Nocny Klub - PATTERSON JAMES

Szczegóły
Tytuł Nocny Klub - PATTERSON JAMES
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Nocny Klub - PATTERSON JAMES PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Nocny Klub - PATTERSON JAMES PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Nocny Klub - PATTERSON JAMES - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PATTERSON JAMES Nocny Klub JAMES PATTERSON Prolog Noc detektywa Long Beach, Nowy Jork, marzec 1986 Ta noc, kiedy postrzelono Johna Stefanovitcha, byla niezwykle mrozna, a gwiazdy swiecily na zimowym niebie jasniej niz kiedykolwiek.Krotko po polnocy Stefanovitch stapal ciezko po skrzypiacym, mocno zamarznietym chodniku z desek w Long Beach. Nucil "Dziewczyne z plazy", jedna z tych okropnych piosenek popularnych w miejscowosciach nadmorskich, ktore na ogol przywolywaly mu usmiech na usta. Skupiony, ostroznie rozgladal sie po cichej, piaszczystej, nadmorskiej dzielnicy. Grobowy Tancerz byl w poblizu. Stefanovitch czul to przez skore. Mial chyba jakis szosty zmysl, paranormalny dar. Ten dran, ktorego tropil niemal od dwoch lat, byl tak blisko, ze Stefanovitch dostal gesiej skorki. W koncu wrocil na Florida Street, odludny zaulek, w ktorym umowil sie ze swoimi detektywami. Dotarl tam dziesiec minut przed czasem, wiec zeby uporzadkowac mysli, poszedl drewnianym chodnikiem na spacer w strone New York Avenue. Zebrala sie cala druzyna: czternastu detektywow do spraw narkotykow. Polaczona ekipa okregu Nassau i Nowojorskiego Wydzialu Policji. Kazdy z policjantow zaangazowanych do akcji przeciwko Grobowemu Tancerzowi zostal wybrany po dlugim namysle. Stefanovitch zaczal sie witac, poklepujac kolegow po plecach, gawedzac to z tym, to z innym. Nie wywyzszal sie, chociaz byl porucznikiem. Moze nigdy nie byl z siebie szczegolnie dumny; nie uwazal w kazdym razie, zeby otrzymanie dystynkcji porucznika mialo jakies szczegolne znaczenie. A moze pojmowal swiat w inny sposob i byl bardziej cyniczny niz ktorykolwiek z podleglych mu detektywow. Chodzil ubrany w wytartakurtke z czarnej skory, wlozona na szarabluze z kapturem. W tym stroju, przy wzroscie metr osiemdziesiat piec wydawal sie bardzo wysportowany i silny. Pognieciony, czarny filcowy kapelusz przykrywal ciemne, krecone, niesforne wlosy. Oczy Stefanovitcha mialy chlodny, ciemnobrazowy odcien, ktory stawal sie cieplejszy, gdy policjant kogos polubil. Ludzie mowili, ze Stefanovitch wyglada jak zblazowany amant filmowy, a on wcale sie o to nie obrazal. Uwazal, ze w obecnych czasach zblazowani amanci filmowi rzadza swiatem. Klapy bagaznikow otworzyly sie niemal bezglosnie w naelektryzowanej ciemnosci Florida Street. Pojawily sie magnum trzysta piecdziesiat siedem, dubeltowki dwunastki - bron przydzialowa w Nowojorskim Wydziale Policji i w okregu Nassau - oraz ladownice pelne amunicji. Wydawalo sie, ze nadmorska dzielnica za chwile wyleci w powietrze. Ta akcja antynarkotykowa miala byc wieksza niz slynny Francuski Lacznik. Az dwiescie kilogramow; ponad poltora miliona dawek dla dwustu piecdziesieciu tysiecy nowojorskich narkomanow. Przygotowywali atak na Alexandre'a St.