Norton Andre - Gwiezdny Krąg

Szczegóły
Tytuł Norton Andre - Gwiezdny Krąg
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Norton Andre - Gwiezdny Krąg PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Norton Andre - Gwiezdny Krąg PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Norton Andre - Gwiezdny Krąg - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 10,5A Andre Norton Gwiezdny kr¹g 4 Strona 2 Autorka pragnie podziêkowaæ Sandrze Helton, która udostêpni³a wszystkie materia³y astrologiczne wykorzystane w tej ksi¹¿ce. 1 Z imny poranny wiatr gna³ po ³¹ce suche liœcie. Jeden z nich zawirowa³ wokó³ g³owy Gwennan i przylgn¹³ do jej we³nianej czapki. Wcisnê³a g³êbiej brodê w fa³dy grubego szala. Gotowa znieœæ znacznie wiêcej ni¿ ten dojmuj¹cy ch³ód, sta³a wciœniêta pomiêdzy dwa szorstkie kamienie i wpatrywa³a siê w trzeci, najwy¿szy, ciemniej¹cy na tle szarego nieba. Czy te trzy ska³y by³y dzie³em natury? Skrzywi³a siê lekko i po raz setny – po raz tysiêczny – odpowiedzia³a sobie przecz¹co na to pyta- nie. Czy ujrzy dziœ ponownie to, co zobaczy³a trzy tygodnie temu? Wiedzia³a, ¿e nie mo¿e na to liczyæ. Od tamtego dnia zaczê³a siê powa¿nie interesowaæ tym tematem, przeczyta³a wiele ksi¹¿ek i rozpraw autorstwa tych, którzy przez lata byli wyœmiewani, wyszydzani, a nawet przeœladowani przez „autory- tety” – naukowców trzymaj¹cych siê kurczowo ogólnie akceptowa- nych pogl¹dów – tyle ¿e te pogl¹dy tak¿e opiera³y siê wy³¹cznie na hipotezach i spekulacjach. Na powierzchniê kamienia pad³y pierwsze promienie s³oñca. Gwennan omal nie krzyknê³a z radoœci. Teraz by³a ju¿ ca³kowicie pewna, ¿e to nie wytwór jej wyobraŸni. Na skalnej kolumnie widnia³y znaki zbyt regularne, by mog³y byæ dzie³em natury, zbyt dziwne, by mog³y byæ… Mo¿na je by³o zobaczyæ tylko o tej porze, tylko w bla- dym œwietle poranka. Czy powinna podejœæ teraz do g³azu, zdj¹æ rêka- wiczkê i dotkn¹æ palcami jego powierzchni? Czy poczuje jak¹œ ró¿ni- cê, czy znajdzie potwierdzenie tego, co widzia³y jej oczy? Myœl jest zal¹¿kiem czynu. Ods³oniêta d³oñ wzdraga³a siê przed zim- nem, Gwennan jednak nie zwraca³a na to uwagi. Dotknê³a kamienia – 5 Strona 3 i cofnê³a szybko rêkê. Zrobi³a to odruchowo, poczuwszy coœ, co nie by³o ska³¹, ale nie by³o te¿ powietrzem, nie by³o… Jeszcze raz dotknê³a kamienia. Dziwne doznanie os³ab³o, zniknê- ³o niczym zmarszczki na powierzchni wody, do której ktoœ wrzuci³ kamieñ. Próbowa³a teraz odszukaæ tajemnicze linie, wyczuæ je pod opuszkami palców. Pismo ogamiczne? Ten zapomniany jêzyk zapisa- ny kreskami umiejscowionymi nad i pod lini¹? A mo¿e runy o ostrych, kanciastych kszta³tach? Czyta³a o tym w ksi¹¿kach. Nie, te znaki – które stawa³y siê ju¿ wspomnieniem, znika³y w miarê, jak zmienia³o siê œwiat³o – nie nale¿a³y do ¿adnego ze znanych jej jêzyków. Ale ona je widzia³a. Z ca³¹ pewnoœci¹ tam by³y! Przyjdzie tu jesz- cze nieraz… Spojrza³a za skalny nawis, na las widoczny w dolinie. Spoœród drzew przeœwitywa³ pochy³y dach, równie szary, ponury i sta- ry, jak te trzy kamienne kolumny. Gwennan próbowa³a ukryæ rozczarowanie, ¿e chwila olœnienia znów by³a tak krótka. Od trzystu lat, odk¹d pojawili siê tu osadnicy, ziemia ta pozostawa³a dla nich obcym terytorium, a zniszczony ka- mienny mur, ci¹gn¹cy siê wzd³u¿ alei, stanowi³ nieprzekraczaln¹ gra- nicê. Jako rodowita mieszkanka miasteczka akceptowa³a obowi¹zuj¹ce w nim zasady, chocia¿ przez wiele lat nie zdawa³a sobie sprawy, jak dziwna jest historia tej doliny. Nie tylko ze wzglêdu na te kamienie, które zaintrygowa³y j¹ od pierwszej chwili, ale tak¿e z powodu domu Lyle’ów. W 1730 roku, kiedy pierwsi osadnicy przybyli Bia³¹ Rzek¹, by z dala od wybrze¿a, jego niszcz¹cych sztormów i porywistych wia- trów szukaæ dogodniejszych terenów pod uprawê, dom Lyle’ów ju¿ tu sta³. Kto go zbudowa³? Kiedy? Nowo przybyli szybko przestali siê tym interesowaæ. Lyle’owie mieszkali tam wraz z grupk¹ Indian i ciemnoskórych s³u¿¹cych – milcz¹cych, trzymaj¹cych siê z dala od przybyszy. Ów- czesny pan domu Lyle’ów nie przeszkadza³ osadnikom. Od czasu do czasu pomaga³ nawet w budowie miasteczka, wspiera³ równie¿ co biedniejszych jego mieszkañców. W szkole uczono Gwennan tradycyjnej historii, starego mitu o Ko- lumbie i jego odkryciu. Tyle ¿e teraz historycy wiedzieli ju¿ znacznie wiêcej. Nim jeszcze Kolumb wyruszy³ w dalek¹ podró¿ do Indii Za- chodnich, brzegi tego kontynentu odwiedzali angielscy rybacy, którzy na miejscu suszyli i konserwowali swój po³ów, nie chc¹c zdradziæ kon- kurencji, gdzie znajduj¹ siê tak bogate ³owiska. Pojawiali siê tu tak¿e wikingowie. Odk¹d znaleziono œlady ich wiosek, nikt ju¿ nie móg³ 6 Strona 4 uwa¿aæ tego za niepotwierdzon¹ hipotezê. Czy by³ tutaj ktoœ jeszcze wczeœniej? A co z ruinami w New Hampshire? Sk¹d wziê³y siê te podziemne sale o œcianach wyk³adanych kamieniami i niezwykle wytrzyma³ej konstrukcji, które póŸniejsi osadnicy wykorzystywali jako zwyk³e spi- ¿arnie? Wszystkie tego rodzaju znaleziska przypisywano wtedy India- nom. Nikt nie próbowa³ nawet wyjaœniæ, dlaczego koczownicy budo- wali magazyny z kamienia, podczas gdy sami mieszkali w namiotach ze skóry. Kim byli Lyle’owie i sk¹d siê tutaj wziêli? Wœród mieszkañców miasteczka kr¹¿y³y opowieœci o piracie, który przetransportowa³ w gó- rê rzeki wielki skarb i wraz z pozosta³ymi cz³onkami za³ogi za³o¿y³ tu w³asne ma³e królestwo. Bez wzglêdu jednak na to, jak rzeczywiœcie wygl¹da³y pocz¹tki rodu Lyle’ów, ludzie ci stanowili czêœæ tej ziemi, czego nie kwestionowa³ otwarcie ¿aden z osadników. Prawd¹ by³o rów- nie¿, ¿e podczas wojen z Indianami nikt nie naje¿d¿a³ miasteczka ani okolicznych farm, a Indianie szukali czasem schronienia w domu Ly- le’ów. Wojna nigdy nie dotknê³a tych terenów. Za pieni¹dze Lyle’ów wybudowano m³yn oraz szko³ê. Postawili