywajac sie w nieprzenikniona dla wzroku mgielke. -Harmanie, druhu Nomana... - zaczal Prospero. -Zamknij sie - uciszyl go Harman i zwrocil sie do Mojry: - Chodzmy. 17 ""eleportowalem nas zgodnie z twoimi wskazowkami - mowi Hefajstos. ~ Tylko gdzie, na Hadesa, jestesmy?-Na Itace - odpowiada Achilles. - To surowa, skalista wyspa, ale czula nianka dla chlopcow, ktorzy chca byc mezczyznami. -Wyglada i smierdzi jak kloaka. Zwlaszcza w tym upale. Bog Ognia kustyka kamienista sciezka, prowadzaca stromo pod gore wsrod lak, na ktorych pasa sie owce i bydlo, do miejsca, gdzie czerwone dachowki domow praza sie w bezlitosnym sloncu. -Bywalem tu juz wczesniej - ciagnie Achilles. - Pierwszy raz jeszcze jako dzieciak. Ciezka tarcze ma przytroczona do plecow, pas z mieczem w pochwie przewiesil przez ramie. Nie poci sie, chociaz ida pod gore. Za to Boski Rzemieslnik powloczy kaleka noga, sapie z goraca i ocieka potem. Brode ma wprost przemoczona. Stroma, waska sciezka konczy sie na szczycie wzgorza, skad widac jakies zabudowania. -Palac Odyseusza - oznajmia Achilles i truchtem pokonuje ostatnie piecdziesiat metrow. -Palac?! - sapie Bog Ognia. Kulejac, wychodzi na plac przed brama, opiera obie rece na kolanie krotszej nogi i zgina sie wpol, jakby mial zwymiotowac. - Chyba raczej chlew, tylko dziwnie wysoki. Piecdziesiat metrow na prawo od domu, na skalnej ostrodze nad urwiskiem, wznosza sie ruiny malej, porzuconej twierdzy. Sam dom - palac Odyseusza - zostal zbudowany z nowszego kamienia i swiezszego drewna niz forteczka i tylko drzwi, ktore squchylone, skladaja sie z dwoch wiekowych kamiennych plyt. Terakotowy taras wyglada na drogi kaprys - plytki sa ulozone rowno, elegancko, z pewnoscia pracowali przy nich najlepsi rzemieslnicy i kamieniarze - ale przydaloby sie go zamiesc. Sciany i kolumny sa pomalowane na jasne kolory. Malowana winna latorosl, ozdobiona ptakami i gniazdami, oplata biale kolumny przy wejsciu. Obok pnie sie prawdziwa winorosl, wabiac prawdziwe ptaki, ktore uwily w jej splotach prawdziwe gniazdo. Za drzwiami widac pograzony w cieniu westybul, ozdobiony kolorowymi freskami. Achilles zamierza wejsc do srodka, gdy Hefajstos lapie go za reke i osadza w miejscu. -Tu jest pole silowe, synu Peleusa. -Nie widze. -Nie zobaczysz, dopoki w nie nie wejdziesz. Kazdego innego smiertelnika zabiloby na miejscu. Ty jestes szybkonogim mezobojca, a prawdopodobienstwo twojej smierci okresla, jak to powiedziala Nyks, kwantowa osobliwosc, wiec odbilbys sie i klapnal na dups Moje przyrzady wskazuja napiecie dwustu kilowoltow i ampei ktory moze naprawde zrobic krzywde. Odsun sie. Brodaty bog-karzel zaczyna majstrowac przy pudelkach i spii nie skreconych metalowych przedmiotach, ktore nosi zawieszone paskach przy kamizeli, sprawdza wskazania malenkich zegarow, k kodylkiem przypina cos, co wyglada jak martwa metalowa fretka, koncowki mocy w niewidzialnym polu, spina kolorowymi przev darni cztery romboidalne urzadzenia i w koncu przyciska mosiez guzik. -Prosze - mowi. - Pole wylaczone. -Za to wlasnie lubie arcykaplanow - mowi Achilles. - Nic i robia, a potem sie tym przechwalaja. -Nie mowilbys, ze to takie nic, gdybys sie w to wpieprzyl - rar czy Bog Ognia. - Moje instrumenty sugeruja, ze to sprawka Hery -Wtakim razie dziekuje - mowi Achilles i przechodzi przezpn miedzy kamiennymi skrzydlami drzwi. Wchodzi do westybulu pal cu Odyseusza. Slychac zwierzecy warkot i z polmroku wyskakuje jakas bestia. Achilles blyskawicznie dobywa miecza, ale pies pada na ziemi zanim zdazy sie do niego zblizyc. -Argus... - Achilles glaszcze lezacego, dyszacego psa po lbie. Odyseusz wychowal go od szczeniaka, dziesiec lat temu, opowiad. mi o tym. Ale poplynal pod Troje, zanim zdazyl przyuczyc Argus do polowan na dziki i jelenie. Syn naszego przebieglego druha, Tek mach, mial sie opiekowac psem. -Od tygodni nikt sie nim nie zajmowal - zauwaza Hefajstos. Kundel zdycha z glodu. To prawda, Argus nie ma sily stanac na nogi ani nawet podniesi glowy. Wodzi tylko wielkimi, proszacymi slepiami za dlonia glasz czacego go Achillesa. Zebra stercza mu pod obwisla skora o zmato wialej siersci jak przyrzucone plachta plotna wregi budowanego stat ku. -Nie mogl sie wydostac spod pola silowego - domysla sie Achilles. - A zaloze sie, ze w srodku nie ma nic do jedzenia. Spijal pewnie wode z rynien i zlizywal deszczowke, ale nic nie jadl. Wyjmuje z torby kilka sucharow, ktore udalo mu sie podkrasc z domu Rzemieslnika, i karmi psa. Argos z trudem przezuwa chleb. Achilles kladzie jeszcze trzy suchary obok jego lba i wstaje. -Nie ma nawet trupow, ktore moglby obgryzac - mowi Hefajstos. - Na calej Ziemi ludzie zostali tylko w okolicy Ilionu... Wszedzie indziej znikneli. Jak dym, kurwa, jak dym... Achilles odwraca sie do niego. -Co sie z nimi stalo? Co z nimi zrobiliscie ty i inni niesmiertelni? Boski Rzemieslnik podnosi rece w obronnym gescie. -To nie nasze dzielo, synu Peleusa. Nawet wielki Zeus nie przylozyl do tego reki. Jakas inna sila oproznila Ziemie z ludzi. My, olimpijscy bogowie, potrzebujemy czcicieli. Bez smiertelnych wyznawcow, suplikantow i budowniczych oltarzy bylibysmy jak Narcyz - a trzeba ci wiedziec, ze znam go osobiscie - w swiecie bez luster. To nie my. -Chcesz powiedziec, ze sa jeszcze jacys inni bogowie? - dziwi sie Achilles. Nie opuszcza miecza. -Duze pchly maja male pchly, te male maja jeszcze mniejsze, te mniejsze sapodgryzane przezjeszcze mniejsze, i tak dalej, adinfinitum, czy jak to sie tam mowi. -Milcz. Achilles ostatni raz poklepuje po lbie wyraznie ozywionego kundla i odwraca sie plecami do Hefajstosa. Przechodza przez westybul do sali tronowej, gdzie Odyseusz z Pe-nelopaniegdys przyjmowali Achillesa. Telemach byl wtedy szescioletnim, niesmialym chlopczykiem; ledwie dalo sie go przekonac, zeby uklonil sie Myrmidonom, zanim niania musiala go odprowadzic. Sala tronowa jest pusta. Hefajstos majstruje cos przy jednym ze swoich pudelkowatych przyrzadow. -Tedy-mowi. Cofaja sie do ozdobnego przedpokoju i wchodza do innej komnaty, podluznej i ciemnej. To sala bankietowa. Najwiecej miejsca zajmuje w niej niski, dlugi na dziesiec metrow stol. Zeus lezy na nim na wznak, z rozrzuconymi rekami i nogami. Jest nagi. Chrapie. W komnacie panuje balagan. Puchary, miski i sztucce leza doslownie wszedzie, kolczan spadl ze sciany, strzaly rozsypaly sie po podlodze, zdarty z drugiej sciany gobelin zwija sie pod cialem spiacego boga. -Sen Absolutny, jak nic - mruczy pod nosem Hefajstos. -Tak brzmi - przytakuje Achilles. - Az dziw, ze od tego chrapania sufit sie nie zawalil. Mezobojca ostroznie przestepuje nad haczykowatymi grotami rozrzuconych na podlodze strzal. Malo ktory Grek by sie do tego przyznal, ale wiekszosc z nich chetnie smaruje groty strzal i wloczni trucizna, Achilles zas wie - od wyroczni i od matki, Tetydy - ze przyczyna jego smierci bedzie zatruta strzala, ktora przebije mu jedyna wrazliwa na ciosy czesc ciala. Ani matka jednak, ani Mojry nie zdradzily mu gdzie i kiedy zginie, podobnie jak nie powiedzialy, kto wystrzeli zabojczy pocisk. Glupio by bylo, mysli sobie Achilles, ukluc sie w palec ktoras z zabytkowych strzal Odyseusza i umrzec w meczarniach, zanim obudzi Zeusa i kaze mu wskrzesic Pentesileje. -Sen Absolutny to nazwa narkotyku, ktorym uspila go Hera - wyjasnia Rzemieslnik. - Sam pomoglem jej opracowac ten eliksir, chociaz pomyslodawczyniabyla Nyks. -Mozesz go obudzic? -Alez tak - mowi Hefajstos. - Tak sadze. Odpina paski wszyte w kamizele, ktore podtrzymuja sakiewki i pudelka. Zaglada do srodka kazdego z nich i wyjmuje rozne przedmioty. Niektore od razu chowa z powrotem, inne ustawia na stole obok olbrzymiego Zeusowego uda. Kiedy bog-karzel zajmuje sie swoimi sprawami, Achilles pierwszy raz ma okazje przyjrzec sie z bliska Ojcu Bogow i Ludzi, Zeusowi, Ktory Rzadzi Chmurami Burzowymi. Ma cztery i pol metra wzrostu i wyglada imponujaco, nawet kiedy lezy na plecach na przykrytym gobelinem stole. Ma doskonale, muskularne cialo, a naoliwiona broda uklada mu sie w idealne loki, ale pomijajac takie drobiazgi jak nieprzecietne rozmiary i fizyczna perfekcja, jest po prostu mezczyzna, ktory po kapitalnym seksie slodko zasnal. Penis dlugi jak miecz Achillesa lezy oklaply i zarozowiony na boskim udzie. Gromowladny chrapie i slini sie jak prosie. -To go powinno ocucic. Hefajstos podnosi olbrzymia strzykawke - Achilles pierwszy raz w zyciu widzi takie urzadzenie - z dluga na blisko pol metra igla. -Na bogow! - wykrzykujejasnowlosy mezobojca. - Chcesz wsadzic cos takiego Ojcu Zeusowi?! Hefajstos chichocze paskudnie. -Wbije mu igle prosto w to klamliwe, lubiezne serce. Tysiac mililitrow najczystszej boskiej adrenaliny z dodatkiem mojej autorskiej mieszanki amfetaminowej. To jedyna odtrutka na Sen Absolutny. Achilles ma ochote schowac sie za tarcza. -Co zrobimy, kiedy sie obudzi? Hefajstos wzrusza ramionami. -Nie zamierzam na to czekac. Wstrzykne mu ten koktajl i znikam. To, jak Zeus zareaguje, budzac sie z igla w sercu, to twoj problem, synu Peleusa. Achilles chwyta go za brode i przyciaga do siebie. -Jezeli w ogole wyniknie z tego jakis problem, kaleki Rzemieslniku, zapewniam cie, ze ciebie rowniez bedzie dotyczyl. -Co mam zrobic, smiertelniku? Potrzymac cie za raczke? To byl twoj kretynski pomysl, zeby go budzic. Achilles nie zwalnia chwytu. -Obudzenie Zeusa lezy takze w twoim interesie, krotkonogi boze. -Niby jak? - Hefajstos mruzy zdrowe oko. -Pomoz mi - szepcze mu do ucha mezobojca. - A za tydzien to ty zasiadziesz na zlotym tronie w Dworze Bogow, a nie Zeus. -Jakim cudem? - Hefajstos, choc nadal nieufny, tez zniza glos do szeptu. Mruzy oko juz nie podejrzliwie, ale z zainteresowaniem. Achilles - szeptem, nie puszczajac jego brody - wyklada mu swoj plan. Zeus budzi sie z rykiem. Hefajstos dotrzymuje slowa i znika zaraz po wstrzyknieciu Ojcu Bogow konskiej dawki adrenaliny, wyciagnieciu igly i odrzuceniu strzykawki. Trzy sekundy pozniej Zeus siada, wrzeszczy tak glosno, ze Achilles musi sobie zatykac uszy. Ojciec Bogow zrywa sie na rowne nogi, przewraca stol i rozbija cala poludniowa sciane domu Odyse-usza. -Hero! - dudni basem. - Badz przekleta! Achilles nie kuli sie ani nie ucieka, choc mimo woli cofa sie, kiedy Zeus roztrzaskuje ostatni kawal sciany, wyrwanym dzwigarem rozbija wielki jak kolo rydwanu kandelabr na tysiac kawaleczkow, jednym ciosem gigantycznej piesci druzgocze masywny stol i zaczyna nerwowo przechadzac sie po komnacie. W koncu zauwaza Achillesa, stojacego w drzwiach do westybulu. -Ty! -Ja - przytakuje Achilles, syn Peleusa. Miecz trzyma za pasem, tarcze grzecznie zawieszona na plecach, nie na przedramieniu, dlonie ma puste. Bogobojczy sztylet, ktory dala mu Atena, kazac zabic Afrodyte, tkwi - niewidoczny - za pasem. -Co robisz na Olimpie? - grzmi Zeus. Wciaz nagi, lapie sie lewa reka za czolo. W jego przekrwionych oczach widac pulsujacy bol glowy. Wyglada na to, ze Sen Absolutny wywoluje poteznego kaca. -To nie Olimp, Zeusie, moj panie - odpowiada polglosem Achilles. - Jestesmy na Itace, w sali bankietowej palacu Odyseusza, syna Laertesa. Wyspe okrywa zlota chmura maskujaca. Zeus mruzy oczy. Rozglada sie, marszczy brwi i znow spoglada z gory na Achillesa. -Jak dlugo spalem, smiertelniku? -Dwa tygodnie, Ojcze Zeusie. -Ale przeciez ty, Argiwie, szybkonogi mezobojco, nie obudzilbys mnie ze snu wywolanego przez bialoreka Here. Kto to zrobil? I po co? -O Zeusie, Ktory Rzadzisz Chmurami Burzowymi! - Achilles pochyla glowe i spuszcza wzrok w gescie, ktory od biedy mozna by uznac za pelen pokory. Wiele razy widzial, jak ci naprawde pokorni gna sie w takim uklonie. - Prawda jest, ze choc wiekszosc olimpijskich bogow cie porzucila, to jednak nie wszyscy. Nadal masz wsrod nich przynajmniej jednego wiernego sluge. Ja zas odpowiem na wszystkie twoje pytania, lecz najpierw chce cie prosic o nagrode. -O nagrode?! - ryczy Zeus. - Jesli jeszcze raz odezwiesz sie niepytany, dam ci taka nagrode, ze popamietasz! Stoj tu i milcz! Skinieniem reki zmienia jedna z trzech ocalalych scian - te, na ktorej wisial wspanialy luk i kolczan pelen zatrutych strzal - w trojwymiarowy ekran, podobny do holotanku w Dworze Bogow. Achilles zdaje sobie sprawe, ze wlasnie oglada palac Odyseusza z lotu ptaka. Widzi lezacego przed wejsciem Argusa - zaglodzony pies zjadl suchary i nabral dosc sil, zeby dowlec sie do cienia. -Hera na pewno zostawila pole silowe - mruczy Zeus. - Tylko Hefajstos umialby je wylaczyc. Pozniej sie z nim rozprawie. Wykonuje nastepny gest i na ekranie wyswietla sie obraz wierzcholka Olimpu. Widac puste domy i palace, porzucone rydwany. -Poszli sie pobawic ulubionymi zabawkami - mamrocze Zeus. Teraz Achilles widzi - jest srodek dnia - bitwe pod murami Ilionu. Wojska Hektora spychajaArgiwow i ich machiny obleznicze w strone Zarosnietego Wzgorza i dalej, ku plazy. W powietrzu smigajastrza-ly i co najmniej ze dwadziescia latajacych rydwanow. Pioruny i promienie czerwonego blasku dzgaja pole bitwy. Eksplozje wstrzasaja Ziemia i Niebem. Bogowie scieraja sie ze soba; na Ziemi ich podopieczni walcza na smierc i zycie. Zeus kreci glowa. -Widzisz ich, Achillesie? Sa uzaleznieni od wojny jak narkomani od kokainy czy heroiny, jak hazardzisci od pokera czy ruletki. Od ponad pieciuset lat, kiedy to pobilem ostatnich tytanow, pierwszych Przeobrazonych, i stracilem Kronosa, Ree i reszte Pierwotnych w gazowa otchlan Tartaru, ewoluujemy, rozwijamy nasze olimpijskie moce, odgrywamy role bogow... Po co?! Achilles, ktorego nie poproszono oficjalnie o zabranie glosu, woli milczec. -Cholerne dzieciaki! Graja w te swoje dziecinne gierki! - krzyczy Zeus. Achilles znow zatyka uszy. - Sa beznadziejni jak cpuny, jak nastolatki z Zapomnianej Ery z tymi ich grami komputerowymi. Po dlugich dziesieciu latach sekretnych spiskow, knowan i potajemnych walk, ktorych przeciez zakazalem, spowalniania czasu, zeby mogli dozbroic swoich pupilow, nie moga sie powstrzymac i musza doprowadzic wojne do gorzkiego konca. Tylko po to, zeby sie przekonac, kto wygra! Tak jakby to mialo jakies znaczenie, psia ich mac! Achilles dobrze wie, ze czlowiek mniejszego formatu - a w jego oczach wszyscy ludzie sa mniejszego formatu - juz dawno padlby na kolana i wyl z bolu, gdyby kazano mu sluchac boskich wrzaskow, ale tym razem nawet on slabnie od naddzwiekowego loskotu. -Uzaleznieni. - Glos Zeusa schodzi w znosniejsze rejestry. - Powinienem byl piec lat temu kazac im sie zapisac do Anonimowych Ilionoholikow. Unikneliby straszliwej zemsty, od ktorej teraz nie bedzie ucieczki. Hera i jej sojusznicy posuneli sie za daleko. Achilles sledzi rzez wyswietlana na scianie. Obraz jest tak gleboki, tak przestrzenny, ze ma wrazenie, jakby patrzyl na pola smierci pod Ilionem przez okno. Achajowie pod nedznym dowodztwem Agamem-nona cofaja sie. Apollo, Pan Srebrnego Luku, najgrozniejsze z bostw, spycha rydwany Hery i Ateny w strone morza, ale na razie nie ma mowy o panicznej ucieczce - ani na ladzie, ani w powietrzu. Na widok jatki krew zaczyna zywiej krazyc w zylach Achillesa. Mezobojca chetnie rzucilby sie w wir walki, prowadzac Myrmidonow do kontrataku, ktory zakonczylby dopiero przed marmurowym palacem Priama, najlepiej wlokac za rydwanem krwawiace truchlo Hektora. -No?! Mow! -Co mam mowic, Ojcze Bogow? -Jakiej to... nagrody ode mnie zadasz, synu Tetydy? Ogladajac spektakl na ekranie, Zeus zdazyl sie ubrac. Achilles robi krok do przodu. -W zamian za odnalezienie cie i obudzenie, Ojcze Zeusie, pr sze, bys zgodzil sie na przywrocenie zycia Pentesilei w jednej z w; szych kadzi leczniczych... -Pentesilei?! - dudni Zeus. - Mowisz o tej amazonskiej kurewc z polnocy? O jasnowlosej suce, ktora zamordowala wlasna siostr Hippolite, zeby zdobyc nic niewart amazonski tron? Jak zginela? I c ja laczy z Achillesem? Achilles zgrzyta zebami, ale nie podnosi wzroku. Jego oczy mic tajablyskawice. -Kocham ja, Ojcze Zeusie, i... Zeus zanosi sie smiechem. -Kochasz ja, powiadasz? Synu Tetydy! Widywalem cie na ekra nach i na wlasne oczy wielokrotnie, odkad przyszedles na swiat i po tem, gdy oddano ciebie, zarozumialego mlokosa, pod opieke cierpli wego Chirona. Nigdy jednak nie widzialem, zebys pokochal kobiete Nawet dziewke, ktora urodzila ci syna, porzucales jak zbedny bagaz ilekroc przyszla ci ochota wyruszyc na wojne, porabowac troche i po dupczyc. Twierdzisz, ze kochasz Pentesileje, bezmozgacipcie z dzida Wiesz co, synu Tetydy? Wymysl inna bajeczke. -Naprawde ja kocham i chce, aby zostala wskrzeszona - cedz przez zeby Achilles. W tej chwili wszystkie jego mysli kraza woko; sztyletu, ktory dala mu Atena. Pamieta, ze juz go wczesniej oklamywala; jezeli sklamala takze tym razem, bylby glupcem, rzucajac sie na Zeusa. Ale i tak jest glupcem, skoro przybyl blagac Ojca o taki dar. Upiera sie wiec przy swoim i tylko zwieszone dlonie zaciska w potezne piesci. - Afrodyta dala krolowej Amazonek perfumy, ktorych ta uzyla przed walka... Zeus znow wybucha smiechem. -No nie! Numer dziewiec? No, przyjacielu, zostales koncertowo wychedozony. A jak zginela ta pipa Pentesileja? Nie, nic nie mow. Sam zobacze. Kolejny ruch reki Ojca Bogow. Sciana rozplywa sie, obraz sie mgli, cofa w czasie i przenosi w przestrzeni. Achilles patrzy, jak Pentesileja prowadzi swoje wojowniczki do ataku na czerwonej rowninie u stop Olimpu. Widzi, jak Klonia, Bremusa i inne Amazonki padaja od mieczy i strzal. Widzi rowniez siebie, jak rzuca niechybna ojcowska wlocznia, ktora przeszywa na wylot Pentesileje razem z koniem i przy-szpila oboje do ziemi jak wijacego sie insekta przed preparacja. -Pieknie - zachwyca sie Zeus. - A teraz chcialbys ja wskrzesic w kadzi Uzdrowiciela, tak? -Tak, moj panie. -Nie wiem, skad dowiedziales sie o sali uzdrowien - mowi Zeus. Znow zaczyna spacerowac po komnacie. - Powinienes jednak zdawac sobie sprawe, ze nawet nadnaturalne umiejetnosci Uzdrowiciela nie przywroca zycia smiertelnikowi. -Panie moj... - Achilles mowi cicho, lecz z wyraznie slyszalnym naciskiem. - Atena rzucila na cialo mojej ukochanej zaklecie, dzieki ktoremu nie ima sie go rozklad. Moze daloby sie... -Cisza! - Tym razem fala dzwiekowa spycha Achillesa pod prowizoryczny holoekran. - Nikt z pierwotnego panteonu niesmiertelnych nie bedzie mowil Ojcu Zeusowi, co jest mozliwe albo wlasciwe! Tym bardziej nie bedzie mi tego dyktowal jakis smiertelny umiesniony dupek! -Nie smialbym, Ojcze. - Achilles podnosi wzrok na brodatego olbrzyma. - Mialem tylko nadzieje, ze... -Cisza - powtarza Zeus, ale robi to znacznie ciszej. Achilles nie musi juz zatykac sobie uszu i opuszcza rece. - Teraz pojde ukarac Here, strace jej wspolnikow w otchlanie Tartaru, ukarze innych bogow, tak ze nigdy tego nie zapomna, i raz na zawsze zmiote argiwska armie z powierzchni Ziemi. Wy, Grecy, dzialacie mi na nerwy ta wasza bezczelnoscia i sluzalczoscia. - Zeus rusza do drzwi. - Jestes na ilionskiej Ziemi, synu Tetydy. Sam trafisz do domu, chociaz zajmie ci to sporo czasu. Nie radze ci natomiast wracac pod Ilion. Nie zastaniesz tam ani jednego zywego Achaja. -Nie - mowi Achilles. Zeus okreca sie na piecie. Usmiecha sie, naprawde sie usmiecha. -Co powiedziales? -Powiedzialem: "nie". Masz spelnic moja prosbe. Achilles zdejmuje z plecow tarcze i mocuje ja sobie do przedramienia, jakby wybieral sie na front. Wyciaga miecz. Zeus wybucha smiechem. -Spelnic twoja prosbe... A jak nie, to co mi zrobisz, bekarcie Tetydy? -Wtedy rzuce watrobe Zeusa psu Odyseusza, ktory czeka wyglodnialy na dziedzincu. Usmiechniety Zeus kreci glowa. -Wiesz, czemu jeszcze zyjesz, robaku? -Bo jestem Achillesem, synem Peleusa. - Mezobojca podchodzi blizej. Zaluje, ze nie ma wloczni. - Najslawniejszym i najszlachetniejszym z wojownikow, niepokonanym przyjacielem zamordowanego Patroklosa. Nie sluze zadnemu czlowiekowi... ani bogu. Zeus znow kreci glowa. -Nie jestes synem Peleusa. Achilles staje jak wryty. -Co ty wygaduj esz, Wladco Much? Wladco Konskiego Gnoju... Jestem synem Peleusa, syna Aiakosa; synem smiertelnika, ktory splodzil mnie z niesmiertelna boginia morza, Tetyda j krola z prastarej dynastii Myrmidonow. -Nie. - Tym razem to Zeus robi krok w przod. Pochyla sie zlowrogo nad Achillesem. - Urodzila cie Tetyda, ale zaplodnilo ja moje nasienie, nie Peleusa. -Twoje! - Smiech Achillesa zmienia sie w chrapliwy skrzek. - Moja niesmiertelna matka nie klamala, mowiac mi... -Twoja niesmiertelna matka lze jak z nut, cedzac slowa przez obrosniete morskim zielskiem zeby - zasmial sie Zeus. - Minely prawie trzy dekady, odkad zapragnalem Tetydy. Nie byla wtedy pelnoprawna boginia, ale uroda przewyzszala wiekszosc smiertelniczek. Ale Mojry, przeklete rachmistrzynie przerzucajace paciorki na liczydlach wyposazonych w pamiec DNA, ostrzegaly mnie, ze dziecko, ktore splodze z Tetyda, moze mi przyniesc zgube, stac sie przyczyna mojej smierci i zaglady calego Olimpu. Widoczne w szczelinach helmu oczy Achillesa palaja niedowierzaniem i nienawiscia. -No, ale mialem na nia ochote, wiec ja zerznalem - ciagnie Zeus. - Najpierw jednak morfowalem w Peleusa, smiertelnego prostaczka, w ktorym troszke sie wtedy podkochiwala. Nasienie, z ktorego sie poczales, to boska sperma Zeusa, Achillesie, synu Tetydy. Nie zapominaj. Nie zastanawiales sie, dlaczego matka zabrala cie od tego idioty Peleusa i oddala na wychowanie staremu centaurowi? -Lzesz - warczy Achilles. Kiedy tym razem Ojciec Bogow i Ludzi kreci glowa, jest w tym gescie odrobina smutku. -Zaraz zginiesz, mlody Achillesie. Ale umrzesz ze swiadomoscia, ze powiedzialem prawde. -Nie mozesz mnie zabic, Wladco Wszy. Zeus drapie sie po brodzie. -Istotnie, nie moge. Nie bezposrednio. Tetyda o to zadbala. Kiedy sie dowiedziala, ze to ja ja bzyknalem, a nie ten fiutek Peleus, wiedziala juz o przepowiedni Mojr i zdawala sobie sprawe, ze zabije cie przy pierwszej okazji. Moj ojciec, Kronos, z tego samego powodu wolal zjadac swoje dzieci niz ryzykowac ich bunty i rewolty, gdy dorosna. Zrobilbym to samo, Achillesie, pozarlbym cie jako male dziecko, gdyby nie Tetyda, ktora zanurzyla cie w plomieniach kwantowego ognia niebieskiego. Jestes kwantowym wybrykiem natury, jedynym we wszechswiecie, nieslubny synu Tetydy i Zeusa. Chwila twojej smierci - ktorej szczegolow nie znam, bo nawet mnie Mojry nie chcialy ich zdradzic - jest precyzyjnie wyznaczona i niezmienna. -W takim razie stawaj, Boze Odchodow! Achilles rusza naprzod z mieczem wzniesionym do ciosu. Zeus powstrzymuje go gestem i Achilles zamiera bez ruchu. Sam czas staje w miejscu. -Nie moge cie zabic, porywczy dzikusie... - mruczy Zeus pod nosem. - Ale co sie stanie, jesli zedre ci cialo z kosci, a potem rozszczepie je na pojedyncze molekuly? Wszechswiat troche sie bedzie musial natrudzic, zeby poskladac cie z powrotem. To moze trwac cale wieki i watpie, zeby bylo calkiem bezbolesne. Zamrozony w pol kroku Achilles wie, ze moze cos powiedziec, ale woli milczec. -A moze gdzies cie wyslac? - Zeus wskazuje na sufit. - Gdzies, gdzie nie ma powietrza. To dopiero bylaby zagwozdka dla takiej kwantowej osobliwosci ognia niebieskiego. -Tylko w oceanach nie ma powietrza - rzuca pogardliwym tonem Achilles i wtej samej chwili przypomina sobie, jak nie dalej niz poprzedniego dnia dlawil sie i dusil na stokach Olimpu. -Proznia kosmiczna zadalaby klam temu twierdzeniu. - Zeus usmiecha sie prowokacyjnie. - Gdyby rzucic cie za orbite Urana, na przyklad... Albo gdzies w Pas Kuipera. Tartar tez by sie nadawal. Atmosfera sklada sie tam glownie z metanu i amoniaku - wypalilaby ci pluca na zuzel. Za to gdybys wytrzymal kilka godzin okrutnego bolu, moze polaczylbys sie w cierpieniu z dziadkami. Wiesz, ze oni zjadaja smiertelnych? -Gon sie!-krzyczyAchilles. -Jak chcesz. Milej podrozy, synu. Krotkiej, bolesnej, ale milej Krol Bogow zatacza prawa reka krotki, lagodny luk i ceramiczr plytki pod stopami Achillesa zaczynaja sie rozplywac. W podlocb sali bankietowej palacu Odyseusza otwiera sie dziura. Szybkonoj mezobojca zdaje sie stac w rozjasnianym blyskami ognia powietrzi W dole, w przerazajacej czelusci, klebia sie siarkowe opary, pieto sie czarne gory przypominajace przegnile zeby, burza sie jeziora ro; topionego olowiu, syczy bulgoczaca lawa. Nieludzkie ksztalty rzi caja gigantyczne cienie. Slychac niemilknacy ryk i skowyt potwc row nazywanych niegdys tytanami. Zeus wykonuje jeszcze jeden ruch, prawie niezauwazalny. Achil les wpada do dziury. Nie krzyczy. Krol Bogow jeszcze przez minute wpatruje sie w plomienie i czai ne chmury, a potem przesuwa dlonia z lewa na prawo. Otwor sie za myka, w jego miejscu materializuja sie recznie kladzione plytki po sadzki i do domu Odyseusza wraca cisza, przerywana tylko zalosnyn ujadaniem wyglodnialego psa imieniem Argus, ktory blaka sie gdzie po dziedzincu. Zeus z westchnieniem teleportuje sie pod Ilion, aby wyrownac ra chunki z niczego niespodziewajacymi sie bogami. 18 Prospero zostal na dole, kiedy Mojra poprowadzila Harmana pc marmurowej polce bez barierki, po zelaznych schodach ruchomych, spirala do gory, caly czas do gory, az posadzka grobowca skurczyla sie do rozmiarow krazka lezacego - wydawaloby sie - cale kilometry nizej. Serce Harmana walilo jak mlotem.W zakrzywionych scianach kopuly znajdowalo sie kilka malych, okraglych okien. Z dolu i z zewnatrz nie bylo ich widac, ale przepuszczaly troche swiatla i dawaly Harmanowi pretekst do krotkich postojow dla zlapania oddechu i nabrania odwagi. Przy jednym z okien stali prawie minute. Harman patrzyl na wierzcholki gor, skrzace sie lodowato w przedpoludniowym swietle. Chmury naplynely do dolin na wschodzie i pomocy, skrywajac przed jego wzrokiem poszatkowane szczelinami lodowce. Zastanawial sie, jak daleko siega jego wzrok - za gorami, lodowcami i masa chmur przymglony horyzont zdawal sie juz zakrzywiac. Sto kilometrow? Dwiescie? Trzysta? Jeszcze wiecej? -Nie zrobiles nic zlego - powiedziala polglosem Mojra. Harman odwrocil sie do niej. -Budzac mnie - wyjasnila. - Nie zrobiles nic zlego. Przykro mi, ale naprawde nie miales wyboru. Mechanizmy, ktore cie do tego zachecily, wprowadzono na dlugo przed narodzinami prapradziadka twojego dziadka. -Ale jakie byly szanse, ze okaze sie potomkiem tego calego Ferdinanda Marka Alonzo Khan Ho Tepa? - zdziwil sie Harman. Nie umial - ale i nie chcial - ukryc zalu w glosie. O dziwo, Mojra skwitowala jego slowa smiechem. Smiala sie jak Savi - spontanicznie, chetnie, chociaz bez nuty goryczy, ktora tak czesto dalo sie uslyszec w smiechu starszej kobiety. -Szanse? Sto procent. Zaskoczony Harman nie wiedzial, co powiedziec. -Ferdinand Mark Alonzo zadbal o to, zeby podczas... przygotowywania nowego rodu ludzkiego wszyscy mezczyzni nosili w sobie jego chromosomy. -Nie dziwota, ze jestesmy slabi, tepi i do niczego sie nie nadajemy. Chow wsobny. Harman niecale trzy tygodnie wczesniej - chociaz teraz zdawalo mu sie, ze minely cale wieki - przesiglowal ksiazke traktujaca o podstawach genetyki. Ada spala obok niego, a on patrzyl, jak zlote litery splywaja mu po dloni i ramieniu. Mojra znow parsknela smiechem. -Jestes gotowy, zeby wspiac sie do krysztalowej klatki? Przezroczysta kopulka na szczycie Tadz Mojry byla o wiele wieksza, niz wydawalo sie to mozliwe z dolu; zdaniem Harmana musiala miec dobre dwadziescia metrow srednicy. Nie bylo w niej marmurowych polek, a schody ruchome i metalowe pomosty konczyly w srodku posadzki. Wnetrze rozswietlal blask slonca. Harman nigdy wczesniej nie byl na takiej wysokosci - nawet na szczycie pylonu Golden Gate w Machu Picchu, dwiescie metrow nad podwieszona na linach jezdnia - i nigdy wczesniej nie mial takiego leku przestrzeni. Rozpostarta dlonia mogl przyslonic cala marmurowa posadzke Tadz Mojry. Labirynt i wejscie do krypty przywodzily na mysl wyszyte na calunie turynskim mikroobwody. Sila woli zabronil sobie patrzenia w dol, w slad za Mojra pokonal ostatni odcinek schodow i pajeczyne pomostow, az staneli na zelaznej platformie w samym srodku kopulki. -To jest ta klatka? - zapytal, wskazujac wysoka na trzy i pol metra konstrukcje na srodku platformy. -Tak. Spodziewal sie zobaczyc kolejna wersje krysztalowej trumny, ale klatka w niczym jej nie przypominala. Harmanowi przyszlo na mysl slowo "dodekaedr", ale poniewaz poznal je, siglujac ksiazke, a nie czytajac ja, nie byl pewny jego znaczenia. Krysztalowa klatka skladala sie z wielobocznych szyb wprawionych w przypominajacy kule szkielet w kolorze starej cyny. Miala dwanascie takich przezroczystych, bezbarwnych scian. Odchodzace od nich wiazki wielokolorowych przewodow i rurek laczyly sie z czarna metalowa podstawa. W poblizu klatki stalo kilka krzesel z siedziskami z metalowej siatki, troche dziwnych przyrzadow z klawiaturami i ciemnymi ekranami i postawione na sztorc cieniutenkie plyty przezroczystego plastiku, niektore wysokie na blisko dwa metry. -Co to za miejsce? -Serce Tadz Mojry. Mojra wlaczyla kilka zaopatrzonych w ekrany urzadzen i dotknela jednego z plastikowych paneli. Plastik rozplynal sie w powietrzu i jego miejsce zajal holograficzny pulpit sterowniczy. Dlonie kobiety zatanczyly na wirtualnych przyciskach, sciany grobowca zawibrowaly od dziwnego dzwieku i zloty plyn - nie zolty, lecz naprawde przypominajacy roztopione zloto, choc rzadki jak woda - zaczal wlewac sie do klatki. Harman podszedl blizej. -Wypelnia sie plynem - stwierdzil. -Zgadza sie. -To jakis idiotyzm. Jak ja mam tam wejsc? Przeciez sie utopie. -Nie utopisz sie. -Czyli mam byc w srodku, kiedy naleja sie tam trzy metry tej zlotej cieczy? -Mhm. Harman pokrecil glowa, cofnal sie i zatrzymal dwa metry od skraju platformy. -Nie. Nie, nie, nie. To szalenstwo! -Jak chcesz, ale to jedyny sposob, zebys wchlonal zawartosc tych wszystkich ksiazek. Ta ciecz jest osrodkiem, ktory posredniczy w jej przekazaniu. Ta wiedza bedzie ci niezbedna, jesli masz byc naszym Prometeuszem w wojnie przeciwko Setebosowi i innym z jego rodzaju. Bedziesz jej potrzebowal, zeby uczyc swoich rodakow. I zeby uratowac swojqukochanaAde. -No tak, ale jesli woda, czy co to tam jest, wypelni klatke, bedzie jej tam trzy metry albo wiecej. Ja slabo plywam... Ariel pojawil sie obok nich na platformie, chociaz nie bylo slychac, zeby szedl po schodach i pomostach. Niosl jakis pakunek zawiniety w czerwony calun turynski. -Ariel, skarbie! - wykrzyknela Mojra. Takiego zachwytu i podniecenia w jej glosie Harman jeszcze nie slyszal. Nie slyszal go rowniez u prawdziwej Savi. -Badz pozdrowiona, Mirando - odparl chochlik. Odwinal czerwona tkanine i podal Mojrze jakis zabytkowy strunowy instrument. Ludzie, ktorych Harman znal, grali czasem i spiewali, ale on sam znal tylko kilka instrumentow. Nikt ich juz nie produkowal. -Gitara! - ucieszyla sie Mojra, przyjmujac dziwny instrument z rak polyskujacego zielonkawo chochlika. Dlugimi palcami musnela struny. Dzwiek, ktory sie z nich dobyl, przypominal Harmanowi glos Ariela. Ariel uklonil sie i wyrecytowal uroczystym tonem: Wez Tego niewolnika muzyki, przez wzglad Na tego, ktory w twojej jest niewoli. Naucz go harmonii wszelkiej, W ktorej ty i tylko ty Plawisz ducha w zachwycie, Do chwili, gdy radosc sie odradza I, nazbyt smiala, w bol przemienia; Za pozwoleniem i z rozkazu Bowiem twojego Ferdynanda Ariel nieszczesny sle ten dowod Wszystkiego, co niewyslowione. Mojra rowniez sie uklonila, odlozyla dzwieczny instrument na stol i pocalowala Ariela w czolo. -Dziekuje ci, przyjacielu, czasem mily slugo, nigdy jednak niewolniku. Jak poczynal sobie moj Ariel, odkad zasnelam? I dodala: Po twej smierci Ksiezyc cichy W ksiezycowej omdlalosci Nie tak smutny jest w swej celi Jak osamotniony Ariel. Gdy odrodzisz sie na ziemi, Niczym gwiazda niewidoczna, Ariel przez morze cie powiedzie Zycia twego, od narodzin. Musnela chochlika w policzek, spojrzala na Harmana, wrocila wzrokiem do awatara biosfery. -Spotkaliscie sie juz kiedys? -Tak, znamy sie - odparl Harman. -Co slychac w swiecie, Arielu? Mojra ponownie zwrocila sie do chochlika, ktory znow odpowiedzial wierszem: Wiele zmian zobaczyl swiat, Odkad z Ferdynandem wraz Rozkochaliscie sie w sobie. Ariel Zdaza waszym sladem, sluzyc zawsze wam gotowy. Po czym, glosem mniej oficjalnym, jakby wlasnie zakonczyljakas ceremonie, dodal: -A co slychac u ciebie, pani moja? Widze, zes ponownie narodzona? Tym razem to Mojra odpowiedziala glosem uroczystym i dzwiecznym, jakiego Harman nie spodziewalby sie ani po niej, ani po Savi: Ta swiatynia, tak smutna i taka samotna, Jest wszystkim, co oparlo sie pozodze wojny Stoczonej dawno temu przez poteznych wladcow Przeciwko buntownikom. Ta olbrzymia postac, Ktorej dostojne rysy przeorala kleska, To Prospero. Ja, Miranda, jedna pozostalam, By odprawiac obrzedy kaplanskie wsrod pustki*. Harman z przerazeniem zauwazyl, ze postludzka kobieta i nieludzki awatar biosfery placza rzewnymi lzami. Ariel corhal sie, uklonil, skinieniem reki wskazal Harmana. * Parafraza fragmentu Upadku Hyperiona J. Keatsa oparta na przekladzie Z. Kubiaka (przyp. tlum.). -Czy ten smiertelnik, ktory - wbrew swemu imieniu - nikogo nie skrzywdzil*, przybyl do krysztalowej klatki, aby zginac? -Nie - odparla Mojra. - Aby sie uczyc. 19 W pierwsza noc, jaka spedzili w ruinach Dworu Ardis, maly Se-tebos wyklul sie z jaja.Widok zniszczen w domu rodzinnym wstrzasnal Ada do glebi. Kiedy ewakuowano ja sonikiem, byla nieprzytomna, a na skutek uderzenia w glowe i innych obrazen niewiele zapamietala z potwornego ataku wojniksow. Teraz zas zobaczyla ruiny swojego dawnego zycia, domu i wspomnien w bezlitosnym dziennym swietle. Miala ochote osunac sie na kolana i plakac tak dlugo, az zasnie, ale nie zapomniala, ze prowadzi grupe ostatnich czterdziestu czterech osob, jakie ocalaly z rzezi. Trzymala sie prosto i dzielnie przelykala lzy, kiedy wspinali sie na ostatnie wzgorze. Sonik z najciezej rannymi krazyl nad jej glowa. Mijajac zgliszcza, rozgladala sie na boki tylko o tyle, o ile bylo to potrzebne, aby wskazac innym przedmioty i resztki wyposazenia przydatne przy budowie nowego obozu. Jej dom - wspanialy Dwor Ardis, dwa tysiace lat dumnego rodzinnego dziedzictwa - praktycznie przestal istniec. Zostaly z niego tylko osmolone najgrubsze belki i kamienne kominki. Za to w innych miejscach znalezli zdumiewajace zasoby cennych przedmiotow. Niestety, nie brakowalo tez rozkladajacych sie szczatkow ludzkich. Ada naradzila sie z Daemanem i innymi i zgodnie uznali, ze przede wszystkim nalezy zapewnic ludziom ogien i dach nad glowa - na poczatek jakis szalas dla wszystkich, w ktorym doczekaja rana, nie zamarzajac, i cieple schronienie dla chorych i rannych, ktorych nalezalo wygodnie ulozyc i opatrzyc jeszcze przed koncem krotkiego zimowego dnia. Dwor Ardis nie nadawal sie wprawdzie do zamieszkania, ale ocalaly fragmenty barakow, szop i innych dodatkowych zabudowan, ktore powstaly podczas dziewieciu miesiecy poprzedzajacych deszcz meteorytow. Mozna bylo sie tam od biedy wcisnac, lecz baraki bylyby trudne do obronienia, zwlaszcza ze znajdowaly * Harm (ang.) - krzywda, szkoda (przyp. tlum.). sie blisko lasu i, co za tym idzie, daleko od studni wykopanej tuz przy glownym gmachu. Zgromadzili sterte suchego opalu. Zuzyli - zdaniem Ady - stanowczo zbyt duzo zapalek ze skromnych zapasow, ale w koncu rozpalili ogromne ognisko. Sonik wyladowal. Polprzytomnych i nieprzytomnych chorych ulozyli przy ogniu na prowizorycznych pryczach i siennikach. Wyznaczono ekipe zaopatrzeniowa, ktora systematycznie zbierala i znosila drewno z ruin; nikt nie mial ochoty zapuszczac sie do ciemniejacego lasu, zreszta Ada na ten jeden dzien wydala zakaz podobnych wycieczek. Zmeczony Greogi poderwal sonik i zataczal nad Ardis kregi o srednicy poltora kilometra. Wzial ze sobaBomana z kartaczownica, obaj mieli wypatrywac wojniksow. W jednym z barakow - tym samym, ktory Odyseusz wlasnorecznie zbudowal dla swoich uczniow - odkryto prawdziwy skarb: zapas kocow i plotna, smierdzacych dymem, ale zdatnych do uzytku. Nieopodal zbudowanego przez Hannah zeliwiaka, w zawalonej szopie, ktora jednak nie splonela doszczetnie, Caul znalazl lopaty, kilofy, lomy, motyki, mlotki, gwozdzie, nylonowa line, karabinczyki i inne narzedzia, ktorych dawniej uzywaly sluzki. Teraz ten sam sprzet mogl uratowac zycie ludziom. Z wydobytego z resztek zabudowan drewna i bali tworzacych palisade zaczeto budowac krzyzowke namiotu z wiejska chata. Schronienie usytuowano przy studni, tuz obok dogasajacych zgliszcz dworu. Mialo charakter tymczasowy, ale z pewnoscia moglo posluzyc za mieszkanie przez kilka najblizszych nocy. Boman obmyslal juz plan solidnego domu z wiezyczka, otworami strzelniczymi i ciasna palisada, ale Ada poradzila mu, zeby najpierw pomogl budowac szalas. 0 zamku pomysli pozniej. Wojniksow nadal nie bylo widac. Do wieczora zostalo jeszcze troche czasu, ale wiedzac, jak szybko zapada zmierzch, Ada i Daeman kazali Kamanowi i dziesieciu najlepszym strzelcom utworzyc szeroki kordon wokol ruin. Pozostali, ktorzy mieli pistolety lub kartaczownice - lacznie naliczyli dwadziescia cztery sprawne sztuki broni i jeden uszkodzony egzemplarz; do tego niecale sto dwadziescia magazynkow krysztalowych kartaczy - mieli pelnic straz przy ognisku i szalasie. Zbicie i postawienie konstrukcji szalasu zajelo im nieco ponad trzy godziny. Sciany z bali mialy niespelna dwa metry wysokosci, nad nimi wznosil sie zmontowany z desek szkielet dachu, obity plotnem. Ranni nie mogli lezec na golej ziemi, ale na zbudowanie podlogi nie I Rar bylo juz czasu, wiec klepisko najpierw uslano sloma przyniesiona z dawnej stodoly znajdujacej sie przy polnocnym odcinku palisady, a nastepnie przyrzucono plotnem. Bydlo zniknelo - albo zabily je wojniksy, albo po prostu ucieklo w poplochu. Nikt nie zamierzal go na razie szukac po lesie, a sonikowi wyznaczono inne zadania. Pod wieczor szalas byl gotowy. Ada, zaj eta dotad wyposazaniem studni w nowe wiadra i liny oraz nadzorujaca grabarzy, ktorzy kilofami i lopatami wygrzebywali w zmrozonej ziemi plytkie groby, obejrzala budowle i stwierdzila, ze na noc zmiesci sie w niej czterdziesci piec stloczonych osob, reszta zas bedzie w tym czasie pelnic straz na zewnatrz. Przy posilkach powinny sie w srodku zmiescic wszystkie piecdziesiat trzy osoby, chociaz byloby im ciasno. Trzy sciany szalasu byly drewniane, czwarta zas - od strony studni i dwoch ognisk - plocienna w tej chwili czesciowo zwinieta, zeby wnetrze bez przeszkod chlonelo cieplo. La-man i Edide zebrali metalowe i ceramiczne resztki, znalezione w zgliszczach, i zamierzali zmontowac z nich moze nie prawdziwy komin, ale z pewnoscia rure grzejna. Musialo to jednak poczekac do nastepnego dnia. Nie znalezli szkla na okna, ale w drewnianych scianach na roznej wysokosci znajdowaly sie otwory strzelnicze zasloniete plotnem i zabezpieczone drewnianymi klapkami. Nawet Daeman musial przyznac, ze w razie potrzeby moga sie schronic do szalasu i pokryc ogniem zaporowym spory szmat dziedzinca, ale plocienny dach i plocienna czwarta sciana nie pozostawialy zludzen co do tego, co by sie stalo, gdyby wojniksy przypuscily zdecydowany szturm. Na razie jednak jajo Setebosa skutecznie zniechecalo je do ataku. Bylo juz prawie ciemno, gdy Daeman zaprowadzil Ade, Toma i Lamana do resztek zeliwiaka i pokazal im trzymane w plecaku jajo. Swiecilo coraz mocniej, emanujac ohydna, mlecznobiala poswiate. Skorupa pokryla sie siateczka rys, ale na razie jeszcze nie pekla. -Kiedy cos sie z niego wykluje? - spytala Ada. -Skad niby mam wiedziec? Pewien jestem tylko tego, ze maly Setebosek w srodku zyje i probuje sie wydostac. Jesli przylozycie ucho do skorupy, uslyszycie popiskiwanie i odglosy zucia. -Nie, dziekuje. -A co bedzie, jak juz sie wykluje? - spytal Laman, ktory od poczatku byl zwolennikiem zniszczenia jaja. Daeman wzruszyl ramionami. -Po co wlasciwie wykradles je z gniazda Setebosa w Kraterze Paryskim? - spytal Tom, ktory slyszal cala opowiesc Daemana. -Nie wiem. Wtedy wydawalo mi sie, ze to dobry pomysl. -A jesli mamusia zacznie go szukac? - zaniepokoil sie Laraan To pytanie padalo nie pierwszy raz. Daeman znow odpowiedzial wzruszeniem ramion. -Jesli bedzie trzeba, mozemy go zabic - odparl polglosem, wpa trzony w gestniejacy wsrod drzew mrok. -Tak myslisz? Laman przylozyl reke do zarysowanej skorupy, ale natychmias cofnal dlon, jakby sie oparzyl. Wszyscy, ktorzy mieli okazje dotknac jaja, skarzyli sie, ze wrazenie bylo nieprzyjemne, jakby cos probowalo wysysac z nich energie. Zanim Daeman zdazyl znow sie odezwac, wtracila sie Ada. -Gdybys go tu nie przyniosl, Daemanie, wiekszosc z nas prawdopodobnie juz by nie zyla. Jajo odstrasza wojniksy. Moze beda sie tez baly malego Setebosa. -Dopoki nie zezre nas, kiedy bedziemy spali - mruknal Laman, tulac do piersi okaleczona prawa dlon. - On sam albo jego mama-tata. Sciemnilo sie juz na dobre, kiedy Siris znalazla Ade i szepnela jej, ze wlasnie zmarl Sherman, jeden z dwoch najpowazniej rannych obroncow Ardis. Ada skinela glowa, wziela jeszcze dwie osoby-Edide i korpulentnego Ralluma - i dyskretnie przeniesli cialo poza krag swiatla. Zlozyli je przy stercie drewna i kamieni przy zawalonych barakach, zeby rano urzadzic Shermanowi przyzwoity pogrzeb. Wial lodowaty wiatr. Ada odsluzyla czterogodzinna warte z nabita kartaczownica w rekach. Ognisko plonelo daleko, od najblizszego straznika dzielilo ja piecdziesiat metrow, a obita glowa pulsowalajej takim bolem, ze nie zauwazylaby wojniksa ani nawet Setebosa, chocby usiedli jej na kolanach. W dodatku miala zlamany nadgarstek i zamiast trzymac bron w rece, musiala ja opierac na przedramieniu. Kiedy Caul ja zluzowal, wrocila na ostatnich nogach do zatloczonego szalasu i mimo ogluszajacych pochrapywan zasnela kamiennym snem, ktory macily tylko okrutne koszmary. Daeman obudzil ja przed switem. -Setebos sie wyklul - szepnal jej do ucha. Ada usiadla. Bylo ciemno, czula cieplo i slyszala oddechy spiacych. Przez dluga chwile miala wrazenie, ze koszmar trwa. Chciala, zeby Harman potrzasnal ja za ramie i wyciagnal z otchlani snu na swiatlo dnia. Czekala, az ja obejmie i zmiecie te mrozna ciemnosc, napor obcych cial i, migoczacy za plocienna sciana, ogien. -Wyklul sie - powtorzyl cicho Daeman. - Wolalbym cie nie budzic, ale musimy cos postanowic. -Wiem - odparla szeptem Ada. Spala w ubraniu, wysliznela sie wiec tylko spod wilgotnych kocow i ostroznie przeszla pomiedzy spiacymi w slad za Daemanem. Odgarneli plotno na bok, mineli przygasle, ale wciaz plonace i dogladane ognisko, i ruszyli na wschod w strone drugiego, znacznie mniejszego ogniska. -Tutaj spalem - wyjasnil Daeman, kiedy oddalili sie na bezpieczna odleglosc. - Jak najdalej od reszty. Mowil tylko nieco glosniej niz poprzednio, ale kazda zgloska lomotala w glowie Ady jak mlot. Pierscienie B i R jak zwykle obracaly sie nad ich glowami, przecinajac sie na tle gwiazd i ksiezyca, ktory tej nocy przypominal obrzynek paznokcia. Ada dostrzegla jakis ruch na niebie i serce podeszlo jej do gardla, zanim rozpoznala szybujacy bezszelestnie sonik. -Kto lata sonikiem? - spytala tepo. -Oko. -Nie wiedzialam, ze potrafi go pilotowac. -Greogi ja wczoraj nauczyl. Zblizyli sie do ogniska na tyle, ze Ada zobaczyla stojaca przy nim sylwetke. -Dzien dobry, Ada Uhr - powiedzial Tom. Nie mogla powstrzymac usmiechu, slyszac oficjalna forme grzecznosciowa, ktora w ostatnich miesiacach poszla w zapomnienie. -Dzien dobry, Tomie - odparla szeptem. - Gdzie jest? Daeman wyjal z ogniska plonacy kawal drewna i podniosl go jak pochodnie. Ada cofnela sie o krok. Daeman z Tomem ulozyli z bali trojkatna zagrode i uwiezili w niej... stwora, ktory teraz biegal po jej wnetrzu tam i z powrotem. Nie ulegalo watpliwosci, ze wkrotce zdola sie wspiac o wlasnych silach na polmetrowe drewniane scianki. Ada wziela od Daemana pochodnie i przykucnela, zeby w migotliwym swietle przyjrzec sie malemu Setebosowi z bliska. Liczne zolte slepia zamrugaly, oslepione blaskiem ognia. Maly Setebos - jesli to rzeczywiscie byl maly Setebos - mial okolo trzy dziestu centymetrow dlugosci, czyli juz przerastal rozmiarami, a zapewne takze i waga, przecietny ludzki mozg, chociaz z ohydnie zarozowionymi zwojami i faldami wciaz do zludzenia go przypominal. Polkule byly polaczone paskiem szarej tkanki, calosc pokrywala sluzowata blona, a mozg falowal, jakby oddychal. Mial rowniez liczne pulsujace paszcze oraz dziesiatki malenkich rozowych raczek, ktore wyrastaly zarowno z jego spodniej strony, jak i z niektorych otworow w ciele. Przemykal w te i z powrotem na krotkich, pulchnych paluszkach, ktore Adzie do zludzenia przypominaly rojace sie rozowe robaki. W koncu zolte slepia przestaly mrugac i spoczely na twarzy Ady. Z jednego z otworow wydobyl sie ciag piskliwych zgrzytow. -Myslicie, ze probuje cos powiedziec? - spytala Ada szeptem. -Nie mam pojecia - odparl Daeman. - Ma dopiero kilka minut. Nie zdziwilbym sie, gdyby po godzinie od wyklucia sie zaczal normalnie mowic. -Nie powinnismy czekac, az dozyje godziny - stwierdzil Tom spokojnie, ale stanowczo. - Trzeba go zabic. Rozwalic z kartaczownicy, spalic truchlo i rozrzucic popioly na wietrze. Ada spojrzala na niego, nie kryjac zdziwienia. Medyk samouk zawsze nalezal do najlagodniejszych i zywiacych najwiekszy szacunek dla zycia mieszkancow Ardis. -A przynajmniej wziac na smycz - stwierdzil Daeman, obserwujac podejmowane przez stwora proby wydostania sie z wiezienia. Wlozyl grube plocienno-welniane rekawice, ktorych wczesniej uzywali w Ardis w zimie przy oporzadzaniu bydla, i wbil cienki, ostry, zakrzywiony gwozdz w lite pasmo wlokien - spoidlo wielkie, jak przypomniala sobie Ada - laczace polkule mozgu Setebosa. Szarpnieciem upewnil sie, ze hak mocno tkwi w szarej tkance i karabin-czykiem przypial don pieciometrowy kawalek nylonowej liny. Mala bestia piszczala i wyla tak glosno, ze Ada obejrzala sie przez ramie w strone obozowiska, czekajac, az wszyscy w panice wybiegna z szalasu - ale nikt sie nie pojawil. Straznik przy ognisku tylko zerknal sennie w jej strone i wrocil do kontemplowania plomieni. Maly Setebos wil sie, szarpal i turlal po ziemi, obijal o sciany zagrody, az w koncu zaczal przelazic przez jednaz nich jak krab. Daeman szarpnal go z powrotem. Pojawilo sie wiecej malych dloni, dotad ukrytych w otworach na ciele Setebosa. Jedne chwycily line i zaczely nia szarpac na wszystkie strony, inne obmacywaly karabinczyk i hak, probujac go wyrwac. Wytrzymal. Daeman dal sie nawet przyciagnac blizej, ale zaraz sciagnal potwora na zmrozona trawe. -Silny jest, skurczybyk - szepnal. -Popusc mu liny - zaproponowala Ada. - Zobaczymy, gdzie polezie. I co zrobi. -Mowisz powaznie? -Jak najbardziej. Nie puszczaj go za daleko, ale warto sie dowiedziec, czego wlasciwie chce. Tom kopniakiem zburzyl scianke zagrody i maly Setebos wyczolgal sie na wolnosc. Drobne raczki poruszaly sie w zgodnym rytmie, szybko jak odnoza pelznacej stonogi. Daeman skrocil smycz i pozwalal mu sie ciagnac. Ada i Tom szli obok niego, gotowi w kazdej chwili odskoczyc, gdyby potwor chcial sie na nich rzucic. Poruszal sie zas tak szybko i z taka determinacja, ze mieli pelne prawo sie go obawiac. Tom trzymal go na muszce, Daeman mial kartaczownice przewieszona przez plecy. Setebos nie kierowal sie bynajmniej w strone ogniska i szalasu. Pociagnal Daemana dwadziescia metrow dalej w mrok, na zachodni trawnik, gdzie zsunal sie w glab jednego z rowow obronnych - Ada osobiscie pomagala go wykopac - ktory pozniej zalano nafta i podpalono. Tam przycupnal i znieruchomial. Po bokach mozgu otworzyly sie dwie nastepne dziury i wysunely sie z nich pulsujace macki pozbawione dloni. Zakolysaly sie w powietrzu, zadrzaly i nagle przyssaly sie do ziemi. Rozlegl sie dzwiek bedacy polaczeniem odglosow rycia i siorbania. -A to co znowu, u licha? - zaniepokoil sie Tom. Mocniej wcisnal kolbe kartaczownicy w bark, celujac w Setebosa. Ada zdawala sobie sprawe, ze kiedy Tom pociagnie za spust, tysiace wystrzelonych z predkoscia naddzwiekowakrysztalowych zadziorow rozedra rozowe, pulsujace paskudztwo na strzepy. Przebiegl ja dreszcz. Miarowy lomot pod czaszka zaczynal przyprawiac ja o mdlosci. -Wiem, co to za miejsce - szepnela drzacym glosem. - Tu zgineli Reman i Emme... Sploneli zywcem. Maly Setebos na przemian ryl w ziemi i mlaskal. -Aon...-zaczal Daeman. -Je - powiedziala Ada. Tom polozyl palec na spuscie. -Pozwol mi go zabic, Ada Uhr. Prosze. -Dobrze. Ale jeszcze nie teraz. Jestem przekonana, ze gdy tylk zginie, wroca wojniksy. Na razie jest ciemno, a my nie jestesmy go towi do obrony. Wracajmy do obozowiska. Razem poszli w strone ogniska. Daeman ciagnal na smyczy zapie rajacego sie wszystkimi dlonmi Setebosa. 20 H arman tonal. Ta suka, Mojra, mnie oszukala!Tak brzmiala ostatnia mysl, jaka przemknela mu przez glowe, zanim ciecz wdarla mu sie do pluc. Potem zakrztusil sie, zadlawil i utopil w zlocistym plynie. Harman przygladal sie z zewnatrz, jak zlota woda wypelnia krysztalowy dwunastoscian, az w srodku zostalo najwyzej pol metra wolnej przestrzeni. Savi-Mojra-Miranda nazwala plyn "osrodkiem", ktory mial mu umozliwic przesiglowanie (chociaz nie tego slowa uzyla) calego olbrzymiego ksiegozbioru w Tadz Mojrze. Rozebral sie do termoskory. -To tez musisz zdjac - zapowiedziala Mojra. Ariel przepadl gdzies w polmroku i w plamie swiatla zostali tylko we dwoje. Gitara lezala na stole. -Czemu? -Zeby umozliwic kontakt skory z osrodkiem. Inaczej struktura molekularna termoskory zablokuje transfer. -Jaki transfer? - Harman oblizal wargi. Denerwowal sie. Serce walilo mu jak oszalale. W odpowiedzi Mojra szerokim gestem ogarnela nieskonczone regaly z ksiazkami na stu poziomach antresol we wnetrzu kopuly. -Skad mam wiedziec, ze w tych starych ksiazkach jest cos, co pomoze mi wrocic do Ady? -Tego nie wiesz. -Gdybyscie chcieli, moglibyscie z Prosperem odeslac mnie do domu w dowolnej chwili. - Harman stanal tylem do klatki. - Dlaczego tego nie zrobicie? Darowalibysmy sobie te bzdury... -To nie takie proste. -Akurat! Ale Mojra mowila dalej, jakby Harman sie nie odezwal. -Po pierwsze, z calunu turynskiego i od Prospera wiesz, ze faksowezly nie dzialaja. -Kto je wylaczyl? Harman obejrzal sie przez ramie na krysztalowa klatke. Zlocisty plyn wirowal i falowal pol metra od jej gornej powierzchni. Mojra otworzyla wlaz - jedna ze szklanych scian - do ktorego prowadzila drabinka. -Setebos albo jego sojusznicy. -Jacy sojusznicy? On ma jakichs sojusznikow? Po prostu powiedzcie mi wszystko, co powinienem wiedziec. I juz. Mojra pokrecila przeczaco glowa. -Moj mlody Prometeuszu... Od blisko roku rozni ludzie mowia ci rozne rzeczy, ale sluchanie ich niczego nie da, dopoki nie ogarniesz kontekstu, w ktorym nalezy te informacje rozpatrywac. Najwyzszy czas, zebys ten kontekst posiadl. -Dlaczego nazywasz mnie Prometeuszem?! - zezloscil sie Harman. - Wszyscy tu majapo dziesiec roznych imion... Prometeusz... Nic mi to nie mowi. Skad to imie? Mojra sie usmiechnela. -Zapewniam cie, ze gdy wejdziesz do krysztalowej klatki, to jedno z pewnoscia sie wyjasni. Harman odetchnal gleboko. Jaka zadowolona z siebie... Jeszcze raz sie tak usmiechnie, a zdziele ja w twarz. -Prospero ostrzegal, ze to mnie moze zabic - przypomnial, wolac patrzec na klatke niz na postczlowieka w skorze Savi. -Mogloby. - Mojra pokiwala glowa. - Ale w to watpie. -Jaka mam szanse przezyc? Wlasny glos wydal sie Harmanowi piskliwy i zalosny. -Nie wiem, ale chyba calkiem spora. Inaczej nie namawialabym cie do tego... przykrego eksperymentu. -Ty tego probowalas? -Transferu w krysztalowej klatce? Nie. Nie mialam powodu. -A kto probowal? Ilu przezylo? Ilu zginelo? -Wszyscy Glowni Bibliotekarze musieli poddac sie transferowi. Wszyscy straznicy Tadz Mojry. Wszyscy potomkowie Khan Ho Tepa. -Twoj ukochany Ferdinand Mark Alonzo tez? -Tez. -Ilu tych straznikow przezylo transfer? Harman nie zdjal jeszcze termoskory. Odslonieta twarz i dlor marzly mu okrutnie. Pod szczytem kopuly panowal przenikliwy zia Musial sie powstrzymywac, zeby nie szczekac zebami. Bal sie, ze Mojra bedzie go chciala zbyc wzruszeniem ramion, 1 wtedy po prostu poszedlby sobie stamtad raz na zawsze - a tego n chcial robic. Jeszcze nie. Musial sie wiecej dowiedziec. Wypelnioi zlota ciecza krysztalowa klatka mogla go zabic - ale mogla tez prz spieszyc jego powrot do Ady. Nie wzruszyla ramionami. Spojrzala na niego - miala oczy Savi i odparla: -Nie wiem, ilu zginelo. Zdarza sie, ze slaby umysl nie wytrzymi je natloku informacji. Watpie jednak, by twoj umysl zaliczal sie d slabych, Prometeuszu. Harman zacisnal piesci. -Nie nazywaj mnie tak. -Dobrze. -Ile to potrwa? -Sam transfer? Mniej niz godzine. -Az tyle? Eiffelbahn odjezdza za czterdziesci piec minut! -Zdazymy - powiedziala uspokajajaco Mojra. Harman byl pelei watpliwosci. - Ten plyn jest cieply - dodala, jakby czytala mu w my slach, chociaz wystarczylo, ze zauwazyla, jak sie trzesie. Moze wlasnie ten argument przewazyl, bo Harman sciagnal ter tnoskore. Byl troche zawstydzony, stajac nago przed obca kobieta z ktora niespelna dwie godziny wczesniej uprawial cokolwiek nieco dzienny seks. A tu w dodatku bylo tak zimno... Pospiesznie wdrapal sie po drabince na scianie klatki; metal by w dotyku lodowaty. Z ulga przesliznal sie przez otwarta szybe i spadl w zlota ciecz Rzeczywiscie, byla ciepla. Nie miala zapachu ani - sadzac po tych paru kroplach, ktore chlapnely mu na wargi - smaku. Ariel wyfrunal z cienia i zatrzasnal przezroczysta klape nad glowa Harmana. Mojra dotknela wirtualnego pulpitu sterowniczego. Gdzies w podstawie krysztalowej klatki ozyla pompa. Do srodka znow poplynal zloty plyn. Harman krzyknal. Wrzeszczal, zeby go wypuscili, a kiedy oboje - postczlowiek i nieludzki awatar biosfery - zignorowali go, zaczal poste kopac w szklo i okladac je piesciami. Probowal wylamac sciane stanowiaca wejscie do klatki lub rozbic krysztal. Plynu nieublaganie przybywalo. Jeszcze przez chwile zachlystywal sie resztka powietrza, wcisnieta pod pozioma plyte dwunastoscianu. Bez wytchnienia tlukl rekami w sciane, az w koncu plyn wypelnil cala banke. Ostatnia namiastke powietrza w klatce stanowily babelki wydobywajace sie zjegoustinosa. Wstrzymywal oddech tak dlugo, jak mogl. Chcial poswiecic ostatnie mysli Adzie, milosci do niej i wyrzutom sumienia, jakimi napelniala go zdrada, ktorej sie dopuscil. Przez chwile nawet o tym myslal, ale na sam koniec, gdy pluca palily go zywym ogniem, jego umysl ogarnela bezladna mieszanina przerazenia, wscieklosci i zalu. Dluzej nie mogl wstrzymywac oddechu. Walac piesciami w niewzruszony krysztal, wypuscil powietrze z pluc, zrobil wdech, zakaszlal, zakrztusil sie, zaklal, zakrztusil sie jeszcze bardziej, wciagnal do pluc gestniejacy plyn i poczul, ze ogarnia go ciemnosc. Panika wciaz pompowala mu w zyly adrenaline. W koncu zlota ciecz wyparla z jego pluc ostatnie slady powietrza, ale juz o tym nie wiedzial. Ciezszy o wode w plucach, nieruchomy, nieoddychajacy Harman opadl na dno dwunastosciennej klatki. 21 K Ta mostku "Krolowej Mab" wybuchlo zamieszanie, a w eterze 1 N zawrzalo od wymienianych przez radio uwag, gdy nadajnik maserowy w orbitalnym miescie w pierscieniu biegunowym wyslal kolejna wiadomosc. Okazalo sie jednak, ze zawiera ona tylko powtorzenie wspolrzednych podejscia, wiec kiedy przez piec minut nic sie w niej nie zmienilo, morawce wrocily do stolu.-Na czym stanelismy? - zapytal Orphu z Io. -Miales nam wlasnie przedstawic swoja teorie - przypomnial pierwszy integrator Asteague/Che. -Powiedziales, ze wiesz, kim jest Glos - dodala Cho Li. - Kim albo czym. -Nie wiem - odparl Orphu, wokalizujac lagodnie dudniacym glosem, zamiast nadawac przez radio. - Ale mam uzasadnione podejrzenia. -Mow - powiedzial general Beh bin Adee, a ton jego glosu bardziej niz uprzejma prosbe sugerowal rozkaz. -Wolalbym najpierw wylozyc wam swoja teorie, a dopiero potem powiedziec, kto nadaje te komunikaty. W takim kontekscie bedzie to mialo wiekszy sens. -Prosimy - powiedzial Asteague/Che. Mahnmut wyraznie uslyszal, jak jego przyjaciel wciaga solidny haust powietrza, chociaz w zbiornikach mial przeciez miesieczny zapas tlenu. Mial ochote zapytac przez radio, czy na pewno Orphu chce brnac w te wyjasnienia, ale poniewaz nie mial pojecia, czego beda dotyczyc, wolal milczec. Za to denerwowal sie za dwoch. -Zacznijmy od tego, ze nie upowszechniliscie jeszcze tej informacji, ale jestem przekonany, ze wiecie juz, czym w istocie sa sztuczne satelity, ktore w liczbie okolo miliona tworza pierscienie wokol Ziemi. Ide o zaklad, ze wiekszosc z nich nie jest ani asteroidami, ani modulami mieszkalnymi. -Zgadza sie. -Wiemy, ze niektore z nich sluzyly postludziom do prowadzenia pierwszych doswiadczen z wytwarzaniem i gromadzeniem czarnych dziur. Na przyklad ten kolektor wormhole'i, ktory dziewiec miesiecy temu staranowal orbitalna wyspe. Ale ile ich moze byc, kilka tysiecy? -Mniej niz dwa tysiace - potwierdzil Asteague/Che. -Domyslam sie, ze wiekszosc z miliona... elementow... ulokowanych przez postludzi na orbicie to urzadzenia do przechowywania danych. Nie wiem, jakiego typu. Moglaby to byc pamiec genetyczna, ale to by wymagalo systemow podtrzymywania zycia. Dlatego obstawiam raczej pamiec babelkowa sprzezona z zaawansowanym komputerem kwantowym i rodzajem pamieci masowej, jakiego my, morawce, jeszcze nie odkrylismy. Orphu zawiesil glos. Mahnmut mial wrazenie, ze cisza trwa i trwa, ze ciagnie sie calymi godzinami. Pierwsi integratorzy i morawieccy dowodcy nie patrzyli na siebie, ale bylo oczywiste, ze naradzaja sie na wydzielonych czestotliwosciach radiowych. W koncu Asteague/Che przerwal milczenie, ktore w rzeczywistosci trwalo zapewne nie wiecej niz pare sekund. -Owszem, wiekszosc z tych modulow to banki pamieci - przyznal. - Nie znamy mechanizmu ich dzialania, ale wszystko wskazuje na to, ze mamy do czynienia z pamiecia babelkowa, w ktorej zapisywane sa fronty kwantowych fal prawdopodobienstwa. -Moduly sa niezalezne - dodal Orphu. - Kazdy ma wlasny twardy dysk, jesli mozna sie tak wyrazic. -Tak. -Reszta satelitow, prawdopodobnie okolo dziesieciu tysiecy, to przekazniki mocy i nadajniki modulowanych fal tachionowych. -Szesc tysiecy czterysta osiem przekaznikow mocy - potwierdzila Cho Li. - 1 rowne trzy tysiace nadajnikow tachionowych. -Skad ty to wszystko wiesz, Orphu z Io? - zainteresowal sie Suma IV, poteznie zbudowany Ganimedanin. - Podsluchiwales na kanalach integratorskich? A moze wlamales sie do naszej bazy danych? Orphu podniosl dwa przednie manipulatory, jakby sie poddawal. -Alez skad. Skromne umiejetnosci programistyczne, ktore posiadlem, nie pozwolilyby mi nawet wlamac sie do elektronicznego pamietnika mojej siostry... Gdybym mial siostre, a ona pamietnik. -Jak zatem... - wtracil Sinopessen Wsteczny. -To sie uklada w logiczna calosc. Od dawna interesuje sie ludzmi i ich literatura. I od wiekow sledze publikowane przez Konsorcjum Pieciu Ksiezycow wyniki obserwacji Ziemi, zbudowanych przez postludzi pierscieni i garstki ludzi, ktorzy po dzis dzien zyja na tej planecie. -Konsorcjum nie opublikowalo wnioskow dotyczacych orbitalnych jednostek pamieci - zauwazyl Suma IV. -To prawda, ale to po prostu jedyna sensowna konkluzja. Kiedy tysiac czterysta lat temu postludzie wyniesli sie z Ziemi, wszystko wskazywalo na to, ze bylo ich zaledwie kilka tysiecy, prawda? -Tak-przytaknalAsteague/Che. -Co wiecej, owczesni morawieccy eksperci nie mieli nawet pewnosci, czy postludzie zachowali jeszcze fizyczne ciala... Ciala w takim sensie, w jakim dzis o nich myslimy. Z pewnoscia nie potrzebowali wiec miliona orbitalnych miast. -Trudno jeszcze wysnuc stad wniosek, ze wiekszosc sztucznych satelitow Ziemi to banki pamieci - zauwazyl general Beh bin Adee. Mahnmut zlapal sie na tym, ze zaczyna sie zastanawiac, jaka kare przewidziano na "Krolowej Mab" za szpiegostwo. -Nie tak trudno, jesli wezmie sie pod uwage, czym postludzie zajmowali sie na Ziemi przez ostatnie bez mala poltora tysiaca lat. I czym sie nie zajmowali. -Co masz na mysli, mowiac o tym, czym sie nie zajmowali? - zainteresowal sie Mahnmut. Poczatkowo nie zamierzal brac udzialu w tej rozmowie, ale koniec koncow ciekawosc zwyciezyla. -Przede wszystkim w przeciwienstwie do ludzi sie nie rozmnazali. Przez kilka stuleci bylo ich mniej niz dziesiec tysiecy. Tysiac czterysta lat temu z Jerozolimy wystrzelil w niebo promien neutrinowy, sterowany, jesli wierzyc opublikowanym raportom astronomow, modulowana wiazka tachionowa. Promien, ktory nie celuje w zaden konkretny punkt w kosmosie. A potem nagle okazalo sie, ze ludzie znikneli. Wszyscy, co do jednego. -Na krotko - zauwazyl Asteague/Che. -Na krotko, ale jednak... - Wydawalo sie, ze Orphu zgubil watek, ale szybko go podjal. - Niecale sto lat pozniej Ziemie zamieszkiwalo juz okolo miliona ludzi, ktorzy z cala pewnoscia nie byli potomkami tamtych marnych dziesieciu tysiecy, ktore zniknely. Nie bylo mowy o normalnym przyroscie populacji, po prostu bum! Milion w srode, milion w sobote. Dziekujemy panstwu. -Jaki z tego wniosek? - Asteague/Che sprawial wrazenie dyskretnie rozbawionego, jak nauczyciel, ktorego uczen wykazal sie niespodziewanym przeblyskiem intelektu. -Najwazniejszy? Ze ci ludzie wcale sie nie urodzili. Zostali odmrozeni. -Dzieworodztwo? - Glos callistanskiej nawigatorki ociekal sarkazmem. -W pewnym sensie. - Swobodny bas Orphu nie zdradzal cienia urazy. - Moim zdaniem postludzie zapisali w orbitalnych bankach pamieci, i nadal w nich przechowuja, informacje na temat miliona istot ludzkich: ich osobowosci, wspomnienia i strukture cial. Moze nawet kazdy czlowiek ma wlasnego satelite w pierscieniach, kto wie? W kazdym razie postludzie po prostu odtworzyli sobie stadko. To by tez wyjasnialo, dlaczego co kilka stuleci populacja dobijala do miliona, potem spadala do zaledwie kilku tysiecy, a nastepnie znow, jak za sprawa czarodziejskiej rozdzki, osiagala magiczny milion. -Jak to? - zdziwil sie centurion Mep Ahoo, ktory, podobnie jak Mahnmut, byl szczerze zaciekawiony wyjasnieniami Orphu. -Minimalna liczebnosc stada. Postludzie pozwalali ludziom odnawiac tylko polowe populacji, czyli po jednym dziecku na kobiete. A i to dopiero wtedy, kiedy ktos umarl. Slyszalem rowniez o przypuszczeniach, jakoby zwykli ludzie zyli rowne sto lat, a potem znikali bez sladu. W sam raz, zeby liczebnosc stada zostala zachowana bez wzgledu na zmiany klimatyczne i inne, zerowe ryzyko nadmiernego przyrostu naturalnego i przekroczenia przez ludzkosc granic rezerwatu. Populacja szybko sie kurczy, ale mniej wiecej co tysiac lat zostaje odnowiona i znow liczy okolo miliona osobnikow. Dopoki kobietom pozwala sie miec tylko jedno dziecko, populacja spada nieuchronnie. Az do nastepnego uzupelnienia. -Gdzie przeczytales, ze ludzie zyja dokladnie sto lat? - zainteresowala sie zaszokowana Cho Li. -W "Scientific Ganimedan" - wyjasnil Orphu. - Prenumeruje go od ponad osmiuset lat. Pierwszy integrator Asteague/Che uciszyl go gestem bardzo ludzkiej reki. -Wybacz, Orphu z Io, ale o ile chetnie pogratuluje ci przenikliwosci, ktora pozwolila ci odkryc przeznaczenie satelitow w pierscieniach i okreslic dlugosc zycia pozostalych na Ziemi stu tysiecy ludzi - przynajmniej do niedawna, zanim zostali zaatakowani przez nieznane istoty - o tyle musze ci przypomniec, ze obiecales nam wytlumaczyc, skad wzieli sie greccy bogowie na Marsie, kim jest Glos, jak mozliwe bylo blyskawiczne terraformowanie Marsa i co jest zrodlem kwantowych niestabilnosci laczacych go z Ziemia. -Zaraz do tego dojdziemy. Chyba ze wolicie, abym skondensowal teorie i przeslal wam ja w jednym krotkim pakiecie radiowym? To nie zajmie nawet sekundy. -Nie, nie ma takiej potrzeby. Moze po prostu mow nieco szybciej. Do momentu, w ktorym mozna bedzie wystrzelic ladownik, o ile sie na to zdecydujemy, zostaly niecale trzy godziny. Orphu zadudnil poddzwiekowym basem, w ktorym wprawne ucho Mahnmuta bezblednie rozpoznalo smiech. -Na Ziemi ludzie zamieszkuja okolo trzystu osiedli, rozrzuconych na pieciu kontynentach, prawda? -Tak - przytaknela Cho Li. -Populacja tych osiedli zmienia sie, chociaz nasze teleskopy nigdy nie zarejestrowaly obecnosci srodkow transportu. Nie ma tam samolotow, nie ma zadnych wiekszych drog, balonow na cieple powietrze, statkow, nawet takich smiesznych zaglowek, jakie plywaja po Marsie; przeplynelismy z Mahnmutem taka feluka cala Valles Marineris. Doszliscie wiec do wniosku, ze ludzie znaja mechanizm teleportacji kwantowej, mimo ze naszym naukowcom nie udalo sie go opanowac. -To rozsadna konkluzja - powiedzial Suma IV. -Rozsadna, lecz bledna. Dzieki sladom pozostawionym przez tak zwanych bogow olimpijskich na Marsie i na tej drugiej Ziemi w in nym wszechswiecie, gdzie wciaz trwa wojna trojanska, wiemy dzis, na czym polega prawdziwa teleportacja kwantowa. Umiemyjaroz-poznac. Wiemy juz takze, ze to, co robia ludzie, kiedy przenosza sie z punktu A do punktu B, nie jest teleportacja kwantowa. -Skoro teleportacja kwantowa nie wchodzi w gre, to w jaki sposob od tysiaca czterystu lat przenosza sie z miejsca na miejsce? - zaciekawil sie Mep Ahoo. -Korzystajaze staromodnej teleportacji. Koduje sie ludzkie cialo, osobowosc i umysl i przeksztalca materie na energie. Energie przesyla sie w zadane miejsce i tam odtwarza z niej oryginal, tak jak w Star Trucku, serialu telewizyjnym z Zapomnianej Ery. -W Star Treku - poprawil general Beh bin Adee. -No prosze! Kolejny wielbiciel! General szczeknal zebatymi szczypcami - nie wiadomo, czy z zaklopotania, czy z irytacji. -Postludzie zbudowali na orbicie banki pamieci, dzieki ktorym zwykli ludzie przez stulecia wozili tylki z miejsca na miejsce - ciagnal Orphu. - Nie umozliwili swoim pupilom prawdziwej teleportacji kwantowej, z jakiej korzystaja nasz przyjaciel Hockenberry i zamieszkujacy Olimp bogowie, lecz prymitywne, mechaniczne rozszarpywanie molekul i skladanie ich w calosc w nowym miejscu. -Po co postludzie wyswiadczali im taka przysluge? - zapytal Mahnmut. - Tak ogromne przedsiewziecie dla wygody kilkuset tysiecy istot, ktore traktuja prawie jak domowe zwi erzaki... albo okazy w zoo. Od ponad poltora tysiaca lat nie notuje sie na Ziemi sladow zadnych innych projektow inzynierskich, budowlanych czy w ogole przejawow tworczego myslenia. -Teleportacja moze miec cos wspolnego z tym opoznieniem cywilizacyjnym, ale nie musi. Co nie zmienia faktu, ze wlasnie taki jest jej mechanizm. Cos w rodzaju "przenies mnie, Scooty". -Scotty - odezwal sie Sinopessen. -Dziekuje - powiedzial Orphu i nadal do Mahnmuta: - Razem jest nas juz czterech. -Calkiem mozliwe, ze masz racje, twierdzac, ze ludzie nie korzystaja z teleportacji kwantowej, lecz z prostego mechanizmu replikacji i transmisji - zgodzil sie Asteague/Che. - Nie wyjasnia to jednak Marsa ani... -To jeszcze nie. Ale prosze nie zapominac o obsesji, jaka postludzie maja na punkcie przenoszenia sie do innych wszechswiatow. Orphu w mentorskim zapale nie zauwazyl nawet, ze wszedl w slowo najwazniejszemu pierwszemu integratorowi w calym Konsorcjum Pieciu Ksiezycow. -Skad pewnosc tej obsesji? - spytal Beh bin Adee. -To jakis zart? - zdziwil sie Orphu. Mahnmut pomyslal sobie, ze skalowiecki general rzadko spotyka sie w swojej karierze z takim pytaniem. -Prosze spojrzec, ile smiecia zostawili po sobie na orbicieciagnal Orphu, nie zwracajac uwagi na zaskoczenie generala. - Kolektory wormholeM, generatory czarnych dziur... Pozostalosci pierwszych prob rozerwania czasoprzestrzeni, znalezienia drog na skroty w naszym wszechswiecie... lub w innych. -Czarne dziury i wormhole nie sprawdzaja sie jako srodki transportu - zauwazyla oschle Cho Li. -Zgoda. My to wiemy dzisiaj, a postludzie odkryli to poltora tysiaca lat temu. Zainstalowali na orbicie satelity z bankami pamieci, zbudowali ludziom - ktorych, jak sadze, wykorzystywali w charakterze krolikow doswiadczalnych - prymitywne portale teleportacyjne, dzialajace w oparciu o mechanizm replikacji materii, i dopiero wtedy zaczeli bawic sie dziurami w branie i teleportacja kwantowa. -Nasi naukowcy od kilkuset lat... bawiasie jakto ujales... wteleportacje kwantowa i generowanie dziur w branie Calabi-Yau - powiedzial Sinopessen Wsteczny. Byl tak podekscytowany, ze prawie tanczyl na dlugich pajeczych szczudlach. - Bez powodzenia. -Zabraklo nam tego, co postludziom pozwolilo dokonac przelomu w badaniach - odparl Orphu z Io i zrobil efektownapauze. Wszyscy czekali. Mahnmut dobrze wiedzial, ze jego przyjaciel napawa sie ta chwila. - Miliona ludzkich cial, umyslow, wspomnien i osobowosci, zapisanych w postaci cyfrowej w orbitalnych bankach danych - dodal Orphu triumfalnym tonem, jakby udalo mu sie rozwiklac jakis od dawna nierozwiazany problem matematyczny. -Nie rozumiem - odezwal sie centurion Mep Ahoo. Orphu powiodl radarem po rozmowcach, omiatajac ich delikatnie falami radiowymi. Mahnmut mial wrazenie, ze czeka na ich reakcje, na okrzyki zachwytu... Nikt sie jednak nie poruszyl. Nikt sie nie odezwal. -Ja tez - powiedzial. -Czym jest ludzki mozg? - zapytal retorycznie Orphu. - Kazdy z nas, morawcow, ma w sobie czastke takiego mozgu. Ale jak on wyglada? Jak dziala? Czy przypomina komputery binarne albo oparte na DNA, ktorymi tez wspomagamy nasze obliczenia? -Nie - odparla Cho Li. - Wiemy, ze ludzki mozg nie jest komputerem. Nie jest rowniez chemicznym bankiem pamieci, wbrew twierdzeniom naukowcow z Zapomnianej Ery. Mozg, a wlasciwie umysl, to front holistycznej fali stojacej, opisujacej stan kwantowy. -Wlasnie! - wykrzyknal Orphu. - Postludzie doskonale rozumieli funkcjonowanie mozgu i bazujac na tej wiedzy, otwierali dziury w branie, podrozowali w czasie i stosowali teleportacje kwantowa. -Nadal tego nie rozumiem - powiedzial Asteague/Che. -A jak dziala teleportacja kwantowa? Cho? Ty to wyjasnisz lepiej ode mnie. Callistanka zabulgotala cos pod nosem. Po chwili zmodulowala bulgot w slowa. -Pierwsze eksperymenty z teleportacja kwantowa przeprowadzano juz w XX stuleciu. Wykorzystywano w nich pary splatanych fotonow. Teleportowano jeden z nich, a wlasciwie teleportowano tylko jego pelny stan kwantowy, a zwyklymi kanalami przesylano analize stanu drugiego fotonu. -Czy to nie jest sprzeczne z zasada nieoznaczonosci Heisenberga? - zapytal Mep Ahoo, ktory, podobnie jak Mahnmut, nie zostal wtajemniczony w nature mechanizmow pozwalajacych bogom z marsjanskiego Olympus Mons tekowac sie pod Ilion. - Albo ograniczenia predkosci, wynikajacego z teorii Einsteina? -Nie. Teleportowane fotony nie niosly z soba zadnej informacji, nawet opisu wlasnego stanu kwantowego. -Czyli ich teleportacja nie miala sensu - skonstatowal centurion. - Przynajmniej z lacznosciowego punktu widzenia. -Niezupelnie. Odbiorca teleportowanego fotonu mial dwadziescia piec procent szans na prawidlowe odgadniecie jego stanu - foton ma tylko cztery mozliwe stany - i mogl wykorzystac tak zdobyte strzepki informacji. Nazywa sieje kubitami. Nam rowniez udalo sie wykorzystac je do natychmiastowych transmisji komunikacyjnych. Mahnmut pokrecil glowa. -Od skwantowanych fotonow, ktore nie niosa zadnej informacji, do greckich bogow, teleportujacych sie pod Troje, droga jest jeszcze daleka, prawda? -"Wyobraznie mozna porownac do snu Adama" - wyrecytowal Orphu z Io. - "Kiedy Adam sie obudzil, stwierdzil, ze jego imaginacje sa prawdziwe". John Keats. -Moglbys postarac sie mowic mniej zagadkowo? - zasugerowal kasliwie Suma IV. -Moglbym sie postarac. -Co ma wspolnego John Keats z teleportacja kwantowa i przyczynami obecnego kryzysu kwantowego? - spytal Mahnmut. -Twierdze, ze tysiac piecset lat temu postludzie dokonali przelomu w badaniach nad dziurami w branie i teleportacja kwantowa wlasnie dzieki temu, ze doskonale rozumieli holistyczna nature kwantowa ludzkiej swiadomosci - odparl calkiem powaznie Orphu. - Przeprowadzilem pewne symulacje na pokladowym komputerze kwantowym. Jesli przedstawimy swiadomosc, zgodnie zreszta ze stanem faktycznym, jako front fali stojacej, uwzglednimy terabajty kwantowych danych opisujacych rzeczywistosc i zastosujemy wobec fal swiadomosci odpowiednie transformacje relatywistyczne, staje sie oczywiste, w jaki sposob postludzie otwierali dziury w branie, prowadzace do innych wszechswiatow, a nastepnie sie do nich teleportowali. -To znaczy? - zapytalAsteague/Che. -Najpierw przez dziury w branie docierali do tych wszechswiatow alternatywnych, w ktorych znajdowaly sie takie punkty czasoprzestrzeni, gdzie splatane parami fronty falowe ludzkiej swiadomosci juz kiedys byly. -Ze co?! - prychnal Mahnmut. -Czym jest rzeczywistosc, jesli nie frontem stojacej fali kwantowej zalamujacej sie na stanach prawdopodobienstwa? Czym jest ludzki umysl, jesli nie swoistym interferometrem, ktory wychwytuje te funkcje falowe i powoduje ich kolapsy? Mahnmut caly czas krecil glowa. Zapomnial, ze obok stoja inne morawce, ze za niecale trzy godziny moze zostac zrzucony w baty-skafie na Ziemie, ze znajduja sie w niebezpieczenstwie... Wiedzial tylko, ze od gadaniny Orphu boli go glowa. -Postludzie dostawali sie przez dziury w branie do wszechswiatow, ktore zostaly stworzone - albo przynajmniej dostrzezone - dzieki oddzialywaniu wczesniej istniejacych holograficznych frontow falowych, zogniskowanych w soczewce ludzkiej wyobrazni. Ludzkiego geniuszu. -Albo Jezusa Chrystusa - zakpil general Beh bin Adee. -Niewykluczone. Przy zalozeniu, ze zbior alternatywnych wszechswiatow jest nieskonczony lub prawie nieskonczony, wiele z nich musialo wykrystalizowac sie po prostu za sprawa ludzkiego geniuszu. Mozna powiedziec, ze sa osobliwosciami geniuszu, analizatorami stanu kwantowej piany, z ktorej zbudowana jest rzeczywistosc. -To metafizyka... - wyszeptala wstrzasnieta Cho Li. -To bzdura! - mruknal Suma IV. -Wcale nie - powiedzial Orphu. - Widzielismy terraformowanego Marsa ze zmieniona grawitacja i kazano nam uwierzyc, ze taka przemiana zajela doslownie kilka lat. To dopiero jest bzdura. Widzielismy na Marsie posagi Prospera. Widzielismy na Olimpie bogow, ktorzy przemierzajac czasoprzestrzen, trafiaja na inna Ziemie, gdzie Achilles i Hektor walcza o przyszlosc Ilionu. Toz to piramidalna bzdura! Chyba ze... -Chyba ze postludzie otworzyli portale do swiatow i wszechswiatow, ktore ludzka wyobraznia powolala wczesniej do istnienia - dokonczyl Asteague/Che. - To wyjasnialoby istnienie posagow Prospera, obecnosc kalibanopodobnych potworow na Ziemi, a takze istnienie Achillesa, Hektora, Agamemnona i reszty Ziemian pod Ilionem. -A co z bogami? Spotkamy Jahwe? - zadrwil Beh bin Adee. - Albo Budde? -To mozliwe - odparl Orphu z Io. - Przypuszczam wszakze, ze olimpijscy bogowie, ktorych spotkalismy, to po prostu przeobrazeni postludzie. Kiedy tysiac czterysta lat temu przepadli bez sladu, zmienili sie w bogow. -Ale po co? - zdziwil sie Sinopessen Wsteczny. - Jakie sa zalety bycia bogiem, ktorego moc ma zrodlo w nanotechnologii i sztuczkach kwantowych? -Troche ich jest. Niesmiertelnosc. Swoboda wyboru plci. Seks miedzy soba i z dowolnie wybranymi smiertelnikami. Mozliwosc plodzenia potomstwa, boskiego lub smiertelnego, co postludziom we wlasnym gronie jakos nie bardzo wychodzilo. No i trwajaca od dziesieciu lat partia szachow, czyli oblezenie Troi. Mahnmut podrapal sie po glowie. -Wiec terraformowanie i zmiana ciazenia na Marsie... -Tak. Nie trwalo to trzy lata, tylko czternascie stuleci. I to tylko dzieki temu, ze bogowie dysponuja zaawansowana technologia kwantowa. -Chcesz powiedziec, ze gdzies tam jest prawdziwy Prospero? - spytal Mahnmut. - Mag z Burzy Szekspira? -Jesli nie on sam, to jego bliski substytut. -A co z mozgostworem, ktory przed paroma dniami przybyl na Ziemie przez dziure w branie? - zapytal gniewnym glosem Suma IV. - On tez jest bohaterem tej bezcennej ludzkiej literatury? -Byc moze - przytaknal Orphu. - Robert Browning napisal kiedys wiersz zatytulowany Kaliban o Setebosie, w ktorym Kaliban, potwor z Burzy Szekspira, rozmysla o swoim bostwie, istocie imieniem Setebos, ktora opisuje jedynie jako, jak osmiornica wieloramienna". Setebos mial byc poteznym bogiem, karmiacym sie strachem i przemoca. -Odwazna koncepcja - przyznal Asteague/Che. -Owszem, tyle ze sfotografowany przez nas mozg chodzacy na olbrzymich ludzkich dloniach do przecietnych nie nalezy. Chyba w kazdym wszechswiecie kazalby watpic w prawa ewolucji, nie sadzicie? Ale Robert Browning mial nietuzinkowa wyobraznie. -Spotkamy na Ziemi Hamleta? - spytal Suma IV, nie kryjac lekcewazenia. -Och... - odezwal sie Mahnmut. - Ojej... To by bylo... cudowne! -Nie rozpedzajmy sie - ostudzil jego zapal Asteague/Che. - Powiedz mi, Orphu, skad ci to wszystko przyszlo do glowy? Orphu westchnal i zamiast odpowiedzi wlaczyl projektor hologra-ficzny, ulokowany na gornej powierzchni sfatygowanego korpusu. Nad stolem wyswietlil sie trojwymiarowy obraz. Na wirtualnym regale stalo szesc opaslych ksiag. Jedna z nich - Mahnmut zdazyl podejrzec tytul: W poszukiwaniu straconego czasu, tom III: Strona Guermantes - wysliznela sie z polki i otworzyla na stronie 445. Orphu powiekszyl obraz. Mahnmut uswiadomil sobie, ze jego przyjaciel jest przeciez slepy i nie widzi, co wyswietla. To zas oznaczalo, ze zna wszystkie szesc tomow Prousta na pamiec! Na mysl o tym Mahnmutowi chcialo sie wyc. Czytal razem z innymi z zawieszonej w powietrzu stronicy: Smakosze mowia nam dzis, ze Renoir to jest wielki malarz XVIII wieku. Ale mowiac tak, zapominaja o Czasie i o tym, ze duzo go bylo trzeba, nawet w pelni wieku XIX, aby Renoira uznano wielkim artysta. Aby osiagnac takie zrozumienie, oryginalny malarz, oryginalny artysta postepuja na sposob okulistow. Leczenie ich malarstwem, ich stylem nie zawsze jest przyjemne. Kiedy jest ukonczone, lekarz powiada do nas: "Teraz patrz". I oto swiat (ktory nie byl stworzony raz, ale rownie czesto, jak czesto zjawil sie oryginalny artysta) ukazuje sie nam zupelnie odmienny od dawnego, ale calkowicie jasny. Mijaja nas na ulicy kobiety rozne od dawniejszych, bo to sa Renoiry; oweRenoiry, w ktorych wzdragalismy sie niegdys widziec kobiety. Powozy sa tez Renoiry i woda, i niebo; mamy ochote przechadzac sie po lesie podobnym do tego, ktory pierwszego dnia wydawal nam sie wszystkim, a nie lasem, na przyklad dywanem o barwach bogatych, ale pozbawionym wlasnie barw wlasciwych lasom. Oto jest nowy i nietrwaly swiat, swiezo stworzony. Bedzie trwal az do nastepnej geologicznej katastrofy, ktora rozpeta nowy oryginalny malarz albo pisarz*. Morawce milczaly jak zaklete. Dalo sie slyszec tylko buczenie wentylatorow, odglosy maszynerii i sciszone komunikaty pilotow prowadzacych "Krolowa Mab" w kluczowych momentach podejscia do okalajacych Ziemie pierscieni. -Solipsystyczny bzdet! - zachnal sie w koncu general Beh bin Adee. - Metafizyczny knot. Jeden wielki gnoj. -Moze i gnoj... - zgodzil sie z nim Asteague/Che. - Ale przez ostatnie dziewiec surrealistycznych miesiecy nie slyszalem niczego rownie rozsadnego. Orphu z Io ma zapewnione miejsce w ladowni "Mrocznej Damy", kiedy ladownik oddzieli sie od "Krolowej Mab", co nastapi za... dwie godziny i czternascie minut. Przygotujmy sie. Orphu i Mahnmut ruszyli do windy - oszolomiony Mahnmut szedl, Orphu bezglosnie szybowal - gdy powstrzymal ich okrzyk Asteague/ Che: -Orphu! Olbrzymi morawiec zatrzymal sie i obrocil w miejscu, uprzejmym gestem kierujac slepe kamery na pierwszego integratora. -Miales nam jeszcze powiedziec, kim jest Glos, z ktorym sie dzis spotkamy. -No tak... - Mahnmut odniosl wrazenie, ze pierwszy raz tego dnia Orphu jest zaklopotany. - Moge sie tylko domyslac... -Podziel sie tymi domyslami. -No dobrze. Oprzyjmy sie na mojej teorii. Kto moglby tyczyc sobie spotkania z naszym pasazerem, Odyseuszem, synem Laertesa? -Swiety Mikolaj? -Watpie. Mowi kobiecym glosem. Dlatego proponuje Kalipso. * Przel. T. Boy-Zelenski. Pozostale dwa morawce nie zareagowaly na to imie. - We wszechswiecie, z ktorego pochodza nasi nowi przyjaciele, ta sama czarodziejka jest znana jako Kirke. 