-Germaina, drania zwanego Grobowym Tancerzem, czlowieka, ktory przez ostatnie dwadziescia dwa miesiace byl obsesja Stefanovitcha. To tez nie bylo sprawa przypadku. Stefanovitchowi zawsze przydzielano najwazniejsze sprawy narkotykowe w Nowojorskim Wydziale Policji. Mial talent i uwielbial wyzwania. Przez kilka ostatnich lat byl w wydziale czlowiekiem od "powaznych zadan". Liczono sie z nim. Stefanovitch w koncu zwrocil sie do swojego zastepcy. Detektyw nazywal sie Misiek Kupchek i wazyl sto trzydziesci kilo. -Jestes gotowy, Charlie Chanie? -Ach, medrzec nigdy nie jest gotowy, zeby spacerowac noca po ciemnym zaulku. - Kupchek usmiechnal sie jak korpulentny chinski detektyw z filmu. -Pieprz sie, Charlie - odparl Stefanovitch. John i Anna Stefanovitch, BrooklynHeights Kilka godzin wczesniej Stefanovitch i jego zona Anna byli na kolacji w eleganckiej restauracji "River Cafe", wtulonej pod most brooklynski.Po kolacji wrocili do swojego mieszkania w Brooklynie i zakradli sie na kryty basen na dachu. Byl zamykany o dziewiatej, ale Stefanovitch mial klucz. Przyniosl magnetofon i tanczyli na dachu w rytm bluesa Roberta Craya i do muzyki romantycznego Brazylijczyka, Laurindo Almeidy. -Lamiemy prawo, ktorego przysiegales bronic - szepnela Anna przytulona do jego policzka. Byla taka miekka i tak przyjemnie bylo ja trzymac w ramionach. I wspaniale tanczyla wolne rytmy, elegancka i namietna. -To kiepskie prawo. Nie daje sie stosowac - odszepnal Stefanovitch. -Ale z ciebie policjant. Nie masz szacunku dla wladzy. -Zebys wiedziala. Znam zbyt wiele osob z kregow rzadzacych. Zaczal rozpinac sukienke Anny, zielona jak jej oczy i zlocista jak wlosy. Material pod jego palcami sprawiala wrazenie najdelikatniejszego jedwabiu. -Teraz w dodatku chcesz mnie obnazyc w miejscu publicznym? - Anna usmiechnela sie lekko. -Moze... na poczatek. Mam jeszcze ochote na popelnienie kilku innych przestepstw. Zrzucili z siebie wieczorowe stroje, poplywali troche, a potem dryfowali rozmarzeni w oswietlonym promieniami ksiezyca basenie, pod szklanym dachem i blyszczacymi gwiazdami. Przy Annie Stefanovitch bywal cudownie romantyczny. Nauczyl sie ja zaskakiwac: tuzin roz przyslanych do szkoly podstawowej, w ktorej Anna uczyla czwarta klase; wypad na weekend na narty do Vermont; zlote kolczyki, ktore przez godzine sam wybieral w domu towarowym Saksa. Wyciagnal rece i przyciagnal j a do siebie w glebokim koncu basenu. Zielone, urzekajace oczy Anny byly madre i pelne ciepla. Jej cialo lsnilo w swietle ksiezyca. Uosabiala marzenie, ktore nosil w sobie od czasow szkolnych. Pasowali do siebie idealnie. -Czasami trudno mi uwierzyc, ze tak bardzo cie kocham - szepnal, dyszac lekko. - Anno, kocham cie bardziej niz wszystkie inne rzeczy w moim zyciu razem wziete. Zginalbym bez ciebie. To smutne, ale prawdziwe. -Nie takie znowu smutne, Stef. Kochali sie w niebieskozielonej wodzie basenu, najpierw delikatnie, a potem z pasja. W srodku najzimniejszego od lat marca. W tej chwili John Stefanovitch byl pewien, ze posiada wszystko, czego kiedykolwiek oczekiwal od zycia. Dopadniecie St.-Germaina zwienczyloby dzielo. Grobowy Tancerz, Long Beach Alexandre St.-Germain opuscil eleganckie przyjecie wydane w apartamencie przy Piatej Alei na Manhattanie dopiero po pomocy. W spotkaniu brali udzial przede wszystkim bankierzy i najlepsi maklerzy z Wali Street oraz ich zony - starannie wyselekcjonowane mlode laleczki. Przygrywal bardzo dobry zespol czarnych muzykow, ktorzy zdecydowanie nie pasowali do tego miejsca.Natomiast St.-Germain pasowal doskonale. Byl wytworny i bardziej blyskotliwy niz kazdy z tych bankierow; bogaty i szanowany europejski inwestor z nieograniczonym kapitalem... Teraz Grobowy Tancerz zblizal sie do Long Beach Island. Jechal ciemnym sportowym samochodem. Kilka ostatnich tygodni uwazal za szczegolnie udane. Tworzyl strategie, ktora miala zdecydowanie zmienic oblicze przestepczosci zorganizowanej. Mial poparcie finansowe, zarowno w Nowym Jorku, jak i za granica. Musial jedynie dopilnowac, zeby w ciagu kilku nastepnych, najwazniejszych miesiecy wszystko poszlo dobrze. Przeszkadza mi tylko jeden czlowiek, pomyslal przejezdzajac przez most prowadzacy do Long Beach. Detektyw Stefanovitch postanowil mozliwie najbardziej utrudnic - ba, wrecz uniemozliwic - zycie St.