oni jednak pewien warunek, doœæ dziwny jak na tamte czasy: wszystkie dziewczynki mia³y uczyæ siê na równych prawach z ch³opcami. Poza tym rodzina Lyle’ów ni- gdy nie wywiera³a bezpoœrednich nacisków na osadników, nigdy nie próbowa³a zmieniæ sposobu ich ¿ycia. Podczas kolejnych wojen wielki dom Lyle’ów czêsto sta³ pusty, pilnowa³a go tylko garœæ s³u¿¹cych, którzy przekazywali swoje obo- wi¹zki z pokolenia na pokolenie. Bywa³o i tak, ¿e aktualny w³aœciciel domu nie wraca³ doñ ca³ymi latami. Czasami z zagranicy nadchodzi³y wieœci o œmierci któregoœ z Lyle’ów. Wczeœniej czy póŸniej na jego miejsce przybywa³ jednak inny cz³onek klanu, by przej¹æ obowi¹zki zmar³ego krewnego, i ¿ycie toczy³o siê dalej ustalonym trybem. Obec- nie w domu Lyle’ów rz¹dzi³a kobieta, któr¹ Gwennan widzia³a tylko raz. Zachowuj¹c tradycjê pochodz¹c¹ jeszcze z czasów pierwszych osadników, mieszkañcy miasteczka nazywali j¹ lady Lyle, choæ taki tytu³ w kraju uchodz¹cym za wzór demokracji móg³ nieco dziwiæ. W domu Lyle’ów nigdy nie widziano dzieci, nowi w³aœciciele przyje¿d¿ali zawsze z zagranicy. Wiadomo jednak by³o, ¿e wszyscy cz³onkowie s¹ do siebie bardzo podobni, zarówno z wygl¹du, jak i usposobienia. Gwennan dopiero niedawno zaczê³a zastanawiaæ siê nad inn¹ za- gadk¹: jak ludzie zamieszkuj¹cy od stuleci ten sam teren zdo³ali zacho- waæ tak ogromny dystans w stosunku do innych jego mieszkañców? 7 Strona 5 Gwennan by³a te¿ ogromnie zafascynowana postaci¹ lady Lyle – po- niewa¿ nigdy dot¹d nie spotka³a kobiety wy¿szej od siebie. Gwennan by³a najwy¿sz¹ dziewczyn¹ w szkole i nienawidzi³a swego chudego, d³ugiego cia³a. Lady Lyle by³a jednak jeszcze wy¿sza, chodzi³a dumnie wyprostowana, jej g³owê zdobi³ ciasno zwiniêty gru- by warkocz z blond w³osów, tworz¹cy wspania³¹ koronê, któr¹ okry- wa³a czasem we³nianym szalem. Zapewne tak w³aœnie nosi³y siê kró- lowe, kiedy jeszcze rodziny królewskie naprawdê rz¹dzi³y, a nie tylko panowa³y. Gwennan, siostrzenica Nessy Daggert, mia³a bardzo ograniczone kontakty towarzyskie. Panna Nessa prowadzi³a bibliotekê miejsk¹, a ca³e jej ¿ycie koncentrowa³o siê na zwi¹zanych z tym obowi¹zkach. Po œmierci rodziców Gwennan wziê³a j¹ na wychowanie, nie kry³a jednak, ¿e robi to bardzo niechêtnie i tylko z wrodzonego poczucia obowi¹zku. Jak na ma³omiasteczkowe zwyczaje traktowa³a j¹ zreszt¹ bardzo dobrze: karmi³a do syta, ubiera³a w sposób niezbyt wyszukany, ale zgodny z tym, co uwa¿a³a za stosowne – i stara³a siê wpoiæ jej za- sady moralne nieprzystaj¹ce ju¿ do norm œwiata zewnêtrznego. Gwennan nie podjê³a ¿adnych studiów. Nim skoñczy³a szko³ê œred- ni¹ – nie uchodzi³a za szczególnie uzdolnion¹, jako ¿e uczy³a siê tylko tych przedmiotów, które naprawdê j¹ interesowa³y, pozosta³e zaœ trak- towa³a jak z³o konieczne – panna Nessa pad³a ofiar¹ wyniszczaj¹cej choroby, której nie chcia³a poddaæ siê bez walki. Trzyma³a siê kurczo- wo swego miejsca w œwiecie, a Gwennan sta³a siê jej rêkami i nogami, jej oczami i uszami. Dziewczynka wcale nie zamierza³a siê buntowaæ. Codzienne obo- wi¹zki pozwala³y unikaæ kontaktów ze œwiatem zewnêtrznym, który budzi³ w niej strach i niepewnoœæ. Zawsze by³a samotnikiem, trudno jej by³o dogadaæ siê z ludŸmi. Dlatego te¿ zaczê³a czytaæ ksi¹¿ki. Odkry³a w sobie jak¹œ pasjê, na razie jeszcze trudn¹ do sprecyzo- wania. Czyta³a ksi¹¿ki historyczne, raporty z wykopalisk archeologicz- nych, wszystko, co dotyczy³o dziwnych odkryæ i znalezisk, które nie pasowa³y do schematów przyjêtych przez ekspertów. Gwennan nigdy nie mia³a ochoty zostaæ naukowcem. Byæ mo¿e dlatego, ¿e kwestio- nowa³a zbyt wiele ogólnie uznanych teorii. Choæ dla œwiata zewnêtrz- nego pozostawa³a pos³uszn¹ i cich¹ siostrzenic¹ panny Nessy, pota- jemnie szuka³a, pyta³a, bada³a. Kiedyœ œni³a o dziwnych rzeczach. Tego ranka, kiedy sta³a miêdzy kamieniami, wspomnienia tych snów powróci³y. W dzieciñstwie wie- rzy³a, ¿e wszyscy maj¹ takie niezwyk³e sny jak ona. Dzieli³a siê wiêc z ludŸmi swoimi prze¿yciami, lecz ci j¹ wyœmiewali. Wkrótce zrozu- 8 Strona 6 mia³a, ¿e jeœli nadal bêdzie tak szczera, ludzie odsun¹ siê od niej, uznaj¹ za dziwaczkê. Sny przesta³y j¹ nawiedzaæ ju¿ przed kilku laty, co Gwennan przy- jê³a z ulg¹. Zazwyczaj by³y to bowiem koszmary, które budzi³y w niej strach i o których stara³a siê jak najszybciej zapomnieæ. Kiedy dwa lata temu panna Nessa umar³a, zostawi³a Gwennan swój dom, bardzo skromn¹ sumê w banku – choroba poch³onê³a wiêkszoœæ pieniêdzy, które zdo³a³a zaoszczêdziæ, ograniczaj¹c do minimum w³as- ne potrzeby – i swoj¹ posadê. Mieszkañcy miasteczka, którzy przy- zwyczaili siê ju¿ do tego, ¿e Gwennan zastêpowa³a pannê Nessê w bibliotece, przyjêli to jako rzecz oczywist¹. Jedyn¹ odczuwaln¹ zmian¹, jak¹ przyniós³ jej ten awans, by³a niewielka podwy¿ka wyna- grodzenia, dziêki której mog³a powiêkszyæ sw¹ prywatn¹ bibliotekê. Œwit ust¹pi³ ju¿ pe³nemu blaskowi s³oñca, w którym znaki wyryte na kamieniu zniknê³y bez œladu. Gwennan w³o¿y³a rêkawiczkê, od- wróci³a siê, by ruszyæ w drogê powrotn¹ – i zamar³a. Nie by³a sama. Mê¿czyzna, który zbli¿y³ siê do niej bezszelestnie, nie wszed³ na szczyt wzgórza. Sta³ nieco ni¿ej i patrzy³ na ni¹ surowo. By³ wysoki i mia³ rysy lady Lyle – ostrzejsze, twardsze, bardziej drapie¿ne, ale podobieñstwo rodzinne by³o zbyt du¿e, by Gwennan mog³a mieæ ja- kiekolwiek w¹tpliwoœci. Pomimo zimna nie nosi³ czapki. Trzymaj¹c g³owê lekko odchylo- n¹ do ty³u, przygl¹da³ jej siê spod pó³przymkniêtych powiek. Jego gê- ste z³ote w³osy, ostrzy¿one krócej ni¿ nakazywa³a aktualna moda, od- cina³y siê wyraŸnie od opalenizny, która by³a niespotykana, jak na tê porê roku. Wpatrzone w ni¹ oczy mia³y tê sam¹ jasnoniebiesk¹ barwê co oczy lady Lyle. Zak³opotana Gwennan przest¹pi³a z nogi na nogê. By³a in- truzem na tej ziemi. – Kim jesteœ? – bez ogródek spyta³ Lyle. Gwennan postanowi³a nie poddawaæ siê strachowi. Odsunê³a siê o krok od kamiennych iglic. – Gwennan Daggert. – Jej nazwisko prawdopodobnie nic mu nie mówi³o. Gwennan próbowa³a wymyœliæ naprêdce jak¹œ wymówkê, która usprawiedliwia³aby to najœcie. Nie mog³a przecie¿ zdradziæ swo- jego sekretu. – Gwennan Daggert – powtórzy³. – I có¿ ciê tu sprowadza? – Uniós³ wreszcie powieki, obdarzaj¹c j¹ bezczelnym, wyzywaj¹cym spojrzeniem. W³aœciwie mia³ do tego prawo. – Przypadek… – odpar³a, wci¹¿ nie wiedz¹c, jak siê z tego wyt³u- maczyæ. 