O'Brien Edna - Dom zapomnienia

Szczegóły
Tytuł O'Brien Edna - Dom zapomnienia
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

O'Brien Edna - Dom zapomnienia PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd O'Brien Edna - Dom zapomnienia pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. O'Brien Edna - Dom zapomnienia Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

O'Brien Edna - Dom zapomnienia Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Strona 1 Strona 2 EDNA O'BRIEN DOM ZAPOMNIENIA Przekład Danuta Czyżewska Tytuł oryginału HOUSE OF SPLENDID ISOLATION Strona 3 „Albowiem św. Patryk wygnał tylko jadowite robaki, a ludziom pełnym jadu pozwolił dalej zamieszkiwać tę ziemię; lecz błogosławiony geniusz Jego Królewskiej Mości wygna z niej te wszystkie pokolenia żmij i uczyni ją niebawem naprawdę szczęśliwą wyspą... „ Sir John Davies (Prokurator Królewski Irlandii) do Lorda Salisbury, 1606 „Złapaliśmy zbrodnię za gardło”. Lloyd George po wysłaniu Czarno-Brunatnych * do Irlandii w 1920 * Czarno-Brunatni (ang. Black and Tans) - specjalne brytyjskie oddziały wojskowe, utworzone w celu zwalczania irlandzkich ruchów narodowościowych, nazwane od kolorów ich mundurów. Strona 4 Dziecko Historia jest wszędzie. Wsiąka w ziemię i wnika w nią. Jak deszcz albo grad, albo śnieg, albo krew. Dom pamięta. Szopa pamięta. Naród rozmyśla. Ta opowieść ma różne oblicza, w zależności od opowiadającego. Miejsce to nie jest podobne do żadnego innego miejsca na świecie. Jest dzikie. Dzikość. Rzeczy odkrywają moją obecność. Przyglądam się im uważnie. Buraki oblepione gliną. Ciemne przedmioty. Jasne przedmioty. Kamienie. Kamienie spoiste, zwarte, kamienie przezroczyste. Słyszę jakieś wiadomości. Przenosi je wiatr. Kiedy wieje i kiedy cichnie. Muzyka, nie zawsze porywająca, nie zawsze smutna, czasami dźwięczna. A potem milknie. Cisza. Pytam muzyki, czy odeszłaś, czy odeszłaś? Słyszę opowieści. Być może snuję je sama, albo robią to szepty dochodzące z ziemi. Ziemia jest taka stara, nawiedzana przez duchy, taka głodna, a jednocześnie nasycona. Mówi. O tym, co minęło i o tym, co się jeszcze wydarzy. Bitwy. Coraz więcej bitew, przelew krwi, łagodne poranki, wędrówki dzikich zwierząt z młodymi. Chcę, żeby już nigdy nie toczono żadnych bitew, żeby się to skończyło raz na zawsze. Właśnie o to się modlę, kiedy się modlę. Czasami trawa oddycha jak człowiek, słychać delikatny oddech, który wszystko ucisza. Wieczorem światło jest niebiesko-czarne, święte światło, rozpostarte nad polami jak płaszcz. Kolor niebieski zdaje się być istotą tego miejsca, mimo że trawa jest zielona, w różnych odcieniach zieleni - mokra zieleń, atłasowa zieleń, żółtawa zieleń i tak dalej. Kiedyś w tych stronach mieszkała czarownica, która trzymała lekarstwa w ciemnoniebieskiej butli. Wstawała wcześnie, tak samo jak ja. Zbierała rosę. Ci, którzy jej się sprzeciwiali, ulegali wypadkom, albo spotykała ich nagła śmierć. Na zboczu wzgórza, gdzie stał jej dom, jednemu pośliznął się koń, a innemu spłoszył kucyk. Miała pięciu mężów. Przeżyła ich wszystkich. Wszędzie czuję jej obecność. Być może umarli wcale nie umierają, tylko dalej zamieszkują to miejsce. Młodzi mężczyźni, którzy oddali życie czekają, aby powstać. Dziewczyna kocha chłopaka, a on odwzajemnia jej miłość, ale bardziej niż ją, kocha tę ziemię, jest jej zakładnikiem... Gurtaderra to Dolina Czarnej Świni. Tam zostanie stoczona ostatnia bitwa. Oranżyści* spotkają się z armią irlandzką w Cloonusker i Sruthaunalunacht spłynie krwią. Irlandczycy, zmuszeni do odwrotu, przejdą przez Gurtaderra i Guravrulla, ale w Aughaderreen losy bitwy się odwrócą. Oranżyści zostaną odparci i pokonani. Rano zrzucenie Oranżysty z konia będzie równie nieprawdopodobne, jak wyrwanie Strona 5 dębu z korzeniami, ale wieczorem nawet rodząca kobieta uczyni to za pomocą swojego szala. * Oranżyści (ang. Orangemen) - członkowie założonego w XVIII w. w Irlandii Północnej ultraprotestanckiego stowarzyszenia zwolenników ścisłej unii Irlandii z Wielką Brytanią, nazwanego od imienia Wilhelma III Orańskieg o. Tak napisano w książkach. Teraźniejszość „Świnie... świnie... świii... nie” - powtarza w kółko z każdą możliwą w jego warunkach intonacją, a kiedy to mówi, żaden mięsień nawet nie drgnie, a z ust nie wydobywa się żaden dźwięk, prawie nie oddycha, skulony w zagłębieniu w drzewie, w które kiedyś uderzył piorun; jak w kołysce i w trumnie, płód i trup jednocześnie. Świnie. Angielskie świnie, świnie z Wolnego Państwa *, wszyscy jednakowi. * Wolne Państwo Irlandzkie (ang. Free State) - utworzone w 1921 roku, w południowej części Irlandii, państwo o statusie dominium, zależne od Wielkiej Brytanii. Przeszukują, omiatają światłami reflektorów. Helikopter unosi się w górę z jakąś potworną zawziętością, przesyłając mu swoje wyrazy współczucia: Mamy cię, bracie... Teraz już cię mamy. Światła reflektorów szydzą z niego wściekle nad polami zasnutymi mgłą. Nie znajdą go. Tym razem nie. Ma dziewięć żyć. Pewna wróżka powiedziała to jego matce. Zostały mu jeszcze trzy. Z chrzęstem wciska się coraz głębiej w drzewo. Na szczęście nie zwichnął nogi w kostce ani jej nie złamał, kiedy wyskakiwał. Wyskoczył w biegu z furgonetki, nic nie powiedział swoim towarzyszom. Wszyscy wiedzieli. Gra była skończona, przynajmniej ta część gry była skończona. Jakiś samochód śledził ich od chwili, gdy wyszli z domu. Ktoś ich wydał. Kto? Pewnego dnia dowie się tego, a wtedy wszystko mu wygarnie. Przyjaciele okazują się zdrajcami. Dlaczego? Dlaczego? Dla pieniędzy czy po prostu mieli pietra. Ci, którzy wydali, ci, co zdradzili, zasłużyli na śmierć, powinni umrzeć, powinni zostać wyrzuceni na śmietnisko jak zwierzęta. Świnie. Przyjemnie pachnie trawa, po trzech miesiącach spędzonych w zamknięciu w jakimś domu w mieście, na nowo dostroił się do zapachu trawy