-Germaina w Ameryce. Byl w tym mistrzem, wytrwaly i bystrzejszy niz wiekszosc policjantow. Juz spowodowal wiecej klopotow i zamieszania, niz St.-Germain mogl zniesc. Dwukrotnie wysledzil St-Germaina w Europie. Wystawil ekipy obserwujace jego mieszkanie przy Central Park West. Pewnego wieczom udal sie za St.-Germainem do "Le Cirque" i praktycznie przesluchal wlasciciela restauracji, Sirio Maccioniego. To pragnienie zwyciestwa wbrew wszelkiemu prawdopodobienstwu, walki z wiatrakami, zdawalo sie byc amerykanska specjalnoscia. St.-Germain widzial na wlasne oczy, jak na poczatku lat siedemdziesiatych Amerykanie poniesli sromotna kleske w Azji Poludniowo-Wschodniej. Teraz, w Nowym Jorku, tez odniosa porazke. Stefanovitch rzucal mu wyzwanie, a na to St.-Germain nie mogl sobie pozwolic. Jego sportowy samochod w koncu wjechal do Long Beach i St.-Germain nacisnal mocno na pedal gazu. Dzisiaj ktos dostanie porzadna nauczke. John Stefanovitch, Long Beach Czternastu detektywow z okregu Nassau i z Nowojorskiego Wydzialu Policji szlo jeden za drugim, tworzac nierowne linie po obydwu stronach Ocean View Street w Long Beach.Mineli czterdziestoletnie domy i kilka irlandzkich barow przy waskiej ulicy. Gdzieniegdzie stala budka, w ktorej sprzedawano pizze, albo rozlatujacy sie sklepik, zabity deskami na zime. -Przydalby sie kawalek pizzy - rozmarzyl sie nagle Kupchek. - Z salami, z cebula i z podwojnym serem. -A mnie by sie przydal partner zdrowy na umysle - szepnal w odpowiedzi John Stefanovitch. Dotarli do jeszcze wezszej uliczki o nazwie Louisiana. Po jej obu stronach staly zaparkowane samochody, powgniatane i zardzewiale, podobnie jak ociekajace wilgocia domki plazowe. Na samym koncu ulicy detektywi weszli w ostry zakret, ktory rozszerzal Sie pod koniec. Po obu jego stronach staly, jak wieze straznicze, dwa wielkie domy letniskowe. Stefanovitch wiedzial o St.-Germainie wszystko: ze byl obecnie postacia numer jeden w swiatku narkotykowym w Europie, najwiekszym dostawca narkotykow, jaki dzialal w ciagu ostatnich lat; ze w niektorych czesciach swiata jest znany jako biznesmen, uczciwy finansista i inwestor- co znacznie utrudnia przylapanie go na goracym uczynku. Wiedzial, ze St.-Germain i jego organizacja wkraczaja na teren Stanow Zjednoczonych; ze St.-Germain opracowal skomplikowany, niezwykle sprawny system kontroli przestepczosci zorganizowanej w Europie, znany pod nazwa "prawo ulicy". Prawo ulicy odnosilo sie zarowno do przestepcow, jak i do policji. Zawieralo surowe przepisy i wszyscy je znali. Rozprawiano sie bezlitosnie z szefami konkurencyjnych grup przestepczych, jak rowniez z policjantami, prokuratorami, a nawet z sedziami, ktorzy popadli w konflikt z systemem St.-Germaina. Zwyczajowymi formami kary byly morderstwo i sadystyczne tortury. Powszechnie stosowano zemste na przyjaciolach i czlonkach rodziny. Alexandre St.-Germain twierdzil, ze nie ma zamiaru zyc wedlug zasad slabeuszy. Tej nocy Stefanovitch i podlegli mu detektywi z wydzialu narkotykow lamali prawo ulicy. Przygotowywali atak na duza amerykanska wytwornie narkotykow, nalezaca do St.