9 Strona 7 Rozeœmia³ siê. – Przypadek? – Pokrêci³ powoli g³ow¹, odrzucaj¹c jej k³amstwo. Na jego twarzy zasz³a jeszcze inna zmiana, jakby opuœci³ j¹ jakiœ cieñ, pod którym kry³o siê prawdziwe oblicze m³odzieñca. Gwennan wy- czuwa³a w nim pogardê: uwa¿a³ j¹ za idiotkê, któr¹ ³atwo sprowoko- waæ do kolejnych k³amstw. Gwennan by³a zaskoczona tym spostrze¿eniem. Poniewa¿ rzadko mia³a kontakt z m³odymi mê¿czyznami, przypuszcza³a, ¿e to brak oby- cia ka¿e jej mylnie interpretowaæ jego gesty i miny; uniesienie brwi, lekki ruch twardych, w¹skich ust, uk³adaj¹cych siê teraz w uœmiech, który wcale jej siê nie podoba³. W³aœciwie ca³y ten cz³owiek budzi³ w niej niepokój. Mia³a wra¿e- nie, ¿e rozmawia z kimœ, kto… Gwennan nie mog³a znaleŸæ w³aœciwe- go okreœlenia. Nie mia³a zreszt¹ czasu ani ochoty doszukiwaæ siê w je- go zachowaniu jakichœ ukrytych znaczeñ i podtekstów. Chcia³a st¹d jak najszybciej uciec, byæ sama, z dala od tego dziwnego Lyle’a. Kiedy zesz³a ze wzgórza, odkry³a, ¿e musi podnieœæ wzrok, by spojrzeæ w jego oczy. Choæ lady Lyle by³a naprawdê wysoka, ten cz³o- wiek znacznie j¹ przerasta³. Po raz pierwszy w ¿yciu Gwennan czu³a siê dziwnie ma³a, jakby przez moment by³a inn¹ osob¹. Sytuacja ta przypomina³a jej mgliœcie inne spotkanie z kimœ, kto mia³ nad ni¹ pe³- n¹ w³adzê. Kiedy doñ podchodzi³a, mia³a wra¿enie, ¿e zbli¿a siê do czegoœ równie tajemniczego i równie g³êboko ukrytego, jak kamienie, które od d³u¿szego czasu budzi³y w niej ogromn¹ ciekawoœæ. Jednak- ¿e to by³ cz³owiek z krwi i koœci, w dodatku bardzo pewny siebie. – Gwennan Daggert – znów wypowiedzia³ jej nazwisko, tym ra- zem jakby w innym jêzyku, dziwnie je akcentuj¹c. – A wiêc lubisz spacerowaæ o œwicie? – Nie próbowa³ ju¿ nawet ukryæ szyderczego uœmiechu. – Nawet w tak¹ pogodê? Ach, wy ludzie ze Wschodu, twar- de z was sztuki. Gwennan odzyska³a wreszcie panowanie nad sob¹. – Owszem, tacy ju¿ jesteœmy. – Mia³a nadziejê, ¿e Lyle nie do- strzeg³ ¿adnych oznak strachu, który j¹ przedtem ogarn¹³. – Jeœli chcê pospacerowaæ, muszê to zrobiæ wczeœnie rano. Potem pracujê. – Pod- nios³a rêkê i odsunê³a mankiet rêkawiczki, by spojrzeæ na zegarek. Jego brwi, nieco ciemniejsze od w³osów, które w blasku wscho- dz¹cego s³oñca coraz bardziej przypomina³y barw¹ z³oto, powêdro- wa³y lekko do góry. – A jaka¿ to praca zaczyna siê o tej porze? Dopiero œwita… – Co oznacza, ¿e powinnam ju¿ wraca栖 odpar³a krótko, ostro. Byæ mo¿e by³a zbyt nieuprzejma, ale nie mog³a d³u¿ej panowaæ nad 10 Strona 8 niepokojem, którego nie rozumia³a. Ju¿ sam fakt, ¿e w domu przeby- wa³ drugi Lyle, nieznany mieszkañcom miasteczka, by³ bardzo dziw- ny. Nigdy nie s³ysza³a, by lady Lyle mia³a syna. Czy ten m³ody cz³o- wiek w ogóle móg³by byæ jej synem? Mimo wszystko ten fakt nie powinien budziæ w niej takiego uczu- cia strachu. Czego w³aœciwie mog³a siê obawiaæ? Wesz³a na prywatny teren, to prawda. Lecz spacer po ³¹ce nie by³ ¿adnym przestêpstwem. Niczego nie zniszczy³a, nikomu nie przeszkadza³a. Dlaczego wiêc czu- ³a siê winna, zagro¿ona – jakby ten cz³owiek mia³ jakieœ wa¿ne powo- dy, by jej nie ufaæ? – Dok¹d chcesz wracaæ? – spyta³ Lyle, wci¹¿ siê uœmiechaj¹c. Mia³a racjꠖ w jego g³osie pobrzmiewa³a nuta szyderstwa. Igra³ z ni¹ bezlitoœnie. Gwennan zesztywnia³a. Tl¹cy siê w niej strach wy- buchn¹³ p³omieniem gniewu. Zdecydowanie nie podoba³ jej siê ten cz³owiek. Choæ ogromnie podziwia³a lady Lyle, nie mog³a polubiæ jej krewnego – bez wzglêdu na to, kim by³ dla pani domu Lyle’ów. – Do biblioteki. – Zdradzi³a mu ju¿ swoje nazwisko i nie by³o powodu ukrywaæ, kim jest w miasteczku. Zreszt¹ wszyscy dobrze siê tu znali. – Do biblioteki? Znów powtórzy³ jej s³owa, co zaczê³o j¹ irytowaæ. – Bibliotekê otwieraj¹ znacznie póŸniej, zdaje siê, ¿e dopiero w po³udnie. Wiem, ¿e moja ciotka zamierza siê tam dzisiaj wybraæ… – Zawsze mamy mnóstwo pracy, nawet jeœli biblioteka nie jest jeszcze otwarta – odpar³a Gwennan sztywno. Nie wiadomo, dlaczego mia³a ochotê udowodniæ mu, jak zwy- czajne i normalne jest jej ¿ycie, wymieniaj¹c wszystkie obowi¹zki, z którymi nie mog³a siê uporaæ bez wzglêdu na to, jak d³ugo by pra- cowa³a. By³a te¿ g³odna – kubek kawy, wypity w ciemnoœciach obok kuchennego pieca, to za ma³o jak na normalne œniadanie. Zamierza³a wpaœæ po drodze do piekarni Mary Long i kupiæ kilka jagodzianek, by potem rozkoszowaæ siê nimi przy lekturze nieprzeczytanych jesz- cze pism. – Ach tak, trzeba daæ zajêcie bezczynnym rêkom… choæ w dzi- siejszych czasach trudno takie znaleŸæ. Wygl¹da na to, ¿e Whitebridge wci¹¿ kieruje siê starymi zasadami. – Z³o¿y³ jej lekki uk³on, nie rusza- j¹c siê jednak z miejsca. Jeœli Gwennan nie chcia³a zepchn¹æ go ze œcie¿ki, musia³a zostaæ tam, gdzie by³a. Zastanawia³a siê w³aœnie, co uczyniæ, kiedy Lyle siêgn¹³ raptownie do jej g³owy. Uchyli³a siê instynktownie, a potem zaczerwieni³a, ujrzawszy liœæ, który wyj¹³ z jej w³osów. A on znów siê rozeœmia³. 