i do zapachu świeżego krowiego łajna, i do cichych szeptów nocy, charakterystycznych tylko dla niej. Dobrze zna swój kraj, McGreevy zna, ale tylko w ciemności. Ciemność jest jego przyjaciółką. Światło dnia - wrogiem. Kto go wrobił? Komu może ufać, a komu nie? Kiedy ten pieprzony pilot śmigłowca zmęczy się już swoją błazenadą na niebie, on wyruszy w drogę, wzdłuż rowów, poprzez pola, w kierunku różowawej mgiełki wiszącej nad miastem. Okrąży je i dalej pójdzie w stronę Południa, słonecznego Południa. Odbędzie tę podróż, choćby nie wiem co. Jest Strona 6 samotnym graczem. To jego sprawa. Nawet jeśli miałaby być ostatnią. Warkot przybliża się i oddala, jak dźwięki słyszane w półśnie. Pieprzone głupki. Tylko marnują paliwo. Jego koledzy z furgonetki są już teraz tylko protoplazmą, dlatego też nie było czasu na czułe pożegnania. Wojna na niebie, wojna na ziemi i wojna w jego sercu. Powtarza wierszyk, który dobrze zna, aby się uspokoić. To jego magiczna rymowanka, zawsze pomaga mu dotrzeć do celu, tylko że teraz te świnie jak żuk kręcą młynki na niebie, próbując go przestraszyć, aby zboczył z właściwej drogi. - Tatuś przyjechał... tatuś przyjechał. W jakim nastroju jest tatuś? Czasami poznają to po trzaśnięciu drzwiami samochodu. Czasami nie. Rory. Wchodzi do korytarza, mija żonę i idzie w stronę salonu, gdzie czeka już taca przygotowana do podwieczorku, z filiżankami, spodkami i plackami z jęczmiennej mąki. - Czy przywiozłeś opał do rożna? - pyta Sheila. - Nie przywiozłem. - Prosiłam cię. - Nie przywiozłem - powtarza i bierze kawałek placka, po czym odkłada go i pyta, kiedy będzie obiad. - Nigdy nie zrobisz tego, co ja chcę, nigdy w życiu, tylko pytasz, kiedy będzie obiad. - Żyjesz w dostatku - mówi Rory i pokazuje nowy dywan, zegar z kukułką, wypchany ozdobnymi przedmiotami kredens, antyki, wszystko to, za co zapłacił swoją przeklętą harówą i swoją sponiewieraną dupą. Kobiety. Towary. Szafy. Babskie ozdoby. Biżuteria. Forsa. Był taki czas, kiedy ta jej pazerność była sama w sobie czarująca, więc z każdej wycieczki, z każdej akcji, przywoził jej jakiś drobiazg. Kiedyś dał jej złotą fokę, którą wzięła za kaczkę, co rozśmieszyło ich oboje do łez, a ona zyskała w ten sposób przydomek Kaczuszka. Znajdowało się tu mnóstwo takich drobiazgów. - Jak mam to przyrządzić? - pyta Sheila, która właśnie wróciła do salonu, trzymając w ręku zakrwawioną torbę z udźcem sarny, którą on ustrzelił miesiąc temu. Już ich mdliło od jedzenia sarniny. W niedzielne poranki Rory uwielbiał wstawać bardzo wcześnie i iść ze sztucerem do lasu, aby tropić sarny i jelenie i polować na nie. Nigdy nie wiedziała, czy wybierał się tam tylko dla czystego sportu, czy jeszcze z innych powodów, i nigdy go o to nie pytała. Istnieją rzeczy, o które nie pyta się policjantów, nawet jeśli się jednego z nich poślubiło. Toczyła się jakaś wojna, chociaż nikt głośno o niej nie mówił, toczyła się zrywami, młodzi mężczyźni przybywali z Północy, przybywali rabować banki i poczty, urzędniczki z położonych na odludziu placówek pocztowych drżały o życie, zwykli ludzie także bali się tych mężczyzn w kapturach, bez twarzy i z bronią. Jeden z nich został zastrzelony na drodze, niedaleko stąd. Pisano o tym w gazetach, zamieszczono Strona 7 fotografię miejsca, podano szczegóły dotyczące użytej amunicji, pseudonim ofiary, a także jego towarzysza, który uciekł, porwał ciężarówkę z drewnem i trzymał kierowcę na muszce przez trzy godziny. Wszyscy o tym wiedzieli, byli świetnie poinformowani i nieustannie o tym dyskutowali - na temat liczby wystrzelonych pocisków, kąta, pod którym strażnik* strzelał, rodzaju rany i czasu, po jakim ten człowiek umarł. * strażnik (ang. guard) - funkcjonariusz Straży Obywatelskiej (ang. Civic Guard), odpowiednik policji w Wolnym Państwie Irlandzkim. Później strażnikowi przyznano medal za odwagę, jeden z nielicznych. Poznali go na proszonym obiedzie z tańcami i uścisnęli mu dłoń. Mężczyźni tacy jak on i jej mąż żyli ze świadomością, że coś podobnego może się wydarzyć i to sprawiało, że ciągle byli zdenerwowani, że obawiali się tajemniczych gości, a przed wyjazdem zaglądali pod samochód. Kiedyś zapytała Rory'ego, co by zrobił na miejscu tamtego policjanta, a on powiedział, że to samo, dokładnie to samo, bo to wojna na śmierć i życie - albo oni, albo my, on albo ja. Oczywiście na ogół życie toczyło się spokojnie i Rory czuł smak przygody jedynie w niedzielne poranki, kiedy wstawał o piątej rano i wyprawiał się do lasu, by upolować same. To wyrywało go z przygnębienia. Nienawidził swojego szefa i nienawidził drugiego strażnika z patrolu. Nazywano ich trzema mędrcami ze Wschodu. Mędrcy z malutkich koszar przygadujący sobie nawzajem. Sama, którą przyniósł do domu, pozostawiła na ścieżce cieniutką strużkę krwi. Sheila nie mogła o tym zapomnieć. Dzieci przyglądały się uważnie wielkiemu przedstawieniu, które Rory zrobił, kiedy ściągał skórę ze zwierzęcia, dzielił je na porcje i pakował w oddzielne torby, przeznaczone do zamrożenia. Dzieci pisały karteczki, ale nie były pewne, co jest co. Nie mogła się doczekać końca tego wszystkiego. - Pytałam cię, jak mam ci zrobić to mięso - pyta Sheila, trzymając torbę oblepioną zakrzepłą krwią, co wydawało się jej makabryczne. - Uduś je - odpowiada. Jest w podłym nastroju. Manus obsmarował go bezlitośnie przed inspektorem i zmarnował jego szanse. - Nie musisz tak warczeć - zwraca mu uwagę. - Nie warczę - mówi i patrzy na nią, a w jego spojrzeniu jest coś w rodzaju przeprosin. Dobrze, że chociaż Sheila jest szczupła. On codziennie toczył boje z przeklętą nadwagą, a teraz jeszcze dobijał go ten ząb. - W tym wrzodzie przy trzonowym zębie znowu zbiera się ropa - stwierdza i stuka w niego palcem z pierścionkiem. Był to pierścień z Claddagh*, który dostał od niej. Kiedy go zakładał na palec, przyrzekał, że nigdy daru