-Germaina. Wzrok Stefanovitcha przyciagnelo nagle cos po lewej stronie slepej ulicy. Zgasly swiatla w stojacym tam domu. -Z lewej. Widziales? - szturchnal go Misiek Kupchek. Wszyscy zatrzymali sie w pol kroku. Wiatr od oceanu gwizdal im za plecami niemal zlowieszczo. -Co to bylo? - szepnal Kupchek. - Mam nadzieje, ze to po prostu ktos, kto bardzo pozno udal sie do lozeczka. -Nie wiem. Uwazaj. - Stefanovitch powoli uniosl swojego remingtona. Zrobilo mu sie niedobrze, pierwsza oznaka naplywajacej adrenaliny. Swiecacy poprzez drzewa ksiezyc okrywal wszystko dziwna, czamo-biala mozaika. -Hej, detektywi! A to dopiero pieprzona niespodzianka, co? - zagrzmialo znienacka. -Hej!... Tutaj! Inne glosy odezwaly sie po drugiej stronie waskiej uliczki. W ciemnosciach krylo sie kilku mezczyzn. -Nie! Tutaj, sukinsyny! Oslepil ich rzad zapalonych nagle latarek. Jasne snopy krzyzowaly sie we wszystkich kierunkach. I zaraz po obydwu stronach ulicy rozpoczela sie strzelanina - smiertelna mieszanka halasu i oslepiajacego swiatla. -Na ziemie. Wszyscy na ziemie! - wrzasnal Stefanovitch, zwalniajac bezpiecznik. Nacisnal spust i poczul, jak jego cialo zaczyna dzialac automatycznie. -Na ziemie! - powtorzyl strzelajac do snopow swiatel. - Wszyscy na ziemie! Na ulicy wybuchlo pandemonium. Detektywi krzyczeli i przeklinali. Stefanovitch w koncu padl na brzuch. Nie mogl zlapac oddechu. Pomyslal o Annie. Moze juz nigdy jej nie zobaczy. Przycisnal sie do zamarznietego betonu. Nie wiedzial, czy go trafili, czy nie. Naprawde nie wiedzial. Nos mial pelen odoru oleju napedowego i benzyny. Stefanovitch pelznal na brzuchu, az znalazl sie pod tylna czescia zaparkowanego samochodu. Czolgajac sie, poharatal sobie dlonie i kolana. Gdzie, u diabla, sa posilki? Co teraz robic Przedostal sie do drugiego zaparkowanego samochodu. Po drodze uderzyl glowa o podwozie. Zaklal. Pluca bolaly go okropnie. Wciaz slychac bylo strzaly z broni polautomatycznej. Przez chwile lezal, kryjac sie pod trzecim zaparkowanym samochodem. Zastanawial sie, czy powinien tam pozostac. Samochod mial tak niskie zawieszenie, ze Stefanovitch ocieral sie twarza o ziemie. W glowie mial zamet. Czwarty samochod byl zaparkowany bardzo blisko trzeciego, bok w bok. Stefanovitch wytezal sluch, oczekujac dzwieku syren policyjnych. Nic. Nikt w dzielnicy nie powiadomil policji. Nadal czolgal sie od samochodu do samochodu. Jak najdalej od zabojcow i od masakry. Czy wiedza, gdzie jest? Czy ktos go widzial? Przestal liczyc, pod iloma samochodami przeszedl. Byl zupelnie zdretwialy z zimna. Ostatni samochod stal na rogu Ocean View. Glosy zamachowcow cichly na koncu ulicy. Musi chwile odpoczac, zanim poderwie sie na nogi i zacznie uciekac. W koncu zerwal sie spod ostatniego samochodu. Zaczal biec najszybciej jak mogl, kierujac sie w lewo. Byl odretwialy i zlany lodowatym potem - doslownie i w przenosni. Jednak biegl i nikt go nie gonil. Uciekal zygzakiem, czujac sie jak pocisk wystrzelony spod ziemi. Wszystko bylo jakies nierealne. Jego buty nigdy tak glosno nie stukaly o chodnik. Oddychanie sprawialo mu bol. "Tylko biegnij dalej". Ta mysl przepelniala mu umysl. Pozwalala mu wytrwac. Nie liczylo sie nic innego. W koncu zobaczyl boczna uliczke, w ktorej on i jego ludzie zaparkowali samochody. Mustangi i camaro, stingraye i BMW staly przed nim, ciche i puste. Stefanovitch skrecil za rog, we Florida Street. Dostrzegl swoja czarna furgonetke. "Zawolaj pomoc", zabrzmialo mu w glowie. Biegnac, staral sie wydobyc kluczyki z kieszeni. W koncu uslyszal w oddali wycie syreny. Ubranie, przenikniete wiatrem i mokre od potu, bylo lodowato zimne w dotyku. Z wlosow kapala mu woda. Uslyszal