11 Strona 9 – Czego siê boisz, Gwennan Daggert? – Zrobi³ krok w jej stronê. Gwennan cofnê³a siê pospiesznie, zaskoczona i zawstydzona swoim zachowaniem. Jego twarz nie wyra¿a³a nic prócz dobrodusznego roz- bawienia, kiedy podniós³ liœæ i obróci³ go w palcach. – Zapewniam ciꠖ kontynuowa³ – ¿e nie jadam ma³ych dziewczynek, jeœli nawet wchodz¹ tam, gdzie ich nie proszono. Ma³ych dziewczynek, które no- sz¹ liœcie na g³owie, jakby by³y nimfami lub driadami… Nie wiedzia³a, jak zareagowaæ na tego rodzaju zaczepki. Co bu- dzi³o w niej taki niepokój, zak³opotanie? Byæ mo¿e szyderstwo, które wyczuwa³a w jego g³osie. Znów poczu³a gniew. – Jestem pewna, ¿e pan tego nie robi – odpar³a lodowatym to- nem, naœladuj¹c pannê Nessê. – Zdajê sobie sprawê, ¿e wesz³am na pana teren. Bardzo przepraszam, panie Lyle. Zapewniam, ¿e to siê nie powtórzy. Nie mog³o siê powtórzyæ. Jak jednak ma zapomnieæ o tym kamie- niu, o tej prowokuj¹cej zagadce? Mia³a ochotê spojrzeæ przez ramiê na najwy¿szy, œrodkowy g³az, czu³a jednak, ¿e w ten sposób zdradzi siê przed nim, wyda coœ, co by³o tylko i wy³¹cznie jej w³asnoœci¹. Lyle wyrzuci³ liœæ. Znów wyci¹gn¹³ ku niej rêkê, tym razem chwy- taj¹c j¹ za nadgarstek, zamykaj¹c w uœcisku, z którego nie by³aby w sta- nie wyrwaæ siê, gdyby nawet próbowa³a z nim walczyæ. Zreszt¹ nie pozwala³a jej na to duma. Lyle wci¹¿ nie przestawa³ siê uœmiechaæ, lecz w g³êbi jego oczu kry³o siê coœ, co przeczy³o temu uœmiechowi. Gwennan wola³a nie wiedzieæ, co to takiego. Potem jego g³os uleg³ zmianie. Sta³ siê g³êbszy, ostrzejszy. – Co tu robi³aœ? Czego ona chce od ciebie? – W tych s³owach znów pojawi³ siê cieñ pogardy. Pochyli³ siê nad ni¹, staj¹c siê jeszcze wiêkszy i potê¿niejszy od cz³owieka, którego przed chwil¹ widzia³a. – Nie mam pojêcia – Gwennan stara³a siê zachowaæ spokój – o czym pan mówi. Jeœli ta „ona”, to lady Lyle… – Lady! – Jego twarz pociemnia³a, jakby nagle nap³ynê³a do niej wzburzona krew. – Lady! – powtórzy³, zamykaj¹c w tym s³owie pro- test i obelgê jednoczeœnie. – Pani Lyle – poprawi³a siê Gwennan. – W miasteczku u¿ywa siê tytu³u „lady”, co stanowi wyraz szacunku. Zawsze mówiono tu tak o cz³onkach pañskiej rodziny. Tak czy inaczej, nie rozumiem pana. Prawie nie znam pani Lyle. Rozmawia³yœmy ze sob¹ tylko raz, i to bardzo krótko, o ksi¹¿kach. Pañska ciotka dopiero niedawno zaczê³a przychodziæ do biblioteki. Co siê zaœ tyczy mojej obecnoœci w tym miejscu – Gwennan oœmieli³a siê w koñcu wyrwaæ rêkê z uœcisku Ly- le’a i szybko cofnê³a siê o dwa kroki – nie ma to nic wspólnego z pañ- 12 Strona 10 sk¹ rodzin¹. Czêsto chodzê na poranne spacery, zw³aszcza o tej porze roku. Lubiê las… Zwróci³ oczy w stronê pagórka, jakby chcia³ w ten sposób powie- dzieæ, ¿e nie znalaz³ jej w lesie, lecz w miejscu, które z jakiegoœ powo- du powinno zostaæ nietkniête. W tym momencie Gwennan wola³aby znieœæ wszelkie szyderstwa czy nawet gniew Lyle’a, ni¿ przyznaæ siê, co naprawdê j¹ tutaj sprowadzi³o. To by³a jej tajemnica – zagadka, która na zawsze pozostanie nierozwi¹zana, jeœli nie bêdzie mog³a zbli- ¿aæ siê wiêcej do tych kamieni. – A teraz ¿egnam pana, panie Lyle. – Odwróci³a siê na piêcie i ru- szy³a zdecydowanym krokiem, nie ogl¹daj¹c siê za siebie. Zaraz wró- ci do miasteczka, którego ona i jej podobni nigdy nie powinni opusz- czaæ. – Poczekaj! – zawo³a³ za ni¹ Lyle. Gwennan zaczê³a biec. S³ysza- ³a szelest trawy pod stopami i jakby echo jego kroków. – Tor! Tym razem nie by³ to jego g³os, wo³anie dochodzi³o gdzieœ z dala. Gwennan obejrza³a siê. Lyle rzeczywiœcie ruszy³ za ni¹, tak jak siê tego obawia³a. Okrzyk powstrzyma³ go jednak, kaza³ mu zwróciæ siê w stronê pagórka. Spomiêdzy drzew okalaj¹cych dom Lyle’ów wy³o- ni³a siê wysoka postaæ w p³aszczu z kapturem. Gwennan nie mia³a w¹tpliwoœci, ¿e to lady Lyle. Spotkanie z m³odszym Lyle’em by³o ju¿ wystarczaj¹co upokarza- j¹ce, ale obecnoœæ lady Lyle… Czu³a siê jak szpieg przy³apany na go- r¹cym uczynku! Poderwa³a siê do biegu, zwalniaj¹c tylko na moment, kiedy musia³a przeskoczyæ przez mur otaczaj¹cy posiad³oœæ Lyle’ów. Kiedy by³a ju¿ po drugiej stronie, zatrzyma³a siê wreszcie, by uspoko- iæ oddech i oszala³e serce. Zastanawia³a siê, dlaczego tak dr¿y. Wyda- wa³o jej siê, ¿e to spotkanie mia³o jakieœ g³êbsze znaczenie, którego nie pojmowa³a. Ruszy³a szybkim krokiem, staraj¹c siê myœleæ o cze- kaj¹cej j¹ pracy. Jednak choæ przez ca³y ranek próbowa³a zaj¹æ siê czymœ innym, wci¹¿ wraca³a myœlami do tego, co prze¿y³a. Widzia³a ju¿ kiedyœ te znaki! Ten fakt by³ wa¿niejszy od przykrego spotkania z panem Ly- le’em. Czy ten cz³owiek zostanie w domu Lyle’ów? A jeœli tak, to czy bêdzie mia³a jeszcze okazjê zbadaæ tajemniczy kamieñ? Ten nag³y przeskok, od nadziei do rozczarowania, wprawi³ j¹ w stan, jakiego jesz- cze nigdy nie dozna³a. Czu³a siê tak, jakby ktoœ wyci¹gn¹³ j¹ z ma³ej, przytulnej skorupy, w której spêdzi³a ca³e ¿ycie, w której czu³a siê mi³o i bezpiecznie. Teraz zmuszona zosta³a do konfrontacji z czymœ dziw- nym i nieznanym, z czymœ, czego zawsze unika³a – chyba ¿e by³a to 13 Strona 11 ksi¹¿ka, któr¹ zawsze mog³a od³o¿yæ, gdy nie mia³a d³u¿ej ochoty na rozmyœlania i spekulacje. Gwennan siedzia³a jeszcze chwilê przy biurku, rysuj¹c te dziwne, zakrzywione linie – czy zapamiêta³a je nieœwiadomie podczas poran- nej obserwacji, czy te¿ by³ to tylko twór jej wyobraŸni? Zmiê³a kartkê, wrzuci³a j¹ do kosza i zajê³a siê przygotowywaniem ksi¹¿ek zamó- wionych wczeœniej przez nauczycielkê z miejscowej szko³y. Wci¹¿ jednak nie mog³a pozbyæ siê wspomnieñ. Czu³a dziwne mrowienie na ca³ym ciele, niepokój, jakby czeka³o j¹ jakieœ trudne zadanie. Jednoczeœnie powtarza³a sobie raz po raz, ¿e to tylko g³upie omamy, co wkrótce sama sobie udowodni. 