22 H arman utonal, ale nie umarl. I wkrotce mial zaczac zalowac, ze zyje.Woda - czy raczej zlota ciecz - wypelniajaca krysztalowy dwuna-stoscian byla nasycona tlenem. Gdy tylko wypelnila mu pluca, tlen zaczal przenikac przez scianki pecherzykow plucnych wprost do krwi, co w zupelnosci wystarczalo, zeby podtrzymac - lub, jak powiedzieliby niektorzy, ponownie wywolac - bicie serca, ktore na pol minuty przestalo pracowac, i utrzymac przy zyciu mozg - otepialy, przerazony, na pozor oderwany od ciala, ale wciaz sprawny. Harman nie mogl wciagnac powietrza do pluc, cialo instynktownie dopominalo sie o powietrze, ale zyl. Zmusil sie do otwarcia oczu, za co watpliwa nagroda byla wizja miliarda zlotych slow i dziesieciu miliardow pulsujacych obrazow, ktore tylko czekaly, aby pojawic sie w jego umysle. Ledwie zdawal sobie sprawe z tego, ze za zlotymi obrazami znajduje sie pieciokatna szyba, a zamazany ksztalt za nianalezy do Mojry, Prospera albo moze nawet Ariela. Zreszta nie bylo to istotne. Nadal chcial normalnie oddychac. Gdyby nie byl polprzytomny - zloty plyn zawieral srodek uspokajajacy, aby lepiej przygotowac cialo do transferu - odruch wykrztusny zabilby go albo przynajmniej doprowadzil do obledu. Krysztalowa klatka znala jednak inne sposoby wpedzenia czlowieka w szalenstwo. Zaczely sie w niego wlewac informacje pochodzace, jak twierdzili Mojra i Prospero, z miliona starych ksiag. Slowa i mysli miliona dawno niezyjacych umyslow, a nawet wiecej, bo przeciez w kazdej ksiazce rozbrzmiewal wiecej niz jeden glos - w sporach, zaprzeczeniach, zarliwych potakiwaniach, gwaltownych ocenach i buntach. Naplyw wiedzy nie przypominal zadnego ze znanych Harmanowi doswiadczen. Na przestrzeni dziesiecioleci nauczyl sie czytac i stal sie pierwszym od wiekow czlowiekiem, ktory rozumial robaczki i kropki w plesniejacych ksiazkach zalegajacych regaly w najrozniejszych miejscach. Ale slowa splywaly z ksiazki do glowy po kolei w spokojnym, konwersacyjnym tempie; czytajac, zawsze slyszal w glowie glos, ktory nie do konca byl jego wlasnym, odczytujacy kolejne slowa. Siglowanie pozwalalo przyswoic sobie tresc szybciej, chociaz mniej doglebnie - nanotechniczna funkcja przerzucala informacje do glowy jak wegiel sypany w palenisko, bez spokojnej przyjemnosci i szerszego kontekstu prawdziwej lektury. Po przesi-glowaniu ksiazki czesto lapal sie na tym, ze wprawdzie posiadl nowa wiedze, ale znakomita czesc sensu ksiazki umyka mu ze wzgledu na utrate niuansow znaczeniowych i brak kontekstu. Przy siglowaniu nie slyszal glosu pod czaszka i czesto zastanawial sie, czy funkcja ta nie miala sluzyc ludziom z Zapomnianej Ery do wchlaniania duzych ilosci suchych faktow i wstepnie przetworzonych danych. Nie bylo sensu siglowac powiesci czy dramatu Szekspira. Pierwsza sztuka Szekspira, ktora przeczytal, byla niesamowita, wzruszajaca historia zatytulowana Romeo i Julia. Wczesniej nie wiedzial nawet, ze cos takiego jak "sztuka" czy "dramat" istnieje. W jego czasach jedyna forma fabularnej rozrywki byl spektakl turynski, opowiadajacy o oblezeniu Troi - a i to dopiero w ostatnim dziesiecioleciu. Czytanie bylo procesem powolnym i liniowym, siglowanie przypominalo laskotanie mozgu, po ktorym zostawal osad informacji, a krysztalowa klatka... Dziewczyna mnie chwycila w borze, Kiedy tanczylem (ktoz mi odda Te chwila?) i zamknela w klatce Kluczykiem, ktory byl ze zlota*. Informacje nie docieraly do niego przez oczy, uszy ani inne ludzkie zmysly, ktore natura wyksztalcila w celu dostarczania wrazen do nerwow i mozgu. Na dobra sprawe nie dochodzily do niego za posrednictwem dotyku, chociaz miliardy miliardow ukluc w zlotym plynie swiadczyly o tym, ze przenikaja przez wszystkie pory skory. Wiedzial juz, ze DNA lubi standardowy model podwojnej helisy. Ewolucja wybrala go na nosnik swojego najcenniejszego ladunku z roznych wzgledow, ale glownie dlatego, ze byl to najlatwiejszy i zarazem najwydajniej szy sposob na zapewnienie przeplywu energii * Ten i dalsze cytaty zostaly zaczerpniete z Krysztalowej klatki Williama Blake'a w przekladzie Z. Kubiaka (przyp. tlum.). swobodnej. Energia swobodna determinuje bowiem zalamania, sploty, ksztalt i funkcje ogromnych czasteczek bialka, RNA i DNA. Kazdy uklad chemiczny bedzie dazyl do stanu, w ktorym jego energia swobodna jest najnizsza, to zas nastepuje, kiedy dwa uzupelniajace sie lancuchy nukleotydow splataja sie jak podwojne spiralne schody. Jednak postludzie, ktorzy calkowicie przeprojektowali genom tej galezi rodzaju ludzkiego, do ktorej nalezal Harman, wprowadzili rowniez zmiany w nadmiarowym DNA odtworzonych cial. Zamiast skreconych w prawa strone helis B-DNA wprowadzili skrecone przeciwnie Z-DNA, nie zmieniajac ich rozmiarow. Nowe helisy mialy wiec okolo dwoch nanometrow srednicy. Wykorzystujac bialka Z-DNA w charakterze fundamentow, wzniesli na nich rusztowanie z bardziej zlozonych helis - na przyklad podwojnie skrzyzowanych czasteczek DNA, DX DNA, tworzac z nich szczelnie zamkniete proteinowe klatki. W miliardach ulozonych pietrami klatek, rozlokowanych w kosciach, wloknach miesni, tkankach wnetrznosci, jadrach, palcach i mieszkach wlosowych znajdowaly sie makromolekuly receptorow biologicznych, podporzadkowane jeszcze bardziej zlozonym kompleksom nanoelektrycznej pamieci organicznej. Cale cialo Harmana - kazda jego komorka - pozeralo zlozony z miliona woluminow ksiegozbior Tadz Mojry. A klatka byla krysztalowa, Zdobiona zlotem i perlami. Wewnatrz na swiat sie otwierala I na malenka noc z gwiazdami. Bolalo. Bardzo bolalo. Harman unosil sie w zlotym plynie brzuchem do gory jak snieta ryba i czul bolesne mrowienie, jak w rece albo nodze, ktora zdretwiala i powoli budzi sie do zycia, jakby nakluwana dziesiatkiem tysiecy ostrych, rozpalonych do bialosci igiel. Tylko ze tym razem mrowienie nie ograniczalo sie do reki czy nogi. Kazda komorka jego ciala, w srodku i na zewnatrz, kazda molekula w kazdym jadrze komorkowym i kazdym kawalku blony komorkowej budzila sie pod wplywem wiedzy, ktora szlakiem energii swobodnej przeplywala kanalami Yan-Shen-Yurke po calym zbiorczym organizmie nazywanym Harmanem. Harman nie tylko nie mogl zniesc tego bolu, ale nawet go sobie nie wyobrazal. Co chwile otwieral usta do krzyku, ale nie mial powietrza ani w plucach, ani dookola siebie i jego struny glosowe wibrowaly bezsilnie w zlotej cieczy, w ktorej utonal. Metaliczne nanoczasteczki, weglowe nanorurki i inne, bardziej zlo zone nanomechanizmy w ciele i mozgu Harmana, ktore istnialy, za nim sie narodzil, zareagowaly na przeplyw pradu, spolaryzowaly sie obrocily w trzech wymiarach i zaczely przewodzic i magazynowal informacje. Kazdy z bilionow mostkow DNA obracal sie, przyjmo walnowapozycje, laczyl z innymi i zapisywal dane w strukturze or ganizmu. Harman widzial za szklem twarz Mojry. Zagladala do srodka ciem nymi oczami Savi, a jej wykrzywiona przez krysztal twarz wyraza la... Co wlasciwie? Niepokoj? Wyrzuty sumienia? Czysta ciekawosc' Tam inna Anglia zobaczylem I Londyn z jego Parlamentem, Inna Tamize, inne wzgorza, Inne tez Blonia usmiechniete. Ksiazki, jak uswiadomil sobie Harman, zalewany prawdziwaNia-garabolu, byly tylko wezlami niemal nieskonczonej czterowymiaro-wej matrycy informacji, ewoluujacej w strone idei pomyslu aproksymacji cienia Prawdy - wertykalnie, poprzez czas, ale i horyzontalnie, poprzez wiedze. W dziecinstwie Harman czesto bral do raczek rzadkie w jego swiecie kawalki pergaminu i jeszcze rzadsze rysiki, zwane olowkami. Pokrywal pergamin kropkami i probowal je wszystkie polaczyc. Zawsze okazywalo sie, ze jest jeszcze jedna linia do wykreslenia, jeszcze dwa punkty do polaczenia; zanim skonczyl, bialy arkusz pergaminu stawal sie jednolicie szary. Zastanawial sie pozniej, czyjego mlody umysl nie probowal w ten sposob ogarnac i wyrazic idei sieci faksow, ktorymi podrozowal, odkad nauczyl sie chodzic - a wlasciwie odkad matka zaczela go nosic w rozne miejsca. Trzysta znanych faksowezlow. Dziewiecdziesiat tysiecy polaczen. Tym razem zabawa w "polacz kropki" - czyli w przypisywanie informacji do czekajacych na nie makromolekularnych klatek - byla znacznie bardziej skomplikowana. I nieskonczenie bardziej bolesna. Taka, jak ona, zobaczylem Panne: jak piekna i jak zludna! Jedna sie w drugiej zawierala. Bylo ich trzy. Przedziwne cuda! I jakiz usmiech! Trzy usmiechy, Trzy mnie plomienie ogarnely. Pocalowalem ja. I oto Trzy pocalunki warg dotknely. Harman wiedzial juz, ze William Blake zarabial na zycie jako rytownik, i to niespecjalnie popularny. [Wszystko jest kontekstem]. Zmarl w goracy, parny niedzielny wieczor, dwunastego sierpnia 1827 roku. Malo kto zdawal sobie wtedy sprawe, ze milkliwy, choc krewki rytownik byl rowniez poeta, w dodatku cenionym przez slawniej szych wspolczesnych, miedzy innymi Samuela Taylora Coleridge'a. [Kontekst jest dla informacji tym, czym woda dla delfina]. [Delfiny to gatunek wodnych ssakow, ktore wyginely na poczatku XXII wieku]. William Blake uwazal sie - jak najbardziej doslownie - za proroka na miare Ezechiela i Iza jasza, zywiac przy tym najglebsza pogarde dla wszelkiego mistycyzmu, okultyzmu i popularnych w jego czasach teozofii. [Ezekiel Mao Kent - tak nazywal sie biolog obecny przy smierci Almoreniana d'Azure, ostatniego delfina, ktory zmarl na raka w bengalskim oceanarium w goracy i parny wieczor jedenastego sierpnia 2134 roku. Komitet Gatunkow Stosowanych przy NONZ postanowil nie odtwarzac rodziny Delfinidae z zapasow DNA i zgodzil sie, aby ostatni przedstawiciel gatunku dolaczyl do innych waleni i lagodnie zszedl z tego swiata]. Nagi Harman, stojacy z wytrzeszczonymi oczami w srodku krysztalowej klatki, rozumial juz, ze sam naplyw informacji da sie zniesc. Najgorszy byl bol kontekstu, ktory rozdzieral mu uklad nerwowy. Chcialem najglebsza chwycic postac. Niech nie ucieka, wiotka, plocha! I krysztalowa roztrzaskalem Klatke: jak dziecko, ktore szlocha Zblakane, jak kobieta w borze Ogromnym smutna, tak plakalem. Tam, gdzie zewnetrzne jest przestworze, Swoj bol wichrowi oddawalem. Dluzej tego bolu i tej zlozonosci nie mogl znosic. Poruszywszy rekami i nogami w gestym zlotym plynie, stwierdzil, ze ma bardziej ograniczona mozliwosc ruchu od embriona, palce zmienily mu sie w pletwy, miesnie w atrofii upodobnily sie do mokrych szmat, a bol stal sie prawdziwym osrodkiem i odzywczym plynem lozyskowym wszechswiata. Nie jestem tabula rasa! - chcial krzyknac temu draniowi Prospe-rowi i tej suce Mojrze. To by go zabilo. Niebo z pieklem razem sa zrodzone, pomyslal, i wiedzial tez, Blake wymyslil to wczesniej, odrzucajac gloszona przez Swede borga kalwinska wiare w predestynacje: Prawda, Szatanie, jestes tylko Durniem I nie odrozniasz Ludzi od Odziezy... * Przestan! Dosc! Boze, blagam! Mimo ze jestes Czczony pod imieniem Boga: Jezusa i Jehowy, to jestes jedynie Synem Poranka wsrod mijania Nocy I snem zagubionego pod zboczem wedrowca. Krzyczal - mimo braku powietrza w plucach, gdzie moglby s uformowac krzyk, w gardle, gdzie by sie narodzil, i w zlotej klatc gdzie moglby sie rozejsc. [Mechanizm - jeden z szesciu bilionow sklada sie z czterech podwojnych helis, polaczonych w srodku dw ma niesparowanymi wloknami DNA. Obszar przeciecia moze przj mowac jeden z dwoch stanow; wszechswiat lubi binarne rozwiazani Przekrecenie dwoch helis o pol obrotu wokol centralnie umieszczi nego mostka tworzy tak zwany PX, czyli stan przeciecia parani micznego]. Przy powtorzeniach w tempie trzech miliardow cyk na sekunde otrzymujemy torture tak wyrafinowana, ze najgenia niejszym wynalazcom inkwizycji nawet sie o niej nie snilo. Harman znow probowal krzyknac. Minelo pietnascie sekund od rozpoczecia transferu. Do jego zakonczenia pozostaly czterdziesci cztery minuty i cztei dziesci piec sekund. 23 N azywam sie Thomas Hockenberry. Jestem doktorem filolog klasycznej. Specjalizuje sie w Iliadzie Homera. Pisze o nia badam ja i wykladam.Przez prawie trzydziesci lat bylem profesorem - z tego ostatnii pietnascie na Uniwersytecie Stanowym Indiany, w Bloomington Potem umarlem. Obudzilem sie - czy tez zostalem wskrzeszony - * Te i dalsze cytaty to fragmenty Do oskarzyciela, hory jest Bogiem tegt swiata Williama Blake'a w przekladzie K. Pulawskiego. U-Olimp 161 na Olimpie, to znaczy na stokach gory, ktora istoty podajace sie tu za bogow nazywaja Olimpem, a ktora, jak sie pozniej przekonalem, nazywa sie Olympus Mons i jest olbrzymim marsjanskim wulkanem tarczowym. Ci... bogowie - a moze ich bogowie, istoty, o ktorych slyszalem, ale o ktorych nic nie wiem, poza tym, ze jedna z nich nosi imie Prospero, tak jak bohater Burzy Szekspira - wskrzesili mnie i przydzielili mi role scholiasty, obserwatora wojny trojanskiej. Przez dziesiec lat skladalem raporty jednej z muz, zapisujac codzienne spostrzezenia w mowiacych kamieniach tekstowych, bo pod Troja nawet bogowie nie potrafia czytac. Te slowa notuje na malym elektronicznym rejestratorze, ktory podkradlem z "Krolowej Mab", morawieckiego statku kosmicznego. Okolo dziewieciu miesiecy temu wszystko szlag trafil. Wojna trojanska, jaka znamy z Homera, kompletnie sie wykoleita. Zrobilo sie zamieszanie, Achilles i Hektor - a wraz z nimi Grecy i Tro-Janie - zawarli przymierze i wspolnie wystapili przeciw bogom. Zamet sie spotegowal, namnozylo sie zdrad, zamknela sie ostatnia dziura w branie laczaca wspolczesnego Marsa ze starozytnym Ilionem i morawieccy inzynierowie i zolnierze musieli uciekac z trojanskiej Ziemi. Kiedy zabraklo Achillesa, ktory zostal po drugiej stronie dziury, na Marsie w odleglej przyszlosci, wojna rozgorzala na nowo. Zeus zniknal, a pod jego nieobecnosc bogowie i boginie zstapili na ziemie, by walczyc u boku swoich faworytow. Przez jakis czas wygladalo na to, ze wojska Menelaosa i Agamemnona zdobeda Troje; Diomedes byl o krok od zajecia miasta. Wtedy jednak Hektor otrzasnal sie z ponurej zadumy - co ciekawe, wydarzenia te stanowia lustrzane odbicie losow obrazonego Achillesa, ktory w prawdziwej Iliadzie calymi tygodniami przesiaduje w namiocie - i czym predzej zabil w pojedynku pozornie niezwyciezonego Diomedesa. Nastepnego dnia, jak slyszalem, pokonal jednego z Ajaksow - Ajaksa Wielkiego, Ajaksa z Salaminy. Helena twierdzi, ze Ajaks blagal o zmilowanie, ale Hektor nie znal litosci. Tego samego dnia zginal Menelaos, dawny maz Heleny, ktory rozpetal te przekleta wojne. Strzala przeszyla mu mozg. I wtedy - tak jak setki razy bylem tego swiadkiem podczas dziesiecioletniego obserwowania wojny trojanskiej - szala zwyciestwa znow przechylila sie w druga strone, tym razem na korzysc Acha-jow. Sprzyjajacy im bogowie, z Hera i Atena na czele, poprowadzili kontratak. Posejdon-ziemiowstrzas burzyl domy w calym mie scie. Wojska Hektora zostaly zmuszone do odwrotu. Podobno Hektor osobiscie niosl rannego brata, bohaterskiego Deifobosa. Dwa dni temu, gdy Troja znow znalazla sie na skraju przepasci i niewiele brakowalo, by ulegla rozwscieczonym Achajom, prowadzonym przez najpotezniejsze i najbardziej bezlitosne bostwa i spychajacymi wstecz Apolla i reszte obroncow, wrocil Zeus. Helena mowi, ze rozerwal Here na strzepy, stracil Posejdona w piekielna czelusc Tartaru, a reszte bogow przegnal precz na Olimp. I podobno ci wielcy i straszni bogowie - a byly ich pod Ilionem cale dziesiatki, w zlotych latajacych rydwanach i lsniacych pancerzach - poslusznie teleportowali sie na Olimp, jak dzieci, ktore cos przeskrobaly i spodziewaja sie ojcowskich klapsow. No i Grecy dostaja w tylek. Sam Zeus, ktory - jak utrzymuje Helena - urosl tak bardzo, ze glowa siegal wyzej niz najbardziej wypietrzone stratocumulusy, zabil tysiace Argiwow, reszte przepedzil na plaze, a potem piorunami spalil im czarne okrety. Bog Bogow przyzwal nastepnie olbrzymia fale, ktora zatopila osmolone wraki. Wreszcie zniknal i wiecej sie nie pojawil. Po dwoch tygodniach, kiedy juz obie strony odprawily dziewieciodniowe rytualy pogrzebowe i spalily poleglych na stosach, Hektor poprowadzil swoja armie do udanego natarcia, w ktorym odrzucil Achajow jeszcze dalej od murow miasta. Ocalalo ponoc okolo trzydziestu tysiecy Argiwow - ze stu tysiecy, ktore przyby-ty pod Troje - w tym wielu rannych i zniecheconych, tak jak ich krol Agamemnon. Pozbawieni okretow, na ktorych mogliby uciec, i mozliwosci sprowadzenia budulca z zalesionych stokow Idy, zrobili, co mogli najlepszego: okopali sie, uzbroili okopy zaostrzonymi kolkami, oblozyli drewnem skarpy, przekopali kilometry lacznikow, usypali szance z piasku i ustawili wlocznie, tarcze i zabojczych tucznikow w lity mur wokol tego kurczacego sie polkola smierci. To ostatni bastion Grekow. Zaczyna sie trzeci poranek, odkad tu przybylem. Jestem w greckim obozie, oslonietym lukowato wygietymi okopami i niespelna pieciusetmetrowa palisada, za ktora, wokol zgliszcz czarnych okretow, kuli sie trzydziesci tysiecy nieszczesliwych Achajow. Za plecami maja morze. Hektor ma przewage pod kazdym wzgledem - prawie cztery razy wiecej ludzi, lepsze morale, wiecej jedzenia. Grecy przymieraja glodem, czujac zapach pieczonych na trojanskich ogniskach prosiakow i cielat. Helena i Priam sadzili, ze Trojanie zmiazdza Argiwow juz dwa dni temu, ale ludzie zdesperowani, ktorzy nie maja nic do stracenia, sa najwaleczniejsi. Argiwowie walczyli jak zapedzone w kat szczury. Bylo im o tyle wygodniej, ze maja krotszy szyk i stale fortyfikacje, trzeba jednak pamietac, ze wkrotce ta przewaga straci na znaczeniu. Koncza im sie zapasy, nie maja wody, odkad Trojanie zatamowali rzeke kilometr od plazy, a w zatloczonym i niehigienicznym obozowisku szerzy sie tyfus. Agamemnon nie bierze udzialu w walkach. Od trzech dni syn Atreusa, wladca Myken i glownodowodzacy niegdys ogromnej armii, nie wychodzi z namiotu. Helena mowila mi, ze zostal ranny podczas odwrotu, ale kapitanowie i gwardzisci w obozie twierdza, ze obrazenia - ma zlamana lewa reke - nie zagrazaja jego zyciu. Wyglada jednak na to, ze jego morale podupadlo. Wielki krol, nieprzejednany wrog Achillesa, nie zdolal nawet zabrac ciala brata, kiedy Menelaos zostal trafiony strzala w oko i podczas gdy Diomedes, Ajaks Wielki i inni polegli herosi doczekali sie nalezytych ceremonii pogrzebowych i sploneli na wysokich stosach na brzegu morza, Hektor przywiazal zwloki Menelaosa za rydwanem i wloczyl je dookola Troi przy wtorze wiwatow gapiow, ktorzy tlumnie wylegli na mury. To byla kropla, ktora w wypadku aroganckiego i sztywnego Agamemnona przepelnila czare goryczy - zamiast wpasc w szal bojowy, pograzyl sie w depresji. Ale Grecy i bez niego wiedzieli, ze czeka ich walka na smierc i zycie. Dowodztwo zostalo mocno przerzedzone - zgineli Ajaks, Diomedes i Menelaos, Achilles i Odyseusz pozostali po drugiej stronie dziury w branie - i przez ostatnie dwa dni obrona musiat dowodzic stary gadula Nestor. Niegdys bardzo powazny, dzis odzyskal dawny szacunek, przynajmniej wsrod kurczacej sie achaj-skiej armii, gdy na zaprzezonym w cztery konie rydwanie pojawial sie wszedzie tam, gdzie greckie szyki zdawaly sie kruszyc pod naporem Trojan. Ponaglal saperow, ktorzy wkopywali w ziemie nowe pale, wyrzucali piach z przysypanych okopow, umacniali fortyfikacje, sypali ziemne lawy i wycinali w nich otwory strzelnicze. Noca posylal ludzi do obozu wroga, aby wykradali Trojanom wode; a przede wszystkim nie szczedzil Achajom slow otuchy. Jego synowie Antilochus i Trazymedes, ktorzy przez pierwsze dziesiec lat konfliktu i potem, w krotkiej wojnie przeciw bogom, spisywali sie przecietnie, w ostatnich dwoch dniach walczyli jak lwy. Wczoraj Trazymedes zostal dwukrotnie ranny. Tra fita go wtocznia i strzala - w bark - ale walczyl do konca i dowc dzeni przez niego Pylijczycy powstrzymali natarcie Trojan, ktor grozilo rozerwaniem obronnego polkola. Niedawno wzeszlo slonce. Niewykluczone, ze zaczyna sie osta ni dzien wojny. Trojanie przez cala noc formowali szyki, sprowe dzali posilki, zbierali rydwany, gromadzili wyposazenie do prze kraczania okopow. W tej chwili wokol polokregu, w ktorym okopa sie Achajowie, zebralo sie okolo stu tysiecy wzglednie wypocze tych trojanskich wojownikow. Przyszedlem z rejestratorem wlasnie tutaj, do obozowiska Age memnona, poniewaz Nestor zwolal narade ocalalych wodzow jesli nie wszystkich, to przynajmniej tych, ktorzy moga bezpiece nie zejsc ze swoich stanowisk. Sa zmeczeni, brudni i zupelnie ni zwracaja na mnie uwagi. Pamietaja pewnie, ze podczas osmic miesiecznej wojny z bogami krecilem sie przy Achillesie, wie godza sie z moja obecnoscia. Widok cienkiej plytki rejestrator ktory trzymam w rece, nic dla nich nie znaczy. Nie wiem juz, dla kogo obserwuje i rejestruje te wydarzenie Gdybym pokazal sie na Olimpie i wreczyl rejestrator muzie, kto ra probowala mnie zabic, bylbym pewnie klinicznym przykladen persona non grata. Dlatego zrobie to wylacznie przez wzglad n; pamiec o naukowcu, ktorym kiedys bylem, zapominajac o scho liascie-niewolniku, ktorego ze mnie zrobiono. Jesli nawet nie je stem juz uczonym, moge przynajmniej byc korespondentem wo jennym, ktory relacjonuje ostatnie godziny heroicznej obron; greckiego obozu, ostatniego aktu epoki bohaterow. Nestor: Jakie wiesci? Czy wasi ludzie utrzymaja swoje pozycje? iDOMENEUS: (Dowodca kontyngentu kretenskiego. Kiedy poprzednio go wi dzialem, zabil wlocznia Bremuse, Amazonke. Chwile pozniej zamknela sie dziura w branie. Idomeneus jako jeden z ostatnich porzuci Achillesa). Na moim odcinku zle to wyglada, szlachetny Nestorze. Miejsce kazdego Trojanina, ktorego zabilismy w ciagu ostatnich dwoch dni, w nocy zajelo trzech nowych. Szykuja sie do zasypywania okopow, maja wlocznie w pogotowiu, lucznikow systematycznie przybywa. Dzisiaj wszystko sie rozstrzygnie. Ajaks MaLy: (Ajaksowie, choc tak rozni, byli sobie bliscy jak bracia. Nigdy wczesniej nie widzialem, zeby Ajaks Maly, Ajaks z Lokrydy, miat tak ponura mine. Bloto i krew uwypuklily zmarszczki i bruzdy na jego twarzy, upodabniajac ja do maski z teatru kabuki). Nestorze, synu Neleusa, bohaterze tych mrocznych dni! Moi lo-krydzcy wojownicy scierali sie z wrogiem przez cala noc; wyslani przez Deifobosa zwiadowcy probowali nas oflankowac od polnocy. Odparlismy atak. Fale morza splynely czerwienia. Okopy zapelniaja sie cialami Grekow i Trojan w zatrwazajacym tempie. Niebawem bedzie mozna przejsc po nich na druga strone. Stracilem trzecia czesc ludzi, reszta jest wyczerpana. Hektor przyslal posilki. Nestor: Podaliriusie, jak sie miewa Agamemnon, syn Atreusa? PODALIRIUS: (Syn Asklepiosa jest jednym z niewielu pozostalych przy zyciu greckich medykow. Wspolnie z bratem Machaonem dowodzi Te-salczykami z Trikki). Szlachetny Nestorze! Wstawilem reke Agamemnona w lubki, Nie podalem mu zadnych ziol przeciwbolowych, jest przytomny i trzezwo myslacy. Nestor: Dlaczego zatem nie wychodzi z namiotu? Dowodzi najwiekszym oddzialem w calej naszej armii, ale jego ludzie chowaja sie w srodku obozu jak baby. Bez wodza traca ducha walki. PODALIRIUS: Ich wodz stracil serce, gdy zabraklo jego brata Menelaosa. Teukros: (Znakomity lucznik, przyrodni brat i serdeczny przyjaciel niezyjacego Ajaksa Wielkiego). Achilles mial zatem racje, kiedy przed miesiacami wystapil przeciwko Agamemnonowi na oczach nas wszystkich i powiedzial, ze wielki krol ma zajecze serce., (Spluwa na piasek). EUMELUS: (Syn Admetosa i Alcestis, dowodca Tesalczykow z Ferae; Achilles i Odyseusz czesto nazywali go "Wladca Ludzi"). A gdzie podziewa sie Achilles, ten oskarzyciel? Tchorz wolal zostac pod Olimpem, zamiast wraz z towarzyszami stawic czolo smierci. Okazuje sie, ze z zajaca ma nie tylko serce, ale i skoki. Menestejos: (Wielki jak dab dowodca Myrmidonow, dawniej porucznik Achillesa). Zabije kazdego, kto powie tak o synu Peleusa. Nigdy nie porzucilby nas z wlasnej woli. Wszyscy widzielismy i slyszelismy, jak Atena powiedziala Achillesowi, ze padl ofiara zaklecia Afrodyty. EUMELUS: Chyba uroku amazonskiej dupci. (Menestejos robi krok w jego kierunku i siega po miecz). Nestor: (Rozdziela ich). Dosc tego! Czyzby Trojanie zbyt wolno przetrzebiali nasze szyki, ze musimy im w tym pomagac? Eumelusie, odstap! Menestejo-sie, schowaj miecz. PODALIRIUS: (Przemawia tym razem nie jako medyk Agamemnona, lecz ostatni lekarz wsrod Grekow). Zabija nas przede wszystkim choroba. Zmarlo nastepnych dwustu ludzi, glownie Epejczykow, ktorzy bronia brzegow rzeki na poludniu. POLIKSYNUS: (Syn Agastenesa, drugi dowodca oddzialow epejskich). To prawda, dostojny Nestorze. Co najmniej dwustu zmarlych i tysiac niezdatnych do walki. DRESEUS: (Kapitan Epejczykow, swiezo wyniesiony do rangi dowodcy). Kiedy dzis rano otrabiono pobudke, polowa moich ludzi nie zareagowala, Nestorze. PODALIRIUS: Choroba sie rozprzestrzenia. Amfion: (Kolejny niedawno awansowany epejski kapitan). To Apollo Febus zabija nas swoim srebrnym lukiem. Tak jak dziesiec miesiecy temu, kiedy zeslal na nas zaraze; noc w noc plonety stosy. To z jej powodu pierwszy raz Achilles poklocil sie zAga-memnonem. To ona byla przyczyna wszystkich naszych nieszczesc. PODALIRIUS: Sram na Apolla Febusa z jego srebrnym lukiem! Bogowie, nie wylaczajac Zeusa, skrzywdzili nas, odeszli i nikt nie wie, czy wroca. Prawde powiedziawszy, mam ich gdzies. Choroba i zgony nie sa dzielem Apolla, jego srebrny luk nie ma tu nic do rzeczy. Przypuszczam, ze jej zrodlem jest nieswieza woda. Pijemy wlasne szczyny i taplamy sie w gownie. Moj ojciec Asklepios mial pewna teorie na temat chorob, ktore legna sie w zakazonej wodzie... Nestor: Uczony Podaliriusie, z radoscia posluchamy teorii twojego ojca, ale przy innej okazji. Teraz interesuje mnie tylko to, czy uda nam sie dzis powstrzymac Trojan i co radza nasi kapitanowie. ECHEPOLUS: (Syn Anchizesa). Powinnismy sie poddac. Trazymedes: (Syn Nestora, ktory dzien wczesniej wslawil sie bohaterska obrona szancow; rany ma opatrzone i obandazowane, ale dzis mu chyba bardziej dokuczaja niz wczoraj, w ogniu walki). Jeszcze czego! Skad wsrod nas, Argiwow, biora sie tacy tchorze, ktorzy mysla tylko o tym, jak skapitulowac? Poddaj sie mnie, synu Anchizesa, a skroce twoje meki rownie szybko i skutecznie jak Trojanie! ECHEPOLUS: Hektor jest czlowiekiem honoru. Krol Priam tez nim byl - i moze nadal jest. Przyplynalem tu z Odyseuszem, kiedy przybyl do Troi negocjowac z Priamem. Chcial go przekonac, by oddal He lene i w ten sposob uniknal wojny. Priam i Hektor zachowywal sie rozsadnie i godnie. Hektor przyjmie nasza kapitulacje. Trazymedes: To bylo jedenascie lat temu, glupcze. Od tego czasu sto tysiecy dusz zstapilo w mroki Hadesu. Widziales wspanialomyslnosc Hektora, kiedy Ajaks blagal go o litosc ze lzami w oczach i flegme plynaca z ust. Hektor rozbil mu tarcze jakby byla z cyny, rozrabal mu kregoslup i wyrwal serce. Watpie, by jego ludzie okazali ci az tyle litosci. Nestor: Wiem, ze od jakiegos czasu mowi sie o kapitulacji, ale Trazymedes ma racje. Zbyt wiele krwi przelano na trojanskiej ziemi, aby mogla tlic sie jeszcze nadzieja na milosierdzie. My przeciez nie mielibysmy litosci dla mieszkancow Ilionu, gdybysmy przed trzema tygodniami - albo przed dziesieciu laty - wdarli sie za mury. Wszyscy, jak tu jestescie, dobrze wiecie, ze wymordowalibysmy mezczyzn zdolnych nosic miecze i luki, wycielibysmy w pien starcow za to, ze splodzili naszych wrogow, zgwalcilibysmy kobiety, a te, ktore by przezyly, wzielibysmy razem z dziecmi w niewole, miasto zas spalilibysmy razem z jego palacami i swiatyniami... Ale ci, ktorzy kieruja losami wojny - bogowie albo Mojry - zwrocili sie przeciwko nam. Nie powinnismy spodziewac sie po Trojanach, ktorych najechalismy na ich ziemi i oblegalismy przez dziesiec lat, wiekszego milosierdzia niz to, ktore sami zamierzalismy im okazac. Jesli uslyszycie, ze wasi ludzie szepcza o kapitulacji, tak im wlasnie powiedzcie. To byloby szalenstwo. Lepiej zginac, stojac, niz na kleczkach. Idomeneus: Najlepiej byloby nie ginac w ogole. Czy nie ma juz dla nas ratunku? Alastor: (Dowodca Teukrosa). Okrety spalone. Zapasy sie koncza, ale i tak predzej pomrzemy z pragnienia niz z glodu. Choroba co godzine zbiera nowe zniwo. Menestejos: Moi Myrmidonowie chca sie wyrwac z okrazenia, przelamac trojanskie szeregi i ruszyc na poludnie, do lasow na stokach Idy. Nestor: (Kiwa glowa). Nie tylko twoi ludzie mysla o przerwaniu pierscienia Trojan i ucieczce, waleczny Menestejosie. Ale sami tego nie zrobia. Zadne z naszych plemion nie da sobie rady samo. Szyki Trojan ciagna sie kilometrami, a ich sojusznikow jest jeszcze wiecej. Tylko czekaja, az sprobujemy sie przedrzec. Moze nawet zastanawiaja sie, dlaczego jeszcze tego nie zrobilismy. Znasz zelazne prawa rzadzace walka na miecze, tarcze i wlocznie, Menestejosie, wszyscy Myrmidonowie i Achajowie je znaja. Tam, gdzie w zwarciu zginie jeden zolnierz, podczas ucieczki polegnie setka. My nie mamy rydwanow; wojownicy Hektora maja ich setki. Rozjada nas i urzadza nam rzez jak owcom, zanim przekroczymy wyschniete koryto Skamandra. DRESEUS: Zatem zostajemy? Zeby zginac dzis lub jutro przy zgliszczach czarnych okretow? Antilochus: (Drugi syn Nestora). Nie. Nikt, kto ma jaja, nie mysli powaznie o kapitulacji. Nie zdolamy tez bronic sie tu dluzej niz przez kilka godzin. Moze nie przetrzymamy nawet najblizszego szturmu. Proponuje wiec przelamac szyki Trojan i wyrwac sie z oblezenia. Mamy trzydziesci tysiecy ludzi zdolnych do walki; ponad dwadziescia tysiecy z nich bedzie w stanie nie tylko walczyc, ale i uciekac. Czterech na pieciu zginie - zostana zarznieci jak jagnieta, zanim zdolamy skryc sie na zboczach Idy. Ale cztery do pieciu tysiecy przetrwa. Polowa z nich przezyje w lasach, kiedy Trojanie i ich sojusznicy beda na nas polowac jak na jelenie. Z nich z kolei polowie uda sie, byc moze, opuscic ten przeklety kontynent i przez ciemne jak wino morze pozeglowac do domu. Dla mnie to uczciwa szansa. Trazymedes: Dla mnie rowniez. Teukros: Kazda szansa jest lepsza niz pewnosc, ze nasze kosci bed; bielec po wieki na tej obszczanej, zasranej, pierdolonej plazy! Nestor: Czy to znaczy, ze chcesz przelamac oblezenie, synu Telamo na? TEUKROS: Do kurwy nedzy! A zebys wiedzial, szlachetny Nestorze! Nestor: Dostojny Epeusie, nie zabrales jeszcze glosu. Jakie jest twoje zdanie? EPEUS: (Zaklopotany przestepuje z nogi na noge i patrzy w ziemie. Jesl najlepszym bokserem wsrod Achajow i po jego twarzy i ogolone na lyso glowie widac, ze od lat para sie tym sportem: zdeformowane uszy, splaszczony nos, wieczne blizny na policzkach, lukach brwiowych, nawet na czaszce. Nie moge nie dostrzec ironii losu, rozpatrujac sytuacje Epeusa na tej naradzie, zwlaszcza kiedy pomysle, jaki wplyw na jego los mialy moje dzialania. Nigdy nie slynal z walecznosci, ale wygralby zawody bokserskie na urzadzonych przez Achillesa igrzyskach ku czci zabitego Patroklosa, a potem zostal budowniczym wymyslonego przez Odyseusza drewnianego konia, gdybym przed rokiem nie zaczal mieszac w fabule homeryckiego poematu. Co z tego wyniklo? Prosze bardzo: Epeus uczestniczy w naradzie wodzow tylko dlatego, ze wszyscy wyzsi ranga przelozeni, z Menelaosem wlacznie, zgineli). Szlachetny Nestorze! Kiedy wrog jest zbyt pewny siebie i zbliza sie do ciebie z przekonaniem, ze zaraz powali cie na piasek, a ty nie zdolasz sie podniesc, wtedy jest najdogodniejszy moment, zeby uderzyc. Trzeba uderzyc mocno, z calej sily, ogluszyc go, powalic... i uciekac. Widzialem igrzyska, na ktorych jeden z bokserow tak wlasnie zrobil. (Ogolna wesolosc i smiechy). EPEUS: Ale musimy poczekac do nocy. Nestor: Zgadzam sie. Za dnia wzrok siega daleko, a rydwany pedza zbyt szybko, zebysmy mieli szanse. Meriones: (Syn Molusa, bliski towarzysz Idomeneusa, zastepca dowodcy Kretenczykow). Ksiezyc idzie do pelni. W nocy nie bedzie wiele lepiej. Laerces: (Myrmidon, syn Haemana). Mamy zime. W tym tygodniu slonce zachodzi wczesnie, a ksiezyc pozno wstaje. Przed wschodem ksiezyca na trzy godziny zapanuja calkowite ciemnosci. Takie, ze bez pochodni nic nie bedzie widac. Nestor: Pozostaje pytanie, czy przetrzymamy dzien? Czy naszym ludziom wystarczy sil, zeby walczyc do zmroku, potem w skoncentrowanym natarciu przerwac trojanski szyk i przebiec trzydziesci i wiecej kilometrow pod Ide? IDOMENEUS: Jesli sie dowiedza, ze noca beda mieli szanse ratunku, wytrzymaja. Proponuje zaatakowac Trojan w srodku szyku, tam gdzie dowodzi Hektor. Dzisiaj przerzucil wiekszosc sil na flanki. Tym bardziej nalezy dzis w nocy wyrwac sie z okrazenia. Nestor.Co na to pozostali? Chce znac wasze zdanie. Woz albo przewoz. Sprobujemy wszyscy albo nikt. PODALIRIUS: Bedziemy musieli zostawic chorych i rannych, a do wieczora przybeda ich tysiace. Trojanie ich wymorduja. Moze nawet beda torturowac, kiedy sie wsciekna po naszej ucieczce. Nestor: To prawda. Takie sa jednak koleje losu i wojny. Mowcie, szlachetni wodzowie Achajow. Trazymedes: Jestem za. Probujemy dzis w nocy. Niech bogowie maja w opiece tych, ktorych zostawimy i tych, ktorzy zostana schwytani po drodze. Teukros: Jestem za. Pieprzyc bogow! Jezeli los przeznaczyl nam smierc na tym cuchnacym kawalku piasku, trzeba mu sie zasmiac w twarz. Ruszamy, gdy zapadna ciemnosci. POLIKSYNUS: Zgoda. Alastor: Tak, dzis w nocy. Ajaks MaLy: Tak. EUMELUS: Tak. Woz albo przewoz. Menestejos: Gdyby byl tu moj wodz Achilles, rzucilby sie Hektorowi do gardla. Moze przy odrobinie szczescia i nam uda sie dopasc tego sukinsyna. Nestor: Czyli jestes za, Echepolusie? ECHEPOLUS: Jezeli tu zostaniemy, zginiemy wszyscy. Jezeli rzucimy sie do ucieczki, rowniez zginiemy. Ja w kazdym razie zostane przy rannych i poddam sie Hektorowi. Zawierze nadziei, ze tli sie w nim resztka dawnego honoru i litosci. Swoim ludziom powiem, zeby sami zdecydowali. Nestor: Nie, Echepolusie. Wiekszosc zolnierzy pojdzie za dowodca. Jezeli chcesz, zostan i skapituluj, ale ja zdejmuje cie ze stanowiska i mianuje na twoje miejsce Amfiona. Prosto z narady mozesz isc do lazaretu, ale z nikim nie rozmawiaj. Twoj oddzial jest niewielki i zajmuje pozycje na lewo od kontyngentu Amfiona; polacza sie bez przeszkod i zbednego zamieszania. Oczywiscie Amfion zostanie dowodca polaczonych sil pod warunkiem, ze glosuje za przebiciem sie pod Ide. Amfion: Tak wlasnie glosuje. Dreseus: W imieniu moich Epejczykow powiadam: bedziemy walczyc i albo tej nocy zginiemy, albo uda nam sie uciec. Ja w kazdym razie chce jeszcze kiedys zobaczyc dom i rodzine. EUMELUS: Ludzie Agamemnona twierdzili, ze nasze miasta i domy sa puste, nasze krolestwa - wyludnione. Morawce to potwierdzily. Zeus ukradl naszych rodakow. DRESEUS: W dupie mam Agamemnona i morawieckie zabawki. Pieprze Zeusa. Wracam do domu, gdzie czekaja na mnie bliscy. Wiem, ze tak jest. POLIPOETES: (Drugi syn Agastenesa, zastepca dowodcy Lapitow z Argissy). Moi ludzie obronia dzis oboz, a wieczorem poprowadza natarcie. Przysiegam na bogow. TEUKROS: Nie lepiej byloby przysiac na cos bardziej stalego? Na przyklad na wlasne bebechy? (Ogolna wesolosc, smiechy). Nestor: W takim razie postanowione. Przychylam sie do woli wiekszosci. Zrobimy, co w naszej mocy, aby za dnia wytrzymac napor Trojan. Podaliriusie, kaz rozdac cale zapasy zywnosci; zostawcie na noc tylko tyle, ile czlowiek moze schowac za pazucha. Pod wojcie tez poranne racje wody. Przeszukajcie prywatne spizarnie Agamemnona i niezyjacego Menelaosa. Zabierzcie z nich wszystko, co nadaje sie do jedzenia. Dowodcy... Powiedzcie przed bitwa swoim ludziom, ze musza wytrzymac do zmierzchu, bo wtedy zaatakujemy. Niech walcza dla siebie, a umieraja - tylko dla innych. Niektorzy z nas dotra do lasow, a jesli los bedzie im laskawy, wroca do domow i rodzin. Ci, ktorym sie nie uda, zapisza sie zlotymi zgloskami w dziejach i zyskaja wieczna chwale. Wnuki wnukow naszych dzieci, ktore odwiedza nasze kurhany w tej przekletej krainie, powiedza: "Tak, w tamtych czasach zyli prawdziwi mezczyzni". Niech wasi sierzanci i zolnierze solidnie sie posila, bo wiekszosc z nas zje dzis kolacje w Domu Zmarlych. A w nocy, kiedy zapadnie zmrok, a ksiezyc jeszcze nie zdazy wzejsc, nasz najlepszy bokser Epeus przejedzie wzdluz naszych szeregow, krzyczac "Apetel", jakby dawal sygnal do rozpoczecia wyscigu rydwanow albo biegu na igrzyskach. I wtedy wywalczymy sobie wolnosc! (Tam wlasnie narada powinna sie zakonczyc - mocnym, podnoszacym na duchu akcentem. Nestor jest urodzonym przywodca i wie, jak tchnac w podwladnych nowego ducha. Dziekan mojego wydzialu na uniwersytecie w Indianie nigdy nie opanowal tej sztuki. Niestety, jak zwykle musi sie znalezc ktos, kto przelamie idealny rytm doskonalego scenariusza. Tym kims jest Teukros). Teukros: Epeusie, znakomity wojowniku, nie powiedziales nam jeszcze, jak sie skonczyla twoja historia. Co sie stalo z tym bokserem, ktory ogluszyl przeciwnika i uciekl z areny? EPEUS: (Ktory, jak wiadomo, jest do bolu uczciwy, lecz nieszczegolnie bystry). Z nim? Kaplani wytropili go w lesie i zabili jak psa. Achajscy wodzowie rozeszli sie do swoich oddzialow. Nestor z synami wyszli. Podalirius, krolewski uzdrowiciel, zebral grupe ludzi, ktorym kazal rozejrzec sie po namiocie Agamemnona w poszukiwaniu jadla i wina. Zostalem na plazy sam - na tyle, na ile moge byc sam, kiedy ciasno otacza mnie trzydziesci tysiecy niemytych zolnierzy, cuchnacych potem i strachem. Dotykam ukrytego pod tunika medalionu teleportacyjnego. Nestor nie zapytal mnie o zdanie. Achajscy herosi nie zaszczycili mnie nawet spojrzeniem. Wiedza, ze nie biore udzialu w walce. I chyba wcale nie maja mi tego za zle. Starozytni Grecy w podobny sposob traktuja tych mezczyzn, ktorzy lubia nosic damskie fatalaszki i malowac twarze na bialo. W ich oczach nie widze pogardy, lecz obojetnosc. Jestem dziwadlem, autsajderem, nie do konca mezczyzna. Nie zamierzam czekac na gorzki koniec. Watpie, zebym wytrwal tu przez caly dzien, zwlaszcza kiedy za pol godziny chmury strzat zasnuja niebo. Nie mam bransolety morfujacej ani kompozytowego pancerza scholiasty. Nie wlozylem nawet skorzanej albo metalowej zbroi, jaka bez trudu moglbym sciagnac z ktoregos z lezacych wszedzie achajskich trupow. Gdybym tu zostal, i tak pewnie nie dozylbym wieczora - od dwoch dni kule sie tchorzliwie po katach, na tylach, jak najdalej od linii frontu, nieopodal namiotu, w ktorym umieraja ranni. A gdybym nawet przetrwal do wieczora, mam zerowe szanse przezycia szturmu na trojanskie pozycje. Po co zreszta mialbym zostawac? Przeciez, na litosc boska, na szyi mam medalion teleportacyjny! Za dwie sekundy moge byc w apartamentach Heleny, a za piec plawic sie w odprezajacej goracej kapieli! Po co mialbym tu zostac? Mimo to nie jestem gotowy do odejscia. Jeszcze nie. Nie jestem juz scholiasta, a w tym swiecie nie ma chyba miejsca dla naukowcow. Ale nawet jako korespondent wojenny, ktorego depesz nikt nigdy nie przeczyta, nie chce przegapic ostatniego, wspanialego dnia odchodzacej w przeszlosc wielkiej epoki. Zostane jeszcze chwile. Graja rogi. Grecy nie zdazyli jeszcze zjesc obiecanego sutego sniadania, Trojanie juz przypuscili szturm na calej dlugosci frontu. 24 W iedziec, ze wszystko we wszechswiecie sie laczy - fakty historyczne, odkrycia naukowe, utwory poetyckie, dziela sztuki, kompozycje muzyczne, ludzie, miejsca, rzeczy i idee - to jedno. Ale doswiadczyc tego polaczenia, nawet w sposob niedoskonaly, to zupelnie co innego.Harman przez dziewiec dni byl prawie caly czas nieprzytomny. Odzyskiwal swiadomosc na krotko i krzyczal wtedy z bolu glowy, ktorego czaszka i mozg nie potrafily pomiescic. Wymiotowal. Potem znow zapadal w spiaczke. Dziewiatego dnia ocknal sie na dobre. Bol glowy miazdzyl go bezlitosnie, z natezeniem, jakiego nie zaznal nigdy w zyciu, ale w porownaniu z dziewieciodniowym koszmarem, kiedy chcialo mu sie wyc, troche oslabl. Mdlosci przestaly go dreczyc, zoladek mial kompletnie pusty; dopiero znacznie pozniej mial sobie zdac sprawe, ze schudl dwanascie kilogramow. Lezal nagi na lozku w sypialni na pieterku eiffelbahnu. Wagonik jest zbudowany i urzadzony w stylu art nouveau, pomyslal, zsuwajac sie z lozka. Wlozyl jedwabny szlafrok, ktory ktos zostawil na oparciu empirowego fotela. Ciekawe, gdzie sie teraz hoduje jedwabniki? Moze kiedy ludzkosc popadla w obezwladniajace lenistwo, zajmowaly sie tym sluzki? A moze wytwarzano go sztucznie, w fabrykach, tak jak postludzie stworzyli - czy raczej odtworzyli - zmodyfikowana genetycznie i nanotechnicznie ludzka rase? Bol glowy nie pozwalal mu skupic sie na tych kwestiach. Przystanal na antresoli, zamknal oczy i sie skoncentrowal. Nic. Caly czas byl w wagoniku. Sprobowal jeszcze raz. Na prozno. Nogi sie pod nim uginaly, a w glowie mu sie krecilo, kiedy zszedl po zelaznych schodkach do saloniku i osunal sie na jedyne krzeslo stojace przy stole, blisko okna. Stol byl przykryty bialym obrusem. Milczal, kiedy Mojra przyniosla mu sok pomaranczowy w krysztalowej szklance, czarna kawe w bialym dzbanku, gotowane bez skorupki jajko i kawalek lososia. Nalala mu kawy. Harman pochylil glowe i poczul na twarzy bijace z filizanki cieplo. -Czesto tu zagladasz? - zapytala Mojra. Prospero wszedl do pokoju i stanal w oslepiajacym, wstretnym swietle poranka, wpadajacym przez oszklone drzwi. -Harman... A moze powinnismy cie nazywac Newmanem, Nowym Czlowiekiem? Milo cie widziec przytomnego i w dobrym zdrowiu. -Zamknij sie - powiedzial Harman. Nie jadl, saczyl tylko ostroznie kawe. Wiedzial juz, ze Prospero jest hologramem, ale materialnym. Awatar logosfery formowal sie na nowo w kazdej mikrosekundzie, z materii przesylanej z jednego z akumulatorow faksowych na orbicie. Zdawal sobie tez sprawe, ze jesli sprobuje rzucic sie na starego maga, ten zdematerializuje sie szybciej, niz czlowiek jest w stanie zareagowac. -Wiedziales, ze mam jedna szanse na sto, ze przezyje krysztalowa klatke - powiedzial, nie patrzac na Prospera. Swiatlo bylo zbyt jasne. -Chyba troche wiecej... - odparl mag. Zlitowal sie nad Harmanem i zaciagnal grube zaslony. Mojra przysunela sobie krzeslo i dosiadla sie do Harmana. Narzucila na ramiona czerwona kurtke, poza tym jednak miala na sobie to samo solidne ubranie podrozne, ktore wlozyla juz w Tadz Mojrze. Harman spojrzal na nia obojetnie. -Znalas mloda Savi. Bylas na przyjeciu z okazji ostatniego faksowania w Empire State Building, w Archipelagu Nowojorskim. Jej przyjaciolom powiedzialas, ze sie z nianie spotkalas, a w rzeczywistosci zaledwie dwa dni wczesniej odwiedzilas ja w domu na Antarktydzie. -Skad ty to wiesz, do licha?! -Petra, przyjaciolka Savi, napisala krotki esej o tym, jak probowala ja odnalezc wspolnie ze swoim ukochanym, Pinchasem. Przed ostatnim faksowaniem ktos go wydrukowal i oprawil, a on jakims cudem trafil do biblioteki Ferdinanda Marka Alonzo. -Ale skad Petra wiedziala, ze bylam u Savi przed przyjeciem? -Przypuszczam, ze przeszukujac jej lokum na stokach Erebusa, znalezli jakies notatki - odparl Harman. Po kawie nie zbieralo mu sie wprawdzie na wymioty, ale bol glowy wcale nie zamierzal ustapic. -Wiec wiesz juz wszystko? Harman parsknal smiechem... i natychmiast tego pozalowal. Odstawil filizanke i zlapal sie za glowe. -Nie - odparl po dluzszej chwili. - Wiem akurat tyle, zeby zdawac sobie sprawe, jak malo wiem o czymkolwiek. Poza tym na Ziemi jest jeszcze czterdziesci jeden takich bibliotek i czterdziesci jeden krysztalowych klatek. -To by cie zabilo - zauwazyl Prospero. W tej chwili Harman nie mialby nic przeciwko temu. Lomotanie w glowie sprawialo, ze wszystko, na co spojrzal, otaczala pulsujaca korona. Napil sie jeszcze kawy, modlac sie w duchu, zeby mdlosci nie wrocily. Wagonik, skrzypiac, posuwal sie naprzod - z predkoscia-jak juz wiedzial Harman - przekraczajaca trzysta kilometrow na godzine. Lekkie kolysanie bynajmniej nie pomagalo mu zapanowac nad nudnosciami. -Opowiem wam o Gustawie Aleksandrze Eiffelu, chcecie? Urodzil sie w Dijon, pietnastego grudnia 1832 roku. W 1855 ukonczyl Ecole Centrale des Arts et Manufactures. Zanim wpadl na pomysl wybudowania wiezy z okazji wystawy na stulecie Republiki w 1889 roku, zaprojektowal ruchoma kopule obserwatorium w Nicei i szkielet Statui Wolnosci w Nowym Jorku. Byl tez... -Przestan - przerwala mu Mojra. - Ludzie nie lubia, jak ktos sie tak popisuje. -Gdzie my wlasciwie jestesmy? Harman wstal z wysilkiem i rozchylil zaslony. Jechali piekna, lesista dolina, ponad dwiescie metrow nad kretym korytem rzeki. Na grani rysowaly sie kontury wiekowych ruin jakiegos zamku. -Niedawno minelismy Cahors - odparl Prospero. - Przy nastepnej wiezy skrecimy w strone Lourdes. Harman przetarl oczy, otworzyl szklane drzwi i wyszedl na balkon. Dzieki polu silowemu nie musial sie bac, ze podmuch powietrza zwieje go na dol. -O co chodzi? - zapytal przez ramie. - Nie chcecie jechac na polnoc i odwiedzic katedry z niebieskiego lodu, ktora zbudowal wasz przyjaciel? Mojra nie kryla zaskoczenia. -A o tym skad sie dowiedziales? W grobowcu nie bylo ksiazki... -Nie bylo - zgodzil sie z nia Harman. - Ale Daeman widzial, co sie stalo, kiedy pojawil sie Setebos. Z ksiazek wiedzialem, co zrobi Wieloramienny w Kraterze Paryskim. Nadal tu jest, tak? Na Ziemi? -Tak - przytaknal Prospero. - Ale nie jest naszym przyjacielem. Harman wzruszyl ramionami. -Przeciez to wy go tu sprowadziliscie za pierwszym razem. Jego i innych. -Nie taki byl nasz plan - powiedziala Mojra. Slyszac te slowa, Harman po prostu musial sie rozesmiac, chocby glowa miala mu od tego peknac na pol. -Nie, no jasne... Otwieracie brame prowadzaca do innego wymiaru, w ciemnosc, zostawiacie ja tak, a kiedy przelezie przez nia jakies paskudztwo, mowicie: "Nie taki byl nasz plan". -Wiele sie nauczyles - przyznal Prospero. - Nadal jednak nie rozumiesz wszystkiego, co powinienes, zeby... -Tak, tak... Sluchalbym cie pewnie z wieksza uwaga, Prospero, gdybym nie wiedzial, ze wlasciwie tez jestes jednym z tych stworow, ktore przyszly z drugiej strony. Postludzie przez tysiac lat probowali nawiazac kontakt z obcymi - przy okazji zmienili strukture kwantowa calego Ukladu Slonecznego - ale udalo im sie sprowadzic tylko wieloreki mozg i szekspirowski wirus komputerowy z odzysku. Stary mag tylko sie usmiechnal. Zirytowana Mojra pokrecila glowa, nalala kawy do drugiej filizanki i wypila ja bez slowa. -Nawet gdybysmy chcieli wpasc przywitac sie z Setebosem, nie byloby to mozliwe. Juz od czasow prerubikonowych w Kraterze Paryskim nie ma wiezy eiffelbahnu. -Wiem. - Harman cofnal sie w glab pokoju, ale caly czas wygladal na zewnatrz. Wzial do reki swoja filizanke. - Czemu nie moge sie faksowac? - spytal ostrym tonem. -Slucham? - zdziwila sie Mojra. -Dlaczego nie moge sie faksowac? Umiem uruchomic funkcje bez wyobrazania sobie symboli geometrycznych, ale kiedy wstalem z lozka, nie udalo mi sie nigdzie przefaksowac. Chce wrocic do Ardis. -Setebos wylaczyl planetarny system faksujacy - wyjasnil Prospero. - Nie dzialajapawilony, nie dziala swobodne taksowanie. Nic. Harman pokiwal glowa i przesunal dlonia po policzku. Pod palcami zaszural mu poltoratygodniowy zarost, prawdziwa broda. -Czyli wy dwoje i, jak przypuszczam, Ariel mozecie sie faksowac do woli, a ja musze tkwic w tym wagoniku jak duren, dopoki nie dojedziemy na poczatek Bruzdy Atlantyckiej, tak? A potem? Naprawde mam przej sc po dnie Atlantyku do Ameryki Polnocnej? Ada umrze ze starosci, zanim dotre do Ardis. -Nanotechnologia, ktora daje wam dostep do funkcji, nie umozliwia teleportacji kwantowej - powiedzial smutno Prospero. -Mnie nie, ale ty moglbys mnie tekowac do domu. - Harman stanal nad siedzacym na sofie magiem. - Dotkne cie, a ty sie tekujesz. To proste. -Wcale nie. Poza tym masz juz chyba wystarczajaca wiedze, zeby nie probowac grozic mnie ani Mojrze. Zaraz po przebudzeniu Harman sprawdzil czas na orbitalnych zegarach, wiedzial wiec, ze przespal prawie dziewiec dni. Mial ochote wyrznac piescia w stol, rozbic filizanki, dzbanek i blat. -Jestesmy na trasie numer 11 eiffelbahnu - powiedzial. - Z Everestu musielismy pojechac na Hah Xii Shan i minac babel Tarim Pendi. Moglem tam znalezc soniki, bron, pelzacze, uprzeze lewitacyjne pancerze bojowe... Wszystko to, czego Ada i reszta potrzebuja, zeb) przezyc. -Zrobilismy... objazd. Gdybys zapuscil sie w glab Tarim Pendi znalazlbys sie w niebezpieczenstwie. -W niebezpieczenstwie! - prychnalHarman. - Bo przeciez poza tym zyjemy w najbezpieczniejszym swiecie z mozliwych, prawda, magu? Mojro? -Przed krysztalowa klatka byles bardziej dojrzaly - stwierdzila z niesmakiem Mojra. Postanowil sie z nia nie klocic. Odstawil filizanke, oparl sie obiema rekami o stol, spojrzal Mojrze w oczy i powiedzial: -Wiem, ze wojniksy zostaly wyslane w przyszlosc przez Kalifat Swiatowy z zadaniem wymordowania Zydow, ale nie rozumiem dlaczego wy, postludzie, postanowiliscie zakodowac ich wszystkich, dziewiec tysiecy sto czternascie osob, i wystrzelic promieniem neutrin w kosmos. Dlaczego po prostu nie zabraliscie ich do siebie, do pierscieni? Albo nie przeniesliscie w inne bezpieczne miejsce? Zdazyliscie juz przeciez odkryc i terraformowac tego drugiego Marsa, w rownoleglym wszechswiecie. Czemu zmieniliscie ludzi w wiazke neutrin? -Dziewiec tysiecy sto trzynascie - poprawila go Mojra. - Savi zostala. Harman czekal na odpowiedz. Mojra odstawila filizanke. W jej oczach, podobnie jak w oczach Savi, odbijal sie kazdy, nawet najmniejszy slad gniewu. -Rodakom Savi powiedzielismy, ze zostana zakodowani w neutrinowej petli na kilka tysiecy lat, ktorych potrzebujemy, aby posprzatac na Ziemi - powiedziala polglosem. - Pomysleli, ze chcemy usunac konstrukty powstale na bazie RNA, ktore pozostaly po Czasie Demencji, wsrod nich dinozaury, strachptaki i sagowce, ale nam chodzilo rowniez o takie drobiazgi jak wojniksy, Setebos, wiedzma z miasta na orbicie... -Wojniksow nie uprzatneliscie - zauwazyl Harman. - Uaktywnily sie i zbudowaly Trzecia Swiatynie obok Kopuly Na Skale... -Nie moglismy ich usunac, ale udalo nam sieje przeprogramowac. Przez czternascie stuleci wiernie wam sluzyly. -Dopoki nie zaczely nas mordowac. - Harman spojrzal na maga. - To zas nastapilo zaraz po tym, jak posluchalismy cie z Daemanem i rozbilismy orbitalne miasto, gdzie byliscie zKalibanem... uwiezieni. Wszystko po to, zeby odzyskac jeden hologram, Prospero? -Raczej cos na ksztalt czolowego plata mozgu - odparl mag. - A wojniksy zbuntowalyby sie, nawet gdybyscie nie zniszczyli stacji sterujacej w moim miescie. -Dlaczego? -Setebos. Byl uwieziony przez poltora tysiaca lat. Musial sie zywic na alternatywnych Ziemiach i terraformowanym Marsie, ale to dobieglo konca. Kiedy otworzyl pierwsza dziure w branie i zweszyl te Ziemie, wojniksy zareagowaly zgodnie ze starym programem. -Wprowadzonym trzy tysiace lat temu - dodal Harman. - Ale nie wszyscy ludzie sa potomkami Zydow. Prospero wzruszyl ramionami. -Wojniksy o tym nie wiedza. Za czasow Savi na Ziemi zyli sami Zydzi, wiec dla ograniczonych umyslowo wojniksow wszyscy ludzie sa ich potomkami. Jezeli A rowna sie B i B rowna sie C, to A rowna sie C. Jezeli Kreta jest wyspa i Anglia jest wyspa... -To Kreta jest Anglia. Ale wirus rubikonu nie wydostal sie z izraelskiego laboratorium. To potwarz. -Istotnie. Rubikon byl najwiekszym osiagnieciem naukowym, jakie islam podarowal swiatu w swojej dwutysiacletniej historii. -Jedenascie miliardow ofiar. - Glos Harmana drzal. - Dziewiecdziesiat siedem procent populacji. -To byla dluga wojna. Harman parsknal smiechem. -A wirus koniec koncow zabil wszystkich poza grupa, przeciw ktorej byl wymierzony. -Izraelscy naukowcy od dawna juz zajmowali sie w nanomanipulacjami genetycznymi. Wiedzieli, ze jesli chca zabezpieczyc swoje DNA przed wirusem, musza sie spieszyc. -Mogli podzielic sie swoja wiedza z innymi. -Chcieli to zrobic. Nie zdazyli. Udalo sie tylko... zmagazynowac wasze DNA. -Ale przeciez Kalifat Swiatowy nie wymyslil podrozy w czasie - zauwazyl Harman, nie wiedzac wlasciwie, czy powinien sformulowac pytanie, czy stwierdzenie. -To prawda. Pierwsza dzialajaca banke czasowa opracowal Francuz... -Henri Rees Delacourte - mruknal Harman. -...zeby cofnac sie do roku 1478 i zbadac pewien intrygujac rekopis, zakupiony przez Rudolfa II, wladce Swietego Cesarstw Rzymskiego, w roku 1586 - ciagnal Prospero. - Wycieczka zapc wiadala sie prosciutko. Dzis wiemy, ze manuskrypt, napisany nit zwyklym szyfrem i zawierajacy cudowne rysunki nieziemskich ro: lin, ukladow gwiezdnych i nagich ludzi, byl falszywka. Doktc Delacourte i jego rodzinne miasto zaplacili straszliwa cene za te eksperyment, kiedy czarna dziura, wykorzystywana jako zrodlo enei gii, wyzwolila sie z petajacego ja pola silowego. -Ale dlaczego Francuzi i Nowa Unia Europejska przekazali prc jekt wehikulu czasu Kalifatowi? Prospero rozlozyl rece o starych, pozylkowanych i poznaczonyc watrobowymi plamami dloniach, jakby udzielal Harmanowi blogc slawienstwa. -Przyjaznili sie z palestynskimi naukowcami. -Ciekaw jestem, czy ten antykwariusz z poczatkow XX wieki Wilfrid Voynich, mogl sobie wymarzyc, ze od jego nazwiska wezmi nazwe cala rasa samoreplikujacych sie potworow. -Malo kto zdaje sobie sprawe z pelni swojego dziedzictwa. Mojra westchnela. -Skonczyliscie juz to babranie sie we wspomnieniach? Harman odwrocil sie w jej strone. -Moj ty Prometeuszu... Cos ci wisi. Jezeli to ma byc pojedynel spojrzen z jednookim potworem, przegralam. Mrugnelam pierwsza Harman spojrzal w dol. Podczas rozmowy rozchylily mu sie poh szlafroka. Pospiesznie przewiazal sie paskiem. -Za godzine bedziemy w Pirenejach - mowila dalej Mojra. - Ko rzystajac z faktu, ze Harman ma juz w glowie cos wiecej niz miernil rozkoszy, moglibysmy przedyskutowac pewne sprawy... podjac decy zje. Proponuje, zeby nasz Prometeusz poszedl na gore odswiezyc sif i ubrac. Dziadunio niech sie zdrzemnie, a ja pozmywam po sniadaniu. 25 A chilles zastanawia sie, czy nie popelnil bledu, zmuszajac Zeuse do zrzucenia go w najglebsza i najczarniejsza czelusc Tartaru, nawet jesli wczesniej wygladalo to na niezly pomysl. Przede wszystkim nie bardzo moze tu oddychac. Wprawdzie kwantowa osobliwosc gwarantujaca mu smierc z reki Parysa teoretycznie czyni go niesmiertelnym, ale nie powstrzymuje rzezenia, sapania i bolesnego upadku na goracy jak lawa czarny kamien. Metanowa atmosfera wypala mu pluca. Czuje sie tak, jakby probowal wdychac kwas. Po drugie, Tartar to naprawde paskudne miejsce. Okrutne cisnienie atmosferyczne, rownowazne cisnieniu panujacemu w ziemskich morzach na glebokosci piecdziesieciu metrow, miazdzy obolale cialo Achillesa. Panuje tu nieznosny upal, ktory dawno zabilby nie tylko przecietnego smiertelnika, ale nawet takiego herosa jak Diomedes czy Odyseusz. Nawet polboski Achilles cierpi; z jego powodu skore pokrywa jamu czerwone plamy i coraz liczniejsze bable. W dodatku nic nie widzi i prawie nic nie slyszy. Slabiutka czerwonawa poswiata nie zapewnia wystarczajaco duzo swiatla. Przy tym cisnieniu, gestej atmosferze i niskim pulapie chmur wszechobecny wulkaniczny poblask natychmiast ginie w klebach wulkanicznych dymow oraz pary i potokach kwasnego deszczu. Gorace powietrze napiera szybkonogiemu mezobojcy na bebenki w uszach, przez co wszystkie dzwieki upodabniaja sie do loskotu bebnow lub tupotu tytanicznych stop. Ich dudnienie dopasowuje sie rytmem do lomotu w sciskanej nieludzkim cisnieniem glowie Achillesa. Siega pod skorzany pancerz i dotyka mechanizmu naprowadzajacego, ktory dal mu Hefajstos. Czuje, jak pulsuje mu w dloni. Dobrze, ze nie zostal zmiazdzony tym samym powietrzem, ktore wciska Achillesowi oczy w glab czaszki. W pewnym momencie Achilles wyczuwa jakies poruszenie, w polmroku przesuwaja sie olbrzymie sylwetki. Ale nawet kiedy wulkaniczna czerwien przybiera na sile, nie potrafi rozpoznac ich ksztaltow. Wyczuwa tylko, ze sa zbyt wielkie i zbyt dziwaczne, aby mogly nalezec do ludzi. Czymkolwiek sa, na razie ignoruja jego istnienie. Szybkonogi Achilles, syn Peleusa, wodz Myrmidonow, najszlachetniejszy bohater wojny trojanskiej, polbog straszliwy w swoim gniewie, lezy na pulsujacym goracem glazie, oslepiony i ogluszony. Cala energie zuzywa na oddychanie. Moze trzeba bylo opracowac inny plan pokonania Zeusa, mysli. Inny sposob wskrzeszenia Pentesilei. Na mysl o Pentesilei ma ochote rozplakac sie jak dziecko, ale nie jak maly Achilles, bo maly Achilles nigdy nie plakal. Ani razu. Chi-ron nauczyl go tlumic emocje - poza zloscia, gniewem, zazdroscia glodem, pragnieniem i zadza seksualna, bo te przeciez sa w zyciu wojownika najwazniejsze. Zeby plakac z milosci? Szlachetny Chi-ron parsknalby centaurzym smiechem i smagnal Achillesa kijem. -Milosc to zadza, tylko inaczej zapisana - powiedzialby i przylozyl siedmioletniemu Achillesowi kijem w skron. Znalazlszy sie w tym piekle, gdzie nawet oddychac sie nie da, Achilles ma tym wieksza ochote zaplakac, ze w glebi serca zdaje sobie sprawe, iz ta amazonska cipuchna nic a nic go nie obchodzi. Przeciez rzucila sie na niego z zatruta wlocznia, kurwa jedna! Gdyby wszystko potoczylo sie zwyklym torem, wyrzucalby sobie, ze tak dlugo trwalo, zanim zabil ja razem z koniem. A tymczasem cierpi piekielne meki i rzuca wyzwanie samemu Zeusowi, zeby tylko przywrocic jej zycie. Wszystko przez perfumy, ktore ta lesba Afrodyta wylala na cuchnaca wojowniczke. Z mgly wylaniaja sie trzy olbrzymie postaci. Sa na tyle blisko, ze wytezajac zalzawione oczy, Achilles rozpoznaje w nich kobiety - to znaczy rozpoznalby, gdyby kobiety miewaly po dziesiec metrow wzrostu i cyce wieksze niz caly jego tulow. Sa nagie, ale ciala maja pomalowane w jaskrawe barwy, ktorych nie przycmiewa nawet jednolicie czerwone wulkaniczne swiatlo. Maja pociagle, niewyobrazalnie paskudne twarze. Ich wlosy wija sie jak weze w nagrzanym powietrzu albo po prostu sa wijacymi sie wezami. Rozroznia ich slowa tylko dzieki temu, ze dudnienie ich glosow jest o wiele glosniejsze od wszechobecnego dudnienia w tle. -Siostro Ione? - dudni pierwsza postac, nachylajac sie w mroku nad Achillesem. - A coz to za stwor lezy tu rozpostarty na kamieniu niczym rozgwiazda jakowas? -Siostro Azjo - odzywa sie druga olbrzymka. - Rzeklabym, iz maz to smiertelny, gdyby tylko smiertelnicy mogli tu trafic i zyc, czego nie potrafia. Nie jestem zreszta pewna, czy to maz, lezy bowiem na brzuchu. Ma piekne wlosy. -Siostry okeanidy - mowi trzecia. - Zobaczmy, jakiej plci jest ta rozgwiazda. Ogromna dlon lapie Achillesa i przetacza go na wznak. Palce grube jak jego uda zdzieraja mu zbroje i pas i odwija ja przepaske biodrowa. -Maz li to? - pyta pierwsza, nazwana przez siostre Azja. -Niewiele ma tej meskosci - mowi trzecia. -Kimkolwiek jest, lezy tu pobity i zwyciezony. Nagle cienie, ktore Achilles bral do tej pory za skaly, kolysza sie i odpowiadaja nieludzkimi glosami: -Pobity i zwyciezony! Z czerwonych glebin nocy odpowiada im echo: -Pobity i zwyciezony! W koncu Achilles rozpoznaje te imiona. Chiron uczyl go nie tylko teologii, aby mogl czcic zywych, wspolczesnych bogow, lecz takze mitologii. Azja i Ione to okeanidy, corki Okeanosa. Maja jeszcze trzecia siostre, Pantee. Pochodza z drugiego pokolenia tytanow, ktore wspolnie z Gajarzadzilo ziemia i niebem w pradawnych czasach, zanim potomek z trzeciego pokolenia, Zeus, pokonal ich i stracil do Tartaru. Ze wszystkich tytanow tylko Okeanosa skazano na banicje w przyjemniejszym miejscu - zostal uwieziony w miedzywymiarowej warstwie pod kwantowa powloka ilionskiej Ziemi. Bogowie wciaz mogli go odwiedzac, lecz cale jego potomstwo zostalo wygnane do Tartaru: Azja, Ione, Pan-tea i reszta tytanow, nie wylaczajac Kronosa, brata Okeanosa i ojcaZeu-sa, siostry Okeanosa Rei (matki Zeusa) oraz trzech jego corek, okeanid. Inni mescy potomkowie Uranosa i Gai - Kojos, Krios, Hyperion i Ja-pet, wraz z reszta corek: Teja, Temida, Mnemosyne, zlocistaFebe i slodka Tetyda - po zwyciestwie Zeusa, ktory tysiace lat temu pokonal ich na Olimpie, rowniez trafili do Tartaru. Cala te wiedze zawdziecza Achilles nauce pod okiem Chirona. Na nic mi sie to gowno teraz nie przyda, mysli. -To mowi? - Pantea jest wyraznie zdumiona. -Na pewno popiskuje - mowi Ione. Trzy olbrzymie okeanidy nachylaja sie nad Achillesem, nasluchujac podejmowanych przez niego prob artykulacji. Kazda proba wiaze sie z okrutnym bolem, poniewaz wymaga wciagniecia do pluc zracej mieszaniny gazow. Postronny sluchacz moglby z wydobywajacych sie z ust mezobojcy dzwiekow wywnioskowac - calkiem slusznie - ze w gestej jak zupa mieszance dwutlenku wegla, metanu i amoniaku jest takze zdumiewajaco duzo helu. -Piszczy jak przydepnieta mysz - smieje sie Azja. -Jak przydepnieta mysz, ktora probuje mowic - dudni Ione. -Ale akcent ma fatalny - stwierdza Pantea. -Musimy go zabrac do Demogorgona - orzeka Azja. Dwie dlonie chwytaja go bezceremonialnie wpol, wyciskajac mu z obolalych pluc wiekszosc dwutlenku wegla, metanu, amoniaku i helu. Argiwski bohater dyszy i porusza ustami jak wyjeta z wody ryba. -Demogorgon na pewno chetnie zobaczy takie dziwadlo - przytakuje Ione. - Wez go, siostro. Zaniesmy go Demogorgonowi. -Zaniescie go Demogorgonowi! - wtoruja jej gigantyczne owadzie sylwetki i ruszaja w slad za tytankami. -Zaniescie go Demogorgonowi! - powtarzajawieksze, niezidentyfikowane postaci, trzymajace sie w wiekszej odleglosci. 