nie zdejmie, że zawsze będzie go miał przy sobie, wszędzie, bez względu na wszystko, i miał, przez całą wieczność. * pierścień z Claddagh - pierścionek w kształcie serca w koronie, jakim narzeczeni obdarowują się nawzajem w dniu zaręczyn, często przekazywany z pokolenia na pokolenie. Sztuka jego wykonania została przywieziona do Irlandii z krajów Maghrebu. Nazwa pochodzi od miejsca produkcji - miasteczka Claddagh w pobliżu Galway (aktualnie dzielnica Galway). - Co Manus tym razem knuje? - pytał, łagodniejąc nieco. Wszystkie te ich kłótnie były zupełnie bez Strona 8 sensu, mieli przecież ładny dom, nie brakowało im jedzenia, dzieci były zdrowe, a każdy, kto przyszedł do nich w odwiedziny, zachwycał się przepięknym widokiem za oknem. Proponowali gościowi wtedy lornetkę, mówili, żeby popatrzył na jezioro - na kamienne klasztory i kaplice, na wyspy, na przycumowane po drugiej stronie mieszkalne łodzie, przeważnie białe. - Utknąłem... Utknęliśmy... Przez Manusa. - Skąd wiesz? - Bo czytałem protokół. - I co było w nim napisane? - Aa, zwykła gadka Manusa, że brakuje mi wyobraźni... Wyobraźnia... Zatrzymuję ludzi bez powodu... Jestem nieokrzesany... Nie lubią mnie. - Jest nam całkiem dobrze... Uwielbiasz jeździć na wieś, chodzić do lasu i strzelać do saren... - powiedziała, przechodząc teraz na jego stronę i dając się ponieść wyobraźni. Powędrowała wraz z nim wczesnym rankiem w kierunku lesistych ścieżek biegnących u podnóża sinych gór i zanurzyła się w atmosferę jego samotnych eskapad; wilgoć wisi w powietrzu, z młodych i starych drzew ściekają kropelki rosy, zdziwienie, kiedy pojawiają się te dumne istoty, dwie albo trzy, i stoją bez ruchu, a potem padają strzały, jedna z nich zwala się na ziemię, a pozostałe znikają jak dym. Kiedyś, gdy leżeli w łóżku, opowiedział jej o tym i podobało jej się to, jego głos brzmiał wtedy zupełnie inaczej, delikatniej, głębiej i jakoś prawdziwiej. - Manus... Obmierzły typ. Wiedziała, co miał na myśli. Wiedziała, że Manus miał z nim na pieńku od czasu, gdy on aresztował niewłaściwego człowieka za wysyłanie anonimów. Był pewien, że to tamten mężczyzna, tamten Anglik, który przyjechał tutaj wozem z przyczepą i zamieszkał w niej. Był pewien, że to on, z tym swoim końskim ogonem i kolczykami, piwem, które sam robił. Do pewnej kobiety ktoś wysyłał listy pornograficzne, jeden po drugim, odrażające. Rory sądził, że ma tego człowieka, na mur, tylko że okazało się, iż ma nie tego, co trzeba i za to porządnie go zwymyślano. Nie odzywając się ani do matki, ani do ojca, Caimin przeszedł przez pokój i włączył telewizor. Reklama środka przeciw łupieżowi przedstawiała żonę nieczułą na amory męża, któremu w chwilę później nie mogła się już oprzeć, ponieważ z jego włosów zniknął łupież. - Cholerna bzdura - mruczy Rory i krzyczy do syna, żeby to wyłączył. Nagle cały jego świat, ten świat z Manusem, ten z lasem o poranku, ten z żoną, kiedy razem kładą się do łóżka, ten świat samotnych rozmyślań, kiedy rano żona już poszła do pracy, ten świat, w którym chodził do spowiedzi, wszystkie światy, które znał, zaczęły nagle wirować mu przed oczami. - Jezu... Chryste Wszechmogący. - Rory wstaje i rusza przez pokój w stronę telewizora, aby upewnić się, że nie był to jakiś błąd, słuchając jednocześnie spikerki, która oschłym i pełnym obojętnej elegancji Strona 9 głosem mówi, że terroryście udało się zbiec, że wyskoczył z jadącego samochodu i zniknął, mimo poszukiwań prowadzonych przy pomocy psów i helikoptera. - Pierdoleni idioci - złości się. - Rory! - szorstko krzyczy jego żona. Klęcząc teraz przy samym odbiorniku, Rory prosi spikerkę, która właśnie przekazuje informacje na temat wojny w jakiejś innej części świata, aby powiedziała mu, jak to jest możliwe, że Armia Brytyjska, RUC*, strażnicy i wszyscy inni uczestnicy akcji, mogli pozwolić na to, aby facet, który już kiedyś uciekał, uciekł znowu, facet, o którym wiadomo, że to pimpernel **, aby uciekł w pola i przepadł, jak mogli do tego dopuścić, no chyba, że to on, Rory, jest jakimś pieprzonym awanturnikiem. Mimo całego oburzenia Rory czuje coś w rodzaju szacunku dla tego faceta i mówi: Mój chłopak McGreevy, moja krew. * RUC (Royal Ulster Constabulary) - Królewska Policja Ulsteru. ** pimpernel - zuchwały, pomysłowy organizator brawurowych, a przy tym niebezpiecznych, ucieczek skazańców politycznych (od tytułu powieści „Scarlet Pimpernel”). - A może on jest kimś z kosmosu - piszczy jego córeczka Aoife. - Mam nadzieję, że pojawi się w tych stronach - zaperza się Rory, wymachując pięścią w kierunku telewizora. - Mam nadzieję, że nie - nie zgadza się Sheila, przypominając mu o cudzoziemcu, który zatrudnił mnóstwo ludzi i którego prawie przez trzy miesiące trzymano jako zakładnika, a teraz leczy się w Kolonii, albo i gdzie indziej, w każdym razie tam, skąd pochodzi. - Nie chcemy tego uciekiniera tutaj - stwierdza, obejmując córeczkę ramieniem, jakby chciała ją przed czymś osłonić. - Wydawało mi się, że uzgodniliśmy, że nigdy nie będziemy rozmawiać o sprawach zawodowych - mówi. - To nie jest rozmowa o sprawach zawodowych, tylko samoobrona - protestuje i gwałtownie wybiega z pokoju, dodając, że gdyby chciał zjeść obiad, to może go sam ugotować. - Cúchulainn* to zrobił, tatusiu... Przebiegł przez całą Irlandię kopiąc piłkę - oznajmia Caimin, przypominając sobie bohatera ze szkolnej czytanki. * Cúchulainn - legendarny bohater z Ulsteru, który zginaj walcząc samotnie z przytłaczającą liczbą najeźdźców. - Nie nabijaj sobie głowy takimi pomysłami - karci syna Rory i rozglądając się po pokoju, zauważa symbole swojej młodości, swojej dumnej młodości: puchary i wstęgi, które królowały tutaj od czasów jego sportowej wielkości, i myśli o tym młodym człowieku, który wyskoczył z jadącego samochodu, i o tym dreszczu emocji, o tym dreszczu, który był nieodłączną częścią