2 G wennan otworzy³a drzwi biblioteki punktualnie o dwunastej trzy- dzieœci, by wpuœciæ starego pana Stainesa, który postêkuj¹c i pow³ó- cz¹c nogami, zaj¹³ swoje ulubione miejsce przy oknie. Wkrótce potem pojawi³a siê grupa dzieci wracaj¹cych po przerwie do szko³y. Gwen- nan poch³oniêta by³a ca³kowicie spe³nianiem ich próœb i zamówieñ. Pó³ godziny póŸniej przysz³a lady Lyle, otulona tym samym szarozie- lonym p³aszczem, który mia³a na sobie rano. W pe³nym œwietle dnia Gwennan dostrzeg³a bladoœæ jej twarzy i zapadniête policzki, przez co jej kszta³tny nos wydawa³ siê jeszcze ostrzejszy ni¿ zwykle. Wygl¹da- ³a znacznie gorzej ni¿ przed tygodniem. Trzyma³a siê jednak dumnie wyprostowana i zachowa³a dawn¹ energiê. Czy przysz³a tutaj, by po- rozmawiaæ z Gwennan o jej postêpku? W jej g³osie kry³a siê jednak nieoczekiwana nuta ciep³a. – To dziwne uczucie, kiedy po tylu latach wchodzê tu i nie widzê panny Nessy – powiedzia³a niespodziewanie ciep³ym g³osem, jakby by³y przyjació³kami i zna³y siê od dawna. Jej uœmiechniête wargi by³y sinawe. Czy¿by mia³a k³opoty z ser- cem? O Lyle’ach nikt nic nie wiedzia³. Lady Lyle wyjê³a z kieszeni jak¹œ listê i poda³a j¹ Gwennan. – Obawiam siê, ¿e nie znajdê ¿adnej z tych ksi¹¿ek na pó³kach, bo to wydawnictwa specjalistyczne. Panna Nessa powiedzia³a mi jed- nak kiedyœ, ¿e mo¿na zamawiaæ równie¿ ksi¹¿ki z innych bibliotek… Gwennan przyjrza³a siê uwa¿nie ostrym, kreœlonym pewn¹ rêk¹ literom. Na pierwszy rzut oka wydawa³o siê, ¿e tworz¹ napisy w ja- kimœ obcym jêzyku, lecz po chwili uda³o jej siê je odczytaæ. Gdy tego dokona³a, poczu³a jeszcze wiêkszy niepokój. Czy lady Lyle w zawo- 14 Strona 12 alowany sposób chcia³a j¹ poinformowaæ, ¿e nie tylko wie o jej naj- œciu, ale zna tak¿e jego przyczyny? Gwennan podnios³a pióro i posta- wi³a znaczki przy czterech z szeœciu pozycji wymienionych na kartce. – Te ksi¹¿ki ju¿ tutaj s¹. Zosta³y wypo¿yczone z innych bibliotek i mo¿na to jeszcze przed³u¿yæ… – Co za pomyœlny zbieg okolicznoœci! Czy¿by lady Lyle kpi³a sobie z niej? Lepiej bêdzie, jeœli po³o¿y temu kres i od razu wyzna jej prawdê. – To by³o moje osobiste zamówienie. Oœmieli³a siê spojrzeæ w twarz starszej damy. Nie ujrza³a tam na- wet œladu szyderstwa, które tak mocno da³ jej odczuæ m³ody Lyle. Zo- baczy³a natomiast w jej ciemnych, podkr¹¿onych oczach jakby cieñ radoœci, podniecenia. – Interesujesz siê tym? Œwietnie! Choæ odwiedzi³am wiele cieka- wych i dziwnych zak¹tków œwiata, nie wiedzia³am, ¿e ostatnio doko- nano a¿ tak wielu nowych odkryæ. To mog³oby znaczy慠– zawaha³a siê. Gwennan czu³a, ¿e domaga siê od niej jakiegoœ wyznania. – Co o tym s¹dzisz? – spyta³a nagle ostro, niczym nauczyciel chc¹cy uzy- skaæ odpowiedŸ od ucznia. Pochyli³a siê do przodu, roztaczaj¹c jakiœ mocny, korzenny zapach, i wskaza³a palcem w rêkawiczce na trzeci¹ pozycjê. – O strefach geomantycznych i hipotezie, ¿e mog¹ byæ z nimi zwi¹zane potwory w rodzaju Nessie czy nawet doniesienia o UFO? – Gwennan unika³a bezpoœredniej odpowiedzi, próbuj¹c pozbieraæ my- œli. Nigdy jeszcze nie rozmawia³a z nikim o swoich zainteresowaniach. Lyle’owie byli znanymi podró¿nikami, obywatelami œwiata. Posiadali wiedzê znacznie wiêksz¹ ni¿ ktokolwiek ze znanych Gwennan ludzi. – Autorzy – doda³a po chwili – sk³onni s¹ chyba w to uwierzyæ, choæ nie opowiadaj¹ siê wyraŸnie po stronie ¿adnego z rozwi¹zañ prezento- wanych na koñcu ksi¹¿ki. Zostawiaj¹ wybór czytelnikowi. – Przytoczywszy uprzednio znane wszystkim fakty. – Lady Lyle skinê³a g³ow¹. – Bardzo chêtnie porozmawia³abym z tymi m³odymi ludŸmi. Ale co ty o tym myœlisz? Która konkluzja wydaje ci siê naj- bardziej prawdopodobna? Z pewnoœci¹ zastanawia³aœ siê nad tym. Gwennan przygryz³a wargê. Zaczyna siê. Zaraz us³yszy pytania o jej porann¹ wizytê. Jednak jakby wcale nie interesowa³o to lady Lyle. – Zwróci³aœ uwagê na stoj¹ce kamienie. Rozmawia³aœ o tym z córk¹ pana Stevensa, wspomina³ mi o tym… Gwennan poczerwienia³a. Poprzedniego lata, kiedy tak bardzo chcia³a z kimœ porozmawiaæ, zapomnia³a o tym, ¿e œwiat nie cierpi odmiennoœci. Pewnego dnia odpowiedzia³a Nancy szczerze na kilka 15 Strona 13 pytañ. I dosta³a nauczkê, kiedy zaczêto siê z niej wyœmiewaæ, ¿e „po- luje na kamienie”. Jeszcze raz przekona³a siê, jak wiele dzieli j¹ od innych mieszkañców miasteczka. – Tak – odpar³a Gwennan krótko, przechodz¹c do kontrataku. – Wesz³am tak¿e na pani teren. Chcia³am obejrzeæ te kamienie. – I co o nich myœlisz? Czy to tylko g³azy pozostawione przez lo- dowiec, jak zapewniaj¹ nas miejscowe w³adze? Tak, jak gniew da³ jej si³ê, by stawiæ czo³o m³odemu Lyle’owi, tak determinacja da³a jej odwagê, by nie ulec tej kobiecie, nie zaprzeæ siê tego, w co wierzy³a. Niech oboje siê z niej œmiej¹, jeœli maj¹ na to ochotê. – Nie, myœlê, ¿e zosta³y tam postawione celowo. – I ja jestem tego pewna. – Lady Lyle zni¿y³a g³os, wypowiadaj¹c te s³owa niemal szeptem. – Takie rzeczy fascynuj¹ mnie od wielu lat. Mo¿e mia³abyœ ochotê podyskutowaæ o tym w bardziej sprzyjaj¹cych okolicznoœciach? Wiem, ¿e to zaskakuj¹ca propozycja, ale czy nie ze- chcia³abyœ odwiedziæ mnie dziœ wieczorem i zjeœæ ze mn¹ kolacji? Zaskoczona Gwennan os³upia³a. Wiedzia³a, ¿e dot¹d tylko dwóch mieszkañców miasteczka mia³o okazjê odwiedziæ dom Lyle’ów: pan Stevens, prawnik, który bywa³ u Lyle’ów z racji swego zawodu, oraz pisarz i bibliofil, pan Warren, przybywaj¹cy do miasta tylko na lato, taki sam samotnik jak Lyle’owie. Prze³knê³a œlinê i staraj¹c siê zachowaæ kamienn¹ twarz, odpar³a: – Bardzo chêtnie. Te ksi¹¿ki… – odwróci³a siê i zdjê³a je z pó³ki za biurkiem – mia³am zwróciæ w pi¹tek. Zadzwoniê dziœ wieczorem i spytam, czy mogê zatrzymaæ je jeszcze przez dwa tygodnie, a przy okazji zamówiê pozosta³e… – Dziêkujê. – Lady Lyle skinê³a g³ow¹, jakby nie wydarzy³o siê nic wa¿nego, jakby normaln¹ rzecz¹ by³ fakt, ¿e miejscowa bibliote- karka zosta³a zaproszona do domu, który od wieków dla mieszkañców miasteczka pozostawa³ niedostêpn¹ tajemnic¹. – Kolacjê jemy o siód- mej. Mój… mój m³ody krewny przyjdzie po ciebie. – Och, nie! – Gwennan straci³a pewnoœæ siebie. – To znaczy… Nie ma potrzeby. Lubiê spacerowaæ, a to przecie¿ niedaleko. Lady Lyle ju¿ siê nie uœmiecha³a. Przygl¹da³a