26 E iffelbahn konczyl sie na wysokosci czterdziestego rownoleznika na wybrzezu nieistniejacego juz panstwa o nazwie Portugalia, kawalek na poludnie od Figueira da Foz. Harman wiedzial, ze nieca-te trzysta kilometrow na poludniowy wschod stamtad plyty modulowanego pola silowego, znane jako Dlonie Herkulesa, powstrzymuja Atlantyk przed zalaniem Basenu Srodziemnego. Wiedzial rowniez bardzo dobrze, dlaczego postludzie osuszyli tamtejsze morze i w jakich celach wykorzystywali Basen przez blisko dwa tysiaclecia. Wiedzial i o tym, ze niespelna trzysta kilometrow na polnocny wschod od konca eiffelbahnu znajduje sie krag zeszklonej ziemi o promieniu stu kilometrow w miejscu, gdzie trzy tysiace dwiescie lat wczesniej Kalifat Swiatowy stoczyl decydujaca bitwe z Nowa Unia Europejska-ponad trzy miliony protowojniksow doslownie zadeptaly dwiescie tysiecy skazanych na kleske zolnierzy piechoty zmechanizowanej. Wiedzial, ze...Przede wszystkim wiedzial, ze wie za duzo. Za to stanowczo za malo rozumial. Stali we troje - Mojra, materialny hologram Prospera i Harman, wciaz dreczony nieziemskim bolem glowy - na najwyzszej platformie ostatniej wiezy eiffelbahnu. Przejazdzka kolejka linowa - byc moze ostatnia w zyciu Harmana - dobiegla konca. Za plecami mieli zielone wzgorza dawnej Portugalii, a przed nimi rozposcieral sie Ocean Atlantycki z Bruzda biegnaca na zachod dokladnie na przedluzeniu eiffelbahnu. Dzien byl przesliczny - idealna temperatura, lagodny zefirek, bezchmurne niebo. Slonce mienilo sie w zaroslach porastajacych urwiska, odbijalo od bialego piasku i slizgalo po rozleglych polaciach blekitu po obu stronach Bruzdy Atlantyckiej. Harman mial swiadomosc, ze nawet z wierzcholka wiezy siega wzrokiem najdalej sto kilometrow na zachod, mial jednak wrazenie, ze panorama rozposciera sie dziesiec, dwadziescia razy dalej. Bruzda zaczynala sie stumetrowej szerokosci aleja, ograniczona niskimi zielono-blekitnymi progami, i ciagnela sie w dal, az w postaci czarnej pionowej kreski wrzynala sie w odlegly widnokrag. -Nie spodziewacie sie chyba, ze dojde pieszo do Ameryki Polnocnej. -Spodziewamy sie, ze sprobujesz. -Dlaczego? Nie odpowiedzieli. Mojra ruszyla po schodach w dol, na nizsza platforme. Niosla plecak i troche sprzetu, jaki mial sie Harmanowi przydac podczas wedrowki. Drzwi windy sie otworzyly. Weszli do klatki i z cichym buczeniem zaczeli mijac kolejne zelazne dzwigary. -Przejde sie z toba dzien czy dwa - powiedziala Mojra. -Tak? - zdziwil sie Harman. - Po co? -Pomyslalam, ze przyda ci sie towarzystwo. Nie wiedzial, co odpowiedziec. Odezwal sie dopiero, kiedy staneli na trawniku pod wieza. -Kilkaset kilometrow na poludniowy wschod stad, w Basenie Srodziemnym, jest kilkanascie postludzkich magazynow, o ktorych Savi nie miala pojecia. Wiedziala o Atlantydzie i trzech fotelach, ktore pozwalaly wjechac na blyskawicy do pierscieni, ale to byl wlasciwie tylko okrutny zart postludzi. Nie slyszala o sonikach i najprawdziwszych statkach kosmicznych ukrytych w bankach stazy temporalnej. Nie wiem, czy te banki nadal tam sa... -Sa - zapewnil go Prospero. Harman spojrzal na Mojre. -Moze przejdz sie ze mna do Basenu. To zajmie kilka dni, a nie trzy miesiace, jak spacer po dnie oceanu... Spacer, ktorego konca moge nie dozyc. Polecimy sonikiem do Ardis albo promem do pierscieni, gdzie wlaczymy zasilanie faksow. Mojra pokrecila przeczaco glowa. -Zapewniam cie, moj mlody Prometeuszu, ze nie chcialbys teraz krecic sie pieszo po Basenie Srodziemnym. -Grasuje tam prawie milion kalibanow - wyjasnil Prospero. - Kiedys byly tam uwiezione, ale Setebos je uwolnil. Wyrznely w pien wojniksy strzegace Jerozolimy, rozpelzly sie po calej polnocnej Afryce i Bliskim Wschodzie, a gdyby Ariel ich nie powstrzymywal, zalalyby pol Europy. -Ariel! - zawolal Harman. Mysl o tym, ze malenki... chochlik... w pojedynke stawia czolo milionowi zarlocznych kalibanow byla niedorzeczna. -Ariel dysponuje zasobami, o jakich nie snilo sie filozofom, Harmanie, druhu Nomana. -Hm... - mruknal bez przekonania Harman. Podeszli na skraj trawiastego klifu, skad waska sciezka zygzakiem schodzila na plaze. Widziana z tak bliska Bruzda Atlantycka byla znacznie bardziej rzeczywista i dziwnie straszna. Fale rozbryzgiwaly sie po obu stronach wykopanego w oceanie rowu. -Stworzyles kalibany, zeby zaradzic zagrozeniu ze strony wojniksow-powiedzial Harman do Prospera. - Dlaczego pozwalasz im grasowac na swobodzie? -Nie jestem juz ich panem. -Od przybycia Setebosa? Mag sie usmiechnal. -Przestalem je kontrolowac, podobnie jak samego Kalibana, cale stulecia przed pojawieniem sie Setebosa. -My... To znaczy postludzie... - wtracila Mojra. - Poprosilismy Prospera i jego towarzyszke o stworzenie istot wystarczajaco silnych, aby zdolaly powstrzymac mnozace sie wojniksy przed zagarnieciem calego Basenu Srodziemnego, gdzie moglyby zagrozic prowadzonym przez nas pracom. Wykorzystywalismy Basen do... -Hodowaliscie tam jadalne rosliny, bawelne, herbate i inne dobra niezbedne na orbitalnych wyspach - wszedl jej w slowo Harman. - Wiem. - Zamyslil sie nad slowami Mojry. - Powiedzialas: towarzyszke? Czyzbys nie miala na mysli Ariela? -Nie. Widzisz, tysiac piecset lat temu istota, ktora nazywamy Sykoraks, nie byla jeszcze... -Wystarczy - ucial Prospero z wyraznym zaklopotaniem w glosie. Harman nie zamierzal tak latwo odpuscic. -Czy powiedziales nam wtedy prawde? Sykoraks jest matka Kalibana, a Setebos jego ojcem... A moze jednak klamales? -Nie. Kaliban jest potworem splodzonym przez potwora i zrodzonym z wiedzmy. -Tak sie zastanawiam... Jak gigantyczny mozg wielkosci stodoly, z dziesiatkami rak wiekszych niz ja sam, zabral sie do spolkowania z wiedzma ludzkich rozmiarow? -Bardzo ostroznie - odparla Mojra. Moglem sie spodziewac takiej odpowiedzi, pomyslal Harman. Mojra wyciagnieta reka wskazala Bruzde. -Mozemy ruszac? -Mam jeszcze jedno pytanie do Prospera - powiedzial Harman, ale kiedy odwrocil sie do maga, ten juz zniknal. - Niech go szlag! Nie cierpie, kiedy sie tak zachowuje. -Ma jeszcze inne sprawy na glowie. -Nie watpie. Ale chcialem go po raz ostatni zapytac, dlaczego kaze mi maszerowac Bruzda. To nie ma sensu. Umre po drodze z glodu. -Spakowalam ci tuzin batonikow. Harman rozesmial sie na glos. -No dobrze. Czyli umre z glodu po kilkunastu dniach. Albo z pragnienia... Mojra wyjela z plecaka cos miekkiego i plaskiego, co przypominalo buklak ze spektaklu turynskiego, tyle ze praktycznie pusty, za to z dolaczona cienka rurka. Podala go Harmanowi. Buklak byl zimny w dotyku. -To jest hydrator. Wychwytuje i gromadzi wszelka wilgoc z powietrza. Jezeli wlozysz termoskore, bedzie filtrowal twoj pot i oddech i wydobywal z nich wode pitna. Z pragnienia nie umrzesz. -Nie zabralem termoskory. -Spakowalam ci ja. Bedzie ci potrzebna do polowania. -Jakiego polowania? -Moze powinnam powiedziec: do lowienia ryb. W kazdej chwili mozesz sie przecisnac przez powstrzymujace wode pole silowe i zapolowac na ryby. Nurkowales juz w termoskorze na wyspie Prospera, wiec wiesz, ze ochroni cie przed cisnieniem. A maska osmotyczna pozwoli ci normalnie oddychac. -A co mam im rzucic na przynete? Mojra usmiechnela sie zupelnie jak Savi. -Na rekiny, orki i innych mieszkancow glebin ty sam nadasz sie najlepiej, moj Prometeuszu. Harman nie byl ubawiony. -A czym bede zabijal te rekiny, orki i innych mieszkancow glebin, ktorych moglbym skonsumowac? Ordynarnymi bluzgami? Mojra wyjela z plecaka czarny pistolet. Byl bardziej pekaty, ciezszy i bardziej niezgrabny z wygladu niz mala kartaczownica, ale lezal w rece calkiem znajomo. -Nie strzela krysztalowymi kartaczami, tylko kulami. Ladunek je prochowy, nie gazowy, jak bron, do ktorej przywykles, ale zasada dzii lania zblizona. W plecaku znajdziesz trzy pudelka amunicji: szescs* pociskow samokawitujacych, czyli wytwarzajacych przed sobaprozni w locie, dzieki czemu woda ich nie spowalnia. To jest bezpiecznik. Zwa niasz go, naciskajac kciukiem te czerwona kropke. Ma silniejszy odrzi niz kartaczownice i jest znacznie glosniejszy, ale sie przyzwyczaisz. Harman zwazyl bron w dloni, na probe wycelowal ja w morze sprawdzil bezpiecznik i schowal pistolet do plecaka. Postanowil gi wyprobowac pozniej, juz w Bruzdzie. -Przydaloby sie pare takich w Ardis - powiedzial. -Ten mozesz im oddac. Harman zacisnal piesc i okrecil sie na piecie. -Sa ponad trzy tysiace kilometrow stad! Nie wiem, ile dam rad?przejsc w ciagu dnia, nawet jesli uda mi sie upolowac jakas zasrana rybe a ten twoj pieprzony hydrator bedzie dzialal caly czas. Trzydziesci kilometrow? Czterdziesci? Czyli za dwiescie dni bede na wschodnim wybrzezu Ameryki, i to pod warunkiem ze dno Bruzdy jest plaskie... a wlasnie podgladam mapy w blisko - i dalekosieci. Tam sa cale gory po drodze! Wawozy glebsze niz Wielki Kanion! Glazy, szczeliny skalne, row? w miejscach, gdzie dryft kontynentalny wlokl po dnie plyty tektoniczne, i wielkie wyrwy tam, gdzie te plyty sie ze soba scieraly, tryskajac lawa! Dno oceanu nieustannie sie odnawia; jest wieksze, bardziej kostropate i skaliste niz w przeszlosci. Przejscie na druga strone zajmie mi rok, a potem czeka mnie jeszcze prawie poltora tysiaca kilometrow marszu, zanim dotre do Ardis - przez lasy i gory, gdzie grasuja dinozaury, szablozebe koty i wojniksy. Ty i zmutowana cyberosobowosc Prospera moglibyscie teleportowac sie kwantowo w dowolne miejsce i zabrac mnie ze soba. Albo wezwac tu sonik z ktorejs z tych kryjowek, gdzie pochowaliscie swoje zabawki. W kilka godzin wrocilbym do domu, zeby pomoc Adzie. Ale nie, wy wolicie mnie poslac na smierc. Zreszta nawet jesli przezyje, mina miesiace, zanim znajde sie w Ardis. Do tego czasu wszyscy, ktorych znam, umra. Zabije ich pomiot Setebosa, wojniksy, zima albo glod. Dlaczego mi to robicie?! Mojra nie spuscila wzroku. -Czy Prospero mowil ci kiedys o predykatorach logosfery? -O predykatorach logosfery? - powtorzyl tepo Harman. W zylach krazylo mu coraz mniej adrenaliny. Zaczynal poddawac sie rozpaczy. Jeszcze chwila i rece zaczna mu sie trzasc. -Tak. Sa rownie niepowtarzalne i czasami rownie niebezpieczne jak on sam. Czasem im ufa, czasem nie. W tym wypadku powierzyl im twoje zycie i, byc moze, przyszlosc twojej rasy. Mojra wyjela z plecaka drugi hydrator. Przewiesila go sobie przez plecy, a rurke oparla o policzek. Ruszyla stroma sciezka na plaze. Harman jeszcze przez minute stal na urwisku. Zarzucil plecak na ramie, oslonil oczy przed sloncem i spojrzal do tylu, na rysujaca sie na tle blekitnego nieba wieze eiffelbahnu. Liny biegly z niej na wschod. Nastepnej wiezy nie bylo widac. Obrocil sie i popatrzyl na zachod. Biale ptaki, male i duze - mewy i rybolowki, jak podpowiadaly mu genetyczne banki pamieci - z piskiem kolowaly nad leniwie falujacym oceanem. Bruzda Atlantycka imponowala swoimi niewiarygodnymi rozmiarami, ktore dopiero teraz, gdy Mojra sie do niej zblizyla, mozna bylo naprawde docenic. Westchnal, dociagnal paski - pot juz zaczynal mu przesiakac przez bluze w miejscach, gdzie bawelniany plecaczek dotykal mu plecow - i ruszyl za Mojra waska sciezka, na spotkanie plazy i morza. 27 W szystko dzialo sie jednoczesnie. "Krolowa Mab" - cale jej trzysta czterdziesci metrow - rozpoczela manewr hamowania aerodynamicznego. Plyta napedowa przemorfowala i zakrzywila sie tak, aby oslaniac cala rufe statku, otulona teraz oblokiem rozpalonej plazmy. W chwili gdy burza jonowa wokol "Krolowej Mab" osiagnela najwieksze natezenie, Suma IV zwolnil zaczepy mocujace ladownik.Ladownik - podobnie jak statek, ktorym Orphu i Mahnmut przylecieli na Marsa - pozostal po prostu bezimiennym "ladownikiem" i tak wlasnie nazywali go we wszystkich meldunkach i rozmowach. W jego ladowni spoczywala "Mroczna Dama", a siedzacy w jej kabinie Mahnmut na biezaco opisywal widok przekazywany w pasmie widzialnym przez wszystkie kamery - te w ladowniku i te na pokladzie "Krolowej Mab". Jajowaty, okryty powloka maskujaca ladownik oderwal sie od ognistego statku, wszedl w atmosfere z predkoscia pieciokrotnie przekraczajaca predkosc dzwieku, a kiedy zwolnil do marnych trzech machow, rozlozyl krotkie skrzydla do lotow z d zymi predkosciami. Poczatkowo general Beh bin Adee zamierzal dolaczyc do zalo ladownika, ale wizja nieuchronnej wizyty na asteroidzie sprawila,; pierwsi integratorzy zgodnie zaglosowali za pozostaniem genera na "Krolowej". Centurion Mep Ahoo usiadl na skladanym fotel w przedziale pasazersko-bagazowym, umieszczonym w gornej czi sci kadluba ladownika, zaraz za glownym bablem widokowym. Obo w uprzezach antyprzeciazeniowych siedzieli jego zolnierze: dwudzif stu pieciu swiezo odmrozonych skalowcowz Pasa Asteroid, z ciezk bronia energetyczna postawiona na sztorc miedzy kolanami. Suma IV byl doskonalym pilotem. Mahnmut z podziwem patrzy jak prowadzi ladownik w gornych warstwach atmosfery. Operowc silnikami tak delikatnie i oszczednie, ze maszyna zdawala sie sam szybowac w powietrzu. Mahnmut usmiechnal sie na wspomnieni wlasnego tragicznego przelotu przez marsjanska atmosfere - oczy wiscie jego statek byl powaznie uszkodzony, ale nie zmienialo t faktu, ze umial docenic dobrego pilota w akcji. Dane cyfrowe i profil radarowy sa imponujace, nadal Orphu z la downi. A co widac? Blekit i biel, odpowiedzial Mahnmut. Wszystko jest bialo-niebie skie, jeszcze piekniejsze niz na zdjeciach. Ziemia jest oceanem. Cala? Rzadko zdarzalo sie Mahnmutowi slyszec rownie szczere zasko czenie w glosie Orphu. Cala. To wodny swiat: blekitny ocean, miliony zmarszczek odbija jacych swiatlo slonca, biale chmury, cirrusy, cirrostratusy, bliza horyzontu sklebiony stratocumulus... Nie, zaraz. To cyklon! Ma przynajmniej tysiac kilometrow srednicy. Widze oko. Jest bialy, potezny, niesamowity. Trajektorie mamy normalna lecimy znad Antarktydy nad poludniowym Atlantykiem, na polnocny wschod. "Krolowa Mab "wyszla wlasnie z atmosfery po drugiej stronie planety. Satelity komunikacyjne, ktore wystrzelilismy, dzialaja bez zarzutu. "Krolowa "wyhamowala do pietnastu kilometrow na sekunde i caly czas zwalnia. Hamuje silnikiem jonowym. Kieruje sie w strone pierscienia biegunowego. Trajektoria w normie. Leci zgodnie ze wspolrzednymi podanymi przez Glos. Nikt do niej na razie nie strzela. Co wazniejsze, do nas tez nie. Suma IV odczekal, az atmosfera spowolni ladownik do predkosci poddzwiekowej. Przelatywali wlasnie nad Afryka. Wkrotce powinni znalezc sie nad wyschnietym Morzem Srodziemnym, gdzie mieli obfotografowac i zmierzyc niezwykle budowle, ale ze wskazan instrumentow wynikalo teraz, ze do wysokosci czterdziestu kilometrow rozciaga sie nad morzem antyenergetyczne pole tlumiace. Istnialo ryzyko, ze kiedy ladownik sie w nim znajdzie, spadnie jak kamien. Suma IV przypuszczal wrecz, ze przestanie dzialac nie tylko ladownik, ale takze wszystkie morawce na jego pokladzie. Odbil wiec na wschod, nad Sahare, i szerokim lukiem zaczal okrazac osuszone morze. Dane z "Krolowej Mab" plynely szerokim strumieniem, przesylane z drugiej strony Ziemi za posrednictwem rozrzuconych na orbicie kilkudziesieciu przekaznikow satelitarnych. Statek osiagnal punkt o wspolrzednych podanych przez Glos - wycinek przestrzeni kosmicznej tuz za krawedziapierscienia biegunowego, okolo dwoch tysiecy kilometrow od orbitalnego miasta, z ktorego nadano komunikat. Glos najwyrazniej nie zyczyl sobie znalezc sie w zasiegu fali uderzeniowej napedzajacych statek wybuchow jadrowych. Poza splywajacymi w czasie rzeczywistym oficjalnymi danymi la-downik odbieral z "Krolowej Mab" dwadziescia innych transmisji: obrazy z kamer, informacje z czujnikow, nasluch komunikacji radiowej na mostku, meldunki rozlokowanych na orbicie satelitow obserwacyjnych i przekazy od Odyseusza. Morawce nie tylko zainstalowaly w jego ubraniu nanokamery i nadajniki molekularne, ale w ostatnim okresie snu probowaly naniesc mu na czolo i dlonie przetworniki obrazu wielkosci pojedynczych komorek. Ze zdumieniem stwierdzily jednak, ze ich podopieczny ma juz wbudowane w skore nanoskopowe kamery. Okazalo sie rowniez, ze jeszcze zanim trafil na poklad, jego kanaly sluchowe zostaly zmodyfikowane: ktos wbudowal w nie nanocytowe odbiorniki dzwieku. Zmodyfikowano wiec tylko lacza, aby wszystkie informacje trafialy bezposrednio do rejestratorow "Krolowej", i opleciono Odyseusza siecia dodatkowych czujnikow, dzieki czemu nawet w wypadku jego smierci dane na temat otoczenia wciaz splywalyby do morawcow. W tej chwili Odyseusz stal wlasnie na mostku w towarzystwie pierwszego integratora Asteague/Che, Sinopessena Wstecznego, na-wigatorki Cho Li, generala Beh bin Adee i reszty dowodztwa. Orphu i Mahnmut zgodnie nastawili odbiorniki, kiedy dotarl nich przekaz radiowy z mostka. -Komunikat maserowy - zameldowala Cho Li. -Przyslijcie Odyseusza samego - zabrzmial namietny kobiecy g z miasta na orbicie. - Dajcie mu nieuzbrojony prom. Jezeli wykr bron na pokladzie, zniszcze statek. Podobnie sie stanie, jezeli v kryje obecnosc innych istot biologicznych lub robotow. -Fabula sie zageszcza - mruknal Orphu na wspolnym pasn lacznosciowym ladownika. Z zaledwie sekundowym opoznieniem patrzyli, jak Sinopess Wsteczny prowadzi Odyseusza do hangaru numer 8. Poniew wszystkie szerszenie byly uzbrojone, zadaniom Glosu odpowiadc tylko trzy znajdujace sie na pokladzie promy montazowe, uzywa do budowy "Krolowej Mab" na Phobosie. Prom montazowy byl malutki. W zdalnie sterowanym jaju z ti dem miescil sie dorosly czlowiek i skromny system podtrzymywar zycia, dostarczajacy tylko powietrze i gwarantujacy utrzymanie si lej temperatury. Pomagajac achajskiemu wojownikowi wcisnac s do oplecionej kablami i zawalonej elektronika ciasnej kabiny, Sin pessen Wsteczny zapytal: -Na pewno tego chcesz? Odyseusz dlugo wpatrywal sie bez slowa w pajakowatego morai ca z Amaltei, zanim odparl po grecku: -Nie moge przestac wedrowac: chce wypic az do dna zycie. Z wsze sie cieszylem mocno, cierpialem mocno - albo z tymi, co mn kochali, albo sam: na brzegu i w deszczu, ktorym dreczyly Hyjac morze zamglone. Stalem sie imieniem... Wiele poznalem: miast obyczaje, rozne pogody i rzady, i rady, nie najmniej siebie; wszysc mnie cenili i rozkosz walki pilem posrod rownych tam, na dzwoni; cych wietrznej Troi polach... Stanac, nie isc dalej, nie blysnac w cz; nie, rdzewiec jak miecz w pochwie - wstretne. Oddychac - to jes; cze nie zycie. Chocbys nad zyciem zycie pietrzyl, nigdy nie bedzi dosyc. A z tego jednego ile zostalo? Lecz kazda godzina, wiekuist* mu wydarta milczeniu, nowa jest. Marne byloby i podle - przez trz obroty slonca - w cieniu chowac ducha siwego... * Zamykaj te przs klete drzwi, pajeczy stworze. -Przeciez to... - zaczal Orphu. 1 Przel. Z. Kubiak. 19 -Pewnie przeczytal to w bibliotece na "Krolowej"... - zawtorowal mu Mahnmut.-Cisza! - ucial Suma IV. Patrzyli, jak prom zostaje hermetycznie zamkniety. Sinopessen Wsteczny zostal w hangarze - chwycil sie tylko mocno jakiegos wspornika, zeby proznia nie wyssala go na zewnatrz. Prom wysliznal sie w przestrzen na bezszelestnych nadtlenkowych silnikach manewrowych. Przekoziolkowal, wyrownal lot, skierowal sie dziobem w strone miasta na orbicie - iskierki wsrod tysiecy innych iskierek w pierscieniu biegunowym - i pomknal na spotkanie Glosu. -Zblizamy sie do Jerozolimy - zameldowal Suma IV przez interkom. Mahnmut skupil sie na monitorach i wskazaniach czujnikow la-downika. Powiedz mi, co widzisz, stary druhu, poprosil Orphu. Juz mowie... Jestesmy ponad dwadziescia kilometrow nadziemia. Przy zerowym powiekszeniu na obrazie dominuje wyschniete Morze Srodziemne - jestjakies szescdziesiat do osiemdziesieciu kilometrow na zachod stad i wyglada jak szachownica czerwonych skal, czarnej gleby i plam zieleni, ktoreprzypominajapola uprawne. Przy brzegu, w miejscu dawnej Strefy Gazy, zieje olbrzymi krater, jakby po uderzeniu meteorytu, jakpolksiezycowata zatoka morza. Dalej teren sie wznosi. Na jednym ze wzgorz znajduje sie Jerozolima. Jak wyglada? Poczekaj, powieksze... Juz. Suma IVnalozyl na obraz stare zdjecia satelitarne. Przedmiescia i wiekszosc nowej zabudowy zniknely. Za to obwiedzione murem Stare Miasto stoi, jak stalo. Widze Brame Damascenska... Sciane Placzu... Wzgorze Swiatynne... Kopule Na Skale... Jest tez jakas nowa budowla, ktorej nie bylo na zdjeciach. Wysoka, wielofasetowa, z polerowanego kamienia i szkla. Swieci z niej niebieski promien. Przegladam wlasnie dane na jego temat. To promien neutrinowy w tachionowym oplocie. Nie mam zielonego pojecia, jakapelni funkcje, i zaloze sie, ze nasi najlepsi naukowcy tez tego nie wiedza. Zaczekaj chwile... Zrobilem zblizenie Starego Miasta. Tam sie... cos rusza. Ludzie? Nie... Moze te bezglowe roboty? Nie. Daj mi powiedziec, co widac, zamiast mnie poganiac. Przepraszam. Widze tysiace - jesli nie wiecej - ziemnowodnych stworzen naplt twiastych, szponiastych lapach. Wygladaja jak Kaliban z Burzy. Co robia? Nic szczegolnego, kreca sie w kolko... Nie zaraz. Na ulicy Daw da, przy Bramie Jaffy, leza ciala. W starej dzielnicy zydowskiej, nit daleko Sciany Placzu, jest ich jeszcze wiecej... Ludzkie? Nie... To sa wlasnie te pozbawione glow cyborgi. Rozszarpane n strzepy, wypatroszone... Czyzby Kalibany je jadly? Nie mam pojecia. -Zaraz wlecimy w to niebieskie swiatlo - zapowiedzial Suma P przez interkom. - Trzymajcie sie mocno. Musze wprowadzic sensc ry na wysiegnikach w sam promien. Czy to rozsadne? - zaniepokoil sie Mahnmut. Cala ta wyprawa na Ziemie jest nierozsadna, staruszku, odpai Orphu. Nie mamy na pokladzie magida. Czego? Magida. Dawno temu, na dlugo przed rubikonem i wojna z Kali fatem, w czasach, kiedy ludzie ubierali sie w zwierzece skory i T-shirty Zydzi utrzymywali, ze madry czlowiek ma magida, kogos w rodzaji duchowego doradcy, pochodzacego z innego swiata. Moze sami jestesmy takimi magidami, zasugerowal Mahnmut. Przy bylismy przeciez z innego swiata. To prawda, ale nie grzeszymy przesadna madroscia. Mowilem c kiedys, ze jestem gnostykiem? Przeliteruj. Orphu z Io przeliterowal. A co to takiego, u licha? W ostatnich dniach ich znajomosc obfitowala w objawienia - ta kie jak fakt, ze Orphu nie jest tylko ekspertem od Prousta, lecz spe cjalizuje sie takze w tworczosci Jamesa Joyce'a i innych pisarzy z Zapomnianej Ery - i Mahnmut nie byl pewien, czy jest przygotowan) na nastepne niespodzianki. Mniejsza o to, kim jest gnostyk, nadal Orphu w odpowiedzi. Stc lat przed spaleniem w Rzymie Giordana Bruna chrzescijanie spalil w Mantui gnostyka, sufickiegomaga, Salomona Molko. Molko nauczal, ze kiedy nadejdzie czas przemian, Smok zostanie unicestwiony bez uzycia broni i zmieni wszystko na ziemi i w niebie. -Smok? - powiedzial na glos Mahnmut. - Mag?! -Slucham? - zdziwil sie Suma IV. -Prosze powtorzyc - odezwal sie Mep Ahoo z modulu transportowego. -Prosze o powtorzenie - dobiegly z "Krolowej Mab" wypowiedziane z brytyjskim akcentem slowa Asteague/Che. Statek macierzysty najwidoczniej prowadzil nasluch nie tylko oficjalnych komunikatow z ladownika, ale takze lacznosci interkomo-wej. Mahnmut mial tylko goraca nadzieje, ze nikt nie podsluchuje na wydzielonych kanalach radiowych. Zapomnij, nadal do Orphu. Kiedy indziej wypytam cie o smoki i magow. -Przepraszam... - powiedzial glosno, przez interkom. - Tonie... Glosno myslalem. -Obowiazuje dyscyplina radiowa - zachnal sie Suma IV. -Oczywiscie... Tak jest. Siedzacy w ladowni Orphu zasmial sie infradzwiekami. Prom montazowy z Odyseuszem na pokladzie wolno zblizal sie do jasno oswietlonego miasta na orbicie. Odczyty z czujnikow potwierdzaly kartoflowaty ksztalt asteroidy i jej rozmiary: dwadziescia kilometrow dlugosci i okolo jedenastu kilometrow srednicy w najszerszym miejscu. Kazdy centymetr kwadratowy zelazowo-niklowej powierzchni zajmowalo krysztalowe miasto. Wieze i kopuly ze stali, szkla i fulerenu pietrzyly sie na wysokosc pol kilometra. We wnetrzu budynkow panowalo cisnienie atmosferyczne takie jak na Ziemi na poziomie morza. Wyciekajace przez nieszczelnosci powietrze stanowilo ziemska mieszanke tlenu, azotu i dwutlenku wegla. Umiarkowana temperatura z pewnoscia odpowiadalaby czlowiekowi zyjacemu nad Morzem Srodziemnym przed okresem zmian klimatycznych, do jakich doszlo pod koniec Zapomnianej Ery - czyli na przyklad Odyseuszowi. Na mostku odleglej o tysiac kilometrow "Krolowej Mab" mora-wieccy dowodcy wpatrywali sie w ekrany i odczyty sensorow. Niewidzialna macka energetyczna wysunela sie z miasta, chwycila prom i zaczela go sciagac w kierunku wlazu na szczycie najwyzszej wiezy. -Wylaczyc silniki i autopilota - polecila Cho Li. 1 -Nasz ludzki przyjaciel ma sie dobrze - stwierdzil Sinopessen Wsteczny, sledzacy wskazniki biotelemetryczne. - Napewno wyglada przez okno. Jest podekscytowany, serce bije mu szybciej, wzrosl poziom adrenaliny... Poza tym nic mu nie jest.Nad konsolami i stolem przeplywaly holograficzne obrazy. Prom zblizyl sie do wiezy i zniknal w czarnym otworze sluzy. Zamknely sie szklane wrota. Czujniki na promie wykryly potencjal pola sitowego, sciagajacy go "w dol" z przeciazeniem wynoszacym szescdziesiat osiem setnych przyciagania ziemskiego. Do sluzy naplynelo powietrze, tak samo zdatne do oddychania jak atmosfera w okolicach Ilionu. -Niezaklocony odbior fal radiowych, przekazu maserowego i kwantowych danych telemetrycznych - zameldowala Cho Li. - Szklane sciany nie blokuja transmisji. -Jeszcze nie jest w miescie - zauwazyl general Beh bin Adee. - To tylko sluza. Nie zdziwie sie, jesli Glos odetnie wszelka lacznosc, kiedy Odyseusz wejdzie glebiej. Sledzili obraz z kamer w naskorku, podobnie jak obserwatorzy na pokladzie ladownika. Odyseusz wygramolil sie z ciasnej kabiny, przeciagnal i ruszyl w strone drzwi. Mial na sobie miekkie, dostarczone przez morawce ubranie, uparl sie jednak, zeby wbrew sprzeciwom morawcow zabrac tarcze i miecz. Zaslaniajac sie tarcza, z bronia gotowa do pchniecia brodacz podszedl do oswietlonych drzwi. -Jezeli nikt nie zamierza dluzej badac Jerozolimy i strumienia neutrin, ruszamy do Europy - odezwal sie Suma IV. Nikt nie zaprotestowal, chociaz Mahnmut byl akurat zajety opisywaniem barw Starego Miasta: czerwieni popoludniowego slonca na scianach wiekowych budowli, zlotego polysku kopuly meczetu, uliczek barwy wyschnietej gliny, ciemnoszarych cieni zalegajacych w zaulkach, niezwyklej, jaskrawej zieleni rozrzuconych po okolicy gajow oliwnych i wszechobecnej oslizlej, lepkiej, wilgotnej zieleni plazoksztaltnych stworow. Ladownik przyspieszyl do trzech machow i skierowal sie na polnocny wschod, w strone dawnej Syrii - w panstwie Khan Ho Tepa znanej jako prowincja Nyainaentanglha Shan Zachodnia - i jej stolicy, Dimasha, utrzymujac bezpieczna odleglosc od antyenergetycz-nej kopuly nad wyschnietym morzem. Przeleciawszy nad Syria, skrecili w lewo, na zachod, nad wybrzezem Anatolii i lecac z predkoscia dwa i osiem dziesiatych macha, znalezli sie trzydziesci cztery tysiace metrow nad terytorium niegdysiejszej Turcji. -Moglibysmy zwolnic? - poprosil Mahnmut. - I zatoczyc krag nad wybrzezem Morza Egejskiego na poludnie od Hellespontu? -Moglibysmy, ale jestesmy juz spoznieni - odparl Suma IV. - Mamy zbadac lodowe miasto we Francji. Czy na tym wybrzezu jest cos, co byloby warte tego, aby zboczyc z drogi i powiekszyc opoznienie? -Miejsce, w ktorym stala Troja. Ilion. Ladownik zaczal hamowac i wytracac wysokosc. Kiedy zwolnil do marnych trzystu kilometrow na godzine - brunatnozielona polac suchego morza rosla w oczach, a na polnocy bylo widac wody Hellespontu - pojazd zlozyl delto wate skrzydelka i rozpostarl stumetrowe, wieloplaszczyznowe i supercienkie skrzydla z wolno pracujacymi wirnikami. Mahnmut wyrecytowal przez interkom: Ponoc Achilles w mrokach sie poruszyl... I Priam, i jego piecdziesieciu synow Budza sie zdumieni na dzwiek karabinow I znow drza o Troje. Z czego to? - zainteresowal sie Orphu. Nie znam... Rupert Brooke. Poeta brytyjski z czasow pierwszej wojny swiatowej. Napisal ten wiersz, jadac do Gallipoli... Nie dotarl tam. Po drodze rozchorowal sie i zmarl. -Nie bede sie wypowiadal na temat dyscypliny w eterze, maly Europanczyku - odezwal sie na wspolnym kanale Beh bin Adee. - Ale to byl kawal pieknej poezji. Drzwi w krysztalowej sluzie podniosly sie i Odyseusz wszedl do miasta. Swiecilo slonce, zielenily sie drzewa i pnacza, spiewaly egzotyczne ptaki, szemraly strumyki. Przez omszala skalna ostroge przelewal sie z szumem wodospad. Nie zabraklo starych ruin zamieszkanych przez drobne zwierzeta. Skubiacy trawe plowy jelen podniosl glowe, spojrzal na czlowieka z mieczem i tarcza i spokojnie sie oddalil. -Czujniki wskazuja, ze zbliza sie ludzka postac - oznajmila Cho Li. - Na razie jej nie widac, bo drzewa ja zaslaniaja. Odyseusz najpierw uslyszal kroki - bose stopy na kamieniach i ubitej ziemi. Kiedy ja zobaczyl, opuscil tarcze i schowal miecz za pas. Zadne slowa nie oddalyby jej urody. Nawet morawce, ktorym daleko bylo do ludzi - w stalowo-plastikowych skorupach obok podwojnych serc, organicznego i hydraulicznego, znajdowal sie biologiczny mozg i biologiczne gruczoly, sasiadujace z plastikowymi pompami i nanomechanizmami - na widok hologramu tej kobiety musialy przyznac, ze jest nieziemsko piekna. Miala zlotobrazowa skore. Dlugie i ciemne, chociaz przetykane jasniejszymi pasemkami wlosy opadaly jej w lokach na ramiona. Byla ubrana w skapy dwuczesciowy stroj z najdelikatniejszego, polyskliwego jedwabiu, podkreslajacy jej pelne, ciezkie piersi i szerokie biodra. Przyszla boso, za to na szczuplych kostkach zapiela zlote bransoletki. Na przegubach dloni miala ich po kilka, a ramiona przyozdobila zlotymi i srebrnymi obreczami. Kiedy podeszla blizej, wszyscy - Odyseusz, morawce wpatrujace sie w nia z kosmosu i morawce przygladajace sie jej znad Troi - docenili brwi wygiete w zmyslowe luki, niewiarygodnie zielone oczy i dlugie czarne rzesy. To, co jeszcze z odleglosci kilku krokow mozna bylo wziac za makijaz, z bliska okazywalo sie naturalna gra cieni na jej twarzy. Usta miala miekkie, pelne i bardzo, bardzo czerwone. Odyseusz stal jak skamienialy. -Witaj, Odyseuszu - powiedziala w doskonalej grece z czasow trojanskich, glosem cichym i delikatnym jak podmuch zefirka wsrod palm albo dzwiek idealnie zestrojonych dzwonkow wietrznych. - Czekalam na ciebie od lat. Nazywam sie Sykoraks. 28 ^od wieczor drugiego dnia marszu dnem Bruzdy Atlantyckiej, w to-1 warzystwie Mojry, Harman zlapal sie na tym, ze rozmysla o roznych rzeczach.Wznoszace sie po bokach sciany wody - znajdowali sie prawie sto kilometrow od brzegu i ocean mial tu ponad sto piecdziesiat metrow glebokosci - mialy w sobie cos hipnotyzujacego. Cos mesmeryczne-go. Wiazka bialek pamieciowych, ukryta w zmodyfikowanych helisach DNA gdzies przy kregoslupie, dopominala sie o uwage i nieproszona podsuwala mu szczegolowe informacje [slowo "mesmeryczny" pochodzi od nazwiska Franza Antona Messmera, urodzonego dwudziestego trzeciego maja 1734 roku w Iznang, w Szwabii, zmarlego piatego marca 1815 w Meersburgu, rowniez w Szwabii, niemieckiego lekarza, ktory opracowal system terapeutyczny nazwany mesmery-zmem; mesmeryzm pozwalal rzekomo zapanowac nad swiadomoscia pacjenta i poprzedzal spopularyzowany pozniej hipnotyzm...], ale umysl Harmana, blakajacy sie po labiryntach mysli, odsuwal od siebie podobne przeszkody. Coraz latwiej przychodzilo mu wylaczanie nieproszonych glosow dobiegajacych z obrzezy swiadomosci, ale glowa nadal bolala go jak wszyscy diabli. Stupiecdziesieciometrowe sciany wody po bokach szerokiego na osiemdziesiat metrow pasa suchego gruntu oprocz zachwytu wzbudzaly takze strach i nawet pelne dwa dni spedzone na dnie Bruzdy nie wyzwolily Harmana z klaustrofobii i leku przez zalaniem - mimo ze przeciez raz juz wszedl do Bruzdy Atlantyckiej, przed dwoma laty, kiedy obchodzil dziewiecdziesiate osme urodziny. Wyruszyl wtedy z faksowezla numer 124, Posiadlosci Lomana na dawnym wybrzezu New Jersey, zapuscil sie na dwa dni w glab morskiej rozpadliny i wrocil ta sama droga, pokonawszy znacznie krotszy odcinek niz teraz w towarzystwie Mojry. Sciany wody i polmrok na dnie jakos mniej go wtedy przerazaly. Nic dziwnego, pomyslal. Bylem mlodszy. I wierzylem w czary. Nie rozmawiali z Mojra od dobrych paru godzin, ale dobrze im sie szlo w milczeniu. Harman analizowal informacje, ktore wypelnialy jego wewnetrzny wszechswiat, ale przede wszystkim rozmyslal o tym, co moze i co powinien zrobic, jesli zdola dotrzec do Ardis. Najpierw, uznal, ze szczerego serca przeprosi Ade za to, ze wybra! sie w te idiotyczna podroz do Golden Gate w Machu Picchu. Nie powinien byl zapominac o ciezarnej zonie. Juz wtedy mial taka swiadomosc, teraz zas mial pewnosc. Usilowal rowniez ulozyc jakis plan ocalenia ukochanej, nienarodzonego dziecka, przyjaciol i calego rodzaju ludzkiego. Nie bylo to latwe. Ale przynajmniej miliony wpompowanych w niego ksiazek zwiekszaly liczbe dostepnych mu mozliwosci. Po pierwsze, odzyskal dostep do wszystkich funkcji, ktorych jego cialo wciaz jeszcze sie uczylo. Najwazniejsza z nich, w kazdym razie w najblizszym czasie, mialo byc swobodne faksowanie. Zamiast szukac faksowezlow, mogl uzyc nanomechanizmow obecnych w ciele kazdego czlowieka, ktorych dzialanie wreszcie zrozumial. Pozwalaly faksowac sie w dowolne miejsce na Ziemi, a nawet - gdyby zniesc dotychczasowe ograniczenia - do wybranych miejsc w orbitalnym pierscieniu zlozonym z miliona stu osmiu tysiecy stu trzech obiektow, machin i miast. Swobodne faksowanie moglo ocalic ludzi przed wojniksami, Setebosem, kalibanami i samym Kalibanem, ale w tym celu nalezalo wlaczyc znajdujace sie na orbicie generatory, zasilic urzadzenia faksujace i banki pamieci. Po drugie, znal teraz wiecej niz jeden sposob dotarcia do pierscieni i mial pewne pojecie o pochodzacej z innego wymiaru wiedzmie imieniem Sykoraks, rzadzacej dawnym postludzkim swiatem orbitalnym. Nie wiedzial jednak, jak ludzie mogliby pokonac jai Kaliba-na. Byl za to przekonany, ze to Setebos wyslal swojego jedynego syna do pierscieni, aby ten wylaczyl faksy. Zdawal sobie tez sprawe, ze jesli ludziom uda sie zwyciezyc, czeka go jeszcze wiele morderczych kapieli w krysztalowych klatkach, zanim zdobedzie wystarczajaca wiedze, aby wlaczyc skomplikowana siec faksow. Po trzecie, przegladajac dostepne mu funkcje - z ktorych wiele sluzylo badaniu ciala i umyslu w poszukiwaniu zapisanych w nich informacji - przekonal sie, ze bez trudu podzieli sie swoja wiedza z innymi. Jedna z zapomnianych funkcji sluzyla wlasnie temu celowi. Uwspolnienie bylo czyms w rodzaju odwroconego siglowania. Mogl dotknac innego czlowieka, wybrac proteinowe pakiety pamieci zamkniete w klatkach z RNA i DNA i przeslac je przez dotyk. Dwa tysiace lat wczesniej udoskonalono ten - wowczas prototypowy - mechanizm transferu danych na malych zielonych ludzikach, a nastepnie wbudowano istotom ludzkim. Wszyscy ludzie mieli nanoin-dukowanapamiec DNA i sto zapomnianych funkcji w cialach i umyslach - wystarczyl jeden czlowiek, zeby obudzic w nich te wiedze. Usmiechnal sie. Mojra potrafila byc - i najczesciej byla - irytujaca z tymi swoimi zartami i metnymi odniesieniami nie wiadomo do czego, ale rozumial juz przynajmniej, dlaczego nazywala go Prome-teuszem. Wedlug Hezjoda slowo prometheus oznaczalo "dalekowi-dzacego" lub "proroka"; u Ajschylosa, Shelleya, Wu i innych wielkich poetow Prometeusz byl tytanem i rewolucjonista, ktory wykradl bogom sekret wiedzy - ogien - i obdarzyl nim nedzna rase ludzka, przez co wyniosl ich prawie do rangi bogow. Prawie. -To dlatego odcieliscie nas od funkcji - stwierdzil, nie zdajac sobie sprawy, ze mowi na glos. -Slucham? Spojrzal na postludzka kobiete, idaca obok niego w poglebiajacym sie zmierzchu. -Nie chcieliscie, zebysmy stali sie bogami. Dlatego nie uruchomiliscie nam wszystkich funkcji. -Naturalnie. -Ale sami postanowiliscie przeniesc sie do innego wszechswiata i zabawic w bogow. -Oczywiscie. Teraz rozumial. Warunkiem koniecznym istnienia kazdego boga - i tego przez male "b", i tego przez duze "B" - bylo pierwszenstwo. Inni bogowie nie mogli pojawic sie przed nim. Harman znow pograzyl sie w rozmyslaniach. Od czasu krysztalowej klatki wiele sie w jego rozumowaniu zmienilo. Dawniej koncentrowal sie na rzeczach, miejscach, ludziach i emocjach, teraz zas stalo sie bardziej abstrakcyjne, niczym skomplikowany taniec metafor, metonimii, ironii i synekdoch. Po tym, jak miliardy faktow - rzeczy, miejsc i ludzi - ulokowaly sie w komorkach jego ciala, jego mysli zwrocily sie ku zwiazkom, niuansom, odcieniom i rozumieniu faktow. Emocje nie zniknely - ba, wrecz sie wzmogly - ale o ile dawniej przelewaly sie w nim potezna, wzburzona fala niczym glosny kontrabas zagluszajacy reszte orkiestry, o tyle teraz dzwieczaly delikatnie, jak grajace solo skrzypce. Mnostwo metnych metafor, choc mierny ze mnie mysliciel, pomyslal i usmial sie z bezczelnosci wlasnego umyslu. A te absurdalne ali-teracje... Ty apodyktyczny arogancie. Mimo kpiny z samego siebie wiedzial doskonale, ze posiadl dar spogladania na swiat - na ludzi, miejsca, rzeczy, uczucia i na siebie - ze zrozumieniem, ktore plynie tylko z dojrzalosci, zdolnosci docenienia szczegolow, z samopoznania i umiejetnosci pogodzenia sie z ironia, metaforami, synekdochami i metonimiami nie tylko w jezyku, lecz takze w twardej materii wszechswiata. Gdyby udalo mu sie spotkac innych ludzi, nawet niekoniecznie wrocic do Ardis, przekazalby im nowe funkcje i raz na zawsze zmienil rodzaj ludzki. Nie, nie narzucalby sie z nimi, ale poniewaz ta akurat iteracja homo sapiens znalazla sie o wlos od wymazania z powierzchni tego postpostmodernistycznego swiata, kazdy czlowiek zaatakowany przez wojniksy, kalibany i gigantyczny mozg wysysajacy dusze i poruszajacy sie na olbrzymich dloniach docenilby nowe dary i moce, zwiekszajace jego szanse przetrwania. Czy na dluzsza mete te funkcje tez przyniosa ludziom korzysci? Odpowiedz, ktora uslyszal w glowie, byla donosnym okrzykiem mistrza zen, ktoremu uczen zadal glupie pytanie: "Mu!", czyli, w przyblizeniu: "Cofnij pytanie!" Po tym okrzyku nastepowala czesto kolejna monosylaba: "Qwatz!", oznaczajaca krzyk mistrza polaczony z okladaniem przyglupiego ucznia kijem po glowie i ramionach. Mu. Nie ma zadnej "dluzszej mety". Przydatnosc funkcji ocenia moi synowie i corki i ich dzieci. A razie wszystko, doslownie wszystko, istnieje tylko na krotka mete. Grozba wypatroszenia przez garbatego wojniksa czyni cuda, jesli chodzi o koncentracje. Gdyby dalo sie uruchomic wszystkie stare funkcje... Wiedzial, dlaczego nie dziala wyszukiwanie, wszechsiec, bliskosiec, dalekosiec, siglowanie i inne - ktos w pierscieniach wylaczyl je, tak samo jak wylaczyl faksy. Gdyby udalo sieje uruchomic... Ale jak to zrobic? Znow zaczal rozwazac mozliwosci powrotu do pierscieni, wlaczenia zasilania, sluzkow, faksow, funkcji... Musial sie dowiedziec, czy na orbicie czyha wiecej takich istot jak Sykoraks i jak moga sie przed nim bronic. Milion ksiazek, ktore wchlonal w krysztalowej klatce, nie zawieral odpowiedzi na to kluczowe pytanie. -Moze Prospero tekowalby mnie do pierscieni? - zapytal i spojrzal na Mojre. Zrobilo sie tak ciemno, ze ledwie ja widzial. Jedynym zrodlem swiatla byly orbitalne pierscienie. -Wolelibysmy tego nie robic - odparla w sposob, ktory doprowadzal go do szalu. Harman przypomnial sobie, ze ma w plecaku pistolet. Czy gdyby wycelowal w nia bron - i pozwolil jej sie przekonac, ze nie zartuje, bo wszyscy postludzie mieli wbudowane mozliwosci czytania i rozumienia ludzkich reakcji z wyrazu twarzy - przemowilby jej do rozumu? Czy wtedy zgodzilaby sie go teleportowac do Ardis? Albo do pierscieni? Nie, nie zgodzilaby sie. Gdyby myslala, ze moze byc dla niej zagrozeniem, nie dalaby mu pistoletu. Z pewnoscia jakos sie zabezpieczyla. Moze sila postludzkich mysli umiala powstrzymac wystrzal? Wystarczylaby prosta blokada broni odczytujaca jej fale mozgowe. Albo rownie prosty i skuteczny mechanizm w jej ciele. -Zadaliscie sobie z magiem wiele trudu, zeby mnie porwac, przewiezc przez pol Indii, dostarczyc w Himalaje, tylko po to, zeby utopic mnie w krysztalowej klace i wyedukowac - ciagnal. Odkad zaglebili sie w Bruzde, nie wypowiedzial tak dlugiego zdania i dopiero teraz zdal sobie sprawe, jak banalnie brzmia. - Po co to zrobiliscie, jesli nie chcecie, zebym pokonal Setebosa i reszte jego bandy? Tym razem Mojra sie nie usmiechnela. -Jezeli twoim przeznaczeniem jest dostac sie do pierscieni, znajdziesz na to sposob. -To "przeznaczenie" brzmi w twoich ustach okropnie kalwinsko. Harman ominal grude zasuszonego koralu. Do tej pory droga po dnie Bruzdy byla zdumiewajaco lagodna. Nad nielicznymi rozpadlinami przerzucono zelazne mosty, w skalistych i koralowych graniach wycieto laserem przejscia, stoki byly lagodne, a na rzadkich wiekszych stromiznach rozpieto porecze ze stalowych lin. Nie musial nawet specjalnie patrzec pod nogi. Teraz jednak, w polmroku, nie widzial, po czym stapa. Mojra nie zareagowala na jego watpliwy zart. -Sa jeszcze inne konserwatornie - powiedzial. -Prospero juz wczesniej ci o tym mowil. -To prawda, ale dopiero teraz to do mnie dotarlo. Wcale nie musimy umierac. Nie musimy tez od zera rozwijac nauk medycznych. Na orbicie czekaja kadzie odmladzajace. -Naturalnie. Postludzie byli przygotowani do obsluzenia ludzkiej populacji liczacej milion osobnikow. W pierscieniach sakonserwatornie i kadzie. To chyba oczywiste. -Moze i oczywiste. Nie zapominaj tylko, ze zdrowego rozsadku mam mniej wiecej tyle, co przecietny noworodek. -Nie zapominam. -Nie znam polozenia pozostalych konserwatorni. Mozesz mi je wskazac? -Dzisiaj, jak tylko zgasimy ognisko - odparla kasliwie Mojra. -Nie na niebie. Na mapie pierscieni. -A masz mape pierscieni, moj mlody Prometeuszu? Ja tez zjadles w Tadz Mojrze? -Nie, ale ty moglabys ja narysowac. Ze wspolrzednymi i tak dalej... -Ledwie sie narodziles i juz myslisz o niesmiertelnosci, Prometeuszu? Naprawde? - zdziwil sie Harman. Przypomnial sobie, o czym myslal, zanim uswiadomil sobie, ze inne konserwatornie czekajana orbicie, obsypane naftalina: o Adzie, ciezarnej i rannej Adzie. -Dlaczego wszystkie uzywane kadzie lecznicze znajdowaly sie w jednym miejscu, na wyspie Prospera? - zapytal i natychmiast dostrzegl odpowiedz. Pojawilo sie wynurzajace sie z otchlani pamieci wspomnienie koszmaru. -Prospero tak to ustawil, zeby Kaliban mial co jesc - odparla Mojra. Zoladek Harmana fiknal koziolka - po czesci z obrzydzenia, ze zdarzalo mu sie zywic przyjazne uczucia wobec awatara logosfery, ale przede wszystkim dlatego, ze od przedswitu nic nie jadl, a i wtedy przelknal tylko dwa kawalki przypadajacego na ten dzien batoni-ka. W dodatku przez ostatnie kilka godzin ciagle zapominal sie napic z hydratora. -Dlaczego sie zatrzymalas? - zdziwil sie. -Robi sie za ciemno, zeby dalej isc. Rozpalimy ognisko, upieczemy kielbaski i pianki, pospiewamy. A potem zdrzemniesz sie pare godzin i bedziesz snil o zyciu wiecznym w swietlanej przyszlosci i kadziach z niebieskimi robalami. -Wiesz co? Czasem twoj sarkazm bywa naprawde upierdliwy. Mojra usmiechnela sie w odpowiedzi prawie jak kot z Cheshire; poza tym usmiechem niewiele bylo juz widac. -Zanim moje liczne siostry odfrunely daleko stad, zeby zostac bogami - niektore zmienily plec, co moim zdaniem jest degradacjatez mi to powtarzaly. No, wyciagaj z plecaka cale to suche drewno i zielsko, ktore od rana zbieramy i rozpal ognisko jak grzeczny czlowieczek... 29 M amo! Mamusiu! Boje sie! Tu jest tak zimno i ciemno. Mamo! Pomoz mi! Mamusiu! Prosze!Ada obudzila sie ledwie pol godziny po tym, jak zapadla w sen w zimny, wczesny zimowy poranek. Dzieciecy glosik rozbrzmiewajacy w jej glowie przypominal mala, lodowata i niechciana raczke, ktora wsliznela sie jej pod ubranie. Mamo, prosze! Nie podoba mi sie tutaj. Jest ciemno, zimno i nie moge wyjsc. Ten kamien jest taki twardy. I jestem glodny. Mamusiu, pomoz mi stad-wyjsc. Mamusiu! Mimo skrajnego wyczerpania zwlekla sie z siennika i wyszla na zimne powietrze. Dwanascie dni po tym, jak wrocili do zgliszcz, w Ardis mieszkalo czterdziesci osiem osob. Z ocalalego plotna pobudowali namioty. Ada spala w jednym z nich z czterema innymi kobietami. Miasteczko namiotowe i pierwszy szalas przy studni znajdowaly sie w srodku nowej palisady, oddalonej zaledwie o trzydziesci metrow od ruin Dworu Ardis. Mamusiu! Mamo! Glos rozbrzmiewal prawie bez przerwy i chociaz Ada nauczyla sie nie zwracac na niego uwagi na jawie, nie dawal jej spac. Tej nocy, w ciemnych godzinach przedswitu, bylo znacznie gorzej niz zwykle. Wciagnela spodnie, buty i gruby sweter. Wyszla z namiotu, na palcach, zeby nie obudzic Elle i reszty spiacych. Przy ognisku siedzialo juz kilkoro ludzi, przy palisadzie krecili sie wartownicy, ale przestrzen miedzy Ada i Dziura byla pusta. Bylo bardzo, ale to bardzo ciemno. Grube chmury zakryly gwiazdy i pierscienie, zanosilo sie na snieg. Ostroznie podeszla na skraj Dziury - wielu ludzi wolalo spac pod golym niebem, zwlaszcza po tym, jak poszyli sobie lepsze i grubsze sienniki i spiwory, i bala sie, ze kogos nadepnie. Byla dopiero w piatym miesiacu ciazy, ale juz czula sie gruba i niezdarna. Mamusiu! Nienawidzila tego glosu. Czujac, jak wjej lonie rosnie prawdziwe dziecko, nie mogla zniesc tego skamlacego niby-dzieciecego glosu dobiegajacego z Dziury, nawet jesli rozlegal sie tylko wjej glowie. Zastanawiala sie, czy ksztaltujacy sie system nerwowy jej malenstwa odczuwa te telepatyczna inwazje. Miala nadzieje, ze nie. Mamusiu, prosze, wypusc mnie. Tu jest tak ciemno. Postanowili wystawic przy Dziurze staly posterunek. Tej nocy sluzbe pelnil Daeman. Stal z przewieszona przez ramie kartaczownica. Rozpoznala jego szczupla, muskularna sylwetke, zanim zobaczyla twarz. Odwrocil sie do niej. -Nie mozesz spac? - spytal szeptem. -Nie daje mi. -Wiem. Zawsze go slysze, kiedy cie tak blaga. Glos jest slaby, ale wyczuwalny, jak swedzenie w mozgu. Slysze to "Mamusiu!" i mam ochote wladowac mu caly magazynek kartaczy. -Dobry pomysl. Ada spojrzala w dol, na krate przykrywajaca Dziure, przyspawana do wbitych w skale bolcow - duza, gesta i ciezka. Wyjeli ja ze starego podziemnego zbiornika na wode w ruinach dworku. Maly Sete bos urosl juz tak bardzo, ze nie mogl przecisnac dloni na wypustkach przez oka kraty. Sama Dziura miala tylko cztery metry glebokosci, ale wykuli ja w litej skale. I choc potwor byl silny - wielooki i wie-loreki mozg mial blisko poltora metra srednicy i coraz mocniejsze macki i dlonie - na razie nie mogl wyrwac wbitych w skale pretow ani rozerwac spawow. Na razie. -Bylby dobry, gdyby nie fakt, ze piec minut pozniej mielibysmy na karku dwadziescia tysiecy wojniksow - szepnal Daeman. Nie musial jej o tym przypominac, ale kiedy uslyszala te slowa, lodowaty dreszcz przeszyl ja do szpiku kosci. Sonik krazyl nad obozowiskiem ponizej pulapu chmur, wypatrujac niebezpieczenstw, ale przekazywane przez zaloge informacje codziennie brzmialy tak samo: wojniksy nie zblizaly sie do Ardis, lecz staly w niemal idealnym kregu niespelna trzy kilometry od - byc moze - ostatniego ludzkiego osiedla na Ziemi. Z kazdym dniem bylo ich coraz wiecej. Wedlug szacunkow Greogiego z poprzedniego dnia od dwudziestu do dwudziestu pieciu tysiecy metalicznych istot krecilo sie wsrod bezlist-nych drzew; do rana ich liczba z pewnoscia jeszcze wzrosla. Caly czas ich przybywalo - to byl pewnik, taki sam jak blade zimowe wschody slonca; taki sam jak swiadomosc, ze blagalne skamlenie dobiegajace z Dziury nie ucichnie, dopoki potwor nie wydostanie sie na wolnosc. Co wtedy? - zastanawiala sie Ada. Mogla sobie to wyobrazic. Juz sama obecnosc stwora przygnebiala nowych mieszkancow Ardis. Nawet bez rozbrzmiewajacego im w glowach biadolenia malego Setebosa mieli wystarczajaco duzo klopotow w codziennym zyciu - z budowa i rozbudowa schronow i namiotow, zbieraniem materialow w ruinach, ulepszaniem slabiut-kiej palisady, nie mowiac juz o zdobywaniu zywnosci. Z tym ostatnim byly najwieksze problemy. Kiedy wojniksy masakrowaly mieszkancow Ardis, sploszone bydlo rozbieglo sie po okolicy. Podczas lotow zwiadowczych piloci sonika znajdowali tylko rozkladajace sie bydlece truchla w lesie i na polach. Wojniksy wybily zwierzeta do nogi. Ziemia byla zamarznieta, perspektywa plonow z pol i ogrodow odlegla o cale miesiace, jedzenie w puszkach, przechowywane w piwnicy dworku i przysypane niedopalonymi resztkami budynku, stopilo sie na jednolitamase. Zycie czterdziesciorga osmiorga mieszkancow Ardis zalezalo od mysliwych, ktorzy codziennie udawali sie sonikiem na polowanie. W promieniu trzech kilometrow - w obrebie kordonu wojniksow - nie bylo zadnej zwierzyny, wiec codziennie dwie osoby z kartaczownicami ryzykowaly wypad poza utworzony przez nie pierscien. Z kazdym dniem wycieczki te stawaly sie coraz dluzsze, w miare jak jelenie i inne wieksze zwierzeta oddalaly sie od Ardis, ale przy odrobinie szczescia jakis jelonek albo dzik wieczorem obracal sie na roznie nad ogniem. Ostatnio jednak szczescie przestalo im dopisywac - nie co dzien mysliwi przywozili swieza zdobycz. Polowania trwaly coraz dluzej, zwierzyny ubywalo, starali sie wiec konserwowac mieso dymem i bezcennymi resztkami soli, znalezionymi w zburzonych magazynach. Zuli niesmaczna wedzona wolowine, patrzyli, jak wojniksy zbieraja sie dookola Ardis i z kazdym dniem coraz bardziej podupadali na duchu. Maly Setebos zapuszczal male, lepkie raczki i telepatyczne macki w glab ich umyslow. Nawet we snie. A o sen - podobnie jak o mieso - bylo coraz trudniej. -Za pare dni wyrwie sie z klatki - mruknal Daeman. Wzial do reki pochodnie i poswiecil w glab dolu. Pokryty szarym sluzem maly Setebos, ktory osiagnal rozmiary cielaka, wisial na kracie, wczepiony w nia poltuzinem zakonczonych dlonmi macek. Zolte slepia - cztery albo piec par - zamrugaly, zmruzyly sie i zamknely, oslepione naglym blyskiem swiatla. Dwoje drgajacych ust otwarlo sie, odslaniajac rzedy rownych bialych zabkow. Ada nie mogla oderwac od nich wzroku. -Mamusiu... - pisnal Setebos. Mowil juz od tygodnia, ale jego prawdziwy glos nie byl ani tak dziecinny, ani nawet w przyblizeniu tak ludzki jak ten telepatyczny. -Tak - szepnela Ada. - Musimy zwolac narade. Bedziemy glosowac, ile jeszcze dac mu czasu, ale musimy jak najszybciej rozpoczac przygotowania do odejscia stad. Plan nieszczegolnie im sie podobal, ale niczego lepszego nie potrafili wymyslic. Daeman z grupka ochotnikow mieli pilnowac potwora, a reszta zajelaby sie przenoszeniem materialow i ewakuacja ludzi na wyspe na rzece, ktora wypatrzyli z sonika. Od Ardis dzielilo ja ponad piecdziesiat kilometrow. Nie przypominala rajskiej wysepki na drugim koncu swiata, na ktora chcial sie faksowac Daeman, ale byla mala, skalista i znajdowala sie na samym srodku rzeki, gdzie nurt byl najbystrzejszy. Dawala nadzieje na obrone. Przypuszczali, ze wojniksy faksuja sie skads w okolice Ardis, mimo ze codziennie sprawdzany faksowezel w dalszym ciagu nie funkcjo nowal. To oznaczalo, ze bez trudu beda mogly podazyc za ludzmi, a moze nawet faksowac sie prosto na wysepke. Zamierzali jednak rozbic obozowisko w trawiastej niecce na szczycie najwyzszego wzgorza, latac - tak jak teraz - sonikiem na polowania i liczyc na to, ze z powodu ograniczonej przestrzeni na wysepce wojniksy beda mogly faksowac sie najwyzej po kilkaset naraz. A taka ich liczbe mieli szanse zabic lub przepedzic. Ci, ktorzy ostatni opuszcza Ardis - a Ada miala szczery zamiar nalezec do tej grupy - zabijapomiot Setebosa. Wojniksy pomkna na Ardis skokami, jak wsciekle koniki polne, ale ludzie beda juz bezpieczni na wyspie. Bezpieczni najwyzej przez kilka godzin, jak sie domyslala. Czy wojniksy umialy plywac? Wszyscy wytezali pamiec, probujac sobie przypomniec, czy widzieli plywajacego wojniksa w zamierzchlej przeszlosci, czyli wiecej niz przed dziesiecioma miesiacami, kiedy niebo spadlo na ziemie; kiedy Harman, Daeman i niezyjaca juz Savi zniszczyli wyspe Prospera, a wraz z nia konserwatornie. W czasach, gdy istnial jeszcze ich glupawy swiat niekonczacych sie przyjec, faksow i bezpieczenstwa. Nikt sobie takiego widoku nie przypominal. Ada jednak wiedziala swoje. Wojniksy umialy plywac. A jesli nie, to mogly przejsc po dnie, nie baczac na wode nad glowa i rwacy nurt. Kiedy maly Setebos zginie, dopadna chroniacych sie na wyspie ludzi. A ci, jesli przezyja, znow beda musieli uciekac. Tylko dokad? Ada glosowalaby za Golden Gate w Machu Picchu. Pamietala, co mowil Petyr o tlumach wojniksow, ktore nie mogly sie dostac do zielonych babli mieszkalnych zwieszajacych sie ze wspornikow i lin mostu. Wiekszosc mieszkancow Ardis bala sie jednak leciec do miejsca, ktorego nigdy nie widzieli. Bylo zbyt daleko, potrzebowaliby zbyt wiele czasu, a w dodatku daliby sie zamknac w zawieszonych w powietrzu bablach, otoczeni mrowiem wojniksow. Przypomniala im, ze Harman, Petyr, Hannah i Odyseusz-Noman dotarli do mostu w niespelna godzine, kiedy sonik wystrzelil jak z procy ponad atmosfere, przesliznal sie po obrzezach przestrzeni kosmicznej i zanurkowal pionowo w dol nad poludniowym kontynentem. Tlumaczyla, ze maszyna ma w pamieci tamten plan lotu, dzieki czemu podroz do Golden Gate trwalaby niewiele dluzej niz przerzucenie ludzi na rzeczna wyspe. Nie chcieli ryzykowac. Jeszcze nie. Ada i Daeman snuli jednak plany takiej wlasnie ostatecznej ewakuacji. Nagle od strony ciemnej linii drzewna poludniowy zachod odArdis dobiegl dziwny dzwiek, jakby grzechoczacy i syczacy jednoczesnie. Daeman sciagnal z plecow bron. Odbezpieczyl ja. -Wojniksy! - krzyknal. Ada zagryzla warge. Na chwile zupelnie zapomniala o uwiezionym Setebosie; natarczywy glosik w jej glowie zginal w ogolnym zgielku. Ktos przy ognisku zaczal bic w dzwon na alarm. Ludzie wypadali, potykajac sie, z szalasu i namiotow, pokrzykiwali, budzili nastepnych. -Raczej nie - powiedziala, podnoszac glos, zeby Daeman jqustyszal. - To byl inny dzwiek. Dzwon ucichl, krzyki przycichly i dobiegajacy od strony lasu halas stal sie wyrazniej szy. Metaliczny, chrapliwy zgrzyt nie przypominal szelestu i szczekania tysiaca atakujacych wojniksow. Poj awilo sie swiatlo. Zawieszony na wysokosci stu metrow reflektor przeszyl mrok, krag swiatla wylowil z ciemnosci nagie galezie, zmrozona i osmolona trawe, palisade i zaskoczonych straznikow. Sonik nie mial reflektora. -Do broni! - krzyknela Ada do tloczacych sie przy ogniu ludzi. Niektorzy mieli juz kartaczownice w rekach, inni dopiero teraz chwycili bron i szykowali sie do obrony. -Nie stojcie tak! - zawolal Daeman. Pobiegl w kierunku najwiekszego skupiska ludzi, wymachujac rekami. - Kryc sie! Ada musiala przyznac mu racje. Nie wiedzieli, kim sa intruzi, ale jesli mieli zle zamiary, nie nalezalo im ulatwiac zadania, skupiajac sie w jednym miejscu. Buczenie i zgrzytanie przybralo na sile, tak bardzo, ze zagluszylo nawet dzwiek dzwonu, w ktory ktos - calkiem niepotrzebnie - znow zaczal bic. Widziala juz, ze do Ardis zbliza sie jakis pojazd latajacy, znacznie wiekszy od sonika, ale tez o wiele bardziej niezgrabny i wolniejszy. Nie mial smuklego, owalnego kadluba, lecz skladal sie z dwoch gru-zlowatych, metalowych kol. Miotajacy sie na wszystkie strony promien swiatla wydobywal sie z pierwszego kola. Pojazd lecial nierowno, chybotliwie, jakby lada chwila mial sie roztrzaskac, ale jednak przesliznal sie nad palisada (straznik rzucil sie na ziemie, aby unik nac zderzenia), opadl, odbil sie od zmrozonej ziemi w poblizu Dziury, jeszcze na chwile poderwal sie w powietrze, az wreszcie ciezko wyladowal. Daeman i Ada rzucili sie w jego strone. Ada pedzila najszybciej jak mogla z pochodnia w rece, Daeman biegl obok niej z kartaczownica gotowa do strzalu. Z pojazdu gramolili sie juz pierwsi pasazerowie. Bylo ich siedmioro, jesli Ada sie nie mylila, i byli ludzmi. Pierwszych nie znala, ale w dwojgu ostatnich - to oni siedzieli za sterami maszyny, w przednim kole - rozpoznala Hannah i Odyseusza, a wlasciwie Nomana, bo tak kazal sie nazywac, zanim zostal ranny i przewieziony na Golden Gate. Objely sie z Hannah i wybuchnely placzem. Zwlaszcza Hannah nie mogla powstrzymac spazmatycznego szlochu. -Gdzie dwor? - sapnela, kiedy odsunely sie na dlugosc ramienia i spojrzaly sobie w oczy. - Co sie z nim stalo? Gdzie sa wszyscy? Co tu sie stalo? Petyr jest caly? -Petyr nie zyje - odparla Ada wypranym z emocji glosem. Zbyt wielu strasznych przezyc doswiadczyla w tym krotkim czasie. Miala poobijana dusze. - Wojniksy zaatakowaly niedlugo po tym, jak odlecieliscie. Przelazly przez palisade, rzucaly kamieniami. Dwor splonal. Emme nie zyje. Reman nie zyje. Peaen tez... Lista tych, ktorzy zgineli w czasie szturmu i po jego zakonczeniu, byla bardzo dluga. Hannah zawsze byl szczupla, teraz jednak, w swietle pochodni, wygladala przerazliwie chudo. W gescie przerazenia zakryla dlonia otwarte usta. -Chodzcie. - Ada objela Hannah, a druga reka musnela nadgarstek Nomana. - Musicie byc glodni jak wilki. Chodzcie do ogniska. Przedstawicie nam swoich przyjaciol, a my damy wam cos do zjedzenia. Musicie mi o wszystkim opowiedziec. Siedzieli przy ogniu do wschodu slonca, wymieniajac sie informacjami na tyle beznamietnie, na ile w tych okolicznosciach byli w stanie. Laman ugotowal na sniadanie gesty gulasz, ktory popijali mocna, aromatyczna kawa, zaparzona z reszek zapasow znalezionych w jed-nym z niedopalonych skladzikow. Hannah i Noman przywiezli piecioro gosci - trzech mezczyzn i dwie kobiety: Bemana, Eliana, Stefe'a, Iyayi i Susan. Elian, przywodca grupy, byl zupelnie lysy i prawie rownie stary jak Harman; wiek przydawal mu wielkiego autorytetu. Wszyscy byli poranieni i pobanda-zowani, wiec kiedy inni opowiadali, co sie z nimi dzialo, Tom i Siris opatrywali im rany, wykorzystujac ocalale z pozaru resztki medykamentow. Ada szybko opowiedziala mlodej Hannah - ktora juz wcale nie wygladala tak mlodo - i Nomanowi o rzezi w Ardis, dniach i nocach na Glodnej Skale, nieczynnym faksowezle, zbierajacych sie wojnik-sach i niedawno wyklutym malym Setebosie. -Poczulem go w glowie, jeszcze zanim wyladowalismy - przyznal polglosem Noman. Kiedy Hannah zaczela opowiadac, barczysty, siwobrody Grek-mimo mrozu ubrany tylko w zgrzebna tunike - podszedl na skraj Dziury, zeby przyjrzec sie wiezniowi. -Odyseusz wyszedl z sarkofagu trzy dni po tym, jak Ariel z Harmanem znikneli - mowila tymczasem Hannah. Oczy jej blyszczaly. - Wojniksy caly czas probowaly dostac sie do srodka, ale Odyseusz zapewnil mnie, ze dopoki dziala pole silowe i na bablach jest zerowe tarcie, nie uda im sie. Zreszta po paru dniach gdzies zniknely. Zjedlismy kolacje, poszlismy spac... - Spuscila oczy. Ada domyslala sie, ze na spaniu sie nie skonczylo. - Czekalismy, az Petyr wroci zgodnie z obietnica. Ale po tygodniu Odyseusz zaczal eksperymentowac z czesciami sonikow i innych pojazdow, ktore znalezlismy wgarazu... whangarze... czyjakgo tam zwac. Ja zajmowalam sie spawaniem kadluba, Odyseusz elektronika i napedem. Kiedy brakowalo nam czesci, przeszukiwalam inne bable i hangary. W hangarze udalo nam sie oderwac od ziemi i zawisnac w powietrzu; pojazdjest zmontowany z dwoch tak zwanych tratw powietrznych, machin latajacych przypominajacych sluzki. Nie bardzo nadaje sie do dalekich podrozy, tym bardziej ze sa klopoty z nawigacja i sterowaniem. W koncu Odyseusz musial rozebrac mala SI sterujaca kuchnia na Golden Gate. Zostawil jej pamiec odpowiedzialna za przepisy i gotowanie i wbudowal w tratwe, zeby nia kierowala. Kiepsko sie tym lata, tym bardziej ze SI caly czas proponuje nam rozne dania i chce gotowac. Ada i kilkoro innych sluchaczy parskneli smiechem. Slow Hannah sluchalo lacznie kilkanascie osob, wsrod nich Greogi, jednoreki La-man, Ella, Edide, Boman i dwoje medykow. Pieciu rannych przybyszow zajadalo cieply gulasz. Nie odzywali sie, ale tez sluchali. Snieg, ktory od paru godzin wisial w powietrzu, rzeczywiscie zaczal padac, ale od razu topnial na ziemi. Zza pedzacych po niebie chmur wyzieralo slonce. -W koncu doszlismy do wniosku, ze Ariel i Harman na pewno nie wroca, a Petyr po nas nie przyleci, wiec zaladowalismy na tratwe zapasy i bron, ktora znalazlam w tajnym schowku. Otworzylismy drzwi hangaru i polecielismy na polnoc, liczac na to, ze grawireflektory utrzymaja nas w powietrzu, a prymitywny system nawigacji doprowadzi w poblize Ardis. -To bylo wczoraj, tak? - spytala Ada. -To bylo dziewiec dni temu - odparla Hannah, a widzac malujace sie na twarzy Ady niedowierzanie, dodala: - Tratwa naprawde wolno lata, najwyzej sto kilometrow na godzine. Poza tym nie obeszlo sie bez klopotow. W miejscu, gdzie, jak twierdzi Odyseusz, dawniej ciagnal sie Przesmyk Panamski, wpadlismy do morza i stracilismy wiekszosc zapasow. Na szczescie zaopatrzylismy tratwe w worki wypornosciowe, dzieki czemu przez pare godzin funkcjonowala jak zwykla plywajaca tratwa. Przez ten czas pozbylismy sie zbednego balastu, a Odyseusz naprawil naped. -Czy Elian i pozostali byli juz wtedy z wami? - zainteresowal sie Boman. Hannah pokrecila glowa, upila lyk kawy i skulila sie nad kubkiem, jakby czerpala z niego zyciodajne cieplo. -Po przekroczeniu Przesmyku Panamskiego zatrzymalismy sie jeszcze na wybrzezu, przy faksowezle Hughes Town. Ado, ty chyba tam bylas? Pamietasz? Plastobetonowy wiezowiec, opleciony bluszczem... -Bylam tam kiedys na imprezie z okazji czyjejs trzeciej dwudziestki - przytaknela Ada. Przypomniala sobie panorame oceanu rozposcierajaca sie z tarasu wiezowca. Miala wtedy niecale pietnascie lat. Mniej wiecej w tym okresie poznala pulchniutkiego "kuzyna" Daemana. Wtedy tez zaczely sie budzic jej zmysly. Elian chrzaknal glosno. Na twarzy, ramionach i dloniach mial swieze blizny, byl w lachmanach, ale nosil sie z godnoscia. -Kiedy przed miesiacem Hughes Town zaatakowaly wojniksy, bylo nas tam ponad dwustu ludzi - zaczal niskim, sciszonym glosem. - Nie mielismy broni. Na szczescie glowny wiezowiec byl na tyle wysoki, ze nie mogly latwo wskoczyc na gore, jego powierzchnia utrudniala im wspinaczke, a przewieszone tarasy czynily z niego wymarzona twierdze. Zabarykadowalismy schody. Oczywiscie windy nie dzialaly od czasu, kiedy spadlo niebo. Wszystko, co nam wpadlo w rece, stawalo sie bronia: narzedzia sluzkow, zelazne prety, z resorow bryczek i dorozek robilismy toporne luki, z cieciwami ze stalowych linek. Wojniksy zabily wiekszosc z nas. Moze z pol tuzina obroncow zdolalo przedrzec sie do pawilonu i faksowac po pomoc, kiedy jeszcze faksy dzialaly. Ja z piatka ludzi ukrylismy sie w pent-housie na dachu; piecset wojniksow rozbieglo sie po calym wiezowcu. Od pieciu dni nic nie jedlismy, a od dwoch nie pilismy, kiedy zobaczylismy telepiaca sie nad zatoka tratwe Hannah i Nomana. -Zeby wziac ich na poklad, musielismy wyrzucic wiekszosc jedzenia i medykamentow - powiedziala zaklopotana Hannah. - Troche broni i amunicji tez. No i jeszcze trzy razy trzeba bylo ladowac i naprawiac tratwe, ale sie udalo. -Skad system nawigacyjny wiedzial, gdzie szukac Ardis? - zapytal Casman, ktorego zawsze interesowaly wszelkie maszyny. -Nie wiedzial. - Hannah parsknela smiechem. - Ledwie znalazl kontynent, ktory Odyseusz nazywa Ameryka Polnocna. Ale Odyseusz trafil tu najpierw wzdluz takiej wielkiej rzeki, ktora nazwal Missisipi, a potem pod prad naszej starej, dobrej Ardis, ktora wedlug niego nazywa sie Leanoka albo Ohio. A potem zobaczylismy wasze ognisko. -Lecieliscie noca? - zdziwila sie Ada. -Musielismy. W lasach na poludnie stad roi sie od dinozaurow i szablozebow, tak ze nie dalo sie na dluzej wyladowac. Kiedy Odyseusz szedl sie zdrzemnac, zmienialismy go przy sterach, ale przez ostatnie siedemdziesiat dwie godziny prawie nie spal. -Wyglada... jakby wyzdrowial. Hannah pokiwala glowa. -W sarkofagu wygoila mu sie wiekszosc ran zadanych przez wojniksy. Dobrze zrobilismy, odwozac go na Golden Gate. Inaczej by umarl. Ada milczala. Ta sama decyzja odebrala jej Harmana. -Szukalismy go, Ado - powiedziala Hannah, jakby czytajac jej w myslach. - Odyseusz twierdzil, ze Ariel gdzies go teleportowal... Teleportacja kwantowa to takie ulepszone faksowanie. Bogowie w spektaklu turynskim caly czas jej uzywali. W kazdym razie Odyseusz upieral sie, ze Ariel tekowal Harmana gdzies daleko, ale zle cielismy na dol, przeszukalismy ruiny Machu Picchu, rozejrzelismy sie po okolicznych dolinach. Nie znalezlismy ani sladu Harmana. -On zyje - stwierdzila Ada, dotykajac powiekszonego brzucha. Zawsze tak robila. Nie tylko umacniala w ten sposob wiez laczaca jaz Harmanem, ale utwierdzala sie w swoich intuicyjnych przekonaniach. Zupelnie jakby nienarodzone dziecko wiedzialo, ze jego ojciec zyje. -Tak - powiedziala Hannah. -Widzieliscie jeszcze jakies osady? - spytal Loes. - Ktos przezyl? Hannah pokrecila glowa. Ada zwrocila uwage, ze wlosy wyraznie jej urosly. -Po drodze z Hughes Town zajrzelismy jeszcze w dwa miejsca, takie male osiedla: Live Oak i Hulmanica. Oba spustoszone. Znalezlismy tylko szczatki wojniksow i ludzkie kosci. -Jak sadzicie, ilu ludzi tam zginelo? - spytala szeptem Ada. Hannah wzruszyla ramionami i dopila kawe. -Czterdziesci, piecdziesiat osob, nie wiecej - odparla z obojetnoscia cechujaca wszystkich, ktorzy przezyli tak dlugo. - Na pewno nie bylo takiej jatki jak tutaj. - Rozejrzala sie. - Cos mnie laskocze w mozgu. Jak zle wspomnienie. -To maly Setebos. Chce sie wydostac z Dziury i wedrzec do naszych glow. Ada zawsze myslala o wiezieniu Setebosa jako o "Dziurze" przez duze "D". -Nie boicie sie, ze ojciec, matka, czy kogo tam Daeman widzial w Kraterze Paryskim, przyjdzie po niego? Ada obejrzala sie przez ramie. Daeman stal nad Dziura, z przejeciem dyskutujac z Nomanem. -Duzy Setebos na razie sie nie pokazal. Bardziej obawiamy sie tego, co moze zrobic ten maly. Opowiedziala o tym, jak potwor wysysa energie z ziemi w miejscach, gdzie ktos zginal gwaltowna smiercia. Hannah az sie wzdrygnela, chociaz slonce wspielo sie wyzej na niebo i zrobilo sie cieplej. -Widzielismy wojniksy w lesie - powiedziala. - Jest ich cala masa. Stoja pod drzewami, na wzgorzach, nie dalej niz trzy kilometry stad. Co zamierzacie? Ada powiedziala jej o planach ewakuacji na wyspe. Elian znow odchrzaknal. -Przepraszam... Nie powinienem sie wtracac ani zabierac glosu, ale mam wrazenie, ze po przeniesieniu na wyspe znajdziecie sie w podobnym polozeniu jak my w naszym wiezowcu. Wojniksy beda napieraly i napieraly. Jest ich tu mrowie. A wy bedziecie po kolei ginac. Lepszy bylby ten most, o ktorym mowila Hannah. Ada skinela glowa. Nie chciala jeszcze dyskutowac o ewakuacji: zbyt wielu z tych, ktorzy siedzieli przy ognisku, na razie glosowaloby za wyspa. -Masz pelne prawo zabierac glos, Elianie - powiedziala. - Twoi towarzysze rowniez. Jestescie teraz czescia naszej spolecznosci, tak jak stana sie nia inni, ktorych znajdziemy po drodze, wiec macie takie same prawa jak ja. Dziekuje za te opinie. Przy obiedzie szerzej to omowimy. Spytamy tez o zdanie wartownikow. A na razie sie przespijcie. Elian, Beman, jasnowlosa Iyayi, wciaz sliczna, mimo lachmanow i ran, niska, milczaca Susan i potezny brodacz imieniem Stefe zgodnie wstali od ogniska i poszli za Tomem i Siris, ktorzy mieli im wskazac wolne poslania. -Ty tez powinnas sie zdrzemnac - powiedziala Ada do Hannah. -Co ci sie stalo w reke? Ada spuscila wzrok na toporna grude gipsu i brudny bandaz. -Zlamalam nadgarstek w czasie walki. Nic wielkiego. Ciekawe, ze wojniksy z Golden Gate gdzies zniknely. To moze znaczyc, ze jest ich skonczona liczba. No bo najwyrazniej musialy przerzucic czesc sil w inne miejsce. -Skonczona to ona moze i jest, ale Odyseusz twierdzi, ze siega miliona. Albo wiecej. A nas, ludzi, jest niecale sto tysiecy. - Hannah zawiesila glos. - To znaczy bylo, zanim zaczely sie pogromy. -Czy Noman wie, dlaczego wojniksy nas morduja? - spytala Ada, scisnawszy ja za reke. -Mysle, ze tak. Ale nie chcial mi powiedziec. Jest troche skryty. Eufemizm dwudziestolecia, pomyslala Ada. -Musisz byc wykonczona - powiedziala na glos. - Idz spac. Hannah spojrzala jej w oczy wstydliwie, ale z przekora i duma mlodej kochanki. -Poczekam na Odyseusza. Ada tylko skinela glowa. -Moglbym cie na chwile prosic? - powiedzial Daeman, podchodzac do ogniska. Ada wsparla sie na ramieniu Hannah, wstala niezgrabnie i poszla zaDaemanem w strone wciaz stojacego nad Dziura Nomana. Czlowiek, ktorego dawniej nazywali Odyseuszem, byl niewiele wyzszy odAdy, ale tak barczysty i muskularny, ze doslownie emanowal sila. W rozcieciu tuniki widac bylo siwe wlosy na jego piersi. -Podoba ci sie nasz pupil? - zapytala. Nie usmiechnal sie. Podrapal sie po brodzie, obejrzal przez ramie na dziwnie spokojnego Setebosa i wrocil spojrzeniem do Ady. -Bedziecie musieli go zabic. -Taki mamy zamiar. -I to szybko. To nie sa wlasciwie dzieci Setebosa, tylko jego wszy. -Wszy? Slysze jego mysli i... -I bedziesz je slyszec coraz wyrazniej, dopoki nie wylezie z tej jamy; gdyby chcial, pewnie juz by to zrobil. A wtedy zacznie wysysac z was cala energie. Wasze dusze. Ada spojrzala w glab Dziury. Szary mozg byl ledwo widoczny w polmroku. Lezal na dnie ze zwinietymi mackami, zamknietymi oczami i wciagnietymi pod sluzowate cialo dlonmi. -Wylegaja sie z jaj - ciagnal Noman. - Sa zwiadowcami Setebosa. Dorastajado pieciu metrow dlugosci, nie wiecej. Zna jdujaw ziemi... pokarm... i wracaja do Setebosa. Nie wiem, jak, pewnie przez dziury w branie. Ten jest jeszcze za mlody, zeby taka otworzyc. Setebos dziekuje im za informacje i pozeraje, wchlaniajac cale zlo i groze, ktore te... malenstwa... wyssaly ze swiata. -Skad tyle wiesz o Setebosie i jego... pasozytach? Noman pokrecil glowa, jakby to pytanie nie bylo teraz najwazniejsze. Kiedy wreszcie zaczniesz traktowac mala Hannah z miloscia i uwaga, na jaka zasluguje, ty meska swinio? - pomyslala Ada. -Noman chce nam powiedziec cos waznego - zaczal zatroskany Daeman. - Poprosic o cos. -Potrzebny mi sonik - stwierdzil Noman. Ada wytrzeszczyla oczy. -Dokad chcesz leciec? -Na gore. Do pierscieni. -Na dlugo? - spytala Ada, myslac: "Nie ma mowy!" Wiedziala, ze Daeman podziela jej odczucia. -Nie wiem - odparl Odyseusz z tym swoim dziwnym akcentem. -To nie wchodzi w gre. Jest nam potrzebny do ewakuacji. Do polowan. Do... I -Musze go wziac - przerwal Adzie Noman. - To jedyna maszyna na tym kontynencie, ktora poleci tak wysoko. Nie mam czasu leciec do Chin czy gdzies tam szukac drugiej, a w Basenie Srodziemnym roi sie od kalibanow.-Coz... - Ada rzadko slyszala w swoim glosie tak stanowczy upor. - Nie dostaniesz go. Bez niego zginiemy. -To nie jest najwazniejsze. Ada rozesmiala sie, ale smiech zamarl jej w gardle. -Dla nas to bardzo wazne, Nomanie. Chcemy zyc. Pokrecil glowa, jakby zniecierpliwiony, ze musi jej tlumaczyc rzeczy oczywiste. -Jezeli nie dostane sie do pierscieni, i to jeszcze dzisiaj, zgina wszyscy ludzie na tej planecie. Sonik jest mi potrzebny. Jezeli dam rade, wroce z nim do was albo go wam odesle. A jesli mi sie nie uda... To i tak nie bedzie to mialo zadnego znaczenia. Ada nagle pozalowala, ze nie ma przy sobie kartaczownicy. Zerknela na Daemana, ktory trzymal bron w rekach. Noman byl bezbronny, ale nie wolno bylo zapominac, jaki jest silny. -Musze wziac sonik. W tej chwili. -Odmawiam. Wieloreka sierota na dnie Dziury wydala z siebie placzliwe, zdlawione parskniecie, ktore po chwili ludzaco upodobnilo sie do ludzkiego smiechu. 