każdego niebezpieczeństwa. - Dziecinko - rzuca przez otwarte drzwi. - Nie zawracaj sobie głowy tym cholernym sarnim udźcem. - Dodaje jeszcze, że skoczy do sklepu i przyniesie coś z tych gotowych dań na gorąco i zjedzą pierwszorzędną kolację przy kominku. Strona 10 - Nie lubię curry - mówi Caimin i pyta, czy będzie mógł zjeść frytki. - Myślałam, że oszczędzamy na święta - woła Sheila w kierunku pokoju. - Jak się nazywa to twoje ulubione wino... To bułgarskie? - pyta Rory, lecz zanim zdążyła odpowiedzieć, już jest za drzwiami. Idzie wielkimi krokami i krocząc tak przed siebie, usiłuje naśladować młodego mężczyznę, który w biegu wyskoczył z samochodu. Przypomniał sobie, że i on kiedyś był bohaterem, pamiętał ten gwałtowny dopływ adrenaliny, gdy wychodził na lodowisko, ten krążek do hurleya **, ten ślizg, ten ryczący tłum i ten gol, te gole, własną zręczność graniczącą z magią i huczący w uszach wrzask zachwyconego tłumu. ** hurley - stara irlandzka gra zespołowa, odmiana hokeja. Worki po nawozach nie przepuszczają wilgoci, i są przynajmniej jakimś okryciem. Trzy plastikowe worki i pełen słomy żłób. Jak Jezus. Co wcale nie znaczy, że się modli. Inni się za niego modlą, on zbyt wiele widział i zbyt wiele zrobił, i jemu zrobiono zbyt wiele, żeby klękał i wzywał Boga. Niektóre swoje czyny wymazał ze świadomości, musiał, ale w środku, gdzieś w głębi serca, czuje się czysty, odpowiedzialny i rozważny. Po kilku godzinach snu cała wilgoć wsiąknie w jego ciało. Gdyby go prześwietlono, okazałoby się, że składa się wyłącznie z wody, że cały jest z deszczu. Pewnie teraz grzebią jego dwóch kolegów, z honorami, flagami i hymnem narodowym. I tyle. Już zapomniani. W jego domu też była śmierć, więc dokładnie wie, jak to jest, a jednak nazywają go zwierzęciem. No tak, śpi w żłobie, więc w pewnym sensie nim jest. Trumna dziecka, trumna żony. Tę pierwszą widział, ale drugiej nie. Trumnę dziecka widział, przyprowadzono go, zakutego w kajdany, po obu stronach postawiono policjantów, którzy szperali w białym ubranku dziecka, szukając materiałów wybuchowych. Nie mógł patrzeć na tę malutką twarzyczkę, na ten kłębuszek zastygłej mądrości. W dzień odwiedzin bawiła się z nim w więzieniu, chowała się pod krzesłem, kiedy trzeba było już iść, nie mogli jej znaleźć, mówiła, że jest Myszką Minnie, a jej tatuś Myszką Miki, więc musi z nim zostać przez całą noc. A teraz wśród aniołów. Końcem łopaty zdrapuje błoto ze znalezionej pod beczką patelni, pije wodę o smaku paproci i metalu, a potem kładzie się spać. Nie czuje już głodu. Jeśli przyjdą i znajdą go tutaj, to koniec. Ale go nie złamią. Dobrze wiedzą, że nie. Doskonale o tym wiedzą. Nerwowe chłopaki, tylko gadają, wydają oświadczenia, jedno oświadczenie po drugim, a potem jeszcze jedno. Nie potrafią znieść napięcia. On zniesie wszystko: napięcie, zimno, a nawet te druty elektryczne, które od wewnątrz spalają mu skronie. Ma absolutną pewność. Musi. Tylko to mu pozostało. Zapada w półsen, a przez mózg przebiegają mu splątane obrazy - pola, przez które przeszedł, rowy, do których wpadł. Wydaje mu się, że je siano, że żuje jak krowa, a potem znowu przeżuwa. Kto go wydał? Ci, którym można było zaufać i ci, którym nie należało? Tak jakby Strona 11 nagle ogarnęło ich przerażenie, jakby Stwórca kazał im dokonać bilansu. Donosiciele. Zdrajcy. Pewnego dnia się dowie, a wtedy się z nimi policzy. Teraz trochę cieplej. Nie jest to ciepło łóżka ani ciepło jej ciała, ale przejmująco wilgotne ciepło materii nieorganicznej. Spać, Jezu, spać. Słoma drapie go po twarzy, a myśli wirują w głowie, niczym mięso obracane na rożnie. - Kurwa, co to!... Są tutaj. - Sięga po leżący tuż obok karabin, a jego palec natychmiast dopasowuje się do spustu. Przez wąską szczelinę w kamiennym murze poddasza nie widzi nic, ani pojazdu, ani człowieka. To krowa, rycząca ze wszystkich sił. Tylko mu tego, do cholery, potrzeba. Gdzie ona jest? Gdzie jesteś? - Gdzie jesteś, Peg... Peg? - mówi. Nie wie, dlaczego nazywa ją Peg. Dźwięk jest niski, przeciągły i wystarczająco głośny, żeby postawić na nogi chłopa, psy, stada kaczek, cały ten kram. Wyjrzawszy znad drabiny, widzi ją na dole, jak wywraca wybałuszonymi oczami, a jej ciało jest spazmatycznie napięte. Przyszła tu się ocielić. - O kurwa! - mówi, stojąc przy niej, jej oddech przechodzi teraz w pełne męki głuche stękanie. Kopyta cielęcia wysuwają się na zewnątrz, potem cofają, a potem krowa jęczy znowu, bo on ściska ją i każe jej przeć, na miłość boską, przeć. Stara się trzymać zad krowy, ale ona szarpie się i próbuje wyrwać na zewnątrz tak gwałtownie i niezręcznie, że cielę w jej brzuchu wpada w szał. Słychać, jak miota się w środku, rozpaczliwie próbując się uwolnić, więc trzymając matkę, przemawia do niej, opowiada różne rzeczy, żeby tylko uciszyć jej jęki. Zamieszanie w brzuchu krowy przypomina przewalanie się bagażu w walizce. Cielę szarpie ją. Skurcze, częste i szybkie, i bardzo bolesne, nie przynoszą żadnych rezultatów. Cielę jest za duże - może pomóc tylko lina. Znajduje kawałek sznura, okręca go wokół wystających kopyt, po czym wpycha go do krowiego brzucha, aby uchwycić i ścisnąć nogi cielęcia, przez cały czas opowiadając krowie jakieś idiotyzmy. Od strony bramy, której używa jako dźwigni, dobiegają go jęki krowy i jest w nich coś pierwotnego, jakby to były jęki krów i wszelkiego bydła z prehistorycznych czasów, jęki bydła, dla którego walczono o ziemię i o lenno. Krowa nie może urodzić. On nie może jej pomóc. Zad i biodra cielęcia wbijają jej się w brzuch. Musi być bardziej nieustępliwy. Odciąga wrota o kilka cali dalej, wiedząc, że albo połamie mu nogi, albo wyciągnie cielę z brzucha i kiedy słyszy łoskot ciała uderzającego o kamienie, nie może powstrzymać radości. Wyszło... Wyszło. Szare, galaretowate stworzonko w szarym worku. Kiedy zaczyna ścierać mu z pyska