siê jej badawczo spod kaptura, którym ponownie okry³a g³owê. – Nie boisz siê chodziæ tamtêdy po zmroku? Gwennan rozeœmia³a siê. – Oczywiœcie, ¿e nie! Wszyscy chodz¹ tamtêdy pieszo, szczegól- nie przy dzisiejszych cenach benzyny. Poza tym i tak nie mam samo- chodu… 16 Strona 14 Lady Lyle znów siê uœmiechnê³a. – No tak, oczywiœcie. Prowadzisz oszczêdne ¿ycie. Bez zbêdnych zachcianek i marnotrawstwa. We wspó³czesnym œwiecie to naprawdê rzadkie zjawisko. Có¿, skoro tego w³aœnie chcesz… Radzi³abym jed- nak, ¿ebyœ nie schodzi³a ze œcie¿ek. Chodziæ po polu w ciemno- œciach… Gwennan zacisnê³a d³onie na krawêdzi biurka. Delikatna aluzja do jej porannej wizyty? A wiêc postanowione: ¿adnych wycieczek do kamieni, choæby kusi³y j¹ mocniej ni¿ kiedykolwiek. Lyle’owie ju¿ nigdy nie bêd¹ musieli siê obawiaæ, ¿e wkroczy na ich teren. – Bylebym nie schodzi³a ze œcie¿ek? – Tak bêdzie bezpieczniej. Lady Lyle nie powiedzia³a nic wiêcej. Zabra³a ksi¹¿ki i ruszy³a do wyjœcia. W miarê up³ywu czasu zdumienie, z jakim Gwennan przyjê³a to niespodziewane zaproszenie, zamienia³o siê w radoœæ. Podobno dom Lyle’ów pe³en by³ skarbów i pami¹tek przywiezionych przez rodzinê z niezliczonych podró¿y. Stevens nieraz mówi³, ¿e przypomina praw- dziwe muzeum. Gwennan bardzo chcia³a zobaczyæ to na w³asne oczy. Przejrzawszy jednak zawartoœæ swojej szafy, pokrêci³a g³ow¹ ze smut- kiem. Prawdopodobnie Lyle’owie przestrzegaj¹ sztywnych regu³ i ubie- raj¹ siê jak ci ludzie, których widzia³a czasem w ilustrowanych pi- smach. A ona nie mia³a ¿adnej sukienki, która nadawa³aby siê na tak¹ okazjê. W koñcu w³o¿y³a kraciast¹ spódnicê, bluzkê i aksamitny ¿akiet, jedyne porz¹dne ubranie, które posiada³a i które mia³o jej s³u¿yæ jesz- cze przez wiele lat. Wyg³adzi³a rêkawy, a potem za³o¿y³a naszyjnik z kame¹, który zostawi³a jej panna Nessa. Ciemno robi³o siê ju¿ o szóstej. Kiedy pó³ godziny póŸniej Gwen- nan wysz³a z domu, zabra³a ze sob¹ latarkê, któr¹ schowa³a do g³êbo- kiej kieszeni p³aszcza. By³a zadowolona ze swoich ciep³ych butów, lecz kiedy wiatr podniós³ skraj jej sukienki, po¿a³owa³a, ¿e nie ma d³ugiego do kostek p³aszcza, jak lady Lyle. Dom panny Nessy sta³ na skraju powoli rozrastaj¹cego siê miastecz- ka. Kiedyœ by³ czêœci¹ farmy. Ta dzielnica miasta nie mia³a oœwietlenia, ale oczy Gwennan szybko przywyk³y do ciemnoœci. Na razie nie wyj- mowa³a latarki. O tej porze ma³o kto jeŸdzi³ t¹ drog¹, a w wieczornej ciszy ju¿ z daleka us³ysza³aby zbli¿aj¹cy siê samochód. Po chwili brukowana ulica zamieni³a siê w w¹sk¹ poln¹ drogê, wytyczon¹ wówczas, gdy Lyle’owie sprowadzili do Whitebridge 2 – Gwiezdny kr¹g 17 Strona 15 pierwszy samochód, gdy babcia Gwennan by³a jeszcze m³od¹ dziew- czyn¹. Niebo pokrywa³a warstwa chmur wystarczaj¹co gruba, by zas³o- niæ wschodz¹cy ksiê¿yc. Przedzieraj¹c siê przez sterty suchych liœci, Gwennan pomyœla³a przelotnie, ¿e warto by³oby obejrzeæ tajemnicze kamienie w blasku ksiê¿yca. Szkoda, ¿e nie uczyni³a tego, kiedy nie by³o jeszcze za póŸno na tak¹ wyprawê. Dotar³a ju¿ niemal do dwóch wysokich s³upów, znacz¹cych miej- sce, w którym od g³ównej drogi odchodzi³a aleja prowadz¹ca do domu Lyle’ów, gdy zauwa¿y³a dziwn¹ zmianê w mrocznym krajobrazie. Zapad³a niezwyk³a cisza. Nawet najmniejszy powiew wiatru nie poru- sza³ ŸdŸb³ami traw, nie podnosi³ suchych liœci. Umilk³y nocne ptaki. Cisza stawa³a siê przyt³aczaj¹ca, niemal groŸna. Gwennan zacisnê³a d³oñ na latarce. Po chwili jednak odsunê³a od siebie ten dziwny niepokój. Z pew- noœci¹ nie mia³a siê czego obawiaæ. Chodzi³a t¹ drog¹ wiele razy, za- równo w nocy, jak i w dzieñ. Jeszcze kilka kroków i zobaczy dom Ly- le’ów zas³oniêty teraz przez krzewy – jeszcze tylko kilka kroków. Poczu³a nagle straszliwy smród, który uderzy³ j¹ niczym piêœci¹. Nie by³ to skunks. By³o to coœ mocniejszego, wstrêtniejszego od wszystkiego, z czym dot¹d siê spotka³a. Smród skupiony na niewiel- kiej przestrzeni, wymierzony prosto w ni¹. Zach³ysnê³a siê, przez mo- ment myœla³a, ¿e zwymiotuje. Jakaœ padlina? Gwennan wyjê³a latarkê, nacisnê³a prze³¹cznik i skierowa³a na dro- gê promieñ œwiat³a. Staraj¹c siê nie oddychaæ zbyt g³êboko, by nie wci¹gaæ w nozdrza tego paskudnego odoru, przyspieszy³a kroku. Ze strachu nie rozgl¹da³a siê na boki. Smród zacz¹³ wreszcie traciæ na sile. Musia³a ju¿ min¹æ jego Ÿró- d³o. By³ w³aœnie sezon polowañ i zawsze trafiali siê jacyœ bezmyœlni myœliwi, którzy zostawiali ranione zwierzê w³asnemu losowi, pozwa- laj¹c mu umieraæ powoli, w mêczarniach. Z pewnoœci¹ jednak ktoœ z mieszkañców domu odnalaz³by pad³e zwierzê, nim osi¹gnê³oby taki stopieñ rozk³adu. Gwennan podœwiado- mie wci¹¿ czegoœ nas³uchiwa³a, ale jedynym dŸwiêkiem zak³ócaj¹- cym nocn¹ ciszê by³ chrzêst jej butów na ¿wirowej drodze. Ten dŸwiêk wydawa³ jej siê bardzo g³oœny… za g³oœny… Dlaczego? Gwennan przyspieszy³a jeszcze kroku. Wysz³a wreszcie zza pozbawionego liœci ¿ywop³otu i ujrza³a wy- pe³nione œwiat³em okna domu. Mimo to nie wy³¹czy³a latarki a¿ do chwili, gdy stanê³a przed frontowymi drzwiami. By³y ciê¿kie, wyko- nane z grubych, poczernia³ych ze staroœci desek, zawieszone na ma- 18 Strona 16 sywnych, rêcznie kutych zawiasach. Poœrodku znajdowa³a siê ko³atka o niezwyk³ym, wyszukanym kszta³cie. Gwennan podnios³a j¹ i nie- chc¹cy, ku w³asnemu zak³opotaniu, narobi³a ogromnego ha³asu. Drzwi otworzy³y siê niemal natychmiast, rzucaj¹c na ni¹ strumieñ jasnego œwiat³a. Gwennan wesz³a do ogromnego holu, jak¿e innego od wszystkich pomieszczeñ, jakie widzia³a do tej pory. Tak wiele rze- czy przyci¹gnê³o od razu jej wzrok, ¿e nie wiedzia³a nawet, kto jej otworzy³, dopóki nie us³ysza³a g³osu: – Panna Daggert… Wiêc to pani jest tym nieustraszonym wêdrow- cem, którego nie przera¿a nawet najciemniejsza noc. Oczywiœcie, by³ to Tor Lyle we w³asnej osobie. Nawet