30 R ozpetala sie burza. Pierscienie i gwiazdy dawno zniknely za chmurami, pioruny rozswietlaly pionowe sciany wody, a ohydnie biala Bruzda ciagnela sie tak daleko na wschod i zachod, ze jeden blysk nie byl w stanie ukazac jej ogromu.Nawalnica sie wzmogla. Zanim zgasl slad jednej blyskawicy, niebo przecinala nastepna. Grzmoty dudnily echem, odbijajac sie od spetanych czysta energia scian wody. Ubrany w termoskore Harman lezal na plecach w cieplym, cieniutkim jak jedwab spiworze i patrzyl na przewalajace sie piecdziesiat pieter nad jego glowa fale wysokosci trzydziestu metrow. Na Atlantyku szalal sztorm. Pedzone szkwalami, postrzepione chmury mknely po niebie zaledwie sto metrow r nad grzbietami fal. Przy dnie Bruzdy, na glebokosci stu piecdziesieciu metrow, panowaly cisza i spokoj, ale kiedy spojrzalo sie wyzej, bylo widac poruszone masy wody. Wzburzone byly rowniez lejko-mosty - nie wiedzial, jak inaczej nazwac wypelnione woda przezroczyste walce, stozki i utrwalone polem silowym tunele, laczace polnocna i poludniowa czesc oceanu. Mojra nazywala je po prostu "rurami". Teraz tez widzial dwa takie lejkomosty - w kazdym razie widzial je, kiedy sie blyskalo - jeden znajdowal sie piecdziesiat metrow od dna i niecaly kilometr na zachod od miejsca, w ktorym zatrzymali sie na noc, drugi zostawili nieco ponad kilometr za soba. W obu przewalaly sie olbrzymie ilosci wody. Zastanawial sie, czy podczas sztormu masa wymienianej wody gwaltownie sie zwieksza - ale z cala pewnoscia wiecej lalo im sie na glowy. Pole silowe powstrzymywalo wprawdzie fale przed zalaniem Bruzdy, ale kiedy sie rozbryzgiwaly, delikatna mgielka systematycznie opadala w glab rozpadliny. Harman schowal ubranie do plecaka, ktory, jak sie przekonal, byl zupelnie nieprzemakalny - podobnie zreszta j ak spiwor. Zdjal maske osmotyczna i wystawil twarz na drobne kropelki. Kiedy oblizal wargi, poczul w ustach sol. Piorun uderzyl w dno Bruzdy niecale sto metrow od niego. Od grzmotu zadrzaly mu zeby trzonowe. -Nie powinnismy sie przeniesc?! - zawolal do Mojry, rowniez ubranej w termoskore. Rozebrala sie do naga i wlozyla jabez cienia zazenowania, zupelnie jakby byli kochankami. Zgodnie z prawda zreszta, co uswiadomil sobie z rumiencem na twarzy. -Co?! - odkrzyknela. Loskot fal i grzmoty zagluszyly jego slowa. -Nie powinnismy sie przeniesc?! Przysunela sie i nachylila mu nad uchem. Tez miala zdjeta maske, w dodatku nie przykryla sie spiworem, tylko lezala na nim jak na materacu. Termoskora nasiakla wodna mgielka i opinala sie wyraznie na zebrach i kraglosciach bioder. -Bezpieczniej bedzie tylko pod woda - powiedziala, podnoszac glos. - Piorun nas na pewno nie trafi. Pasuje ci? Nie pasowalo. Mysl o tym, ze mialby przecisnac sie przez pole silowe w swiat absolutnej ciemnosci i zabojczych cisnien - nawet jesli magiczna termoskora ochronilaby go przed utonieciem i zmiazdzeniem - tej nocy calkowicie go przerastala. Poza tym burza chyba powoli sie uspokajala. Fale mialy juz nie trzydziesci, lecz dwadziescia metrow. Moze dwadziescia piec. -Nie, dzieki! odkrzyknal. - Zaryzykuje. Zostane tutaj. Wytarl twarz i zalozyl maske. Latwiej mu bylo sie skoncentrowac, kiedy sol nie szczypala go w oczy. A mial sie na czym koncentrowac. Nadal usilowal rozgryzc wszystkie nowe funkcje. Wiele nowo nabytych - a wlasciwie "nowo poznanych" - funkcji zostalo zablokowanych, kiedy przestaly dzialac faksy. Umialby na przyklad wejsc do logosfery, zeby zasiegnac informacji albo skontaktowac sie z wybrana osoba, ale ten, kto ostatnio rzadzil w pierscieniach, odcial to polaczenie. Byly tez funkcje, ktore dzialaly bez zarzutu, ale niespecjalnie pomagaly mu sie uspokoic. Na przyklad monitor medyczny powiedzial mu i pokazal, ze dieta zlozona z popijanych wodabatonikow prowadzi do awitaminozy, jezeli stosuje sie ja dluzej niz trzy miesiace bez przerwy. Poinformowal go rowniez, ze w lewej nerce odklada mu sie wapn, ktory najdalej za rok utworzy prawdziwy kamien nerkowy; ze od ostatniej wizyty w konserwatorai dorobil sie dwoch polipow w okreznicy; ze jego miesnie starzeja sie i wiotczeja (jak by nie patrzec, od ostatniego przegladu minelo prawie dwadziescia lat); ze tylko dzieki genetycznie podkreconej odpornosci paciorkowce nie mogly zagniezdzic mu sie w gardle; ze ma nadcisnienie; ze w lewym plucu zarysowal sie delikatny, ledwie zauwazalny cien, ktorym warto byloby sie jednak blizej zainteresowac. Pieknie, pomyslal i potarl piers, tak jakby "cien" (ktory z pewnoscia byl rakiem) juz zaczynal sprawiac mu bol. Co ja mam zrobic z tymi informacjami? Bo konserwatornia chwilowo jest poza moim zasiegiem. Inne funkcje mialy bardziej konkretne zastosowania. Niedawno odkryl, ze ma funkcje powtorki, dzieki ktorej moze wrocic do dowolnego momentu ze swojego zycia, i to z zadziwiajaca wyrazistoscia, tak jakby przezywal wszystko po raz drugi, a nie tylko odtwarzal z pamieci. Odpowiednie wspomnienie zostawalo znalezione w pakiecie proteinowym i zaladowane do mozgu, skad mogl dodatkowo sterowac tempem jego odtworzenia. Juz dziewieciokrotnie obejrzal powtorke pierwszego spotkania z Ada (zwykla pamiec na pewno nie podpowiedzialaby mu, ze na tamtym przyjeciu miala na sobie jasnoniebieska sukienke) i ponad trzydziesci razy odtworzy! sobie chwile, kiedy po raz ostatni sie z nia kochal. Nawet Mojra zwrocila uwage, ze gapi sie w przestrzen i idzie sztywno jak automat, Musiala sie zreszta domyslac, co sie dzieje, bo ani termoskora, ani nawet wierzchnie ubranie nie byly w stanie zamaskowac erekcji, jaka wywolaly te wspomnienia. Mial dosc zdrowego rozsadku, zeby zdawac sobie sprawe z tego, jak latwo sie od tej funkcji uzaleznic i z jakim umiarem nalezy ja stosowac - zwlaszcza spacerujac po dnie oceanu - ale chetnie wracal do rozmow z Savi, czerpal wiedze z jej slow odnoszacych sie do przeszlosci, pierscieni i swiata. Wtedy wydawalo mu sie, ze mowila od rzeczy, teraz zas, po krysztalowej klatce, rozumial coraz wiecej. Ze smutkiem zrozumial rowniez, ze dzialala w oparciu o zalosnie niepelne informacje, kiedy przez stulecia szukala sposobu na dotarcie do pierscieni i rozpoczecie negocj acj i z postludzmi.Nie wiedziala na przyklad o prawdziwych statkach kosmicznych ukrytych na terenie Basenu Srodziemnego. Nie umiala tez skontaktowac sie z Arielem przez prywatne lacza Prospera. Kiedy ogladal te nagrania, wyraznie widzial, ze Mojra jest kopia o wiele mlodszej Savi - ale docenial tez to, jak bardzo sa do siebie podobne. Badal rowniez inne funkcje. Bliskosiec, dalekosiec i wszechsiec zostaly odlaczone tak jak faksy i cala logosfera. Wygladalo na to, ze dzialaja wszystkie funkcje wewnetrzne, te zas, ktore wymagaly wykorzystania planetarnego systemu satelitow, orbitalnych akumulatorow masy, faksow, transmiterow danych i tym podobnych urzadzen, pozostawaly niedostepne. Ale dlaczego organizm sygnalizowal mu, ze nie dziala takze siglo-wanie? Powinno byc przeciez tak samo "wewnetrzne" jak monitor medyczny - ktory funkcjonowal az za dobrze. Czyzby siglowanie wymagalo jednak wspolpracy satelitow? Za malo sie dowiedzial w krysztalowej klatce, zeby odpowiedziec na to pytanie. -Mojro?! - zawolal. Dopiero teraz zdal sobie sprawe, ze burza ucichla i cisze macil tylko szum i loskot fal. Poza tym zalozyl maske i wbudowane w nia mikrofony poniosly jego wrzask prosto do sluchawek biednej Mojry. Zdjal maske i zaciagnal sie zapachem oceanu. -Co sie stalo, mezu o donosnym glosie? - spytala. Lezala nie dalej niz metr od niego. -Czy kiedy uzyje funkcji uwspolnienia, zeby przekazac wiedze Adzie, mojej zonie, otrzyma ja rowniez dziecko, ktore w sobie nosi? -Dzielisz skore na niedzwiedziu czy tylko mi sie tak wydaje? -Po prostu odpowiedz mi na pytanie, do cholery! -Bedziesz musial sie sam przekonac. Nie pamietam wszystkich parametrow projektu, a nigdy nie uwspolnialam niczego z ciezarnymi, tym bardziej ze my, postludzie, nie zachodzilismy w ciaze. Zwlaszcza ze nie bylo wsrod nas mezczyzn. Wroc do domu i sprawdz. Pamietam tylko, ze funkcja ma wbudowane pewne zabezpieczenia. Nie mozesz zalac plodu masa szkodliwych informacj i. Nie uda ci sie na przyklad pokazac mu momentu jego poczecia. Nie chcielibysmy przeciez, zeby maluch przez najblizsze trzydziesci lat nie wychodzil od terapeuty, prawda? Harman udal, ze nie slyszal sarkazmu w jej glosie. Przetarl dlonia zarosniete policzki. Ogolil sie, zanim wyruszyli w droge - dziesiec miesiecy wczesniej na wyspie Prospera nauczyl sie, ze zarost pod termoskora to nie najlepszy pomysl - ale dwudniowa szczecina za-chrzescila mu pod palcami. -Sami tez macie te wszystkie funkcje, ktore nam wbudowaliscie? - zapytal, w ostatnim ulamku sekundy zmieniajac stwierdzenie w pytanie. -Masz nas za durniow, kotku? Mielibysmy dac wam, zwyklym ludziom, cos, czego sami nie mamy? -Czyli znacie wiecej funkcji. Wiecej niz sto, prawda? Mojra nie odpowiedziala. Harman odkryl juz, ze w skore ma wbudowane skomplikowane nanokamery i rejestratory dzwieku. Niektore pakiety protein potrafily magazynowac pochodzace z nich dane. Byly tez komorki, ktore po odpowiednich modyfikacjach pelnily role bioelektronicznych nadajnikow. Mialy krotki zasieg, poniewaz zasilala je tylko wlasna energia komorkowa, ale sygnal byl wystarczajacy, zeby dalo sie go odebrac i wzmocnic. -Spektakl turynski - powiedzial Harman. -Slucham? - zdziwila sie Mojra. Glos miala senny. Przysypiala. -Juz wiem, jak przesylaliscie transmisje spod Ilionu. Moze nie ty, tylko twoje siostry-transwestytki. I wiem, jak odbieralismy je z calunow. -Hm... - mruknela Mojra i poszla spac. Rozumial juz, ze nie bedzie potrzebowal calunu do odbierania takich transmisji. Dzieki multimedialnemu polaczeniu i protokolom odpowiedzialnym za przesylanie glosu w logosferze mogl dzielic pelnie wrazen zmyslowych z kazdym, kto podlaczy sie do tego samego strumienia danych. Jak by to bylo, podlaczyc sie do Ady, kiedy sie kochalismy? - pomyslal i zaraz zbesztal sie za sprosne mysli. Ty stary zberezniku! Napalony, stary zberezniku. Poza polaczeniem z logosfera znalazl funkcje pozwalajaca wejsc w skomplikowany kontakt z biosfera. Byla uzalezniona od dzialania satelitow i na razie niedostepna, wiec mogl sie tylko domyslac, jak dziala. Czy przypominaloby to pogaduszki z Arielem? A moze czlowiek od razu stawal sie jednoscia z mleczami i kolibrami? Czy moglby w ten sposob porozumiewac sie na odleglosc z malymi zielonymi ludzikami? Spowaznial, gdy przypomnial sobie slowa Prospera - Ariel mial z pomoca emzeteli powstrzymywac napor miliona kaliba-now na poludniowe rubieze Europy. Zrozumial tez, ze moglby poprosic zeki o pomoc w walce z wojniksami. Od tego grzebania w funkcjach jeszcze bardziej rozbolala go glowa. Przypadkiem wywolal monitor medyczny i stwierdzil, ze to podwyzszone cisnienie i zwiekszony poziom adrenaliny rozsadzaja mu czaszke. Wlaczyl inna funkcje medyczna, bardziej aktywna niz diagnostyczna, i ostroznie wpuscil sobie do krwiobiegu odpowiednie substancje chemiczne. Naczynia krwionosne w szyi rozszerzyly sie i rozluznily. Cieplo splynelo do przemarznietych koniuszkow palcow. Bol glowy ustapil. W ten sposob nastoletni chlopak moglby sie pozbyc krepujacej erekcji, pomyslal. Oj, naprawde zberezny z ciebie staruch. Nie taki znowu staruch. Monitor sugerowal, ze ma cialo przecietnego, lekko zapuszczonego trzydziestojednolatka. Przypomnial sobie nastepne funkcje: wyostrzenie zmyslow, poprawiona empatia i cos w rodzaju szalu bojowego - czyli gwaltowne podkrecenie poziomu adrenaliny i innych czynnikow zwiekszajacych wydolnosc organizmu, przydatne pewnie jako ostatnia deska ratunku podczas walki albo w sytuacji kryzysowej, gdy dziecko przywali tona gruzu. Poza znana mu juz i naduzywana funkcja powtorki odkryl, ze moze odtwarzac takze dane wprowadzone za posrednictwem funkcji uwspolnienia. Znalazl tez funkcje, ktora pozwalala wprowadzic cialo w stan podobny do hibernacj i, w ktorym wszystkie procesy zyciowe niemal ulegaly zatrzymaniu. Oczywiscie nie miala sluzyc ucinaniu sobie drzemki, lecz spedzaniu czasu w krysztalowych sarkofagach, takich jak ten w Tadz Mojrze, kiedy czlowiek musial zyc dlugo - w wypadku Mojry nawet bardzo dlugo - ale prowadzil niezbyt aktywny tryb zycia. Unikalo sie dzieki niej odlezyn, atrofii miesni, nieswiezego oddechu i innych przykrych efektow ubocznych normalnej utraty swiadomosci. Domyslal sie, ze Savi korzystala z tej funkcji, przesypiajac cale wieki w komorze na Golden Gate w Machu Picchu i w innych miejscach, kiedy przez tysiac czterysta lat ukrywala sie przed wojniksami i postludzmi. Funkcj i bylo o wiele wiecej - niektore tak niezwykle, ze brakowalo mu slow, aby je opisac - ale skupienie, jakiego wymagaly, przyprawialo go o kolejna fale bolu glowy. Postanowil wylaczyc na noc te czesc mozgu. Natychmiast ozywily sie zmysly. Z gory dobiegl glosny loskot fal, a w gornych warstwach wody pojawila sie poswiata fotoluminescen-cyjnego fitoplanktonu, ktora w zmeczonych oczach Harmana do zludzenia przypominala zorze polarna. Niebo nad oceanem tez tetnilo swiatlem - nie byly to juz jednak pioruny bijace z nieba w wode, lecz przeskakujace miedzy chmurami, bezglosne eksplozje odslaniajace fraktalna zlozonosc rozswietlanych od srodka sklebionych oblokow. Rozblyski nastepowaly w calkowitej ciszy. Do lezacego na dnie Bruzdy Atlantyckiej Harmananie docieral nawet najlzejszy odglos grzmotu. Podlozyl sobie rece pod glowe i podziwial swietlne widowisko. Wzory. Wszechobecne prawidlowosci. Cala natura, caly wszechswiat balansowal na krawedzi chaosu, nie osuwajac sie w nia dzieki fraktalnym zaporom i miliardom niewidocznych protokolow algorytmicznych, trwale wpisanych w kazdy obiekt i w kazda interakcje, a przy tym pieknych... Och, jakze pieknych! Przypomnial sobie, ze jest taka funkcja, ktorej zbadanie odlozyl na kiedy indziej, aktora pomoglaby mu rozszyfrowac wiekszosc tych wzorow znacznie sprawniej niz zwykle ludzkie zmysly. Ale na pewno jest zablokowana, bo wymaga polaczenia z pierscieniami, a w dodatku... Nie potrzebowal genetycznego wspomagania, zeby docenic piekno wystawianej specjalnie dla niego gry swiatel na srodku Atlantyku. Lezal na wznak z rekami pod glowa, modlac sie w intencji Ady i ich nienarodzonego syna lub corki. Kiedy Ada wlaczy swoje funkcje, od razu pozna plec dziecka. Zalowal, ze nie moze przy niej teraz byc. Modlil sie do Boga, o ktorym nigdy za wiele nie myslal, do Ciszy, ktorej Setebos i jego slugus Kaliban bali sie nade wszystko-jesli wierzyc belkotowi Kalibana na wyspie Prospera. Modlil sie o zycie, zdrowie i szczescie Ady w tych strasznych czasach, mimo dzielacych ich tysiecy kilometrow. Zasypiajac, slyszal donosne chrapanie Mojry. Usmiechnal sie i odplynal w sen. Tysiac lat manipulacji DNA i wszczepiania nanocytow nie wyleczylo postludzi z chrapania. No tak, ale to przeciez bylo cialo Savi, wiec... Zasnal, nie skonczywszy mysli. 31 A chilles zaluje, ze nie umarl.iiPowietrze w Tartarze jest geste i wstretne, pali w plucach zywym ogniem, oczy pieka go i lzawia, skora chcialaby implodowac pod cisnieniem powietrza, a wnetrznosci najchetniej eksplodowalyby i wydostaly sie na zewnatrz. Potworna okeanida niesie go w zacisnietej piesci i miazdzy mu zebra. Widoki na przyszlosc wygladaj atak zalosnie, ze Achilles najchetniej polozylby sie gdzies, umarl i mial swiety spokoj. Ale kwantowe Mojry nie dopuszczaja takiej mozliwosci. Matka Achillesa, przekleta boginka, wszeteczna Tetyda, ktora udawala, ze kocha jego ojca - czy raczej czlowieka, ktorego zawsze czcil jak ojca, Peleusa - a potem poszla z Zeusem jak jakas wodna zdzira, ktora jest w istocie, wsadzila go w niebianski ogien i wyznaczyla osobliwosc kwantowa, okreslajaca okolicznosci jego smierci. Ta zas stala sie niemozliwoscia, odkad Parys zllionu zostal zgladzony, a jego cialo splonelo na stosie. I bylo, jak to sie mowi, po wszystkim. Cierpi wiec i probuje sie skupic na tym, co dzieje sie poza obrebem jego malej - i gwaltownie kurczacej sie - sfery bolu. Trzy tytanki, corki Okeanosa - Ione, Azj a i Pantea - szybkim krokiem przemierzaja jadowite ciemnosci, kierujac sie czerwonawa poswiata, ktorej zrodlem moglaby byc wulkaniczna lawa. Azja sciska go w wielkiej, spoconej piesci. W tych krotkich chwilach, gdy Achilles zmusza sie do otwarcia powiek, jego zalzawionym - nie z nadmiaru emocji, lecz od trujacego powietrza - oczom ukazuja sie strzepy krajobrazu: wysokie, skaliste granie (po jednej z nich wlasnie wspinaja sie okeanidy), grzmiace wulkany, glebokie rozpadliny, ktorymi plynie lawa i biegaja dziwacznie zdeformowane potwory. Czasem zauwaza towarzyszace okeanidom gigantyczne stonogi (bez watpienia spokrewnione z olimpijskim Uzdrowicielem), kiedy indziej migna mu sylwetki innych tytanow, ktorzy z loskotem i dudnieniem przemykaja gdzies w mroku, to znow jego wzrok przykuwaja obramowane pomaranczem chmury i wsciekle blyskawice. Nagle Pantea odzywa sie: -Czy to nie zakryty ksztalt, ktorego szukamy, na tronie siadl z hebanu?* -To on-przytakuje Azja. Glos suki grzmi jak toczace sie po skalach glazy. Achilles nie ma nawet sily zatkac sobie uszu poparzonymi kwasem rekami. - Spadla zaslona. -Oto cien potezny wypelnia wladcy tron, promienie mroku tryskaja wokol jak blaski poludnia. Sam Demogorgon pozostaje nierozpoznany i bezksztaltny, czlonkow ani zarysu formy nie ma, czuc wszak, ze ten duch zyje - mowi Pantea. Wtedy odzywa sie Demogorgon. Achilles wciska twarz w szorstka dlon Azji w bezskutecznej probie ucieczki przed bolem, jaki sprawiaja mu infradzwieki rozbrzmiewajace w tym wszechogarniajacym glosie. -Pytajcie, Okeanidy. Co chcecie wiedziec? Azja podnosi piesc z Achillesem i rozwiera dlon. -Czy moglbys zdradzic nam, co to za istote schwytalysmy? Rozgwiezdzie bardziej podobna jest nizeli czlowiekowi, lecz wije sie i piszczyjak czlowiek. Demogorgon znow wydaje z siebie ryk. -To zwykly smiertelnik, choc przypadek i niebianski ogien uczynily go niesmiertelnym. Ma na imie Achilles i znalazl sie bardzo daleko od domu. Az po dzis dzien zaden smiertelnik nie dotarl do Tartaru. -Aha - mowi Azja i straciwszy zainteresowanie zdobycza, odkladaja na rozpalony glaz. Achilles czuje wszechobecne goraco. Kiedy otwiera oczy, jego wzrok siega dalej niz przedtem, bo wszedzie w poblizu wybuchaja wulkany, ale ogarnia go przerazenie, gdy zauwaza, ze lawa oplywa z obu stron kamien, na ktorym lezy. Spoglada do gory, na siedzacego na tronie Demogorgona. Tron jest prawdziwa gora, wyzsza od wszystkich wulkanow, a zamaskowana i pozbawiona ksztaltu postac, ktora na nim zasiada, zdaje sie wznosic na cale kilometry pod niebo. Bez * Wszystkie cytaty z Prometeusza wyzwolonego Percy'ego Bysshe Shel-leya i ich parafrazy, ktorymi przemawiaja okeanidy i Demogorgon, podane za przekladem L. Elektorowicza (przyp. tlum.). ksztaltnosc Demogorgona przyprawia Achillesa o mdlosci. Wymiotuje. Okeanidy nie zwracaja na to uwagi. -Co jeszcze rzec mozesz? - pyta Azja. -To, o co smiecie zapytac. -Swiat zyjacy kto stworzyl? Achilles zorientowal sie juz, ze jest najbardziej gadatliwa, chociaz niekoniecznie najinteligentniejsza z przyglupich okeanid. - Bog. -Kto stworzyl cala tresc jego? Mysl, namietnosc, rozum, wyobraznie, wole? -Bog. Wszechmocny Bog. Achilles dochodzi do wniosku, ze ten caly Demogorgon jest duchem bardzo malomownym. I pewnie jeszcze mniej myslacym. Wlasciwie nie wiadomo nawet, czy w ogole ma glowe. Syn Peleusa wiele by dal za to, zeby wstac, dobyc miecza, zdjac z plecow tarcze... Najpierw zabilby Demogorgona, a potem trzy tytanki, po kolei. Bez pospiechu. -Kto tchnal uczucie, co z powiewem wiosny w nawiedzeniu tak rzadkim albo w glosie lubym - grzmi dalej Azja - w mlodosci jedynie slyszanym, wyciska z oczu lzy, mgla powlekajac skrzace spojrzenia kwiatow tak beztroskich, i ziemie ludna zamienia w samotnie, kiedy nie wraca juz? Achilles znow wymiotuje - chociaz tym razem nie jest to reakcja na zawroty glowy, lecz wyraz estetycznego zniesmaczenia. Dochodzi do wniosku, ze jednak najpierw zabije okeanidy; Azje najchetniej kilka razy. Wyobraza sobie, jak wydraza jej czaszke i w niej zamieszkuje. Moglby wygladac przez oczodoly jak przez okragle okna. -Bog milosierny. Nie ma greckiego slowa oznaczajacego tyle co: "takoz", ale Achilles uwaza, ze Demogorgon powinien je wymyslic. Wcale nie jest zaskoczony, ze bezksztaltny duch i okeanidy zamieszkujace mroki Tartaru rozmawiaja po grecku. Zgoda, sa dziwolagami, nawet potworami, ale w swiecie Achillesa nawet potwory mowia po grecku. Nie sa przeciez barbarzyncami. -A kto strach stworzyl, obled, zbrodnie, skruche? - ciagnie Azja, niezmordowana jak dwuletni brzdac, ktory wlasnie odkryl, jak podtrzymac rozmowe, sto razy powtarzajac pytanie: "A dlaczego?" - Co poprzez wielki lancuch nizszych stworzen ku mysli kazdej w czlowieka umysle pra natarczywie i ciaza, az wszystkie ugna sie, krazac ku lochowi smierci; zgasle nadzieje, milosc, co sie zmienia w nienawisc; kto - dla siebie wzgarde, bardziej niz krew gorzka, bol, co przemawia co dzien jekiem i placzem, nieuslyszanym, kto... Okeanida zawiesza glos. Achilles ma cicha nadzieje, ze jakis tartarski kataklizm zaraz pochlonie podziemny swiat i polknie Azje i jej dwie siostry, wrzeszczace jak wysmarowane miodem przystawki na myrmidonskiej uczcie. Ale kiedy otwiera oczy, widzi tylko oslepiajacy krag, zalewajacy czerwony polmrok jasnym swiatlem. Dziura w branie. Na tle tej jasnosci rysuje sie jakas zgola niezupelnie ludzka sylwetka. Przypomina czlowieka, ale jest zbudowana z metalicznych kul. Jedna z nich ma w miejscu glowy, ale inne kule okrywaja takze jej tulow, wyciagniete na boki ramiona, chwiejnie stapajace nogi. Tylko dlonie i stopy, obudowane jakims jasniejszym od brazu metalem, wygladaja choc w przyblizeniu jak u czlowieka. Stwor zbliza sie i z kul na jego barkach tryskaja dwa snopy swiatla. Czerwony promien, cienki jak oszczep, strzela z jego prawej dloni i przeslizguje sie po cialach okeanid. Tam, gdzie dotknie ich skory, ta skwierczy i peka. Tytanki zataczaja sie i cofaja, brodzac w lawie. Promien nie czyni im wielkiej krzywdy, ale oslaniaja wzrok przed bolesnie oslepiajaca jasnoscia dziury w branie. -Achilles, do cholery! Dlugo zamierzasz sie tak wylegiwac? To Hefajstos. Achilles domysla sie wreszcie, ze blyszczace kule tworza cos w rodzaju stroju ochronnego, zakonczonego metalowymi rekawicami i butami. Na plecach ma buchajacy para, pobekujacy aparat do oddychania. Gorna kula jest przezroczysta, jak ze szkla. W rozproszonym swietle lamp i lasera widac pod niapaskudna, brodata gebe malego boga. Achilles wydusza z siebie zalosny pisk. Hefajstos parska smiechem. Wbudowane w skafander glosniki wzmacniajaten dzwiek. -Nie podoba ci sie powietrze i grawitacja, co? Dobrze. Wskakuj w to. To sie nazywa termoskora. Bedziesz mogl normalnie oddychac. Boski Rzemieslnik rzuca jakas niesamowicie cienka szate na kamien obok lezacego Achillesa. Heros probuje sie poruszyc, ale powietrze parzy go i wysysa z niego sily. Jest w stanie tylko wic sie i wymiotowac, na zmiane. -Kurwa mac... - mamrocze Bog Ognia. - Bede cie chyba musial ubrac, jak niemowle. Tego sie wlasnie balem. Lez spokojnie, nie wierc sie. I nie zesraj sie na mnie ani nie zrzygaj, kiedy bede cie rozbieral i zakladal ci termoskore. Dziesiec minut pozniej, kiedy powietrze zgestnialo od steku przeklenstw Hefajstosa nie mniej niz od wulkanicznych popiolow, Achilles stoi na glazie obok Boga Ognia. Pod pancerzem ma zlocista termoskore, oddycha swobodnie przez membrane opuszczonego na twarz kaptura - karlowaty bog nazywa ja maska osmotyczna - w rekach dzierzy trawiona w piekne wzory tarcze i lsniacy miecz i kiedy spoglada na gorujaca nad nimi bezksztaltna mase zwana Demogor-gonem, znow czuje sie niezwyciezony i wsciekly. Tylko czeka, az Azja znow zacznie zadawac te swoje glupkowate pytania - mialby wtedy pretekst, zeby ja zadzgac. -Demogorgonie! - wola Hefajstos przez wzmacniacz wbudowany w szklanej kuli, ktora ma na glowie. - Raz juz sie spotkalismy, dziewietnascie stuleci temu, podczas wojny olimpijskich bogow z olbrzymami. Jestem Hefajstos... -Tys jest chromy bog - grzmi Demogorgon. -Zgadza sie. Milo, ze pamietales. Przybylismy z Achillesem do Tartaru, poszukujac ciebie i tytanow: Kronosa, Rei i Wiekowych. Chcemy was prosic o pomoc. -Demogorgon nie udziela pomocy zwyklym bogom i smiertelnikom. -To zrozumiale - potakuje Hefajstos. Glosniki niosa jego stukrotnie wzmocniony glos. - Psiakrew! Chcesz z nim pogadac, Achillesie? Mam wrazenie, jakbym rozmawial z wlasnym tylkiem. -A myslisz, ze ta masa mnie slyszy? -Slysze cie. Achilles zadziera glowe i ogniskuje wzrok na sklebionych rdzawych chmurach, przewalajacych sie wokol pozbawionej rysow, zaslonietej nietwarzy pochylonej nad nim nieistoty. -Mowiac o Bogu, Demogorgonie, masz na mysli Zeusa? -Mowiac o Bogu, mam na mysli Boga. -W takim razie z pewnoscia mowisz o Zeusie, bo wlasnie w tej chwili syn Kronosa i Rei zwoluje wszystkich ocalalych bogow na Olimp, zeby oglosic, ze on, Zeus, jest Bogiem Bogow, Panem Wszelkiego Stworzenia, Bogiem Wszystkich Wszechswiatow. -Zatem albo on lze, albo ty, Synu Czlowieczy. Bog panem jest, lecz nie na Olimpie. -Zeus zniewolil inne bostwa i ludzi smiertelnych - mowi Achilles. Jego glos i niosace go fale radiowe odbijaja sie od wulkanicznych zboczy i popielnych grani. -W niewoli wszystkie sa duchy, co sluza zlemu. Czy Zeus jest wsrod nich, wiesz sam. -Wiem - zgadza sie Achilles. - Zeus to chciwy, niesmiertelny sukinsyn. Reo, jesli tu jestes i mnie slyszysz, nie obrazaj sie za te slowa. Zeus to tchorz i lajdak, ale jesli uwazasz go za Boga, bedzie rzadzil Olimpem i calym wszechswiatem na wieki. -Rzeklem jako i ty rzeczesz, bo Zeus najwyzszy wsrod zywych. -Ktoz panem tego niewolnika? -Pieknie... - mamrocze Hefajstos. - Pieknie, kurna... -Stul dziob - mowi Achilles. Demogorgon grzmi tak glosnio, ze w pierwszej chwili Achilles ma wrazenie, jakby wybuchl najblizszy z wulkanow. Po chwili jednak z grzmotu wylaniaja sie slowa: -Gdybyz otchlan sekrety swe mogla wybluznac?... Lecz brak jej glosu, prawdzie brak obrazu. Bo i coz z tego, gdybys patrzec miata na swiat krazacy. Gdyby los mial mowic, czas, przyczyna, przypadek i zmiana! Im wszystko poddane procz wiecznej milosci i doskonalej ciszy. -Jak uwazasz. Ale kiedy my tu sobie rozmawiamy, Zeus oglasza sie Panem Wszechstworzenia. Wkrotce zazada, aby cale to Stworzenie, nie tylko jego maly swiatek u stop Olimpu, korzylo sie przed nim i skladalo mu holdy. Zegnaj, Demogorgonie. Achilles odwraca sie, lapie zapluwajacego sie Boga Ognia za pekate metalowe ramie i zaczyna go ciagnac do dziury w branie, z dala od bezksztaltnej masy Demogorgona. -Stoj! Achillesie, rzekomy synu Peleusa, Prawdziwy synu Zeusa, przyszly bogobojco i ojcobojco. Zaczekaj. Achilles zatrzymuje sie i odwraca. Czeka. Okeanidy kulasie i za-slaniajaglowy rekami, jakby goracy popiol sypal sie im na glowy. -Wezwe tytanow z ziemnych rozpadlin i grot, przywolam ich z nor, w ktorych tchorzliwie sie kryja. Kaze Godzinom Niesmiertelnym sprowadzic ich tutaj. Z odglosem, przy ktorym inne nieznosne dzwieki bledna, skaly wokol tronu Demogorgona pekaja w fioletowych mrokach nocy. Ognista lawa plynie szerszym, jasniejszym strumieniem i ciemnosci Tartaru przeszywa tecza niewiarygodnych barw. Rydwany wielkie jak gory pojawiaja sie znikad, zaprzezone w gigantyczne rumaki, ktore nie sa konmi - ba! ktore zupelnie, nawet w przyblizeniu nie przypominaja koni! Jedne sa popedzane batem przez woznicow o dzikim wzroku, nie ludzi i nie bogow, inne ze slepiami palajacymi strachem ogladaja sie do tylu. Ludzki wzrok nie jest w stanie zniesc widoku woznicow, Achilles spuszcza wiec oczy; ma wrazenie, ze nierozwaznie byloby zarzygac sobie maske. -To Godziny Niesmiertelne, ktore wysluchaly waszych prosb. Sprowadza tu Kronosa i pozostalych. Powietrze imploduje, rozlega sie seria gromow naddzwiekowych, okeanidy wrzeszcza ze strachu. Rydwany otaczaja sie ognistymi kulami i znikaja. -No... - mowi Hefajstos do mikrofonu, ale nie konczy zdania. Achilles chowa miecz i poluznia tarcze. -Czekamy. -Niezbyt dlugo. Kule ognia znow rozblyskuja w powietrzu. Olbrzymie rydwany wracajacalymi setkami, nie, tysiacami! W kazdym z nich jedzie jakas postac - niektore z tych postaci maja ludzkie ksztalty, niektore nie. -Patrzcie! -Tak jakby sie dalo nie patrzec - mruczy Achilles. Zaslania sie tarcza i zapiera o skale. Nadj ezdzaja rydwany tytanow. 32 Zanim Harman sie obudzil, Mojra zniknela. Dzien byl szary, zimny, lalo jak z cebra. Na gorze morze pienilo sie i burzylo, ale nie w plynne, ruchome lancuchy gorskie, jak ostatniej nocy. Zle spal; dreczyly go natarczywe i zlowrogie sny.Zlozyl cieniutenki spiwor, ktory nawet zwiniety mial szybko wyschnac, i schowal go do plecaka. Postanowil nie wyjmowac ubran z nieprzemakalnego worka. Zostal w termoskorze, wlozyl tylko skarpetki i buty. Wieczorem, przed burza, rozpalili ognisko, ale oczywiscie obeszlo sie bez kielbasek i pianek; zreszta gdyby nie ksiazki, ktore wchlonal w Tadz Mojrze, nie mialby pojecia, o czym mowila Mojra. Zjedli po polowce pozbawionego smaku batonika i popili go woda, siedzac przy migoczacym ogniu. Rano popiol byl szary i mokry. Dno Bruzdy miedzy twardymi skalami i koralami zmienilo sie w bloto, a Harman uswiadomil sobie, ze chodzi w kolko po obozowisku, szukajac jakiegos sladu po Mojrze... Na przyklad lisciku. Nic nie znalazl. Poprawil plecak, obciagnal kaptur termoskory, zeby gogle znalazly sie na wysokosci oczu, przetarl szkla i ruszyl na zachod. Niebo - zamiast sie rozjasniac - z kazda godzina coraz bardziej ciemnialo. Deszcz jeszcze sie nasilil, sciany wody po bokach urosly i zdawaly sie napierac na Harmana. Przywykl juz do zludzenia, ze to nie dno oceanu sie obniza, ale sciany Bruzdy staja sie coraz wyzsze. Ciezko mu sie szlo. Sciezka prowadzila przez wyciete w czarnych skalach przejscia. Po waskich, sliskich zelaznych mostkach bez poreczy przekraczala glebokie rozpadliny; wspinala sie na mniej strome wzniesienia. Mimo ze w tej okolicy ocean mial nie wiecej niz piecdziesiat metrow glebokosci, wspinaczka byla wyczerpujaca, a wrazenie klaustrofobii silniejsze niz dotychczas, zwlaszcza kiedy droga prowadzila wypalonym w skale wawozem. Mial wtedy wrazenie, ze niejedna, lecz dwie pary scian probuja go zmiazdzyc. W poludnie (wiedzial, ze juz nadeszla tylko dzieki wbudowanej funkcji chronometru, poniewaz slonca nie bylo widac, a ulewa siekta z taka sila, ze mial ochote naciagnac maske osmotycznana nos i usta) gorskie wertepy na dnie Bruzdy przeszly w plaskie jak stol dno oceanu, ktore ciagnelo sie tak daleko, jak mogl siegnac wzrokiem. To troche poprawilo mu nastroj - ale tylko troche. Z przyjemnoscia maszerowal po skalach i koralu, poniewaz dno, ktore w suche dni mialo przyjemna konsystencje ubitej ziemi, szybko zmienialo sie w kleista blotna aleje. W koncu sie zmeczyl - poludnie juz dawno minelo, przynajmniej wedlug lokalnego czasu - i usiadl na kamieniu sterczacym z powstrzymywanej polem silowym polnocnej polowki oceanu. Wyjal przypadajacy na ten dzien batonik i zaczal go pogryzac, saczac wode z rurki hydratora. Przy jednym batoniku dziennie caly czas chodzil glodny, tym bardziej ze ta przekaska smakowala jak trociny - przynajmniej tak sobie wyobrazal smak trocin. Zostaly mu cztery ostatnie. Nie bardzo wiedzial, czego spodziewali sie po nim Mojra i Prospero, kiedy skoncza mu sie zapasy, a pozostanie jeszcze siedemdziesiat czy osiem dziesiat dni marszu. Czy pistolet naprawde bedzie dzialal pod woda? A jesli tak, to czy da sie z niego zastrzelic jakas wieksza rybe, a potem wciagnac ja przez pole silowe do Bruzdy? W tej odleglosci od brzegu znajdowal juz coraz mniej wyschnietych wodorostow i drewna, wiec jak mialby upiec te hipotetyczna zdobycz? W plecaku mial zapalniczke, ktora razem z nozem, lyzka, widelcem i innymi zabawkami wchodzila w sklad zestawu narzedziowego. Mial tez metalowa menazke, ktora po nacisnieciu w odpowiednim miejscu morfowala w patelnie, ale przeciez nie mogl dzien w dzien poswiecac paru godzin na polowanie na... Niecaly kilometr na zachod od miejsca, w ktorym przysiadl, zobaczyl nastepny glaz - ogromny, wiekszy niz niej edna zebata gran z tych, ktore mijal po drodze. Sterczal z polnocnej sciany Atlantyku tuz przed tym, jak dno oceanu opadalo gwaltownym uskokiem, i mial niezwykly ksztalt. Zamiast przecinac w poprzek cala Bruzde i miec wypalone przez srodek przejscie, wystawal ze sciany wody skosnie w dol i wbijal sie w dno. W dodatku byl dziwnie zaokraglony, znacznie gladszy niz bazaltowe skaly, do jakich Harman przywykl przez ostatnie trzy dni. Wiedzial juz, jak zmienic powiekszenie obrazu w goglach termo-skory, i teraz z tej wiedzy skorzystal. To nie byl glaz. Z polnocnej polowki oceanu wystawalo jakies ogromne, zbudowane ludzka reka urzadzenie, ktorego przod tkwil w piasku Bruzdy. Bylo naprawde ogromne. Od dziobu - przypominajacego pysk butlonosa - rozszerzalo sie plachtami poszarpanego metalu i odslonietymi wregami, przechodzac w gladkie krzywizny podobne do kobiecego uda i znikajac w polu silowym. Schowal resztke batonika, przypial pistolet rzepem do termoskory na wysokosci pasa i ruszyl w strone zatopionego statku. Stanal pod olbrzymim wrakiem, ktory widziany z bliska byl znacznie wiekszy, niz moglo sie to wydawac z odleglosci kilometra. Domyslal sie, ze ma przed soba okret podwodny. Dziob byl strzaskany, odsloniete spod poszycia wregi pordzewialy chyba bardziej od deszczu niz morskiej wody, ale dalej od dziobu gladki, jakby gumowany kadlub wydawal sie nietkniety, kiedy znikal w oceanicznym polmroku. Byl widoczny jeszcze na odcinku jakichs dziesieciu metrow w wodzie, a potem rozplywal sie w ciemnosci. Deszcz zalewal mu kaptur i gogle, a on stal i gapil sie na olbrzymia wyrwe przy dziobie. Wyrwa w Bruzdzie, pomyslal niezbyt madrze. Moglby przez nia wejsc do srodka, co byloby czysta glupota. Zamiast bawic sie w badanie wrakow sprzed dwoch tysiecy lat, powinien wziac dupe w troki i gnac do Ardis albo pierwszej lepszej ludzkiej osady, bez wzgledu na to, czy dzielilo go od niej siedemdziesiat piec, sto czy trzysta dni. Mial po prostu maszerowac na zachod. Nie wiedzial, co to za machina, ale w srodku na pewno cos moglo go zabic, a nie wydawalo mu sie malo prawdopodobne, zeby blakajac sie po wnetrzu wraku, zmadrzal bardziej niz po krysztalowej klatce. Mimo to... Nie musial przezywac kolejnego oswiecenia w zlocistym plynie, aby wiedziec, ze rodzaj ludzki - chociaz zmodyfikowany genetycznie i wzmocniony nanocytami - wyewoluowal z czlekoksztaltnej malpy. Ciekawosc zabila wiele z tych szlachetnych, kudlatych protoplastow ludzkosci, ale tez pozwolila im w koncu stanac na nogi. Zostawil plecak przy dziobie okretu (wiedzial, ze jest nieprzemakalny, ale nie mial pojecia, jak zniesie podwyzszone cisnienie), wyciagnal z kabury zabytkowy pistolet, wlaczyl zainstalowane na piersi termoskory panele swietlne i wcisnal sie w mroczne trzewia martwej maszyny. 33 G recy nie dozyja zmierzchu. Jezeli tak dalej pojdzie, nie dozyja nawet obiadu. A ja razem z nimi.Acha jowie walcza jak lwy, tworzac coraz ciasniejsze polkole. Mora za ich plecami splywa krwia, a Hektor napiera nieustepliwie. Od switu, kiedy przypuscil szturm, poleglo co najmniej piec tysiecy Acha jow. Szlachetny Nestor, ciezko ranny, nieprzytomny, zostal zniesiony z pola bitwy do namiotu; trojanska wlocznia trafila go w bark, strzaskala kosc i wyrzucila go z rydwanu. Stary wiarus, ktory staral sie jak mogt zastapic nieobecnych i martwych gigantow - Achillesa, Agamemno-na, Menelaosa, Ajaksa Wielkiego, przebieglego Odyseusza - zrobil wszystko, co w jego mocy, ale grot wloczni w koncu dosiegnal celu. Antilochus, syn Nestora, a w ostatnich dniach najdzielniejszy grecki wojownik, nie zyje. Strzala przeszyla mu wnetrznosci. Drugi syn Nestora, Trazymedes, przepadl bez wiesci - na poczatku bitwy wjechal do pelnego Trojan okopu i od tamtej pory nikt go nie widzial. Okop i pobliskie umocnienia wpadly w krwawe rece Hektora. Ajaks Maly jest ranny. Otrzymal paskudne ciecie mieczem przez golenie, tuz powyzej nagolennikow, i doslownie przed chwila zostal zaniesiony w nie takie znowu bezpieczne miejsce przy spalonych okretach. Podalirius, waleczny dowodca i wprawny medyk, syn legendarnego Asklepiosa, nie zyje - mordercy z oddzialu Deifobosa otoczyli go kregiem, zabili, a potem pocwiartowali cialo i zawlekli zakrwawiony pancerz do Troi. Alastor, dowodca i przyjaciel Teukrosa, ktory przejal po Trazyme-desie dowodztwo w okrutnej bitwie o wzgorze nad porzuconymi okopami, padl na oczach swoich ludzi. Z tuzinem strzal w ciele wil sie i klal jeszcze przez dlugie minuty. Pieciu Argiwow probowalo sie przebic przez szyki Trojan, zeby zabrac jego cialo, ale straz przednia Hektora wyciela ich w pien. Teukros plakal, mordujac zabojcow Ala-stora. Wycofujac sie razem z reszta Grekow, wypuszczal strzale za strzala, mierzac w oczy i serca. Nie maja sie juz gdzie cofac. Tloczymy sie na plazy, fale liza nam piety, a deszcz strzal nie slabnie ani na chwile. Greckie konie umieraja, kwiczac rozpaczliwie, nie liczac tych, ktore, uwolnione i pognane przez zaplakanych wlascicieli, pedza do Trojan. Kolejna zdobycz wojenna. Jezeli tu zostane, zgine. Kiedy bylem scholiasta - a zwlaszcza tajnym agentem Afrodyty, w uprzezy lewitacyjnej, kompozytowym pancerzu, z bransoletamorfujaca, paralizatorem, zapewniajacym niewi-dzialnosc Helmem Hadesa i mnostwem innych gadzetow, czulem sie calkiem bezpiecznie, nawet kiedy zdarzylo mi sie zaplatac w poblize jakiejs walki. Nie liczac strzal, ktorych zasieg jest niewiarygodny, w wojnie trojanskiej nie ma wlasciwie mowy o zabijaniu na odleglosc. Zolnierz czuje odor potu przeciwnika, czuje jego oddech, a kiedy wbija mu w bebechy kawal stali - czy, znacznie czesciej, brazu - zostaje obryzgany jego krwia, mozgiem i plwocina. Tymczasem przez ostatnie dwie godziny trzy razy znalazlem sie o wlos od smierci. Raz wlocznia, ktora przeleciala nad szykiem obroncow, omal nie pozbawila mnie jader - uskoczylem przed nia, ale kiedy wbila sie w piasek, opadlem na nia ciezko i drzace jeszcze drzewce wyrznelo mnie w klejnoty. Potem strzala przeczesala mi wlosy, a minute pozniej nastepna - jedna z tysiaca tych, ktore najpierw zaczerniaja niebo, a potem wrastaja w piasek niczym miniaturom las - trafilaby mnie prosto w szyje, gdyby nie jakis nieznany mi Achaj, ktory zaslonil mnie swoja okragla tarcza. Musze stad uciekac. Od switu setki razy muskalem dlonia zawieszony na szyi medalion, ale jeszcze sie nie teleportowalem. Sam nie wiem dlaczego. A wlasnie ze wiem. Nie chce zostawiac tych ludzi. Nie chce siedziec bezpieczny w lazience Heleny albo na szczycie ktoregos z okolicznych pagorkow, wiedzac, ze Argiwowie, ktorych przez dziesiec lat podgladalem, z ktorymi rozmawialem, pilem i lamalem sie chlebem, gina zarzynani jak przyslowiowe bydlo na tym grzaskim od krwi skrawku plazy. Ale przeciez nie zdolam ich ocalic. A moze? Zaciskam dlon na medalionie, wyobrazam sobie znajome miejsce, przekrecam zlota tarcze o pol obrotu. Kiedy otwieram oczy, spadam dlugim szybem windy. Nie, nie spadam. Zauwazam to troche poniewczasie, bo zdazylem juz dwa razy wrzasnac przerazliwie. Wisze w niewazkosci na srodku korytarza na pokladzie "Krolowej Mab", na tym pokladzie, gdzie znajdowala sie moja kabina. Tylko ze wtedy bylo tu ciazenie - a teraz jest spadanie bez spadania, koziolkowanie i mlocenie ramionami, zeby dostac sie do drzwi kabiny albo do oddalonego o dwadziescia metrow babla astronawigacyjnego. Dwa czarne morawce z Pasa Asteroid - podobni do chitynowych zukow zolnierze z wbudowanym pancerzem, zadziorami i glowami jak maski - wyskakuja z pobliskiego szybu windy (samej windy nigdzie nie widac) i lapia mnie za rece. Zawracaja w miejscu i wracamy do szybu, a ja zdaje sobie sprawe, ze skalowce poruszaja sie w niewazkosci tak zwinnie nie tylko dlatego, ze sa do niej przyzwyczajone - w Pasie Asteroid panuja pewnie podobne ciazenia - ale takze dzieki wbudowanym w skorupe bezglosnym silniczkom odrzutowym, ktore pluja strugami czegos, co wyglada jak najzwyklejsza woda. Cokolwiek to jest, przemykaja plynnie i szybko w tym niewazkim swiecie. Bez slowa wloka mnie tunelem, ktory ciagnie sie przez cata dlugosc kadluba "Krolowej Mab" (wyobrazcie sobie, ze wpadacie do szybu windy w Empire State Building), wiec robie jedyna rzecz, jaka mi pozostala: dre sie wnieboglosy. H, Zolnierze przelatuja ze mna dziesiatki metrow w gore - lub w dol - ybu dudniacego echem moich krzykow, po czym przez membrane jakiegos pola silowego wciagajamnie do pomieszczenia, w ktorym panuje spore poruszenie. Nawet wchodzac tam do gory nogami (tak sie akurat zlozylo), rozpoznaje mostek. Bylem tu wczesniej tylko raz, ale nie moze byc mowy o pomylce. Morawce, ktore widze pierwszy raz w zyciu, siedza przy wirtualnych pulpitach sterowniczych, zolnierze skupili sie przy holoprojektorach. Rozpoznaje generala Beh bin Adee, ruchliwego pajakowatego morawca, ktorego imie chwilowo mi umknelo, dziwaczna nawigatorke Cho Li i pierwszego integratora Asteague/Che. Wlasnie ten ostatni wybija sie z obu nog i bez wysilku frunie w moja strone. Skalowce bezpardonowo sadzaja mnie na metalowym fotelu i przywiazuja, zebym nie uciekl... chociaz nie. Nie traktuja mnie jak jenca, tylko przypinajado fotela, zebym usiedzial na miejscu. Pomaga. Od razu odzyskuje poczucie gory i dolu. -Nie spodziewalismy sie panskiego powrotu, doktorze Hockenberry - mowi pierwszy integrator. Rozmiarami przypomina Mahnmuta, jest tylko zrobiony z plastikow, metali i polimerow w innych barwach. - Przepraszam za ten brak ciazenia. Silniki nie pracuja. Moglbym ustawic pola silowe w taki sposob, zeby generowaly roz nice cisnien symulujaca grawitacje, ale bede z panem szczery: orbi tujemy w poblizu pierscienia biegunowego Ziemi i nie chcemy bez wyraznej potrzeby zdradzac duzego przeplywu energii wewnetrznej. -Nie szkodzi, czuje sie doskonale - mowie, majac nadzieje, ze slyszeli, jak krzyczalem. - Musze porozmawiac z Odyseuszem. -Odyseuszjest... chwilowo niedysponowany. -Naprawde musze z nim porozmawiac. -Obawiam sie, ze to nie bedzie mozliwe. Wielkoscia jest zblizony do Mahnmuta, ale wyglada i mowi zupelnie inaczej. Ma naprawde kojacy glos. -Koniecznie musze... - Urywam w pol zdania. Morawce zabily Odyseusza. To oczywiste. Zrobily cos strasznego jedynemu czlowie kowi, jakiego mialy na pokladzie. Nie wiem, po co mieliby go mor dowac, ale nigdy nie rozumialem przynajmniej polowy rzeczy, ktore robia. I ktorych nie robia. - Gdzie on jest? - pytam, starajac sie brzmiec powaznie i godnie nawet po przywiazaniu do fotela. - Co z nim zrobiliscie? -Nie skrzywdzilismy syna Laertesa - zapewnia mnie Asteague/ Cne. -Nie mielismy powodu - wtoruje mu skrzynka na pajeczych odnozach. Jak on sie nazywa? Ktos-tam Wsteczny... Jogenson? Gunderson? Jakos tak skandynawsko... -No to go tu przyprowadzcie - mowie. -To niemozliwe - powtarza pierwszy integrator. - Nie ma go na pokladzie. -Nie ma go na pokladzie? Przenosze wzrok na holograflczny ekran wstawiony w nisze, w ktorej powinno znajdowac sie okno. A wlasciwie moze to nawet jest okno? Wypelniaja je obracajace sie blekity i biele. -Polecial na Ziemie - domyslam sie. - To moja Ziemia? Zylem na niej i umarlem, ale jesli wierzyc bogom i morawcom, bylo to tysiace lat temu. -Nie, nie wrocil na powierzchnie planety. Udal sie z wizyta do Glosu, ktory nawiazal z nami kontakt w trakcie rej su... i zazadal spotkania z Odyseuszem - mowi Asteague/Che. -Pokazcie doktorowi Hockenberry'emu - proponuje general Beh bin Adee. - Wtedy zrozumie, dlaczego nie moze z nim rozmawiac. Asteague/Che chyba rozwaza te sugestie, po czym odwraca sie do Cho Li, przypuszczalnie komunikuje sie z nia przez radio i Cho Li wykonuje dluga macka jakis gest. Pol metra ode mnie otwiera sie szerokie na dwa metry holograficzne okno. Odyseusz kocha sie z najbardziej zmyslowa kobieta, jakaw zyciu widzialem. Nie liczac Heleny Trojanskiej, naturalnie. Moje meskie ego utrzymywalo, ze seks z Helena w moim wykonaniu byl pelen energii i wyobrazni, ale po trzydziestu sekundach gapienia sie z rozdziawionymi ustami na spolkowanie Odyseusza - opalonego, pokrytego bliznami, niewysokiego, ale szerokiego w barach - z jasnoskoa egzotyczna, wyuzdana, lekko owlosiona kobieta z niesamowitym makijazem przekonuje mnie, ze moje wyczyny z Helena byly grzecz-niutkie, nudne i spowolnione. Teraz ogladam prawdziwych wyczynowcow. -Wystarczy - skrzecze. W ustach mi zaschlo. - Wylaczcie to. Pornograficzny film sie urywa. -Kim jest ta... kobieta? - udaje mi sie wykrztusic. -Przedstawila sie jako Sykoraks - mowi Jakis-sson Wsteczny. Tubalny glos dobiegajacy z metalowego pudelka na chudych nozkach sprawia dziwne wrazenie. -Chcialbym porozmawiac z Orphu i Mahnmutem. Znam ich najdluzej, a Mahnmut jest w dodatku najbardziej ludzkim ze wszystkich morawcow. Jezeli mam szanse przekonac kogos na "Krolowej Mab" do swoich racji, to jego najpredzej. -Przykro mi, ale to rowniez nie bedzie mozliwe - odpowiada Asteague/Che. -Dlaczego? Bzykaja sie z jakimis morawieckimi dupciami? W przedluzajacej sie ciszy wyraznie zdaje sobie sprawe, jak glupi i zalosny byl moj zart. -Mahnmut i Orphu znajduja sie na pokladzie ladownika lecacego na Ziemie - wyjasnia Asteague/Che. -Nie mozecie sie z nimi polaczyc przez radio czy cos? Przeciez takie sztuczki to byly mozliwe juz w moich czasach, w XX czy XXI wieku. -Owszem, utrzymujemy z nimi kontakt - przyznaje Ktos-tam Wsteczny. - Ale w tej chwili ich statek jest pod ostrzalem i wolelibysmy ich nie rozpraszac bez potrzeby. Kwestia tego, czy przezyja atak, jest co najmniej dyskusyjna. Przychodza mi do glowy nastepne pytania. Co zaatakowalo moich przyjaciol? Dlaczego? Jak? Wiem jednak, ze zadajac je, zaniedbalbym glowny cel wizyty na "Krolowej Mab". -Musicie otworzyc dziure w branie prowadzaca na plaze pod Ilionem-mowie. General Beh bin Adee porusza czarnymi, haczykowatymi odnozami w sposob, ktory sugeruje pytanie. -Dlaczego? -Trojanie wyrzynaja w pien Grekow, ktorzy nie zasluzyli na taki marny koniec. Chce umozliwic im ucieczke. -Nie o to mi chodzilo. Dlaczego sadzi pan, ze umiemy dowolnie otwierac i zamykac dziury w branie? -Bo widzialem juz, jak to robicie. W ten sposob przeniesliscie sie z Pasa Asteroid na Marsa, a potem, przypadkowo, na tamta ilionska Ziemie. Dziesiec miesiecy temu. Bylem przy tym. -Nie dysponujemy technologia wystarczajaca do otwierania dziur w branie prowadzacych do innych wszechswiatow - stwierdza Cho Li. -Przeciez raz je juz pootwieraliscie, do cholery! - Slysze skamlaca nute w swoim glosie. -Bynajmniej - odzywa sie Asteague/Che. - Wtedy... Troche trudno opisac to, co zrobilismy, tym bardziej ze nie jestem naukowcem ani inzynierem... Zablokowalismy dziury w branie otwarte przez tak zwanych bogow i tunelowalismy nasze oddzialy w stworzona przez nich matryce kwantowa. -No to zrobcie to jeszcze raz. To jedyny ratunek dla kilkudziesieciu tysiecy ludzi. Przy okazji moglibyscie tez sprowadzic na Ziemie te pare milionow Grekow i innych mieszkancow tamtej Europy, ktorzy znikneli i zostali zamienieni w niebieski promien. -Tego rowniez nie potrafimy. A co wlasciwie potraficie, kutasy glupie?! - mam ochote zapytac. Nie robie tego jednak. -Na pokladzie "Krolowej Mab" nic panu nie grozi, doktorze Hockenberry - zapewnia mnie Asteague/Che. Mam ochote wydrzec sie na niego i wszystkie te plastikowo-meta-lowe zabawki, ale zdaje sobie sprawe, ze ma racje. Trojanie na pewno nic mi tu nie zrobia. A moze ta laska, ktora posuwa Odyseusz, ma sympatyczna siostre... -Wracam - slysze swoj glos. Dokad, durniu? Marzy ci sie Grecki Bastion? Przeciez to brzmi jak nazwa orientalnej cukierni w Los Angeles. -Zginie pan - ostrzega mnie Beh bin Adee, ale nie mam wrazenia, zeby czarny olbrzym o w przyblizeniu ludzkich ksztaltach byt specjalnie zmartwiony ta perspektywa. -Nie, jesli mi pomozecie. Mam wrazenie, ze morawce znow porozumiewaja sie przez radio. Na jednym z holoekranow po drugiej stronie mostka dalej wyswietla sie obraz Odyseusza i jego egzotycznej partnerki. Szaleja jak kroliczki, Kobieta siedzi na Greku, ja zas stwierdzam, ze jest jeszcze piekniejsza i bardziej godna pozadania, niz mi sie w pierwszej chwili wydawalo. Staram sie zapanowac nad podnieceniem. Gdyby morawce zauwazyly moja erekcj e - a kiedy przychodzi do obserwowania ludzi, sa ogromnie spostrzegawcze - moglyby ja niewlasciwie zinterpretowac. -Pomozemy panu w miare naszych mozliwosci - odzywa sie w koncu Asteague/Che. - Czego pan potrzebuje? -Chce poleciec w jedno miejsce, ale tak zeby nikt mnie nie widzial. Wyjasniam im, jak dzialal Helm Hadesa i moja stara bransoleta morfujaca. -Nie opanowalismy technologii morfowania w stopniu pozwalajacym stosowac jana zywych organizmach - odpowiada mi... Sinopessen. Tak, Sinopessen Wsteczny. - W gre wchodzi manipulacja materia na poziomie kwantowym, ktorej na razie w pelni nie rozumiemy. Daleko nam do skonstruowania maszyn, ktore moglyby zmienic forme kolapsu funkcji prawdopodobienstwa. -Nie mamy tez pojecia, jak dzialal ten Helm Hadesa - dodaje Cho Li. - Zasada jego funkcjonowania wydaje sie dobrze wpisywac w zespol technologii, ktorymi dysponuja bogowie olimpijscy - albo ci, ktorzy ich stworzyli. Przypuszczamy jednak, ze wiaze sie z przesunieciem kwantowym nie w przestrzeni, lecz w czasie. -Moglibyscie cos takiego dla mnie zmajstrowac? - pytam i uswiadamiam sobie, ze wlasciwie nie ma zadnego konkretnego powodu, dla ktorego morawce mialyby mi pomoc. -Nie - mowi Asteague/Che. -Moglibysmy dac mu przerobiony kombinezon maskujacy - wtraca general. -Super - ciesze sie. - A co to jest kombinezon maskujacy? -Aktywny polimer kamuflazowy. Prymitywny, ale skuteczny, pod warunkiem ze uzytkownik nie przemieszcza sie zbyt szybko na kontrastowym tle. Podobne pokrycie mial nasz Marstatek, tyle ze to jest polprzepuszczalne i niewidoczne w podczerwieni. Ma wbudowane nanocytowe okulary, ktorych nie widac w kamuflazu. -Bogowie zobaczyli was i zestrzelili statek z orbity - zauwazam. -Istotnie... - przytakuje general. - To jest sprawa do przemyslenia. -Nic lepszego sie nie znajdzie? -Tak na szybko? - pyta Asteague/Che. - Nie. -Niech bedzie. Ile czasu potrzebuja wasi ludzie... to znaczy wasze... morawce... zeby dopasowac na mnie kombinezon i pokazac, jak sie go uzywa? -Gdy tylko zaczelismy te rozmowe, dalem znac naszym inzynierom srodowiska, zeby zaczeli prace. Panskie wymiary znamy. Za trzy minuty kombinezon powinien byc gotowy. -Doskonale - mowie, chociaz wcale tak nie mysle. Dokad mam isc? Jak przekonam tych, ktorych tam zastane, zeby pomogli Grekom? I dokad Grecy uciekna? Ich rodziny, sluzba, przyjaciele i niewolnicy zostali wessani do niebieskiego promienia, ktory w Delfach swieci w niebo. Zaczynam sie odruchowo bawic zawieszonym na szyi medalionem. -Powinien pan chyba wiedziec, ze medalion teleportacyjny nie dziala - odzywa sie Cho Li. -Jak to?! - Zrywam wiezy i unosze sie w powietrze. - Co ty wygadujesz?! -Zbadalismy go, kiedy pierwszy raz przebywal pan na statku. On nic nie robi. -Gowno prawda! Sami mi powiedzieliscie, ze jest dostrojony do mojego DNA, przez co nie mozecie go skopiowac! Pierwszy integrator Asteague/Che odchrzakuje w zdumiewajaco ludzki sposob, jakby z zaklopotaniem. -Rzeczywiscie - mowi. - Zarejestrowalismy przeplyw energii miedzy medalionem, ktory ma pan na szyi, doktorze Hockenberry, i komorkami panskiego ciala. Ale sam medalion nie ma zadnej funkcjonalnosci kwantowej. Nie teleportuje pana w przestrzeni Calabi-Yau. -Bzdura - mowie. Tym razem staram sie powsciagnac jezyk. Potrzebuje pomocy morawcow i ich maskujacego plaszczyka. - Przeciez jakos sie tu przenioslem, prawda? Z innego wszechswiata! -To prawda - przyznaje Cho Li. - Przeniosl sie pan na "Krolowa Mab" bez pomocy tego zlotego medalionu, ktory ma pan na szyi. Nie wiemy jak. Z otwartych drzwi szybu wylania sie morawiecki zolnierz z moim kombinezonem maskujacym. Kombinezon wyglada calkiem zwyczajnie, przypomina mi nawet za duzy o dwa rozmiary sportowy garnitur, ktory jak ostatni duren kupilem sobie w latach siedemdziesiatych. Ma nawet taki sam kretynsko spiczasty kolnierz i zielonkawy polysk, ktory kojarzy mi sie z malpimi rzygowinami. -Klapy rozkladaja sie i tworza kaptur - wyjasnia Asteague/Che, jakby czytal mi w myslach. - Kombinezon nie ma wlasnego koloru. Ta zielen to po prostu ustawienie domyslne. Dzieki niej w ogole widzimy material. Odbieram kombinezon z rak zolnierza i nierozwaznie probuje go wciagnac przez glowe. Natychmiast zaczynam koziolkowac w powietrzu wokol wlasnej osi, wymachujac bezuzytecznym ciuchemjak flaga. General Beh bin Adee i zolnierz lapia mnie za rece, unieruchamiaja - wiedza doskonale, gdzie zaczepic sie stopa o pulpit, zeby tez nie pofrunac w powietrze - i bezceremonialnie wpakowuja w kombinezon. Przypinaja mnie rzepem do fotela. Nie odlatuje. Naciagam kaptur na glowe i opuszczam go na oczy. Nie umywa sie do Helmu Hadesa. Przede wszystkim w tym kame-leonim wdzianku jest piekielnie goraco. Poza tym nanoba jery, przez ktore patrze, nie daja mi dobrze zogniskowac wzroku. Za godzine teb bedzie mi pekal z bolu. -I jak? - pyta Asteague/Che. -Swietnie - klamie. - Widzicie mnie? -Tak, ale tylko na radarze grawitacyjnym i w pasmie pozaswietlnym. Optycznie rzecz biorac, idealnie wtopil sie pan w tlo. A dokladniej w generala Beh bin Adee. Czy istoty, z ktorymi chce sie pan spotkac, korzystajaz radarow grawitacyjnych, termo wizualizacji lub podobnych technik? Skad mam wiedziec? - mysle. -Jest tylko jeden klopot - mowie na glos. -Tak? Sluchamy. Moze uda mu sie zaradzic - mowi pierwszy integrator z autentycznym zatroskaniem w glosie. Moja zona uwielbiala Jamesa Masona. -Musze przekrecic tarcze medalionu, zeby sie tekowac - mowie. Ciekawe, czy kombinezon bardzo tlumi glos. Pot scieka mi struzkami po skroniach, policzkach i zebrach. - Nie moge go przekrecic, nie rozpinajac kombinezonu, a... -Kombinezon jest tak uszyty, zeby pozostawial duza swobode ruchow - przerywa mi Beh bin Adee, jak zwykle chyba troche zdegustowany moja nieporadnoscia. - Moze pan wyciagnac reke z rekawa, nawet obie rece, i chwycic medalion. -No tak. To moj ostami wklad w konwersacje na mostku. Przyciagam prawa reke do piersi, przekrecam medalion i teleportuje sie z "Krolowej Mab". A jednak dziala! - mam ochote zawolac, kiedy materializuje sie w punkcie czasoprzestrzeni, ktory wczesniej sobie wyobrazilem. I wtedy uswiadamiam sobie, ze moglem poprosic morawce o bron. Albo o cos do jedzenia i picia. Albo o pancerz kompozytowy. Ale lepiej zebym nie krzyczal. Pojawilem sie na Dworze Bogow na Olimpie, gdzie zebrali sie chyba wszyscy bogowie - poza Hera, ktorej tron jest okryty kirem. Zeus siedzi na swoim zlotym tronie. Ma chyba z pietnascie metrow wzrostu. Nigdy nie widzialem tylu bostw naraz, nawet podczas ostatniego wielkiego zgromadzenia, na ktore wpadlem odziany w nieskonczenie wygodniejszy Helm Hadesa. Wielu z nich nie znam, nie rozpoznaje ich mimo dziesiecioletniego stazu w roli trojanskiego korespondenta. Z pewnoscia jest ich grubo ponad tysiac. Wszyscy bogowie milcza. Czekaja, az Zeus przemowi. Staram sie nie dyszec zbyt glosno i nie zemdlec z goraca w tym przekletym kombinezonie, modle sie, zeby niesmiertelni nie mieli wbudowanych radarow grawitacyjnych ani termowizualizatorow, i stoje nieruchomo jak slup soli w tlumie bogow, bogin, nimf, Furii, erynii i polbogow. Czekam, co powie Zeus. 34 Z anim jeszcze wszedl przez wyrwe w kadlubie, mniej wiecej wiedzial, co ma przed soba. Proteinowe pakiety pamieciowe w jego ciele zawieraly tysiace odnosnikow do tysiecy typow okretow, ktore w liczacej dziesiec tysiecy lat historii ludzkosci przemierzaly morza i oceany. Widzac tylko rozbity dziob, walajace sie po dnie szczatki, rozerwane poszycie kamuflazowe i wregi z morfowanej stali inteligentnej, nie mogl rozpoznac konkretnego modelu, ale nie mial watpliwosci, ze wchodzi na poklad okretu podwodnego z koncowki Zapomnianej Ery - zapewne zbudowano go juz po uwolnieniu wirusa rubikonu, ale przed powstaniem pierwszych genetycznie zmodyfikowanych postludzi. W Czasie Demencji.Znalazlszy sie w srodku, w lekko nachylonym korytarzu, mial juz calkowitapewnosc, ze wszedl na poklad okretu podwodnego. Oddychal przez maske osmotyczna, chociaz w tej czesci kadluba bylo jeszcze sucho. Wszedl do pomieszczenia odchylonego od pionu zaledwie o jakies dziesiec stopni, w ktorym zderzenie z morskim dnem na glebokosci piecdziesieciu metrow - nikt wtedy jeszcze nie slyszal o Bruzdzie Atlantyckiej - pofaldowalo sciany i zrzucilo ze stojakow kilka dlugich cylindrow. Wygladalo na to, ze bron nie bedzie mu potrzebna; na pokladzie nic zywego nie moglo przetrwac. Rzepem przyczepil pistolet na prawym biodrze i naciagnal na kolbe kawalek elastycznej termoskory. Bron byla teraz zabezpieczona przed wypadnieciem rownie solidnie jak w olstrach, ktore widzial w ksiazkach w krysztalowej klatce. Przylozyl stulona dlon do oblej powierzchni cylindra, zaciekawiony, czy funkcja wyszukiwania informacji zadziala przez majace grubosc pojedynczej molekuly rekawice termoskory. Zadzialala. Znajdowal sie w przedziale torpedowym okretu podwodnego klasy Mahomet. SI systemu naprowadzajacego w torpedzie, ktorej dotknal (samo pojecie torpedy jeszcze przed milisekunda bylo mu zupelnie obce), nie dzialala od ponad dwoch tysiecy lat, lecz w martwych mikroobwodach zostal wystarczajaco wyrazny slad pamieciowy, aby Harman zrozumial, ze dotyka glowicy atomowej zainstalowanej na czubku siedemnastotonowej samokawitujacej i samonaprowadzaja-cej sie torpedy. Ta konkretna glowica (tego slowa rowniez jeszcze przed chwila nie znal) byla bomba termojadrowa prostej konstrukcji, o mocy zaledwie czterystu siedemdziesieciu pieciu kiloton. W miejscu wybuchu kuleczki znajdujacej sie kilka centymetrow od jego palcow i majacej rozmiary sporej perly temperatura w milionowa czesc sekundy osiagnelaby dziesiatki milionow stopni. Prawie czul czajace sie pod blacha zabojcze neutrony i promienie gamma - niewidoczne palce smierci, gotowe rozpostrzec sie na wszystkie strony z predkoscia swiatla i zabic lub skazic kazdy skrawek ludzkiego ciala i tkanki nerwowej, w ktore wchodzily jak karabinowa kula w maslo. Cofnal dlon i wytarl ja o udo, jakby czyscil ja z brudu. Ten okret byl jedna wielka maszyna do zabijania. Kontakt ze szczatkami SI w systemie naprowadzania pozwolil Harmanowi stwierdzic, ze torpedy i ich glowice nie mialy nic wspolnego z prawdziwa misja okretu i jego zalogi. Chcac poznac jej nature, musial opuscic przedzial torpedowy, przejsc po przechylonym pokladzie przez straznice i mese, wspiac sie po drabinie, minac stanowisko sonaru i kabine lacznosciowcow i po nastepnej drabince wdrapac sie na mostek. Tyle ze przedzial torpedowy byl w polowie zalany woda, a dalej... Promienie swiatla z paneli na piersi Harmana padly na odlegla o niespelna piec metrow sciane Bruzdy. Okret podwodny spoczal na dnie, piecdziesiat metrow pod powierzchnia oceanu, i napelnil sie woda na dlugo przed powstaniem Bruzdy Atlantyckiej. Sila, ktora ja stworzyla, odessala wode z przedzialu dziobowego, gdzie do czasow Harmana nie przetrwal nawet najmniej szy slad zywych istot; nie bylo nawet zasuszonych pakli, chociaz przez stulecia musialo tu kwitnac podmorskie zycie. Nie widzial rowniez kosci ani innych szczatkow zalogi. Wytyczajace Bruzde pole silowe nie przepolowilo stalowych scian ani nie naruszylo konstrukcji okretu - w swietle paneli rysowala sie rowna, nienaruszona powierzchnia pokladu - ale z latwoscia mogl sobie wyobrazic wypelniajacy wnetrze owal oceanu. Polnocna sciana Bruzdy powstrzymywala napor zywiolu, ale glebiej... Patrzyl na czarna sciane wody i myslal o panujacym za nia cisnieniu. Swiatlo odbijalo sie od niej jak od ciemnego, wypolerowanego lustra. Nagle ogarnela go przyprawiajaca o mdlosci zgroza. Musial oprzec sie o nienawistna torpede, zeby nie upasc na skorodowane plyty pokladu. Chcial uciec, wybiec z tego prastarego wraku na slonce, zerwac maske, zaczerpnac swiezego powietrza i zwymiotowac, jesli w ten sposob moglby sie pozbyc jadu zatruwajacego mu cialo i umysl. To byla zwykla torpeda, przeznaczona do niszczenia innych okretow, moze jeszcze urzadzen portowych, ale i tak jej ladunek trzykrotnie przekraczal energie bomby zrzuconej na Hiroszime - kolejne slowo i obraz, ktore dopiero teraz przeniknely do glowy Harmana - i mogl zniszczyc wszystko w promieniu pietnastu kilometrow. Harman - ktory zawsze mial oko do szacowania odleglosci i rozmiarow, nawet w czasach, gdy takie umiejetnosci przestaly byc potrzebne - wyobrazil sobie pietnastokilometrowy okrag w Kraterze Paryskim. Albo dookola Dworu Ardis. W Ardis w mgnieniu oka wyparowalby nie tylko sam dworek i otaczajace go nowe zabudowania, lecz takze zbudowana z mozolem palisada. Niespelna sekunde pozniej ognista kula dosieglaby odleglego o dwa kilometry pawilonu faksowego, odparowala rzeke u stop wzgorz, spalila las na popiol i z latwoscia siegnela Glodnej Skaly, ktora widzial w przekazie pod calunem turynskim. Poniewczasie wlaczyl biowspomaganie i otrzymal komunikat, ktorego sie obawial. Poziom promieniowania w torpedowni byl wysoki. Material rozszczepialny w uszkodzonych glowicach dawno rozpadl sie do nieszkodliwej postaci, ale z pewnoscia przy okazji napromieniowal pol okretu. W dodatku czujniki wskazywaly, ze najgorsze promieniowanie panuje blizej rufy, czyli tam, gdzie musial sie udac, jezeli chcial lepiej zrozumiec dzialanie machiny smierci. Moze napedzajacy okret reaktor atomowy przeciekal od stuleci. W kazdym razie czekalo go tam radioaktywne pieklo. Mial juz wystarczajace rozeznanie w nowych funkcjach biome-trycznych, zeby wywolac monitor medyczny i zadac proste pytanie: Czy termoskora zabezpiecza mnie przed takim promieniowaniem? Odpowiedz, ktora uslyszal w glowie, brzmiala jednoznacznie: Nie. Wiedzial, ze nie powinien isc dalej, to bylo szalenstwo. Bal sie zapuscic w sciane wody, w wir promieniowania, w glab przedzialu torpedowego. Ogarnialo go przerazenie na mysl o ciemnej i zimnej straznicy i mesie, gdzie wiekowe liczniki Geigera na pewno dawno powariowaly, a wskazowki poodpadaly im od tarcz. Bal sie ciemnego korytarza, stanowiska sonaru, kabiny lacznosciowej, drabin i calej tej niewyobrazalnej, mrozacej krew w zylach wedrowki na zatopiony mostek. Samo przebywanie w zlowrogim wraku grozilo smiercia - nie musial sie nawet zaglebiac w platanine kabin i korytarzy. Wraz z nim umarlaby nadzieja dla ludzkosci, wiara Ady w jego powrot, szansa nienarodzonego dziecka na posiadanie ojca w tych okrutnych, niebezpiecznych czasach. Umarlaby cala przyszlosc. Ale musial wiedziec. Szczatki SI podpowiedzialy mu akurat tyle, zeby dreczylo go jedno straszliwe pytanie. Dlatego mimo wszystko ruszyl dalej, przestawiajac noge za noga. Minely trzy dni i trzy noce, odkad wszedl w Bruzde Atlantycka, ale dopiero pierwszy raz przecisnal sie przez powstrzymujace wode pole silowe. Bylo polprzepuszczalne, takie samo jak membrany na orbitalnej wyspie Prospera. Wiedzial juz teraz, ze "polprzepuszczal-na" oznacza, iz ludzie i postludzie mogli przez nia przechodzic bez przeszkod, poza tym zas byla absolutnie szczelna. Pierwszy raz przechodzil jednak przez z nia ze swiata ciepla i powietrza w swiat zimna, mroku i ogromnych cisnien. Wierzyl, ze termoskora - chociaz nie chronila przed promieniowaniem - nie da mu zginac pod woda, i sie nie zawiodl. Nie chcialo mu sie nawet sprawdzac danych na temat jej konstrukcji, mimo ze z pewnoscia byly latwo dostepne. Nie interesowalo go, w jaki sposob chroni go przed naporem wodnych mas. Najwazniejsze, ze robi-ta to skutecznie. Panele na piersi automatycznie zwiekszyly natezenie swiatla, ktore ginelo w gestej od zanieczyszczen wodzie. W zatopionych partiach okretu tetnilo zycie. Istoty, ktore przetrwaly, nie tylko uodpornily sie na promieniowanie, ale zdawaly sie czerpac z niego sily zywotne. Wszystkie metalowe powierzchnie ginely pod gruba warstwa zwapnialych korali i grzybow albo pod masa zywej tkanki w roznych odcieniach zieleni, rozu, szarosci i blekitow. Sploszone swiatlem kraby uciekaly w poplochu. Krwistoczerwony wegorz wychylil sie z dziury we wlazie wejsciowym, ale zaraz cofnal leb; tylko rzedy bialych zebow blysnely w swietle. Harman wyminal go szerokim lukiem i przecisnal sie przez wlaz. Z resztek SI pobral przyblizony plan okretu, wystarczajacy, aby dostac sie na mostek, ale drabina prowadzaca na poziom straznicy i mesy zniknela. Okret byl zbudowany glownie z superstopow, ktore nawet na dnie morza mialy przetrwac nastepne dwa tysiace lat, drabinka jednak - a wlasciwie "schodnia", jak podpowiadaly mu usluzne proteiny - zwyczajnie skorodowala i sie rozpadla. Wcisnal palce w osad zalegajacy pokrywy wentylatorow po bokach przechylonej schodni - liczac na to, ze nie pcha ich prosto w paszcze nastepnych wegorzy - i z mozolem zaczal brnac do gory przez gesta, zielonkawa zupe. Radioaktywne smieci i zyjatka czepialy sie termoskory, gogli i maski. Zanim wdrapal sie na wyzszy poziom pokladu, byl o krok od hi-perwentylacji. Z doswiadczenia wiedzial, ze maska osmotyczna dba 0 odpowiedni sklad mieszanki oddechowej, ale na mysl o nacisku mas wody na kazdy centymetr kwadratowy jego ciala ciarki przebiegaly mu po plecach. Nie musial siegac do pamieci proteinowej, zeby wiedziec, ze skoro termoskora ochronila go w kosmicznej prozni, tym bardziej zapewni mu bezpieczenstwo pod woda - ale proznia byla o wiele czystsza. Ciekawe, czy ten sluz, ktory zalepia mi okulary, to resztki kobiet 1 mezczyzn, ktorzy dawno temu plywali tym okretem... Odsunal do siebie takie mysli. Byly nie tylko makabryczne, ale i niedorzeczne. Nawet jezeli ktos tu utonal, to wiecznie glodni mieszkancy glebin w kilka lat ogryzli ciala do kosci, a niedlugo pozniej pozarli i kosci. Mimo wszystko... Skupil sie na wyszukiwaniu drogi wsrod powywracanych i obrosnietych koralem koi. Tylko dzieki znajomosci planu okretu domyslal sie, ze znajduje sie w dawnym pomieszczeniu sypialnym. Bardziej przypominalo pokryta kurzem stuleci krypte, w ktorej zamiast Capulettich i Montecchich na poroslych szarym grzybem katafalkach zamieszkaly zmutowane kraby i kryjace sie przed swiatlem wegorze. Bede musial poczytac troche tego Szekspira, pomyslal. W pamieci molekularnej co chwila natykal sie na odniesienia do jego tworczosci. Przeszedl przez otwarty wlaz, odgarniajac na bok zaslone oslizle-go zielska, i wplynal do dawnej mesy. Dlugi stol nie wiedziec czemu przypominal mu stol Kalibana na wyspie Prospera - moze dlatego, ze zmutowane grzyby i mieczaki w mesie przybraly szkarlatna barwe krwi. Na drugim koncu krwawej groty miala znajdowac sie drabinka - najprawdziwsza drabinka, nie zadna schodnia - a dalej kabina lacznosciowa, skad przez stanowisko nasluchu sonarowego powinien trafic na mostek. Drabina zniknela, a waski, pionowy tunel byl zatkany niebiesko-zielonymi naroslami, przywodzacymi Harmanowi na mysl znane z opowiesci Daemana lodowe gniazdo Setebosa w Kraterze Paryskim. Te zapore zbudowaly jednak ziemskie organizmy, moze troche zmutowane, ale nic ponad to. Zaczal ja rozrywac, sapiac ciezko i garsciami zdzierajac tysiacletnie narosle. Zalowal, ze nie ma siekiery. W wodzie unosilo sie juz tyle sluzu i smiecia, ze nie widzial wlasnych rak. Cos dlugiego i oslizlego - czyzby nastepny wegorz lub waz morski? - przemknelo wzdluz jego ciala, otarlo sie o niego i znikne-to na dolnym pokladzie. Uparcie wyszarpywal grudy gestej, radioaktywnej papki i przedzieral sie na oslep do gory. Przejscie na nastepny poklad bylo jak powtorne narodziny - tyle ze w o wiele paskudniejszym swiecie. Stoczyl tak heroiczna walke, ze nawet znalazlszy sie na gorze, nie od razu zorientowal sie, ze osiagnal poziom mostku. Wszedzie zwieszaly sie zielone, sluzowate macki, a w wodzie plywalo tyle smiecia, ze oslepialo go odbicie wlasnych swiatel. Dluga chwile lezal w pierwotnej brei i zbieral sily. W koncu przypomnial sobie, ze kazda chwila spedzona na statku-widmie przybliza chwile jego smierci. Dzwignal sie na kolana, sciagnal oblepiajace mu ramiona i plecy wlokna zielska i zaczal isc w strone rufy. Kabina lacznosciowa tetnila zyciem. Ledwie sobie to uswiadomil, stanal jak wryty. Wbudowane w jego dalo funkcje, ktorych nawet nie zdazyl skatalogowac, wychwycily puls aparatury lacznosciowej, czekajacej w gotowosci pod zywym, zielonym kobiercem. Probowala nawiazac kontakt - ale nie z Har-manem, bo zadna SI na pokladzie nie zauwazyla jego obecnosci; kiedy zgasly kwantowe rdzenie komputerow, SI stracily zdolnosc interakcji z ludzmi. Chcialy jednak sie z kims porozumiec. A przede wszystkim rozpaczliwie wyczekiwaly rozkazow. Wiedzial, ze nie znajdzie tu tego, co go naprawde interesuje. Na wpol idac, na wpol plynac, wyminal stanowisko sonaru i kabine nawigacyjna. Gdyby kiedys rozmyslal o okretach podwodnych (SI w glowicy torpedy zdecydowanie wolala w tym wypadku okreslenie "okret" od tradycyjnego "statku") - czego nie mial okazji czynic - przypuszczalby zapewne, ze skladaja sie z wielu malych, wodoszczelnych i hermetycznie zamykanych pomieszczen. Ten wygladal inaczej. Przestrzenie we wnetrzu byly calkiem spore, jesli porownac je z rozmiarami kadluba, i nie zostaly przesadnie posegmentowane. Gdyby do srodka wlala sie woda - co, jak widac, kiedys sie zdarzylo - zalodze okretu nie grozila powolna smierc w meczarniach i rozpaczliwe chwytanie w pluca uwiezionych pod sufitem resztek powietrza, lecz zgon od uderzenia gwaltownej fali, w ulamku sekundy zmiatajacej wszystko, co napotka na drodze. Zupelnie jakby plywajacy na tym okrecie ludzie przedkladali szybka smierc w otwartej przestrzeni nad powolne konanie w klaustrofobicznych klitkach. Przestal plynac i stanal na posadzce, kiedy zorientowal sie, ze trafil na miejsce. Stal nie byla tu tak gesto obrosnieta materia organiczna. Majac w pamieci plan mostku, rozpoznal stanowiska kierowania ogniem i odpalania torped - pionowe metalowe kolumny, ktore w warunkach bojowych wyswietlaly dziesiatki wirtualnych przyrzadow sterowniczych. Chodzil po mostku, dlonmi w termoskorze dotykal metalowych i plastikowych powierzchni, sluchal, co mowia zatopione w maszynach martwe mozgi kwantowe. Nigdzie nie bylo kapitanskiego krzesla, fotela czy tronu. Kapitan musial stac w tym miejscu, przy centralnie umieszczonym stole, nad ktorym znajdowal sie glowny pulpit sterowniczy, wyswietlajacy dane ze wszystkich systemow i urzadzen na pokladzie. W normalnych warunkach byl wirtualny i trojwymiarowy, w razie awarii holopro-jektorow informacje kierowano na ekrany cieklokrystaliczne. Przesunal dlonia w zielonej zawiesinie i wyobrazil sobie ekran sonaru... w tym miejscu. Ekrany taktyczne... po lewej. Pare metrow za jego plecami szare, oslizle grzyby obrosly fotele technikow, zasiadajacych przy ekranach, na ktorych wyswietlal sie kurs okretu, dane z komor balastowych, informacje z radaru, sonaru, GPS, sond bezzalogowych, sygnaly o gotowosci i uzbrojeniu torped, kola sterow glebokosci... Gwaltownie cofnal reke. To go nie interesowalo! Chcial sie dowiedziec... Jest. Czarny, metaliczny monolit znajdowal sie tuz za plecami kapitana. Nie pokryly go pakle, nie obrosly grzyby i korale, nie uczepily sie go zadne mieczaki. Byl doskonale czarny. Swiatlo lamp Harmana w ogole sie od niego nie odbijalo. Wlasnie dlatego przegapil go, gdy rozgladal sie po kabinie pierwszy raz. To byla glowna SI okretu, dostosowana do wielorakiej interakcji z kapitanem i czlonkami zalogi. Harman dobrze wiedzial, ze komputer kwantowy, nawet pochodzacy z zamierzchlej przeszlosci, martwy od ponad dwoch tysiecy lat i dysponujacy zaledwie ulamkiem procentu dawnej mocy, i tak bedzie bardziej zywy od wielu nominalnie zywych istot na calej planecie. Kwantowe sztuczne inteligencje umieraly powoli i niechetnie. Zdawal sobie sprawe, ze nie zna kodow dostepu do glownych bankow pamieci SI, obawial sie, ze nie zna nawet jezyka, w ktorym byly zapisane - ale wiedzial tez, ze nie bedzie to mialo zadnego znaczenia. Nanogenetyczne funkcje zapisane w jego DNA powstaly na dlugo po tym, jak ta maszyna przestala dzialac. Nic sie przed nim nie ukryje. Ta mysl go przerazila. Nagle zapragnal wydostac sie z tego podwodnego grobowca, uciec przed promieniowaniem, ktore wzeralo mu sie w skore, mozg, jadra, bebechy i oczy, kiedy tak stal i zastanawial sie, co zrobic. Ale musial sie dowiedziec. Przylozyl dlon do czarnego monolitu. Okret nazywal sie "Miecz Allaha". Wyszedl na morze w dniu... Harman pominal wpisy w dzienniku pokladowym, daty, przyczyny wojny... Zatrzymal sie tylko na chwile, aby sprawdzic, czy "Miecz Allaha" faktycznie wszedl do sluzby po rubikonie, w Czasie Demen-cji, w okresie wojen, kiedy Kalifat Swiatowy chylil sie ku upadkowi, achodnia demokracja legla w gruzach, Nowa Unia Europejska stala sie zlepkiem panstw cieszacych sie fikcyjna autonomia i ledwie dyszacych pod naporem rosnacego w sile Chanatu... To tez bylo bez znaczenia. Liczylo sie tylko to, co znajdowalo sie w trzewiach okretu, rownie prawdziwe i namacalne jak plod w lonie Ady. Przesluchal w przyspieszonym tempie zbiorowy testament liczacej dwadziescia szesc osob zalogi. Uzbrojony w pociski balistyczne okret klasy Mahomet byl tak zautomatyzowany, ze do jego obslugi wystarczala osmioosobowa zaloga, na ten rejs zglosilo sie jednak tak wielu ochotnikow, ze lacznie az dwudziestu szesciu wybrancow wzielo udzial w ostatniej misji "Miecza Allaha". Wszyscy byli mezczyznami, ludzmi niezwykle poboznymi, i w obliczu zblizajacej sie zaglady powierzyli swoje dusze Allahowi. Wygladalo na to, ze wokol "Miecza Allaha" nieublaganie zaciskal sie kordon sil Chanatu - okretow podwodnych i nawodnych, samolotow i statkow kosmicznych. Zaloga okretu wiedziala, ze pozostalo im doslownie kilka minut zycia, a Ziemi - kilka minut istnienia. Kapitan kazal wystrzelic pociski. Glowna SI potwierdzila przyjecie rozkazu i przekazala go do wykonania. Dlaczego rakiety nie odpalily? Harman przeszukal cala SI, az do jej kwantowych bebechow, ale nie znalazl zadnego wytlumaczenia. Czlowiek wydal rozkaz. Cztery klucze zostaly wlozone na swoje miejsca i przekrecone. Wspolrzedne celow i instrukcje odpalenia kazdego pocisku z osobna zostaly zatwierdzone i przekazane. Przelaczniki - wirtualne i materialne - zamknely obwody. Odliczanie odbylo sie zgodnie z planem. Zdublowane systemy hydrauliczne otworzyly stalowe pokrywy wyrzutni, tak ze kazdy pocisk byl oddzielony od wod oceanu tylko cienka niebieska pokrywa z wlokna szklanego. Same wyrzutnie zostaly wypelnione azotem, ktory rownowazyl cisnienie napierajacej z zewnatrz wody. Czterdziesci osiem zapalnikow pod napieciem dwoch i pol tysiaca woltow mialo odpalic tylez pociskow napedzanych energia sprezonego azotu. Sprezony gaz pod cisnieniem szesciu tysiecy atmosfer powinien w ulamku sekundy wypchnac je z silosow, otoczone bankami azotu. W chwili gdy jak korki wyskoczylyby z morza, mial sie wlaczyc naped rakietowy, zaopatrzony w podwojnie zdublowane zapalniki, i pociski z rykiem runelyby na swoje cele. Wskazniki SI sygnalizowaly odpalenie rakiet. Wszystkie czterdziesci osiem wyrzutni brzemiennego rakietami "Miecza Allaha" poprawnie przeszlo sekwencje "czekaj, gotowy, start, odpalony". A pociski nadal tkwily na swoich miejscach. Dogorywajaca SI wiedziala o tym i kiedy komunikowala sie z Harmanem, wyczuwal w przekazywanym przez dlon mrowieniu cos na ksztalt wstydu i zaklopotania. Serce walilo mu jak mlotem, oddychal szybko i gleboko - maska osmotyczna musiala ograniczyc przeplyw tlenu, zeby zapobiec ni-perwentylacji. Czterdziesci osiem pociskow, kazdy z szesnastoma oddzielnymi glowicami, dawalo lacznie siedemset szescdziesiat osiem ladunkow: gotowych, odbezpieczonych, uzbrojonych - i wycelowanych w sie demset szescdziesiat osiem ocalalych na Ziemi miast, zabytkow i kurczacych sie osiedli ludzi, ktorzy przezyli epidemie rubikonu. Nie byly to jednak zwykle, przeniesione z torped ladunki termojadrowe. Kazda z siedmiuset szescdziesieciu osmiu glowic zawierala uwieziona w polu silowym czarna dziure - taka bowiem byla w owym czasie bron ostateczna Kalifatu i calej ludzkiej rasy. Najlepszy detergent, pomyslal Harman, na wpol smiejac sie, na wpol placzac. Czarne dziury byly calkiem male, nie wieksze niz - jak to mowil w zarliwej przemowie pozegnalnej jeden z marynarzy - "pilka do nogi, za ktora w dziecinstwie uganialem sie po ruinach Karaczi". Gdybyjednak wyzwolone z pol silowych spadly na wyznaczone cele, skutki uderzenia bylyby znacznie bardziej widowiskowe niz przy zwyczajnej bombie termojadrowej. Czarna dziura przebilaby powierzchnie Ziemi, wydzierajac w sercu miasta dziure wielkosci pilki futbolowej, ale gdy tylko znalazlaby sie na wolnosci, spowodowalaby implozje plazmowa tysiac razy potezniejsza od wybuchu termojadrowego. Wgryzajac sie w glab Ziemi, zamienialaby piasek, skale, wode i magme w oblok pary i plazmy, zasysajac ludzi, domy, samochody, drzewa, cale miasto i okolice w promieniu dziesiatkow kilometrow. Czarna dziura, ktora wydarla szeroki na kilometr krater w sercu Paryza miala niecaly milimetr srednicy i byla niestabilna. Pochlonela sama siebie, zanim dotarla do jadra Ziemi. Harman wiedzial juz, ze na skutek tamtego nieudanego eksperymentu zginelo jedenascie milionow ludzi. Te czarne dziury nie mialy same sie pochlonac, lecz przelatywac tam i z powrotem przez planete jak pileczki pingpongowe. Przebily-byjana wylot, po wynurzeniu sie z przeciwnej strony wyhamowalyby w atmosferze, spadaly na Ziemie i cykl zaczalby sie od poczatku. Siedemset szescdziesiat osiem kul radioaktywnej plazmy mialo raz zarazem przebijac skorupe planety, plaszcz, jadro, plaszcz i skorupe po drugiej stronie - i tak przez cale miesiace albo lata, az w koncu znieruchomialyby w samym srodku drogiej, kochanej Ziemi i zaczely pozerac ja cala. Dwudziestu szesciu czlonkow zalogi, ktorych przedsmiertnych mow odsluchal wczesniej Harman, nie krylo zachwytu nad planowanym spektakularnym zakonczeniem misji. Trafiliby prosto do raju. Bogu niech bedzie chwala! Harman sila woli powstrzymal sie od cofniecia reki z monolitu, chociaz mial ochote przede wszystkim zwymiotowac w maske. Wytrwal tak jeszcze przez cala dluga, niekonczaca sie minute. Szukal instrukcji, ktore pozwolilyby mu rozbroic czarne dziury. Pola silowe, w ktorych czarne dziury tkwily w glowicach, byly bardzo silne i mogly wytrzymac cale stulecia, ale przetrwaly juz dwa i pol tysiaca lat i wyraznie sie zdestabilizowaly. Gdyby choc jedna czarna dziura wyrwala sie na wolnosc, inne poszlyby za nia. Nie miato zadnego znaczenia, ze w pierwsza podroz na wskros Ziemi wyruszylyby nie z pierwotnych celow, lecz z Bruzdy Atlantyckiej. Skutki bylyby rownie oplakane. Ani w SI, ani nigdzie indziej na pokladzie "Miecza Allaha" nie zapisano procedur rozbrojenia glowic. Czarne dziury po prostu istnialy, od czasu rownego dwudziestu pieciu standardowym okresom ludzkiego zycia, ale swiat, w ktorym szczytowym wytworem mysli technicznej byla kusza, nie znal sposobu ich rozbrojenia. Cofnal reke. Nie mogl sobie pozniej przypomniec, jak znalazl droge wyjscia z zatopionej czesci okretu, jak na miekkich nogach przemierzyl suchy fragment przedzialu torpedowego, jak przez wyrwe w kadlubie wyszedl na zalany sloncem, blotnisty skrawek Bruzdy Atlantyckiej. Pamietal za to doskonale, ze padl na czworaki, zdarl kaptur i maske i wymiotowal. Odruch wymiotny meczyl go jeszcze dlugo po tym, jak pozbyl sie resztek tresci z zoladka - batoniki byly bardzo posilne, ale niewiele po nich zostawalo. Nie mial sily wstac. Odczolgal sie od kaluzy wymiocin, osunal na ziemie i przetoczyl na plecy. Patrzyl na dlugi, waski pasek nieba i niezbyt kontrastowe, lecz widoczne golym okiem pierscienie. Obracaly sie, przecinaly, poruszaly jak biale wskazowki jakiegos tajemniczego zegara, odliczajacego godziny, dni, miesiace albo lata do chwili, gdy pekna kule pol silowych, znajdujace sie na wyciagniecie reki od Harmana. Wiedzial, ze powinien jak najszybciej oddalic sie od radioaktywnego wraku, chocby pelznac, ale nie znajdowal w sercu dosc woli, by to zrobic. W koncu - uplynely chyba cale godziny, bo niebo zaczelo ciemniec - wlaczyl monitor medyczny. Zgodnie z przewidywaniami dowiedzial sie, ze otrzymal smiertelna dawke promieniowania. Zawroty glowy, ktore juz mu zaczynaly dokuczac, mialy sie jeszcze nasilic. Mdlosci wkrotce wroca. Krew juz zaczynala mu sie zbierac plytko pod skora. W ciagu kilku godzin - ten proces juz sie rozpoczal - komorki we wnetrznosciach zaczna sie rozdzielac i rozpadac calymi miliardami. Potem przyjdzie krwawa biegunka, z poczatku przerywana, ale pozniej juz ciagla, gdy organizm zacznie doslownie wydalac rozpuszczone bebechy. Nastepnym etapem beda krwotoki wewnetrzne, zaczna sie rozpadac sciany komorkowe i cale uklady zaczna kolejno odmawiac posluszenstwa. Wiedzial rowniez, ze pozyje dostatecznie dlugo, zeby tego wszystkiego doswiadczyc, chociaz nastepnego dnia oslabnie juz tak bardzo, ze w przerwach miedzy napadami mdlosci i biegunki nie da nawet rady czolgac sie dalej na zachod. Bedzie lezal nieruchomo na dnie Bruzdy, wstrzasany atakami drgawek. Umierajac, nie bedzie nawet widzial nieba ani gwiazd - monitor juz sygnalizowal rozwoj popromiennych katarakt w obojgu oczach. Usmiechnal sie. Nic dziwnego, ze Mojra i Prospero dali mu tylko garsc batonikow. Wiedzieli, ze wiecej nie bedzie potrzebowal. Ale dlaczego? Dlaczego uczynili ze mnie Prometeusza, obdarzyli znajomoscia funkcji, cala ta wiedza, obietnica lepszej przyszlosci dla Ady i calego rodzaju ludzkiego, skoro i tak skazali mnie na smierc... I to jaka. Zachowal wystarczajaco duzo przytomnosci i zdrowego rozsadku, zeby miec swiadomosc, ze miliardy nie gorszych od niego ludzi kierowaly te same przedsmiertne mysli prosto w nieczule niebo. Byl rowniez na tyle madry, zeby odpowiedziec sobie na to pytanie. Prometeusz wykradl ogien bogom. Adam i Ewa sprobowali w rajskim ogrodzie owocu z drzewa wiedzy. Wszystkie stare mity opowiadajace o stworzeniu swiata opowiadaly te sama historie w roznych wersjach, ale zawsze z tym samym okrutnym moralem - kto ukradnie ogien i wiedze bogom, stanie sie wprawdzie kims wiecej niz zwierzeta, z ktorych wyewoluowal, ale do prawdziwego bostwa nadal bedzie mu bardzo, bardzo daleko. W tej chwili wiele by dal za to, zeby zapomniec o dwudziestu szesciu testamentach szalencow z zalogi "Miecza Allaha". W wypranych z emocji mowach pozegnalnych czul caly ciezar brzemienia, ktore niosl Adzie, Daemanowi, Hannah i pozostalym - swoim przyjaciolom i calej swojej rasie. Caly ostatni rok - pokazywana przez caluny opowiesc o Troi, ktora Prospero zartem sprezentowal ludziom za posrednictwem Odyseusza iSavi, oblakane misje, smiertelnie niebezpieczne przedstawienie na orbitalnej wyspie, ucieczka na Ziemie, poznanie tajnikow konstrukcji broni, zalazek prawdziwego spoleczenstwa, odkrycie polityki, nawet nieporadne szukani(R) awniastki religii... To wszystko znow uczynilo ich ludzmi. Ludzkosc naprawde wrocila na Ziemie - po ponad tysiacu czterystu latach obojetnosci. Ich dziecko - jego i Ady - mogloby byc prawdziwym czlowiekiem, byc moze pierwsza istota ludzka, ktora przyjdzie na swiat po wygodnych, nieludzkich, nadzorowanych przez falszywych bogow stuleciach letargu. Na kazdym kroku zmagaloby sie z zagrozeniami i swoja smiertelnoscia, musialoby improwizowac, nawiazywac kontakty z innymi chocby po to, zeby wyjsc zwyciesko z walki z wojniksami, ka-libanami, Kalibanem, Setebosem... To by bylo ekscytujace. Przerazajace. Prawdziwe. I doprowadziloby - mogloby doprowadzic - z powrotem do "Miecza Allaha". Przetoczyl sie na bok i znow zwymiotowal - krwia i sluzem. Szybciej niz sie spodziewalem. Zacisnal powieki z bolu - cierpial rozne jego rodzaje, ale najbardziej dokuczal mu bol tej nowej wiedzy. Siegnal do prawego biodra. Namacal pistolet. Odpial pasek, wyjal bron z kabury i druga reka odciagnal zamek, tak jak pokazala mu to Mojra, wprowadzajac naboj do komory. Odbezpieczyl pistolet i przystawil sobie do skroni. 