śluz, cielę wstaje, na początku stoi niepewnie, po czym zaczyna chodzić, prostuje się i nabiera sił do tego cudu, jakim jest życie. Brązowe cielę z białą plamką na czole, z plamką w kształcie litery V. - Ty diable - mówi do cielęcia. Matka tymczasem zaczyna je oblizywać, liże je z jakąś niesamowitą pilnością, zlizuje, a potem wypluwa lepką maź, robi to z taką rozkoszą, taką błogością, a on myśli, że po tym strasznym bólu może być taka miłość, że taka nieprawdopodobna miłość może być zawarta w lizaniu. Strona 12 To nie są żołnierskie buciory, to buty chłopskie, ubłocone z wierzchu. Do środka wpada rozgorączkowany mężczyzna. - Ciężko było - mówi. Lepiej będzie, gdy odezwie się pierwszy. Mężczyzna patrzy na niego, i już wie, McGreevy czyta to w jego spojrzeniu, że tamten domyśla się, kim on jest, tylko nic nie mówi. - Wyszła z obejścia... Pilnowaliśmy jej, ale się wydostała... Któraś z dziewczyn zostawiła otwarte drzwi do obory. - Namęczyła się. - Pomogliście jej sznurem. - Inaczej się nie dało - mówi i idzie na poddasze po swój karabin, wiedząc, że mężczyzna bacznie go obserwuje. - Już idziecie - zagaduje go mężczyzna, kiedy on, z torbą przezornie pozapinaną i przewieszoną przez ramię, schodzi na dół. - Łożysko jeszcze się nie urodziło - informuje. - To potrwa przynajmniej godzinę - odpowiada mężczyzna, a potem dodaje. - Daleko idziecie? - Ładnych parę kroków - odpowiada i patrząc na krowę, mruga do niej okiem, jakby chciał powiedzieć: Niezły żarłok z tego twojego dzieciaka. - Może byście weszli do domu coś zjeść? - pyta ostrożnie mężczyzna. - Na pewno tego chcecie? - No... byłoby dobrze - i słowa więzną mu w gardle, jakby go ktoś dusił. Tylko że nie jest dobrze. Kobieta wie. - To jest Frank... chciałby coś zjeść - mężczyzna mówi do kobiety, która jest uosobieniem szarości, szare włosy, szary fartuch owinięty wokół bioder i czarnoszare oczy, jak muszla morskiego ślimaka. - Chciałby coś zjeść. - Jej głos jest oschły i cierpki, kiedy bezlitośnie roztrząsa położenie nieznajomego. - Odebrał nam cielę... Wspaniałe malutkie cielątko... Prawda, Frank? - Duże cielę - mówi Frank, jak go teraz nazywają i myśli, że jest to dobre i niewinne imię, mógłby je zabrać ze sobą w drogę, i w myślach stara się dobrać nazwisko, które by do niego pasowało. Nie wie, czy ma usiąść, czy stać. - Przed chwilą przejeżdżała obok wojskowa ciężarówka. - Te słowa wraz z gniewnym spojrzeniem utwierdzają go w przekonaniu, że nie będzie jedzenia, nie będzie niczego. Mąż idzie za kobietą do pomywalni, gdzie ona bierze dłuto i ponownie przystępuje do zeskrobywania farby z półki. Frank widzi ich przez otwarte drzwi. Na początku mąż mówi do niej szeptem, ale wkrótce ma tego dość i każe jej szybko wziąć patelnię i kilka jajek, co też ona czyni, ale bez uległości. Kobieta obserwuje obcego z panicznym przerażeniem, podczas Strona 13 gdy jej mąż pyta go, czy nie będzie marudził, że dostanie jajka. Smażenie zostawiła mężowi, sama położyła tylko wszystkie potrzebne do tego rzeczy obok pieca. - I tak jest wspaniale - mówi Frank. Cóż innego mógłby powiedzieć, głodny człowiek, morderca, głodny morderca. Gwałtowne, sprzeczne uczucia przepełniają jej serce, a tymczasem mąż podnosi patelnię z ognia i ze wzrokiem utkwionym w żonie trzyma naczynie w górze, jakby chciał oblać jej nogi rozgrzanym tłuszczem. Z bladym uśmiechem na twarzy kobieta mówi obcemu, że mają dzieci, czworo. Dwoje jest w Afryce Południowej, a dwoje w domu i że nie trzeba chyba dodawać, że bardziej się martwi o te w domu, a co z, a co z... Nie kończy zdania. Nie musi. Mąż obsługuje go, napełniając herbatą jego filiżankę, rzuca przy tym uwagę na temat wielkości i żywotności cielęcia. - One zawsze same sobie radzą... Krowy zawsze sobie radzą - mówi kobieta z wściekłością i prosi obu mężczyzn, aby przez chwilę pomyśleli o tym, że męski instynkt zabijania jest przeciwieństwem kobiecego instynktu dawania życia. - Ta by sobie nie poradziła... Gdyby Franka tu nie było... Musiał użyć liny - mówi jej mąż i kładzie patelnię bezpośrednio na obrusie, aby Frank mógł pomaczać w tłuszczu ostatni kawałek chleba. - Krowy zawsze sobie radzą - powtarza kobieta i wraca do pomywalni, bierze dłuto i z przesadną pilnością zabiera się do swojej roboty. Po odejściu Franka kobieta patrzy na męża tym swoim zimnym, pozbawionym emocji, nieruchomym wzrokiem, ale nie mówi ani słowa. - Jeśli podniesiesz słuchawkę... - mówi mąż, widząc, że żona wyciera ręce. - Tylko spróbuj - broni się kobieta, stojąc do niego plecami. - Zatłukę cię na śmierć - i seria potężnych ciosów męskiego pasa spada na kuchenny kredens, tak że kawałki porcelanowych naczyń, niektóre duże, niektóre nie, bezładnie rozsypują się po podłodze, a nad nimi unosi się ciężki gliniany pył. Mężczyzna tłucze wszystko, co było w kredensie. Kobieta stoi nieporuszona, ciągle tyłem do niego, i dopiero wtedy, gdy zadał już ostatni cios, odwraca się, klęka, patrzy na porozrzucane kawałki i spośród nich wybiera coś, co kochała, dzbanek na śmietankę - z wzorkiem w bławatki - i jak dziecko, które dostało puzzle, zaczyna składać go na nowo. Utrata tego dzbanka wyzwala w niej jedyny przejaw czułości, jaki udało mu się dostrzec przez całe lata. - To ty i tacy jak ty pozwalają im przetrwać - mówi kobieta. - Nie skrzywdził nas, prawda? - Nie... Nie miał ochoty na mięso, bo jest piątek - stopniowo pogruchotane kawałki zaczynają się układać w kształt, jaki kiedyś razem tworzyły, tylko że trud kobiety jest daremny, jak próba złożenia na nowo ciała porąbanego na kawałki. Strona 14 - Nie popieram ich, Julio... Tak samo jestem przeciwko nim, jak ty - chce powiedzieć mężczyzna, ale nie może, słowa więzną mu w gardle. - Ktoś będzie na ciebie czekał przy tartaku za Tuam. - Będziesz musiał mi dać trochę pieniędzy. Stoją na samym końcu parkingu, z dala od sali tanecznej, gdzie