tutaj jego z³ota g³owa wci¹¿ przyci¹ga³a œwiat³o, b³yszcza³a. Trudno uwierzyæ, ¿e w³osy mog¹ mieæ tak metaliczny po³ysk. Byæ mo¿e wydawa³y siê tak jasne poprzez kontrast, Tor ubrany by³ bowiem w czarn¹ koszulê ze stójk¹ i marynarkê z ciemnego aksamitu. Na szyi nosi³ z³oty ³añ- cuch, przyæmiony nieco blaskiem jego zdumiewaj¹cych w³osów. Wi- sior na ³añcuchu pokryty by³ tak gêst¹ sieci¹ linii, ¿e bez bli¿szych oglêdzin nie da³o siê okreœliæ, jaki w³aœciwie tworz¹ wzór. Wzd³u¿ œcian holu znajdowa³y siê w równych odstêpach nisze z lampkami oœwietlaj¹cymi wystawione w nich przedmioty. Gwennan dojrza³a jakieœ ma³e pos¹gi, p³ytki, pas przedziwnie plecionej lub wy- szywanej tkaniny. Rzeczywiœcie by³o to muzeum! Gospodarz, jakby czytaj¹c w jej myœlach, wyci¹gn¹³ rêkê w teatral- nym geœcie, zapraszaj¹c j¹ ku najbli¿szej niszy. Znajdowa³ siê w niej pos¹¿ek przedstawiaj¹cy kobietê, której nogi zamienia³y siê w pieñ drze- wa, okryty grub¹, szorstk¹ kor¹. Wyci¹gniête w górê ramiona tworzy³y ga³êzie, z czubków palców wyrasta³y liœcie, zaœ d³ugie w³osy przekszta³- ca³y siê w cieñsze ga³¹zki, tak¿e poroœniête liœæmi. Ca³oœæ utrzymana by³a w pastelowych barwach, liœcie lœni³y zie- leni¹, choæ na ich krawêdziach pob³yskiwa³o tak¿e z³oto, zaœ cia³o kobiety, w jego najbardziej cz³owieczej czêœci, wykonane by³o w ca- ³oœci z tego cennego kruszcu. Maleñkie oczy w owalnej twarzy kobie- ty by³y otwarte, a odpowiednio ustawione œwiat³o odbija³o siê w nich ¿ywym blaskiem, podczas gdy jej twarz wyra¿a³a dzik¹ ekstazê po- mieszan¹ z bezbrze¿nym smutkiem. Gwennan wpatrywa³a siê w pos¹¿ek jak urzeczona, ogarniêta si³¹ wyobraŸni, któr¹ t³umi³a w sobie przez tak wiele lat. Wydawa³o jej siꠖ choæ bez w¹tpienia by³ to tylko efekt wywo³any starannym usta- wieniem lampki – ¿e liœcie dr¿¹, ¿e w³osy kobiety lekko faluj¹. Czu³a siê tak, jakby zagl¹da³a przez okno do innego œwiata, zamieszkanego przez nieznane jej istoty. 19 Strona 17 – Podoba ci siê Myrrah? – Prys³ czar zaklêcia, które rzuci³ na ni¹ pos¹¿ek. Gwennan zamruga³a gwa³townie, zaczerwieni³a siê. Nie lu- bi³a tego cz³owieka, bo tak ³atwo j¹ przejrza³, irytowa³o j¹, ¿e z tak¹ pogard¹ traktowa³ jej dzieciêcy zachwyt. Wyczuwa³a w nim coœ z³e- go, co zagra¿a³o jej w sposób, którego jeszcze nie rozumia³a. Nie by³a w stanie okreœliæ tego, co czu³a. – Myrrah? – Piêkna córka drzew. Ludzie nazywali kiedyœ takie istoty nim- fami. – Tor Lyle spojrza³ na pos¹¿ek. – Piêkna rzecz, prawda? Nie znamy nawet nazwiska twórcy. Jednak patrz¹c na to, cz³owiek go- tów jest uwierzyæ w te stare legendy, ¿e kiedyœ nawet drzewa mia³y dusze. Widzia³aœ ju¿ Myrrah, obejrzyjmy teraz Nikon. Ciekaw je- stem twojego zdania. Znajdujê w tych dzie³ach pewne podobieñ- stwo. Podeszli do nastêpnej niszy. Kry³ siê w niej inny pos¹¿ek, przed- stawiaj¹cy istotê stoj¹c¹ na szeroko rozstawionych nogach, ca³kiem podobnych do ludzkich, tyle ¿e w miejscu stóp znajdowa³y siê ob³e, bezpalce zakoñczenia przypominaj¹ce szerokie p³etwy. Skóra mia³a srebrny po³ysk, a blask ukrytej lampki podkreœla³ okrywaj¹ce j¹ mi- sternie rzeŸbione, maleñkie ³uski. Postaæ pochyla³a siê lekko do przo- du, wyci¹gaj¹c przed siebie zakrzywione ramiona, jakby chcia³a coœ obj¹æ. Te szczup³e rêce zakoñczone by³y zwierzêcymi ³apami, z któ- rych wyrasta³y ogromne szpony, rozstawione szeroko, jakby za chwilê mia³y coœ rozszarpaæ. Wra¿enie to pog³êbia³a jeszcze wciœniêta w ra- miona g³owa, wyraŸnie przygotowana do ataku. G³owa ta by³a karyka- turalnym po³¹czeniem ludzkiej i ma³piej fizjonomii. Nie okrywa³y jej w³osy, za to od œrodka niskiego czo³a a¿ do karku bieg³ poszarpany grzebieñ. Pomiêdzy wy³upiastymi oczami znajdowa³ siê p³aski nos, oznaczony jedynie przez niewielk¹ dziurkê. W lekko rozchylonych ustach, znajduj¹cych siê tu¿ nad krawêdzi¹ pozbawionej brody ¿u- chwy, po³yskiwa³y ostre zêby, zadziwiaj¹co bia³e i lœni¹ce. By³o to potworne, koszmarne stworzenie, równie obce, jak nimfa, ale ca³ko- wicie przesi¹kniête z³em. – Nikon. – Gwennan znów powtórzy³a imiê. Zmarszczy³a brwi, staraj¹c siê nie przygl¹daæ pos¹¿kowi ze zbyt wielkim zainteresowa- niem, choæ bardzo j¹ to kusi³o. Te dziwne stworzenia pochodzi³y z zu- pe³nie nie znanej jej mitologii. Imiona podane przez Tora nie budzi³y u niej ¿adnych skojarzeñ. – Tak. – Znów us³ysza³a szyderstwo w jego g³osie. Przez moment spodziewa³a siê niemal, ¿e wyœmieje g³oœno jej ignorancjê. – Tutaj, z kolei… 20 Strona 18 – Panno Daggert… – Ten przyjazny g³os by³ niczym orzeŸwiaj¹- ca bryza. Usun¹³ przykr¹ atmosferê, jak¹ usi³owa³ stworzyæ Tor Lyle. Gwennan odwróci³a siê, by powitaæ gospodyniê. Pani domu mia³a na sobie aksamitn¹ d³ug¹ sukniê o prostym kro- ju. Strój ten dodawa³ jej powagi – przypomina³a kap³ankê z innego œwiata, jak¿e odmiennego od tego, w którym ¿y³a Gwennan. Szara suknia przewi¹zana by³a w pasie ozdobnym sznurem. Na szyi lady Lyle mia³a srebrny ³añcuch, na którym wisia³ okr¹g³y dysk z odwróconym rogami do góry sierpem ksiê¿yca. – Tak… – Lady Lyle zerknê³a na Tora. Gwennan, która nigdy nie uwa¿a³a siê za szczególnie spostrzegawcz¹, wyczu³a teraz wyraŸnie jakieœ napiêcie; jakby miêdzy tym dwojgiem toczy³ siê jakiœ spór, nie- zrozumia³y dla zwyk³ych ludzi. Tor ust¹pi³ bez s³owa protestu, choæ na jego twarzy widaæ by³o wyraz szyderstwa. Gwennan cofnê³a siê, pozwalaj¹c, by lady Lyle za- prowadzi³a j¹ do s¹siedniego pokoju. By³a oczarowana, oszo³omiona, zachwycona jak nigdy dot¹d. Lady Lyle usiad³a u szczytu ciemnego starego sto³u, na krzeœle z wy- sokim, wygiêtym w ³uk oparciem. Sw¹ postaw¹ i zachowaniem przy- pomina³a królow¹ na tronie. Gwennan czu³a siê zagubiona, siedz¹c na podobnym krzeœle. Od czasu do czasu przesuwa³a palcami po mister- nie rzeŸbionych porêczach, nie mog¹c im siê dobrze przyjrzeæ. Tor Lyle zaj¹³ miejsce naprzeciwko Gwennan, po