35 D emogorgon przeslania polowe ognistego nieba. Azja, Pantea i milczaca Ione kulasie przed nim. Okoliczne skaly, granie i wulkany roja sie od ruchomych sylwetek. Tytani, Godziny, monstrualne rumaki, potwory, przypominajace Uzdrowiciela stonogi, nieludzcy Woznice w rydwanach, nastepni tytani - wszyscy zajmuja miejsca na schodach greckiej swiatyni niczym przysiegli na procesie. Dzieki wbudowanym w termoskore goglom Achilles widzi ich wszystkich doskonale. I musi przyznac, ze wolalby nie widziec.Potwory z Tartaru sanaprawde straszne. Tytani sakudlaci i... tytaniczni. Woznice i istoty nazwane przez Demogorgona Godzinami wymykaja sie nie tylko slowom, ale i oczom Achillesa, ktory nie moze zogniskowac na nich wzroku. Przypomina mu sie dzien, w ktorym cieciem miecza rozchlastaljakiemus.TtasjfflMrKJwi brzuch i piers i zobaczyl malenkiego homunkulusa, wpatrujacego sie wen blekitnymi slepkami spod strzaskanych zeber i sklebionych wnetrznosci. Wtedy to pierwszy i ostatni raz porzygal sie na polu bitwy. A teraz patrzenie na Godziny i Woznicow przychodzi mu z podobnym trudem. Demogorgon czeka, az monstrualni przysiegli zajma miejsca. Korzystajac z okazji, Hefajstos wyciaga ze swojego okraglego helmu cienka linke i wpina jawkapturtermoskory Achillesa. -Slyszysz mnie? - pyta kaleki bog. - Mamy chwile, zeby porozmawiac. -Ja cie slysze. Myslisz, ze Demogorgon nie? Przedtem slyszal. Teraz nie. To stale lacze. Demogorgon to kawal drania, ale J. Edgarem Hooverem na pewno nie jest. -Kim? -Niewazne. Posluchaj, synu Peleusa, musimy sie umowic, co powiemy Demogorgonowi i tej zbieraninie olbrzymow. Wiele od tego zalezy. Achilles piorunuje go wzrokiem, ktory na polu bitwy mrozi przeciwnikom krew w zylach. -Nie nazywaj mnie tak. Hefajstos az cofa sie o krok i niechcacy napina laczacy ich prze-'(!. -Jak? -Synem Peleusa. Nie chce tego wiecej slyszec. Boski Rzemieslnik podnosi dlonie w pancernych rekawicach. -W porzadku. Ale i tak musimy porozmawiac. I to szybko. Zaraz sie zacznie sad kangurow. -Co to jest kangur? Achilles zaczyna miec dosc tego boga-miniaturki i jego falszywej gadki. Trzyma miecz w dloni. Ma nieodparte wrazenie, ze aby zabic rzekomego niesmiertelnego, wystarczyloby rozciac mu to blazenskie metalowe ubranko, a potem odsunac sie i patrzec, jak dlawi sie kwasnym powietrzem. Chociaz z drugiej strony... Hefajstos jest jednak olimpijskim bogiem i nie przestaje nim byc nawet z dala od kadzi Uzdrowiciela. Moze wiec bezczelny kulas zareagowalby takjakAchil-les - kaszlalby, krztusil sie, rzygal i lezal plackiem przez cala wiecznosc, skrecany bolem i niezdolny wstac, az ktoras okeanida by go zezarla. Achilles ma ogromna ochote przekonac sie, jak bedzie naprawde. Ale sie powstrzymuj e.iRtgsrtuiui -Zapomnij - mowi Hefaj stos. - Co chcesz powiedziec Demogorgonowi? Moze wolisz, zebym ja mowil? -Nie. -No dobrze, ale w takim razie musimy uzgodnic zeznania. 0 co poprosisz Demogorgona i tytanow, poza zabiciem Zeusa? -Nie zamierzam prosic Demogorgona, zeby zabil Zeusa - stwierdza stanowczo Achilles. Brodaty boski karzel wytrzeszcza oczy. Widac je wyraznie przez szklana banke helmu. -Nie? Myslalem, ze po to tu przyszlismy. -Sam zabije Zeusa, a jego watrobe rzuce Argusowi, psu Odyseusza. -No dobrze - wzdycha Hefajstos. - Ale jesli mam zasiasc na olimpijskim tronie, co sam mi zaproponowales i w czym Nyks udzielila mi poparcia, musimy przekonac Demogorgona, zeby interweniowal. A Demogorgon jest oblakany. -Oblakany? Wiekszosc potworow pozajmowala juz swoje miejsca wsrod zebatych grani, stozkow popiolu i strug lawy. -Slyszales, jak mowil o Bogu Wszechmocnym, prawda? -Nie wiem, o kim moglby mowic, jesli nie o Zeusie. -Mial na mysli najwyzszego Boga calego wszechswiata. - Slyszany przez glosniki wbudowane w termoskore Hefajstos chrypi jeszcze bardziej niz zazwyczaj. - Jedynego. Boga przez duze B. Innych bogow nie ma. -To niedorzeczne. -Wlasnie. Dlatego inni przedstawiciele tej rasy wygnali Demogorgona tutaj, do Tartaru, jak do wiezienia. -Rasy? - powtarza z niedowierzaniem Achilles. - Chcesz powiedziec, ze takich demogorgon ow jest wiecej?! -Naturalnie. Nic, co zywe, nie istnieje w pojedynke. Nawet ty musiales sie zorientowac, ze to prawda. A Demogorgon jest szurniety jak szczur z trojanskiego sracza. Czci jakiegos wszechmogacego Boga przez duze B, ktorego czasem nazywa Cisza. -Cisza? Achilles probuje sobie wyobrazic boga, ktory nic nie mowi. W zyciu czegos podobnego nie widzial. -Tak - burczy mu w sluchawkach glos Hefajstosa. - Z tym ze ta "Cisza" to nie jest jeszcze caly wszechmocny Bog przez duze B, tylko jedna z Jego, przez duze J, manifestacji. -Przestan z tymi duzymi literami. Czyli Demogorgon wierzy jednak w wiecej niz jednego boga? Nie! Po prostu ten jeden Bog ma wiele wcielen. Wiele awata-row. Tak jak Zeus, kiedy chce posunac jakas smiertelniczke. Pamietasz, jak zmienil sie w labedzia, zeby... -Do kurwy nedzy, co to wszystko ma wspolnego z przesluchaniem, ktore zacznie sie za pol minuty?! - krzyczy Achilles. Hefajstos przytyka dlonie do szklanej banki na glowie - mniej wiecej w tych miejscach, gdzie pod szklem znajduja sie jego uszy. -Cicho! Moje slowa maja bardzo duzo wspolnego z proba przekonania Demogorgona, zeby uwolnil tytanow, a nastepnie namowienia ich, zeby zaatakowali Zeusa, zlikwidowali bogow olimpijskich i oddali mi tron Olimpu. -Przed chwila powiedziales, ze Demogorgon sam jest tu wiezniem. -Owszem. Nyks otworzyla dziure w branie, prowadzaca tu z Olimpu. Bedziemy mogli nia wrocic, chyba ze zaniknie sie, zanim to cholerne przesluchanie, proces, posiedzenie sejmiku, czy co to ma byc, sie zacznie! A Demogorgon moglby chyba w kazdej chwili stad uciec. -Co to za wiezienie, z ktorego mozna uciec, kiedy sie chce? - dziwi sie Achilles. Zaczyna podejrzewac, ze najbardziej nienormalny w tym towarzystwie jest kaleki Bog Rzemiosla. -Powinienes dowiedziec sie troche o rasie, z ktorej pochodzi Demogorgon - brzeczy szklana banka zatknieta na szczycie piramidy z metalowych baniek. - Tylko troche, bo o nich w ogole malo wiadomo. Demogorgon sam sie tu uwiezil, poniewaz tak mu kazano. Moze sie teleportowac, gdzie zechce i kiedy zechce, jesli tylko uzna, ze dziala w waznej sprawie. I my wlasnie musimy go przekonac, ze tak jest. -Ale przeciez mamy dziure w branie, mozemy przez nia wyjsc. A poza tym, co z tego bedzie miala Nyks? W domu Odyseusza, zanim obudzilismy Zeusa, powiedziales, ze Noc otworzy dziure w branie. Uwierzylem ci. Ale dlaczego to robi? Co z tego ma? -Bedzie zyc. Hefajstos sie rozglada. Poczwary sa na miejscach. Sad rozpoczyna posiedzenie. Wszyscy czekaja, az Demogorgon przemowi. Achilles tez to zauwaza. -Jak to, bedzie zyc? - syczy do mikrofonu. - Mowiles, ze Nyks jest jedyna boginia, ktora napawa strachem samego Zeusa. Ona i te jej przeklete Mojry. Zeus me moze jej nic zrobic. Szklana banka chwieje sie w przod i w tyl, kiedy Hefajstos kiwa glowa. -Nie myslalem o Zeusie, lecz o Prosperze, Sykoraks i ludziach... to znaczy o istotach, ktore pomogly stworzyc Zeusa, mnie, innych bogow, a nawet tytanow. I nie chodzi tu o Uranosa i Ga je, matke Ziemie. Ich wtedy tez jeszcze nie bylo. Achilles probuje ogarnac rozumem idee stworzenia bogow i tytanow przez kogos innego niz Ziemia i Noc. Bezskutecznie. -Zlapali potwora imieniem Setebos i przez dziesiec lat wiezili go na Marsie i waszej ilionskiej Ziemi - ciagnie Bog Ognia. -Kto? - Achilles ma juz zupelny metlik w glowie. - Co to jest Setebos? I co ma wspolnego z tym, co za minute powiemy Demogorgonowi? -Z pewnoscia znasz troche historie, Achillesie, i slyszales o tym, jak Zeus pokonal swojego ojca Kronosa i innych tytanow, chociaz tytani byli silniejsi od olimpijskich bogow. -Slyszalem. - Achilles znow czuje sie jak maly chlopiec pobierajacy nauki u Chirona. - Zeus wyszedl z wojny z tytanami zwyciesko, poniewaz sprzymierzyl sie ze straszliwymi potworami, wobec ktorych nawet tytani byli bezradni. -A kto byl na jstraszniejszym ze straszliwych potworow? - pyta brodaty bog. Przemawia tak protekcj onalnym tonem, ze Achilles ma go ochote wypatroszyc. -Sturamienny - odpowiada, z trudem zachowujac resztki cierpliwosci. Demogorgon lada chwila zacznie przemawiac, a belkot Hefajstosa wcale nie pomaga Achillesowi zebrac mysli. - Wieloreki potwor, ktorego wy, bogowie, nazwaliscie Briareosem. Pierwsi ludzie nadali mu imie Ajga jon. -Stwor przezywany Briareosem lub Ajga jonem naprawde nazywa sie Setebos - syczy Hefajstos. - Przez dziesiec lat nie mogl sycic swojego glodu jak nalezy, bo musial ograniczac sie do waszej smiechu wartej wojenki trojanskiej. Zostal jednak uwolniony i caly Uklad Sloneczny drzy w swoich kwantowych posadach. Nyks martwi sie, ze zniszczeniu ulegnie nie tylko Ziemia, ale takze nowy Mars i caly mroczny wymiar egzystencji. Dziury w branie lacza wszystko ze wszystkim, a oni sa tacy nierozwazni, Prospero, Sykoraks, Setebos i cala reszta. Jezeli ktos nie wtraci sie do gry, Mojry zapowiadaja calkowite kwantowe unicestwienie Ziemi i okolic. Nyks wolalaby, zebym ja, kulawy karzel, zasiadl nastanie-Olimpu, niz zeby mialo dojsc do takiej katastrofy. Achilles, ktory nie ma zielonego pojecia, co wlasciwie pieprzy ten boski kurdupel, milczy. Tymczasem Demogorgon chrzaknieciem ucisza ostatnie szmery rozmow tytanow, Godzin, Woznicow, Uzdrowicieli i innych zdeformowanych stworow. -Ale najlepsze... - Hefajstos szepcze, jakby mimo laczacego ich kabla bezksztaltna chmura mogla ich jednak podsluchac. - ...najlepsze jest to, ze Demogorgon i jego bog, Cisza, zjadaja takie Setebosy na sniadanie. -To nie Demogorgon jest niespelna rozumu - odpowiada Achilles, rowniez szeptem. - To ty jestes szurniety jak szczur z trojanskiego sracza. -Czy mimo to pozwolisz mi przemawiac w naszym imieniu? - dopytuje sie natarczywie Hefajstos. -Dobrze. Ale jesli powiesz cos, co mi sie nie spodoba, posiekam to twoje milutkie metalowe wdzianko na oddzielne kulki, potem odetne ci jadra i wepchne ci je do gardla przez ta szklana banke. -W porzadku. Hefajstos odlacza kabel. -Mozecie zaczynac. Slucham waszych prosb. 36 Postanowili przeglosowac propozycje pozyczenia sonika Noma-1 nowi. Zebranie zostalo zaplanowane na dwunasta w poludnie, kiedy straze byly najmniej liczne, a najbardziej nuzace codzienne obowiazki wykonane. Dzieki temu wiekszosc mieszkancow Ardis - razem z pieciorgiem nowo przybylych, Hannah i Nomanem zebralo sie piecdziesiat piec osob - mogla byc na nim obecna. Wiesc o prosbie Nomana i tak juz lotem blyskawicy obiegla obozowisko i mieszkancy zamierzali stanowczo mu odmowic.Hannah i Ada do poludnia opowiadaly sobie nawzajem o ostatnich wydarzeniach. Hannah nie mogla sie otrzasnac po stracie przyjaciol i samego dworku, ale Ada przypominala jej uparcie, ze dwor mozna przeciez odbudowac, chociaz zapewne w skromniejszej formie. -Myslisz, ze tego dozyjemy? Ada nie wiedziala, co odpowiedziec. Scisnela mocniej dlon przyjaciolki. Rozmawialy o Harmanie, o jego tajemniczym zniknieciu z Golden Gate w towarzystwie istoty nazywanej Arielem i o przekonaniu Ady, ze nadal zyje. Mowily tez o drobiazgach - o przygotowywaniu posilkow i o planach powiekszenia obozowiska, ktore wziely w leb, kiedy wojniksow zaczelo przybywac. -Wiecie, dlaczego boja sie zblizyc do Setebosa? - spytala Hannah. -Nie mamy pojecia. Ada zaprowadzila przyjaciolke na skraj Dziury. Maly Setebos-nazwany przez Nomana "wsza" - lezal na dnie, na podkurczonych dloniach i mackach. Zolte slepia spojrzaly na kobiety z nieludzka obojetnoscia, ktora byla znacznie gorsza od zwyklej zlosliwosci. Hannah zlapala sie za skronie. -O Boze... O moj... Skrobie mi w mozg. Jakby chcial wejsc do srodka! -Zawsze to robi - przyznala polglosem Ada. Przyniosla ze soba kartaczownice i wycelowala ja teraz od niechcenia w lezaca pare metrow nizej mase blekitnosinej tkanki i rozowych dloni. -A jesli kogos... opeta? -Zawladnie nami, tak? Zacznie nas szczuc na siebie nawzajem? -No wlasnie... Ada wzruszyla ramionami. -Caly czas czegos takiego sie spodziewamy, zwlaszcza w nocy. Rozmawialismy o tym. Zwykle wszyscy naraz slyszymy, jak do nas wola, troche jakbysmy czuli przykry zapach w powietrzu. Ale kiedy uderza mocniej, tak jak przed chwila w ciebie, koncentruje sie na jednej osobie. Reszta slyszy wtedy tylko... nie wiem, jak to powiedziec... echo? -Uwazacie zatem, ze jesli zacznie was przejmowac, to pojedynczo? Kolejne wzruszenie ramion. -Mniej wiecej. Hannah spojrzala na ciezka kartaczownice w jej rekach. -Ale gdyby przejal cie w tej chwili, zabilabys mnie i cala mase ludzi, zanim... -To prawda. O tym rowniez rozmawialismy. -I co? Macie jakis plan? -Owszem - przytaknela Ada, znizajac glos. - Zabijemy potwora, zanim do tego dojdzie. Hannah pokiwala glowa. -Ale najpierw trzeba ewakuowac ludzi. Teraz juz rozumiem, dlaczego nie chcecie dac Odyseuszowi sonika. Ada westchnela ciezko. -Wiesz, po co mu jest potrzebny? -Nie. Nie chcial mi powiedziec. Wielu rzeczy mi nie mowi. -Mimo to go kochasz. -Odkad zobaczylam go na moscie. -Uzywalas calunow turynskich, kiedy jeszcze dzialaly, wiec na pewno wiesz, ze tamten Odyseusz mial zone. Opowiadal Achajom o Penelopie i o nastoletnim synu, Telemachu. Mowili w dziwnym jezyku, ale pod calunem zawsze ich rozumielismy. Hannah spuscila wzrok. -To prawda. Maly Setebos zaczal biegac po dnie Dziury na swoich malych zarozowionych raczkach. Piec macek wspielo sie po skale, piec dloni zacisnelo sie na kracie i zaczelo ja ciagnac z taka sila, ze metal zdawal sie wyginac. Zolte slepia palaly wlasnym swiatlem. Daeman wracal z lasu i spieszyl sie na poludniowe spotkanie, kiedy zobaczyl ducha. Na plecach niosl gruby plocienny worek z drewnem na opal. Myslal wlasnie o tym, ze wolalby stac na strazy albo polowac, zamiast rabac i nosic drewno - gdy doslownie dziesiec metrow od niego, spomiedzy drzew, wyszla kobieta. Dostrzegl ja katem oka - w sam raz, zeby zorientowac sie, ze widzi nie wojniksa, lecz ludzka kobiete, a wiec - zapewne - kogos z Ardis. Dlatego nie zwolnil kroku, nie wycelowal niesionej w wolnej rece broni, nie podniosl wzroku. Poprawil ciezki pakunek na plecach, odwrocil sie w strone kobiety, zeby sie z nia przywitac... i stanal jak wryty. To byla Savi. Wyprostowal sie. Ciezki ladunek pociagnal go do tylu i omal nie przewrocil, ale nawet gdyby padl jak dlugi, nie mozna by mu zarzucic, ze histeryzuje. Wybaluszyl oczy. To byla Savi - ale nie siwowlosa i podstarzala, ktora na jego oczach Kaliban najpierw zamordowal, a potem zaciagnal do swojej podwodnej groty na wyspie Prospera, tylko mloda, jasnoskora, piekniejsza. Zmartwychwstala? Niemozliwe. Duch! Taka byla jego pierwsza mysl - i pierwsze uklucie strachu. W jego czasach ludzie nie wierzyli w duchy, nie zrozumieliby nawet idei ducha. Nie liczac wzmianek w spektaklu turynskim, on sam poznal to slowo dopiero na jesieni, siglujac stare ksiazki w biblioteczce Dworu Ardis. Ale to musial byc duch. Mloda Savi wydawala sie polmaterialna. Jej postac migotala lekko, kiedy zobaczyla go, odwrocila sie i zaczela sie zblizac. Daeman uswiadomil sobie, ze widzi przez nia na wylot, i to nawet z wieksza latwoscia niz przez hologram Prospera. Wiedzial jednak, czul przez skore, ze to nie jest hologram, tylko cos... cos zywego i prawdziwego. Nie przeszkadzala mu delikatna poswiata bijaca z ciala Savi ani fakt, ze jej stopy nie dotykaly ziemi, kiedy rozgarniajac wysokie, brunatne trawy, szla w jego kierunku. Byla ubrana tylko w termoskore. Z wlasnego doswiadczenia wiedzial, ze w termoskorze - cienszej niz warstwa farby na naskorku - czlowiek czuje sie bardziej rozebrany, niz gdyby byl zupelnie nagi, i tak wlasnie wygladala Savi. Termoskora miala delikatnie niebieski odcien, ale kazdy miesien rysowal sie pod nia wyrazniej, a piersi zdawaly sie kolysac bardziej, niz powinny. Przywykl do widoku Savi w termoskorze, lecz zamiast lekko obwislych piersi i posladkow oraz sflaczalych miesni ud widzial teraz jedrny biust, plaski brzuch i silna, mlodziencza muskulature. Wyplatal sie z paskow, zrzucil worek na ziemie i chwycil kartaczownice oburacz. Dwiescie metrow dalej znajdowala sie nowa palisada, znad krawedzi wystawala nawet glowa patrolujacego ja wartownika, ale w zasiegu wzroku nie bylo nikogo innego. Znalazl sie sam na sam z duchem na skraju lasu. -Czesc, Daemanie. Glos Savi. Mlodszy, zywszy, bardziej rozwibrowany od hipnotyzujacego tonu, ktory zapamietal, ale o pomylce nie moglo byc mowy. Nie odpowiedzial. Zatrzymala sie na wyciagniecie reki od niego. Z tej odleglosci widzial juz, ze nie tyle migocze, ile pojawia sie i znika. W jednym ulamku sekundy wydawala sie calkowicie materialna, chwile pozniej - przezroczysta i zwiewna. Kiedy sie materializowa-la, widzial wyraznie rysujace sie pod termoskora sutki. Mloda Savi byla przepiekna. Zmierzyla go spojrzeniem znajomych ciemnych oczu. -Dobrze wygladasz. Bardzo schudles. Zmezniales. Nie odzywal sie. Kazdy, kto zapuszczal sie w glab lasu, mial przy sobie glosny gwizdek; znalezli ich kilka w ruinach dworku. Daeman nosil swoj na sznurku na szyi. Wystarczyloby w niego gwizdnac, a w niespelna minute przybieglby mu z pomoca tuzin uzbrojonych kobiet i mezczyzn. -Maszracje. - Usmiechnela sie. - Nie jestem Savi. Nigdy sie nie spotkalismy. Znam cie tylko z nagran i z opowiadan Prospera. -Kim jestes? - zapytal spietym, zachrypnietym glosem. Kobieta wzruszyla ramionami, jakby jej tozsamosc nie byla szczegolnie istotna. -Nazywam sie Mojra. To imie nic mu nie mowilo. Savi o nikim takim nie wspominala, Prospero tez nie. Przeszlo mu przez glowe, ze to Kaliban umie zmieniac postac. -Czym jestes? - zapytal w koncu. -Ha! - W tej jednej sylabie pobrzmiewal znajomy, chrapliwy smiech Savi. - Cudownie inteligentne pytanie. Nie: "dlaczego wygladasz jak moja niezyjaca przyjaciolka?", tylko: "czym jestes?" Prospero mial racje. Jestes bystrzejszy, niz na to wygladasz. Daeman dotknal zawieszonego na piersi gwizdka. Czekal. -Jestem postczlowiekiem - powiedziala podobizna Savi. Daeman scisnal mocniej gwizdek. -Postludzi juz nie ma. -Nie bylo, ale teraz sa. To znaczy, jest jeden. Ja. -Czego tu szukasz? Wolno wyciagnela reke i dotknela jego przedramienia. Spodziewal sie, ze jej dlon sie rozplynie, ale poczul jej dotkniecie rownie wyraznie, jakby mial przed soba ktoregos z mieszkancow Ardis. Smukle palce przesliznely sie po rekawie jego kurtki. Poczul tez cos w rodzaju elektryzujacego mrowienia. -Chce pojsc z toba na spotkanie i zobaczyc, jak bedziecie glosowac nad pozyczeniem sonika Nomanowi. Skad ona o tym wie? -Jezeli sie tam pokazesz, nie bedzie zadnego spotkania ani glosowania. Nawet Odys... To znaczy, nawet Noman bedzie chcial sie dowiedziec, kim jestes, skad sie tu wzielas i czego chcesz. -Byc moze. - Wzruszyla ramionami. - Ale poza toba nikt mnie nie bedzie widzial. To taka sztuczka, ktora Prospero wbudowal moim siostrom, kiedy postanowily zostac bogami. Pomyslalam, ze ja sobie zachowam. Czasem sie przydaje. Lewa reka Daeman bawil sie gwizdkiem, palec wskazujacy prawej wsunal pod oslone spustu kartaczownicy. Patrzyl, jak Mojra materiali-zuje sie, rozplywa i znow krystalizuje. Byl tak oszolomiony jej slowami, ze nie potrafil nawet wymyslic sensownego pytania. Intuicja podpowiadala mu jednak, ze nie powinien na razie odwracac sie od tej dziwnej kobiety, chociaz nie umialby powiedziec, skad ten pomysl. -Dlaczego tak cie interesuje nasza dyskusja? - zapytal. -Nie sama dyskusja, lecz jej wynik. -Ale dlaczego? Usmiechnela sie. -Daemanie... Jezeli twierdze, ze potrafie byc niewidzialna dla piecdziesieciu paru osob, tobie rowniez moglabym sie nie pokazywac, prawda? Chce jednak, zebys wiedzial, ze tam bede. Pozniej porozmawiamy. -O czym? Daeman pamietal widok pobrazowialych, zmumifikowanych zwlok istot, ktore z Harmanem i Savi uznali za ostatnich postludzi. Znalezli je w umierajacym krolestwie Prospera, w rozrzedzonym, zatechlym powietrzu. Same kobiety. Wiekszosc zwlok zostala dawno ogryziona przez Kalibana. Nie mial jak rozpoznac, czy kobieta jest tym, za kogo sie podaje. Najbardziej przypominala mu boginie ze spektaklu tu-rynskiego, ktory rzadko ogladal - Atene albo odmlodzona Here. Uroda nie dorownywala Afrodycie. Nagle przypomnial sobie, ze przed rokiem w Kraterze Paryskim mowilo sie o stawianiu oltarzy bogom ze spektaklu turynskiego. Mieszkancy Krateru zgineli. Matka Daemana rowniez. Kaliban zabil ich i zjadl, a samo miasto zostalo pokryte blekitnym, lepkim lodem Setebosa. Jesli wiec nawet modlili sie do turynskich bogow i bogin, nie na wiele im sie to zdalo. A jezeli teraz mial przed soba jedno z tych bostw, tym bardziej nie mogl sie spodziewac niczego dobrego. -Na przyklad o tym, co sie dzieje z twoim przyjacielem Harmanem - powiedzialo widmo, ktore przedstawilo sie jako Mojra. -Gdzie on jest? Nic mu sie nie stalo? - Daeman zlapal sie na tym, ze krzyczy. Mojra usmiechnela sie w odpowiedzi. -Po glosowaniu. -No to powiedz mi przynajmniej, co takiego interesujacego jest w tym glosowaniu, ze przyszlas z... nie wiem, skad przyszlas, ale chcesz je zobaczyc. Glos Daemana byl rownie stanowczy jak on sam. Mojra skinela glowa. -Przyszlam je zobaczyc, bo to wazne wydarzenie. -Dlaczego? Dla kogo wazne? Jakim cudem? Nie odpowiedziala. Nie usmiechala sie juz. Wypuscil gwizdek z reki. -Co bedzie lepsze: dac Nomanowi sonik czy mu odmowic? -Chce tylko patrzec. Nie glosowac. -Nie o to pytalem. -Wiem. Ktos uderzyl w dzwon. Spotkanie. Ludzie zaczynali sie zbierac wokol ogniska przy szalasie. Daemanowi nie spieszylo sie jednak. Wiedzial, ze mniej by ryzykowal, sprowadzajac do obozu zywego wojniksa niz te kobiete. Zdawal sobie tez sprawe, ze ma bardzo malo czasu na decyzje. -Moglabys niewidzialna obserwowac przebieg spotkania. - Znizyl glos. - Dlaczego mi sie pokazalas? -Juz ci mowilam: bo tak chcialam. A moze jestem wampirem? Nie wejde, dopoki ktos mnie nie zaprosi? Daeman nie wiedzial, co to jest wampir, ale uznal, ze chwilowo nie jest to naj wazniej sze. -Nie zaprosze cie do ogniska, dopoki nie podasz mi przekonujacego powodu, dla ktorego mialbym to zrobic. Mojra westchnela. -Prospero i Harman uprzedzali mnie, ze jestes uparty, ale nie sadzilam, ze az tak. -Mowisz, jakbys spotkala Harmana. Powiedz mi o cos o nim: gdzie jest, jak sie miewa. Przekonaj mnie, ze go widzialas. Kiedy spojrzala mu w oczy, mial wrazenie, ze powietrze powinno zaiskrzyc od tego spojrzenia. Dzwon ucichl. Spotkanie sie rozpoczeto. Daeman stal bez ruchu. Milczal. -Dobrze - powiedziala w koncu Mojra. Na jej ustach blakal sie watly usmieszek. - Twoj przyjaciel Harman ma blizne tuz nad penisem. Nie pytalam, skad sie wziela, ale musial sie skaleczyc w ciagu ostatnich dwudziestu lat. W konserwatorni na pewno by jqusunieto. Daeman nawet nie mrugnal. -Nigdy nie widzialem Harmana nago. Wymysl cos innego. Mojra rozesmiala sie swobodnie. -Klamiesz. Kiedy dalismy Harmanowi termoskore, ktora teraz nosi, doskonale wiedzial, jak ja wlozyc. Jak wiesz, za pierwszym razem nie jest latwo. Powiedzial, ze na orbitalnej wyspie przez cale tygodnie chodziliscie w termoskorach. I ze raz ubieraliscie sie w nie przy Savi. Widziales go nago, a tej blizny trudno nie zauwazyc. -Po co mu termoskora? Gdzie on teraz jest? -Zaprowadz mnie na spotkanie. Obiecuje, ze pozniej opowiem ci o Harmanie. -Powinnas opowiedziec Adzie. Oni sa... malzenstwem. - Nie bylo latwo wypowiedziec to niezwykle slowo. -Opowiem tobie, a ty jej powtorzysz, jesli uznasz, ze tak trzeba. - Mojra sie usmiechnela. - Idziemy? Podala mu lewe ramie, zgiete w lokciu, jakby mial ja wprowadzic na oficjalny bankiet. Wzial ja pod reke. -... i do tego wlasnie sprowadza sie moja prosba - mowil wlasnie Odyseusz-Noman, kiedy Daeman zajal miejsce w kregu. Wiekszosc z ponad piecdziesieciu sluchaczy siedziala na ziemi na kocach i siennikach, tylko niektorzy stali. Daeman stanal z tylu. -Chcesz pozyczyc sonik, ktory jest nasza jedyna nadzieja - powiedzial Boman. - Mimo to nie zamierzasz nam powiedziec, ani do czego go potrzebujesz, ani na jak dlugo. -Wlasnie. Moze sie okazac, ze wystarczy mi kilka godzin; wtedy zaprogramuje go na automatyczny powrot. Ale moze byc i tak, ze w ogole do was nie wroci. -Wtedy wszyscy zginiemy - odezwal sie Stefe, jeden z przybyszow z Hughes Town. Noman milczal. -Powiedz, do czego jest ci potrzebny - zasugerowala Siris. -To moja prywatna sprawa. Czesc sluchaczy parsknela smiechem, jakby Grek zazartowal, ale na twarzy Nomana nie drgnal nawet jeden miesien. Mowil serio. -Poszukaj sobie innego sonika! - zawolal Kaman, lokalny ekspert od spraw wojskowych. Nie ukrywal, ze nigdy nie ufal prawdziwemu Odyseuszowi, temu ze spektaklu turynskiego, ktory ogladal dzien w dzien przez dziesiec lat przed Upadkiem Nieba. Tym bardziej nie mial ochoty zaufac jego podstarzalej wersji. -Gdybym mogl, tobym to zrobil - odparl beznamietnie Noman. - Ale najblizsze, o jakich wiem, znajduja sie tysiace kilometrow stad. Sklecona przez nas tratwa lecialbym tam bardzo dlugo i nie wiadomo, czy w ogole dalbym rade dotrzec na miejsce. A sonik jest mi potrzebny jeszcze dzisiaj. Natychmiast. -Po co? - Loman nieswiadomym gestem bezpalcej dloni potarl obandazowana lewa reke. Noman nie odpowiedzial. Stojaca obok niego Ada, ktora oglosila otwarcie zebrania i wprowadzila wszystkich w sprawe, zaproponowala polglosem: -Moze powiedz nam, Nomanie, co bedziemy mieli z tego, ze oddamy ci sonik? -Jezeli uda mi sie przeprowadzic moj plan, moze faksowezly znow zaczna dzialac. Za kilka godzin, najdalej za pare dni. Dalo sie slyszec, ze wszyscy wstrzymali oddech. -Bardziej jednak prawdopodobne jest, ze pozostana nieaktywne - dodal Noman. -Wiec to dlatego chcesz sonik? - spytal Greogi. - Zeby uruchomic faksy? -Nie. To tylko mozliwy skutek uboczny mojej wyprawy. Jak powiedzialem, malo prawdopodobny. -Czy... z wypozyczenia sonika... moga plynac dla nas jakies inne korzysci? - podsunela Ada. Bylo oczywiste, ze najbardziej ze wszystkich sklania sie ku prosbie Nomana. Noman wzruszyl ramionami. Zapadla taka cisza, ze z odleglosci pol kilometra Daeman uslyszal nawolujacych sie wartownikow. Odwrocil sie. Widmowa Mojra sta-ta obok niego z rekami skrzyzowanymi na piersi. Wydawalo sie to niewiarygodne, ale nikt z tych, ktorzy rowniez spojrzeli w strone wartownikow - Ada, Noman, Boman, ktory zerkal spode lba na Daemana, odkad ten przeszedl przez furtke w palisadzie - jej nie widzial. Noman wyciagnal przed siebie muskularne ramiona i rozczapierzyl palce, jakby chcial ich wszystkich zlapac albo odepchnac. -Chcecie uslyszec, ze dokonam cudu. - Nie mowil glosno, ale jego dzwieczny, wyszkolony w sztuce retoryki glos i tak niosl sie az do palisady i wracal echem. - Cudu nie bedzie. Mozecie zostac tu i zatrzymac sonik, ale predzej czy pozniej i tak zginiecie. Nawet jesli ewakuujecie sie na te wyspe w dole rzeki, wojniksy pojda za wami. W dalszym ciagu moga sie faksowac i w przeciwienstwie do was nigdy nie potrzebowaly do tego faksowezlow. Otaczaja nas dziesiatkami tysiecy, nie dalej niz trzy kilometry stad. Na calym swiecie ludzkie niedobitki uciekaja przed nimi, kryja sie w jaskiniach, wiezowcach i ruinach starych miast. Wojniksy morduja ich bez litosci. Na razie macie nad nimi przewage: nie zaatakuja, dopoki ten... maly Setebos jest waszym wiezniem. Ale najdalej za kilka dni - a moze za kilka godzin - setebosowa wesz bedzie wystarczajaco silna, zeby uciec z dziury i wedrzec sie do waszych glow. A mozecie mi wierzyc, ze tego byscie nie chcieli. Zreszta w koncu i tak przyjdapo was wojniksy. -Tym bardziej warto zatrzymac sonikl - zawoiai Cau\. Noman odwrocil rece dlonmi do gory. -Byc moze. Tyle ze niedlugo nie bedziecie mieli dokad uciec. Myslicie, ze tylko wy znacie funkcje wyszukiwania? Nie tylko. W dodatku wasze funkcje nie dzialaja, a funkcje wojniksow i kalibanow - jak najbardziej. Znajda was. Nawet Setebos was znajdzie, kiedy skonczy sie obzerac historia waszej planety. -Kiedy tak mowisz, nie dajesz nam cienia nadziei - stwierdzil Tom, malomowny medyk. -Nie daje. - Noman podniosl glos. - Nie jestem od dawania wam nadziei, chociaz jesli mi sie powiedzie na mojej wyprawie, moze przez przypadek ja wam przywroce. Ale nie zamierzam was oklamywac; szanse powodzenia mam niewielkie. A wy macie prawo znac prawde. Tylko ze jezeli cos sie szybko nie zmieni, to z sonikiem czy bez wasze szanse przetrwania sa rowne zeru. Daeman, ktory obiecywal sobie solennie, ze nie wezmie udzialu w dyskusji, zawolal: -Moglibysmy poleciec do pierscieni, Nomanie! Sonikiem, po szesciu. Ja wrocilem nim na ziemie z wyspy Prospera. Czy w pierscieniach nie bylibysmy bezpieczni? Wszystkie oczy zwrocily sie w jego kierunku. Nikt nie spojrzal na stojaca dwa metry obok niego migoczaca Mojre. -Nie - odparl Noman. - W pierscieniach nie bylibyscie bezpieczni. Ciemnowlosa Edide zerwala sie na rowne nogi. Wydawalo sie, ze smieje sie i placze jednoczesnie. -Kurwa twoja mac! Ty naprawde nie dajesz nam najmniejszych szans! Pierwszy raz Odyseusz sie usmiechnal, co jego wrogow musialo doprowadzic do szewskiej pasji. Biale zeby blysnely w siwej brodzie. -Nie jestem od tego, zeby dawac wam szanse - stwierdzil oschle. - To rola losu, ktory albo przychyli sie do waszych prosb, albo nie. Za to wy mozecie dzisiaj dac szanse mnie... Albo nie. Ada wyszla na srodek kregu. -Glosujemy. Poniewaz sprawa jest ogromnej wagi, prosze nie wstrzymywac sie od glosu. Ci, ktorzy zgadzaja sie na pozyczenie Odyseuszowi... przepraszam, Nomanowi, naszego sonika, reka do gory. Ci, ktorzy sa przeciw, niech na razie nie podnosza rak. 37 Z wysokosci poltora kilometra Troja - starozytny Ilion - i otaczajace ja pole bitwy nie przedstawialy sie szczegolnie imponujaco.-To tu? - spytal centurion Mep Ahoo z przedzialu zalogi. - Tutaj walczylismy razem z Grekami i Trojanami? Na tym skrawku ziemi i zarosnietym pagorku? -Szesc tysiecy lat temu - odzywa sie Mahnmut. Siedzi za sterami "Mrocznej Damy" w ladowni ladownika. -I w innym wszechswiecie - dodaje Orphu z ladowni "Mrocznej Damy". -Wyglada niepozornie - stwierdzil pilotujacy ladownik Suma IV. - Mozemy leciec dalej? -Jeszcze jedno kolko, prosze - zaproponowal Mahnmut. - Moglibysmy zejsc nizej? Przeleciec miedzy tym wzgorzem i morzem? Nad plaza? -Nie ma mowy. Mozesz sobie powiekszyc obraz. Nie zblize sie dc pola silowego nad wysuszonym morzem. -Chcialem, zeby Orphu mogl odebrac wyrazny sygnal z radaru i kamer na podczerwien. -Poradze sobie - zadudnil bas z ladowni. Ladownik zatoczyl jeszcze jeden krag na wysokosci tysiaca pieciuset metrow. Najdalej na zachod wysuniety punkt tego okregu - nad ruinami na szczycie wzgorza - znajdowal sie dobry kilometr od skraju morza. Mahnmut powiekszyl sobie obraz z glownej kamery, odcial pozostale kanaly i patrzyl w dol. Ogarnal go dziwny smutek. Resztki ruin dawnego Ilionu znajdowaly sie na grzbiecie - wzgorza biegnacego ze wschodu na zachod, w strone egejskiego brzegu, przy ktorym nigdy nie bylo portu z prawdziwego zdarzenia, lecz plytka, lukowata zatoka, w ktorej starozytne okrety cumowaly do wbitych w dno pali lub kamiennych kotwic. W tym wlasnie miejscu Agamem-non i greccy herosi przycumowali setki swoich czarnych okretow. Na zachodzie Morze Egejskie i - dalej - Srodziemne, ciemne jak wino, ciagnely sie wtedy az po horyzont. Teraz jednak, pod migotliwa pokrywa zainstalowanego przez postludzi pola antyenergetycz-nego - ktore w mgnieniu oka odcieloby zasilanie ladownika, gdyby ten znalazl sie w jego obrebie - ciagnal sie osuszony Basen Srodziemny: ziemia, kamienie, a w oddali pola uprawne. Dalej bylo tez widac prastare wyspy, ktore dawniej wyrastaly z morza, a ktore Achilles podbil po drodze pod Troje: Imbros, Lemnos i Tenedos zmienily sie w strome, zalesione wzgorza, ktorych skaliste podnoza wyrastaly wprost ze srodziemnomorskich piaskow. Miedzy nieistniejacym juz Morzem Egejskim i ruinami Troi rozciagalo sie okolo poltora kilometra aluwialnej rowniny, ktora z biegiem lat zarosla karlowatymi drzewkami. Mahnmut jednak bez trudu wyobrazil sobie, jak musiala wygladac w czasach Odyseusza, Achillesa, Hektora i pozostalych bohaterow. Piec kilometrow lagodnie zakrzywiajacego sie morskiego brzegu, na skraju morza piaski i mokradla, dalej zatloczona plaza, wydmy, w ktore wsiakla masa krwi i tysiace namiotow na plazy. Az wreszcie i szeroka rownina, ktora ciagnie sie az pod mury miasta, dzis zarosnieta, wtedy jednak, po dziesieciu latach wycinki, palenia ognisk i stosow pogrzebowych, kompletnie ogolocona z drzew. Na polnocy widac bylo skrawek wody. Ciesnina najpierw noszaca nazwe Hellespontu, przemianowana pozniej na Dardanele, zostala zatamowana dlonmi z pola silowego, podobnymi do tych, ktore zamykaly osuszone morze na zachodzie, miedzy Gibraltarem i wybrzezem Afryki. Orphu - ktory zapewne obserwowal okolice na radarze i innych przyrzadach - odezwal sie przez radio na wydzielonym kanale: -Postludzie musieli wybudowac kawal pieknej kanalizacji, W przeciwnym razie wszystko by im tu dawno pozalewalo. -To prawda - przyznal Mahnmut, chociaz aspekt techniczno-inzynierski calego przedsiewziecia niespecjalnie go interesowal. Myslal wlasnie o lordzie Byronie, o Aleksandrze Wielkim i innych, ktorzy pielgrzymowali do Ilionu, dziwnie swietego miejsca. Tu kazdy kamien ma swoje imie. Te slowa znikad pojawily sie w umysle Mahnmuta. Kto to napisal? Lukan? Byc moze. Najprawdopodobniej. Na wzgorzu pozostalo juz tylko kilka szaro-bialych blizn poruszonej skaly i garsc bezimiennych kamieni. Ruiny ruin. Czesc sladow pochodzila zapewne z czasow, gdy archeolog amator, trojanski fanatyk Heinrich Schliemann, w latach siedemdziesiatych XIX wieku podjal bezmyslne, rabunkowe prace wykopaliskowe. Tu, na prawdziwej Ziemi. Ponad trzy tysiace lat temu. Teraz to miej sce nie mialo w sobie nic szczegolnego. Ostatnie imie, jakie nadali mu ludzie na swoich mapach, brzmialo "Hisarlik". Kamienie, karlowate drzewa, rownina zalewowa, wysokie wzgorze schodzace na polnoc ku Dardanelom i na zachod, w strone Morza Egejskiego. Ale Mahnmut mial przed oczami pole bitwy nad Skamandrem i Sy-mojda. Widzial, gdzie staly mury i niebotyczne wiezyce Ilionu, gdzie stok wzgorza opadal do morza; umial znalezc porosniety krzewami grzbiet miedzy miastem i plaza (Grecy juz wtedy nazywali go Zarosnietym Wzgorzem, choc trojanscy kaplani i kaplanki widzieli w nim kurhan Myrine). Przypomnial sobie twarz Zeusa w atomowej chmurze, ktora nie tak dawno widzial na poludnie stad. Szesc tysiecy lat temu. Ladownik konczyl wlasnie ostatniarunde, kiedy Mahnmut oczami wyobrazni zobaczyl Brame Ska jska powstrzymujacarozwrzeszczana grecka armie. W Iliadzie, ktora ogladal na zywo, nie bylo konia trojanskiego. Szeroka, wspaniala aleja, prowadzila obok targu i fontann prosto do palacu Priama, ktory zostal zbombardowany - wedlug rachuby Mahnmuta - przed dziesiecioma miesiacami. Na polnocny wschod stamtad wznosila sie przepiekna swiatynia Ateny. Tam, gdzie teraz walaly sie kamienie i rosly kolczaste krzaki, znajdowala sie Brama Dardanelska, przez ktora zawsze przewalaly sie tlumy. Obok stala wieza straznicza, w ktorej Helena... -Nic tu nie ma - dobiegl z interkomu glos Sumy IV. - Lecimy. -Dobrze - powiedzial Mahnmut. -W porzadku - zawtorowal mu Orphu. Ruszyli na polnoc. Ladownik wciagnal skrzydla, na ktorych szybowal w atmosferze, morfowal drugie, krotsze, i przekroczyl bariere dzwieku. Nikt nie slyszal gromu dzwiekowego, ktory poniosl sie az na drugi brzeg Dardaneli. -Nie cieszysz sie? - spytal Mahnmut przez radio. - Zaraz zobaczymy Paryz! -Raczej krater po Paryzu - odparl Orphu. - Przypuszczam, ze czarna dziura zabrala ze soba mieszkanie Prousta. -No wiesz, ale jednak to tu pisal. James Joyce tez przez pewien czas tworzyl w Paryzu, jesli mnie pamiec nie myli. Orphu tylko zadudnil w odpowiedzi. -Dlaczego nigdy mi nie powiedziales, ze oprocz Prousta interesuje cie takze Joyce? -Jakos sie nie zlozylo. -Ale dlaczego akurat oni, Orphu? -Dlaczego Szekspir, Mahnmucie? Dlaczego sonety bardziej niz dramaty? Dlaczego Mroczna Dama i Mlodzieniec, a nie, powiedzmy, Hamlet? -Ja pierwszy zapytalem. Milczenie sie przedluzalo. Mahnmut wsluchal sie w buczenie silnikow strumieniowych za plecami i nad glowa, w syk tlenu w przewodach i wentylatorach, w szum zaklocen w eterze. -Pamietasz, jak jeszcze na "Krolowej" mowilem o tym, ze wielcy artysci, osobliwosci ludzkiego geniuszu, potrafia tworzyc nowe rzeczywistosci? A przynajmniej otwierac nam prowadzace do nich przejscia przez brany? -Jak moglbym zapomniec? Nikt nie wiedzial, czy mowisz serio, czy zartujesz. -Mowilem serio. W swoich zainteresowaniach ludzkoscia skupilem sie na okresie od XX do XXII wieku po Chrystusie. I dawno doszedlem do wniosku, ze Proust i Joyce byli glownymi akuszerami tych stuleci. -Nieszczegolna rekomendacja, o ile przypominam sobie historie... -Nie. To znaczy tak. Nastepne kilka minut uplynelo w zupelnej ciszy. -Chcialbys uslyszec wiersz, na ktory natknalem sie jako mlody morawiec, swiezo po wyjsciu z fabryki? - spytal Orphu. Mahnmut probowal sobie wyobrazic nowo narodzonego Orphu z Io, ale szybko sie poddal. -Chetnie - powiedzial. Nigdy wczesniej nie slyszal, zeby jego przyjaciel recytowal poezje. Jego glos mial dziwnie mila barwe... Poroniony I. Maly Rudy Bloom, czerwony na buzi w matczynym lonieCzerwony blask przenika jego senne, niezborne wizje Molly szczeka drutami, robi mu czerwony szal Czuje, jak male jego stopki kopia ja od srodka Pochlaniaja go male plody snow, przygotowujac na won kocow II. Mezczyzna delikatnie ociera usta czerwona serwetkaWodzi wzrokiem po morzu chmur, przeplywajacym za wysokimi kominami z cegly Zanurzony w naglym wspomnieniu galazek glogu, ktore tra o siebie, chlostane wiatrem Male raczki wyciagaja sie do trzepoczacych rozowych platkow Zapach dni dawno minionych zwija mu sie w waskich nozdrzach III. Jedenascie dni. Jedenascie istnien malej istotki wynurzajacej sie z kokonuJedenascie splamionych ciszaporankow, kiedy cieplo i cien pelzly po deskach podlogi Jedenascie tysiecy uderzen serca, zanim zapadla noc i kaczki od-frunely z odleglego stawu Jedenastapokazaly wskazowki, duza i mala, kiedy przycisnela go io piersi Przez jedenascie dni patrzyli, jak jego rozowe cialko spi w splotach czerwonej welny IV. Fragmenty powiesci oprawil w wyobrazniAle jej luzne kartki fruwaly po ciemnych korytarzach jego umyslu Niektore byly puste, inne zawieraly tylko przypisy Z mozolem znosil skurcze wyobrazni Lecz kiedy przelal je na papier, wspomnienia nie doczekaly ranka... Kiedy bas Orphu w interkomie zamarl, Mahnmut milczal jeszcze przez chwile, probujac ocenic wartosc dziela. Nie bylo to latwe, wiedzial jednak, jakie znaczenie dla Orphu bedzie miala jego opinia; pod koniec deklamacji glos olbrzyma z Io prawie drzal. -Kto go napisal? - spytal. -Nie wiem. Jakas poetka z XXI wieku, ktorej nazwisko przepadlo razem z cala Zapomniana Era. Mowilem, ze na ten wiersz natknalem sie w mlodosci, zanim poznalem Prousta, Joyce'a i innych powaznych pisarzy, ale to wlasnie on pozwolil mi polaczyc Joyce'a z Proustem jako dwa aspekty jednej swiadomosci. Osobliwosc ludzkiego geniuszu i przenikliwosci. Nigdy nie wyzbylem sie tego przekonania. -Troche jak ze mna, kiedy pierwszy raz zajrzalem do sonetow Szekspira... -Wlaczcie transmisje wideo z "Krolowej Mab" - polecil Suma IV wszystkim na pokladzie. Mahnmut poslusznie wlaczyl monitor. Na szerokim lozu, wsrod jedwabnej poscieli i kolorowych welnianych dywanow, wsciekle kopulowaly dwie istoty ludzkie. Ich zapal i energia zaskoczyly Mahnmuta, ktory sporo czytal o stosunkach seksualnych wsrod ludzi, ale nigdy nie przyszlo mu do glowy, zeby obejrzec jakies archiwalne nagranie. -Co tam sie dzieje? - zdziwil sie Orphu na prywatnym kanale radiowym. - Telemetria kompletnie zwariowala: cisnienie krwi osiaga jakies niewiarygodne poziomy, dopamina i adrenalina lejasie strumieniami, serca bija jak oszalale... Co to, walka na smierc i zycie? -No coz... Postaci na lozku - poruszajace sie we frenetycznym rytmie - przetoczyly sie na bok, wciaz polaczone. Mahnmut pierwszy raz wyraznie zobaczyl twarz mezczyzny. Odyseusz. Kobieta musiala byc Sykoraks, ktora przywitala achajskiego bohatera w miescie na orbicie. Jej piersi i posladki, uwolnione z ubrania, wydawaly sie teraz jeszcze wieksze - chociaz akurat w tej chwili biust miala przycisniety na plask do piersi Odyseusza. -Wiec...-jakal sie Mahnmut. Suma IV wybawil go z opresj i. -To nie jest najwazniejszy przekaz - powiedzial. - Przelaczcie sie na widok z przednich kamer ladownika. Mahnmut zmienil kanal. Orphu przelaczyl sie na inne dostepne mu zrodla danych. Zblizali sie do zmasakrowanego przez czarna dziure Paryza, ale podobnie jak na zdjeciach, ktore ogladali na "Krolowej Mab", krateru nie bylo nigdzie widac. Wszystko przykrywala olbrzymia kopula z blekitnego, jakby oplecionego pajeczyna lodu. -A gdzie nasz wieloreki przyjaciel, ktory to zbudowal? - nadal Suma IV na "Krolowa". -Z orbity nie widac zadnych dziur w branie - odpowiedzial mu Asteague/Che. - Ani stad, ze statku, ani z satelitow. Stwor skonczyl sie chyba posilac w Oswiecimiu, Hiroszimie i gdzie indziej. Moze wrocil do Paryza. Do domu. -Wrocil - odezwal sie Orphu. - Zobaczcie w podczerwieni. Jakies ogromne paskudztwo siedzi w samym srodku tej sinej pajeczyny, dokladnie pod najwyzszym punktem kopuly. Widac sporo kanalow grzewczych; byc moze ogrzewa gniazdo cieplem z krateru. W odwzorowaniu warstwowym pod najcieplejszymi obszarami mozgu prawie, prawie widac setki przerosnietych palcow. -Grunt, ze jestesmy w Paryzu - stwierdzil Mahnmut na prywatnym kanale. - W miescie Prousta i... Kiedy pozniej wracal w myslach do tej chwili, nigdy nie potrafil zrozumiec, jakim cudem Suma IV zdolal zareagowac tak szybko - nawet jesli wziac pod uwage, ze byl na stale podpiety do centralnego komputera i sterow ladownika. Szesc piorunow wystrzelilo w gore z roznych punktow niebieskiej kopuly. Tylko wysoki pulap, na jakim zawisl ladownik, i niewiarygodny refleks pilota ocalil morawce. Suma IV przelaczyl silniki ze zwyklych strumieniowych na nad-dzwiekowe, polozyl maszyne w skret z przeciazeniem siedemdziesieciu pieciu g, zanurkowal, zrobil beczke i swieca zaczal zdobywac wysokosc; z lekkim odchyleniem w kierunku pomocnym. Mimo to szesc elektrycznych lukow o napieciu miliarda woltow i tak chybilo doslownie o centymetry. Fala dzwiekowa poteznej implozji uderzyla w ladownik, ktory dwa razy przekoziolkowal, ale Suma IV ani na chwile nie stracil nad nim panowania. Skrocil skrzydla i rzucil sie do ucieczki. Jeszcze raz szarpnal w bok, celowo przekoziolkowal, wlaczyl maskowanie na pelna moc, wystrzelil flary i zbryzgal niebo nad Paryzem deszczem elektronicznych szumow. Ze skutego lodem miasta wystrzelil tuzin ognistych kul. Lecac z predkoscia trzech machow, szukaly celu, szukaly, przyspieszyly, szukaly dalej. Mahnmut wpatrywal sie jak zaklety w ekran radaru; Orphu - podlaczony do radaru bezposrednio - musial doslownie czaic depczace im po pietach plazmowe pociski. Nie znalazly ladownika. Suma IV przyspieszyl do pieciu machow, wzniosl sie na trzydziesci dwa tysiace metrow i wyszedl na skraj atmosfery. Ogniste meteory wybuchly pod nimi na roznych wysokosciach. Potezne fale uderzeniowe nalozyly sie jak zmarszczki na powierzchni stawu. -Skurwiel jeden... - zaczal Orphu. -Cisza! - warknal Suma IV. Ladownik wszedl w korkociag, zanurkowal, skrecil na poludnie, poszerzyl sfere zaklocen radarowych i elektronicznych i pial sie coraz dalej w otwarty kosmos. Z miasta, ktore zostawil szescset kilometrow za rufa i od ktorego stale sie oddalal, nie wylecialy juz nastepne pociski. -Wyglada na to, ze nasz wieloreki mozdzek umie sie bronic - zauwazyl Mahnmut. -My tez - odpowiedzial mu Mep Ahoo. - Powinnismy walnac mu atomowke... Podgrzac mu gniazdko. Pol miliona stopni na poczatek wystarczy. -Cisza! - krzyknal z kokpitu Suma IV. W ladowniku rozlegl sie glos Asteague/Che: -Moi drodzy, mamy... macie... maly problem. -Co ty nie powiesz... - zadudnil Orphu z Io, zapominajac, ze wszedl na wspolny kanal. -Nie mowie o wielorekim potworze, ktory was zaatakowal. Mam na mysli problem o wiele powazniejszy. Wlasnie nad nim przelatujecie. Niczego bysmy nie zauwazyli, gdybysmy nie sledzili was wszystkimi czujnikami. -Powazniejszy?-powtorzylMahnmut. -O wiele. Tym bardziej ze nie jest to jeden problem, lecz... siedemset szescdziesiat osiem problemow. 38 M owcie. Czego chcecie? - grzmi Demogorgon. Hefajstos szturcha Achillesa pod zebro, dajac mu do zrozumienia, ze teraz to on bedzie mowil. Klania sie niezgrabnie - metalowe kule i wienczaca je szklana banka podryguja przy tym zabawnie - i zaczyna:-Wasza Demogorgonowatosc, lordzie Kronosie, szlachetni tytani, Godziny Niesmiertelne i... inne czcigodne istoty. Przybylismy tu z moim przyjacielem Achillesem nie po to, by prosic was o przyslu ge, lecz aby podzielic sie z wami nasza wiedza w waznej kwestii Mamy informacje, ktore powinniscie i ktore z pewnoscia chcielibyscie poznac, informacje, ktorych... -Mow glosniej, Kaleki Boze. Hefajstos zmusza sie do usmiechu, zgrzyta zebami i powtarza swoje preambule. -Mow wiec. Achilles zastanawia sie, czy Kronos i inni tytani - nie mowiac ju; o olbrzymich, niemozliwych do opisania istotach, ktore ich otaczaja stworzeniach o takich dziwacznych imionach jak "Woznice" i "Go dziny Niesmiertelne" - beda mogly normalnie sie wypowiedziec, cz\ tez Demogorgon, jako przewodniczacy spotkania, musi udzielic irr glosu. Hefajstos kompletnie go zaskakuje. Z wypchanego plecaka - topornej konstrukcji z zelaza i plotna, w kto rej, jak przypuszcza Achilles, znajduja sie zbiorniki powietrza - wyj muje owalny, mosiezny przedmiot opatrzony mnostwem szklanycl obiektywow. Kladzie go ostroznie na glazie dzielacym go od Demo gorgona i zaczyna majstrowac przy niezliczonych przelacznikach W koncu podkreca wzmacniacz w helmie na maksimum i mowi: -Wasza Demogorgonowatosc, przeszlachetne i przerazajace Go dziny, dostojni tytani i tytanki, Kronosie, Reo, Kriosie, Kojosie, Hy perionie, Japecie, Tejo, Heliosie, Selene, Eos i inni tytanoksztaltni ktorzy sie tu zebraliscie, wasze wielorekie Uzdrowicielstwa, na wpo uksztaltowani Woznice, czcigodne istoty kryjace sie we mgle i po piolach! Zamiast wykladac wam swoje racje, zamiast domagac sii detronizacji tego uzurpatora Zeusa za probe zagarniecia pelni bo skosci, zamiast przekonywac was do usuniecia go lub przyna jmnie do wystapienia przeciwko niemu za bezczelne zawlaszczenii wszystkich swiatow i wszechswiatow od dnia dzisiejszego az pi kres czasu, cos wam pokaze. Kulimy sie w mroku ociekajacego law; gownianego swiatka, gdy tymczasem Zeus zwolal na Olimpie zgro madzenie wszystkich niesmiertelnych. Zainstalowalem na Dworzi Bogow ukryta kamere, ktora przesyla obraz i dzwiek do przekazniki w Basenie Hellas. Stamtad przez dziure w branie - dzielo Nyks nie smiertelnej - przekaz trafia tutaj z niespelna sekundowym opoznie niem. Hefajstos pstryka jeszcze paroma przelacznikami, przekladajaka dzwignie. Nic sie nie dzieje. Bog Ognia przygryza warge, klnie pod nosem i znow majstruje przy mosieznym jaju. Machina mruga swiatelkami, warczy, drzy i znow zamiera. Achilles zaczyna wysuwac zza pasa bogobojczy sztylet. -Patrzcie! - wola Hefajstos, w dalszym ciagu przy maksymalnym wzmocnieniu. W powietrzu, przed Demogorgonem i setkami majaczacych w dymie niewyraznych sylwetek, pojawia sie wyswietlony z jaja prostokat o co najmniej stumetrowej przekatnej. -Ja pierdole... - mamrocze Hefajstos. Wbudowane w szklany helm glosniki wiernie przekazuja jego slowa. Doskakuje do projektora i manipuluje metalowymi pretami, ktore Achillesowi przypominaja uczy krolika. Obraz sie wyostrza. Holoprojekcja jest niezwykle wyrazista i trojwymiarowa; ma taka glebie i tak zywe kolory, ze wyglada jak okno, przez ktore mozna zajrzec do Dworu Bogow. Obrazowi towarzyszy dzwiek; Achilles wyraznie slyszy szelest tysiaca par bozych sandalow o marmur. Kiedy Hermes cicho puszcza baka, wszyscy go slysza. Tytani, tytanki, Godziny, Woznice, owadoksztaltni Uzdrowiciele i nienazwane potwornosci - wszyscy poza Demogorgonem - wstrzymuja oddech, kazdy na swoj nieludzki sposob. Sa poruszeni nie brakiem manier Hermesa, lecz poszerzajacym sie, coraz glebszym ho-lograficznym obrazem. Kiedy sfera swiatla i ruchu zamyka sie wokol nich, wrazenie znalezienia sie wsrod niesmiertelnych na Dworze Bogow jest nieodparte. Achilles wyciaga nawet sztylet, przekonany, ze siedzacy na zlotym tronie Zeus i otaczajacy go tysiac olimpijskich bostw zaraz uslysza poruszenie, odwroca sie i zobacza ich wszystkich, zebranych w cuchnacych mrokach Tartaru. Ale olimpijscy bogowie nie reaguja. Transmisjajest jednostronna. Zeus, ktory ma prawie pietnascie metrow wzrostu, pochyla sie na tronie i z marsem na czole wodzi wzrokiem po szeregach bogow, bogin, Furii i erynii. Kiedy sie odzywa, w archaicznej kadencji jego slow Achilles z latwoscia odnajduje nowa, bezgraniczna zarozumialosc: Wy, tu zebrane, potegi olimpijskie Dzielace chwale i moc swego pana, Radujcie sie! Bo jam odtad wszechmocny. Wszystko zostalo ujarzmione, tylko Dusza czlowieka jak niezgasly ogien Wyzywa niebo plomiennym wyrzutem Lamentem zwatpien, niechetnym pacierzem I krzesze iskry buntu, ktory moglby Zachwiac odwieczna nasza wladza, chociaz Na starej wierze oparta i strachu, Co z pieklem powstal. I choc me przeklenstwa, Jak snieg na nagie skal szczyty, spadaja I lepna do niej, w mroku mego gniewu Wdziera sie ona po urwisku zycia Raniac sie, jak lod bose stopy rani Lecz przezwycieza niedole, zuchwala I nieugieta, choc wkrotce upadnie. Zeus niespodziewanie wstaje. Promienieje takim blaskiem, ze tysiac niesmiertelnych bogow i jeden zupelnie smiertelny czlowiek pocacy sie w plaszczu maskujacym - mimo kamuflazu jest doskonale widoczny dla kamery Hefajstosa i, co za tym idzie, takze dla zgromadzonej w Tartarze widowni - cofa sie o krok. Zeus mowi dalej: Lej wino niebios, boski Ganimedzie, Niech ogniem splynie w zdobione puchary, A z haftowanej kwieciem boskiej ziemi Wstancie, zwycieskie wy, harmonie swiata, Jak z ziemi rosa pod brzasku gwiazdami, Pijcie! niech krazy w waszych zylach nektar, Sam smak radosci, wy wieczyste bostwa, Az zachwycenie buchnie wielkim glosem Niby muzyka elizejskich wiatrow. A wy, siadzcie przy mnie, przyodziani w swiatlo Pragnienia, ktore jednoczy was ze mna Gdy staje sie Bogiem Najwyzszym, jedynym Bogiem waszym, Jedynym, prawdziwym, wszechmocnym, Wszechmogacym panem wiecznosci! Hefajstos wylacza mosiezny projektor. Ogromne trojwymiarowe okno, laczace Tartar z olimpijskim Dworem Bogow, rozplywa sie wsrod popiolow, sadzy, czerwonego blasku i smrodu. Achilles staje w wiekszym rozkroku, poprawia tarcze i chowa za nia zabojczy dla bogow sztylet. Nie ma pojecia, co sie teraz wydarzy. Przez dluga chwile nie dzieje sie zupelnie nic. Achilles spodziewa sie krzykow, wrzaskow, zadan, aby Hefajstos udowodnil prawdziwosc pokazanych obrazow, ryku tytanow, poruszenia wsrod Uzdrowicieli... Tymczasem zadna z setek gigantycznych postaci nie porusza sie, zadna nie wydaje glosu. Powietrze jest geste od dymu, a poswiata lawy tak stlumiona przez wszechobecny wulkaniczny pyl, ze Achilles dziekuje bogom - czy komus tam - za wbudowane w termoskore gogle, dzieki ktorym widzi, co sie dzieje. Dyskretnie zerka w strone dziury w branie, ktora-j ak twierdzi Hefaj stos - Nyks, bogini nocy, otworzyla specjalnie dla niego. Dziura jest na swoim miejscu, dwiescie metrow od niego, wysoka na pietnascie metrow. Gdyby wybuchlo zamieszanie, gdyby Demogorgon postanowil zjesc karlowatego boga i achajskiego herosa na sniadanie, Achilles zamierza rzucic sie w strone dziury, chociaz zdaje sobie sprawe, ze na kazdym kroku bedzie musial wycinac sobie droge w cizbie olbrzymow i potworow. Jest na to przygotowany. Cisza sie przedluza. Mroczny wiatr wyje nad kostropatymi glazami i jeszcze bardziej zdeformowanymi zywymi istotami. Wulkan bulgocze i beka. Demogorgon dlugo milczy. Az wreszcie sie odzywa: -W niewoli wszystkie sa duchy, co sluza zlemu. Czy Zeus jest wsrod nich, wiecie sami. -Zlemu? - huczy Kronos. - Moj syn jest oblakany! To uzurpator nad uzurpatory! Rea, matka Zeusa, ma jeszcze donosniejszy glos: -Zeus jest rozbitkiem wlasnej swej woli, posmiewiskiem Ziemi, zguba Olimpu. Musi stac sie wygnancem swiata, wyrzutkiem w pustkowiu, cierpiec, na meki skazany, i zawisnac w piekle, skuty lancuchem poteznym. Kiedy przemawia Uzdrowiciel, Achilles rozdziawia usta ze zdumienia: potwor przemawia niezwykle kobiecym glosem: -Zeus posuwa sie za daleko. Najpierw nasladowal los, a teraz z niego drwi. Jedna z Niesmiertelnych Godzin grzmi ze skalnego gzymsu nad przepascia, na ktorym sie usadowila: -Upadeknie potrzebuje straszniejszego miana nizli to: Zeus Uzurpator. Achilles lapie sie najblizszego drzacego glazu, przekonany, ze wlasnie eksplodowal wulkan za plecami Demogorgona, ale to tylko przytlumiony szmer rozmow w gronie olbrzymow wstrzasa swiatem. Wlochaty Krios, brat Kronosa, odzywa sie z miejsca, w ktorym brodzi w lawie: -Falszywy pretendent musi zatonac w poteznych falach wlasnego upadku. Osobiscie wespne sie na Olimp, skad kiedys krolowalismy, i sciagne te pusta powloke do piekla. Bedziemy jak sep i waz, ktorzy, znuzeni, obaj spadaja, spleceni w boju nierozstrzygnietym. -Ksztalcie przerazajacy! - wola wieloreki Woznica do Demogor-gona. - Przemow! -Bog milosierny panem - dudni pozbawiony formy Demogorgon, a jego glos niesie sie wsrod szczytow i dolin Tartaru. - Zeus nie jest Bogiem Wszechmocnym. Nie moze dluzej krolowac na Olimpie. Achilles do tej pory byl swiecie przekonany, ze Demogorgon nie ma w ogole konczyn, widzi jednak, jak pozbawiony ksztaltu olbrzym podnosi odziane szata ramie (ktore jeszcze przed chwila nie istnialo) i rozprostowuje cos, co do zludzenia przypomina straszliwe palce. -Slowa szybkie sa i prozne - grzmi. Zebrane wokol niego istoty otacza poszerzajacy sie szybko ognisty krag. - Jedyna pewna, ostateczna odpowiedzia jest bol. Hefajstos lapie Achillesa za reke. Szczerzy zeby od ucha do ucha, jakby postradal rozum. -Trzymaj sie, maly - mowi. 39 \ A /ydarzenia przybraly fatalny, tragiczny obrot, ale Mahnmut cie-V V szyl sie jak dziecko.Ladownik zawisl nisko nad oceanem i zrzucil batyskaf do wody okolo pietnastu kilometrow na pomoc od newralgicznego punktu. Suma IV wyjasnil, ze nie chcialby plusnieciem "Mrocznej Damy" zdetonowac siedmiuset szescdziesieciu osmiu wykrytych czarnych dziur - ulokowanych najprawdopodobniej w glowicach pociskow na pokladzie wiekowego, zatopionego okretu podwodnego, ktorego obecnosc rowniez stwierdzono z orbity - i nikt sie z nim nie spieral. Gdyby Mahnmut mial ludzkie usta, usmiechalby sie od ucha do ucha jak idiota. Zywiolem "Mrocznej Damy" byly skute lodem, ciemne jak trzewia Boga, zgniecione potwornym cisnieniem wody Europy, ale i w ziemskim Atlantyku batyskaf spisywal sie bez zarzutu. A nawet lepiej. -Zaluj, ze tego nie widzisz - powiedzial. Znow zostali w Orphu tylko we dwoch. Pozostale morawce bez specjalnego entuzjazmu przyjely wiesc o tym, ze mialyby zblizyc sie do siedmiuset szescdziesieciu osmiu mlodych, lecz bliskich niestabilnosci czarnych dziur, totez kierowany przez Sume IV ladownik czym predzej wrocil na trase rekonesansu i udal sie na wschodnie wybrzeze Ameryki Pomocnej. -Widze, co pokazuja radar, sonar, kamery na podczerwien i reszta czujnikow - zauwazyl Orphu. -Wiem, ale to nie to samo. W ziemskim oceanie jest tak jasno! Nawet tutaj, na dwudziestu metrach i glebiej. Nawet kiedy Jowisz pelnym blaskiem oswietla morza na Europie i trafi sie jakas dziura w pokrywie lodowej, jego swiatlo nie siega dalej niz na pare metrow w glab. -To musi byc piekny widok. -Zebys wiedzial - burknal Mahnmut. Nie uslyszal albo nie chcial uslyszec ironii w glosie przyjaciela. - Promienie slonca przeszywaja zielony polmrok i wszystko jest skapane w plamach swiatla. "Mroczna Dama" nie wie, co o tym sadzic? -To ona zwraca uwage na swiatlo? -No pewnie. Przekazuje mi wszystko, co rejestruje. Wybiera dane z odpowiednich sensorow w odpowiednich momentach, a ma wystarczajaco rozwinieta swiadomosc, zeby dostrzec zmiany swiatla, ciazenia i cale to piekno. Podoba jej sie tutaj. -Pieknie. Tylko nie mow jej, co nas tu sprowadza i dokad plyniemy. -Juz wie. Mahnmut nie zamierzal pozwolic, zeby przyjaciel popsul mu te wzniosla chwile. Patrzyl na ekran sonaru, ktory meldowal o pojawieniu sie podwodnego grzbietu. Tego, na ktorym osiadl okret, wystajacy z Zamulonego dna na glebokosci niecalych osiemdziesieciu metrow. Ciagle nie miescilo mu sie w glowie, ze ziemski ocean moze byc taki plytki. W Europie w najplytszych miejscach byl przynajmniej kilometr wody, a tu wierzcholek podmorskiej grani wypada! zaledwie szescdziesiat metrow pod powierzchnia. -Przejrzalem kompletny protokol rozbrojenia, ktory Suma IV i Cho Li zaladowali nam do komputera pokladowego - powiedzial Orphu. - Znalazles czas, zeby sie z nim zapoznac? -Nie bardzo. Mahnmut wprowadzil protokol do pamieci, ale byl zbyt zajety wyprowadzeniem "Mrocznej Damy" z ladowni ladownika, a potem przystosowaniem batyskafu do nowego, przepieknego srodowiska. Batyskaf byl jak nowy. Co tam, byl lepszy niz nowy! Mechanicy z Pho-bosa spisali sie na medal. Wszystkie uklady, ktore dzialaly w Europie, zanim przed rokiem udali sie na Marsa i przymusowo ladowali w Morzu Tetydy, w lagodnym ziemskim morzu spisywaly sie doskonale. -Dobra wiadomosc jest, ze rozbroic taka glowice z czarna dziura teoretycznie mozna - mowil dalej Orphu z Io. - Mamy do tego odpowiednie narzedzia, miedzy innymi palnik wytwarzajacy temperature pieciu i pol tysiaca stopni i generatory zogniskowanych pol silowych. Na wiekszosci etapow moge byc twoimi rekami, a ty moimi oczami w pasmie widzialnym. Bedziemy musieli wspolpracowac przy kazdej glowicy, ale, jak mowilem, teoretycznie da sie sprawe zalatwic. -To byla dobra wiadomosc. -Zla jest taka, ze jesli bedziemy pracowac non stop, bez przerw na kawe i obiadki, na kazda czarna dziure musimy poswiecic nieco ponad dziewiec godzin. Nie na kazdy pocisk, podkreslam, tylko na kazda czarna dziure. -A poniewaz jest ich siedemset szescdziesiat osiem... -...zajmie nam to szesc tysiecy dziewiecset dwanascie godzin. Poniewaz jestesmy na Ziemi, standardowy czas morawiecki jest zgodny z czasem planetarnym, wiec przelicza sie to na dwiescie czterdziesci siedem dni i dwanascie godzin. Pod warunkiem ze rozbrajanie bedzie szlo zgodnie z planem, bez niespodzianek. -No tak... Zaczniemy sie tym martwic, kiedy juz znajdziemy wrak i stwierdzimy, ze w ogole damy rade dobrac sie do tych glowic. -To dziwne uczucie, podlaczyc sie bezposrednio do sonarustwierdzil Orphu. - Nie tyle lepiej slysze, ile raczej mam wrazenie, jakby moja skora rozrosla sie i... -Jest! - przerwal mu Mahnmut. - Widze go. Widze wrak. Ziemska perspektywa i horyzont znacznie roznily sie od marsjanskich - Mars jest jednak sporo mniejszy od Ziemi - do ktorych prawie zdazyl sie przyzwyczaic. Tym wieksza byla roznica w porownaniu z malenka Europa, gdzie spedzil wiekszosc swojej egzystencji. Ale sonar, radar glebokosciowy, detektory masy i wlasne oczy podpowiadaly mu, ze rufa wraku znaj duj e sie piecset metrow przed nim, na mulistym dnie, nieco glebiej niz sunaca siedemdziesiat metrow pod powierzchnia "Mroczna Dama". Sam okret mial okolo piecdziesieciu pieciu metrow dlugosci. -Na Boga... - wyszeptal. - Widzisz go na radarze i sonarze? -Tak. Dziob statku opadal w dol - nie bylo go widac w calosci, bo wychodzil poza zaslone pola silowego, ktore powstrzymywalo Atlantyk przed zalaniem pasa suchego ladu laczacego Europe z Ameryka Polnocna. Tym, co przykulo uwage Mahnmuta, byla jednak swietlista plaszczyzna na granicy wody i powietrza. Na glebokosci siedemdziesieciu metrow, gdzie nawet w ziemskim morzu powinien panowac mrok, sloneczne plamki padaly na wodna sciane i omszaly kadlub zatopionego okretu. -Widze, co go zatopilo - powiedzial Mahnmut. - Masz na radarze i sonarze wyrwe w kadlubie powyzej maszynowni? Przed wybrzuszeniem, w ktorym mieszcza sie wyrzutnie... -Tak. -Musial tam eksplodowac jakis ladunek wybuchowy. Torpeda, moze bomba glebinowa. Plyty poszycia sa wgiete do srodka. Zagiel jest wylamany u podstawy i odgiety w przod. -Jaki zagiel? Taki, jak maja feluki na Marsie, w Valles Marineris? -Nie. Mialem na mysli te czesc okretu, ktora wystaje z niego blisko dzioba, przy samym polu silowym. Poczatkowo takie nadbudowki nazywano kioskami, ale kiedy w XX wieku zaczeto budowac takie boomery, kioski przezwano zaglami. -Dlaczego? -Nie wiem. To znaczy, mam to gdzies w bankach pamieci, moglbym sprawdzic, ale to chwilowo niewazne. Nie chce tracic czasu na wyszukiwanie. -A co to jest boomer? -Pieszczotliwa nazwa, jaka ludzie w poczatkach Zapomnianej Ery nadawali takim okretom jak ten, uzbrojonym w pociski balistyczne. -Nadawano pieszczotliwe nazwy maszynom, ktorych jedynym celem bylo niszczenie miast i zabijanie ludzi?! -Tak. Ten okret zatonal jakies sto do dwustu lat po zwodowaniu. Zbudowalo go prawdopodobnie ktores z wielkich panstw i sprzedalo mniej szemu. Zostal zatopiony na dlugo przed powstaniem tej bruzdy w oceanie. -Damy rade dostac sie do czarnych dziur? -Czekaj, trzymaj sie. Zaraz sprawdzimy. Mahnmut delikatnie pchnal "Mroczna Dame" naprzod. Nie zamierzal ryzykowac kontaktu z polem silowym i rozciagajaca sie za nim pustka, nie posunal sie wiec dalej niz okolice wyrzutni. Kiedy instrumenty pokladowe sondowaly wnetrze okretu, silne reflektory baty-skafu slizgaly sie po kadlubie. -Cos tu nie gra - mruknal. -O co ci chodzi? -Wrak jest pokryty anemonami i innymi formami morskiego zycia, w srodku tez tetni zyciem, ale sprawia wrazenie, jakby zatonal nie dwadziescia piec wiekow temu, tylko najdalej przed stu laty. -Myslisz, ze jeszcze sto lat temu ktos nim plywal? -Nie sadze... To by znaczylo, ze przegapilismy go, obserwujac Ziemie z daleka. Od dwoch tysiecy lat ludzie na Ziemi obchodza sie bez tego rodzaju techniki. Zreszta nawet gdyby ktos znalazl ten okret i go uruchomil, kto mialby go zatopic? -Postludzie? -Watpie. Nie uzyliby tak prymitywnej broni jak torpeda czy bomba glebinowa. No i nie zostawiliby uzbrojonych glowic na pastwe losu. -A glowice faktycznie tu sa... Widze je na radarze glebokosciowym. Pola silowe wokol czarnych dziur daja wyrazny slad. Bierzmy sie do roboty. -Poczekaj. Mahnmut wypuscil malenkie, nie wieksze od dloni, zdalnie sterowane robociki do wnetrza wraku i wlasnie zaczal zbierac przekazywane przez nie informacje. Jedna z maszyn podlaczyla sie bezposrednio do SI na mostku. Wysluchali mow pozegnalnych dwudziestu szesciu czlonkow zalogi, szykujacych sie do odpalenia pociskow, ktore mialy zniszczyc ich planete. Kiedy strumien danych sie urwal, morawce milczaly jeszcze przez dluga chwile. -Och, coz to za swiat, w ktorym zyja tacy ludzie - wyszeptal w koncu Orphu. -Zejde na dol - powiedzial bezbarwnym glosem Mahnmut. - Przygotuje cie do wyjscia z ladowni. Obejrzymy sobie nasz problem z bliska. -A moglibysmy zajrzec tam, gdzie jest sucho? Do tej wyrwy? -Ja sie tam nie zblize. Pole silowe mogloby nas uszkodzic; przyrzady batyskafu nie umieja go nawet zidentyfikowac. Moge cie poza tym zapewnic, ze "Mroczna Dama" nie nadaje sie do zeglugi w powietrzu i po suchym ladzie. Nie podplyne blizej. -Widziales zdjecia z ladownika? Widac na nich dziob okretu. -Wlasnie je ogladam. Powazne uszkodzenia, ale nam nie beda przeszkadzaly. Dostaniemy sie do glowic od tylu. -Nie o to mi chodzi. Zobacz, co tam lezy na piasku. W widmie widzialnym obraz jest pewnie czytelniejszy niz na radarze. A jedna z lezacych tam grud wyglada prawie jak czlowiek. Mahnmut wytezyl wzrok. Ladownik wykonal pokazna serie zdjec, zanim oddalil sie do punktu zrzutu i morawiec przejrzal je teraz wszystkie. -Jesli nawet, to od dawna nie zyje. Jest splaszczony, odwodniony, ma nienaturalnie ulozone rece i nogi. Ja zreszta watpie, zeby to w ogole byl czlowiek. Obawiam sie, ze to raczej nasze umysly doszukujasie sensu w przypadkowym ksztalcie. A jest tam niezly smietnik. -No dobrze - powiedzial Orphu, jakby przypomnial sobie, co jest najwazniejsze. - Jak mam sie przygotowac do wyjscia? -Nie ruszaj sie. Zejde, pomoge ci i razem wyjdziemy. "Mroczna Dama" stala na krotkich nozkach niecale dziesiec metrow od rufy wraku. Orphu lamal sobie glowe nad tym, jak ma wyjsc przez luk ladowni znajdujacy sie w spodniej czesci kadluba batyska-fu, jesli ten osiadl na dnie, ale jego watpliwosci rozwialy sie, gdy "Mroczna Dama" podniosla sie wyzej na teleskopowo rozkladanych podporach. Mahnmut wszedl do ladowni przez wewnetrzna sluze i podpial sie do Orphu stalym laczem. Autopilot powoli zalal ladownie morska woda, wyrownal cisnienie i otworzyl luk. Morawce odlaczyly Orphu od trzymajacych go w miejscu przewodow i razem opadly na dno oceanu. Korpus ogromnego morawca z Io byl popekany i dziobaty, ale nie przeciekal. Kiedy zaciekawiony Orphu zapytal o cisnienie panujace na tej glebokosci, Mahnmut zrobil mu maly wyklad. Cisnienie atmosferyczne na gorze, na hipotetycznej plazy - czy po prostu tuz nad powierzchnia oceanu - utrzymywalo wzglednie stala wartosc jednej atmosfery, czyli jednego kilograma na centymetr kwadratowy. Na kazde dziesiec metrow glebokosci - Mahnmut uzywal jednostek miar najpopularniejszych w Zapomnianej Erze, wiedzac, ze Orphu doskonale sie w nich orientuje - cisnienie wzrastalo o jedna atmosfere. I tak na glebokosci dziesieciu metrow wynosilo dwie atmosfery, na dwudziestu metrach roslo do trzech, i tak dalej. Na glebokosci, na jakiej lezal wrak, czyli siedemdziesieciu metrow, cisnienie wody siegalo osmiu atmosfer. Morawce byly przystosowane do pracy w znacznie surowszych warunkach, chociaz Orphu przywykl raczej do niskich cisnien w przestrzeni wokol Io, bombardowany silnym promieniowaniem i siarkowymi wyziewami. Ale skoro o promieniowaniu mowa, to i w poblizu wraku na jego brak nie mozna bylo narzekac. Oba morawce rejestrowaly je na biezaco, a "Mroczna Dama" monitorowala i przesylala dane na macierzysty statek. Promieniowanie nie stanowilo dla nich zagrozenia, ale przenikajace je neutrony i promienie gamma zwrocily ich uwage. Mahnmut twierdzil, ze gdyby byli ludzmi i pod takich cisnieniem wdychali sprezone standardowe powietrze - czyli mieszanke dwudziestu jeden procent tlenu i siedemdziesieciu dziewieciu procent azotu - ten drugi gaz dalby im sie mocno we znaki: przyprawil ich o narkoze azotowa, wypaczyl zdolnosc oceny sytuacji, uniemozliwil wynurzenie bez wielogodzinnej dekompresji na roznych glebokosciach. Oba morawce wdychaly jednak czystym tlenem, a ich uklady oddechowe swietnie radzily sobie ze zwiekszonym cisnieniem. -Moze przyjrzymy sie przeciwnikowi? - zasugerowal Orphu. Mahnmut ruszyl przodem. Mimo ze z najwyzsza ostroznoscia wdrapal sie na kadlub okretu, wzbity z dna mul otulil ich gesta chmura niczym burza piaskowa na suchym ladzie. -Nie masz zaklocen na radarze? - zapytal Mahnmut. - Bo ten szajs kompletnie blokuje pasmo widzialne. Czytalem o tym w relacjach z nurkowan na dawnej Ziemi: pierwszy nurek na dnie czy we wraku jeszcze co nieco widzial, ale nastepni musieli czekac, az osad opadnie. Inaczej mieli zero widocznosci. -Zero widocznosci, powiadasz? No to witaj w klubie, amigo. Ale selektywny radar, ktory swietnie sie sprawdza w zasiarczonej prozni w okolicach To, pieknie przebija te tumany mulu. Dobrze widze kadlub, wypuklosc wyrzutni, nadbudowke, jak ja zwal, tak zwal... Jest trzydziesci metrow od nas. Gdybys potrzebowal pomocy, mow. Poprowadze cie za raczke. Mahnmut chrzaknal i przelaczyl sie na radar i podczerwien. Przeplyneli nad wyrzutniami, piec metrow od glowic, uzywajac wbudowanych w korpusy silniczkow manewrowych i starajac sie nie skierowac ich w strone pociskow. Pod soba mieli czterdziesci osiem wyrzutni - i czterdziesci osiem otwartych pokryw. Te pokrywy chyba sporo waza, nadal Mahnmut na wydzielonym kanale. Wszystko, co widzieli i mowili, takze w prywatnym pasmie radiowym, bylo przekazywane wprost na "Krolowa Mab" za posrednictwem boi radiowej, ktora Mahnmut wystrzelil wczesniej z "Mrocznej Damy". Orphu, ktory zlapal za krawedz jednej z nich - dorownywala mu srednica-odparl: -Siedem ton. Mimo ze kapitan rozkazal SI otworzyc wszystkie czterdziesci osiem wyrzutni, rakiety byly w dalszym ciagu osloniete przezroczystymi pokrywami z wlokna szklanego. Mahnmutowi wystarczyl jeden rzut oka, zeby docenic latwosc, z jakapociski musialyby przebic te oslony, wyplynac na powierzchnie w azotowych bankach i dopiero wtedy uruchomic glowne silniki. Nic takiego jednak nie nastapilo, a szklane pokrywy zdazyly dawno skruszec. -Co za ba jzel... - mruknal Orphu. Mahnmut pokiwal glowa. Cokolwiek trafilo "Miecz Allaha" i przetracilo mu kregoslup tuz nad maszynownia, strzaskalo silniki strumieniowe i wpuscilo do wnetrza grzmiaca fale morskiej wody, rozbilo rowniez wyrzutnie i roztracilo rakiety; niektore wciaz celowaly mniej wiecej w gore, ale byly i takie, ktore glowica tkwily gleboko w mule, wystawiajac na swiatlo dzienne skorodowane silniki i zbiorniki paliwa. Szesc tysiecy dziewiecset dwanascie godzin pracy to nazbyt optymistyczne oszacowanie, nadal Orphu. Do niektorych glowic nawet sie przez ten czas nie dokopiemy. Tym bardziej ze jak zaczniemy sie z ktoras szarpac albo mocniej ja przypalimy, inna eksploduje. Tofakt. Mul osiadl i Mahnmut ogladal obraz w swietle widzialnym. -Macie jakies pomysly? - odezwal sie Asteague/Che. Mahnmut prawie podskoczyl. Zdawal sobie sprawe, ze wszyscy na "Krolowej Mab" sledza ich poczynania, ale rozgladajac sie po wraku, zapomnial o calym swiecie. -Tak - odparl Orphu na wspolnym kanale. - Oto moja propozycja. Opisal procedure mozliwie jak najzwiezlej, oszczednie operujac technicznym zargonem. Zamiast rozbrajac kazda glowice z osobna zgodnie z przeslanym przez integratorow protokolem, zamierzal zalatwic sprawe szybko i brutalnie. Mahnmut mial osadzic "Mroczna Dame" na dnie na maksymalnie wyciagnietych wspornikach, zeby okrakiem przykucnela nad zatopionym okretem jak kwoka na jajach. Wlaczyliby wszystkie reflektory batyskafu, zeby oswietlic sobie front robot, a nastepnie palnikami odcieli cale wieloglowicowe czuby rakiet i za pomoca prostego systemu blokow i lancuchow przetrans-portowalibyje do ladowni batyskafu, gdzie spoczelyby jak jajka w kartoniku. -Czy tak pospieszna operacja nie zwieksza ryzyka zdestabilizowania ktorejs z czarnych dziur? - zaniepokoila sie Cho Li. -Owszem, zwieksza - zadudnil przez radio Orphu. - Ale jezeli bedziemy sie z nimi piescic przez rok albo dluzej, prawdopodobienstwo katastrofy wyniesie sto procent. Dlatego zrobimy to po mojemu. Mahnmut dotknal jednego z jego manipulatorow i pokiwal glowa na znak zgody; Orphu z pewnoscia wychwycil ten gest radarem bliskiego zasiegu. W glosnikach zabrzmial stanowczy glos Sumy IV: -A co zamierzacie zrobic potem, kiedy czterdziesci osiem glowic z siedmiuset szescdziesiecioma osmioma czarnymi dziurami znajdzie sie w ladowni batyskafu? -Wyniesiesz nas ladownikiem w kosmos, razem z naszym zabojczym ladunkiem - odparl Mahnmut. - Tam uwolnimy czarne dziury. -Ladownik nie powinien wychylac sie poza obreb pierscieni, nie jest odpowiednio skonfigurowany. Poza tym zrobotyzowane leukocyty znow sie do nas przyczepia. -To juz twoj problem - zabuczal Orphu. - My bierzemy sie do roboty. Odciecie glowic i przeniesienie ich na "Mroczna Dame" zajmie nam od dziesieciu do dwunastu godzin. Dobrze by bylo, zebyscie mieli gotowy jakis plan dzialania, kiedy sie wynurzymy. Wiemy, ze oprocz "Krolowej" w misji biora tez udzial inne jednostki, zamaskowane, niewidoczne. Niech ktoras z nich przechwyci ladownik na niskiej orbicie i uwolni nas od tego chlamu. Nie po to przelecielismy taki kawal drogi na Ziemie, zeby ja teraz zniszczyc. -Potwierdzcie transmisje-powiedzial Asteague/Che. - Informuje was, ze mamy goscia. Jakas mala jednostka, chyba sonik, wlasnie cumuje do wyspy Sykoraks. 