migotliwe, pulsujące światło, szkarłatne i ciemnofioletowe, odbija się od okien, co sprawia, że jego oczy wykonują gwałtowne, męczące ruchy, bo przyzwyczaił się do półmroku i zupełnej ciemności. Niedługo całkiem oślepnie. Jakaś dziew- czyna zawodzącym głosem ćwiczy piosenkę „Święta Ziemia”. Ciągle powtarza te same cztery linijki, jakby wyrywała je sobie z wnętrzności, jakby je rodziła. Przez bezkresne, słone morza pożeglujesz, Lecz na pewno poprzez morskie odmęty Wrócisz ujrzeć znowu tych, których miłujesz I raz jeszcze ujrzeć Ziemię swą Świętą. Nietypowa piosenka, jak na salę taneczną, jest w niej coś żarliwego, coś rozpaczliwego. - Nie mam. - Jak to, kurwa... Masz świetny samochód.. Musisz mieć pieniądze. - Nie jestem odpowiedzialny za fundusze... Nie po to tu przyszedłem, żeby ciebie utrzymywać. - Kurwa, Iain, co jest? - Roger... - Nie dostanę się tam bez pieniędzy... Nie jestem pieprzonym Cúchulainnem. - Więc, ukradnij... Idź tam zaraz, złap Tańczącą Jennifer przy kasie... Jest tylko ona, ten facet i nasza śpiewaczka. - Nie mogę zrobić tego teraz... Nie sam... Nie wyobrażam sobie, żebyś ty mnie osłaniał. - To lepiej zabieraj się stąd i okradnij kogoś gdzie indziej... Samotną wdowę albo samotnego wdowca... - Nie mogę żyć powietrzem... Jestem głodny... Nie jadłem nic od wczoraj. Mężczyzna wyjmuje z kieszeni jakieś pojedyncze drobniaki, mówi, że to wszystko, co ma i nie zamierza mieć więcej, więc niech stąd natychmiast spierdala. - Kiedyś wyniosę się daleko stąd i pieprzne to wszystko na zawsze - mówi z goryczą, ściskając w ręku pieniądze. - Wszędzie byśmy cię znaleźli. - Dzięki, Iain... Zawsze wiedziałem, że jesteś przyjacielem - i już przeskakuje przez niski mur, który Strona 15 biegnie za niewielkim domkiem, i już idzie, poprzez bezmiar rozmokłych, ciemnych pól, w stronę majestatycznych górskich szczytów, których granie niczym matryca formują kształty ciężkich, czarnych chmur. A usłyszana niedawno piosenka natrętnie tłucze mu się po głowie. - Sprzedałam już wszystkie dania i usiadłam - jak zawsze - w tylnej części furgonetki, żeby wypić filiżankę kawy, i nagle usłyszałam to pukanie w szybę, w boczną szybę. - Kobieta trzyma chusteczkę do nosa, wiąże na niej węzełki, bo obawia się tego, co usłyszy od policjanta. Policjant jest mężczyzną w średnim wieku i wygląda bardzo surowo. - Proszę mówić dalej - zwraca się do niej policjant, zastanawiając się nad tym, jak głupia naiwność kazała jej czekać z tym doniesieniem aż dwadzieścia cztery godziny. Wszystko w tej kobiecie działa mu na nerwy: idiotyczne okulary, kupa pryszczy na czole i ta wstążka we włosach znacznie bardziej odpowiednia dla dziecka. - „Jak się nazywasz?”, zapytał, a ja odparłam: „Teresa”, a on powiedział: „Tereso, jedziemy w kierunku Limerick”, a ja myślałam, że żartuje... I wyjaśniłam mu, że: „Skończyłam już wydawanie lunchu”, a wtedy on odsunął połę marynarki i pokazał mi karabin. - A potem? - Nie krzyczałam, nic z tych rzeczy... Miał bardzo łagodny głos...Tylko odstawiłam filiżankę i wdrapałam się na siedzenie kierowcy, a on usiadł obok mnie i wyruszyliśmy. Potem zapytał, gdzie mieszkam i czy mam męża, czy mam braci i siostry i takie różne rzeczy na temat moich bliskich. - Powiedziała mu pani? - Musiałam. - To niesłychane... To po prostu szczyt wszystkiego. - Nie dotykał mnie. Mówił, że jest głodny, a ja mu powiedziałam, że na tacy są zimne bułki z parówkami. - I gorący sos do tych bułek? - A co miałam zrobić... Chciał coś do picia... Napój pomarańczowy albo colę... Kazał mi się zatrzymać w najbliższym większym mieście i kupić colę i papierosy... silk cut. - Dlaczego nie zaalarmowała pani sprzedawczyni? - Chciałam. Jestem pewna, że było to po mnie widać... Jestem pewna, że byłam biała jak śnieg... Ale się bałam... Nie wiedziałam, co może się stać... Jakaś strzelanina... Wszystko mogło się zdarzyć. - Za to może pani iść do więzienia... Za współudział. - Tak właśnie mówiła moja matka... Powiedziała: „ Nie mów nikomu... Nie mów policji”- i kobieta znów zaczyna płakać i błaga, żeby jej nie aresztować, bo ta furgonetka z szybkimi daniami na gorąco to Strona 16 ich jedyne źródło utrzymania, a dzieci w domu siedmioro i ojciec na zasiłku. - Nie zostanie pani aresztowana, jeśli wszystko nam pani opowie... Wszystko. - Pił colę, kiedy nagle usłyszeliśmy dźwięk syreny, a wtedy on wyprostował się na siedzeniu, bardzo skupiony i powiedział: „Skręć na najbliższym zakręcie”, więc skręciłam na najbliższym zakręcie, zatrzymałam się na bocznej drodze i za chwilę usłyszeliśmy, jak pojazd na sygnale przejechał tamtą drogą, a wtedy on kazał mi przez mniej więcej dwanaście mil jechać bocznymi drogami i kazał mi ćwiczyć, co mam mówić, gdybyśmy zostali zatrzymani. - Proszę mi to powiedzieć. - Nazywam się Teresa... To jest mój chłopak, Frank... Mieszka ze mną i moją rodziną... Jedziemy do Limerick na urodziny... Nie do Limerick City, tylko do tego na prowincji. Nie mają tam telefonu. - Powinna pani być aktorką. - Powiedział, że powinnam się nauczyć irlandzkiego... To najpiękniejszy język. - I chodzi pani do szkoły wieczorowej? Spojrzała na niego zapłakana, zastraszona i zapytała, czy może wyjść do toalety. - Za chwilę, za chwilę. - Niedobrze mi. - Więc niech pani idzie do tej cholernej toalety - mówi i szybko przerzuca zapisane kartki tylko po to, żeby stwierdzić, jak tego jest mało. - Nie zrobiła pani absolutnie nic, żeby mu pokazać, że sprzeciwia się pani jego działalności? - pyta, kiedy kobieta wraca, z ustami oblepionymi szminką i bez opaski na głowie. - Zrobiłam - odpowiada z wyzwaniem w głosie. - Zapytałam go, dlaczego wybrał właśnie mnie, a on powiedział, że, po pierwsze, jestem kobietą, a po drugie, rejestracja mojego samochodu odpowiadała jego celom. Zapytałam go jeszcze, co było ważniejsze, czy moja płeć, czy rejestracja samochodu, ale nie odpowiedział... Kopcił