drugiej stronie tego wielkiego sto³u, na którym kryszta³y, porcelana, obrus i serwetki tworzy³y nieco jaœniejsze wysepki. Ani razu nie w³¹czy³ siê do rozmo- wy prowadzonej przez lady Lyle. Co jakiœ czas siêga³ do pucharu na wysokiej nó¿ce i popija³ ma³ymi ³yczkami bursztynowe wino. Gwen- nan na wszelki wypadek wola³a nie piæ ¿adnych trunków. W gospo- darstwie panny Nessy nie by³o miejsca na takie zbytki i nie wiedzia³a, jak zareaguje na alkohol. Lady Lyle przyjê³a jej odmowê skinieniem g³owy, jakby pochwa- la³a tê decyzjê. Gwennan zauwa¿y³a z ulg¹, ¿e i ona nie pozwoli³a na- pe³niæ swego kielicha. Tor Lyle nie odzywa³ siê ani s³owem. Jego oczy, lekko przymru- ¿one, jak podczas ich pierwszego spotkania przy kamieniach, zwraca- ³y siê raz ku Gwennan, to znów ku lady Lyle. Wygl¹da³ jak cz³owiek, który musi koniecznie rozwi¹zaæ jak¹œ zagadkê. Kiedy skoñczyli ju¿ jeœæ, pani domu zaprowadzi³a ich do innego pokoju, którego œciany wy³o¿one by³y deskami pokrytymi licznymi rysunkami o barwach tak œwie¿ych, jakby nie ima³ siê ich czas. Mo¿na by³o odnieœæ wra¿enie, ¿e artysta dopiero przed chwil¹ oderwa³ wilgotny 21 Strona 19 pêdzel od powierzchni malowid³a. Obrazy przedstawia³y ludzkie po- staci, za którymi wznosi³y siê mury miast – niektóre z nich narysowane zosta³y bez zachowania perspektywy, tak, jak malowano w przesz³oœci. Poszczególne obrazy jakby ³¹czy³y siê ze sob¹. Gwennan zrozumia³a, ¿e przedstawia³y jak¹œ jedn¹ historiê, bowiem wystêpowa³y na nich te same postaci. Nie mia³a jednak czasu przyjrzeæ im siê dok³adniej, gdy¿ lady Lyle po³o¿y³a na stole ca³kiem wspó³czesne fotografie. W porównaniu ze œciennymi malowid³ami wygl¹da³y szaro i ubogo. Gwennan od razu rozpozna³a sfotografowane miejsca. Zdjêcia przedstawia³y kamienie, które ogl¹da³a minionego ranka. Lady Lyle skinê³a g³ow¹, przygl¹daj¹c siê uwa¿nie twarzy dziew- czyny. – Tak – powiedzia³a z o¿ywieniem. – Tego w³aœnie powinniœmy szukaæ. Te kamienie znajduj¹ siê na œcie¿ce, która… – Gwa³townym ruchem d³oni odsunê³a fotografie na bok, ods³aniaj¹c mapê, na której wyrysowano szkar³atn¹ liniê, tak intensywnie czerwon¹, ¿e zdawa³a siê pulsowaæ w³asnym ¿yciem. Poza tym mapa by³a pociemnia³a ze staroœci, a pozosta³e linie mocno wyblak³e. Gwennan musia³a przyj- rzeæ siê jej bardzo uwa¿nie, by rozpoznaæ znane sobie punkty orienta- cyjne. Z pewnoœci¹ by³a to mapa doliny, choæ nie zaznaczono na niej ¿adnych budynków ani farm. – …krzy¿uje siê z inn¹ œcie¿k¹, biegn¹- c¹ z pó³nocy. Rzeczywiœcie, na mapie by³a druga kreska, niegdyœ zapewne rów- nie¿ czerwona, teraz ledwie ró¿owawa. – Widzisz, skrzy¿owanie jest dok³adnie przy kamieniach na wzgó- rzu! – Nigdy nie patrzy³am stamt¹d na pó³noc. – Gwennan oœmieli³a siê przesun¹æ palcem po tej starszej, wyblak³ej linii. – Te znaki… – z pewnoœci¹ nie by³y to jakieœ przypadkowe plamki, lecz celowo na- niesione oznaczenia – to tak¿e kamienie? – Na tym pagórku znajduje siê trójk¹tna ska³a ustawiona tak, by wskazywa³a w tê stronê. – Lady Lyle dotknê³a palcem mapy. – Le¿y na mniejszych kamieniach, podparta w trzech punktach. Ciekawe, co powiedzieliby o tym eksperci od g³azów polodowcowych! – Strefy geomantyczne… A punkty przeciêcia, to… – Miejsca Mocy! Tak jest. Niektóre znacznie wiêksze od tego. Stonehenge czy Canterbury, od wieków uznawane za miejsca œwiête, Glastonbury… Wszêdzie tam znajduj¹ siê strefy geomantyczne. Stre- fy te, jak wiesz, to linie si³y magnetycznej, co po czêœci zosta³o ju¿ dowiedzione czy te¿ odkryte na nowo. Wczeœniej czy póŸniej ludzie, 22 Strona 20 którzy mówi¹ o tym od lat, zostan¹ przywróceni do ³ask. Kiedyœ wie- dziano, jak korzystaæ z tych si³, jak nad nimi panowaæ. Ludzie dyspo- nowali Moc¹, jakiej wspó³czeœni nie mog¹ sobie nawet wyobraziæ. – Mówi³a coraz szybciej i szybciej, na jej twarzy ukaza³ siê rumieniec. Widaæ by³o, ¿e naprawdê pasjonuje j¹ ten temat. – Zapomniana… – Lady Lyle zamknê³a oczy. Oddycha³a szybko, p³ytko, jej rêka osunê³a siê bezw³adnie na skraj sto³u. Gwennan zerwa³a siê na równe nogi. Zaniepokojona dotknê³a jej bezw³adnych, zimnych d³oni. Lady Lyle bez w¹tpienia by³a chora. Gwennan spojrza³a na Tora Lyle’a, który ca³y czas siedzia³ spokojnie na swoim miejscu, nie bior¹c udzia³u w rozmowie. Teraz tak¿e siê nie poruszy³, choæ widzia³ z pewnoœci¹, ¿e lady Lyle potrzebuje pomocy. – Ona jest chora! Powinniœmy wezwaæ doktora Hughesa! Tor przecz¹co pokrêci³ tylko g³ow¹. Na jego usta znów powróci³ drwi¹cy uœmiech. Potem wsta³, by poci¹gn¹æ za sznur wisz¹cy obok wielkiego ko- minka. Lady Lyle poruszy³a siê lekko, unios³a powieki i spojrza³a pro- sto w oczy Gwennan. Jej twarz by³a œmiertelnie blada, a d³onie, za- mkniête w uœcisku dziewczyny zimne, bezw³adne. Odetchnê³a g³êboko kilka razy, potem uœmiechnê³a siê, choæ by³ to ledwie cieñ uœmiechu, którym przywita³a Gwennan. – Przestraszy³am ciê, moje dziecko? To nic takiego. Gdy ktoœ ¿yje tak d³ugo jak ja, czasami nawet odrobina emocji mo¿e mu zaszkodziæ. Nie martw siê, zaraz wrócê do siebie… Gwennan wypuœci³a jej d³onie, kiedy do pokoju wesz³a œniada s³u- ¿¹ca. Postawi³a na stole przed lady Lyle tacê z pucharem wykonanym z zakrzywionego rogu, tak ma³ym, ¿e stworzenie nosz¹ce owe rogi nie mog³o byæ wiêksze od kota. Lady Lyle wyci¹gnê³a powoli rêkê, pod- nios³a niezwyk³y puchar i wypi³a jego zawartoœæ. Kiedy go odstawi³a, usiad³a prosto, natychmiast odzyskuj¹c dawny wygl¹d i energiê. 3 G wennan schowa³a siê g³êbiej pod ko³drê, gdy domem zatrz¹s³ po- tê¿ny grzmot. Sekundê póŸniej noc rozjaœni³a kolejna b³yskawica, któ- rej towarzyszy³ huk podobny do wystrza³u armatniego. Piorun musia³ uderzyæ w jedno z pobliskich drzew. Jednak to nie grzmoty wyrwa³y Gwennan ze snu. Obudzi³a siê w jednej sekundzie, jakby na czyjeœ wezwanie, potê¿niejsze od b³y- skawic i burzy szalej¹cej za oknem. 23