40 O beszlo sie bez uroczystego pozegnania: w jednej chwili No" man lezal w unoszacym sie nad ziemia soniku i rozmawial ze stojacymi obok Daemanem, Hannah i Tomem, a w nastepnej pojazd wystrzelil pionowa swieca do gory. Pole silowe wcisnelo Nomana w lezanke, sonik szybko zmalal do rozmiarow krysztalowego karta-cza i zniknal wsrod niskich, ciemnych chmur.Ada czula sie oszukana. Nie zdazyla sie pozegnac ze starym przyjacielem, ktorego znala jako Odyseusza. O wyniku zadecydowal jeden glos. Ten ostatni, przesadzajacy o wszystkim, nie nalezal nawet do zadnego ze stalych mieszkancow Ardis, oddal go Elian, lysy przywodca pieciu uchodzcow z Hughes Town, ktorzy przybyli z Hannah i Nomanem na latajacej tratwie. Ci, ktorzy sprzeciwiali sie oddaniu sonika, byli wsciekli. Domagali sie powtornego przeliczenia glosow. Wymachiwali kartaczownicami. Pokrzykiwali bojowo. Ada wkroczyla w sam srodek tego zamieszania i donosnym glosem upomniala wszystkich, ze decyzja zostala juz podjeta. Noman mogl wziac sonik, ale mial go oddac najszybciej, jak bedzie to mozliwe. Tymczasem w Ardis zostawala latajaca tratwa, sklecona przez Hannah i Nomana na Golden Gate w Machu Picchu. Gdyby musieli salwowac sie ucieczka na wyspe, mogla z powodzeniem zastapic sonik, tym bardziej ze zabierala nie szesciu, lecz czternastu pasazerow. Klamka zapadla. Ludzie opuscili bron, ale nie przestali mamrotac pod nosem. Dawni przyjaciele jeszcze przez wiele godzin nie chcieli spojrzec Adzie w oczy. To byl koniec. Zuzyla caly kredyt zaufania, jakim darzyli ja jako przywodczynie Ardis. Kiedy Noman odlecial, poczula sie samotna jak nigdy w zyciu. Oparla dlon na brzuchu. Maly czlowieczku, pomyslala, synu lub corko Harmana, jezeli popelnilam blad i wystawilam cie przez to na niebezpieczenstwo, bede tego zalowac do ostatniej sekundy zycia. -Ado? - zagadnal Daeman. - Mozemy porozmawiac na osobnosci? Wyszli za pomocny odcinek palisady, gdzie dawniej stal opleciony rusztowaniem zeliwiak Hannah. Daeman opowiedzial Adzie o spo tkaniu z postludzka kobieta imieniem Mojra, o tym, ze wygladala jak odmlodzona Savi, ale byla niewidzialna dla wszystkich poza nim samym, chociaz przez cala narade i glosowanie stala tuz obok niego. Ada pokrecila z niedowierzaniem glowa. -To nie ma najmniejszego sensu, Daemanie. Po co postczlowiek mialby przybierac ksztalty Savi? Dlaczego sie nam nie pokazal? I jak ona umiala stac sie niewidzialna? -Nie wiem. -Powiedziala ci cos jeszcze? -Obiecala mi, ze jesli zabiore ja na narade, pozniej powie mi cos 0 Harmanie. -I co? - Ada wstrzymala oddech. Serce lomotalo jej tak glosno, jakby maluch w jej lonie zaczal sie wiercic. -Tylko tyle: "Nomanowa trumna to nie nowa trumna". Ada powtorzyla te slowa dwa razy. -To tez jest bez sensu. -Wiem. - Przybity Daeman zgarbil sie i spuscil wzrok. - Chcialem, zeby mi to wyjasnila, ale wtedy... zniknela. Po prostu zniknela. Ada uniosla podejrzliwie brwi. -Jestes pewien, ze to wydarzylo sie naprawde? Wszyscy jestesmy przepracowani, niewyspani i wiecznie sie czyms zamartwiamy. Na pewno widziales ducha? Daeman spojrzal wprost na nia. W jego oczach widac bylo tyle gniewu i przekory, ile w jej zrenicach zlosci i powatpiewania. Nie odpowiedzial. -Nomanowa trumna to nie nowa trumna - mruknela Ada. Rozejrzala sie. Ludzie rozeszli sie do codziennych zajec. Nie dobierali sie w takie same grupki jak zwykle, lecz zgodnie z tym, jak glosowali. Nikt nie chcial rozmawiac z Elianem. Ada z trudem powstrzymala szloch. Ani Noman, ani sonik nie wrocili tego dnia. Nastepnego tez nie. 1 dzien pozniej rowniez. Trzeciego dnia Ada z Hannah, Daemanem i mysliwymi wzniesli sie na latajacej tratwie ponad otaczajacy Ardis kordon wojniksow i sprobowali oszacowac ich liczbe. Ranek byl przesliczny, niebo blekitne i bezchmurne, a cieply wiatr zapowiadal rychle nadejscie wiosny. Nie ulegalo watpliwosci, ze wojniksow skupionych trzy kilometry od Dziury przybylo. -Nie umiem tak ocenic na oko - szepnela Daemanowi. Zawisli trzysta metrow nad stalowymi mordercami. - Tutaj, na lace, widac ich ze trzysta, czterysta sztuk, ale nigdy nie musielismy operowac wiekszymi liczbami. Jak myslisz, ile ich bedzie? Pietnascie tysiecy? Wiecej? -Chyba wiecej. Trzydziesci, moze czterdziesci tysiecy. -Nie mecza sie tym staniem? Nie musza jesc ani pic? -Najwyrazniej nie. Dawniej, kiedy jeszcze nam sluzyly, nigdy nie widzialem, zeby ktorys cos jadl czy pil. Ani zeby sie zmeczyl. Ada nie odpowiedziala. Tamte czasy wydawaly sie teraz tak odlegle, ze nie chciala siegac do nich pamiecia - a przeciez nie uplynal jeszcze nawet rok. -Moze nawet piecdziesiat - mruknal Daeman. - Piecdziesiat tysiecy wojniksow. I codziennie faksujasie nastepne. Hannah poprowadzila tratwe na zachod w poszukiwaniu zwierzyny. Czwartego dnia maly Setebos osiagnal rozmiary rocznego cielecia, takiego jak te zabite przez wojniksy, tyle ze zlozonego wylacznie z szarego, pulsujacego mozgu, dwudziestu rozowych rak na jego spodniej powierzchni, zoltych slepi, pulsujacych otworow i szarych macek zakonczonych trojpalczastymi dlonmi. Mamusiu, szeptal w glowie Ady i wszystkich mieszkancow Ardis. Mamusiu? Juz pora, zebym stad wyszedl. Ten dol jest za maly, a ja zbyt glodny, zeby tu dluzej siedziec. Do zmierzchu i kolejnej dlugiej zimowej nocy zostala niecala godzina. Na skraju Dziury zebrala sie spora grupa ludzi, wciaz skupiajacych sie wedlug wynikow glosowania w kwestii wypozyczenia so-nika. Wszyscy mieli przy sobie kartaczownice, a i kusze zawsze byly gdzies pod reka. Casman, Kaman, Greogi i Edide mierzyli z kartaczownic w Setebosa. -Hannah? - zagadnela Ada. - Czy na tratwie jest zapas zywnosci? -Tak. Wszystkie skrzynie przewidziane w planie pierwszego lotu zostaly zaladowane. Oprocz nich zmiesci sie dziesiecioro ludzi. A potem mozemy zabierac jeszcze o cztery osoby wiecej. -Cwiczyliscie lot na wyspe i rozladunek tratwy. Ile czasu wamto teraz zajmuje? -Czterdziesci dwie minuty - odparl Laman, rozcierajac kikuty palcow. - Trzydziesci piec minut na kurs bez bagazu, tylko z pasazerami. Chwile trwa, zanim wszyscy wsiada i wysiada. -To za dlugo. Hannah podeszla do plonacego przy Dziurze ogniska. -Ado, lot na wyspe zajmuje kwadrans. Z powrotem drugie tyle. Tratwa szybciej nie poleci. -A sonikowi wystarczylaby niecala minuta - wytknal Loes, jeden z najzagorzalszych przeciwnikow oddania maszyny Nomanowi. - Wszystkich przewiozloby sie w dziesiec minut. -Nie mamy sonika - odparla obojetnie Ada. Odruchowo spojrzala na poludniowy zachod, w strone rzeki i znajdujacej sie w jej nurcie wysepki - ale takze w kierunku lasu i piecdziesieciu tysiecy czajacych sie w nim wojniksow. Noman mial racje. Nawet gdyby cala ludzka kolonia przeniosla sie na wyspe, wojniksy znalazlyby ich tam najdalej po paru godzinach, a najprawdopodobniej znacznie szybciej. Faksowezel Ardis nadal nie dzialal - dwie osoby pelnily w nim stala straz i regularnie go sprawdzaly - ale wojniksy faksowaly sie bez przeszkod. Nikt nie wiedzial, jak to robia. Dopadlyby ludzi wszedzie, w kazdym miejscu na Ziemi. -Przygotujmy kolacje - zaproponowala, zeby uciszyc gniewne pomruki. Wszyscy slyszeli w glowach lepki glos pomiotu Setebosa. Mamusiu? Tatusiu? Musze wyjsc. Otworzcie krate, mamo i tato, bo inaczej sam to zrobie. Jestem juz silny. I glodny. Chce sie z wami spotkac. Greogi, Daeman, Hannah, Elian, Boman, Edide i Ada rozmawiali do pozna w noc. Pierscienie obracaly sie bezglosnie nad ich glowami - jak zawsze. Wielki Woz swiecil nisko nad polnocnym horyzontem. Z ksiezyca zostal waski sierp. -Moim zdaniem jutro, z samego rana, powinnismy zapomniec o wyspie na rzece i zaczac ewakuacje na Golden Gate w Machu Picchu - powiedziala Ada. - Dawno nalezalo to zrobic. -To bedzie trwalo tygodniami - zauwazyla Hannah. - Poza tym tratwa moze sie zepsuc, wtedy nigdzie nie dolecimy. Nie mamy juz Nomana, ktory by ja naprawil. Pasazerowie beda bezradni. -Jesli tratwa sie popsuje, tutaj tez zginiemy. - Daeman dotknal jej ramienia. Hannah siedziala przygarbiona. - Pieknie sie spisujesz, utrzymujac ja w gotowosci do lotu, ale my po prostu nie rozumiemy tej technologii. -A jaka rozumiemy? - mruknal Boman. sie -Kusze - odparla Edide. - Kusze wychodza nam coraz lepiej. Nikt sie nie rozesmial. Dopiero Elian przerwal przedluzajace sie' milczenie: -Wytlumaczcie mi jeszcze raz, dlaczego wojniksy nie moga sie dostac do czesci mieszkalnej tego mostu w Machu Picchu. -Banki mieszkalne przypominaja winogrona na krzaku - zaczeta Hannah, ktora na Golden Gate spedzila najwiecej czasu ze wszystkich. - Tyle ze polaczone. Sa zrobione z jakiegos przezroczystego tworzywa: plastiku, szkla... Nie wiem, jaka technologia za to odpowiada, czy ludzka z Zapomnianej Ery, czy juz postludzka, ale to szklo jest pokryte cieniutenkim polem silowym, po ktorym wojniksy po prostu sie zeslizguja. -Podobne pole silowe bylo w pelzaczu, ktorym Savi wiozla nas z Jerozolimy do Basenu Srodziemnego - dodal Daeman. - Podobno po to, zeby deszcz nie moczyl szyby. Ale wojniksy i kalibany tez nie mogly utrzymac sie na szkle. -Chcialbym zobaczyc jakiegos kalibana - powiedzial Elian. Jego twarz zawsze zdawala sie wyrazac nieposkromiona ciekawosc. - No i tego prawdziwego Kalibana, o ktorym opowiadales. -Nie - odparl polglosem Daeman. - Nie chcialbys. Zwlaszcza prawdziwego Kalibana. Mozesz mi wierzyc. Greogi powiedzial glosno to, o czym wszyscy mysleli: -Bedziemy musieli ciagnac slomki, losowac... Czternascie osob bedzie moglo poleciec na most. Wezma bron, wode, zelazne racje, po drodze moze gdzies zapoluja... Tak zeby rzeczywiscie czternastka sie tam zmiescila. Reszta zostaje. -Przezyje czternascioro z ponad piecdziesieciorga? - stwierdzila Edide. - Nie powinno tak byc. -Hannah musi leciec - ciagnal Greogi. - Jezeli tratwa dotrze do mostu, Hannah moze sprowadzic ja tu z powrotem. Hannah pokrecila glowa. -Latasz nianie gorzej ode mnie. Kazdy moze sie tego nauczyc. Tak ze nie wchodze automatycznie w sklad pierwszej ekipy, a drugiego lotu nie bedzie, po prostu nie bedzie. I dobrze o tym wiecie, bo wiecie, w jakim stanie jest tratwa. Poza tym wojniksy czekaja, a Setebos z kazda godzina jest coraz silniejszy. Czternascie krotkich czy dlugich slomek moze przezyje, ale reszta zginie tu, w Ardis. -Rozstrzygniemy to, jak tylko zrobi siej asno - zadecydowala Ada. -Moze dojsc do bijatyki - ostrzegl Elian. - Ludzie sa zli, glodni, rozzaleni. Zamiast grac w slomki o wlasne zycie, rzuca sie na tratwe, jesli nie od razu, to po losowaniu. Ada pokiwala glowa. -Daemanie, zanim zwolam rade, wezmiesz dziesieciu swoich najlepszych ludzi i otoczycie tratwe kordonem. Bedziecie jej pilnowac. Edide? Wez pare osob i postarajcie sie dyskretnie wyzbierac jak najwiecej porzuconej broni. -Ludzie sypiaja teraz z kartaczownicami pod reka. Nie bedzie latwo. -Sprobujcie. Ja ze wszystkimi porozmawiam. Wyjasnie im, dlaczego to nasza jedyna szansa. -Ci, ktorzy przegraja, beda chcieli przynajmniej poleciec na wyspe-dodal Greogi. -Ja bym chcial - zgodzil sie z nim Boman. - I polece, jesli nie wyciagne wlasciwej slomki. Ada westchnela. -To na nic. Na wyspie tez czeka nas smierc. Nie zabierzemy ze soba Setebosa, wiec wojniksy dopadna nas blyskawicznie. Ale niech i tak bedzie: przewieziemy chetnych na wyspe, a potem czternastka wybrancow poleci do Machu Picchu. -To strata czasu - stwierdzila Hannah. - I zbedne dodatkowe obciazenie dla tratwy. Ada rozlozyla bezradnie rece. -Ale moze dzieki temu nasi ludzie sie nie pozabijaja. Czternascie osob dostanie szanse od losu, a reszta bedzie mogla wybrac, gdzie umrze. To juz cos, przynajmniej jakas iluzja wyboru. Nikt nie mial nic wiecej do powiedzenia. Rozeszli sie do namio-iow i szalasow. Hannah poszla za Ada. Zlapala ja za reke. -Mam przeczucie, ze Harman zyje - wyszeptala. - I dlatego mam nadzieje, ze bedziesz w tej czternastce. Ada sie usmiechnela, jej biale zeby zablysly w swietle pierscieni. -Jak tez mysle, ze on zyje. Ale nie bede jedna z cztemasciorga uchodzcow. Nie zamierzam ciagnac slomek. Zostaje z dzieckiem w Ardis. Koniec koncow cale to nocne planowanie nie mialo zadnego znaczenia. Tuz po wschodzie slonca obudzil Ade dotyk zimnych dloni - w mozgu i w lonie. Mamusiu! Znalazlem twojego dzidziusia. Jeszcze przez kilka miesiecy bedzie u ciebie, ale beda go przez ten czas uczyl cudownych rzeczy. I bede sie z nim bawil. Ada krzyknela rozdzierajaco, czujac, jak potwor z Dziury dotyka powstajacego w niej nowego umyslu. Zanim ktokolwiek zdazyl zareagowac, zerwala sie na rowne nogi i z dwoma kartaczownicami pobiegla do Dziury. Maly Setebos powyginal kraty i zaczal przez nie przeciskac szary mozg. Jego macki siegaly juz po piec metrow na boki, trojpalczaste dlonie wczepily sie w mocno w grunt. Trzy otwory gebowe byly szeroko otwarte, a sterczace z nich dlugie, miesiste, traboksztaltne wypustki wysysaly z ziemi smutek, bol i historie Ardis. Zolte slepia plonely wewnetrznym ogniem. Setebos probowal wydzwignac sie z Dziury, a jego rozowe dlonie trzepotaly jak anemony poruszane silnym morskim pradem. Mamusiu, ja nie robie nic zlego, zasyczal stwor w myslach Ady, przepychajac sie miedzy zdeformowanymi pretami. Chce tylko... Ada uslyszala za plecami tupot stop, ale zamiast ogladac sie za siebie, sciagnela z ramienia kartaczownice i wpakowala caly magazynek w Setebosa. Tysiac krysztalowych pociskow zmasakrowal mu lewy plat i odrzucil go do tylu. Setebos smagnal ziemie mackami, wyciagajac je w strone Ady. Uskoczyla, wbila w bron drugi magazynek i wystrzelila prosto w rozdygotany mozg. Maamuusiuuuuuuuuu... Oproznila magazynek, odrzucila bron i siegnela po druga kartaczownice. Przelaczyla ja na ogien ciagly, weszla trzy kroki glebiej miedzy miotajace sie macki - i wypalila prosto miedzy zolte slepia na przedzie mozgu. Pomiot Setebosa zawyl wszystkimi otworami gebowymi i wpadl do Dziury. Ada stanela na skraju dolu, zaladowala nowy magazynek i nie zwracajac uwagi na krzyki ludzi, oproznila go. Wsadzila nastepny. Wystrzelila. I jeszcze raz. I jeszcze. Mozg rozpadl sie na dwie polkule. Zmasakrowala kartaczami kazda z nich z osobna jak miekka dynie. Rozowe dlonie i dlugie macki drgaly jeszcze, ale maly Setebos byl juz martwy. Ada poczula, kiedy umarl. Wszyscy to poczuli. Jego ostatni wrzask, krzyk czystego bolu, rozplynal sie po ich umyslach jak brudna woda w rynnie. Poza wartownikami wszyscy wybiegli z namiotow i szalasow i zebrali sie wokol Dziury. Zagladali do niej, czuli pustke w glowach, ale jeszcze w nianie wierzyli. -Chyba nie bedzie trzeba zbierac slomek - szepnal Greogi wprost do ucha Ady. Nagle ze wszystkich stron dobiegl charakterystyczny dzwiek: terkot, buczenie, swist - przerazajace, jeszcze odlegle, ale z kazda chwila coraz blizsze, niosace sie echem wsrod wzgorz i lasow. -Co to, do cholery... - zdziwil sie Casman. -Wojniksy - powiedzial Daeman. Wyjal Adzie z rak kartaczownice, zaladowal nowy magazynek i oddal jej bron. - Wszystkie naraz. 41 Hatrze i slucham, jak bog dostaje swira.1 Nie wiem, na co liczylem, przybywajac tu, na Olimp, jakie wsparcie chcialem zapewnic moim oblezonym i umierajacym Achajom, ale sam znalazlem sie w potrzasku, tak jak otoczeni przez Trojan Grecy. Stoje tu, na Dworze Bogow, w tlumie tysiaca niesmiertelnych, poce sie jak glupi w kombinezonie maskujacym i wstrzymuje oddech, zeby nikt mnie nie uslyszal. Tymczasem Zeus, ktory juz jest przeciez krolem bogow, oglasza sie Bogiem Jedynym, Wiecznym i Wszechmogacym. Nie powinienem sie chyba martwic, ze ktos zwroci na mnie uwage. Bogowie gapia sie na Zeusa z rozdziawionymi gebami i wytrzeszczonymi olimpijskimi oczami. Zeus zwariowal. Mam wrazenie, ze patrzy prosto na mnie, kiedy spluwajac sie, bredzi o dostapieniu najwyzszej boskosci. Jestem pewien, ze mnie widzi. W jego oczach widac taka sama poblazliwa cierpliwosc jak u kota, ktory bawi sie mysza. Chwytam w reke medalion teleportacyjny na piersi. Gdzie mam sie tekowac? Na plazy, wsrod Achajow, zgine marnie. Moglbym wrocic do Ilionu, do Heleny, zaznac rozkoszy i przezyc, ale zdradzilbym... Kogo wlasciwie? Grecy w ogole mnie nie zauwazali, ajuzna pewno nie po tym, jakAchilles i Odyseusz zostali po niewlasciwej stronie dziury w branie. Dlaczego mialbym byc wobec nich lojalny, skoro oni... Ale jestem. A skoro o Odyseuszu mowa - kiedy o nim pomysle, przed oczami staja mi sceny z filmu dla doroslych - wiem, ze moglbym sie teleportowac na "Krolowa Mab". Tam bylbym najbezpieczniej szy - chociaz tak naprawde wsrod morawcow nie ma dla mnie miejsca. Nie wiem, co zrobic. Kazda z tych opcji rowna sie tchorzliwej zdradzie. Kogo zdradzisz, na milosc boska?! - pytam sam siebie, wzywajac imie Pana Boga mego nadaremno w tej samej chwili, gdy nowy pan i wladca wszechswiata patrzy mi prosto w oczy i konczy swoja zajadla przemowe, podkreslana wymachiwaniem piesciami. Nie konczy jej slowami, jakies pytania?!", chociaz sadzac po tym, jak absolutna cisza zapada na Dworze Bogow, mozna by tak wlasnie pomyslec. I nagle, zgola niewytlumaczalnie - biorac pod uwage groze sytuacji - odzywa sie we mnie wieczny pedant, niedoszly naukowiec zamiast bylego scholiasty i przypominam sobie Miltonowska kwestie wypowiedziana przez Lucyfera: "Powyzej gwiazd Bozych postawie moj tron"*. Cos zdziera dach i gorne pietro Dworu Bogow. Na tle nieba widac bezksztaltna postac. Wyje wiatr, rycza obce glosy. Sciana wali sie do srodka. Olbrzymie sylwetki - niektore w zarysach podobne do ludzi - rozbijaja kamienie, obalaja kolumny, spadaja z nieba i atakuja zaskoczonych bogow. Kazdy niesmiertelny, ktory ma choc odrobine oleju w glowie, teleportuje sie w cholere albo przynajmniej rzuca sie do ucieczki. Ja stoje jak wrosniety w ziemie. Zeus zrywa sie na rowne nogi. Zlota zbroja i bron leza nie dalej niz piec metrow od niego, ale to i tak za daleko. Zbyt wiele mrocznych sylwetek napiera na Ojca Bogow. Nie zdazy sie uzbroic. Bierze zamach, zeby cisnac blyskawica i pokierowac gromem. Nic sie nie dzieje. -Och! Och! - Zeus z wyrzutem spoglada na swoja dlon. - Zywioly nie sami posluszne! -Nie bedzie azylu! Nie bedzie laski! - grzmi glos w sklebionej burzowej chmurze, ktora zawisla nad budynkiem, spanikowanymi bogami i tlumem intruzow. - Pojdziesz ze mna, uzurpatorze. Wy, ktorzy zostaniecie, nie darzcie miloscia tronow, oltarzy, sedziowskich law i wie * Cytat za Biblia Tysiaclecia. 302 zien, ohydnych ksztaltow nienawistnych prawdziwemu bogowi i czlowiekowi. Chodz, uzurpatorze, tyranie swiata, chodz do swego nowego domu, ktory dziwny jest, dziki, straszny, mroczny i wstretny. Glos dudni ogluszajaco, ale najbardziej przeraza jego absolutny spokoj. -Nie! - krzyczy Zeus i gdzies sie teleportuje. -Kronos! - krzyczaniesmiertelni.-Tytani! Rzucam sie do ucieczki. Mam nadzieje, ze morawiecki stroj ka-muflazowy nadal zapewnia mi niewidzialnosc. Przebiegam pomiedzy walacymi sie kolumnami, wymijam walczacych i najprawdziwsze pioruny i wypadam z Dworu Bogow pod otwarte, rozdarte ogniem niebo nad Olimpem. Niektorzy bogowie juz dopadli latajacych rydwanow i wzbili sie w powietrze, gdzie jednak czekaly na nich wieksze i bardziej dziwaczne rydwany, prowadzone przez woznicow, ktorych nie sposob opisac. Jak okiem siegnac nad calym Jeziorem Kalderowym bogowie walcza z tytanami. Widze istote, ktora musi byc Kronosem, jak atakuje jednoczesnie Apolla i Aresa. Potwory nacieraja. Bogowie uciekaja. Nagle ktos mnie lapie i zatrzymuje. Mocarna dlon lapie mnie za prawe ramie, tak ze nie zdazam siegnac po medalion teleportacyjny, i zdziera ze mnie kombinezon maskujacy jak swiateczny papier ze zle zapakowanego prezentu. Rozpoznaje Hefajstosa, brodatego, karlowatego Boga Ognia, Boskiego Rzemieslnika. Obok niego, na trawie, lezy garsc sczepionych kul armatnich i kuliste akwarium. -Co ty tu robisz, Hockenberry? - dziwi sie niechlujny bog. Przy innych bostwach prezentuje sie niepozornie, ale ode mnie i tak jest wyzszy. -Jak udalo ci sie mnie zobaczyc? - Tylko tyle jestem w stanie wykrztusic. Piecdziesiat metrow od nas Apollo pada na ziemie. Kronos zatlukl go olbrzymia pala. Chmuroksztaltny stwor unoszacy sie nad dachem Dworu Bogow rozplywa sie w powietrzu, rozwiewany smagajacym Olimp wiatrem. Hefajstos wybucha smiechem i poklepuje przyrzad z brazu i szkla, zawieszony na pasku kamizelki razem z setka innych gadzetow. -Normalnie. Zeus tez cie widzial. Po to wlasnie kazal mi cie zbudowac, Hockenberry. Chcial miec swiadka, kiedy oglosi sie Bogiem, i to swiadka, ktory bedzie to potrafil opisac. Bo my wszyscy, jak wiesz, jestesmy juz postpismienni. Zanim zdaze zareagowac, Hefajstos lapie moj medalion teleporta-cyjny, zrywa mi go z szyi - lancuszek peka - i miazdzy go w masywnej, stwardnialej, brudnej dloni. JezuChrysteMatkoBoska! - przebiega mi przez mysl, a Bog Ognia rozwiera palce i przesypuje zlocisty pyl do kieszeni. -Nie sraj w gacie, Hockenberry - smieje sie. - I tak nigdy nie dzialal. Widzisz? W srodku nie bylo zadnego mechanizmu, nic, kurwa, nie bylo! Tylko tarcza, zebys mogl sobie nia pokrecic jak grzechotka. Placebo. -Ale dzialal... tekowalem sie... przeciez zawsze... byl... -Nie byl. Wbudowalem ci wszystkie nanogeny niezbedne do teleportacji kwantowej, tak samo jak nam, bogom. Chodzilo tylko o to, zebys za wczesnie sie o tym nie dowiedzial. Afrodyta sie pospieszyla, dala ci ten medalion, kiedy kazala ci zabic Atene. Rozgladam sie. Dwor Bogow lezy w gruzach, plomienie liza potrzaskane kolumny, walki trwaja, ale szczyt Olimpu z wolna pustoszej e, gdy coraz wiecej bogow postanawia szukac schronienia na ilion-skiej Ziemi. Dziury w branie otwieraja sie jedna po drugiej - to tytani i inne potwory scigaja bogow. Chmuroksztaltny burzyciel Dworu Bogow zniknal. -Musisz mi pomoc ocalic Grekow - mowie, chociaz szczekam przy tym zebami. Hefajstos znow sie smieje. Wierzchem brudnej dloni ociera tluste wargi. -Wszystkich ludzi z tamtej ilionskiej Ziemi juz wyrzucilem w proznie. Po co mialbym ratowac Grekow? Albo Trojan? Wszystko jedno. Ani jedni, ani drudzy nic dla mnie nie zrobili. Poza tym przydadza mi sie jacys wyznawcy, kiedy za pare dni zasiade na tronie... Nie wierze wlasnym uszom. -To ty wyslales ludzi w kosmos? Ty zakodowales Ziemian w niebieskim promieniu swiatla w Delfach?! -A myslales, ze kto? Zeus? Ten inzynierski geniusz? Hefajstos kreci glowa. Tytaniczni bracia - Kronos, Japet, Hyperion, Krios, Kojos i Oke-anos - ida w nasza strone. Cali sa obryzgani zlotym boskim ichorem. Nagle z plonacych ruin wynurza sie Achilles, w zlocistej zbroi, z piekna tarcza rowniez zachlapana boska krwia. W rece trzyma miecz. Przez szczeline w osmolonym helmie widac jego palajace obledem oczy. Nie zwraca na mnie uwagi, kiedy krzyczy do Hefajstosa: -Zeus uciekl! -Naturalnie. Nie sadziles chyba, ze bedzie czekal, az Demogorgon zawlecze go do Tartaru? -Nie moge go znalezc na holograficznym lokalizatorze! Zmusilem Dione, matke Afrodyty, zeby mi pomogla; twierdzila, ze lokalizator odszuka Zeusa w dowolnym miejscu we wszechswiecie. Nie znalazla go, wiec ja zaszlachtowalem. Gdzie on jest?! Hefajstos sie usmiecha. -Pamietasz, szybkonogi mezobojco, gdzie znalezlismy Zeusa po tym, jak Hera dala mu sie zerznac, zeby uspic go na wieki? Achilles chwyta go za ramie i prawie podnosi w powietrze. -Dom Odyseusza! Zabierz mnie tam! Natychmiast! Bog ognia mruzy oczy. Juz nie jest mu do smiechu. -Nikt nie bedzie w ten sposob rozkazywal przyszlemu wladcy Olimpu, smiertelniku. Jestes osobliwoscia, ale musisz sie nauczyc szacunku. Achilles puszcza Hefajstosa. -Prosze, przenies mnie tam. Byle szybko. Prosze. Hefajstos kiwa glowa i odwraca sie do mnie. -Lecisz z nami, scholiasto. Zeus chcial cie dzisiaj miec przy sobie jako swiadka. Bedziesz wiec swiadkiem. 42 M orawce na "Krolowej Mab" odbieraly cala te transmisje na zywo - nanokamery i przekazniki, ktore wbudowaly w skore Odyseusza, dzialaly bez zarzutu - ale Asteague/Che postanowil nie przekazywac jej Mahnmutowi i Orphu, zajetym swojarobotana dnie oceanu. Minelo szesc z dwunastu godzin, jakie mieli poswiecic na odciecie glowic i zaladowanie ich na "MrocznaDame". Nikt nie chcial ich rozpraszac.Tym bardziej ze to, co sie w tej chwili dzialo, mozna by uznac za rozpraszajace. W milosci - jezeli mozna tak nazwac gwaltowna kopulacje Odyseusza z kobieta, ktora przedstawila mu sie jako Sykoraks - nastapila wlasnie jedna z krotkotrwalych przerw. Lezeli nadzy w zmietej poscieli, popijajac wino z opatrzonych podwojnymi uchwytami pucharow i pogryzajac owoce, kiedy jakis potwor - z klami, szponami, skrzelami i pletwiastymi stopami - rozchylil zaslony i wczlapal do sypialni. -Matko. Mysli, ze musi oznajmic, iz gdy dynie rozcieral z lupina, uslyszal Kaliban sluzy szczek. Cos przyszlo w odwiedziny, Matko. Mowi, ma mieso na nosie i palce jak tepe kamienie. Mowi, matki i Jego imie zedrze smaczne mieso z miekkiej kredy jego kosci*. -Nie, dziekuje, Kalibanie, moj skarbie - odparla naga kobieta 0 fioletowych brwiach. - Wprowadz goscia. Plaz imieniem Kaliban odsunal sie od wejscia i do pokoju wszedl starszy Odyseusz. Wszystkie morawce, nawet te, ktore miewaly czasem klopoty z odroznianiem ludzi, natychmiast dostrzegly podobienstwo. Mlody Odyseusz lezal wygodnie rozparty na jedwabnych poduszkach i tepo gapil sie na starszy model samego siebie. Starszy model mial te sama krepa posture i szeroka piers, ale mial tez wiecej blizn, siwiejace wlosy 1 brode. I znacznie wiecej dostojenstwa niz morawiecki pasazer z "Krolowej Mab". -Odyseusz... - powiedziala Sykoraks. Na ile morawieckie obwody dzwiekowej analizy ludzkich emocji potrafily to ocenic, byla szczerze zdumiona. Pokrecil przeczaco glowa. -Nazywam sie teraz Noman. Milo mi cie znow widziec, Kirke. Kobieta sie usmiechnela. -Widze, ze oboje sie zmienilismy. Jestem Sykoraks, dla swiata i dla siebie samej, moj poblizniony Odyseuszu. Mlody Odyseusz zacisnal piesci i probowal wstac z lozka, ale Sykoraks wykonala niedbaly gest lewa reka i osunal sie bezwladnie na posciel. -Jestes Kirke - powiedzial ten, ktory przedstawil sie jako Noman. - Zawsze nia bylas. I zawsze bedziesz. Wzruszyla lekko ramionami. Jej piersi delikatnie zafalowaly, gdy klepnela lozko po swojej prawej stronie; po lewej lezal mlody Odyseusz. * Kaliban przemawia glownie slowami wiersza Roberta Browninga Kaliban o Setebosie, czasem cytujac je doslownie, czasem parafrazujac. Jego wypowiedzi zostaly skonstruowane w oparciu o przeklad T. Kubikowskie-go (przyp. tlum.). -Usiadz przy mnie... Nomanie. -Nie, dziekuje. Postoje. Sykoraks po raz drugi nie zdolala ukryc zaskoczenia - i to, zdaniem morawieckich analizatorow, jeszcze wiekszego niz przed chwila. -Molil - wyjasnil Noman. - Na pewno slyszalas o molu, to substancja otrzymywana z czarnego korzenia rzadkiej rosliny, ktora na jesieni zakwita miecznobialym kwiatem. Sykoraks z namyslem pokiwala glowa. -Prosze, prosze... Zwiedziles kawal swiata. Ale nie wiem, czy slyszales, ze Hermes nie zyje. -To bez znaczenia. -Chyba tak. Jak sie tu dostales, Odyseuszu? -Jestem Noman. -Jak sie tu dostales, Nomanie? -Przylecialem sonikiem Savi. Cztery dni czolgalem sie przez pierscien, chowajac sie przed twoimi niszczycielskimi robocikami albo uciekajac im w pelnym kamuflazu. Powinnas cos z nimi zrobic, Kirke. Albo zamontowac w sonikach kanalizacje. Sykoraks parsknela smiechem. -Dlaczegoz to mialabym sie pozbyc mysliwcow? -Bo cie o to prosze. -A dlaczego mialabym spelnic twoje zyczenie, Ody... Nomanie? -Powiem ci, kiedy przedstawie ci wszystkie moje prosby. Przyczajony za plecami Nomana Kaliban warknal groznie, ale Noman udal, ze go nie slyszy. -Alez nie krepuj sie - powiedziala Sykoraks. - Mow dalej. Slucham twoich prosb. Jej usmiech nie pozostawial cienia watpliwosci co do tego, jak niewiele uwagi zamierza im poswiecic. -Po pierwsze, pozbadz sie tych zautomatyzowanych mysliwcow albo przynajmniej przeprogramuj je tak, zeby mozna bylo bezpiecznie latac do pierscieni. Usmiech na twarzy Sykoraks ani drgnal. Spojrzenie jej fiolkowych oczu pozostalo rownie lodowate jak przed chwila. -Po drugie - ciagnal Noman - wylacz pole silowe nad Basenem Srodziemnym i pola Dloni Herkulesa. Wiedzma zasmiala sie polglosem. -Niezwykle zadanie. Tsunami zniszczyloby pol okolicy. -Mozesz to zrobic pomalu, Kirke. Jestem tego pewien. Napelnij morze. -Zanim przejdziesz do nastepnych prosb, przedstaw mi choc jeden powod, dla ktorego mialabym to zrobic. -W Basenie Srodziemnym sa rzeczy, ktore na razie nie powinny sie dostac w rece ludzi. -Mowisz o skladach... Statki kosmiczne, bron... -Wiele jest takich rzeczy. Niech ciemne jako wino morze zaleje Basen Srodziemny. -Nie wiem, moze podczas podrozy uszlo to twojej uwagi, ale ludzkosc na Ziemi lada chwila wyginie. -Zauwazylem. Mimo to prosze, bys powoli i ostroznie zalala Basen Srodziemny. I przy okazji zlikwidowala te kretynska Bruzde Atlantycka. Sykoraks pokrecila glowa i napila sie wina. Nie poczestowala No-mana. Mlody Odyseusz lezal na lozku ze szklistymi oczami, najwyrazniej niezdolny sie ruszyc. -To wszystko? -Nie. Chcialbym rowniez, abys wlaczyla faksy, udostepnila ludziom wszystkie funkcje i oddala do ich dyspozycji kadzie regeneracyjne w pierscieniach. Sykoraks milczala. -A na koniec chcialbym, zebys wyslala swoja oswojona bestie na dol. Niech powie Setebosowi, ze Cisza przybywa na Ziemie. Kaliban zasyczal glosno. -Mysli, czas wyrwac zdrowe nogi kukle, zostawic kikuty, niech nad nimi duma. On silny jest i Panski. Niech ten kaleka dostanie robaka... nie, dwa robaki, za wzywanie Jego imienia nadaremno. -Milcz! - uciszyla go Sykoraks. Kiedy wstala, nago wygladala bardziej po krolewsku niz niejedna krolowa ze wszystkimi insygniami wladzy. - A ty, Nomanie, powiedz mi, czy Cisza naprawde przybywa na Ziemie? -Tak sadze. Sykoraks z ulga siegnela po kisc winogron, lezacych w misie na poduszkach. Podala je Nomanowi, ale odmowil ruchem glowy. -Wiele ode mnie wymagasz, jak na starego nie-Odyseusza - powiedziala cicho, przechadzajac sie po sypialni. - Co dostane w zamian? -Opowiem ci o moich podrozach. Rozesmiala sie. -Wiem o nich wszystko. -Nie tym razem. Minelo dwadziescia lat, nie dziesiec. Piekna twarz wiedzmy wykrzywila sie w grymasie, ktory morawci zinterpretowaly jako wyraz drwiny z rozmowcy. -A ty caly czas szukasz tego samego... swojej Penelopy. -Nie. Nie tym razem. Odkad wypchnelas mnie, mlodszego, zi drzwi prowadzace w glab przestrzeni Calabi-Yau, blakalem sie w cza soprzestrzeni przez dwadziescia lat i caly czas szukalem ciebie. Sykoraks stanela w miejscu. Spojrzala na Nomana z niedowierza niem. -Ciebie - powtorzyl. - Mojej Kirke. Przez te dwadziescia lat spo tykalismy sie i kochalismy wielokrotnie. Spotykalem cie jako Kirke Sykoraks, Alys, Kalipso. -Alys? Noman skinal glowa. -Mialam przerwe miedzy zebami? -Tak. Sykoraks pokrecila glowa. -Klamiesz. Wszystkie rzeczywistosci wygladaja tak samo, Ody seuszu-Nomanie. Ratuje ci zycie, wyciagam cie z morza, pomagarr ci, karmie cie smacznym jadlem, poje winem zaprawionym miodem opatruje ci rany, kapie cie, daje ci rozkosz, o jakiej moglbys tylkc snic, proponuje ci niesmiertelnosc i wieczna mlodosc, a ty i tak od chodzisz. Porzucasz mnie dla tej dziwki i tkaczki Penelopy. Wracas; do niej i do syna. -Widywalem mojego syna wielokrotnie przez te dwadziescia lat Pieknie wyrosl. Wiecej nie musze go ogladac. Chce zostac z toba. Sykoraks podeszla do lozka. Upila lyk wina. -Mialabym ochote zamienic twoich nowych zeglarzy, morawce w swinie. Noman wzruszyl ramionami. -Czemu nie? We wszystkich innych swiatach zawsze to robilas. -Jak myslisz, jakie by z nich wyszly swinie? - spytala niedbale wiedzma. - Plastikowe swinki-skarbonki? -Mojra sie przebudzila. -Mojra? - zdziwila sie Sykoraks. - Po co? Dlaczego wlasnie teraz? -Nie wiem, ale weszla w cialo mlodej Savi. Widzialem ja, zanirr odlecialem z Ziemi, ale nie rozmawialismy. -Cialo Savi... Co ona kombinuje? I dlaczego akurat teraz? -Mysli - odezwal sie Kaliban zza plecow Nomana. - On ulepil stara Savi ze slodkiej gliny, by Jego syn mogl gryzc i jesc z plastrem miodu i strakami, przegryzc jej kark, az wszystko zacznie wrzec, predzej, predzej, az kielbie przez mozg mi poplyna. Sykoraks podeszla do Nomana, wyciagnela reke, jakby chciala dotknac jego obnazonej piersi, ale zmienila zdanie i comela dlon. Kaliban zasyczal i przykucnal, zgarbiony, z dlonmi opartymi o posadzke miedzy muskularnymi tylnymi lapami. Lyskal zlowrogo zoltymi slepiami, ale nie ruszyl sie z miejsca. -Wiesz, ze nie moge poslac syna, aby powiedzial ojcu, Setebosowi, o Ciszy - powiedziala wiedzma. -Wiem, ze to cos nie jest twoim synem. Skonstruowalas go z gowna i wadliwego DNA w kadzi z zielonym szlamem. Kaliban znow zamierzal cos zasepienie, ale Sykoraks zbyla go machnieciem reki. -Wiesz o tym, ze twoi morawieccy przyjaciele wynosza wlasnie na orbite ponad siedemset czarnych dziur? -Nie wiedzialem. - Noman wzruszyl ramionami. - Ale mialem nadzieje, ze to zrobia. -Skad je wzieli? -Przeciez wiesz. Siedemset szescdziesiat osiem glowic moglo sie znajdowac tylko w jednym miejscu. -To niemozliwe. Dwa tysiace lat temu zamknelam wrak w polu statycznym. -A sto lat temu ja i Savi je przelamalismy. -Widzialam, jak sie krzatacie i zabiegacie o realizacje swoich beznadziejnych, nic nieznaczacych planow, ty i ta kurewka. Na co liczyles, ustanawiajac lacznosc z Ilionem przez caluny turynskie? -To bylo przygotowanie. -Do czego? - prychnela Sykoraks. - Nie sadzisz chyba, ze te dwie ludzkie rasy moglyby sie spotkac, co? Nie zartuj. Grecy i Trojanie zjedliby miejscowych naiwniakow na sniadanie. -Zakoncz wojne z Prosperem i przekonajmy sie, co bedzie dalej. Sykoraks z impetem odstawila puchar na stol. -Mialabym sie wycofac? Oddac pole temu lotrowi? Teraz naprawde zartujesz. -Bynajmniej. Stary Prospero jest oblakany. Skonczony. A ty mozesz sie wycofac, zanim ten sam obled i ciebie dosiegnie. Odejdzmy stad razem, Kirke. Ty i ja. -Odejsc stad? - powtorzyla z niedowierzaniem Sykoraks. -Wiem, ze ta asteroida ma wbudowane silniki jadrowe i generatc dziur w branie, ktory moze nas wystrzelic do gwiazd i jeszcze dale Kiedy sie znudzimy, bedziemy przechodzic przez drzwi Calabi-Ya i kochac sie w roznych wszechswiatach i epokach; mozemy byc w ro; nym wieku, nosic rozne ciala, mlodsze lub starsze, zmieniac je rowni latwo jak stroje, podrozowac w czasie i podgladac samych siebie, z; mrazac czas i dolaczac do samych siebie zajetych seksem. Zapasyj* dzenia i powietrza wystarcza nam na tysiac lat. Na dziesiec tysiecy. -O jednym zapomniales. Jestes smiertelny. Za dwadziescia li bede ci musiala zmieniac zapaskudzona bielizne i karmic cie lyzeczki Za czterdziesci lat umrzesz. -Raz juz zaproponowalas mi niesmiertelnosc. Masz tu, na w spie, kadzie odmladzajace. -Odrzuciles moja oferte! - krzyknela Sykoraks i cisnela wN(mana pucharem. Uchylil sie, ale nie ruszyl z miejsca. - Odrzucal* niesmiertelnosc za kazdym razem, kiedy ci ja proponowalam! - Z?czela rwac sobie wlosy z glowy i rozdrapywac twarz paznokciami. Ciskales mi moj dar w twarz i wracales do tej swojej... Penelopy. Za kazdym razem! Wysmiewales mnie! -Teraz cie nie wysmiewam. Chodz ze mna. Sykoraks nie posiadala sie z gniewu. -Powinnam kazac Kalibanowi zagryzc cie i zjesc tu, na moic oczach. Moglabym sie smiac, patrzac, jak wysysa ci szpik z kosci. -Chodz ze mna, Kirke. Wlacz faksy, uruchom funkcje, wylac Dlonie Herkulesa i reszte zabawek, ktore do niczego nie beda ci ju potrzebne, i odejdzmy stad. Razem. Badz znow moja kochanka. -Jestes stary - prychnela drwiaco wiedzma. - Stary, pobliznion i siwy. Dlaczego mialabym wybrac starca zamiast mlodzienca? Poglaskala udo i obwisly czlonek mlodszego Odyseusza, ktory lez! nieruchomo na lozku jak zahipnotyzowany. -Dlatego, ze starzec nie odejdzie przez drzwi w przestrzeni Ca labi-Yau za tydzien ani za miesiac, ani za osiem lat, a mlodzienie tak. I dlatego, ze ten starzec cie kocha. Sykoraks wydala zdlawiony dzwiek, ktory dziwnie przypominE prychniecie. Kaliban zawarczal w odpowiedzi. Noman siegnal po tunike i wyjal zatkniety za pas na plecach ciezki pistolet. Wiedzm wytrzeszczyla oczy. -Chyba nie sadzisz, ze mozesz mi tym czyms zrobic krzywde? -Nie po to go przynioslem. Sykoraks przeniosla wzrok na nieruchomego mlodego Odyseusza. -Zwariowales? Masz pojecie, jaki zamet wprowadzisz na poziomie kwantowym? Juz sama mysl o tym jest jak otwarcie drzwi kaosowi. Przerwiesz cykl, ktory w tysiacu odmian trwa tysiace... -Trwa zbyt dlugo. Noman strzelil szesc razy; kazdy nastepny wystrzal zdawal sie glosniejszy od poprzedniego. Szesc masywnych kul przeszylo mlodego Odyseusza - strzaskaly mu zebra, zmiazdzyly serce, jedna trafila go w srodek czola. Cialo wzdrygnelo sie szesc razy pod uderzeniami pociskow i zsunelo na podloge. Na jedwabnej poscieli zostal krwawy slad. Na marmurowej posadzce rosla kaluza krwi. -Wybieraj - powiedzial Noman. 43 N ie wiem, czy teleportowalem sie tutaj samodzielnie, juz bez medalionu, czy tez zabralem sie z Hefajstosem, bo kiedy sie teko-wal, zlapalem go za rekaw. Ale mniejsza z tym. Jestem tu i juz.Tu, czyli w domu Odyseusza. Jakis kundel obszczekuje nas jak glupi, kiedy z Hefajstosem i Achillesem pojawiamy sie znikad, ale jedno lypniecie oka herosa w zakrwawionym hennie wystarcza, zeby podkulil ogon i czmychnal na podworze. Stoimy w westybulu palacu Odyseusza na Itace. Przed nami rozciaga sie jadalnia. Slychac buczenie okrywajacego dom pola silowego. W dlugiej komnacie przy dlugim stole nie widac zalotnikow, nie ma drzacej Penelopy, golowasa Telemacha, sluzacych, ktorzy roznosiliby obibokom wino i jadlo nieobecnego wlasciciela. Co nie zmienia faktu, ze pokoj wyglada, jakby rzez zalotnikow juz sie odbyla: krzesla sa powywracane, zerwany ze sciany gobelin lezy czesciowo na stole, czesciowo na podlodze i nasiaka rozlanym winem, nawet wspanialy luk Odyseusza - ten, ktorego (jak glosi legenda) nikt inny nie potrafi napiac, tak cudny i wyjatkowy, ze krol Itaki postanowil nie zabierac go pod Troje - lezy na posadzce wsrod slynnych zatrutych strzal o haczykowatych grotach. Zeus okreca sie na piecie. Ma na sobie te same miekkie szaty, w ktorych widzialem go na olimpijskim tronie, ale nie jest juz takim ol brzymem - tyle ze nawet pomniejszony, zeby zmiescic sie w palacu Odyseusza, nadal jest dwa razy wyzszy od Achillesa. Szybkonogi mezobojca daje nam znak, ze mamy sie cofnac, podnosi tarcze, ujmuje w dlon miecz i wchodzi do jadalni. -Synu! - dudni basem Gromowladny. - Oszczedz mi swojego dziecinnego gniewu. Naprawde chcialbys jednym okrutnym ciosem popelnic bogobojstwo, ojcobojstwo i tyranobojstwo jednoczesnie? Achilles podchodzi do miejsca, w ktorym dzieli ich tylko szerokosc stolu. -Walcz, starcze. Zeus - bynajmniej nieprzestraszony - nie przestaje sie usmiechac. -Zastanow sie, szybkonogi Achillesie. Chociaz raz uzyj mozgu zamiast muskulow i fiuta. Naprawde chcesz, zeby ten kuternoga zasiadl na olimpijskim tronie? Skinieniem glowy wskazuje Hefajstosa, ktory stoi w progu obok mnie. Achilles sie nie odwraca. -Zastanow sie ten jeden raz - ciagnie Zeus. Slychac, jak w kuchni, za sciana, od jego glosu wibruje szklo. - Dolacz do mnie, synu. Zjednocz sie z przenikajaca wszystko osobowoscia Zeusa, Ojca Bogow. Tak polaczeni, ojciec i syn, niesmiertelny i smiertelnik, dwa wielkie duchy zespola sie i stworza trzeciego ducha, silniejszego niz one oba. Ojciec, syn i wola swieta, zjednoczeni w trojcy, bedziemy wladac niebem i Troja i na zawsze stracimy tytanow w mrok. -Walcz, swiniojebie. Twarz Zeusa wyraznie czerwienieje. -Ohydny potworze! Nawet teraz, choc nie wladam juz zywiolami ziemi, zdepcze cie! Bog chwyta za krawedz stolu i rzuca nim. Pietnascie metrow grubych desek na masywnych nogach wali sie Achillesowi na glowe, ten jednak robi unik i stol roztrzaskuje sie o sciane za jego plecami, zbijajac plat tynku i bryzgajac odlamkami na wszystkie strony. Achilles robi dwa kroki do przodu. Zeus rozklada rece i pokazuje puste dlonie. -Zabijesz mnie, czlowiecze? Tak po prostu? Bezbronnego? A moze zmierzymy sie bez broni, jak zapasnicy na arenie, az jeden z nas nie bedzie mogl sie dzwignac z ziemi, a drugi odbierze nagrode? Achilles waha sie doslownie przez ulamek sekundy, a potem sciaga i odklada helm. Odpina tarcze, kladzie ja na posadzce, na nia rzuca miecz, brazowy napiersnik i nagolenniki. Kopniakiem odpycha tarcze ku wejsciu. Zostaje w koszuli, krotkiej spodniczce, sandalach i szerokim skorzanym pasie. Stojac niespelna trzy metry od Zeusa, ugina nogi i zamiera w zapasniczej postawie. Zeus usmiecha sie i blyskawicznie, tak szybko, ze moj wzrok ledwie to rejestruje, rowniez ugina nogi - i podnosi z ziemi luk Odyse-usza i zatruta strzale z czarna brzechwa. Uciekaj! - krzycze w myslach do Achillesa, ale jasnowlosy heros ani drgnie. Zeus z latwoscia napina luk, ktorego nikt poza Odyseuszem napiac nie potrafi, wycelowuje szeroki grot w odlegle o dwa i pol metra serce Achillesa i wypuszcza strzale. I chybia. Nie moze chybic, nie z tak bliska, nie tak idealnie prostym, perfekcyjnie uformowanym i upierzonym pociskiem - ale strzala chybia o blisko pol metra i wbija sie w rozbity stol, oparty o mur za plecami Achillesa. Prawie czuje, jak zabojczy jad, zebrany ponoc przez samego Herkulesa z zebow jadowych najstraszliwszych wezy, wgryza sie w drewno. Zeus wytrzeszcza oczy. Achilles stoi nieruchomo. Zeus przykleka z szybkoscia blyskawicy, podnosi nastepna strzale, kladzie ja na cieciwie, napina luk, podchodzi blizej, strzela. Chybia. Dzieli ich pol metra, ale zatruta strzala nie trafia w cel. Achilles ani drgnie. Z nienawiscia patrzy lekko spanikowanemu Ojcu Bogow prosto w oczy. Zeus znow sie schyla, podnosi strzale z ziemi, starannie opieraja na cieciwie i napina luk. Prezy blyszczace od potu miesnie. Luk zdaje sie wibrowac od drzemiacej w nim mocy, gdy Krol Bogow podchodzi jeszcze blizej. Kilkanascie centymetrow dzieli grot strzaly od piersi Achillesa. Zeus strzela. Pudluje. To niemozliwe, ale na wlasne oczy widze, jak strzala wbija sie w sciane za Achillesem. Nie przeszla przez jego cialo, nie wyminela go bokiem, ale mimo to w jakis niewyobrazalny sposob nie trafila w cel. Achilles doskakuje do Zeusa, wytraca mu luk i obiema rekami lapie dwa razy wyzszego boga za gardlo. Zeus zatacza sie i miota po calej jadalni, usilujac oderwac Achillesa od swojej szyi. Jedna reka - zacisnieta w piesc dwa razy szersza niz tulow Greka - oklada go po plecach, ale szybkonogi mezobojc nie zwalnia uscisku. Bog rzuca sie na wszystkie strony, lamie dzwi gary, stol, framuge drzwi, rozbija sciane. Wyglada jak dorosly mes czyzna z uwieszonym na szyi dzieckiem. W koncu bog wciska palce pod znacznie drobniejsze palce Achi! lesa, rozgina mu najpierw lewa, a potem takze prawa dlon i zaczyn rzucac sie na sprzety i sciany, usilujac zmiazdzyc herosa, ktoreg teraz to on nie wypuszcza z rak. Uderza go z byka z glowe (slycha echo, jakby zderzyly sie dwa ogromne glazy), przyciska boska piei do smiertelnych zeber Achillesa, az w koncu dociska go do kawalk nierozbitej jeszcze sciany i kamiennej futryny naprzeciw wejscis Grzbiet Achaja zaczyna sie niebezpiecznie wyginac w tyl. Najdalej za piec sekund kregoslup Achillesa peknie jak luk z t?niej balsy. Ale Achilles nie czeka tych pieciu sekund. Nie czeka nawet trzeci Udaje mu sie uwolnic prawa reke, kiedy Zeus napiera i lamie go r kamieniu, az trzeszcza kregi. To, co dzieje sie pozniej, widze tylko w postaci sladu na siatkov kach oczu. Walka toczy sie zbyt szybko. Achilles podnosi reke znad pasa. W dloni sciska krotki sztyle Wbija ostrze w zarosniety podbrodek Zeusa, przekreca je, wpycr glebiej i znow przekreca. Wscieklym krzykiem zaglusza zbolaly, przi razony wrzask boga. Zeus wypada na korytarz i razem z Achillesem wtaczaja sie do si siedniego pokoju. Biegniemy z Hefajstosem za nimi. Sa w sypialni Odyseusza i Penelopy. Achilles wyciaga ostrze z r; ny. Ojciec Bogow lapie sie za twarz i gardlo. Ichor i krew tryska_ mu z nozdrzy i rozdziawionych ust, broda ocieka mu zlotem i cze wienia. Kiedy przewraca sie na wznak na lozko, Achilles bierze zamac sztyletem, wbija go bogu w brzuch i przeciaga mocno do gory i w pn wo, az magiczne ostrze zgrzyta na zebrach. Zeus znow krzyczy, a zanim zdazy zlapac sie za brzuch, Acha j wyciaga mu z rany cale met szarych, oslizlych jelit, owija je wokol kolumienki loza i sprawni szybko przywiazuje zeglarskim wezlem. Ta kolumienka to drzewko oliwne, wokol ktorego Odyseusz zbi dowal sypialnie i caly dom, uswiadamiam sobie. Przypominaja ri sie wersy z Odysei, ktore czytalem w dziecinstwie. Odyseusz mo\ do powatpiewajacej Penelopy: W dziedzincu stalo wielkie tam drzewo oliwne, Grube jak filar jaki, rozlogie i ciemne; Jam wkolo oliwnika wzniosl sciany kamienne, Dach zasklepil, drzwi wprawil z silnych tramow zbite I na nasza sypialnie przeznaczyl ta klite. Potem sciawszy korona drzewa gestolista Sam pien az do korzenia ociosalem czysto, Zrownalem ostrzem miednym gladko i pionowo, A wiec noga do loza byla juz gotowa j W ktorej swidrem na wylot wywierciwszy dziury, Wyladziiem loznica wspanialej struktury, Zdobiac ja w kosc sloniowa, toz srebrem i zlotem, Wreszcie krasnych rzemieni obciagajac splotem. Nie tylko rzemienie sa czerwone, kiedy Zeus probuje uwolnic sie z pet wlasnych wnetrznosci: zloty ichor i zupelnie ludzka krew plyna mu z gardla, twarzy i brzucha. Oslepiony bolem i posokaZeus Wielki po omacku szuka swojego kata, ale kazde szarpniecie i kazdy krok, ktory oddala go od lozka, wyciaga mu kolejny odcinek blyszczacych kiszek. Nawet niewzruszony zwykle Hefajstos zatyka uszy, slyszac wrzaski boga. Achilles zas bez trudu wymyka sie Zeusowi. Od czasu do czasu doskakuje, zeby ciac slepego boga nozem po rekach, udach, penisie i sciegnach. Zeus przewraca sie na plecy, przywiazany do oliwnego drzewka dziesieciometrowym kawalkiem poskrecanego jelita. Miota sie i wyje z bolu, ichor tryska na sufit i kresli na nim skomplikowane ror-schachowskie figury. Achilles na chwile wychodzi z pokoju, a kiedy wraca, niesie w rece miecz. Nogaprzydeptuje mlocace na oslep lewe ramie Zeusa i tnie mieczem z taka sila, ze ostrze krzesze iskry o posadzke, przeszedlszy gladko przez boska szyje. Glowa Ojca Bogow wtacza sie pod lozko, a Grek przykleka na jedno kolano i... pakuje twarz prosto w krwawa rane w muskularnym brzuchu Zeusa. Przez jedna przerazajaca chwile mam wrazenie, ze zachowuje sie jak drapieznik, jak wsciekly wilk, i wyzera wnetrznosci pokonanemu nieprzyjacielowi - jego twarz calkiem znika w przepastnej jamie brzusznej boga. Ale Achilles tylko czegos szukal. -Jest! - wola i wyplatuje kawal fioletowej, rozedrganej masy z szarego klebowiska jelit. Watroba Zeusa. -Gdzie ten przeklety kundel? - mruczy pod nosem. Oczy mu blyszcza, kiedy wychodzi rzucic boska watrobe kulacemu sie na podworzu Argusowi. Rozstepujemy sie z Hefajstosem i przepuszczamy go w drzwiach. Kroki mezobojcy - i bogobojcy - oddalaja sie, a my rozgladamy sie po jadalni. Kazdy skrawek podlogi, lozka, scian i sufitu jest zachlapany krwia. Olbrzymie, bezglowe cialo, przywiazane do drzewa oliwnego, podryguje spazmatycznie i zaciska palce. -O zez kurwa... - szepcze Hefajstos. Chcialbym oderwac wzrok od tej sceny, ale nie potrafie. Chcialbym wyjsc i gdzies dyskretnie sobie rzygnac, ale i tego nie moge zrobic. -Jak... dlaczego... onjeszcze... jakby troche... zyje... - stekam. Hefajstos usmiecha sie jak szaleniec. -Nie zapominaj, ze Zeus jest niesmiertelny, Hockenberry. Cierpi, caly czas. Spale jego szczatki w niebianskim ogniu. - Podnosi z posadzki sztylet Achillesa. - Przetopie tez te bogobojcza klinge Afrodyty, a z metalu cos odleje... Moze tablice pamiatkowa na czesc Zeusa? Nie powinienem byl jej dac tego sztyletu. Mrugam powiekami, krece glowa, w koncu lapie Boga Ognia za pole kamizelki. -Co teraz bedzie? Hefajstos wzrusza ramionami. -Wszystko zgodnie z umowa, Hockenberry. Nyks i Mojry, ktore zawsze rzadzily wszechswiatem, przynajmniej tym tutejszym, pozwola mi zasiasc na zlotym tronie na szczycie Olimpu. Tylko najpierw musi sie skonczyc druga wojna z tytanami. -Skad wiesz, kto w niej wygra? W czarnej brodzie dostrzegam blysk bialych zebow. Z dziedzinca slychac glos: -Chodz, piesku... Argus? Dobry piesek, dobry... Chodz, mam cos dla ciebie... grzeczna psinka... -Nie bez powodu mowi sie o Mojrach, ze rzadza przeznaczeniem - mowi Hefajstos. - Wojna bedzie dluga i paskudna, toczona glownie na ilionskiej Ziemi, rzadziej na Olimpie, ale ci nieliczni olimpijczycy, ktorzy przezyja, wygraja... Drugi raz. -A ten stwor... ta mowiaca chmura... -Demogorgon juz wrocil do Tartaru. Gowno go obchodzi, co sie dzieje na Ziemi, Marsie i Olimpie. -A moi ludzie... -Twoi sliczni Grecy beda chedozeni w tylek przez najblizsze piecdziesiat do stu lat. - Hefajstos usmiecha sie z wlasnego dowcipu. - Nie wiem, czy lepiej sie z tym poczujesz, ale Trojanie rowniez. Wszyscy, ktorzy zostana na ilionskiej Ziemi, majaprzechlapane. Zaciskam dlon na jego kamizeli. -Musisz nam pomoc... Odsuwa moja reke rownie latwo, jak dorosly moglby odepchnac dwuletnie dziecko. -Ja nic nie musze, Hockenberry. - Ociera usta wierzchem dloni, spoglada na podrygujace na podlodze zwloki i mowi dalej: - Ale tym razem pojde ci na reke. Tekuj sie do swoich zalosnych Achajow i swojej kobiety, Heleny. Powiedz im, zeby wynosili sie w cholere ze wszystkich wiez, uciekali z budynkow, zlazili z murow. Za kilka minut w Ilionie zacznie sie potezne trzesienie ziemi, dziewiatka. Ja na razie musze spalic to... to cos. Potem zabiore naszego herosa na Olimp. Moze przekona Uzdrowiciela, zeby wskrzesil mu panienke. Achilles wraca do jadalni. Pogwizduje. Slychac chrobot pazurow Argusa, ktory ochoczo biegnie za nim. -Ruszaj!-mowi Hefajstos, Bog Ognia. Siegam po medalion, przypominam sobie, ze go nie mam i wlasciwie nie potrzebuje, i tekuje sie do Troi. 44 P raca, ktora miala im zajac dwanascie godzin, zajela nieco ponad osiemnascie. Wylowienie, posegregowanie i pociecie czterdziestu osmiu rozrzuconych po wyrzutni pociskow sprawilo morawcom wiecej klopotu, niz sie spodziewaly. Niektore rakiety mialy rozbita metalowa powloke i zostaly z nich tylko plastopowe kolyski z czarnymi dziurami otulone polem silowym i emanujace poswiata promieni Czerenkowa.Gdyby ktos poza milczacymi morawcami na "Krolowej Mab" sledzil cala operacje, widok moglby mu sie wydac calkiem interesujacy. Batyskaf stal na rozlozonych podporach, okrakiem obejmujac kadlub okretu; umieszczone na jego spodniej stronie reflektory oswietlaly swiat unoszacego sie w wodzie mulu, wirujacych anemonow, pozrywanych lin, poskrecanych przewodow i smiercionosnych, krytych zielonymi naroslami pociskow i glowic. Jasniejsze niz c^ slonecznego blasku wpadajace przez sciane Bruzdy Atlantyckiej, jniejsze niz superhalogeny oswietlajace teatr dzialan, jasniejsze wet niz samo slonce byly plomienie palnikow, ktorymi niewido Orphu i oslepiony mulem Mahnmut poslugiwali sie z takaprecy; jakby trzymali w rekach chirurgiczne skalpele. Windy, wysiegniki, bloki i lancuchy pracowaly ciezko, przenosza pod nadzorem morawcow i samej "Mrocznej Damy" - kolejne ciete glowice. Ladownia batyskafu nigdy nie byla zupelnie pu: nawet pozbawiona ladunku, wypelniala sie programowalna pian morfujacaluki oporowe i wsporniki wzmacniajace sciany pojaz Ta sama pianka otulala ciasno kazdy zlozony w komorze ladune takze Orphu z Io, kiedy ten wciskal sie w swoj kat. Teraz zas dopa wywala sie do nieksztaltnych bryl, ktore Mahnmut i Orphu, kli jak szewcy, upychali w ladowni. Kiedy mieli juz za soba dobrze ponad polowe wyczerpujacej p cy, Mahnmut udal, ze poklepuje pole silowe otaczanej wlasnie piai glowicy, i wyrecytowal: Co jest twa trescia? Z czego cie stworzono, Ze tyle cieni masz na swe skinienie?* -To cos z twojego kumpla Willa? - zainteresowal sie Orphu, I dy obaj opadli z powrotem w tumany mulu i zaczeli odcinac nos stepnego pocisku. -Mhm. Sonet piecdziesiaty trzeci. Mniej wiecej dwie godziny pozniej, po tym jak wlasnie ulokov w kurczacej sie ladowni kolejna glowice - starali sie je rozmie czac w jak najwiekszych odstepach - Orphu sie odezwal: -Nasz problem zostanie zalatwiony, Mahnmucie, ale ty strac batyskaf. Maly Europanczyk skinal glowa; mial nadzieje, ze przyjaciel uwazy jego gest na radarze glebokosciowym. Gdy tylko Orphu za gerowal takie rozwiazanie, Mahnmut zdal sobie sprawe, ze bed musial sie pozegnac z ukochana "Mroczna Dama". Nie moglo 1 mowy o tym, zeby wydobyli glowice z ladowni i przeniesli je na] klad jakiejs innej jednostki. Najlepszy scenariusz zakladal, ze na skiej orbicie okoloziemskiej bedzie czekal zbedny morawcom stat * Przel. J. Lowinski (przyp. tlum.). ktory wypchnie batyskaf ze smiercionosnym ladunkiem w otchlan kosmosu, delikatnie, ale mozliwie jak najszybciej. -Mam wrazenie, ze dopiero co go odzyskalem - rozzalil sie Mahnmut. "Mroczna Dame" znal od poltora wieku. -Zbuduja ci nowy. -To nie bedzie to samo. -To prawda. Nic juz nie bedzie takie samo. Minelo osiemnascie godzin. Ostatnie grono emanujacych poswiata Czerenkowa czarnych dziur trafilo na swoje miejsce i zostalo unieruchomione pianka morfujaca. Wrota ladowni zamknely sie za wyczerpanymi fizycznie i psychicznie morawcami, ktore zawisly w wodzie nad wrakiem. -Czy powinnismy dokladniej zbadac "Miecz Allaha"? - spytal Orphu. - Moze cos trzeba zabrac z pokladu? -Nie teraz - odpowiedzial mu Asteague/Che z mostka "Krolowej Mab", ktora przez cale osiemnascie godzin zachowywala cisze w eterze. -Nigdy wiecej nie chce go widziec - oznajmil wykonczony Mahnmut. Nie przeszkadzalo mu nawet to, ze nadaje na otwartym kanale. - To ohyda. -Amen - powiedzial centurion Mep Ahoo, przysluchujacy sie rozmowie z pokladu ladownika. -Powiecie nam, panowie, jak sobie poczynal Odyseusz ze swoja panna przez ostatnie osiemnascie godzin? - zainteresowal sie Orphu. -Nie teraz - powtorzyl pierwszy integrator. - Wyciagajcie glowice. Tylko ostroznie. -Amen - powtorzyl Mep Ahoo, tym razem bez cienia ironii w glosie. Suma IV byl naprawde doskonalym pilotem, a Orphu i Mahnmut w pelni to doceniali. Utrzymal ladownik nieruchomo na takiej wysokosci, ze "Mroczna Dama" pozostawala w pelnym zanurzeniu, kiedy zamykaly sie za nia wrota ladowni. Nastepnie woda zostala powoli wypompowana, a jej miejsce zajela pianka morfiijaca, podobna do tej w ladowni batyskafu. "Mroczna Dama" i jej emanujacy blekitnym swiatlem ladunek zostali zabezpieczeni przed wszelkimi wstrzasami. Orphu z Io wspial sie na kadlub ladownika na dlugo przed tym, jak ten pochlonal "Mroczna Dame", Mahnmut zas dopiero w ostatniej chwili wyskoczyl ze sterowki. Wiedzial, ze batyskaf sam doskonale bedzie sie stabilizowal podczas delikatnej operacji podniesienia i z ladunku. Czul, ze powinien zdobyc sie na jakies ostatnie slowo, sk ro na zawsze porzuca swoja jednostke, ale ograniczyl sie do nadan go przez radio "Zegnaj, Pani", ktore pozostalo bez odpowiedzi: strony SI batyskafu. Ladownik wzniosl sie nad powierzchnie oceanu, ociekajac wo?z odplywow ladowni, a Mahnmut resztkami sil swoich mechanic nych i organicznych miesni wgramolil sie na jego kadlub, skad pra mniejszy z dwoch wlazow opuscil sie do czesci pasazerskiej statk W innych okolicznosciach zamieszanie panujace w kabinie byl by wprost komiczne, ale Mahnmutowi nieszczegolnie bylo w tej chw do smiechu. Orphu z trudem wcisnal sie do srodka przez wieks; wlaz (musial w tym celu zlozyc wszystkie manipulatory i anten} ale teraz zajmowal wiekszosc wnetrza, w ktorym wczesniej miesci sie jeszcze dwudziestu skalowieckich zolnierzy wpietych w pasaze skie uprzeze. Teraz musieli zajac waski korytarz laczacy kabine z ko pitem. Czarne morawce i ich bron zajmowali kazdy skrawek waski przestrzeni i Mahnmut musial przeczolgac sie po ich opatrzonyi zadziorami pancerzach, zeby dolaczyc do Sumy IV i Mepa Ah?w ciasnej kabinie pilotow. Suma IV prowadzil ladownik na sterowaniu recznym, za pomoi omnisteru balansujac statkiem i jego delikatnym ladunkiem i graj; na silnikach jak - w przeszlosci - pianista na fortepianie. -Nie mamy wiecej uprzezy - uprzedzil Mahnmuta, nie odryw jac sie od przyrzadow. - Ostatnia zuzylismy na ustabilizowanie tw jego duzego przyjaciela w kabinie pasazerskiej. Rozloz sobie si dzenie, z laski swojej, i przyczep sie elektromagnesem do kadlub Mahnmut poslusznie wykonal polecenie. Byl tak zmeczony, ze r mial sily stac - ziemskie ciazenie bylo jednak zabojcze - a poza t? splywalo z niego napiecie ostatnich osiemnastu godzin i chcialo n sie plakac. -Trzymajcie sie - ostrzegl Suma IV. Silniki ryknely i ladownik zaczal sie powoli wznosic - pionowo, mi po metrze, bez wstrzasow, bez niespodzianek. Kiedy Mahnmut wyjn przez okno, osiagneli juz pulap dwoch kilometrow. Ladownik lekko s pochylil; to silniki z ciagu pionowego przeszly czesciowo na pozion-Nie wyobrazal sobie, ze mozna tak delikatnie sterowac maszyna. Ale nawet Sumie IV zdarzaly sie lekkie podskoki. Mahnmut kazdym razem wstrzymywal oddech, a jego organiczne serce zacz nalo bic szybciej, gdy podswiadomie czekal na chwile, az ktoras z czarnych dziur stanie sie niestabilna. Wystarczylaby jedna, bo milionowa czesc sekundy pozniej i tak nastapilby kolaps pozostalych. Probowal sobie wyobrazic jego skutki. Male czarne dziury polaczylyby sie, przebily kadlub "Mrocznej Damy" i wrota ladowni la-downika i z przyspieszeniem dziesieciu metrow na sekunde kwadrat pomknelyby na spotkanie z jadrem Ziemi, zasysajac po drodze oba morawieckie statki, czasteczki powietrza, wody oceanu, mul z morskiego dna, lezaca pod nim skale i skorupe ziemska. Ile dni albo miesiecy mala czarna dziura, zlozona z siedmiuset szescdziesieciu osmiu mniejszych, przelatywalaby w te i z powrotem przez Ziemie? Jak daleko wylatywalaby za kazdym razem w przestrzen? Elektroniczna czesc jego umyslu nieproszona podsunela mu odpowiedzi na te pytania, ale zmeczenie spowodowalo, ze nie potrafil sobie ich przyswoic. W kazdym razie po stu kursach poprzez Ziemie zassalaby juz wszystkie milion obiektow tworzacych pierscienie orbitalne, za to nie siegnelaby jeszcze Ksiezyca. Mahnmutowi, Orphu i pozostalym morawcom, takze tym na "Krolowej Mab", byloby to calkowicie obojetne. Pasazerowie ladownika natychmiast zostaliby przemieleni na spaghetti. Miniaturowa czarna dziura pociagnelaby za soba czasteczki ich cial, lecac do wnetrza Ziemi. Wloklyby sie za soba, rozpraszajac sie przez caly czas przy kolejnych nawrotach, w ktorych wycinalaby sobie tunele w roztopionym, wirujacym planetarnym rdzeniu. Mahnmut zamknal wirtualne oczy i skupil sie na swoim oddechu. Czul lagodne przyspieszenie wznoszacego sie ladownika, jakby jechali po gladkiej jak szklo pochylni prosto do nieba. Suma IV byl naprawde swietny. Niebo zmienilo kolor z popoludniowego blekitu na prozniowa czern, horyzont zakrzywil sie jak napiety luk, nagle pojawily sie gwiazdy. Mahnmut wlaczyl wizje i patrzyl przez okno, rownolegle majac podglad obrazu z kamery ladownika. Nie lecieli na "Krolowa Mab", to bylo oczywiste. Suma IV wyrownal na wysokosci okolo trzystu kilometrow, tuz ponad granica atmosfery, i tak pokierowal silnikami, ze Ziemia wypelnila cale gorne okno w kokpicie, slonce zas oswietlilo wrota ladowni. Pierscienie i "Krolowa" znajdowaly sie trzydziesci tysiecy kilometrow wyzej; statek byl zreszta w tej chwili po przeciwnej stronie planety. Mahnmut na chwile odlaczyl sie od kamer. Niewazkosc przyniosla mu ogromna ulge po osiemnastu godzinach ciezkiej pracy. Patrzyl, jak linia terminatora przesuwa sie po dawnej Europie, w strone ble kitnych wod Atlantyku i okrywajacych je bialych chmur (bruzda w i dzie byla z tej wysokosci - i pod tym katem - calkowicie niewido na) i nie po raz pierwszy w ostatnich osiemnastu godzinach zada1 sobie pytanie, jak to mozliwe, ze istoty zyjace w tak pieknym sw cie mogly wyposazyc okret podwodny - czy w ogole jakakolw maszyne albo nawet same siebie - w bron totalnej, bezmyslnej glady. Jak szalony musialby byc wszechswiat, aby uzasadnial nie i ko wymordowanie milionow, lecz takze unicestwienie calej plane Wiedzial, ze caly czas grozi im niebezpieczenstwo. Na dobra sr. we rownie dobrze mogliby znajdowac sie wciaz na dnie oceanu kilkaset kilometrow nikogo by nie zbawilo. Gdyby ktoras z glc eksplodowala i pociagnela za soba destabilizacje pozostalych, i sakrujacy Ziemie ping-pong bylby rownie pewny, rownie nieubla ny, jak gdyby zaczal sie na jej powierzchni. Niewazkosc nie oz czala jeszcze wyrwania sie ze sfery przyciagania ziemskiego. Glow musialy sie znalezc bardzo, bardzo daleko - z pewnoscia poza bita Ksiezyca, bo tam ziemska grawitacja z cala pewnoscia siegi a najlepiej miliony kilometrow od Ziemi, aby przestac jej zagrai Jedyna roznica wynikajaca z nabrania wysokosci polegala na t; ze spaghettyzacja morawcow nastapilaby nieco szybciej. Czarny, matowy ksztalt zdekamuflowal sie, zdemaskowal, od; nil, uj awnil, wylaczyl oslone maskujaca... Psiakrew, juz nie wieds jak to nazwac. Statek pojawil sie niecale piec kilometrow od nich, strony slonca. Byl z pewnoscia dzielem morawcow, ale tak zaaw sowanego wytworu morawieckiej techniki Mahnmut jeszcze nie dzial. "Krolowa Mab" przypominala produkt dwudziestowiec2 ziemskiej techniki, ta maszyna zas wygladala tak, jakby o cale sti cia wyprzedzala wszystko, co dotychczas wymyslily morawce. kims cudem czarna sylwetka byla jednoczesnie pekata i zaboj smukla, prosta - i niewyobrazalnie zlozona w swoich fraktaln? lagodnych krzywiznach. Mahnmut nie mial cienia watpliwosci, u pokladzie okretu znajduje sie smiercionosna bron. Zastanawial sie przez chwile, czy pierwsi integratorzy naprawde 1 gotowi zaryzykowac utrate jednego z zakamuflowanych okretow jennych, ale... W tym samym momencie okret morfowal otwor w krzywionej dolnej powierzchni kadluba i ze srodka wysunela s napedzana nadtlenkowymi silnikami manewrowymi - gigantyc miotla. Obrocila sie wokol wzdluznej osi, zrownala z ladownik i odpalila silniki pomocnicze, ulokowane po bokach absurdalnie brzymiej, dzwonowatej dyszy glownego napedu. Zaczela sie zbliz Wlasciwie nie ma sie czemu dziwic, nadal Orphu na ich prywatnym kanale. Pierwsi integratorzy mieli ponad osiemnascie godzin na to, zeby cos wymyslic, a my, morawce, mamy przeciez dryg do inzynierki. Mahnmut musial mu przyznac racj e. Miotla byla coraz blizej; zwalniala i obracala sie wokol osi, zeby ogien z dysz silnikow hamujacych nie liznal brzucha ladownika. Mierzyla okolo szescdziesieciu metrow dlugosci. W srodku ciezkosci - niczym siodlo na koscistej szkapie - znajdowala sie mala wypuklosc, zawierajaca mozg sterujacej miotla SI. Dziwny pojazd mial poza tym mnostwo srebrzystych manipulatorow, stalowych zaciskow, jeden ogromny, wysokowydaj-ny silnik umieszczony tuz przed dzwonowata dysza i ze dwadziescia poczwornych baterii malych silniczkow manewrowych. -Wypuszczam batyskaf - powiedzial Suma IV. Kamery zainstalowane na kadlubie ladownika pokazaly, jak otwieraja sie podluzne wrota ladowni i "Mroczna Dama" pomalutku wynurza sie z niej, wypchnieta ledwie dostrzegalnym obloczkiem gazu. Ukochany batyskaf Mahnmuta z wylaczonymi stabilizatorami koziolkowal wolno w prozni. Morawiec musial przyznac (nie pierwszy raz zreszta), ze nie widzial chyba jeszcze stworzenia tak bardzo nie w swoim zywiole, jak "Dama" szybujaca w przestrzeni kosmicznej, trzysta kilometrow nad powierzchnia ziemskiego oceanu. Bezzalogowa miotla nie pozwolila jej dlugo koziolkowac. Delikatnie przyspieszyla, zwolnila, zrownala sie z batyskafem, przyciagnela go i objela manipulatorami z taka czuloscia jak dawno nie widzianego kochanka. Zacisnely sie klamry, rozlokowane w taki sposob, zeby wpasowac sie w otwory cumownicze i wywietrzniki "Mrocznej Damy". Z podobna delikatnoscia zautomatyzowana miotla - albo sterujacy nia ze statku-matki morawiec - rozlozyla monomolekularna zlota plachte i ostroznie, bardzo ostroznie owinela nia caly batyskaf. Inzynierowie woleli nie ryzykowac zmian temperatury, ktore moglyby zdestabilizowac delikatny ladunek. Poczworne silniki manewrowe plunely ogniem i miotla wraz z zafo-liowana "Mroczna Dama" odsunela sie od ladownika. Odwrocila sie w taki sposob, ze jej dzwonowata dysza celowala w dol, w kierunku niebieskich morz, bialych chmur i linii terminatora nad Europa. -Jak zamierzaja poradzic sobie z uzbrojonymi w lasery leukocytami? - zainteresowal sie Orphu. Mahnmut tez sie wczesniej zastanawial, wjaki sposob uniknac ostrzalu i przypadkowego zdetonowania czarnych dziur. Ale ponie waz przez ostatnie osiemnascie godzin mial wieksze zmartw potem juz nie zawracal sobie tym glowy. -"Walkiria", "Niezwyciezony" i "Nimitz" beda towarzyszyc zalogowemu transportowcowi i likwidowac atakujace leukoc odparl Suma IV. - W pelnym kamuflazu, naturalnie. Orphu zasmial sie glosno. -"Walkiria", "Niezwyciezony" i "Nimitz"? Rety, z kazda cl coraz bardziej sie nas boje. Nas, milujacych pokoj morawcow. Nikt nie skomentowal jego slow i dopiero Mahnmut przerwa czenie: -A to ktory... O, wlasnie zniknal. Matowoczarny fraktal okryl sie powloka maskujaca i przepad sladu. Nie zostala po nim nawet ciemna plama na tle gwiazd i piersi -"Walkiria" - odparl Suma IV. - Dziesiec sekund. Nikt nie odliczal na glos. Za to wszyscy - Mahnmut byl przel ny - liczyli po cichu. Kiedy odliczanie sie skonczylo, dzwonowata dysza zaplonel likatna niebieska poswiata, przywodzaca na mysl czerenkowo blysk otaczajacy glowice wydobytych z okretu pociskow. Mioti czela sie rozpedzac - powoli, z mozolem, ale Mahnmut dobrze dzial, ze kazdy statek poruszajacy sie ze stalym przyspieszeniem gnie w koncu niewiarygodna predkosc i wydostanie sie z ziem studni potencjalu grawitacyjnego. Mial tez swiadomosc, ze s miotly bedzie pracowal coraz mocniej i nie tylko szybkosc, ale t przyspieszenie bedzie wzrastac. Zanim wraz z owinieta w "Mroczna Dama" mina orbite Ksiezyca, osiagnie predkosc uciei a wtedy nawet jesli czarne dziury nieoczekiwanie wyzwola sie; silowych, nie beda juz zagrazac Ziemi. Bezzalogowy statek szybko rozplynal sie na tle pierscieni, towarzyszace mu zakamuflowane okrety w zaden sposob nie 2 dzaly swojej obecnosci. Suma IV zamknal luk ladowni. -No dobrze, posluchajcie mnie teraz. Kiedy nasi dwaj przyj; le pracowali pod woda, na Ziemi dzialy sie dziwne xtsq,t?j. Mus wracac na "Krolowa Mab". -A co z naszym rekonesansem... - zaczal Mahnmut. -Po drodze sciagniesz sobie wszystkie zapisy - przerwal Suma IV. - Na razie musimy pilnie wracac na statek macierz; "Krolowa Mab" musi sie wycofac przynajmniej na orbite ksiezyce -Wykluczone - powiedzial Orphu. To jedno slowo przetoczylo sie przez eter jak loskot gigantycznego dzwonu. -Jak to, wykluczone? Takie mamy rozkazy. -Musimy wrocic do tego rowu w Atlantyku. Do wyrwy, bruzdy, czyjak tam jachcecie nazywac. Jak najszybciej. -A ty musisz sie zamknac. Wracamy na "Krolowa". -Obejrzyjcie te zdjecia. - Orphu rozeslal obraz wszystkim morawcom wlaczonym do pokladowej sieci. - Sa zrobione z wysokosci kilometra. Mahnmut spojrzal na zdjecie. Widzial je juz wczesniej, zanim zaczeli odcinac glowice pociskow - niewiarygodny row na srodku oceanu, sterczacy z jego polnocnej sciany zmiazdzony dziob okretu podwodnego, troche odlamkow na piasku. -W pasmie widzialnym jestem slepy - ciagnal Orphu. - Ale posiedzialem troche nad obrazami z radaru i znalazlem cos dziwnego. Oto najlepszy obraz optyczny, jaki udalo mi sie uzyskac; kompromis miedzy ostroscia i powiekszeniem. Sami powiedzcie, czy nie ma tam nic, co wymagaloby blizszego zbadania. -Od razu moge ci powiedziec, ze nic, co tam zobaczymy, nie zmusi mnie do sprowadzenia ladownika na Ziemie - stwierdzil bez ogrodek Suma IV. - Wy dwaj jeszcze nic nie wiecie, ale orbitalna wyspa, na ktorej wysadzilismy Odyseusza, wlasnie odlatuje. Zmienila wlasnie ustawienie w przestrzeni i odpala pierwsze silniki. Nasz przyjaciel Odyseusz nie zyje. Milion satelitow tworzacych pierscienie wokol Ziemi - akumulatorow masowych, generatorow faksowych i innych - wlasnie ozyl. Wracamy. -Obejrzyj te cholerne zdjecia! - ryknal Orphu z Io. Wszystkie morawce na pokladzie probowaly zatkac sobie uszy - nawet te, ktore ich nie mialy. Mahnmut spojrzal na nastepne cyfrowe zdjecie, ktore zostalo nie tylko mocno powiekszone, ale i porzadnie odszumione. -Widze cos jakby plecak na dnie rowu - powiedzial. - A obok... -Pistolet - stwierdzil centurion Mep Ahoo. - Jesli sie nie myle, na prochowe naboje z olowianymi pociskami. -A obok plecaka lezy ludzkie cialo - odezwal sie ktorys z czarnych, owadoksztaltnych zolnierzy. - Stare. Splaszczone i wyschniete. -Niezupelnie - wtracil Orphu. - Sprawdzilem najnowsze wskazania radaru. To nie cialo, tylko termoskora. -Co z tego? - zapytal zza sterow Suma IV. - Z wraku wypadl jakis pasazer. Albo tylko jego rzeczy. Leza wsrod innych odlamkow. -I przetrwaly dwadziescia piec standardowych stuleci? - i prychnal z niedowierzaniem. - Watpie, Suma. Spojrz na pistol ma sladu rdzy. I na plecak, ani sladu plesni. Ta czesc bruzd odslonieta, padajatam deszcze, wieje wiatr, swieci slonce, a ten wyglada jak nowy. -To niczego nie dowodzi. - Suma IV wprowadzil wspolr punktu spotkania z "Krolowa Mab". Silniki manewrowe obroc downik we wlasciwa strone. - Nie dalej jak przed paru laty czlowiek zablakal sie w glab rowu na Atlantyku i umarl. Mam) niejsze sprawy na glowie. -Spojrz na piasek - powiedzial Orphu. -Slucham? -Piate zdjecie. Powiekszylem je. Spojrzcie na piasek. Ja n widze, ale radar ma rozdzielczosc do trzech milimetrow. Co \ cie? Co widza wasze oczy? -Odcisk stopy - odparl Mahnmut. - Slad nagiej ludzkie py. Kilka sladow. Wyraznie odcisnely sie w blocie i miekkin sku. Prowadza na zachod. Deszcz zmylby je najdalej po dniach. Jakis czlowiek byl tam nie dalej niz czterdziesci ?godzin temu, moze nawet w tym samym czasie, kiedy my ro jalismy pociski. -To bez znaczenia. Mam rozkaz wrocic na "Krolowa Mab" i nie to zamierzam... -Ladujcie w Bruzdzie Atlantyckiej - polecil Asteague/Che, sluchujacy sie rozmowie z wyzszej o trzydziesci tysiecy kilon* orbity po drugiej strony Ziemi. - Przejrzelismy zdjecia zrobione czas ostatniego przelotu nad Atlantykiem. Dwadziescia trzy kil try na zachod od wraku na dnie lezy cos, co wyglada jak lui cialo. Macie je natychmiast stamtad zabrac. 