jak komin... Zapalał jednego papierosa od drugiego... Powiedział, że nie palił od trzech dni, ani nie jadł, ale rzadko bywa głodny, tylko pić mu się chce i że nigdy nie pije wódki. - Dlaczego od razu nie zgłosiła tego pani na policję? - Nie wiem... Pewnie się bałam... Kiedy wsiadał, powiedział: „Wiem, gdzie mieszkasz... Wiem, jak się nazywasz... Wiem wszystko o twojej rodzinie...” Mogłam więc tylko wrócić do domu... Zastanawiałam się, co mam powiedzieć matce... Bałam się, że mi nie uwierzy. - Dlaczego miałaby pani nie wierzyć? - Bo ja zawsze się wygłupiam... Wkładam dzieciom do łóżka kamienie i żabi skrzek... - Pani Tereso, mogła pani być bardzo przydatna, mogła pani być decydującym ogniwem w machinie śledczej. Co pani narobiła? Współpracowała pani z nim. - Ale przyszłam tutaj. Strona 17 - I nie ma pani nic konkretnego do powiedzenia. Dziesięć razy nic to dalej nic. - Przepraszam. - No cóż, będziemy musieli zatrzymać furgonetkę. - Jak długo? - Kilka dni. - Chciałam pana o coś zapytać. - Śmiało. - Czy on przyjdzie po mnie? - Dlaczego pani tak myśli? - Nie mam. - Jak cię znają, to twój los jest przesądzony.... Przetrącą ci kolana albo puszczą z dymem. - W tym momencie zaczyna płakać, wielkie, ciężkie łzy spadają na wszystko, na żałosne notatki policjanta, a on myśli: Puszczą z dymem... Nie ma zielonego pojęcia, co to oznacza, ale wie, co oznacza strach i za każdym razem, kiedy wychodzi z domu, na nowo się tego dowiaduje. - Ta furgonetka to całe nasze życie... Uczyłam się w Anglii... W Surrey. - Nasza pracownica zrobi pani filiżankę herbaty. Cokolwiek, byleby tylko nie musiał na nią patrzeć, byleby tylko nie musiał teraz patrzeć na te potoki łez. Prawie noc. Półmrok, który sprawia, że przedmioty w pokoju tracą swój kształt, jakby bezgłośnie wślizgiwały się w siebie nawzajem. - Niech się stanie światłość - mówi z dumą w głosie siostra Morrissey i podnosi do góry dzwonek, żeby jej podopieczna mogła go zobaczyć, blaszany dzwonek z otworkami, a przez te drobniutkie, wycyzelowane dziureczki może się wydobyć cienki, metaliczny dźwięk. Ale siostra nie dzwoni, jeszcze nie. Siostra pomogła jej przekształcić ten ponury, nękany przeciągami pokój w prowizoryczną kuchnię. Są tu filiżanki i spodki, herbatniki, puszka na herbatę, zagęszczone mleko, czajnik i mały piec. - Tutaj ma pani znacznie lepsze warunki niż w tym Domu Opieki - mówi pielęgniarka. - Nie wiem, dlaczego w ogóle tam poszłam. - Miała pani zapalenie płuc... Dlatego. - Budzą człowieka o każdej porze, żeby umyć albo zmierzyć temperaturę. - Wie pani, jak to się mówi: nie ma jak w domu. - Niech pani jeszcze nie idzie - mówi Josie. Pielęgniarka odpowiada chrząknięciem, a potem recytuje całą litanię wezwań do innych chorych - Strona 18 młoda kobieta, która oparzyła siebie i dzieci wrzącym kleikiem, co jest gorsze niż oparzenie wrzątkiem; wdowiec z potworną liczbą wrzodów; jego najbliższy sąsiad, obolały z powodu półpaśca. Cała lista po- trzebujących pomocy, potrzebujących okładów i opatrunków, i tabletek, każdy czegoś potrzebuje, każdy. Oni też mają kręćka na punkcie rozmów. Siostra rozmyśla, dlaczego tak jest, że im ludzie są starsi, tym bardziej zachłannie pragną rozmowy: o własnej przeszłości, teraźniejszości, przyszłości, o czymkolwiek, o wszystkim, także o strachu przed śmiercią, tak jakby ona sama jej się nie bała. - Nigdy nie wiadomo - mówi Josie. - Dobrze, już dobrze - słyszy i pielęgniarka przypomina jej jeszcze, że może potrząsnąć dzwoneczkiem, potrząsnąć nim mocno, z wigorem. - Kto by to usłyszał? - pyta Josie, lecz jednak słabiutko dzwoni i dzwonek odzywa się kaskadą przerywanych dźwięków. - Będzie pani dotrzymywał towarzystwa - śmieje się pielęgniarka - tak przyjemnie dźwięczy. - Jakiś włóczęga może się włamać - mówi Josie. - Bez żarcia długo nie posiedzi - odpowiada siostra szorstko, po czym sięga w stronę krzesła po swój nieprzemakalny płaszcz i wciąga go na siebie, pośpiesznie zasuwając zamek błyskawiczny. - No cóż, proszę pani - zaczyna, starając się, żeby jej głos brzmiał wesoło, jakby dopiero weszła, a nie wychodziła. Pomyśleć tylko, że kiedyś ta kobieta na takich jak ona to nawet by splunąć nie chciała. Ta kobieta ze swoim szykiem i świecidełkami, z błyszczącymi oczami, które pasowały do głębokiego błękitu szklanych paciorków różańca dyndającego w jej dłoniach, gdy modliła się w kaplicy, z tymi oczami, które stały się przyczyną hańby jej własnej, jej nieboszczyka męża i tego drugiego - jego oczy już dawno przestały być takie, zrobiły się wodniste i bezbarwne jak gotowana tapioka. - Niech pani pozwoli płynąc łzom - dodaje w formie pocieszenia, a potem wychodzi. Josie myśli, że kobieta może jeszcze wróci, bo czegoś zapomniała, albo będzie udawać, że czegoś zapomniała, żeby złagodzić ciężar rozstania, ale nie wraca. Kiedy Josie już jest sama, bada wzrokiem pokój, zatrzymując spojrzenie na przedmiotach: na czajniku, na jego dzióbku, na paczce herbatników, na niewyraźnych gałązkach na kwiecistej tapecie, przeładowanej kwiatami i pąkami róż, na zniszczonych firankach i drążku do zawieszania firanek, przekrzywionym na jednym z haków. Mówi sobie, że jest bezpieczna, we własnym domu, na górze, we własnym zamku. Ale czy kiedykolwiek jesteśmy bezpieczni? - Lola... Lola - woła. Jej motyl powrócił i ze złożonymi skrzydłami tkwi w zagłębieniu w ścianie jak delikatna, brązowa fałdka. Lola, jej jedyna towarzyszka, jej przyjaciółka. Uważa ją za samicę, bo kiedy Lola rozpościera skrzydła, malutka kępka ciemnobrązowych włosków na jej ciele błyszczy, kurczy się i lśni. Myślała, że Loli już nie ma, że uciekła przez szczelinę pomiędzy roletami, ale teraz Lola znienacka wyłania się spod różowego klosza, okrąża lampę, a potem uderza w twarz Josie, muskając ją szybkimi Strona 19 uderzeniami skrzydeł. To coś oznacza. Może czyjąś śmierć. Nigdy nie poświęcała