45 M aterializuje sie i stwierdzam, ze tekowalem sie prosto do watnej lazienki Heleny Trojanskiej, w glebi palacu, ktorj gdys dzielila z niezyjacym juz Parysem, a dzis - z bylym tesc krolem Priamem. Pamietam, ze zostalo mi niewiele czasu, ali wiem, co robic.Niewolnice i sluzace dra sie wnieboglosy, kiedy chodze po pokojach, nawolujac Helene. Slysze, jak wolaja straze; pewnie bede musial szybko sie stad tekowac, jesli nie chce skonczyc na czubku trojanskiej wloczni. W ktoryms z kolei pokoju dostrzegam znajoma twarz, to Hypsipyle - niewolnica z Lesbos i, z rozkazu Andromachy, dawna nadzorczym oblakanej Kasandry. Moze wiedziec, gdzie znajde Helene - Helena i Andromacha bardzo sie przyjaznily, kiedy je ostatnio widzialem - w kazdym razie nie ucieka z krzykiem na moj widok. -Wiesz, gdzie jest Helena? - pytam, podchodzac blizej. Jej tepa twarz ma mniej wiecej tyle samo wyrazu co pusta tykwa. W odpowiedzi Hypsipyle kopie mnie w jadra, posylajac w powietrze. Lapie sie za klejnoty, spadam na kafelki, tarzam sie z bolu i kwicze. Wymierza mi kopniaka, ktory urwalby mi glowe, gdybym sie nie uchylil. Robie wiec unik, przyjmuje cios na bark i laduje w kacie. Cala lewa reka mi zdretwiala, az do czubkow palcow. Tym razem nie mam nawet sily kwiczec. Z trudem wstaje, przygarbiony. Herod-baba podchodzi do mnie. Zle jej z oczu patrzy. Tekuj sie gdzies, durniu! - mysle. Gdzie? Gdzie chcesz! Hypsipyle lapie mnie za poly tuniki, rozdzieraja i celuje mi piescia w twarz. Zaslaniam sie obiema rekami. Jej cios omal nie lamie mi obu przedramion. Kiedy odbijam sie od sciany, znow lapie mnie za ubranie i wali w brzuch. Padam na kolana, wstrzasany odruchem wymiotnym. Probuje trzymac sie jednoczesnie za jaja i za brzuch. O kwiczeniu nie moze juz byc mowy. Kopie mnie w zebra. Przynajmniej jedno z nich peka, a ja przetaczam sie na bok. Slysze tupot straznikow na schodach. Juz sobie przypominam. Kiedy ostatni raz spotkalem Hypsipyle, ochraniala Helene, a ja ja ogluszylem, zeby zawlec Helene na wieze. Muskularna niewolnica podnosi mnie jedna reka jak szmaciana lalke i policzkuje: z lewej, z prawej, z lewej. Zeby zaczynajami sie ruszac, ale ciesze sie, ze przynajmniej nie mam na nosie okularow, ktore przez lata musialem nosic. Na litosc boska, Hockenberry! - odzywa sie we mnie jakis glos. Przed chwila widziales, jak Achilles zabil w pojedynku Zeusa Gromowladnego, a teraz pozwalasz, zeby jakas wszawa lesba sprala cie na kwasne jablko?! Uzbrojeni straznicy wpadaja do komnaty. Hypsipyle odwrac do nich - wciaz trzyma w garsci moja tunike, przez co ledwie c kami palcow u nog dotykam podlogi - i podaje im mnie prosi wlocznie. Tekuje nas dwoje na mury. Oslepiajacy blask slonca. Troj anie krzycza i odskakuja od nas. sipyle jest tak zaskoczona, ze mnie puszcza. Padam na wznak. Wykorzystuje chwile jej nieuwagi i podcinam jej nogi. Pac czworaki, ja zas, lezac na plecach, podciagam nogi do piersi, pr je je z impetem i skopuje jana dol, wprost do miasta. To cie nauczy, krowo jedna, zeby nie zadzierac z Thomasem kenberrym, doktorem filologii klasycznej... Wstaje, otrzepuje sie i patrze w dol. Krowa spadla na ploci daszek jakiegos kramu pod sciana, rozerwala go, wyladowala na cie czegos, co przypomina ziemniaki, i wlasnie pedzi do sclu przy Bramie Skajskiej, zeby wbiec na gore, do mnie. Jasna cholera! Biegne po koronie muru w strone platformy widokowej nieor. swiatyni Ateny. Helena stoi na niej wsrod innych czlonkow roc krolewskiej. Wszyscy w napieciu sledza przebieg bitwy na ph moi Achajowie z pewnoscia juz dogorywaja - nikt mi wiec nie] szkadza, kiedy lapie Helene za piekne biale ramie. -Hock-en-berr-rrii... - dziwi sie. - Co sie stalo? Co ty tu... -Trzeba ewakuowac miasto! - dysze. - Jak najszybciej! Nai miast! Helena kreci glowa. Straznicy juz mnie zauwazyli i siegneli po 1 ale zatrzymuje ich gestem. -Hock-en-berr-rrii... Wszystko idzie doskonale... Wygryw Argiwowie klada sie jak zboze pod ostrzem kosy... Szlachetny i tor lada chwila... -Trzeba ewakuowac miasto! Wszyscy musicie uciekac! - krz; Nic z tego. Straznicy otacza janas ciasnym kregiem, gotowi bi Heleny, Priama i reszty krolewskiego rodu. Moga mnie zabic na i scu, albo gdzies odciagnac. Nie przekonam Heleny ani Priama zdaze ostrzec mieszkancow. Jestem jeszcze zdyszany, slysze coraz blizsze kroki Hypsipyk pytam: -Syreny! Gdzie morawce zainstalowaly syreny do alarmow 1 czych? -Syreny? - powtarza Helena. Jest zaniepokojona, jakby zaczynala przeczuwac, ze na moj obled trzeba pospiesznie cos zaradzic. -Syreny przeciwlotnicze. Byly nam potrzebne, kiedy bogowie bombardowali miasto. Gdzie morawce, te zabawkowe ludziki, zainstalowaly syreny? -Ach, te... W westybulu swiatyni Apolla. Ale poczekaj, Hocken-berr-rrii, dlaczego... Sciskam ja mocniej za reke, przywoluje przed oczy obraz schodow ilionskiej swiatyni Apolla i tekuje sie tam na ulamek sekundy przed tym, jak straznicy i wielka, wsciekla niewolnica z Lesbos wyciagaja po mnie swoje lapy. Materializujemy sie na marmurowych schodach. Helena rozglada sie zaskoczona, ale ja od razu ciagne ja do srodka. Strazy nie ma. Chyba wszyscy mieszkancy wylegli na mury i wieze, skad widac rozgrywajacy sie na plazy ostatni akt wojny. Sprzet jest na swoim miejscu, w malej przebieralni dla kaplanow, przylegajacej do glownego westybulu swiatyni. System ostrzegania przed atakiem powietrznym byl zautomatyzowany i sprzezony z radarami i bateriami rakiet przeciwlotniczych pod miastem, ale, jesli mnie pamiec nie myli, morawce zainstalowaly tez gdzies tutaj mikrofon - na wypadek gdyby Priam lub Hektor chcieli przemowic do Trojan przez trzydziesci olbrzymich glosnikow rozrzuconych po calym miescie. W kilka sekund zapoznaje sie z aparatura. Zostala zaprojektowana w taki sposob, zeby nawet dziecko potrafilo jej uzyc - po to, by Tro-janie mogli samodzielnie z niej korzystac. A z technika dla dzieci doktor Thomas Hockenberry jako tako sobie radzi. -Hock-en-berr-rrii... Wciskam guzik opisany Nagiosnienie, pstrykam przelacznikiem Mikrofon, biore do reki archaiczne urzadzenie i zaczynam belkotac. Moje slowa niosa sie echem wsrod domow, wiez i murow... -UWAGA! UWAGA! MIESZKANCY ILIONU... KROL PRIAM OGLASZA OSTRZEZENIE PRZED TRZESIENIEM ZIEMI... ZARZADZA NATYCHMIASTOWA EWAKUACJE! NATYCHMIAST OPUSCCIE WSZYSTKIE BUDYNKI! ZEJDZCIE Z MUROW! KTO MOZE, NIECH UCIEKA NA OTWARTA PRZESTRZEN! JEZELI KTOS JEST W WIEZY, NIECH JAK NAJSZYBCIEJ JA OPUSCI! ZA CHWILE POD ILIONEM ZATRZESIE SIE ZIEMIA. KROL PRIAM ZARZADZA NATYCHMIA STOWA EWAKUACJE MIASTA! OPUSCCIE BUDYt WYJDZCIE NA OTWARTA PRZESTRZEN! Dre sie tak jeszcze przez minute, a potem wylaczam mikrofon. za reke Helene, ktora przygladala mi sie z otwartymi ustami trzeszczonymi oczami, i wyciagam ja ze swiatyni Apolla na gl miejski targ. Podekscytowany tlum klebi sie na placu, ludzie zerkajana g ki, z ktorych dobiegly moje ogluszajace ostrzezenia, ale nikon nie spieszy do opuszczania miasta. Pare osob wychodzi z dc przy placu, nikt jednak nie pedzi na zlamanie karku do Bramy skiej i dalej, na rownine - chociaz przeciez im kazalem. -Psiakrew! -Hock-en-berr-rrii, jestes bardzo wzburzony. Chodz do napijemy sie wina z miodem i... Ciagne ja za soba. Nie chca, niech nie ida. Ja na pewno uci z Troi. I zamierzam uratowac Helene, czyjej sie to podoba, cz Przy zachodniej krawedzi placu, u wylotu zwezajacej sie ale je jak wryty. Co ja najlepszego wyrabiam? Nie musze przecii chowywac sie jak idiota i nigdzie biec. Wystarczy, ze wyobra: bie Zarosniete Wzgorze i tekuje... -Psiakrew! - wyrywa mi sie po raz drugi. Nad nami otwiera sie pozioma, szeroka na cale kilometry dziura i nie, taka sama jak ta, ktora widzialem wczesniej nad Olimpem -{i obwiedziona plomieniami. Widac przez nia nocne niebo i gwiaz -Niech to szlag! W ostatniej chwili postanawiam nigdzie sie nie teleportowac biac to w chwili, gdy dziura w branie spada nam na glowy, moj smy na dobre ugrzeznac w przestrzeni kwantowej. Wyciagam wiec przerazona Helene z powrotem w glab plac miejsca, gdzie przy odrobinie szczescia nie dosiegnie nas zade lacy sie gmach. Ognista petla spada na nas, na Ilion, na wzgorza, rowniny, mol i plaze w promieniu dobrych trzech kilometrow. A kiedy ona s my rowniez padamy. Wrazenie jest takie, jakby cala starozytna zmienila sie w gigantyczna winde, ktorej ktos przecial liny. sekundy pozniej rozpetuje sie pieklo. Znacznie pozniej morawieccy inzynierowie powiedza mi, ze cal) opadl o sto szescdziesiat centymetrow i wyladowal na wspolcz Ziemi. Zmagajacy sie nad morzem wojownicy - ponad sto piecdziesiat tysiecy walczacych, wrzeszczacych, spoconych mezczyzn-rownie nagle spadli z wysokosci stu szescdziesieciu centymetrow, i to nie na miekki piasek plazy, lecz na kamienie i kolczaste krzaki, ktore zajely miejsce piasku, kiedy morze cofnelo sie o trzysta metrow na zachod. Niewiele brakowalo, zeby ostatnie chwile Ilionu byly ostatnimi rowniez dla nas. Skulilismy sie przy fontannie, gdy pozbawiona wierzcholka wieza, stojaca przy murze, na poludniowy wschod od placu - ta sama zniszczona wieza, na ktorej Helena cale wieki temu pchnela mnie nozem w serce - runela na nizsze budynki niczym walacy sie w gruzy fabryczny komin. Spadala prosto na nas. Uratowala nas fontanna. Wielopoziomowa konstrukcja z sadzawka i centralnie umieszczonym obeliskiem wysokim na niecale cztery metry rozdzielila sypiacy sie gruz na dwa potoki. Otoczyla nas chmura kurzu i drobnych odlamkow, zakrztusilismy sie, ale wieksze kamienie odbily sie od fontanny i potoczyly w inne rejony placu. Nie wierzylismy wlasnym oczom. Olbrzymie plyty, ktorymi wylozono plac, rowniez popekaly od wstrzasu. Obelisk odchylil sie trzydziesci stopni od pionu, a sama fontanna raz na zawsze wyschla. Chmura pylu, ktora otulila miasto, utrzymywala sie nad nim jeszcze przez szesc godzin. Zanim sie z Helena pozbieralismy, otrzepalismy, wykaszlelismy i wysmarkalismy dlawiacy bialy pyl, inni ludzie juz uciekali - na oslep i w panice, teraz, kiedy juz bylo za pozno. Niektorzy rozkopywali ruiny i gruz w poszukiwaniu rannych. W Upadku Miasta zginelo ponad piec tysiecy ludzi, wiekszosc z nich znajdowala sie w duzych gmachach. Zawalily sie swiatynie Ateny i Apolla; kolumny podtrzymujace ich stropy potrzaskaly jak zapalki. Palac Parysa - nowy dom Priama - zmienil sie w kupe gruzow. Z widzow na tarasie przezyla tylko Hypsipyle, ktora nadal probowala mnie szukac, kiedy mur sie pod nia zawalil. Wielu gapiow stalo na murach od zachodu i pohidniowego zachodu, ktore zawalily sie tylko czesciowo, do wewnatrz miasta lub na zewnatrz, na rownine Skamandra. Tak wlasnie zginal Priam i kilkoro jego krewnych, w tym przekleta przez los Kasandra. Andromacha - zona Hektora, ktora zawsze calo wychodzila z roznych opresji - Upadek Miasta przezyla niedrasnieta. Okolice starozytnej Troi byly rownie aktywne sejsmicznie jak wspolczesna Turcja; jej mieszkancy wiedzieli - tak jak dzis wiedza Turcy - jak sie zachowac w wypadku trzesienia ziemi i moje ogloszenie najprawdopodobniej ocalilo wiele ludzkich istnien. Ludzie wybiegali na place lub chronili sie pod futrynami, zeby dom nie zawalil sie im na glowe. Z pozniejszych szacunkow wynikalo, ze kilka tysiecy Trojan wybieglo za mury, zanim miasto spadlo, wieze runely i z murow posypal sie gruz. Ja zas wodzilem dookola wzrokiem i nie wierzylem wlasnym oczom. Najwspanialsze z miast, ktore przetrwalo dziesiec lat achaj-skiego oblezenia i kilka miesiecy wojny z samymi bogami, leglo w gruzach. Wybuchly pozary - nie wszechobecne, jak we wspolczesnych mi miastach po trzesieniu ziemi, bo w Ilionie nie bylo podziemnych rur z gazem, ale zaproszone od przewroconych koksownikow, piecow, ognisk i pochodni w pomieszczeniach, ktore nagle otworzyly sie na swiat. Palilo sie w wielu miejscach. Dym mieszal sie z pylem, przez co ludzie na placu zataczali sie bezradnie, kaszleli jak gruzlicy i ocierali zalzawione oczy. -Musze odszukac Priama... - wykrztusila Helena miedzy dwoma kolejnymi kaszlnieciami. - I Andromache... I Hektora! -Idz, szukaj swoich - powiedzialem, rowniez targany kaszlem. - Ja zejde na plaze, poszukam Hektora. Chcialem odejsc, ale zlapala mnie jeszcze za rekaw. -Hock-en-berr-rrii... Kto to zrobil? Kto to zrobil?! -Bogowie - odpowiedzialem zgodnie z prawda. Dawna przepowiednia glosila, ze Troja nie upadnie, dopoki nie runie masywne nadproze Bramy Skajskiej. Kiedy w spanikowanym tlumie uciekalem z miasta, zauwazylem, ze drewniane wrota zostaly strzaskane, a obok nich lezy potezna kamienna belka. Minelo zaledwie dziesiec minut, ale nic juz nie bylo takie jak przedtem. Miasto uleglo zagladzie w ognistym kregu. Zmienila sie cala okolica, zmienilo sie niebo, zmienila sie pogoda. Nie bylismy juz w Kansas, Toto. Przez ponad dwadziescia lat wykladalem Iliada na uniwersytecie w Indianie i na innych uczelniach, ale nigdy nie przyszlo mi do glowy, zeby pojechac do Troi, ktorej ruiny znajdowaly sie na wybrzezu Turcji. Widzialem jednak mase zdjec z przelomu XX i XXI wieku. Ilion po ciezkim ladowaniu bardziej przypominal ruiny z XXI stulecia w malej tureckiej osadzie Hisarlik niz ludna i gwarna stolice trojanskiego panstwa. Patrzylem na odmieniony kraj pod odmienionym niebem. Kiedy Grecy rozpaczliwie bronili sie na plazy, dochodzilo poludnie, teraz zas zapadal zmierzch. Przypomnialem sobie piesn z DonJuana By-rona, ktory napisal ja po odwiedzinach w Troi w 1810 roku. Czul zarowno bliska wiez z heroiczna przeszloscia miasta, jak i dzielacy go od niej dystans... Mogily, wydmy, bez glazu, bez znaku, Nagie, gor dzikich otoczone wiency. W oddali Ida na niebieskim szlaku, Skamander (jesli to on) - i nic wiecej. Dla Marsowego stworzone orszaku Pole, gdzie snadnie mezow sto tysiecy Zmiesci sie; lecz tam, gdzie trojanskie waly, Pasly sie trzody i zolwie pelzaly*. Trzod nie widzialem, ale kiedy obejrzalem sie przez ramie na zburzone miasto, pomyslalem, ze jego sylwetka prawie sie nie zmienila - jesli nie liczyc oczywistego obnizenia o sto szescdziesiat centymetrow w miejscach, gdzie spadlo na ruiny odkopane przez Schliemanna, archeologa amatora. Przypomnialem sobie nagle, ze starozytni Rzymianie ponad tysiac lat po upadku dawnej Troi zbudowali na jej gruzach nowe miasto, wlasny Ilion, i zdalem sobie sprawe, ze w gruncie rzeczy mielismy szczescie, ze spadlismy zaledwie z metra szescdziesieciu. Gdyby nie rzymski gruz na wierzchu greckich ruin, lot bylby dluzszy. Na pomocy, gdzie dawniej kilometrami ciagnela sie rownina Sy-mojdy - plaska laka, doskonale pastwisko dla slynnych trojanskich koni i miejsce ich wyscigow - teraz rosl las. Gladka rownina Ska-mandra, dzielaca miasto od morza na zachodzie, na ktorej przez blisko jedenascie lat toczyla sie wiekszosc walk, zmienila sie w porzniety wawozami, podmokly teren, zarosniety karlowata debina i sosna. Ruszylem w strone plazy. Nawet nie zorientowalem sie, ze wszedlem na Zarosniete Wzgorze, tym bardziej ze kiedy spojrzalem ku zachodowi, zamurowalo mnie. Morze zniknelo. Nie chodzilo o to, ze woda cofnela sie o kilometr czy dwa, jak zapamietalem to z XXI stulecia. Cale to cholerne Morze Egejskie po prostu wyparowalo! Usiadlem na najwiekszym glazie i zaczalem rozmyslac - nie tylko nad tym, gdzie wyslali nas Nyks z Hefajstosem, ale takze w jaki czas. * Przel. E. Porebowicz. 334 Zapadal zmierzch. W zasiegu wzroku nigdzie nie bylo swiatel elektrycznych - ani w glebi ladu, ani na wybrzezu. Dno domniemanego Morza Egejskiego porastaly krzewy i calkiem dorodne drzewa. Toto, my juz nie tylko nie jestesmy w Kansas, ale nawet w Oz, pomyslalem. Chmury przykryly wieczorne niebo, ale swiatla bylo jeszcze dosc, zebym wyraznie widzial tysiace ludzi stloczonych w kilometrowym tukuw miejscu, gdzie jeszcze przed kwadransem rozciagala sie plaza. W pierwszej chwili pomyslalem, ze nadal walcza - z pewnoscia po obu stronach przybyly tysiace poleglych - ale pozniej zorientowalem sie, ze raczej laza bez celu i sensu. Linia frontu, okopy, umocnienia, lacznosc, dyscyplina - to wszystko przestalo istniec. Pozniej dowiedzialem sie, ze prawie co trzeci Achaj i Trojanin wyszedl z kataklizmu polamany, najczesciej ze zlamana noga lub nogami, po poltorametrowym upadku na kamienie i w zleby, ktorych wczesniej tam nie bylo. Przekonalem sie rowniez, ze ci sami ludzie, ktorzy przed chwila usilowali posiekac sie nawzajem na kawalki albo rozplatac sobie glowy, razem jeczeli teraz z bolu i probowali sobie pomagac. Zbieglem ze wzgorza i ruszylem w poprzek rowniny aluwialnej, ktora tak latwo bylo przemierzyc, kiedy po latach wojny byla ubita i odarta do naga. Zanim dobrnalem na tyly trojanskich szykow, zapadl zmrok. Od razu zaczalem wypytywac o Hektora, ale znalezienie go zajelo mi dalsze pol godziny i nie moglismy sie juz obejsc bez pochodni. Hektor i ranny Deifobos naradzali sie z tymczasowym dowodca Achajow, Idomeneusem, synem Deukaliona i dowodcaKretenczykow, orazAjaksem Malym z Lokrydy, synem Oileusa. Ajaksa przyniesiono na noszach, po tym, jak w czasie bitwy zostal ranny w obie piszczele. W spotkaniu uczestniczyl rowniez Trazymedes, dzielny syn Nestora, o ktorym myslalem wczesniej, ze zginal - przepadl bez sladu podczas walk o ostatni okop i uznano go za zmarlego, gdy lezal tam wsrod trupow. Okazalo sie jednak, ze nie zginal, lecz tylko zostal raniony po raz trzeci, za to wygrzebanie sie z pelnego zwlok rowu zajelo mu dobrych kilka godzin, a wtedy znalazl sie wsrod Trojan. W jednym z nielicznych w tym dniu - i w ogole w calej jedenastoletniej wojnie - aktow milosierdzia wzieli go do niewoli, dzieki czemu teraz, podpierajac sie ulamana lanca, mogl negocjowac z Hektorem. -Hock-en-berr-rrii! - zawolal Hektor, ktory, o dziwo, ucieszyl sie na moj widok. - Synu Duane'a! Ciesze sie, ze przezyles ten caly zamet. Co sie stalo? Czyje to dzielo? -Bogow - odpowiedzialem. Nie klamalem. - A dokladniej Hefajstosa, Boga Ognia, i Nyks, tajemniczej bogini, ktora mieszka i pracuje z Mojrami. -Wiem, Hock-en-berr-rrii, ze byles powiernikiem bogow. Dlaczego to zrobili? Czego od nas chca? Pokrecilem glowa. Pochodnie z trzaskiem rozdzieraly noc, targane silnym zachodnim wiatrem, ktory wial od strony dawnego Morza Srodziemnego, ale pachnial zielenia roslin. -Niewazne, czego chca. Nigdy wiecej ich nie zobaczycie. Odeszli na zawsze. Stu albo dwustu skupionych wokol nas mezczyzn milczalo bardzo dlugo. Slychac bylo tylko pochodnie i jeki rannych w ciemnosciach. -Skad o tym wiesz? - zapytal w koncu Ajaks Maly. -Wlasnie wracam z Olimpu. Wasz Achilles zabil w pojedynku Zeusa. Pomruki szybko przerodzilyby sie w donosny tumult, gdyby Hektor nie uciszyl sluchaczy. -Mow dalej, synu Duane'a. -Achilles zabil Zeusa. Tytani wrocili na Olimp. Koniec koncow Hefajstos zasiadzie na zlotym tronie, bo tak juz postanowila Nyks z Mojrami, ale zanim to nastapi, na waszej Ziemi stoczona zostanie wojna, ktorej nie przezylby zaden smiertelnik. I dlatego Hefajstos przeniosl was tutaj. Wszystkich, razem z miastem. -A co to za miejsce? - zaciekawil sie Idomeneus. -Nie mam pojecia. -Kiedy pozwola nam wrocic? - zapytal Hektor. -Nigdy. Bylem tego pewien i moj glos te pewnosc odzwierciedlal. Nie wiem, czy kiedykolwiek przedtem - albo potem - zdarzylo mi sie wypowiedziec z rownym przekonaniem choc dwie sylaby. W tej samej chwili wydarzyla sie druga niemozliwa rzecz w tym dniu - za pierwsza uznalem przeniesienie Ilionu do innego wszechswiata. Odkad miasto osiadlo w nowym miejscu, lita pokrywa chmur okrywala niebo od wschodu po zachod. Dlatego tez zmierzch zapadl szybciej niz zwykle. Teraz jednak wiatr pachnacy roslinami spychal chmury na wschod i odslanial wieczorne niebo nad naszymi glowami. Slyszelismy krzyki zolnierzy - Trojan i Acha jow - przez dluzsza chwile, zanim uswiadomilismy sobie, ze patrza do gory i pokazuja wlasnie na niebo. Nie musialem nawet zadzierac glowy, zeby niezwykla poswiat zwrocila moja uwage. Bylo jasniej niz podczas pelni ksiezyca, swiati bylo bardziej intensywne, mleczne i jak gdyby bardziej lejace. Pi trzylem na nasze poruszajace sie cienie - juz nie w blasku pochodn lecz nowego swiatla - kiedy Hektor szturchnal mnie pod zebro i pc kazal na niebo. Chmury prawie sie rozpierzchly. To bylo ziemskie niebo: rozpc znalem Oriona, Plejady, Gwiazde Polarna i Wielki Woz nisko na polnocnym horyzontem; wszystkie znajdowaly sie mniej wiecej tan gdzie powinny. Ale znajome konstelacje i wschodzacy nad Troja sier ksiezyca bledly przy nowym zrodle swiatla. Nad naszymi glowami poruszaly sie i przecinaly dwa szerokie szni ry gwiazd. Jeden z nich znajdowal sie na poludnie od nas i obraa sie - szybko - z zachodu na wschod, drugi, dokladnie nad naszyrr glowami, przesuwal sie z pomocy na poludnie. Byly bardzo jasne mlecznobiale i niejednolite. Kazdy sznur tworzyl tysiace gwiazc Z otchlani pamieci wylowilem wspomnienie artykulu w dziale na ukowym jakiejs codziennej gazety, ktorego autor stwierdzal, ze w naj pogodniejsza noc z wiekszosci miejsc na Ziemi widac najwyzej trz tysiace gwiazd. Teraz widzialem ich dziesiatki, jesli nie setki tysiecj Tworzyly dwa biale, przecinajace sie pierscienie na niebie, oswietla jac wszystko dookola nocnym polswiatlem, przy jakim-jak sobi wyobrazalem - grywa sie na Alasce o pomocy w softball. Chyb w obu moich zyciach nie widzialem czegos rownie wspanialego. -Co to za gwiazdy, synu Duane'a? - zdumial sie Hektor. - Czy ti bogowie? Nowe gwiazdy? Czym sa? -Nie wiem. W tejze chwili, kiedy sto piecdziesiat tysiecy ludzi zgodnie za dzieralo glowy i z otwartymi - z podziwu i leku - ustami gapilo si na niezwykle niebo tej nowej Ziemi, zolnierze na plazy podniesl nowy rwetes. Dluzsza chwile trwalo, zanim dotarlo do nas, ze n; zachodnich obrzezach tlumu cos sie dzieje, a potem potrzebowali smy z Hektorem i innymi paru ladnych minut, zeby tam przejsc. Sta nelismy na skalnym wystepie, ktory przed tysiacami lat, w czasacl Troi, mogl byc skrajem plazy, i spojrzelismy na to, co przykulo uwa geAchajow. Dopiero teraz zauwazylem, ze spalone wraki czarnych okretow pi staremu tkwia w piasku. Musialy razem z nami przeniesc sie prze: dziure w branie. Lezaly teraz daleko od wody, na wieki wyrzucone na suchy lad, na zarosniety plaskowyz wznoszacy sie nad zachodniarow-nina zalewowa. Az wreszcie zobaczylem to, o czym krzyczeli Grecy. Jakas czarna niczym atrament substancja, w ktorej odbijaly sie gwiezdne pierscienie, pelzla od zachodu po wyschnietym dnie morza, poruszala sie bezszelestnie w naszym kierunku, przeslizgiwala sie na wschod gladko, plynnie, ale nieublaganie jak sama smierc. Wypelniala zaglebienia terenu, otaczala majaczace na horyzoncie zalesione wzgorza, doskonale widoczne w swietle krzyzujacych sie na niebie pierscieni, az przestaly byc wzgorzami i znow staly sie wyspami Lemnos, Tenedos i Imbros. To byl trzeci cud w tym nieskonczenie dlugim dniu. Ciemne jak wino morze wracalo pod mury Ilionu. 46 H arman trzymal pistolet przy skroni tylko przez chwile. Juz kladac palec na spuscie, wiedzial, ze to sie w ten sposob nie skonczy. To dobre dla tchorzy, a on, choc przerazony nieuchronnoscia swojej smierci, nie chcial schodzic ze sceny jak tchorz.Okrecil sie na piecie, wycelowal w sterczacy ze sciany Bruzdy wiekowy kadhib okretu i tak dlugo raz za razem przyciskal spust, az dziewiecioma wystrzalami oproznil magazynek. Rece tak mu sie trzesly, ze nie byl nawet pewien, czy trafil, ale samo ostrzelanie wraku pomoglo mu skanalizowac gniew i odraze do wlasnej rasy i dac im symboliczne ujscie. Brudna termoskora kleila mu sie do ciala. Nie zamierzal jej prac, zdjal ja i wyrzucil. Wymioty i biegunka ustapily, wciaz jednak dygotal z oslabienia. Wstal, nie probujac nawet wlozyc wierzchniego ubrania i butow, i chwiejnym krokiem ruszyl na zachod. Nie musial uruchamiac nowo poznanej funkcji monitora medycznego, zeby wiedziec, ze dogorywa. Czul wplyw zabojczego promieniowania w trzewiach, kosciach i genitaliach. Slabosc narastala w nim i rozpychala sie jak jakis paskudny homunkulus, ktory zamieszkal mu w brzuchu. Szedl na zachod, do Ady i Ardis. Przez kilka godzin mial cudownie spokojny umysl, ktory ozywial sie tylko w rzadkich chwilach, kiedy Harman musial wybrac wlasciwa droge wsrod korali albo uniknac raniacych stopy ostrych ka mieni. Katem oka dostrzegl, ze sciany Bruzdy wznosza sie cor wyzej - ocean musial byc w tych okolicach glebszy. Zrobilo sie chlo niej, ale slonce prazylo niemilosiernie. Kiedy wczesnym popoludnie przypadkiem spuscil wzrok, zobaczyl, ze cale nogi ma brudne i z krwawione. Podszedl, zataczajac sie, do poludniowej sciany Bruzc przebil dlonia pole silowe i zanurzyl ja w oceanie - naga skora zai jestrowala dotkliwy chlod i bolesne cisnienie - i wygarnawszy ti che wody, obmyl sie jak umial. I poszedl dalej. Kiedy jego umysl otrzasnal sie z letargu, Harman z zadowolenie stwierdzil, ze potrafi myslec nie tylko o ohydnej machinie do zabi_ nia i jej potwornym ladunku, ktore dawno zostawil za soba. Zac; wspominac swoje zycie, cale sto lat. Pierwsze mysli byly pelne goryczy. Wyrzucal sobie cale deka stracone na zabawach, przyjeciach i bezmyslnym faksowaniu sie z i prezy na impreze. Szybko sie jednak rozgrzeszyl. Przeciez nav wtedy, w tej epoce zafalszowanej egzystencji, bywal szczesliv A ostatni rok - rok prawdziwych przyjazni, milosci i zaangazoy nia - choc w czesci wynagrodzil mu tamte puste lata. Przemyslal role, jaka odegral w wydarzeniach ostatniego roki i tu rowniez postanowil sobie wybaczyc. Postludzka kobieta, kt?przedstawila mu sie jako Mojra, podkpiwala sobie z niego, nazyv jac go Prometeuszem, on jednak widzial sie jako swoisty zlep Adama i Ewy, ktory - szukajac zakazanego owocu w Prozniacr Ogrodzie - skazal swoja rase na wygnanie z beztroskiego swiata Co wlasciwie dal w zamian Adzie, swoim przyjaciolom i calej Im kosci? Umiejetnosc czytania? W jego zyciu wiedza odegrala kluczo role, watpil jednak, by ta jedna umiejetnosc - choc potencjalnie o m le wazniejsza niz setka funkcji budzacych sie do zycia w jego ciel wynagrodzila im groze, cierpienie, niepewnosc zycia i pewnosc smie; Ale moze nie bylo takiej potrzeby. Zapadal zmierzch. Pas nieba nad glowa Harmana ciemnial powi a on szedl, zataczajac sie, na zachod i rozmyslal o smierci. Zdai sobie sprawe, ze umrze najdalej za pare godzin, ale bardziej inte sowala go sama idea smierci, z ktora ludzkosc miala na nowo czynienia zaledwie od paru miesiecy. Przeszukal zasoby informacji, ktore jego organizm wchlo w krysztalowej klatce, i stwierdzil, ze smierc - jej ciekawosc, str; przed nia, nadzieja na zycie po smierci - przez cale dziewiec rysi leci, z jakich pochodzila jego wiedza, stanowila glowne natchnie wszystkich religii i calej literatury. Aspekt religijny troche mu sie wymykal - brakowalo mu wlasciwego kontekstu, jedyna jego namiastka byl lek przed smiercia, jaki sam w tej chwili odczuwal. Dostrzegal jednak tesknote, jednoczaca tysiace kultur na przestrzeni tysiecy lat. Wszyscy pragneli wierzyc w to, ze zycie trwa, nawet kiedy w oczywisty sposob dobiegnie konca. Ze zdumieniem sledzil rozne koncepcje zycia wiecznego: Walhalla, niebo i pieklo; muzulmanski raj, do ktorego tak bardzo chcieli sie dostac marynarze z okretu podwodnego, potrzeba prowadzenia godnego zycia, ktore zapewnialoby niesmiertelnosc w umyslach i wspomnieniach innych... Patrzyl, jak ten sam watek na setki sposobow przewij al sie w religiach, w idei mandali, reinkarnacji, Dziewieciorakiej Sciezce Srodka. Wszystko to bylo piekne, zwiewne i puste jak porzucona przez pajaka siec. Potykajac sie w gestniejacym zmroku, uswiadamial sobie coraz wyrazniej, ze jesli historia smierci, zapisana w umierajacych komorkach jego ciala i w samym DNA, robi na nim w ogole jakies wrazenie, to tylko dzieki literackim i artystycznym probom oddania ludzkiego wymiaru tego zdarzenia, dzieki swoistej przekorze geniuszu. Przegladal zapisane w genetycznej pamieci ostatnie autoportrety Rembrandta i plakal nad madroscia tego oblicza. Sluchal glosu recytujacego mu w glowie pelny tekst Hamleta i zaczynal rozumiec - tak jak rozumialo wiele pokolen przed nim - ze starzejacy sie ksiaze w czerni mogl byc jedynym prawdziwym poslancem z Drugiej Strony. Plakal. Nie nad soba jednak, nie nad zblizajacym sie koncem, nie nad Ada nawet i strata nienarodzonego dziecka, o ktorych myslat przeciez nieustannie - plakal, bo nigdy nie dane mu bylo zobaczyc sztuki Szekspira na scenie. Gdyby wrocil do Ardis w dobrym zdrowiu, a nie jako krwawiacy, umierajacy szkielet, i gdyby przetrwali najazd wojniksow, uparlby sie, zeby wystawic ktorys z szekspirowskich dramatow. Tylko ktory? Rozwazanie tej intrygujacej kwestii zaprzatnelo go tak bardzo, ze nie zauwazyl, kiedy niebo na dobre poczernialo, w wycinku przestrzeni nad jego glowa zaplonely gwiazdy i pierscienie, a coraz dotkliwszy chlod zaczal mu sie przesaczac pod skore, w glab ciala i kosci. W koncu nie mial juz sily dalej isc. Potykal sie o kamienie i inne niewidoczne przeszkody. Nie widzial juz, gdzie konczy sie Bruzda, a gdzie zaczyna sciana wody. Wszystko bylo ciemne i zimne. Przedsmak smierci. Nie chcial umierac. Jeszcze nie. Nie teraz. Skulil sie w pozycji plodowej na dnie Bruzdy. Piasek i zwir ocieraly mu skore, sprawiajac bol nie mniejszy od bolu samej egzystencji. Podkulil kolana, objal je ramionami, szczekal zebami i lezal bez ruchu, wstrzasany dreszczami - ale zywy. Z zalem wspomnial wyrzucone ubrania i porzucony plecak, w ktorym zostawil spiwor. Pamietal tez, ze w plecaku zostaly batoniki, ale jego zoladek nie chcial o nich slyszec. W ciagu nocy kilka razy musial odczolgiwac sie od wygrzanego gniazdka, ktore wygniotl sobie w piasku. Podnosil sie na czworaki i czekal, az ustapia dreczace go mdlosci. Nie wymiotowal, bo nie mial czym; zoladek dawno pozbyl sie wczorajszej tresci. Wracal potem powoli, z wysilkiem do zaglebienia w piasku, wyczekujac zachowanych w nim resztek ciepla z taka sama niecierpliwoscia, z jaka dawniej wyczekiwal wykwintnych posilkow. Ktory dramat? Romeo i Julia, przeczytany jako pierwszy, zacho-walurok swiezosci. Wrocil do Krola Leara, ktory ze swoim "Nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy" doskonale pasowal do umierajacego czlowieka, nawet takiego, ktory nie dozyl spotkania ze swoim synem albo corka - ale Krol Lear mogl byc za trudny na pierwsze spotkanie z Szekspirem. Musieliby wybrac aktorow ze swojego grona, wiec nawet nie bardzo wiedzial, kto nadawalby sie do roli tytulowej... Chyba tylko Odyseusz-Noman. Wlasnie, ciekawe, co u Nomana. Spojrzal w niebo, na obracajace sie na gwiezdnym tle pierscienie, ktorych piekna nigdy nie docenial tak bardzo jak wlasnie tej nocy. Jasne swiatelko-jasniejsze od wszystkich tworzacych pierscienie punkcikow razem wzietych - niczym rysa na czarnym gagacie przecielo pierscien biegunowy i przesliznelo sie miedzy prawdziwymi gwiazdami, znikajac w koncu za poludniowa sciana Bruzdy. Nie mial pojecia, co to moglo byc - na pewno swiecilo zbyt dlugo jak na zwy-kty meteor - ale wiedzial, ze znajduje sie tak bardzo, bardzo daleko, ze nic ich nie laczy. Rozmyslajac o smierci i Szekspirze i szukajac najlepszej sztuki na premiere, natknal sie na zakodowany w glebinach DNA cytat. Byly to slowa Claudia z Miarki za miarke, ktory wypowiada je przed egzekucja: Tak, ale umrzec i odejsc w nieznane; Lezec w ciemnosci zimnej i gnic z wolna, Poki sie w bryle ziemi nie przemieni To cialo zywe, cieple i czujace, A duch tak drogi zatonie w ognistej Rzece lub pojdzie na wieczne mieszkanie Drzec w niezmierzonych lodowych pustyniach; Lub uwieziony w niewidzianych wiatrach Mknac bedzie gnany gwaltownym podmuchem Wokol naszego samotnego swiata; Lub najnedzniejszym stac sie z wszystkich nedznych, Tych, ktorych wycie slyszeli poganie, Lub wydawalo im sie, ze je slysza. - To zbyt okropne! Zycie na tym swiecie, Chocby najciezsze - jakim starosc, nedza I uwiezienie moga nas uciskac - Rajem jest, jesli chcemy je porownac Z lekiem przed smiercia*. Zaplakal. Lezal na ziemi skulony, przemarzniety i plakal - nie ze strachu przed smiercia, nie z zalu, ze wkrotce straci wszystko i wszystkich, ale z wdziecznosci, ze pochodzi z rasy, ktora zrodzila czlowieka zdolnego napisac takie slowa, pomyslec takie mysli. Ta swiadomosc prawie - chociaz tylko prawie - rownowazyla zgroze, jaka budzila w nim mysl o tym, ze ci sami ludzie wymyslili, zaprojektowali, zwodowali i obsadzili zaloga okret podwodny z siedmiuset szescdziesiecioma osmioma czarnymi dziurami na pokladzie, ktore mialy unicestwic wszelka mozliwa przyszlosc. Parsknal smiechem. Jego umysl sam przeskoczyl do Ody do slowika Johna Keatsa i Harman dostrzegl - nikt mu nie musial zwracac na to uwagi, sam zauwazyl - uklon mlodego Keatsa w strone Szekspira w dwuwierszu: Spiewalbys, nie slyszalaby tego spiewania Pod twym rekwiem wysokim bryla gliny zwykla**. - Trzy razy hip, hip, hurra! Za przymierze bryly ziemi Claudia z glucha bryla gliny Johnny' ego! - zawolal. Dawno nie probowal czegos powiedziec, rozkaszlal sie wiec teraz rozpaczliwie, a gdy spojrzal na swoje dlonie, oswietlone swiatlem pierscieni, znalazl na nich krew i trzy zeby. Jeknal, zwinal sie w swojej piaskowej kolysce, zadygotal - i znow musial sie usmiechnac. Jego niespokojny umysl caly czas grzebal w Szekspirze, tak jak jego jezyk bladzil po trzech swiezych dziurach w dziaslach. Tym razem radosc sprawil mu kuplet z Cymbeline 'a: * Przel. M. Slomczynski. ** Przel. Z. Kubiak. Was, panny, chlopcy wyzloceni Jak kominiarzy smierc w proch zmieni*. Nareszcie zrozumial zamysl autora. Jakim trzeba byc geniuszem, zastanawial sie, zeby tak dziecinny, zabawny zart umiescic w zalobnym trenie? Z ta mysla blakajaca mu sie po glowie osunal sie w zimny sen. Nawet nie poczul, kiedy z nieba lunal lodowaty deszcz. Obudzil sie. To byl pierwszy cud. Podniosl zlepione skrzepla krwia powieki. Przywital go szary, zimny i ponury brzask. Po obu stronach ciemne sciany Bruzdy wznosily sie na sto piecdziesiat metrow w gore. Ale najwazniejsze bylo, ze spal, a teraz sie obudzil. Drugi cud polegal na tym, ze mogl sie poruszac - przynajmniej w pewnym sensie. Pietnascie minut zajelo mu dzwigniecie sie na czworaki, za to gdy juz dokonal tej sztuki, podpelzl do najblizszego glazu, oparl sie o niego i juz po dziesieciu minutach wstal. I nie upadl od razu. Teraz zas byl juz gotowy isc dalej na zachod - tyle ze nie mial pojecia, w ktora to bedzie strone. Kompletnie sie zgubil. Bruzda ciagnela sie na boki jak okiem siegnac, ale nic nie odroznialo w niej kierunkow. Roztrzesiony i obolaly Harman - obolaly na tyle sposobow, ze do niedawna nie wyobrazal sobie nawet, ze mozna tak cierpiec - chodzil w kolko, szukajac wlasnych sladow z poprzedniego dnia, ale dno bylo w tej okolicy glownie skaliste, a deszcz, ktory tak strasznie go wyziebil, zmyl odciski stop nozostawione na miekim podlozu. Nogi sie pod nim uginaly, kiedy podjal decyzje i zrobil cztery kroki w wybranym kierunku. Zatrzymal sie, przekonany, ze cofa sie w strone okretu, zawrocil i tym razem zrobil osiem krokow. Bez sensu. Lita pokrywa chmur dokumentnie odciela Bruzde od swiata i nie mial pojecia, gdzie jest wschod, a gdzie zachod. Nie mogl zniesc mysli o tym, ze moglby wrocic do okretu z calym jego okrutnym ladunkiem. Stracic tych kilka kilometrow, ktore zblizyly go do Ady i Ardis. Zatoczyl sie na sciane Bruzdy - poludniowa albo polnocna, bo tego tez juz nie wiedzial - i spojrzal na swoje odbicie, coraz wyrazniejsze w nasilajacym sie swietle poranka. Z wodnej kurtyny patrzyl na niego jakis stwor, ktory na pewno nie byl Harmanem. Byl nagi, chudy jak Przel. M. Slomczynski. szkielet, wszedzie krew zbierala mu sie pod skora - na zapadnietych policzkach, na piersi, przedramionach, nogach, nawet w podbrzuszu. W wodnym zwierciadle wygladal, jakby plakal krwawymi lzami. W zalosnej probie poprawienia swojego wygladu odgarnal wlosy z twarzy. Zapatrzyl sie na swojadlon, ktora zgarnal sobie z glowy calagarsc wlosow. Mozna by pomyslec, ze trzyma w rece jakies male, kudlate zwierzatko. Otworzyl dlon, jeszcze raz przeczesal wlosy. Wypadlo ichjeszcze wiecej. Spojrzal w lustro i zobaczyl zywego, na wpol lysego trupa. Zrobilo mu sie cieplo w plecy. Okrecil sie na piecie i omal przy tym nie upadl. Slonce pojawilo sie dokladnie w Bruzdzie. Zlote promienie musnely go po plecach w ulamku sekundy, zanim chmury zakryly zlota tarcze. Jaka mial szanse, ze slonce wzejdzie tak idealnie na linii Bruzdy Atlantyckiej akurat w tym dniu? Czul sie jak druid czekajacy w Sto-nehenge na wschod slonca w dniu rownonocy. Zakrecilo mu sie w glowie. Bal sie, ze jesli od razu nie wyruszy w droge, za chwile zapomni, gdzie widzial slonce. Odwrocil sie w kierunku przeciwnym do ciepla, ktore przesliznelo mu sie po grzbiecie i powloczac nogami, poszedl przed siebie. W poludnie - chmury czasem sie rozstepowaly, w przerwach miedzy jednym deszczem a drugim, i przepuszczaly odrobine slonca - mial juz wrazenie, ze jego umysl zupelnie oddzielil sie od ciala. Robit dwa razy wiecej krokow, niz bylo to potrzebne, zataczajac sie od jednej sciany Bruzdy do drugiej. Zdarzalo sie, ze musial oprzec dlon o pole silowe i poczuc mrowienie na skorze, zeby odzyskac odrobine sil i isc dalej dnem nieskonczonego rowu. Zastanawial sie, jak bedzie wygladala - albo jak moglaby wygladac - przyszlosc rasy ludzkiej, nie tylko mieszkancow Ardis, ale wszystkich, ktorzy przezyja wojne z wojniksami. Stary swiat przepadl. Jaka forme rzadow stworza? Jakie religie, spoleczenstwo, kulture, polityke? Proteinowy modul pamieci, zapisany w glebinach DNA, ktory miai przetrwac znacznie dluzej niz wszystkie inne komorki w ciele Har-mana, podsunal mu cytat z Zapiskow wieziennych Antonia Gramscie-go: "Kryzys polega wlasnie na tym, ze stare umiera, a nowe nie moze sie narodzic. W okresie tego bezkrolewia pojawiaja sie najrozniejsze objawy chorobowe". Parsknal smiechem, co przyplacil utrata nastepnego zeba. Objawy chorobowe, bez dwoch zdan. Pobieznie zapoznal sie z kontekstem tych slow i dowiedzial sie, ze Gramsci byl intelektualista, ktory pro mowal idee rewolucji, socjalizmu i komunizmu. Dwie ostatnie koncepcje umarly smiercia naturalna gdzies w polowie Zapomnianej Ery i slusznie zostaly porzucone jako naiwne bajdurzenie, ale kwestia bezkrolewia nie stracila na aktualnosci. Zanimjak idiota porzucil swojabrzemiennqukochana, Ada probowala zaprowadzic w Ardis cos na ksztalt prymitywnej atenskiej demokracji. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale oboje zdawali sobie sprawe, ze czte-rystu ludzi zebranych wowczas w Ardis - bylo to jeszcze przed rzezia, ktora ogladal za posrednictwem calunu turynskiego w eiffelbahnie - w sposob naturalny uznalo ja za przywodczynie, ona zas calkiem naturalnie przyjela te role. Odwolujac sie przy kazdej okazji do glosowan, kladla podwaliny pod przyszla demokracje, gdyby Ardis ocalalo. Jezeli jednak czerwony calun nie klamal - a Harman wierzyl, ze nie-Ardis nie przetrwalo. Czterystu ludzi to spolecznosc. Piecdziesieciu wyglodnialych obdartusow - raczej nie. Promieniowanie rozpuscilo mu chyba wiekszosc sluzowki w gardle, bo za kazdym razem, kiedy probowal przelknac sline, kaszlal krwia. Przeszkadzalo mu to. Probowal zwolnic rytm przelykania do co dziesiatego kroku. Brode, piers i prawa reke mial cale we krwi. Ciekawie byloby zobaczyc, jakie struktury spoleczne i polityczne powstana w tym nowym swiecie. Moze ludzka populacja, ktora nawet przed atakami wojniksow byla zalosnie mala - coz to jest sto tysiecy ludzi? - byla po prostu niezdolna do stworzenia polityki, religii, armii, hierarchii spolecznej... Watpil w to. Proteinowe banki pamieci podsuwaly mu historyczne przyklady Aten, Sparty i innych greckich organizmow spolecznych, istniejacych na dlugo przed tym, jak Ateny i Sparta zyskaly na znaczeniu. Spektakl turynski (w ktorym teraz juz bez cienia watpliwosci rozpoznawal Iliade Homera) zapozyczyl bohaterow z krolestw tak malych jak Itaka Odyseusza. Mysl o spektaklu przywolala wspomnienie oltarza, ktory widzial w Kraterze Paryskim rok wczesniej, wkrotce po tym, jak dinozaur pozarl Daemana. Oltarz byl poswiecony jednemu z olimpijskich bogow, chociaz Harman natychmiast zapomnial ktoremu. Przez poltora tysiaca lat postludzie pelnili role namiastki bogow lub Boga. Jaka bedzie wiara i ceremonie religijne przyszlosci? Przyszlosc. Zatrzymal sie i dyszac ciezko, oparl o siegajacy mu do ramienia czamy glaz, sterczacy z polnocnej sciany Bruzdy. Probowal myslec o przyszlosci. Nogi okropnie mu sie trzesly, zupelnie jakby miesnie rozpuszczaly mu sie w przyspieszonym tempie. Oddychal ciezko, powietrze z coraz wiekszym trudem przeciskalo sie przez obolale, krwawe gardlo. Spojrzal przed siebie i zmruzyl oczy. Slonce zawislo dokladnie nad szczelina Bruzdy. Przez jedna przerazajaca chwile bal sie, ze slonce wciaz wschodzi, a on idzie jednak w zlym kierunku, ale otrzasnal sie i uswiadomil sobie, ze w letargu przemaszerowal caly dzien. Slonce wynurzylo sie spod chmur i wlasnie zachodzilo na koncu przecinajacego Atlantyk korytarza. Zrobil dwa kroki do przodu i upadl na twarz. Nie mial sily wstac. Ledwie udalo mu sie podeprzec na lokciu, zeby popatrzec na zachod slonca. W glowie zupelnie mu sie przejasnilo. Nie myslal juz o Szekspirze, Keatsie, religii, niebie, smierci, polityce ani demokracji. Myslalo przyjaciolach. Przed oczami stanela mu Hannah, rozesmiana, nadzorujaca spust metalu nad rzeka. Przypomnial sobie jej entuzjazm i radosc jej przyjaciol, kiedy odlewali pierwszy od niepamietnych czasow przedmiot z brazu. Wyobrazil sobie Petyra w sparingu z Odyseuszem, w czasach, gdy na trawiastym pagorku na tylach dworku brodaty Grek wyglaszal dlugie tyrady filozoficzne i bawil sie ze sluchaczami w pytania i odpowiedzi. Te spotkania zawsze tetnily energia. Przypomnial sobie zachrypniety, cyniczny glos Savi i jej jeszcze bardziej chrapliwy smiech. Pamietal, jak sie cieszyli i wiwatowali, wyjezdzajac pelzaczem z Jerozolimy, scigani przez tysiace bezradnych wojniksow. Twarz Daemana widzial jak przez dwuogniskowe okulary. Jeden Daeman, z czasow, kiedy sie poznali, byl grubym egoista, drugiego - szczuplego, powaznego, godnego najwyzszego zaufania - ostatni raz widzial przed paroma tygodniami, zanim wsiadl do sonika. Slonce idealnie symetrycznie zapadlo sie w glab Bruzdy Atlantyckiej, muskajac jej sciany. Usmiechnal sie na mysl o tym, ze powinien sie teraz rozlec syk pary, i nawet mial wrazenie, ze do jego slabnacych uszu dobiegl taki wlasnie dzwiek, ale myslal juz tylko o Adzie. Ojej oczach, usmiechu i lagodnym glosie. Pamietaljej smiech i dotyk, pamietal ich ostatni raz w lozku. Poczatkowo sie odsuneli, gdy morzyl ich sen, pozniej jednak przytulili sie do siebie w poszukiwaniu ciepla. Najpierw Ada przycisnela sie do niego od tylu i objela go prawa reka, pozniej on sam przytulil sie do jej plecow i perfekcyjnych posladkow. Odplywajac w sen, z lewa dlonia na jej piersi, czul delikatny cien podniecenia. Krew zlepila mu powieki. Nie mogl juz ani zamrugac, ani zamknac oczu. Zachodzace slonce dotknelo juz dna Bruzdy, wypalalo mu czerwone powidoki na siatkowkach, ale nie przejmowal sie tym. Wiedzial, ze po tym zachodzie slonca oczy nie bedamu juz potrzebne. Skupil sie na obrazie Ady wytrawionym w sercu i umysle i patrzyl, jak na zachodzie druga polowka slonecznej tarczy zeslizguje sie pod widnokrag. Cos sie poruszylo i przeslonilo mu widok. Umierajacy umysl przez dluga chwile nie potrafil zinterpretowac tej informacji. Cos weszlo w jego pole widzenia i zaslonilo zachodzace slonce. Podparty na prawej rece, lewa starl strupy z powiek. Cos stalo na dnie Bruzdy nie dalej niz piec metrow od niego. Musialo wynurzyc sie zza polnocnego pola silowego. Mialo wzrost osmio - lub dziewiecioletniego chlopca i nawet przypominalo ludzkie dziecko, tyle ze ubrane w jakis dziwaczny plastikowo-metalowy kombinezon. No i w miejscu oczu mialo czarna plyte helmu. [Na granicy zycia i smierci, kiedy niedotleniony mozg dogorywa, czesto wystepuja halucynacje - odezwala sie niepytana pamiec proteinowa - stad u pacjentow po reanimacji czeste opowiesci o "dlugim tunelu" konczacym sie,jasnym swiatlem" i...]. Pieprzenie! Patrzyl wlasnie w glab dlugiego tunelu, na koncu ktorego plonelo oslepiajace swiatlo (chociaz ze slonca zostala juz tylko gorna krawedz tarczy), a sciany Bruzdy plonely jego odblaskami, skrzyly sie milionem srebrzystych, lustrzanych faset. Ale chlopiec w czerwono-czarnym kombinezonie byl jak najbardziej rzeczywisty. Na oczach Harmana cos znacznie wiekszego i dziwniejszego przedarlo sie przez pomocna sciane Bruzdy. [Pole silowe jest polprzepuszczalne, ale tylko dla ludzi i tego, co maja na sobie]. Tymczasem ta druga istota w niczym nie przypominala czlowieka. Byla dobre dwa razy wieksza od najwiekszej bryczki i przywodzila na mysl gigantycznego mechanicznego kraba - ze szczypcami, metalowymi odnozami i masywna, poszczerbiona pokrywa, z ktorej glosno splywaly strugi wody. Nikt mi nie mowil, ze przed smiercia ma sie takie rozrywkowe wizje, pomyslal jeszcze Harman. Maly chlopiec podszedl blizej i odezwal sie po angielsku. Mial cichy, dziecinny glos. Tak moglby mowic w przyszlosci synek Harmana. -Prosze pana? Czy mozemy panu jakos pomoc? 47 B ylo tuz po wschodzie slonca. Piecdziesiat tysiecy wojniksow zaatakowalo ze wszystkich stron jednoczesnie. Ada patrzyla w gtab Dziury, w ktorej lezal poszatkowany, martwy pomiot Setebosa. Daeman wzial ja za reke.-Nie rob sobie wyrzutow. Predzej czy pozniej i tak musielibysmy go zabic. -Nie mam zalu. - Pokrecila glowa i odwrocila sie do Greogiego i Hannah. - Poderwijcie tratwe w powietrze! Za pozno. Ponad polowa mieszkancow Ardis spanikowala, slyszac jazgot nacierajacych wojniksow, ktore wprawdzie nadal pozostawaly pod oslona drzew, ale z pewnoscia przemierzyly juz polowe dzielacego je od ludzi dystansu. Najdalej za minute mialy byc w Ardis. -Nie! - krzyknela Ada. - Nie! Trzydziesci osob naraz probowalo wcisnac sie na poklad wznoszacej sie wolno tratwy. Hannah siedziala przy sterze, probujac utrzymac maszyne metr nad ziemia, ale pasazerow przybywalo z kazda sekunda. -Do gory! - zawolal Daeman. - Hannah, do gory! Za pozno. Ciezki pojazd jeknal przeciagle, przechylil sie w prawo i spadl, roztracajac ludzi. Ada i Daeman pobiegli w jego kierunku. Hannah spojrzala na nich z lekiem w oczach. -Drugi raz nie wystartuje. Cos sie zepsulo. -Nie przejmuj sie - pocieszyla jaAda. - 1 tak by nie doleciala na wyspe. - Scisnela ja za reke, zeby dodac jej otuchy, i podniosla glos: - Wszyscy na palisade! Biegiem! Zabierzcie cala bron! Musimy odeprzec pierwszy szturm! Pobiegla na zachodni odcinek palisady, a chwile pozniej wszyscy poszli w jej slady, zajmujac nieobsadzone stanowiska przy okraglym ogrodzeniu. Za przykladem Ady kazdy przydzwigal przynajmniej dwie kartaczownice, kusze i plocienna torbe z magazynkami i beltami. Ada znalazla sobie otwor strzelniczy. Daeman caly czas byl przy niej. -Dobrze - powiedzial. Pokiwala glowa, chociaz nie miala pojecia, o co wlasciwie mu chodzilo. Starannie, bez pospiechu, wlozyla do kartaczownicy nowy magazynek, odbezpieczyla bron i wycelowala ja w odlegle o dwiescie metrow drzewa. Szelest, szmer i szczek wojniksow powoli stawal sie ogluszajacy. Ada musiala uzyc calej sily woli, zeby nie cisnac kartaczownicy w kat i nie zatkac sobie uszu. Serce o malo nie wyskoczylo jej z piersi, zbieralojej sie na wymioty - prawie tak samo jak w pierwszym okresie ciazy - ale nie czula strachu. Jeszcze nie. -Spektakl turynski - powiedziala, nie zdajac sobie sprawy, ze mowi na glos. - Tyle lat... -Co mowisz? - Daeman pochylil sie w jej strone. Pokrecila glowa. -Myslalam o spektaklu turynskim. Harman mowil, ze to Savi zOdyseuszem dziesiec lat temu przywiezli caluny turynskie. Moze chodzilo im o to, zebysmy nauczyli sie meznie ginac. Daeman odbezpieczyl kartaczownice. -Wolalbym dostac bron, ktora rozwali piecdziesiat tysiecy wojniksow. Ada parsknela smiechem, ktory przepadl w jazgocie wojniksow. Wlasnie wypadly spomiedzy drzew - niektore skakaly na dol z galezi, inne biegly po ziemi. Szara sciana metalicznych korpusow i ostrzy pedzila z predkoscia stu kilometrow na godzine. Bylo ich tyle, ze w falujacej masie nie dalo sie rozroznic poszczegolnych egzemplarzy. Zerknela w bok. Ze wszystkich stron napieralo na nich takie samo makabryczne morze wojniksow. Nikt nie dal rozkazu otwarcia ognia, po prostu w pewnym momencie wszyscy zaczeli strzelac. Kartaczownica w serii ostrych szarpniec wyplula zawartosc pierwszego magazynka, obijajac bark Ady, ktorej twarz stezala w drapieznym usmiechu. Odrzucila pusty magazynek i wbila na jego miejsce nastepny. Kartacze uderzaly tysiacami, lsniac w promieniach wschodzacego slonca, ale ich grad nie przynosil zadnego widocznego efektu. Trafione wojniksy na pewno padaly, ale bylo tyle innych, ktore skakaly i biegly - na dwoch lub czterech nogach, ze Ada nie widziala rannych ani zabitych. Srebrnoszara sciana smierci w kilka sekund pokonala polowe odleglosci do palisady. Za nastepne kilka sekund opadna Ardis ze wszystkich stron. Moze to Daeman pierwszy przeskoczyl za palisade - Ada nie dalaby sobie glowy uciac, zwlaszcza ze wielu ludzi podjelo te sama decyzje niemal rownoczesnie. Chwycil naladowana kartaczownice, wrzasnal glosno, wybil sie z podestu, zrobil salto nad zaostrzonymi czubkami pali, spadl na ziemie, przeturlal sie i zaczal biec na spotkanie wojniksow. Ada smiala sie i plakala jednoczesnie. Nagle najwazniejsze na swiecie stalo sie przylaczenie do tej szarzy - najwazniejsza stala sie smierc w natarciu na tych bezmozgich, okrutnych, glupich, zaprogramowanych mordercow. Nie bylo sensu kulic sie za palisada i czekac na smierc. Z niedorzeczna w tej sytuacji ostroznoscia - byla w piatym miesiacu ciazy - zeskoczyla na dol, przetoczyla sie po ziemi, zerwala na nogi i popedzila za Daemanem, strzelajac w biegu. Slyszac po lewej znajomy glos, zerknela w tamta strone. Hannah i Edide biegly tuz za nia. Przystanely na ulamek sekundy, strzelily i biegly dalej. Z tej odleglosci widziala juz garby na stalowych korpusach. Jednym skokiem wojniksy pokonywaly po szesc, siedem metrow. Lecialy w powietrzu z obnazonymi ostrzami. Strzelala, nie przerywajac biegu. Nie wiedziala juz, czy krzyczy, a jesli tak, to jakie slowa wywrzaskuje. Na ulamek sekundy stanal jej przed oczami Harman, ktoremu sila mysli sprobowala przeslac wiadomosc: "Przepraszam, najdrozszy, przepraszam za dziecko". Poza tym bez reszty pochlanialy ja bieg i kanonada. Wojniksy byly tuz-tuz, juz mialy ogarnac ludzi niczym srebrna fala przyplywu... Eksplozja cisnela Ade trzy metry wstecz i spalila jej brwi. Wszedzie dookola lezeli ludzie odrzuceni impetem wybuchu, kompletnie oszolomieni, niezdolni wykrztusic ani slowa. Niektorzy stracili przytomnosc. Ardis bylo otoczone sciana plomieni wysokosci pietnastu... dwudziestu... trzydziestu metrow. Druga fala wojniksow przedarla sie przez ogien. Powstrzymaly ja nastepne eksplozje. Ada z rozdziawionymi ustami sledzila wzrokiem wylatujace w powietrze korpusy i ostrza, konczyny i garby. Daeman probowal pomoc jej wstac. Dyszal ciezko, twarz miat poparzona i pokryta bablami. -Ado... musisz sie... cofnac... Zabrala mu reke i spojrzala do gory. Nad polana zawislo piec pojazdow latajacych, i to nie sonikow - cztery mniejsze jednostki, o nie-toperzowatych skrzydlach, zrzucaly pod lasem ladunki wybuchowe, a piata, znacznie wieksza, z szerokimi skrzydlami, ladowala wlasnie na srodku obozowiska. Eksplozje powalily prawie cala palisade. Z mniejszych statkow opadly liny, po ktorych z wizgiem zjechaly czarne, czlekoksztaltne, ale nie ludzkie sylwetki. Znalazly sie na ziemi szybciej, niz umialby to zrobic czlowiek, i zaczely formowac kordon obronny. Kiedy wysokie, czarne postaci mijalyjaw pelnym biegu, Ada zorientowala sie, ze na pewno nie sa ludzmi, nawet w dziwacznych pancerzach bojowych. Mialy dziwnie rozmieszczo ne stawy, byly wyzsze od czlowieka i okryte czarnym, jakby chityno-wym pancerzem, opatrzonym mnostwem kolcow i zadziorow. Nastepne wojniksy wybiegly z plomieni. Czarne sylwetki przykleknely na jedno kolano i podniosly do ramion bron, ktora zdawala sie zbyt ciezka, aby ja dzwignac. Bron ozyla z gluchym czug-cink-czug-cink, niczym pila lancuchowa. Blekitne pociski energetyczne sialy spustoszenie wsrod wojniksow. Gdzie trafily, tam ktorys z napastnikow eksplodowal. Daeman w dalszym ciagu probowal odciagnac Ade w tyl, z powrotem do obozowiska. -Co sie dzieje? - zawolala, probujac przekrzyczec zgielk. - Co sie dzieje? Pokrecil glowa. Albo jej nie slyszal, albo sam nie znal odpowiedzi. Fala uderzeniowa nastepnej serii wybuchow przewrocila uciekajacych ludzi. Tym razem ogniste grzyby wzniosly sie blisko sto metrow w chlodnym powietrzu poranka. Wszystkie drzewa na wschod i zachod od Ardis staly w ogniu. Wojniksy przedzieraly sie przez plomienie, a chitynowi zolnierze rozstrzeliwali je - najpierw dziesiatkami, potem calymi setkami. Jeden z czarnych stworow pochylil sie nad Ada, wyciagnal czarne, kolczaste ramie i podal jej dlon, ktora bardziej niz dlon przypominala szczypce. -Ada Uhr? - zapytal basem. - Centurion Mep Ahoo. Powinna sie pani spotkac z mezem. Odeskortujemy pania do obozowiska. Wiekszy statek wyladowal tuz obok Dziury. Nie zmiescil sie w obrebie palisady i przewrocil jej resztki, ktore ocalaly z eksplozji. Stanal na wysokich, wieloprzegubowych podporach. W jego spodniej stronie zial podluzny otwor. Harman lezal na noszach na ziemi, w otoczeniu kolejnych niezwyklych istot. Nie zwracajac na nie uwagi, Ada podbiegla do noszy. Ktos podlozyl mu poduszke pod glowe i przykryl go kocem, ale Ada i tak musiala z calej sily przycisnal dlon do ust, zeby nie krzyknac. Twarz mial zniszczona, policzki zapadniete, dziasla praktycznie bezzebne. Krew ciekla mu z oczu. Usta mial tak bardzo spierzchniete i popekane, jakby cos mu je poogryzalo. Rece trzymal na kocu. Zaczerwieniona skora schodzila z nich calymi platami, jak po fatalnym oparzeniu slonecznym, a pod nia zbierala sie krew. Daeman, Hannah, Greogi i kilkoro innych stloczylo sie przy noszach. Wziela Harmana za reke. Na jej dotyk odpowiedzial delikatnym usciskiem. Probowal skupic na niej spojrzenie pokrytych bielmem oczu, chcial cos powiedziec, ale tylko zakaszlal krwia. -Ty jestes Ada? - zapytala mala figurka w czerwono-czarnym pancerzu z metalu i plastiku. Ada nawet na nianie spojrzala. Nie odrywala wzroku od Harmana. -Tak. -Zdolal wymowic twoje imie i podac nam wspolrzedne tego miejsca. Przykro nam, ze nie znalezlismy go wczesniej. -Co... Nie wiedziala, o co zapytac. Obok stala druga rozumna maszyna, olbrzymia. Delikatnie przytrzymywala butelke z kroplowka, podlaczona do wychudzonej reki Harmana. -Dostal smiertelna dawke promieniowania - wyjasnil polglosem plastikowo-metalowy dzieciak. - Najprawdopodobniej z okretu podwodnego, na ktory natknal sie w Bruzdzie Atlantyckiej. Z okretu podwodnego, powtorzyla w myslach Ada. Nic jej to nie mowilo. -Przykro nam, ale nie mamy odpowiedniego wyposazenia medycznego, zeby zapewnic nalezyta opieke istocie ludzkiej w takim stanie - mowila dalej mala maszyna. - Widzac, ze macie klopoty, wezwalismy na pomoc szerszenie z "Krolowej Mab". Przywiozly srodki przeciwbolowe i kroplowke, ale na sama chorobe popromienna nie mamy lekarstwa. Ada nic nie zrozumiala z tej przemowy. Trzymala dlon Harmana w swoich dloniach i czula, jak jej maz umiera. Zakaszlal, nie udalo mu sie nic wyartykulowac, zakrztusil sie i probowal cofnac dlon. Ada nie chciala jej puscic, ale on nalegal. Pociagnal mocniej... Zdala sobie sprawe, ze najprawdopodobniej sprawia mu bol. Puscila jego reke. -Przepraszam, kochanie. Rozlegly sie kolejne eksplozje, tym razem juz nieco dalej. Podobne do nietoperzy pojazdy ostrzeliwaly las z charakterystycznym, niemilknacym jazgotem pil lancuchowych. Wysocy zolnierze w czarnych chitynowych pancerzach rozbiegli sie po obozie, udzielajac pierwszej pomocy lzej rannym - najczesciej poparzonym - ludziom. Harman nie cofnal dloni, lecz podniosl jaku jej twarzy. Probowala go za nia zlapac, ale odepchnal ja druga reka. Czekala wiec nieruchomo, gdy wodzil palcami po jej szyi, twarzy, az przylozyl jej dlon do czola. Scisnal mocno, rozpaczliwie. Zanim zdazyla zareagowac, zaczelo sie. Nic, nawet wybuch, po ktorym przeleciala kilka metrow, nie mial takiej mocy jak to. Najpierw uslyszala wyrazny glos Harmana: Nie boj sie, kochanie. Spokojnie. Nic ci sie nie stanie. Musze prze-kac ci ten dar, poki jeszcze mam sile. A potem wszystko dookola zniknelo, a z dloni i krwawiacych palcow Harmana splynal na nia strumien wiedzy - nie tylko obrazow, ktore stanely jej przed oczami, lecz takze slow, wspomnien, wizji, ec, danych, dalszych wspomnien, nowych funkcji, cytatow, ksia-tek, calych woluminow, nastepnych ksiazek, kolejnych wspomnien, jego milosci, jego mysli o niej i o dziecku, milosci, informacji, glosow, imion, dat, mysli, faktow, idei... -Ado? - Tom kleczal nad nia i spryskiwal jej twarz woda. - Ado? - Klepnal ja delikatnie w policzek. Hannah Daeman i pozostali tez kleczeli w poblizu. Harman opuscil reke. Ludzik z plastiku i metalu krzatal sie jeszcze przy nim, ale maz Ady wygladal jak martwy. Wstala. -Daeman! Hannah! Do mnie! Przysuncie sie. -0 co chodzi? - zdziwila sie Hannah. Ada wyciagnela przed siebie obie rece. Prawa dlon polozyla na czole Daemana, lewa-na glowie Hannah. Wlaczyla funkcje uwspolnienia. Trwalo to najwyzej pol minuty - tyle czasu potrzebowal Harman, zeby przekazac jej znajomosc wszystkich funkcji i najwazniejsze informacje, ktore podczas dlugich godzin marszu po dnie bruzdy segregowal i przygotowywal do transferu - ale te trzydziesci sekund ciagnely sie dla Ady jak trzydziesci wiecznosci. Gdyby mogla kontynuowac to dzielo sama, nie zawracalaby sobie glowy - nawet gdyby miala od tego zalezec przyszlosc ludzkiej rasy - ale sama nie dalaby sobie rady. Potrzebowala dwoch osob: jednej, ktora kontynuowalaby uwspolnienie, i jednej, ktora pomoze jej uratowac Harmana. Gotowe. Wszyscy troje zamkneli oczy i osuneli sie na kolana. -Co sie dzieje?! - zaniepokoila sie Siris. Ktos wbiegl z krzykiem do obozu - jeden z ochotnikow, ktorych zostawili na strazy pawilonu faksowego. Faks znow dzialal! Kiedy wojniksy ruszyly do szturmu, faksowezel ozyl. Nie ma czasu na pawilony, pomyslala Ada. Zreszta zaden z dostepnych faksowezlow nie dawal schronienia: wszedzie ludzie albo sie cofali, albo wlasnie odpierali atak wojnik-sow. W zadnym z nich nie czekalo Harmana ocalenie. Gigantyczny metalowy krab zadudnil po angielsku: -Na orbicie okoloziemskiej sa kadzie odmladzajace dla ludzi. Tylko ze jedyne, ktore umiemy znalezc, znajduja sie na asteroidzie Sykoraks, a ona, idac pelnym ciagiem, wlasnie minela Ksiezyc. Przykro mi, ale nie znamy innych... -Niewazne. Ada ukleknela przy Harmanie i dotknela jego reki. Nie zareagowal, ale wyczula, ze jeszcze tli sie w nim zycie - jego biomonitor zareagowal na zapytanie jej funkcji. Pospiesznie zapoznawala sie z mozliwosciami i procedura faksowania sie bez pawilonow. Na dnie Basenu Srodziemnego znajdowaly sie pozostawione przez postludzi sklady i magazyny, a w nich - lekarstwa na wszystkie przypadlosci, takze na chorobe popromienna. Sklady zostaly jednak zamkniete w polach statycznych, a z informacji naplywajacych z wszechsieci wynikalo jednoznacznie, ze Dlonie Herkulesa zniknely i Basen Srodziemny zaczal sie na nowo wypelniac woda. Musialaby miec jakis batyskaf, zeby dostac sie do tamtejszych zapasow. A na to nie bylo czasu. Byly jeszcze inne tereny magazynowe - na stepach Chin, w Suchej Dolinie na Antarktydzie... Ale wszedzie bylo daleko, a procedury medyczne byly zbyt skomplikowane. Harman mogl nie dozyc chwili, gdy... Zlapala Daemana za reke i przyciagnela do siebie. Mial szklisty wzrok. -Te nowe funkcje... - wykrztusil oszolomiony. Potrzasnela nim. -Powtorz mi slowa Mojry! -Ze co? - Nie umial skupic na niej wzroku. -Powtorz mi, co powiedzial duch Mojry, kiedy glosowalismy nad pozyczeniem sonika Nomanowi: "Nomanowa..." -A tak, pamietam: "Nomanowa trumna to nie nowa trumna". Ale co to ma... -Bardzo duzo! To nie jest zadna trumna, nie rozumiesz?! Hannah, bylas przy tym, jak sarkofag na Golden Gate w Machu Picchu uzdrowil Odyseusza. W ogole najwiecej razy z nas wszystkich bylas na moscie. Faksujesz sie teraz ze mna? Sprobujesz? Hannah wahala sie tylko przez chwile. -Tak. -Daemanie... - zaczela Ada. To juz nie byl wyscig z czasem, tylko ze smiercia, ktora juz wkroczyla miedzy nich i chwycila Harmana w swoje czarne szpony. - Musisz udostepnic uwspolnienie wszystkim w Ardis. Jak najszybciej. -Dobrze. Daeman od razu zaczal zwolywac ludzi. Morawieccy zolnierze - juz starzy znajomi, jesli nie z imienia, to z pewnoscia z ksztaltow - ostrzeliwali sie w obronnym kordonie i dobijali ostatnich napastnikow. Ani jeden wojniks nie przedarl sie przez ich pierscien. -Hannah? Przydalyby sie nam nosze, ale nie wiem, czy sie przefaksuja. Wez koc Harmana. W razie czego na nim go przeniesiemy. -Zaraz! - zawolal maly europanski morawiec, kiedy Hannah zabrala umierajacemu pacjentowi koc. - On go potrzebuje! Ma dreszcze... Ada dotknela jego ramienia. Nie miala watpliwosci, ze pod plastikiem i metalem kryje sie prawie ludzka istota. -Bedzie dobrze - zapewnila go, siegajac do pamieci, nowej, cybernetycznej pamieci po jego imie. - Mahnmucie, moj przyjacielu, o nic sie nie martw. Wiemy, co robimy. Nareszcie. Gestem kazala sie wszystkim odsunac. Hannah uklekla po jednej stronie noszy. Jedna reke oparla na ramieniu Harmana, druga chwycila za raczke noszy. Naprzeciw niej Ada zrobila to samo. -Chyba wystarczy, ze wyobrazimy sobie glowna sale, te, w ktorej spotkalismy Odyseusza, a wspolrzedne same przyjda - po wiedziataAda. - To najlepsze miejsce, obie tam bylysmy. -To prawda. -To co, na trzy? Raz... Dwa... Trzy. Ada, Hannah, Harman i nosze znikneli. Mimo ze Harman wygladal, jakby nic nie wazyl, musialy sie niezle napocic, zeby wyniesc go na noszach z muzeum Golden Gate w Machu Picchu, zniesc kilka poziomow po schodach w zielonej bance, przejsc przez sale z sarkofagami, minac sarkofag Savi i po ostatnich, zakrecajacych schodach dotrzec do trumny Odyseusza-Nomana. Kiedy Ada przylozyla dlon do zmasakrowanej piersi Harmana, ledwie wyczula iskierke zycia, ale nie chciala tracic wiecej czasu. -Jeszcze raz na trzy - zarzadzila. Hannah skinela glowa. -Raz... Dwa... Trzy. Zdjely nagiego Harmana z noszy i wlozyly go do trumny Nomana. Hannah zasunela i zablokowala wieko. -Jak sie to... - Ada byla o krok od paniki. Nowe funkcje podpowiadaly jej, ze moze wszystkie informacje wyciagnac ze zgromadzonej w pomieszczeniu maszynerii, ale to by trwalo wieki... -Patrz-powiedziala Hannah. - Noman mi pokazal, po tym, jak ozyi. Jej delikatne palce zatanczyly na wirtualnych przyciskach. Funkcje w jej ciele bez trudu porozumiewaly sie ze sterownikami kadzi uzdrawiajacej. Trumna sapnela i zaczela buczec. Przez niewidoczne otwory do srodka trysnela mgielka, przeslaniajac cialo Harmana. Pokrywa pokryta sie szronem. Zapalily sie nastepne swiatelka, w tym jedno czerwone. -Ojej... - westchnela slabo Hannah. -Nie - powiedziala Ada chlodnym, stanowczym tonem. - Nie. Nie. Nie. Oparla dlon na plastikowej oslonie SI, jakby chciala przemowic maszynie do rozsadku. Czerwona lampka zamrugala, zmienila kolor na bursztynowy - i znow zaplonela na czerwono. -Nie - powtorzyla Ada. Czerwone swiatelko mrugnelo, zbladlo, zaswiecilo na bursztynowo. I takie juz zostalo. Ada w przelocie musnela palce Hannah, ale zaraz wrocila dlonia na wybrzuszona pokrywe SI. Lampka swiecila bursztynowo. Kilka godzin pozniej, kiedy popoludniowe chmury przeslonily najpierw ruiny Machu Picchu, a potem takze jezdnie mostu, Ada zaproponowala: -Wracaj do Ardis, Hannah. Zjedz cos. Odpocznij. Hannah pokrecila glowa. -No to przynajmniej przynies nam cos z jadalni, moze jakies owoce. - Ada sie usmiechnela. - 1 wode. Bursztynowa lampka swiecila sie przez cale popoludnie. Niedlugo po zachodzie slonca, kiedy andyjskie szczyty plonely ostatkami slonecznej czerwieni, na Golden Gate faksowali sie Daeman, Tom i Si-ris. Nie zabawili dlugo. -Dotarlismy juz do trzydziestu innych spolecznosci - poinformowal Ade Daeman. Skinela glowa, nie odrywajac wzroku od bursztynowego swiatelka. Faksowali sie z powrotem, obiecujac, ze wroca nad ranem. Hannah polozyla sie na podlodze obok trumny, przykryla kocem i zasnela. Ada nie spala. Troche siedziala, troche kleczala, pograzona w myslach, z reka na pokrywie trumny. Caly czas przesylala Harmanowi swoje mysli za posrednictwem dzielacej ich elektroniki. Nie spuszczala wzroku z lampki. Krotko po trzeciej nad ranem swiatelko zmienilo kolor na zielony. Czesc 2 48 Tydzien po Upadku Ilionu.i Achilles i Pentesileja pojawili sie na pustym wzgorzu rozdzielajacym doliny Skamandra i Symojdy. Zgodnie z obietnica Hefajstosa czekaly na nich dwa konie: ciezki czarny ogier dla Acha ja i mniejsza, ale chyba jeszcze bardziej muskularna, biala klacz dla Amazonki. Dosiedli ich i pojechali sie rozejrzec. Niewiele zostalo z Troi. -Jak to mozliwe, zeby takie miasto jak Ilion po prostu znikneto? - spytala Pentesileja swoim zwyklym, pogardliwym glosem. -Wszystkie miasta znikaja. Taki juz ich los. Amazonka prychnela lekcewazaco. Achilles juz wczesniej zauwazyl, ze blondynka prycha calkiem podobnie do bialej klaczy. -Ale nie w jeden dzien. Nie w godzine. Te slowa brzmialy jak placzliwa skarga. Ledwie dwa dni minely, odkad Pentesileja wyszla z kadzi leczniczej Uzdrowiciela, ale Achilles juz zdazyl sie oswoic z jej biadoleniem. Na pol godziny puscili koniom wodze, zeby blakaly sie swobodnie po ciagnacym sie przez trzy kilometry nadbrzeznym gruzowisku, gdzie dawniej znajdowala sie dumna Troja. Nie zostal z niej kamien na kamieniu. Boska magia, ktora ja zabrala, wyciela ja z ziemi razem z polmetrowym kawalkiem najstarszych fundamentow. Nie zostalo doslownie nic - ani jedna zgubiona wlocznia, ani jedno gnijace cialo. -Zeus naprawde jest wielki - mruknela Pentesileja. Achilles westchnal i pokrecil glowa. Dzien byl cieply. Czulo sie wiosne w powietrzu. -Przeciez ci mowilem, Amazonko, ze to nie Zeus to zrobil. Zeusa wlasnorecznie zabilem. A to jest robota Hefajstosa. Pentesileja prychnela. -W zyciu nie uwierze, ze ten zboczeniec i kuternoga z cuchnacym oddechem moglby czegos takiego dokonac. Watpie, zeby w ogole byl prawdziwym bogiem. -Aletojego dzielo - powtorzylAchilles. Jego i Nyks, dodalwduchu. -To ty tak twierdzisz, synu Peleusa. -Mowilem ci, zebys mnie tak nie nazywala. Nie jestem juz Pelida. Zeus byl moim ojcem, co zreszta nie przynosi chwaly ani jemu, ani mnie. -To ty tak twierdzisz. Ale jesli nie przechwalasz sie na prozno, to jestes ojcobojca. -Jestem. Nigdy nie przechwalam sie na prozno. Amazonka i jej klacz prychnely jednoczesnie. Achilles szturchnal ogiera pietami w zebra i zjechali ze wzgorza na pozlobionakoleinami droge prowadzacaniegdys do Bramy Skaj-skiej (pniak debu, ktory rosl w tym miejscu od czasow powstania miasta, zostal, ale sama brama zniknela bez sladu) albo w druga strone, na rownine Skamandra, rozciagajaca sie miedzy Troja i morzem. -Jezeli ten zalosny Hefajstos jest teraz krolem bogow, to dlaczego nie wysciubil nosa ze swojej jaskini, kiedy bylismy na Olimpie? - spytala Pentesileja. Glos miala glosny i drazniacy jak zgrzyt paznokcia na plytce lupku. -Tez ci to mowilem. Czeka, az skonczy sie wojna bogow z tytanami. -Przeciez jest nastepca Zeusa, do licha! Gromowladnym! Dlaczego sam jej nie zakonczy? Achilles nie odpowiedzial. Przekonal sie, ze czasem kiedy nic nie powie, Amazonka w koncu zamilknie. Rownina Skamandra - wygladzona przez jedenascie lat, kiedy pelnila funkcje placu boju - wygladala po staremu: bylo widac odciski tysiecy obutych w sandaly stop i zaschniete bryzgi krwi na kamieniach, ale wszystko inne - ludzie, konie, rydwany, bron, trupy i wszelkie wytwory reki ludzkiej - zniknelo, tak jak zapowiedzial Hefajstos. Znik-nely nawet achajskie namioty i wypalone wraki czarnych okretow. Na plazy dali koniom chwile odsapnac. Drobne fale Morza Egejskiego leniwie wypelzaly na pusty piasek. Achilles nigdy by sie do tego nie przyznal przed ta suka o wilczej duszy, ale serce pekalo mu z bolu, gdy pomyslal, ze nie spotka juz swoich towarzyszy broni: przebieglego Odyseusza, wielkiego jak gora Ajaksa z dudniacym glosem, usmiechnietego lucznika Teukrosa, wiernych Myrmidonow, nawet tego glupiego rudzielca Menelaosa i jego podstepnego brata Agamemnona, ktory byl jego - Achillesa - zaprzysieglym wrogiem. To dziwne, pomyslal, ze nawet wrogowie staja sie cenni, kiedy sie ich traci. Przypomnial sobie o Hektorze i o tym, co Hefajstos powiedzial mu na temat Iliady i jego wlasnej przyszlosci. Rozpacz wezbrala w nim potezna fala. Skierowal konia na poludnie i pociagnal lyk wina z buklaka przy siodle. -I nie mysl sobie, ze brodaty kulas naprawde mogl nas pozenic - burknela za jego plecami Pentesileja. - To bylo jedno wielkie oszustwo. -Jest krolem bogow - przypomnial jej znuzony Achilles. - Ktoz inny lepiej uswiecilby nasze przysiegi? -Moja dupe sobie moze uswiecic! Co, jedziemy? A dlaczego na poludniowy wschod? Co tam jest? Dlaczego odjezdzamy z pola bitwy? Achilles milczal przez nastepny kwadrans. Potem sciagnal wodze i wstrzymal konia. -Widzisz rzeke, kobieto? -Oczywiscie. Co ty myslisz, ze ja slepa jestem? Przeciez to stary, zaszlamiony Skamander, za gesty, zeby dalo sie go pic, ale za rzadki, zeby mozna bylo orac. Siostrzana rzeka Symojdy, ktora wpada do niego kilka kilometrow stad. -Tutaj wlasnie, nad rzeka, ktora my nazywamy Skamandrem, a bogowie Ksantem, tutaj, jak twierdzi Hefajstos, powolujac sie na Homera, mojego biografa, mialem odbyc mojanajwspanialszaarate/e, ktora miala mnie uniesmiertelnic jeszcze przed zabiciem Hektora. W tym miejscu mialem w pojedynke powstrzymac nie tylko cala trojanska armie, ale i wezbrana przez bogow rzeke! Krzyczalbym: "Gincie! Pierzchajcie! Trwoznych sciga dzida moja, az nareszcie i dumna obali sie Troja"*. Tam, dokladnie tam. Widzisz te bystrza, kobieto? Tam mialem zgladzic Tersylochusa, Midona, Estypilusa, Mnezusa, Trazusa, Aeniusa i Ofelestesa. Potem Peonczycy mieli uderzyc na mnie od tylu, a ja znow mialem wszystkich zabic. Potem po drugiej * Wszystkie cytaty z Iliady Homera podane za przekladem F.K. Dmo-chowskiego (przyp. tlum.). stronie rzeki, na trojanskim brzegu, mialem zgladzic oburecznego Asteropeusa. Moja jedna jesionowa wlocznia przeciw jego dwom. Obaj chybilibysmy, a potem, kiedy on probowalby wyrwac moja wlocznie tkwiaca w ziemi, ja posiekalbym go mieczem... Achilles zawiesil glos. Pentesileja zsiadla chwile wczesniej z konia i poszla sobie ulzyc za krzaki. Slyszac odglos lejacego sie moczu, mial ochote zabic ja na miejscu, a cialo rzucic sepom i padlino-zernym krukom gniezdzacym sie nad rzeka. Stracily codzienne zrodlo pozywienia, a on chetnie by je dokarmil. Ale nie byl w stanie skrzywdzic Amazonki. Urok rzucony przez Afrodyte wciaz dzialal, przyprawiajac go o mdlosci jak brazowy grot wloczni przewiercajacy trzewia. -Mozesz miec tylko nadzieje, ze z czasem feromony wywietrzejapowiedzial mu Hefajstos tego ostatniego wieczoru, kiedy obaj upili sie, wznoszac toasty za siebie nawzajem i wszystkich, ktorych znali. Pili z oburecznych pucharow i zdradzali sobie sekrety, jakimi dziela sie tylko bracia i ochlapusy. Pentesileja dosiadla klaczy i razem sforsowali Skamander. Woda siegala ostroznie stapajacym koniom najwyzej do kolan. Achilles skrecil na poludnie. -Dokad jedziemy? - spytala Pentesileja. - Dlaczego stad odjezdzamy? Co ci chodzi po glowie? Mam w ogole cos do powiedzenia czy zawsze o wszystkim bedzie decydowal wielki Achilles? Nie mysl, ze wszedzie w ciemno za toba pojde, synu Peleusa. Ba, moge w ogole za toba nie pojsc! -Szukamy Patroklosa - odparl Achilles, nie odwracajac glowy. -Slucham? -Szukamy Patroklosa. -Twojego przyjaciela? Twojego ciotowatego kumpla? Patroklos nie zyje, Atena go zabila. Widziales to i sam mi o tym opowiadales. Przeciez to z tego powodu zaczales walczyc z bogami. -Hefajstos twierdzi, ze Patroklos zyje. - Achilles zacisnal dlon na rekojesci miecza, az mu knykcie zbielaly, ale nie wyciagnal broni z pochwy. - Nie wlaczyl go w blekitny promien, kiedy zebral w nim wszystkich ludzi na Ziemi, i nie wyslal razem z Ilionem do innego swiata. Patroklos zyje i mieszka gdzies za morzem. Znajdziemy go. Tym wlasnie zamierzam sie zajac. -Hefajstos to, Hefajstos tamto... - zadrwila Amazonka. - Cokolwiek chlapnie, to musi byc prawda, tak? Bo przeciez stary, chutliwy kulas na pewno by cie nie oklamal, co? Achilles nie odpowiedzial. Jechal na poludnie starym nadbrzeznym traktem, tym samym, ktory przez stulecia ubijaly kopyta hodowanych w Troi koni i ktorym nie tak dawno przybyli z poludnia sojusznicy Priama, ktorych sam pomagal zabijac. -Patroklos mieszka za morzem - dworowala sobie z niego Pentesileja. - A jak zamierzasz sie przedostac za morze, synu Peleusa? I w ogole, ktore to morze? Achilles nawet nie zwolnil. -Znajdziemy statek. Albo zbudujemy. Ktos prychnal - Amazonka albo jej klacz - ale na pewno obie sie zatrzymaly, bo tylko dwie pary kopyt klekotaly na kamieniach. Pen-tesileja podniosla glos, zeby Achilles na pewno ja uslyszal: -A co to my jestesmy, ciesle okretowi, do pioruna? Czy ty w ogole masz pojecia, jak sie buduje statki, szybkonogi mezobojco? Watpie. Jestes dobry w bieganiu i zabijaniu mezczyzn i Amazonek, ktore sa od ciebie dwa razy lepsze, a nie w budowaniu czegokolwiek. Zaloze sie, ze jestes kompletnie do niczego i przez cale zycie nic nie zbudowales. Mam racje? Mam czy nie? Te odciski na dloniach to przeciez od wloczni i kielichow, nie od... Synu Peleusa! Czy ty mnie w ogole sluchasz?! Achilles odjechal na pietnascie metrow. Nie odwrocil sie. Klacz stala tam, gdzie Pentesileja sciagnela jej wodze, ale zmieszana drapala kopytem ziemie, chcac jak najszybciej dolaczyc do czarnego rumaka. -Niech cie szlag, Achillesie! Co ty sobie wyobrazasz, ze zawsze bede tak za toba jezdzic?! Przeciez nawet nie wiesz, gdzie jedziesz, prawda? No przyznaj sie, nie wiesz. Achilles jechal przed siebie ze wzrokiem utkwionym w otulona linie wzgorz na horyzoncie, nad morze, daleko, bardzo daleko na poludniu. Zaczynal go dreczyc paskudny bol glowy. -Nie podoba mi sie, ze tak po prostu zalozyles sobie... Niech cie Hades pochlonie! Achilles niespiesznie powiekszal dzielacy ich dystans, ktory w tej chwili wynosil juz dobre sto metrow. Nie obejrzal sie. Jeden z sepow wzbil sie w niebo nad swietym Ksantem i zatoczyl krag nad pustym dzis polem bitwy, zauwazajac swoim prawie sokolim okiem, ze nigdzie nie widac nawet popiolow po stosach pogrzebowych, w ktorych zwykle udawalo sie znalezc jakis smakowity kasek. Zamachal ciezko skrzydlami i odlecial na poludnie. Zatoczyl kolo kilometr nad glowami dwoch zywych koni i dwojga ludzi - jedynych zywych istot, jakie mial w zasiegu (prawie sokolego) wzroku - i z nadzieja w sercu ruszyl ich sladem. Bialy kon i jego jezdziec tkwili nieruchomo, czarny rumak z dosiadajacym go czlowiekiem czlapal na poludnie. Sep patrzyl na nich z wysokosci. Slyszal, ale staral sie ignorowac nieprzyjemne dzwieki wydawane przez pozostajacego w tyle czlowieka, ktory w koncu popedzil bialego konia i dogonil towarzysza. Dwoje ludzi i dwa konie - bialy trzymal sie nieco z tylu - noga za noga powlekli sie na poludnie wzdluz zakrzywiajacego sie lagodnie brzegu Morza Egejskiego. Sep nie tracil nadziei. Unoszac sie bez wysilku na silnych pradach wznoszacych cieplego popoludnia, kolowal nad nimi. 49 D ziewiec dni po Upadku Ilionu. General Beh bin Adee osobiscie poprowadzil szturm na Krater Paryski. Z pokladu ladownika dowodzil ponad trzema setkami najlepszych morawieckich komandosow, ktorzy z szesciu szerszeni bojowych sfruneli i zjechali po linach do skutego niebieskim lodem gniazda.General byl przeciwny mieszaniu sie do wojny na Ziemi - zalecal raczej neutralnosc - ale pierwsi integratorzy zdecydowali inaczej, a z ich decyzja nie bylo dyskusji. Mial znalezc i zniszczyc istote zwana Setebosem. Poradzil wiec, aby z orbity zbombardowac lodowa kopule nad Kraterem, twierdzac, ze tylko w ten sposob uzyskaja pewnosc, ze Setebos zginal. Integratorzy i te jego rade odrzucili. Milenion Mep Ahoo prowadzil glowna grupe uderzeniowa. Kiedy inne zespoly dokonaly desantu, przebily sie do wnetrza zmrozonego miasta, zabezpieczyly teren i zameldowaly o wykonaniu rozkazu, Setebos znalazl sie w potrzasku. Mep Ahoo na czele dwudziestopie-cioosobowej doborowej ekipy wyskoczyl z zawieszonego kilometr nad ziemia szerszenia. W ostatniej chwili odpalili silniki, wyhamowali, profilowanymi ladunkami wybuchowymi przebili lodowa kopule, przytwierdzili liny hakami do lodu i zjechali po nich do srodka. -Pusto - zameldowal Mep Ahoo. - Nie ma Setebosa. General tez to widzial. Mial podglad obrazow przesylanych przez wbudowane w kombinezony skalowcow kamery i nanoprzekazniki. Podzielic teren na kwadraty - rozkazal na kanale taktycznym. - Kontynuowac poszukiwania. Zaczely splywac raporty od zolnierzy zabezpieczajacych teren. Niebieski lod skruszal, przy mocniejszym uderzeniu piescia potrafil sie zawalic caly kawal tunelu. Korytarze i wnetrza same zreszta zaczynaly sie rozpadac. Zolnierze Mepa Ahoo wzbili sie w powietrze i zaczeli systematyczne przeszukanie obszaru pod centralna kopula, nad samym kraterem. Zaczeli od gory, zeby miec pewnosc, ze nic nie chowa sie na wysokich tarasach i antresolach, ale wkrotce opuscili sie nisko nad fiimarole i porzucone mniejsze gniazda. -Glowne gniazdo zapadlo sie w glab krateru - zameldowal Mep Ahoo. - Przekazuje obraz na biezaco. -Widzimy - powiedzial general. - Czy to mozliwe, zeby Setebos ukryl sie w samym kraterze? -Nie, panie generale. Przeszukujemy krater radarem, fale siegaja az do magmy. Nie ma odgalezien ani bocznych jaskin. Setebos zniknal, panie generale. -To by potwierdzalo nasza teorie - odezwala sie Cho Li we wspolnym pasmie. - Zdarzeniem kwantowym, ktore obserwowalismy cztery dni temu, bylo otwarcie dziury w branie wlasnie tutaj, pod kopula. -Upewnijmy sie - odparl general i przelaczyl sie na kanal taktyczny: Sprawdzic wszystkie gniazda. Przyjalem, odpowiedzial Mep Ahoo. Szesc skalowcow z glownego oddzialu mileniona przeszukalo ruiny glownego gniazda, a potem rozproszylo sie nad posadzka, zagladajac we wszystkie porzucone mniejsze gniazda i rozpadajace sie fiimarole. Nagle rozlegl sie krzyk ktoregos z zolnierzy oddzialow obwodowych, ktorzy wlasnie przebili sie do wnetrza kopuly. -Tu jest cos napisane! Pol tuzina skalowcow z Mepem Ahoo na czele skupilo sie wokol wskazanego punktu wysoko na poludniowej scianie. Tam wlasnie najszerszy korytarz prowadzacy do kopuly wychodzil na taras i w miejscu, gdzie sie rozszerzal, ktos - lub cos - wyskrobal w lodzie napis, uzywajac do tego paznokci lub szponow: Mysli, Cisza nadchodzi. Jego matka twierdzi, ze Cisza zrobila wszystko, co Setebos mogl tylko draznic, ale On tak nie uwaza. Lecz chcial, by slabosc draznic, kto ja tworzyl. Mysli jednak, czemuz to Setebos podrazniony ucieka? Mysli, czy Sile Slabosc moze do ucieczki zmusic? Czy On naprawde jest Jedynym? Cisza nadchodzi. -Kaliban - stwierdzil Asteague/Che z pokladu "Krolowej Mab" zawieszonej na orbicie geostacjonarnej. -Wszystkie tunele i groty sprawdzone i puste - zameldowal ktorys z centurionow. -Doskonale - ucieszyl sie general Beh bin Adee. - Przygotowac sie do odpalenia ladunkow termitowych. Lod sie stopi i odsloni ruiny Krateru Paryskiego. Uwazajcie, zeby nie zniszczyc budynkow. Je tez musimy przeszukac. Cos tu mamy, zameldowal Mep Ahoo na kanale taktycznym. Na monitorach ladownika bylo widac, jak reflektory na piersiach skalowcow oswietlaja przewrocone gniazdo nad fumarola. Wszystkie jaja w gniezdzie eksplodowaly albo zapadly sie do srodka... poza jednym. Milenion opuscil sie nizej, przykucnal obok jaja, oparl o nie rece i przystawil do niego glowe. Nasluchiwal. Cos tam chyba jeszcze zyje, panie generale. Jakie rozkazy? Czekajcie, odpowiedzial general Beh bin Adee. Jakie rozkazy? - nadal na "Krolowa Mab". -Prosze zaczekac - odezwal sie oficer na mostku. Po dluzszej chwili zglosil sie pierwszy integrator Asteague/Che: -Co pan radzi, generale? -Spalic. Wszystko spalic. Dwa razy. -Dziekuje, generale. Jeszcze chwila. Cisze macil tylko szmer zaklocen. Beh bin Adee wyraznie slyszal oddechy trzystu dziesieciu zolnierzy, przekazywane przez mikrofony w kombinezonach. -Chcielibysmy zabrac to jajo - oznajmil Asteague/Che. - Jezeli to mozliwe, prosze umiescic je w kostce pola statycznego. Szerszen numer 9 przewiezie je na "Krolowa". Prosze z nim przyslac mileniona Mepa Ahoo. Na pokladzie jajo zostanie poddane kwarantannie. Na "Krolowej" nie ma broni ani materialow rozszczepialnych... Krazowniki beda na biezaco kontrolowac przebieg prac. General dlugo milczal. -Dobrze - powiedzial w koncu i przeszedl na kanal taktyczny. Przekazal Mepowi Ahoo rozkaz integratorow. Oddzial pod kopuia trzymal juz pojemnik z polem silowym w pogotowiu. Jest pan pewien, generale? - zapytal Mep Ahoo. Ada i inni mieszkancy Ardis ostrzegali nas przeciez, co potrafi maly Setebos. Nawet jajo ma juz pewna moc. A watpie, zeby Setebos zostawil je tu przez przypadek. -Wykonac - odparl general. Na kanale taktycznym dodal jeszcze: Powodzenia, synu. 50 S zesc miesiecy po Upadku Ilionu, dziewiatego ava. Daeman dowodzil starannie zaplanowanym szturmem na Jerozolime.Stu dysponujacych wszystkimi funkcjami ludzi faksowalo sie do miasta w tej samej chwili, trzy minuty przed przybyciem czterech morawieckich szerszeni wiozacych nastepnych stu ochotnikow z Ardis i innych osiedli. Morawce dawno zaproponowaly swoje uslugi w kwestii ataku na Jerozolime, Daeman jednak juz rok wczesniej poprzysiagl, ze uwolni nieszczesnikow uwiezionych w niebieskim promieniu - przyjaciol i krewnych Savi - i w dalszym ciagu uwazal, ze powinni to zrobic ludzie. Wypozyczyli jednak od morawcow pancerze kompozytowe, plecaki odrzutowe i bron energetyczna. Stu ludzi na pokladzie szerszeni - pilotowanych przez morawcow, ktore mialy nie brac udzialu w walce - przewiozlo bron zbyt ciezka, by dato sie z nia faksowac. Ludzko-morawiecka ekipa pod kierownictwem Daemana przez trzy tygodnie sprawdzala wspolrzedne GPS wszystkich ulic, alej, placow i skrzyzowan na Starym Miescie i ustalala je z centymetrowa dokladnoscia, planujac sto punktow docelowych dla faksujacych sie i ladowiska dla szerszeni. Czekali do sierpnia, do zydowskiego swieta przypadajacego na dziewiaty ava. Daeman i jego ludzie faksowali sie do miasta dziesiec minut po zachodzie slonca, kiedy niebieski promien swiecil najjasniej. Jesli wierzyc obserwacjom prowadzonym z "Krolowej Mab" i danym zwiadu lotniczego, Jerozolima byla jedynym miejscem na Ziemi, gdzie wojniksy i kalibany zyly obok siebie. W Starym Miescie, ktore tej nocy stanowilo glowny cel, wojniksy zajmowaly kwartaly na polnoc i polnocny zachod od Wzgorza Swiatynnego, czyli w przyblizeniu teren dawnych dzielnic chrzescijanskiej i muzulmanskiej. Kalibany gniezdzily sie w waskich zaulkach na poludniowy zachod od Kopuly na Skale i meczetu Al-Aksa, czyli dawnych dzielnicach zydowskiej i ormianskiej. Dane z roznej aparatury, takze z radarow glebokosciowych, sugerowaly, ze wojniksow i kalibanow jest lacznie okolo dwudziestu tysiecy. -Majaprzewage sto do jednego. - Greogi wzruszyl ramionami. - Bywalo gorzej. Faksowali sie w absolutnej ciszy. Zdradzic ich moglo tylko delikatne zafalowanie powietrza. Oddzial Daemana zmaterializowal sie przyKotelu... przy Scianie Placzu. Bylo jeszcze calkiem jasno, ale wyszukujac cele, wspomagali sie termowizjai radarem. Na samym placu, a takze okolicznych dachach i murach znajdowalo sie okolo pieciuset kalibanow, ktore spaly, staly nieruchomo, wylegiwaly sie albo chodzily bez celu w kolko. W kilka sekund Daeman odebrat meldunki od wszystkich dziesieciu dowodcow pododdzialow. -Strzelac bez rozkazu - powiedzial. Bron energetyczna przelaczono w ustawienie, w ktorym niszczyla zywa tkanke - kalibany i wojniksy, ale nie wyrzadzala krzywdy materii nieozywionej - czyli budynkom. Celujac i strzelajac, patrzac, jak szponiaste kalibany padaja w pol skoku lub rozbryzguja sie tysiacami kawalkow, Daeman cieszyl sie, ze to przewidzieli. Nie warto bylo niszczyc tej wioski po to, by ja ocalic. W jerozolimskim Starym Miescie rozpetala sie burza energetyczna. Kalibany skrzeczaly, radiowe meldunki krzyzowaly sie w eterze, strzepy cial fruwaly w powietrzu. Zabili wszystkie kalibany w zasiegu wzroku, zanim chronometr w wizjerze Daemana zasygnalizowal moment przybycia szerszeni. Odpalil silniki w plecaku, wzniosl sie na poziom Wzgorza Swiatynnego - sam, nie bylo czasu, zeby podrywac w powietrze jakies tlumy - i patrzyl, jak pierwsze dwa szerszenie zeszly lukiem do ladowania, usiadly, wyladowaly pasazerow i bron i zerwaly sie do lotu powrotnego. Trzydziesci sekund pozniej zjawily sie dwie pozostale maszyny i na Wzgorze wysypal sie tlum opancerzonych mezczyzn i kobiet z ciezka bronia zaopatrzona w trojnogi i pakiety odrzutowe. Szerszenie odlecialy. -Wzgorze Swiatynne zabezpieczone - nadal Daeman do wszystkich dowodcow. - Startujcie, kiedy bedziecie gotowi. Nie wchodzcie na ustalone linie strzalu. -Daemanie? - zglosil sie Elian z posterunku przy Bab-el-Nazir w dzielnicy muzulmanskiej. - Tlum wojniksow zbliza sie Via Dolorosa. Spore grupy kalibanow ida na wschod ulica Krola Dawida. -Dzieki, Elian. Zalatwcie je, kiedy sie zbliza. Ciezka bron przyda sie do... Ogluszyl go loskot dzialek zainstalowanych na znajdujacym sie tuz pod nim Wzgorzu Swiatynnym. Ludzie na murach i dachach ostrzeliwali sie we wszystkich kierunkach jednoczesnie, odpierajac atak szarych i zielonych potworow. Cale Stare Miasto stanelo w blekitnym ogniu - do niebieskiego promienia dolaczyly tysiace blyskow broni energetycznej. Filtry w goglach helmu Daemana troche sie przyciemnily. -Do wszystkich oddzialow: strzelac bez rozkazu. Zglaszac przelamanie obrony w waszych sektorach. Daeman przechylil silniki w plecaku i przesliznal sie w powietrzu na polnocny wschod, gdzie za Kopula na Skale wznosil sie wysoki i nowoczesny gmach, z ktorego bil w niebo niebieski promien. Ze zdumieniem stwierdzil, ze serce bije mu z emocji jak oszalale; musial uwazac, zeby nie dopuscic do hiperwentylacji. Przez ostatnie dwa miesiace cwiczyli cala operacje z piecset razy, faksujac sie do makiety Jerozolimy, ktora morawce pomogly im zbudowac niedaleko od Ardis. Nic jednak nie moglo ich przygotowac na walke w takiej skali, taka bronia, w miescie nad miastami. Kiedy wyladowal przy zamknietych na glucho drzwiach gmachu, czekala juz na niego Hannah z dziesiecioosobowym oddzialem. Skinal glowaLamanowi, Kamanowi i Greogiemu, ktorzy towarzyszyli Hannah, i powiedzial: -Bierzmy sie do roboty. Laman wprawnie, uzywajac tylko w pelni sprawnej lewej reki, zalozyl ladunek wybuchowy. Cala dwunastka cofneli sie za rog stalowego budynku. Eksplozja wyrwala drzwi ze sciany. Wnetrze budynku bylo niewiele wieksze niz sypialnia Daemana w Ardis. Pulpit sterowniczy - dzieki niech beda Bogu, kimkolwiek jest - wygladal prawie dokladnie tak, jak go sobie wyobrazali po przejrzeniu wszystkich danych zaczerpnietych z krysztalowej klatki w Tadz Mojrze. Hannah wykonala najwazniejsza czesc zdania, zwinnie obslugujac wirtualna klawiature i wpisujac siedmiocyfrowe kody dostepu, zadane przez prymitywna SI. Glebokie - glownie infradzwiekowe - buczenie zagralo im rezonansem w kosciach i zebach. Wszystkie ekrany SI zaswiecily na zielono - i zgasly. -Wychodzimy! - zakomenderowal Daeman. Sam wyszedl ostatni - i wcale sie z tym nie pospieszyl. Ledwie przekroczyl prog, wnetrze, stalowe sciany i cala jedna strona budynku zapadla sie dwukrotnie w glab siebie i zniknela, stajac sie czarnym prostokatem. Odsuneli sie az na bruk samego Wzgorza Swiatynnego i patrzyli, jak niebieski promien gasnie; poddzwiekowe buczenie stalo sie jeszcze bardziej dokuczliwe i bolesne. Daeman zacisnal powieki i piesci, czujac zamierajace wibracje juz nie tylko w zebach i kosciach, lecz takze w brzuchu i jadrach. W koncu wszystko ucichlo. Zdjal gogle i zwrocil sie do Hannah: -Ustawcie tu kordon. Jak tylko pierwsza osoba wyjdzie ze srodka, wezwijcie szerszenie. Skinela glowa, rozstawila ludzi i zaczeli bronic Wzgorza Swiatynnego. W ktoryms momencie podczas przygotowan do tej pamietnej nocy ktos - byc moze Ada - zazartowal, ze wypadaloby znac imiona, nazwiska i twarze wszystkich dziewieciu tysiecy stu trzynastu mezczyzn i kobiet, ktorzy tysiac czterysta lat wczesniej zostali uwiezieni w niebieskim promieniu. Wszyscy sie rozesmiali, ale Daeman zwrocil uwage, ze zadanie jest calkowicie wykonalne. Krysztalowa klatka przekazala Harmanowi wiekszosc niezbednych danych. Dlatego tez przez cale piec miesiecy przygotowan Daeman odwolywal sie do tych wlasnie imion i obrazow. Nie nauczyl sie wszystkich ponad dziewieciu tysiecy nazwisk - podobnie jak inni mieszkancy Ardis mial zbyt wiele innych zajec - ale wcale sie nie zdziwil, widzac w progu pierwszych dwoje ludzi wydobytych przez rekom-pilator z neutrinowo-tachionowej wiazki. -Petro... - powiedzial. - Pinchasie... Witajcie. Musial ich podtrzymac, bo nogi sie pod nimi uginaly. Wszyscy, ktorzy wynurzali sie z czarnego otworu - parami, jak zwierzeta wprowadzane na Arke Noego - byli kompletnie oszolomieni. Ciemnowlosa Petra, przyjaciolka Savi, powiodla dookola nieprzytomnym wzrokiem i zapytala: -Jak dlugo? -Zbyt dlugo - odparl. - Tedy, prosze, do tego statku. i Pierwszy szerszen wlasnie wyladowal, przywozac dalszych trzydziestu ochotnikow, ktorzy mieli pomagac przy zaokretowaniu powracajacych z daleka ludzi. Stefe poprowadzil Petre i Pinchasa po wiekowym bruku do trapu szerszenia. Daeman stal przy wyj sciu z budynku. Wielu od razu rozpoznawal - tobyl Graf z partnerka, Hannah, zaprzyjazniony z Savi Stefen, Abe, Kile, Sarah, Caleb, William... Wszystkich wital po imieniu i pomagal im pokonac kilka pierwszych krokow, zanim trafili w rece nastepnych pomocnikow. Wojniksy i kalibany uparcie szturmowaly wzgorze, a ludzie rownie uparcie je zabijali. Podczas prob potrzebowali czterdziestu pieciu minut - w sprzyjajacych warunkach - na zaladowanie dziewieciu tysiecy stu trzynasciorga ludzi na szerszenie, nawet kiedy miedzy odlotem szerszenia i pojawieniem sie nastepnego uplywaly doslownie sekundy. Tego wieczoru, pod ostrzalem, uwineli sie w trzydziesci trzy minuty. -W porzadku - nadal Daeman do wszystkich. - Wycofujemy sie. Zespoly z ciezka bronia zaladowaly sie do ostatnich dwoch szerszeni, ktore zawisly w powietrzu nad wschodnim skrajem Wzgorza Swiatynnego. Kiedy w slad za innymi odlecialy na zachod, w miescie zostal tylko Daeman i jego pierwsza ekipa. -Trzy do czterech tysiecy wojniksow ida od strony Bazyliki Grobu Swietego - zameldowal Elian. Daeman naciagnal gogle na oczy. Przygryzl warge. Bez ciezkiej broni nie bedzie latwo. -Dobra. Tu Daeman. Ewakuujemy sie. Juz. Dowodcy oddzialow, meldujcie wyfaksowanie. Greogi odmeldowal sie i faksowal do domu. Edide odmeldowala sie i opuscila posterunek przy Bab al-Hadid. Boman zameldowal o opuszczeniu Bab al-Ghawanima i zniknal. Ludzie Loesa faksowali sie spod Bramy Lwow. Sam Loes rowniez. EUe odmeldowala sie spod Bramy Ogrodow i zniknela. Kaman zameldowal o faksowaniu sie zespolu i niepotrzebnie poprosil o pozwolenie na faks do domu. Zdaniem Daemana gry wojenne za bardzo przypadly Kamanowi do gustu. -Dupa w troki i juz cie tu nie ma! - odpowiedzial. Oko odmeldowala sie i taksowala do Ardis. Caul, broniacy pozycji pod meczetem Al-Aksa, odmeldowal sie i zniknal. Elian zglosil zakonczenie misji i ze swoim oddzialem faksowal sie do Ameryki. Daeman zebral swoich ludzi z Hannah na czele i patrzyl, jak pojedynczo znikaja z placu pod Sciana Placzu. Wiedzial, ze wszyscy bezpiecznie wrocili do domu, ze budynek, z ktorego byl generowany promien, jest pusty - ale musial to jeszcze sprawdzic. Pstryknal srodkowym palcem w klawiature sterujaca silnikami w plecaku i wzbil sie w powietrze. Okrazyl gmach, zajrzal do pustego wnetrza, oblecial rowniez pusta Kopule na Skale, rozejrzal sie po placu. Na nizszym pulapie zatoczyl kilka szerszych kregow, sprawdzajac wszystkie posterunki na terenie Starego Miasta. Jego ludzie utrzymali ochronny kordon. Bez strat. Wiedzial, ze powinien wracac do domu - mrowie wojniksow i ka-libanow plynelo wiekowymi, waskimi uliczkami jak woda zalewajaca podziurawiony statek - ale wiedzial tez, dlaczego zwleka. Rzucony kamien omal nie oderwal mu glowy. Wbudowany w kombinezon radar ocalil mu zycie; wykryl zblizajacy sie, niewidoczny w ciemnosci obiekt i przejal sterowanie silnikow odrzutowych. Daeman przekoziolkowal w powietrzu i wyrownal lot tuz nad powierzchnia bruku Wzgorza Swiatynnego. Wyladowal wlaczyl pancerz na pelna moc i podniosl do ramienia karabin energetyczny. Wszystkie zmysly i wszystkie czujniki kombinezonu podpowiadaly mu, ze wysoka, nie calkiem ludzka sylwetka majaczaca w otwartym wejsciu Kopuly na Skale nie jest zwyczajnym kalibanem. -Daemannn... - jeknela. Podszedl blizej, z bronia gotowa do strzalu. Usilowal zapanowac nad przyspieszonym oddechem i przebiegajacymi przez glowe myslami. Zignorowal system celowniczy, ktory kazal mu natychmiast strzelac. -Daemannn... - westchnal przerosniety plaz stojacy w progu. - Mysli, mozesz zle zrozumiec, myslec, ze ciezko pracuje Kaliban i cierpi nie mniej. Chcialbys go skrzywdzic? -Chcialbym go zabic - odkrzyknal Daeman. Trzasl sie ze zlosci. Slyszal zgrzyt i chrzest tysiecy wojniksow i kalibanow, otaczajacych Wzgorze Swiatynne. - Wyjdz i walcz, Kalibanie. Cien parsknal smiechem. -Mysli, czlowiek zywi nadzieje, ze zlo czasami przemija, zimny mul leczy rany, wrzody gina, tak? -Stan do walki, Kalibanie. -Wierzy, ze odlozy bron i spotka sie z Jego akolita w uczciwej walce, dlon i szpon przeciw dloni i szponowi? Daeman sie zawahal. O uczciwej walce nie moglo byc mowy, za dziesiec sekund na szczycie Wzgorza pojawi sie tysiac wojniksow i kalibanow. Juz slyszal ich zgielk pod Sciana Placzu i na schodach. Wycelowal i wlaczyl automatyczny uklad celujacy. W sluchawkach uslyszal potwierdzenie namierzenia celu. Mysli, Daemannn nie strzeli, o nie... - zaskomlal Kaliban z polmroku Kopuly na Skale. - Kocha swoich wrogow, Kalibana i jego pana, Setebosa, tak bardzo, ze nie pociagnie... Co, co? Zaslona nad swiatem od razu, tak? Nieee? Daeman musi poczekac na inny dzien, kiedy wiatr kurz podniesie, smierc w tych klebach przyjdzie... Daeman nacisnal spust. I jeszcze raz. Wojniksy oblazly sciany Wzgorza przed nim, kalibany wdrapaly sie po schodach za jego plecami. W Jerozolimie bylo calkiem ciemno, nawet niebieski promien - obecny na Wzgorzu przez tysiac czterysta dwadziescia jeden lat - zgasl. Miastem znow zawladnely bestie. Daeman nie musial patrzec przez termooptyczny celownik karabinu, zeby wiedziec, ze spudlowal: kaliban zdazyl sie teleportowac. Wiedzial, ze bedzie musial sie z nim zmierzyc przy innej okazji, w mniej sprzyjajacych okolicznosciach. O dziwo, w glebi serca skrycie cieszyl sie na to spotkanie. Wojniksy i kalibany rzucily sie w jego strone. Na sekunde przed tym, jak dosiegly go ich szpony, faksowal sie do Ardis. 51 S iedem i pol miesiaca po Upadku Ilionu. Alys i Ulisses, przez przyjaciol nazywany Samem, powiedzieli rodzicom, ze jada do kina samochodowego Nad Jeziorem na podwojny seans Zabic drozda i Doktora No. W pazdzierniku Nad Jeziorem bylo jedynym czynnym kinem samochodowym w okolicy, mialo bowiem na wyposazeniu przenosne grzejniki i glosniki. Zwykle - przynajmniej przez ostatnie cztery miesiace, odkad Sam zrobil prawo jazdy - kino swietnie wystarczalo do zaspokojenia ich mlodzienczej namietnosci, ale w ten szczegolny wieczor pojechali wsrod pol gotowej do zzecia kukurydzy daleko, w zaciszne miejsce na koncu odludnej drogi.-A jak rodzice zapytaja mnie o filmy? - spytala Alys. - Co mam powiedziec? Miala na sobie - jak zawsze - biala bluzke, narzucony na ramiona jasnobrazowy sweter, ciemna spodnice, ponczochy i dosc eleganckie buty jak na randke w kinie samochodowym. Wlosy zwiazala w konski ogon. -Znasz Zabic drozda, czytalas ksiazke. Powiedz im, ze Gregory Peck jest swietny jako Atticus Finch. -A to on go gra? -A kogo ma grac? Murzyna? -A ten drugi film? -To taka szpiegowska historyjka o jakims Angolu... Nazywa sie chyba James Bond, czy jakos podobnie. Prezydentowi podobala sie ksiazka, z ktorej zrobili scenariusz. Powiesz tacie, ze film byl super, duzo strzelania i w ogole. Po drodze mineli kino i Sam zaparkowal nalezacego do ojca chev-roleta bel air, rocznik 1957, na koncu drogi, obok ruin, z widokiem na przerosniety staw, udajacy jezioro; to od niego kino wzielo nazwe. Po jego drugiej stronie bylo widac biala sciane namiotu, pelniaca funkcje ekranu, dalej swiatla miasteczka na tle pazdziernikowego nieba, a jeszcze dalej swiatla prawdziwego wielkiego miasta, do ktorego ich ojcowie codziennie dojezdzali do pracy. Dawno temu, pewnie w czasach wielkiego kryzysu, tu, na koncu drogi, znajdowala sie farma. Dom jednak z czasem sie zawalil i zostaly z niego tylko zarosniete fundamenty i drzewa przy podjezdzie. Drzewa stracily juz wiekszosc lisci. Pazdziernik mial sie ku koncowi, robilo sie coraz chlodniej. -Mozesz nie gasic silnika? - poprosila Alys. -Pewnie. Sam uruchomil motor. Od razu zaczeli sie calowac. Sam przyciagnal dziewczyne, lewa reke polozyl na jej prawej piersi i w ulamku sekundy ich otwarte usta staly sie gorace i cieple, ich jezyki sie spotkaly. Dopiero tego lata odkryli te nowa przyjemnosc. Nie mogl sobie poradzic z guzikami bluzki. Byly male i zapinaly sie w niewlasciwa strone. Alys odrzucila sweter, pomogla Samowi z najbardziej niesfornym guzikiem, tym przy obojczykach. -Widziales dzis w telewizji wystapienie prezydenta? Sam nie mial ochoty na gadki o prezydencie. Oddychal szybko, chrapliwie. Darowal sobie rozpinanie ostatniego, najnizszego guzika, wsunal dlon pod bluzke Alys i dotknal jej piersi w sztywnym, malym staniczku. -Widziales? -Pewnie. Ogladalismy cala rodzina. -Myslisz, ze bedzie wojna? -Gdzie tam... Sam pocalowal dziewczyne, probujac przywrocic stracony nastroj, ale ona sie opierala. Kiedy na chwile sie rozdzielili, Alys wyciagnela poly bluzki ze spodnicy, zdjela ja i odrzucila na tylne siedzenie. Jej cialo i biustonosz byly bardzo jasne w swietle gwiazd i zoltawej poswiacie zegarow na desce rozdzielczej. -Moj ojciec mowi, ze to sie moze skonczyc wojna. -Przeciez to tylko kwarantanna, do cholery. - Sam objal jaobiema rekami i zmagal sie z wciaz niezwyklymi dla niego haftkami stanika. - Nie bedzie przeciez inwazji na Kube ani nic. Nie mogl cholerstwa rozpiac. Alys usmiechnela sie w polmroku, siegnela za plecy i stanik w cudowny sposob opadl. Sam zaczal calowac jej piersi - jeszcze bardzo mlode; wieksze i bardziej jedrne niz u mlodszej nastolatki, ale wciaz nie w pelni uksztaltowane, z miekkimi, wydatnymi brodawkami. Przyjrzal im sie w swietle zegarow i wrocil do calowania. -Nie tak mocno! - poskarzyla sie Alys. - Powoli. Zawsze jestes taki gwaltowny. .- Przepraszam. Kiedy tym razem ja pocalowal, usta miala gorace, a jezyk chetny i gibki. Naparl na nia z narastajacym podnieceniem, wciskajac ja w drzwi bel aira. Przednia kanapa chewoleta byla szersza, glebsza i wygodniejsza niz sofa w salonie rodzinnego domu Sama. Wysliznal sie spod ogromnej kierownicy, ostroznie, bo nawet tutaj, na koncu pustej Miller's Lane, nie chcial przez przypadek nacisnac klaksonu. Pollezac na Alys, ocieral sie twardniejacym czlonkiem o jej lewa noge, dlonmi piescil piersi, jezykiem szukal jej jezyka. Byl tak podniecony, ze niewiele brakowalo, zeby wytrysnal, kiedy oparla smukle palce na jego udzie. -A jesli Rosjanie zaatakuja? - wyszeptala, gdy zrobil sobie przerwe na zlapanie oddechu. W samochodzie bylo cholernie goraco. Sam lewa reka zgasil silnik. -Przestan. Wiedzial, o co jej chodzi. To ona wybrala te scenerie. Chciala, zeby caly czas sie zastanawial, z kim ma do czynienia, a on chcial sie skupic tylko na tym, co czuje i mysli mlody Sam. -Auc! - pisnela. Przycisnal jej plecy do masywnej klamki. Nachylil sie nad nia do kolejnego pocalunku, kiedy zaproponowala: -Moze przeskoczymy na tyl? Zamurowalo go. W ostatnich tygodniach to byl ich tajemny sygnal, oznaczajacy powazna akcje - nie zwykle zaliczenie trzeciej bazy, co im sie pare razy zdarzylo, ale pojscie na calosc, czego juz dwukrotnie byli bardzo blisko. Alys wysiadla po swojej stronie i skromnie narzucila bluzke na ramiona (chociaz, co nie uszlo uwagi Sama, nie zapiela jej); on wysiadl od strony kierowcy. Usadowili sie z tylu. Lampka na suficie zgasla, dopiero kiedy zablokowali oboje drzwi. Sam opuscil troche okno - caly czas brakowalo mu tchu, a poza tym chcial w pore uslyszec warkot samochodu, gdyby Barney zapuscil sie na Miller's Lane w tym swoim czarno-bialym przedwojennym radiowozie. Cofneli sie do wczesniejszego etapu pieszczot, ale nie na dlugo. Juz po chwili rozchylil jej bluzke i poczul na swojej skorze dotyk jej piersi. Alys wyciagnela sie na szerokim siedzeniu, on czesciowo lezal na niej, czesciowo sie zsuwal; ona troche uniosla nogi, on wygial swoje pod dziwnym katem. Oboje byli wysocy i nie miescili sie na kanapie. Przesunal prawa dlonia w gore jej uda. Przestal ja calowac. Na policzku poczul jej przyspieszony oddech. Miala ponczochy; w zyciu nie dotykal tak delikatnego materialu. Namacal miejsce, w ktorym nylonowa ponczocha byla przypieta do... -Daj spokoj. - Ulisses parsknal smiechem. Sam poszedl w zapomnienie. - To jakis anachronizm. Kiedy Alys sie do niego usmiechnela, w jej rozszerzonych zrenicach dostrzegl te druga, prawdziwa kobiete. -Wcale nie - odparla szeptem. Wsunela mu jezyk gleboko w usta i przesunela dlonia po lekko wilgotnym sztruksie jego spodni. - Serio. - Caly czas go pocierala. - To sie nazywa pas do ponczoch i ona wlasnie ma go na sobie. Nie wymyslili jeszcze rajstop. -Cicho badz. - Sam zamknal oczy, pocalowal ja i przycisnal ledzwie do jej bladzacej dloni. - Nic nie mow. Nie mogl wyplatac metalowego kolka z koleczka wszytego w-jak mu pozniej wyjasnila - "podwiazke". Po prostu nie mogl. Caly czas odruchowo cofal dlon spomiedzy ud Alys - czul juz jej wilgotna bielizne; byla gotowa na przyjecie go - i siegal do tej przekletej podwiazki. Alys zachichotala. -Moge zdjac cale to ustrojstwo - szepnela. Kiedy to robila, Sam uswiadomil sobie, ze beda potrzebowali wiecej miejsca. Otworzyl tylne drzwi po stronie kierowcy. Swiatlo ich oslepilo. -Sam! Siegnal pod sufit i wylaczyl lampke. Przez dluga chwile siedziel bez ruchu, jak para saren zlapanych w swiatla samochodu. Sam usly szal, jak szelest poruszanych jesiennym wiatrem lisci zaglusza tet niacamu w uszach krew, i znow pochylil sie nad Alys. Moment rozprzezenia opoznil wytrysk. Sam posmakowal jej warg zsunal sie nizej, przesunal jezykiem po sutkach. Przycisnela jego glo we do piersi. Siegnal w dol, wprawnie rozpial pasek, guzik i - nieci zbyt pospiesznie - suwak. Wynurzyl sie niedrasniety i pulsujacy. -Sam? - wyszeptala Alys, kiedy probowal sie na niej ulozyc Zwiniete ponczochy i bielizne przygniotl kolanem. Dyszac ciezkc zadarl jej spodnice. -Co? -Masz...? No wiesz... -Chrzanic to - warknal swoim wlasnym glosem, nawet nie prc bujac udawac Sama. Zachichotala. Uciszyl ja pocalunkiem. Przeniosl lekko ciezar cie la. Kiedy rozchylila przed nim nogi, poczul, jakby serce mialo m wyskoczyc z piersi. Spodnica podjechala jej prawie pod biust, mrj nely mu jasne uda, pionowa kreska - jeszcze nie trojkat - ciemnyc wlosow miedzy udami... -Spokojnie... - Siegnela w dol, znalazla go i z wprawazlapai za moszne. Przesunela dlonia wzdluz czlonka, ujela zoladz w dw palce. - Powoli, Odyseuszu... -Jestem... Noman... - wyszeptal zdyszany. Ustawiala go sobie pod dogodnym katem. Pobrudzil jej uda. Czul bijace od niej cieplo. Scisnela go - dostatecznie mocno, zeby zaparlo mu dech w piersi, ale nie az tak, zeby szesnastoletni Sam doszedl. -Jak mozesz tak mowic? - spytala szeptem. - Ja tu czuje co innego*. Naprowadzila go, a potem musnela dlonia policzek Sama. Poczul na palcach zapach jej podniecenia - co prawie wystarczylo, zeby wytrysnal. Zawahal sie przez te jedna doskonala sekunde. Blysk pojawil sie na niebie dokladnie przed samochodem, za ekranem kina, i nie byl jasniejszy niz tysiac slonc - byl jasniejszy niz dziesiec tysiecy slonc. Mrok zmienil sie w fotograficzny negatyw, wszystko stalo sie smoliscie czarne albo oslepiajaco biale. Nic nie bylo slychac. Na razie. -Zartujesz - powiedzial, podparty nad Alys na wyprostowanych rekach, jakby robil pompki. Dotykaljej tylko samym czubkiem czlonka. -Do miasta jest stad szescdziesiat kilometrow - wyszeptala, probujac przyciagnac go blizej. - Mamy duzo czasu, zanim dosiegnie nas fala uderzeniowa. Bardzo duzo. Podala mu usta, zlapala go za posladki i pociagnela na siebie. Przyszlo mu do glowy, ze moglby sie jej oprzec. Ale po co? Maty Sam byl tak napalony, ze po dwoch, najdalej trzech pchnieciach i tak musial eksplodowac. Ognisty podmuch wybuchu dosiegnie ich zapewne w tej samej chwili, kiedy beda przezywac swoje mlodziencze orgazmy. Czyli - jak sie domyslil - dokladnie tak, jak zaplanowala to jego wieczna kochanka. Swiatlo przygaslo, ale wciaz bylo dosc jasne, zeby wylowic z polmroku delikatny fioletowy cien na powiekach szesnastoletniej Alys. Pochylil sie nad nia do ostatniego pocalunku i pchnal mocno. 52 R ok po Upadku Ilionu. Niedlugo po swicie Helene Trojanska obudzilo senne wspomnienie ryku syren oglaszajacych alarm przeciwlotniczy. Wyciagnela reke * Gra slow. lam no man (ang.) - nie jestem mezczyzna(przyp. tlum.). 378 na druga strone lozka w poszukiwaniu swojego kochanka, ale Hoc-kenberry'ego przy niej nie bylo - nie bylo go juz od ponad miesiaca i tylko pamiec o cieple jego ciala kazala jej co rano go szukac. Nie wziela sobie jeszcze nowego kochanka, chociaz polowa Trojan i Achajow w Nowym Ilionie mialaby na nia chrapke. Niewolnice - wsrod nich Hypsipyle - wykapaly ja i wypachnily. Nie spieszyla sie. Apartamenty w Domu Kolumnowym przy zawalonej Bramie Ska jskiej nie umywaly sie do jej poprzedniego palacu, ale powoli wracaly dawne udogodnienia. Do kapieli zuzyla resztke racjonowanego perfumowanego mydla. To byl wyjatkowy dzien. Wspolna Rada miala podjac decyzje o wyprawie do Delf. Na poranne spotkanie Rady kazala niewolnicom przyszykowac najpiekniejsza suknie z zielonego jedwabiu i zlote naszyjniki. Widok Argiwow, Achajow, Myrmidonow i innych najezdzcow w siedzibie trojanskiej rady krolewskiej wciaz byl dziwny. Swiatynia Ateny i wieksza od niej swiatynia Apolla zawalily sie w dna Upadku. W miejscu tej pierwszej - na polnoc od glownej alei miasta, niedaleko od miejsca, gdzie kiedys stal palac Priama z dumnym portykami i kolumnami, zanim bogowie go zbombardowali - trojan scy i greccy murarze wspolnie wzniesli imponujacy gmach. Ten Nowj Palac - nie mieli lepszej nazwy dla glownego budynku uzytecznosc publicznej - pachnial jeszcze swiezym drewnem, zimnym kamienien i farba, ale w ten wiosenny dzien byl jasny i przewiewny. Helena za jela miejsce w gronie rodziny krolewskiej, obok Andromachy, ktor; usmiechnela sie do niej przelotnie, zanim znow spojrzala na meza. Wszyscy zauwazyli, ze kasztanowe wlosy i broda Hektora zaczy naly delikatnie siwiec. Wiekszosc kobiet uwazala, ze siwizna nadaj* mu - o ile to w ogole mozliwe - jeszcze bardziej dystyngowany wy glad. Przypadla mu w udziale rola gospodarza. Wlasnie rozpoczyna posiedzenie rady, witajac po kolei wszystkich trojanskich dygnitarz; i achajskich gosci. Przybyl Agamemnon, troche jeszcze otumaniony. Czesto posyla gosciom dlugie, metne spojrzenia jak przez dlugie miesiace po Upad ku, ale przynajmniej przemawial na tyle do rzeczy, ze Wspolna Rad; chciala go sluchac. No i mial namiot pelen skarbow. Nie zabraklo Nestora, ktorego trzeba bylo przyniesc do miasta z nie pilnowanego juz obozowiska Achajow na plazy. Czterech niewolni kow wnioslo do sali obrad odslonieta lektyke. Stary medrzec nie odzyskal wladzy w nogach po ranach odniesionych w ostatnim dniu okrutnych walk. Poza tym z achajskiego obozu, gdzie ocalalo szescdziesiat tysiecy wojownikow - wystarczajaco duzo, zeby domagali sie prawa glosu - przybyli Ajaks Maly, Idomeneus, Poliksynus, Teu-kros i Trazymedes, syn Nestora powszechnie, choc na razie nieoficjalnie, uwazany za nowego przywodce Grekow. Niektorych gosci przybylych z Grekami Helena nie znala, wsrod nich wysokiego, chudego jak szczapa mlodzienca z kreconymi wlosami i broda. Kiedy Nestor przedstawil i powital Trazymedesa, ten zerknal na Helene, ona zas skromnie spuscila wzrok i delikatnie sie zarumienila. Niektore nawyki nielatwo bylo zmienic, nawet w innym swiecie i w innym czasie. Na koncu Nestor przedstawil wyslanca z Ardis - nie Hockenber-ry'ego, ktory nie wrocil z wyprawy na zachod, ale wysokiego, szczuplego i malomownego mezczyzne imieniem Boman. Morawcownie bylo. Zakonczywszy powitania, prezentacje i rytualne wstepy, Hektor przedstawil powody zwolania Rady i decyzje, ktore nalezalo podjac przed zakonczeniem posiedzenia. -Chodzi o to, czy wyslemy ekspedycje do Delf - podsumowal szlachetny Hektor. - Jesli tak, trzeba rowniez postanowic, kto plynie, a kto zostaje. Musimy takze podjac decyzje, co zrobic, jezeli okaze sie, ze mozna odwrocic dzialanie niebieskiego promienia i sprowadzic krewnych Argiwow z powrotem na Ziemie. Trazymedesie, kierujesz ekipa ciesli okretow. Czy zechcialbys laskawie przedstawic nam, jakie poczyniliscie postepy? Trazymedes - z ugieta w kolanie noga wsparta na stopniu i helmem w dloni, opartym na udzie - sklonil sie lekko. -Jak wiecie, nasz najlepszy ciesla, Harmonides, czyli "Syn konstruktora", jest odpowiedzialny za budowe okretow. Oddaje mu glos. Harmonides, brodaty mlodzian, ktory chwile wczesniej zwrocil uwage Heleny, wystapil kilka krokow naprzod i pospiesznie spuscil wzrok, jakby pozalowal, ze tak sie wychylil. Lekko sie jakal. -Trzydziesci... okretow jest... gotowych. Kazdy... zabierze... piecdziesieciu ludzi z bronia i... zapasami na... rejs... do Delf. Prace... przy budowie dalszych... dwudziestu jednostek... zamowionych przez... Rade... dobiegaja konca. Beda szersze... od... tamtych trzydziestu... doskonale do transportu... towarow... i ludzi, gdybysmy takowe... i takowych znalezli. Pospiesznie cofnal sie w glab achajskiej delegacji. -Doskonale, szlachetny Harmonidesie - odezwal sie Hektc Dziekujemy ci w imieniu calej Rady. Widzialem te okrety, sapiel mocne, solidne, swietnie wykonane. -Dziekuje za pomoc Trojanom, ktorzy umieja wyszukac na kach Idy najlepsze drzewa do budowy - dodal Harmonides, tyrr zem bez zajaknienia. Byl czerwony jak burak, ale promienial du -Okrety juz mamy - powiedzial Hektor. - Poniewaz ludzie, rzy znikneli, to bliscy i przyjaciele Achajow i Argiwow, nie Tro Trazymedes zglosil sie na ochotnika na dowodce wyprawy. Pow: nam, Trazymedesie, jaki masz plan. Trazymedes opuscil noge. Helena zwrocila uwage, ze bez wys trzyma ciezki helm w jednej rece. -Chcemy wyruszyc za tydzien, kiedy wiosenny wiatr poblogc wi nasz rejs. - Niski, mocny glos Trazymedesa swobodnie niosl si calej kolumnowej sali. - Trzydziesci okretow, tysiac pieciuset dob wych zolnierzy. Jesli trojanscy poszukiwacze przygod chcieliby zi czyc kawalek swiata, nasze zaproszenie jest wciaz aktualne. Odpowiedzialy mu usmiechy i chichoty. -Poplyniemy na poludnie, miniemy puste Kolonae i Lesbos, p ciemne morze na Chios, gdzie zapolujemy i uzupelnimy zapasy s kiej wody. Stamtad ruszymy na zachod, z lekkim odchylenien poludnie, po glebokim morzu, miniemy Andros i pokonamy ciesi miedzy Keos i Sunionem. W tym miejscu piec okretow oddziel od reszty i skieruje na polnoc do Aten; ostatni odcinek nasi lu pokonaja pieszo. Beda tam szukac sladow rodakow, a jesli nic znaj da, pomaszeruja do Delf. Ich okrety cofna sie na poludnie i w za nami przeplyna Zatoke Saronska. Dwadziescia piec okretow moim dowodztwem ruszy na poludniowy zachod wzdluz wybr; Lakonii. Oplyniemy caly Peloponez. Jesli pogoda pozwoli, zapi my sie w niebezpieczna ciesnine miedzy Kytera i ladem. Kied; lewej zamajacza nam brzegi Zakyntosu, zblizymy sie znow do sl go ladu i kierujac sie najpierw na polnocny wschod, potem zas sto na wschod, zaglebimy sie w Zatoke Koryncka. Nie wplywaja Leukrow i nie rzucajac kotwicy u brzegow Beocji, zawiniemy d(kiegos naturalnego portu, wyciagniemy okrety na brzeg i pojdzi pieszo do Delf. Tam wlasnie, jak twierdza morawce i nasi przyj a le z Ardis, w promieniu niebieskiego swiatla zakleci sa zywi pr: stawiciele ludzkiej rasy. Boman wyszedl na srodek sali. Po grecku mowil fatalnie. Znacznie gorzej niz staruszek Hockenberry, pomyslala Helena. Mowa sprawial rownie barbarzynskie wrazenie, jak sposobem ubierania sie. Ale mimo bledow skladniowych, ktorych wstydzilby sie nauczyciel trzyletniego dziecka, mozna go bylo zrozumiec. -To dobra pora roku na taka wyprawe - zaczal. - Ale musicie pomyslec o czyms innym. Jesli skorzystacie z naszej pomocy i uwolnicie ludzi uwiezionych w niebieskim swietle, co z nimi zrobicie? Nie mozna wykluczyc, ze w Delfach zakodowano cala ziemska populacje, czyli okolo szesciu milionow ludzi, w tym takze Chinczykow, Afrykanczykow, Indian z Ameryki Polnocnej, pre-Aztekow... -Wybacz, Bomanie, synu Ardis... - przerwal mu Trazymedes. - Nie rozumiemy twoich slow. Boman podrapal sie po policzku. -Wyobrazacie sobie, ile to jest szesc milionow? Nie wyobrazali sobie. Helena zaczynala powatpiewac, czy przybysz z Ardis ma rowno pod sufitem. -Wyobrazcie sobie trzydziesci Ilionow w szczytowym okresie rozwoju. Tylu wlasnie ludzi moze wyjsc ze Swiatyni Niebieskiego Promienia. Wiekszosc Rady gruchnela smiechem. Helena zauwazyla, ze Hektor i Trazymedes sa smiertelnie powazni. -Dlatego chcemy wam pomoc - ciagnal Boman. - Jestesmy przekonani, ze sprowadzenie do domu waszych braci, Grekow, nie sprawi wam wielkiego klopotu. Nie ma, oczywiscie, waszych domow i miast, zniknely swiatynie i zwierzeta domowe, ale jest w brod dzikiej zwierzyny, ktora blyskawicznie udomowicie i rozmnozycie... Boman znow przerwal. Prawie wszyscy smiali sie lub chichotali, ale Hektor dal mu znak, zeby mowil dalej, nie tlumaczac, jaki blad popelnil. Boman uzyl slowa "rznac sie" odnoszacego sie wylacznie do ludzi, chociaz mowil o zwierzetach. Nawet Helena byla rozbawiona. -No, w kazdym razie bedziemy tam na was czekac. Morawce rozwioza tych... cudzoziemcow w ich ojczyste strony. Tym razem uzyl - poprawnie - okreslenia "barbarzyncow", chociaz bylo widac, ze rozpaczliwie szukal innego. -Dziekujemy ~ powiedzial Hektor. - Trazymedesie. Jezeli znajdziecie w Delfach wszystkich swoich rodakow, z Peloponezu, ze wszystkich wysp i wysepek, z Itaki, z Attyki, Beocji, Mesenii, Obe sty, Chalkidike, Tracji i innych rozproszonych ziem, ktore wy cy, nazywacie domem, co z nimi zrobicie? Bedziecie ich mis branych w jednym miejscu, bez miast, domow i wolow. Trazymedes pokiwal glowa. -Dostojny Hektorze, wyslemy wtedy piec okretow do Nc Ilionu z wiadomoscia o powodzeniu naszej misji. Reszta zo z wyzwolencami w Delfach, pomoze im bezpiecznie wrocic d mow, zapewni im pozywienie i schronienie i przypilnuje pors -To moze zajac cale lata - zauwazyl Deifobos. Brat Hekto gdy nie byl entuzjasta Ekspedycji Delfickiej. -Istotnie - zgodzil sie z nim Trazymedes. - Ale czy mamy wyjscie, niz probowac oswobodzic nasze zony, matki, dziac dzieci, niewolnikow i slugi? To nasz obowiazek. -Ktos z Ardis moglby faksowac sie tam w minute, a uwolni w dwie minuty - rozlegl sie cierpki glos z sofy. Agamemnon. Boman znow wystapil na srodek. -Szlachetny Hektorze, krolu Agamemnonie, dostojni czlonk Rady... Moglibysmy zrobic tak, jak radzi Agamemnon. A pewi dnia wy rowniez bedziecie mogli sie faksowac, nie tak jak my, zadnych urzadzen, ale za posrednictwem tak zwanych faksowe? Stad jest do nich daleko, w Grecji zas kilka by sie znalazlo... Ale biegam od tematu. Moglibysmy udac sie do Delf i uwolnic Grel jesli nie w ciagu kilku minut, to najdalej kilku dni, ale zrozumi chyba, kiedy powiem, ze to nie my powinnismy to zrobic. To \ ludzie. To wy musicie zadbac o ich przyszlosc. Kilka miesiecy t?uwolnilismy nieco ponad dziewiec tysiecy naszych rodakow z inn niebieskiego promienia. Ucieszylismy sie z przyrostu populacji, poniewaz nie poczynilismy zawczasu zadnych planow, okazalo sie nie bardzo umiemy sie nimi zaopiekowac. Po swiecie wlocza sie m wojniksow i kalibanow, nie mowiac juz o dinozaurach, strachptafo i innych dziwolagach, na ktore sie natkniecie, porzuciwszy bezpiei ne mury Nowego Ilionu. Razem z naszymi morawieckimi sojusznik mi pomozemy wam rozwiezc po swiecie wszystkich nie-Grekow, a przyszlosc samych Grekow jest w waszych rekach. Ta krotka przemowa, mimo ze okraszona barbarzynska gramatyki wywolala burze oklaskow. Helena tez klaskala. Miala ochote blize poznac tego wysokiego mezczyzne. Hektor stanal na srodku sali i powiodl wzrokiem po wszystkie): zebranych. -Glosujemy. Zwykla wiekszosc decyduje. Ci, ktorzy zgadza jasie, ze Trazymedes i jego ochotnicy powinni wyruszyc do Delf, gdy tylko powieje sprzyjajacy wiatr, niech podniosa piesci. Przeciwnicy wyprawy wyciagaja reke przed siebie, dlonia w dol. W posiedzeniu Wspolnej Rady uczestniczyla nieco ponad setka ludzi. Helena naliczyla siedemdziesiat trzy podniesione piesci, w tym swoja, i tylko dwanascie opuszczonych dloni - miedzy innymi De-ifobosa i, z niewyjasnionych powodow, Andromachy. Zapanowala ogolna radosc, a kiedy heroldowie oglosili wynik glosowania zebranym na placu targowym tlumom, wiwaty odbily sie echem od swiezo wzniesionych, niskich murow Nowego Ilionu. Hektor podszedl i zagadnal ja dopiero pozniej, na tarasie. Przywital sie, pochwalil pyszne schlodzone wino i powiedzial: -Bardzo chce plynac z nimi, Heleno. Nie znioslbym mysli, ze wyruszyli beze mnie. Aha, pomyslala Helena. To dlatego Andromacha byla przeciw. -Nie mozesz tego zrobic, szlachetny Hektorze - powiedziala na glos. - Miasto cie potrzebuje. -Tez cos. - Hektor dopil wino i z loskotem odstawil kielich na kamien, ktorego nie wmurowano jeszcze w sciane. - Miastu nic nie zagraza. Od dwunastu miesiecy nie widzielismy zywego ducha. Przez ten czas odbudowalismy mury, jakie by one nie byly, ale niepotrzebnie. Na swiecie po prostu nie ma innych ludzi, w kazdym razie nie w tych okolicach. -Tym bardziej powinienes zostac i pilnowac naszych. - Helena usmiechnela sie lekko. - Chronic nas przed dinozaurami i strasznymi ptakami, o ktorych mowil ten wysoki maz z Ardis. Hektor dostrzegl figlarny blyskwjej oczachi odpowiedzial usmiechem. Helena zdawala sobie sprawe, ze zawsze laczyla ich niezwykla nic - nuta flirtu, odrobiny prowokacji, wiez glebsza niz miedzy mezem i zona. -Boisz sie, ze twoj przyszly malzonek nie podola temu zadaniu? -Wysoko cenie twego brata Deifobosa, Hektorze - odparla Helena z usmiechem. - Ale nie przyjelam jego oswiadczyn. -Priam chcialby, zebys za niego wyszla. Parys tez by sie ucieszyl. Parys puscilby pawia, pomyslala. -To prawda, Parys ucieszylby sie, wiedzac, ze wychodze za Deifobosa... albo innego ze szlachetnych synow Priama. Zmieszanie na twarzy Hektora sprawilo Helenie nieklamana przyjemnosc. -Dochowasz tajemnicy? - zapytal szeptem. -Naturalnie - odparla. O ile bedzie mi to na reke. -Dolacze do ekspedycji Trazymedesa. Nie wiem, czy ktokol z niej powroci, ale bede za toba tesknil. Niezdarnym gestem dotknal jej ramienia. Helena Trojanska przykryla jego szorstka dlon swoja, gladka, i] cisnela ja do swojego ramienia. Spojrzala mu gleboko w szare c -Jezeli poplyniesz z nimi, szlachetny Hektorze, bede za tobai nic nie mniej od slicznej Andromachy. Ale i nie wiecej, dodala w myslach. Bo zamierzam byc na tej prawie pasazerka na gape, chocby mialo mnie to kosztowac ws: kie perly i diamenty z mojej calkiem pokaznej fortunki. Trzymajac sie w ten sposob za rece, podeszli do balustrady dk go kamiennego tarasu. Tlum na rozciagajacym sie w dole placu lal ze szczescia. Na srodek, w to samo miejsce, gdzie przez stulecia stala fonta tlum pijanych Grekow i Trojan, spoufalonych jak bracia i sio przywlokl skads olbrzymiego drewnianego konia. Tak duzego, zt zmiescilby sie w Bramie Skajskiej, gdyby jeszcze stala. Nowa, sza i pozbawiona nadproza brama, pospiesznie wybudowana w n scu, gdzie kiedys rosl dab, otworzyla sie przed nim szeroko. Jakis dowcipnis rozglosil, ze drewniany kon ma byc symbo Upadku Ilionu, a poniewaz wlasnie przypadala rocznica tego wj rzenia, zamierzali spalic drewniana kukle. Wszyscy sie weselili. Helena i Hektor patrzyli - caly czas zetknieci dlonmi, bez slo ale nie bez porozumienia - jak tlum podpala olbrzymiego ko Wyrzucone przez morze, suche jak wior drewno blyskawicznie z; lo sie ogniem i tlum w poplochu zaczal sie cofac. Konstable rzu sie naprzod z wloczniami i tarczami, a zebrani na tarasach dosto cy zaszemrali z dezaprobata. Helena i Hektor wybuchneli gromkim smiechem. 53 S iedem lat i piec miesiecy po Upadku Ilionu. Mojra teleportowala sie na lake. Byl piekny letni dzien. W ciei pobliskiego lasu szybowaly motyle, pszczoly unosily sie nad ko czyna.Czarny morawiecki zolnierz podszedl do niej ostroznie, grzecznie ja wypytal i poprowadzil na szczyt wzgorza, gdzie lagodny poludniowy wiatr szelescil polami nieduzego, otwartego namiotu - a wlasciwie plociennej wiaty rozpietej na czterech drazkach. W cieniu staly stoliki, nad ktorymi nachylalo sie kilkoro ludzi i morawcow. Ogladali i czyscili wylozone na nich przedmioty. Najmniejsza postac, siedzaca na wlasnym taboreciku, obrocila sie i widzac Mojre, zeskoczyla i podeszla, zeby sie z nia przywitac. -Mojro - powiedzial Mahnmut. - Jakze milo cie widziec. Wejdz, prosze, schron sie przed sloncem. Napijesz sie czegos? Razem weszli do cienia. -Sierzant twierdzi, ze na mnie czekales. -Czekalem od naszej ostatniej rozmowy przed dwoma laty. Mahnmut podszedl do barku i wrocil ze szklanka zimnej lemoniady. Morawce i ludzie zerkali ciekawie na Mojre, ale na razie nikomu jej nie przedstawial. Jeszcze nie. Z wdziecznoscia przyjela lemoniade i zaczela japopijac. Lod musial byc codziennie faksowany lub tekowany z Ardis albo innej dalekiej osady. Rozejrzala sie po lace, ktora ciagnela sie dobre poltora kilometra do brzegow rzeki, ograniczona od polnocy lasem, a od poludnia nierownym, gesto zarosnietym terenem. -Przed kim chronia was morawieccy zolnierze? - spytala. - Przed turystami? Tlumem gapiow? -Predzej przed strachptakami i mlodymi tyranozaurami, ktore czasem sie tu zapuszczaja. Co tez ci postludzie sobie mysleli, ze zacytuje mojego przyjaciela Orphu. -Czesto sie z Orphu widujecie? -Codziennie. Wieczorem spotykamy sie w Ardis na przedstawieniu. Przyjdziesz? -Byc moze. Skad wiesz, ze zostalam zaproszona? -Nie tyjedna rozmawiasz czasem z Arielem, moja droga. Chcesz jeszcze lemoniady? -Nie, dziekuje. - Mojra znow zapatrzyla sie na lake. Na ponad polowie jej obszaru zdjeto kilka gornych warstw gruntu, ale nie byle jak, koparka, lecz delikatnie, starannie, mozolnie. Najpierw zwinieto darn, numerowanymi koleczkami i linkami zaznaczajac wszystkie ciecia. Wszedzie ciagnely sie rowy o glebokosci od kilkunastu centymetrow do kilku metrow. - Myslisz, ze w koncu je znalazles, przyjacielu? Morawiec wzruszyl ramionami. -To niewiarygodne, jak trudno na podstawie zapiskow v wach ustalic dokladne polozenie tego miasteczka. Zupelnii jakas... jakas moc usunela ze zrodel wszystkie odniesienia, rzedne GPS, znaki drogowe, wspomnienia. Jakby jakas... chciala, zebysmy znalezli Stratford-on-Avon. Mojra poslala mu badawcze spojrzenie szaroniebieskich o -A dlaczego jakas... sila czy moc mialaby utrudniac ci zr nie tego, czego szukasz, drogi Mahnmucie? Odpowiedzial kolejnym wzruszeniem ramion. -Moge tylko zgadywac, ale przypuszczam, ze ta hipotetyc: lub moc nie miala nic przeciwko temu, zeby ludzie brykali sobi mnazali sie tu do woli, ale nie bardzo podobal jej sie pomysl tu pewnego ludzkiego geniusza. Mojra milczala. -Chodz. - Mahnmut z dzieciecym entuzjazmem wskazal blizszy stol. - Popatrz. Jeden z ochotnikow znalazl to wczoraj nowisku numer 309. Pokazal jej przelamana kamienna plyte, pokryta dziwaczn; tami. -Nie rozumiem... -My tez nie rozumielismy. Dopiero doktor Hockenberry nil nam, co naprawde widzimy. Widzisz tutaj IUM? Nizej US a tutaj ET? -Skoro tak mowisz. -Ale tak jest! Juz wiemy, ze to czesc inskrypcji pod popis ktora, jesli wierzyc naszym zapisom, brzmiala kiedys tak: JL PYLIUM, GENIO SOCRATUM, ARTE MARONEM: TERP GIT, POPULUS MAERET, OLYMPUS HABET. -Moja lacina jest troche zardzewiala - przyznala Mojra. -Nasza tez byla. Tlumaczenie brzmi: "Nestor arbitrazu, Sc geniuszu, Wergiliusz sztuki. Ziemia go kryje, lud oplakuje, ma na wlasnosc". -Olimp... - powtorzyla w zadumie Mojra. -Mieszkancy miasteczka ufundowali popiersie i opatrzyli, wlasnie tablica. Kiedy pochowano go w kosciele Trojcy Swie blice tez tam wmurowano. Dalszy ciag jest po angielsku. Chces szec? -Naturalnie. Stan, przechodniu. Doka) tak ci spieszno? Przeczytaj, jesli laska, kogo smierc zawistna w tym pomniku kryje. szekspira. Czyja zywa natura zgasla. Czyje imie grob ten zdobi bardziej nizli kwiaty. Westchnijcie nad tym, kto tworzyl sztuke, by jego sluzyla rozumowi. -Ladna - powiedziala Mojra. - I na pewno pomocna w twoich poszukiwaniach, prawda? Mahnmut udal, ze nie slyszy ironii w jej glosie. -Datowana na dzien jego smierci: dwudziesty trzeci kwietnia 1616 roku. -Ale grobu nie znalazles? -Na razie nie. -Czy tam nie bylo jakiegos nagrobka z inskrypcja? - zapytala Mojra z mina niewiniatka. Mahnmut spojrzal na nia badawczo. -Owszem, byl - odparl po namysle. - Byl napis na plycie, ktora przykryla jego kosci. -I co tam napisano? "Morawcom, wara?" "Morawce - do domu?" -Niezupelnie. Widnial na niej ponoc napis nastepujacej tresci: Niech cie reka boska broni, drogi przyjacielu, bys mial grzebac w tym dole w jakimkolwiek celu. Blogoslawiony, ktory w pokoju ostawi kamienie. Przeklety ten, ktory wzruszy poswiecona ziemie. -Nie martwi cie ta klatwa? -Nie. Mylisz mnie z Orphu z Io. To on uwielbia dwuwymiarowe czarno-biale horrory z Foksa. No wiesz, Mumia, i tak dalej... -Ale... -Nie chcesz, zebysmy go znalezli, Mojro? -Mahnmucie drogi, zorientowales sie juz chyba, ze nie chcemy wchodzic w droge wam, ludziom, naszym nowym gosciom z Grecji i Azji... Nikomu. I do tej pory chyba sie wam nie naprzykrzalismy, prawda? Mahnmut nie odpowiedzial. Mojra dotknela jego reki. -Ale jesli chodzi o ten... projekt. Nie masz czasem wrazenia, ze bawisz sie w Boga? Tak odrobinke? -Znasz doktora Hockenberry'ego? -Naturalnie, rozmawialam z nim w zeszlym tygodniu. -Dziwne... Nic mi nie mowil. Co tydzien przez dzien na ochotnika pomaga pr2y wykopaliskach. Ale nie o tym mowic. Postludzie i bogowie z Olimpu z cala pewnoscia I w Boga, kiedy odtworzyli cialo, wspomnienia i osobowosi Hockenberry'ego z jego szczatkow, zapisow komputerowy tek DNA. I udalo im sie. Jest fantastycznym czlowiekiem. -Na to wyglada. Slyszalam, ze pisze ksiazke. -Tak, tak... - Morawiec pograzyl sie w zadumie. -No, powodzenia. - Mojra podala mu reke na pozegnar zdrow ode mnie pierwszego integratora Asteague/Che, kie?baczysz. Przekaz mu, ze herbatka w Tadzu wyszla bardzc tycznie. Uscisnela drobna dlon morawca i zaczela isc w strone las nocnym skraju laki. -Mojro! Odwrocila sie. -Nie wiem w koncu, czy przyjdziesz na przedstawienie -Chyba tak. -Zobaczmy sie? -Jeszcze nie wiem. Aleja na pewno cie zobacze. 54 S iedem lat i piec miesiecy po Upadku Ilionu. Jestem doktorem filologii klasycznej i nazywam sie Thon kenberry, dla przyjaciol Hockenbush. Chociaz z moich pr: ktorzy mnie tak nazywali, zaden juz nie zyj e. Nie, inaczej; pi le, ktorzy mnie tak nazywali - przezwisko pochodzi z moich kich czasow w Wabash College - dawno obrocili sie w proc swiecie, w ktorym mnostwo rzeczy obrocilo sie w proch.Na pierwszej, dobrej Ziemi przezylem piecdziesiat pare lat gim zyciu otrzymalem w darze nieco wiecej niz dwanascie in nych lat: w Ilionie, na Olimpie, na Marsie (chociaz dowie sie, ze to Mars, tuz przed tym, jak musialem sie stamtad w A teraz wrocilem tutaj, do domu. Na moja slodka Ziemie. Mam wiele do opowiedzenia. Niestety, stracilem wszystkie nagrania i zapiski, jakie przez te dwanascie lat poczynilem w roli scholia-sty i naukowca. Przepadly kamienie tekstowe, na ktorych rejestrowalem codzienne obserwacje z trojanskiego pola bitwy, zeby oddac je potem muzie, przepadly moje pracowicie nagryzmolone notatki, zgubilem nawet otrzymany od morawcow rejestrator, ktorego uzywalem, bedac swiadkiem ostatnich dni Zeusa i Olimpu. Nie mam nic. Ale to bez znaczenia - bo wszystko pamietam. Kazda twarz. Kazdego mezczyzne i kazda kobiete. Wszystkie imiona. Zdaniem znawcowtematujednaz najpiekniejszych cech Iliadyjest fakt, ze u Homera nie bylo anonimowych smierci. Potezni, okrutni herosi umierali z pompa i rozmachem, a kiedy gineli - sparafrazuje tu slowa innego naukowca - gineli z loskotem, pociagajac za soba wszystko, co posiadali: bron, pancerz, bydlo, zony i niewolnikow. I imiona. W Iliadzie nikt nie umieral dyskretnie i bezimiennie. Gdybym mial snuc swoja opowiesc, chcialbym, zeby w niej bylo podobnie. Ale od czego zaczac? Jezeli mam pelnic w niej role choru - choc wcale mi sie to nie podoba - moge zaczac w dowolnym momencie. Zaczna wiec od opowiedzenia, gdzie mieszkam. Przezylem piekny czas z Helena w Nowym Ilionie, kiedy miasto sie odbudowywalo. Grecy brali udzial w budowie na mocy zawartego z Hektorem porozumienia, wedlug ktorego Trojanie mieli pomoc im przy budowie okretow, kiedy mury stana i miasto znow ozyje. Ale ono nie umarlo. Bo widzicie, Ilion - czy tez Troja - to ludzie: Hektor, Helena, Andromacha, Priam, Kasandra, Deifobos, Parys... kurcze, nawet ta szkaradna Hypsipyle. Niektorzy z nich zgineli, ale inni przezyli - a wraz z nimi przetrwalo miasto. Wergiliusz to rozumial. Nie moge byc dla was Homerem. Nie moge nawet byc Wergiliu-szem, ktory opowie o upadku Troi... Zbyt malo czasu minelo, zeby jakas historia sie z tego wyklula, chociaz doszly mnie sluchy, ze to sie jeszcze moze zmienic. Zobaczymy. Poki zyje, bede obserwowal i wytezal sluch. Na razie jednak mieszkam tutaj, w Ardis Town. Nie w Ardis. Na lace, dwa kilometry od pawilonu faksu, calkiem blisko dawnego Dworu Ardis wyrosl nowy duzy dom, w ktorym zamieszkala Ada z rodzina. Tam jest Dom Ardis. Ja mieszkam w Ardis Town. Razem z nieco ponad dwudziestoma osmioma tysiacam ludzi, jesli wierzyc wynikom ostatniego spisu podatkoweg pieciu miesiecy. Na wzgorzu, wokol nowego domu Ady,] male osiedle, ale wiekszosc miasta znajduje sie tu, na dole, wej drodze do pawilonu. Tu sa mlyny, rynek z prawdziweg(nia, smierdzace garbarnie, drukarnia z papiernia, barow w nadmiarze, dwie synagogi, jeden kosciol, ktory chyba i wiej byloby nazwac Pierwszym Kosciolem Chaosu, kilka restauracji, warsztat szkutniczy (smierdzacy niewiele mnie-barnia), biblioteka (ktora osobiscie pomoglem zalozyc) i szk ciaz wiekszosc dzieci mieszka na razie w Domu Ardis i jego W Ardis Town wiekszosc uczniow stanowia dorosli, ktorzy czytac i pisac. Okolo polowy mieszkancow stanowia Grecy. Druga pi Zydzi. Jakos sie dogaduja. Zazwyczaj. Zydzi maja te przewage, ze sa wyposazeni we wszystkie czyli moga sie faksowac w cholere, gdzie chca i kiedy chca. potrafie, tylko ze u mnie to nie jest faksowanie, a teleportac towa. Mam ja wbudowana w komorki i DNA, bo tak mn albo Ktos - zaprojektowal i stworzyl. Ale juz sie nie tekuje. odpowiada jami powolniejsze sposoby podrozowania. Istotnie, pomagam Mahnmutowi w realizacji projektu "! Willa". Staram sie go odwiedzac przynajmniej raz w tygodr pie, zeby udalo mu sie znalezc Willa, i przypuszczam, ze 01 o tym wie. Traktujato z Orphu jak hobby, a ja pomagam im dzie "co mi szkodzi". Nikt - chyba nawet Mahnmut - ni?zeby Prospero, Mojra, Ariel i reszta wierchuszki, nawet taj Cisza, o ktorej tyle sie mowi, pozwolili malemu morawcow kosci Williama Szekspira i rekombinowac go z wydobytej DNA. Nie dziwie im sie, ze czuja sie zagrozeni. Wieczorem szykuje sie w Ardis przedstawienie. O tym tei cie. Wielu z nas, mieszkancow Ardis Town, wybiera sieje (chociaz - przyznaje - pagorek jest stromy, a droga i stopnie rzone i chetnie zaplace piataka za przejazdzke jednym z p wehikulow obslugiwanych przez firme Hannah. Zeby jeszczi kielnie nie halasowaly... Ale skoro mowa o znajdowaniu i nieznajdowaniu ludzi, mnialem chyba wspomniec, ze odnalazl sie moj stary komp Nightenhelser. Kiedy widzialem go ostatni raz, mieszkal wsrod prehistorycznych Indian na pustkowiu, ktore w przyszlosci - za jakies trzy tysiace lat - mialo stac sie Indiana. Miejsce bylo paskudne i zzeraly mnie wyrzuty sumienia, ze go tam zeslalem, ale chcialem znalezc mu bezpieczna kryjowke na czas wojny herosow z bogami. Kiedy po niego wrocilem, przepadl gdzies razem z Indianami. W dodatku gdzies po okolicy blakal sie przeciez jeszcze wsciekly Patroklos, wiec liczylem sie z tym, ze Nightenhelsera juz nie zobacze. Ale trzy i pol miesiaca temu faksowalem sie do Delf. Trazymedes, Hektor i ich wesola banda awanturnikow wylaczyla niebieski promien i-patrzcie i drzyjcie! - po mniej wiecej osmiu godzinach, wsrod oszolomionych ludzi, glownie Grekow, wychodzacych z malenkiego budyneczku (przypomniala mi sie stara cyrkowa sztuczka, w ktorej na arene wyjezdzal maly samochodzik i wysiadalo z niego piecdziesieciu klaunow), rozpoznalem Nightenhelsera (tak, zawsze mowilismy sobie po nazwisku). Kupilismy sobie lokal, w ktorym teraz siedze i pisze. Jestesmy partnerami. Uwaga: piszac "partnerzy", mam na mysli wspolnikow w interesach, nie partnerow w tym dziwnym dwudziestopierwszo-wiecznym rozumieniu odnoszacym sie do dwojki mezczyzn. Nie zamienilem Heleny Trojanskiej na Nightenhelsera z Ardis Town. Owszem, miewam ze soba rozne problemy, ale nie w tej akurat dziedzinie. Ciekawe, co by powiedziala Helena o naszej gospodzie? Nazywa sie Dombey i Syn (to byl pomysl Nightenhelsera, jak na moj gust - zbyt cukierkowy) i ma wielu wiernych klientow. Jest dosc czysta w porownaniu z innymi knajpami, ktore uslaly brzeg rzeki jak zwieszajace sie poza krawedz dachu stare dachowki. Nasze kelnerki sa kelnerkami, a nie dziwkami (w kazdym razie nie w czasie pracy i nie w naszym lokalu). Sprzedajemy najlepsze piwo - Hannah, ktora, jak glosi plotka, jest pierwsza milionerka nowej ery Ardis, ma rowniez wlasny browar. Najwyrazniej tajniki warzenia piwa opanowala razem z sekretami rzezbiarstwa i metalurgii. Nie pytajcie mnie, jak to mozliwe. Rozumiecie juz teraz, dlaczego boje sie zaczac moja epicka opowiesc? Caly czas zbaczam w dygresje. Nie trzymam sie tematu. Moze kiedys sciagne Helene do Ardis Town. Zapytam, jak jej sie tu podoba. Podobno obciela wlosy, przebrala sie za mezczyzne i razem z Hektorem i Trazymedesem poplynela do Delf. Chodza sluchy, ze obaj wodza za nia oczami jak psy za koscia. Oto kolejny powod, rego nie powinienem zaczynac mojego eposu - metafory i pi nia zawsze kiepsko mi wychodzily. Jak to ujal Nightenhelsei trop-ikalnie uposledzony. Ale mniejsza z tym. Podobno! Co ja bredze? Przeciez wiem, ze Helena \ w sklad Ekspedycji Delfickiej. Widzialem jana wlasne oczj nie wyglada z tymi krotkimi wlosami i opalenizna. Naprawd nie. Nie przypomina juz mojej Heleny, ale i tak jest piekna, piekna. Moglbym godzinami opowiadac wam o mojej knajpie, Town, o polityce w powijakach (jest tak samo bezuzyteczna dzaca jak prawdziwe dziecko na tym etapie), o mieszkanca steczka, Grekach i Zydach, tych z funkcjami i tych bez, tych cych i tych cynicznych... Ale to nie ta historia. Poza tym, jak sie wkrotce przekonam, to nie ja jestem p wym gawedziarzem. Nie jestem wybrancem. Nie jestem 1 Wiem, ze w tej chwili te slowa brzmia absurdalnie, ale poc: jeszcze chwile, a przekonacie sie, co mialem na mysli. Ostatnie osiemnascie lat - a zwlaszcza pierwsze jedenascie bylo dla mnie bardzo ciezkie. Czuje sie tak samo poharatany jany psychicznie, jak stary Orphu z Io fizycznie. Orphu wi czasu spedza w Ardis, na wzgorzu. Niedlugo z nim tez sie sp Przyjdzie na przedstawienie, ale wczesniej, jak co dzien p dniu, ma spotkanie z dzieciakami. To wlasnie podsunelo mi i mimo wieloletniego doswiadczenia w roli scholiasty i na wcale nie jestem najlepszym gawedziarzem. I nie ja opowie storie, kiedy nadejdzie czas. Tak, ostatnie osiemnascie lat, a szczegolnie pierwsze jed?bylo trudne - ale chyba sporo mi daly. Mam nadzieje, ze i w? jecie to samo, kiedy uslyszycie cala opowiesc. A jesli nie, to dzie w tym mojej winy; abdykuje po drodze. Moje wspomn jednak do wziecia dla kazdego, kto bedzie nimi zainteresow A teraz przepraszam, na mnie juz czas. Schodza sie klienci cy: wlasnie skonczyla sie dzienna zmiana w garbarniach. Uc smrod... Jedna kelnerka sie nam pochorowala, druga uciekfc dym Atenczykiem, ktory przybyl tu z Delf, i... no coz... Z?sam. Barman przyjdzie na nocna zmiane za trzy kwadranse razie chyba zaczne polewac piwo i kroic pieczen. Dr Thomas Hockenberry. "DR" jak "Do Roboty". Przepraszam. Nie liczac paru slownych gierek i wysilonych zartow, poczucie humoru nigdy nie bylo moja najmocniejsza strona. Do zobaczenia po poludniu, przy gawedzie. Przed przedstawieniem. 55 S iedem lat i piec miesiecy po Upadku Ilionu. W dzien przedstawienia Harman mial cos do zalatwienia w Suchej Dolinie. Po lunchu wlozyl termoskore i kombinezon bojowy, ze zbrojowni Domu Ardis wypozyczyl bron energetyczna i faksowal sie na Antarktyde.Odkopywanie pozostawionej przez postludzi kopuly pola statycznego przebiegalo zgodnie z planem. Kiedy przechodzil miedzy maszynami i agregatami i uskakiwal przed podmuchem z dysz transportowego szerszenia wlokacego ladunek na polnoc, z trudem przychodzilo mu uwierzyc, ze osiem i pol roku wczesniej przybyl do tej wlasnie doliny z Ada, niewiarygodnie mloda Hannah i pucolowatym Daemanem wiecznym chlopcem, szukajac sladow Zydowki Wiecznej Tulaczki, ktora okazala sie miec na imie Savi. Czesc statycznej kopuly znajdowala sie dokladnie pod glazem, na ktorym Savi wyryla symbole, ktore zaprowadzily ich do jej domu na stokach Erebusa. Juz wtedy wiedziala, ze Harman jest jedynym czlowiekiem na swiecie, ktory odczyta jej znaczki. Prace nadzorowali Raman i Alkinoos. I odwalali kawal dobrej roboty. Harman przejrzal razem z nimi liste sprzetu, zeby bylo jasne, co gdzie ma trafic: bron energetyczna szla glownie do Hughes Town i Cho-mu, termoskory do Bellinbadu, pelzacze do Ulanbatu i Posiadlosci Lomana. Nowy Ilion dopominal sie o kartaczownice starego typu. Harman sie usmiechnal. Jeszcze dziesiec lat i Grecy z Trojanami beda uzywac takich samych zdobyczy techniki jak wszyscy, pewnie nawet przenosic sie z miejsca na miejsce za posrednictwem fakso-wezlow. Niektorzy czlonkowie Ekspedycji Delfickiej znalezli juz pierwszy pawilon, nieopodal Olimpu - ale nie gory, tylko miasta, w ktorym odbywaly sie starozytne igrzyska. No coz, pozostalo tylko stale ich wyprzedzac - w technice i w innych dziedzinach. Powinien juz wracac do domu, ale chcial jeszcze po drodze zc rzec w jedno miejsce. Pozegnal sie z Ramanem i Alkinoosem i fa sowal sie dalej. Wrocil na Golden Gate w Machu Picchu, gdzie siedem i pol roi wczesniej zwrocono mu zycie. Nie faksowal sie na sam most, tyli na gorski grzbiet po drugiej stronie doliny, naprzeciw ruin. Wid zabytkowej budowli nigdy mu sie nie nudzil, zwlaszcza ze z tej odle losci obrastajace ja zielone bable stawaly sie praktycznie niewidoc ne, ale nie tylko przez sentyment tu wrocil. Mial sie z kims spotkac. Patrzyl, jak popoludniowe chmury wplywaja od strony wodosp du w glab doliny. Slonce ozlocilo je, kiedy na wpol przeslonily M chu Picchu, upodabniajac je do kamieni rzuconych w morze mgi Gdziekolwiek spojrzal, zycie wygrywalo antyentropicznawalke z cl osem i rozpraszana energia - trawa na stokach gor, korony drzf w dolinie, kondory zataczajace kola w powietrzu, strzepy mchow linach nosnych mostu, nawet rdzawe porosty na kamieniach. Jakby dla wytracenia go z zachwytu nad zyciem i mnogoscia je form, z poludnia na pomoc przemknal po niebie statek kosmiczi Zostawil po sobie smuge gazow odrzutowych, ktora wolno rozp-wala sie nad Andami. Harman nie zdazyl go rozpoznac, zanim rr szyna zniknela za pomocnym widnokregiem, po drugiej stronie ru odprowadzana potrojnym gromem dzwiekowym. Jak na szerszei przewozacego sprzet z Suchej Doliny byla stanowczo zbyt duza i szybka; moze to Daeman wracal z jednej z tych wspolnych ludzk - morawieckich wypraw, majacych na celu badanie i rejestrowal zmniejszajacego sie napiecia kwantowego miedzy Ziemia i Marse Mamy wlasne statki kosmiczne, pomyslal i usmiechnal sie p nosem. Zabawna byla ta pycha - ale przyjemnie rozgrzewala sen przynajmniej dopoki nie przypomnial sobie, ze statki kosmiczne mc i maja, ale na razie nie potrafia ich budowac. Mial nadzieje, ze dozyje czasow, kiedy ludzkosc zacznie konsti owac wlasne statki. Pomyslal o poszukiwaniach kadzi regenerac; nych w pierscieniach orbitalnych. -Dzien dobry - uslyszal za plecami znajomy glos. Odruchowo podniosl bron, ale opuscil ja, zanim jeszcze zdazyl i dobrze odwrocic. -Witaj, Prospero. Stary mag wyszedl z zaglebienia wsrod skal. -Przybywasz uzbrojony po zeby. Spodziewales sie, ze i ja bede mial bron? Harman usmiechnal sie w odpowiedzi. -Nigdy nie jestes bezbronny. -Nie, jesli dowcip uznamy za bron. -Albo przebieglosc. Mag uniosl starcze, pozylkowane rece w obronnym gescie. -Ariel mowil, ze chcialbys sie ze mna spotkac. Chodzi o sytuacje w Chinach? -Nie, tym zajmiemy sie kiedy indziej. Chcialem ci przypomniec 0 przedstawieniu. -Ach tak... Przedstawienie. -Zapomniales? Czy postanowiles nie przyjsc? Nie liczac twojego zastepcy, wszyscy beda niepocieszeni. -Musialbym opanowac kawal tekstu, moj mlody Prometeuszu... -Nie taki, jakiego nam kazales sie nauczyc. Prospero bezradnie rozlozyl rece. -Mam powiedziec zastepcy, zeby kontynuowal przygotowania? Bedzie zachwycony. -Moze jednak bym sie pojawil... Ale czy naprawde musze byc aktorem, nie gosciem? -Tym razem tak. Kiedy bedziemy wystawiac Henryka IV, bedziesz naszym gosciem honorowym. -Prawde mowiac, chetnie zagralbym Falstaffa. Harman rozesmial sie, az echo ponioslo sie po gorach. -Powiem Adzie, ze przyjdziesz. Zostaniesz na bankiecie, kiedy opadnie kurtyna? -Bankietu wprost nie moge sie doczekac. Tremy niekoniecznie. -No coz... Polamania nog. Harman skinal glowa i faksowal sie do domu. W Ardis zdal bron i kombinezon, przebral sie w plocienne spodnie 1 kurtke, wlozyl lekkie buty i wyszedl na polnocna lake, gdzie w teatrze trwaly ostatnie przygotowania. W piwnych altankach, nad scena i swiezo zbitymi z desek krzeslami wieszano kolorowe lampki. Hannah, stojac na scenie, sprawdzala naglosnienie. Ochotnicy nakladali ostatnia warstwe farby na tlo. Ktos na przemian podnosil i opuszczal kurtyne. Na jego widok Ada probowala podejsc blizej, prowadzac za raczke dwuletnia Sarah, ale mala byla zmeczona i marudna, wiec mama musiala wziac ja na rece. Harman pocalowal je obie. A potetr jeszcze raz. Spojrzala przez ramie na scene i rzedy krzesel, odgarnela z t kosmyk wlosow i spytala: -Burzal Naprawde myslisz, ze jestesmy na to gotowi? Harman wzruszyl ramionami. Objal ja. -Byla nastepna w kolejnosci. -A nasza gwiazda przyjdzie? Oparla sie o niego. Sarah pisnela i przesunela sie tak, zeby i buzie w ramiona obojga rodzicow. -Tak powiedzial - odparl Harman, chociaz sam nie bardzc wierzyl. -Byloby milo, gdyby mogl pojawic sie na probie. -Wiesz... Nie mozemy zadac zbyt wiele. -Tak sadzisz? Ada poslala Harmanowi spojrzenie, przez ktore juz przed i laty zaliczyl ja do niebezpiecznych kobiet. Sonik z ogromna predkoscia smignal tuz nad lasem i domam rujac sie w strone miasta. -Mam nadzieje, ze jakis zidiocialy dorosly, a nie dzieciak - i nela Ada. -Skoro o dzieciakach mowa... Gdzie nasz maly? Nie widz sie z nim rano, chcialbym sie chociaz przywitac. -Siedzi na ganku. Godzina opowiesci. -No tak, godzina opowiesci. Odwrocil sie w strone dolinki, w ktorej zwykle odbywaly s wedy, ale Ada zlapala go za ramie. -Harmanie... Odwrocil sie do niej. -Przed chwila przybyl Mahnmut. Mowi, ze moze przyjdzie 1\ Wzial ja za reke. -To chyba dobrze... Nie uwazasz? Pokiwala glowa. -Bedzie Prospero, bedzie Mojra, zaprosiles Ariela... A jesi liban tez sie zjawi? -Nikt go nie zapraszal. Scisnela jego dlon. Nie miala ochoty na zarty. Wskazal miejsca wokol teatru i altanek, gdzie mieli stanac townicy z bronia energetyczna. -Ale dzieci przyjda na przedstawienie. I ludzie z miasta... Harman pokiwal glowa. -Kochanie, Kaliban moze sie tu tekowac, kiedy zechce. Ale na razie tego nie zrobil. Pokiwala glowa, ale nie puscila jego reki. Pocalowal ja. -Elian od pieciu tygodni cwiczy jego role - przypomnial jej. - "Nie boj sie; wyspa jest pelna przyjemnych dzwiekow i spiewow, ktore nic nie szkodza" - zacytowal. -Chcialabym, zeby zawsze tak bylo. -Ja tez, moj skarbie. Ale oboje wiemy, ty nawet lepiej ode mnie, ze to niemozliwe. Idziemy zobaczyc, jak Johnny slucha gawedy? Orphu z Io nadal byl niewidomy, ale rodzice nie bali sie, ze na cos wpadnie albo kogos stratuje, kiedy osmioro czy dziewiecioro najodwazniejszych maluchow z Ardis wdrapywalo sie na bosaka na jego ogromna skorupe. Zwyczaj przejazdzki na Orphu do doliny na godzine opowiesci wpisal sie w tradycje Ardis. John, siedmiolatek, najstarszy, siedzial w najwyzszym punkcie korpusu morawca. Orphu poruszal sie bezszelestnie i uroczyscie, popychany bezglosnymi silniczkami odrzutowymi, i tylko chichoty i pokrzykiwania dzieci - tych na jego grzbiecie i tych idacych z tylu - macily podniosly nastroj. Mineli stary wiaz i zeszli w dolinke miedzy krzewami i nowymi domami. W plytkim zaglebieniu terenu, w niezwykly sposob ukrytym przed wzrokiem wiekszosci mieszkancow Ardis - poza rodzicami kilkorga dzieci - maluchy zeskoczyly z grzbietu morawca i rozsiadly sie na trawie. John jak zwykle usiadl najblizej Orphu. Obejrzal sie przez ramie, pomachal tacie, ale nie poszedl sie przywitac. Opowiesci byly wazniejsze. Harman, stojacy obok Ady i pochrapujacej Sarah (Adzie zdretwialy juz rece pod ciezarem dziewczynki), dostrzegl przy zywoplocie Mahn-muta. Skinal mu glowa, ale maly morawiec nie odrywal wzroku od Orphu i dzieci. -Opowiedz o Gilgameszu! - poprosil jeden z szesciolatkow. Metalowy krab zakolysal korpusem w przod i w tyl, jakby krecil przeczaco glowa. -To na razie zamkniety rozdzial - zadudnil. - Dzis zaczniemy cos nowego. Dzieci byly zachwycone. -To bedzie dluga opowiesc. Basowy glos morawca nawet w uszach Harmana brzmial kojaco i intrygujaco. Dzieci piszczaly z uciechy. Dwoch szamoczacych sie chlopcow sturlalo sie z gorki po trawie. -Sluchajcie - powiedzial Orphu. Dlugim, gietkim manipulatorem rozdzielil poszturchujacych sie malcow i posadzil ich w odleglosci dwoch metrow. Natychmiast zapomnieli o sprzeczce, zahipnotyzowani jego glebokim basem. Gniew Achilla, bogini, glos, obfity w szkody, Ktory sciagnal klesk tyle na greckie narody, Mnostwo dusz meznych wczesnie wtracil do Erebu, A na pastwe dal sepom i psom bez pogrzebu Walajace sie trupy rycerskie wsrod pola: Tak Zeusa wielkiego spelniala sie wola Odtad, gdy sie zjatrzyli sporem niebezpiecznym Agamemnon, krol mezow, z Achillem walecznym... Podziekowania Dziakuja Jeanowi-Danielowi Breque za to, ze pozwolil mi wykorzystac opis jednego ze swoich ulubionych spacerow ~ aleja Daumesnil i Promenade Plantee. Pelny opis tej cudownej wycieczki znajdziecie panstwo w jego eseju Green Tracks, zamieszczonym w opublikowanej przez wydawnictwo Penguin ksiazce Time out Book of Paris Walks. Dziakuja rowniez profesorowi Keithowi Nightenhelserowi za podsu-niacie cytatu o Renoirze tworcy ze Strony Guermantes. Dziakuja wreszcie Jane Kathryn Simmons za pozwolenie na przedruk jej wiersza Poroniony. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-12-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/