zbyt wiele uwagi starym czy chorym ludziom, ale to się zmieniło. Śmierć matki wymazała ze świadomości. Jej matka umierała na szpitalnym korytarzu w stanie wojny o ich pole, o ziemię, do której sąsiad rościł sobie prawo i której żadna z rodzin nie mogła uprawiać z powodu ciągnącej się latami wendetty. W końcu przywłaszczyli ją sobie wędrowni naprawiacze garnków. Stawiali tam swoje wozy, noc po nocy, palili ogniska i pijani kłócili się, nawoływali swoje psy albo żebrali o mleko. Tak, w szpitalu matka powiedziała ojcu, że nie jest mężczyzną, lecz bezwolnym cherlakiem, i jej ostatnie słowa dotyczyły pola, ich pola, ich praw. Następnym razem poprosi pielęgniarkę o jakiś środek wzmacniający, żeby szybciej nabrała sił. Nie wiadomo, co jej dolegało, ale jasne było, że marniała w oczach. Ciekawe, jak by ułożyła sobie życie, gdyby mogła je przeżyć jeszcze raz. Ludzie często zadają sobie takie pytanie. Czy wy szłaby za Jamesa i czy gdyby za niego wyszła, to zrobiłaby z tego lepszy użytek i urodziłaby mu dziecko, córkę, która teraz wpadałaby do niej, krzątała się przy niej, opiekowała, przynosiłaby jej szal albo szlafrok i mówiła: Mamo... Mamo. Przeszłość Dawno temu przybyła tu jako panna młoda, panna młoda z kołnierzem z lisa luźno zarzuconym na aksamitny płaszcz. Siedziała w dwukółce, a jej beztroski mąż, w żółtej kamizelce i rękawiczkach ze świńskiej skóry, popuścił cugli, pozwalając, aby Brykuś, popędliwy kucyk, pogalopował po wyboistej drodze i dowiózł ich na podwórko za domem. Tam jej mąż krzyknął, ściągnął lejce i okrążając dom, skierował dwukółkę w stronę kolejnej, imponującej, srebrnej bramy prowadzącej przed front budynku, którą przed nimi ceremonialnie otwarto. Niemal natychmiast ogarnęła wzrokiem całe swoje domostwo, górną część budynku w kolorze wyblakłego błękitu i boczne mansardy obłożone niebieskawym kamieniem, stajnie ciągnące się z tyłu, wszelką rozmaitość okien w mieszkalnej części domu, niektóre z nich zwieńczone łukami, i szyby z wielobarwnego szkła na przygarbionej werandzie, mieniące się w promieniach słońca. Dom nad jeziorem położonym na rozległej nizinie. Każda dziewczyna oddałaby wszystko, żeby się wżenić w taki dom. - Panno O'Grady - powiedział jej mąż, kiedy zrobiła krok naprzód, żeby przedstawił jej służącą, która nie mogła się powstrzymać i parsknęła śmiechem. Futro z lisa w taki ciepły dzień! Dziewczyna nazywała się Brid. Miała okrągłą twarz i ruchliwe, bursztynowe oczy. Okna i drzwi otwarte na oścież, drzwi podparte starymi żelazkami na duszę, żeby nie trzaskały, i duma Strona 20 z jaką James pokazywał cały dom, oprowadzając ją po głównych pokojach, mniejszych pokojach i przedpokojach, mówiąc, że przydałaby się im kobieca ręka, kobiecy smak. W kuchni zapach pieczenia - ciasta i pierogi i Brid ubijająca widelcem pianę z białek w głębokim talerzu. Potem przechadzka po ogrodzie wśród szeptów listowia. Cedr wielki jak dom, o korze sypkiej, różowej jak sproszkowana farba, a na niej inicjały jej męża i jego brata wycięte scyzorykiem. A później przez pola, przełazami ponad ogrodzeniem i przez prowizoryczne furtki obok innych pól przypominających morza szkarłatnego końskiego szczawiu falującego na wietrze, aż do mola, prywatnego mola, z którego jej mąż był bardzo dumny. Wyruszyli na jezioro w jego łodzi wiosłowej, pledem w kratkę owinął jej kolana. Widziała, jak światło słoneczne pojawia się i znika, ślizgając się po powierzchni wody serią migotliwych błysków, i słuchała, jak mąż opowiada jej historie o jeziorze. Sama woda przyprawiała ją o dreszcze, sposób w jaki falowała. To wcale nie przypominało jeziora, raczej morze. Mąż wiosłował spokojnie dumny z tego, że jest jej przewoźnikiem, wymieniał nazwy wysp - Wyspa Księdza, Wyspa Owiec i Wyspa Szalonego Mnicha, raczył ją opowieściami o ludziach, którzy mieli własne aparaty do destylacji i pędzili bimber, o rodzinach, które w czasach jego młodości mieszkały na niektórych z tych wysp i musiały przywozić całe zaopatrzenie na łodziach i wywozić nimi swój inwentarz, kiedy nadszedł czas sprzedaży. Łódź śmierdziała benzyną i nabierała wody, która moczyła jej kupione specjalnie na miesiąc miodowy buty, odbarwiając zamsz i plamiąc go. Mąż wydał jej się teraz taki wesoły, taki szarmancki, że pomyślała sobie: moja rezerwa, czy może to jest odraza, minie i kiedy dziś wieczorem pójdziemy do łóżka - wszystkie wątpliwości znikną. Zrobiła listę jego dobrych cech: dowcipy, uśmiech, gorliwość, z jaką opowiada jej o na strojach jeziora, bardzo podobnych do nastrojów kobiety. Przypomniała sobie swój długi pobyt w Brooklynie, gdzie pracowała jako służąca, tęsknotę jaką czuła, gdy pojechała tam po raz pierwszy, wyglądanie przez okno na rzekę East River i świadomość, że ani nie może tam zostać, ani nie może wrócić do domu matki, która wygnała ją z powodu zazdrości i która co tydzień do niej pisała, przypominając, żeby się czegoś dorobiła, bo w przeciwnym razie po powrocie znowu będzie wycinać torf na moczarach. Przypomniał jej się pierwszy ranek w Brooklynie, kiedy wyrzuciła popiół, wypolerowała piec, a potem zrobiła śniadanie, zapukała do drzwi ich sypialni i wtedy poproszono ją, żeby zaczekała, żeby zaczekała przez chwilę. - Popatrz, popatrz - mówi James, pokazując ptaka wysoko nad nimi, zapewne myszołowa, ze skrzydłami o rozpiętości przewyższającej długość ciała. James znał się na ptakach. Polował na wyspach. Opisywał jej pewną zimę z czasów swojej młodości, kiedy jezioro zamarzło, a on z kumplami pojechał na łyżwach na całonocną zabawę trzy mile stąd, na drugą stronę jeziora, i rano wrócili na łyżwach do domu. Kochał przyrodę i kochał miejsce, w którym żył. Ona też je pokocha, nauczy się jak on rozróżniać przenoszone przez wodę dźwięki, postukiwania wioślarzy, które dochodziły aż z drugiej strony jeziora,

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!