glosny huk wystrzalu piec metrow od furgonetki. Rozlegl sie bezposrednio za nim. Dzwiek eksplozji przeszyl mu czaszke. Poczul ja az we wnetrznosciach. Pierwszy strzal trafil go w prawy bok. Tak latwo bylo to powiedziec - postrzal w bok. John Stefanovitch okrecil sie, jakby go potracila pedzaca ciezarowka; dorosly rownie latwo potrafi obrocic male dziecko. Drugi strzal eksplodowal niemal rownoczesnie z pierwszym i rozszarpal lewa strone kregoslupa Stefanovitcha. Odprysniety fragment kosci przebil sie przez cialo jak poroze jelenia zawieszone na scianie. W rzeczywistosci pocisk odbil sie w ciele rykoszetem, wirujac jak podluzny ksztalt pod woda. Nastepnie wypadl, przebijajac bok i pozostawiajac wielka dziure. Strzal w plecy. Stefanovitch lezal twarza w dol. Polowa ciala spoczywal na zapiaszczonym, lodowatym chodniku. Oczy mu zwilgotnialy, wydawalo sie, ze placze. Chcial sie przeczolgac w bezpieczne miejsce, chcial cos zrobic, ale nie mogl sie poruszyc nawet o milimetr. Ukryty strzelec w koncu wynurzyl sie z cienia. Podszedl i stanal nad cialem rozpostartym jak orzel w locie. Przygladal mu sie przez dluga, cicha chwile. Stefanovitch slyszal oddech tego czlowieka, wyczuwal jego nieludzki spokoj... Slyszal tez dokladnie, co strzelec robi. Nagle wszystko stalo sie jasne i oczywiste. Za chwile mial stac sie swiadkiem - i ofiara - zabojstwa. Mial uslyszec, jak morderca wklada do komory trzeci pocisk; jak nieruchomieje na dluga chwile, wstrzymujac oddech, i jak oddaje kolejny strzal. Ostatni strzal. Prosto w plecy Stefanovitcha. Potem Grobowy Tancerz oddalil sie od swego bylego przesladowcy. Alexandre St.-Germain, BrooklynHeights Alexandre St.-Germain prowadzil lsniacego, granatowego porsche turbo carrera. Wewnatrz majaczyla czarna skora rekawiczek i przycmione czerwone swiatelka na desce rozdzielczej. Jedynym dzwiekiem byl odglos opon pedzacych po jezdni - zupelnie jakby ktos zrywal tasme klejaca z nierownej powierzchni.Nauczka, pomyslal prowadzac. Swiatu jest potrzebna nauczka. Taka nauczka szczegolnie przyda sie detektywowi, ktory go scigal, ktory tak uparcie deptal mu po pietach przez dwa lata. Budynek mieszkalny, przed ktorym St.-Germain w koncu zaparkowal samochod, wygladal nieciekawie. Zbudowany z wyplowialej czerwonej cegly, wznosil sie na dziewietnascie, a moze dwadziescia pieter. Bylo to takie miejsce, gdzie matki zrzucaja dzieciom z okna pieniadze zawiniete w folie, zeby ich pociechy mogly kupic lody. Grobowy Tancerz wszedl do budynku za czarna kobieta, ktora, sadzac po bialych, miekkich butach i ponczochach widocznych spod plociennego plaszcza, byla zapewne pielegniarka. Korytarz na pietrze, na ktorym wysiadl z windy, wygladal jak wszystkie inne korytarze w tym budynku. Duszace, kuchenne zapachy przygotowywanych kolacji. Stukanie w rurach centralnego ogrzewania. Jasnoniebieskie sciany, sfatygowany, niebiesko-czamy chodnik. Alexandre St.-Germain zadzwonil do drzwi oznaczonych numerem 9B. Dzwonil natarczywie, siedem razy. W koncu z wnetrza dobiegl kobiecy glos, gluchy i odlegly. -Chwileczke. Juz ide. Kto tam? Ciemnoniebieskie drzwi z numerem 9B otworzyly sie. Wyraz twarzy Anny Stefanovitch natychmiast zdradzil zaskoczenie. -Cos sie stalo Stefowi - powiedziala. Nie bylo to pytanie, lecz stwierdzenie faktu. -Tak. A teraz cos sie stanie tobie. Nie bolalo. Anna uslyszala gluchy, stlumiony odglos wystrzalu oddanego z odleglosci mniejszej niz metr. Zobaczyla, jak jasny strumien swiatla oswietla korytarz jakby blysnal flesz fotograficzny. Nie zyla, zanim upadla na podloge przedpokoju. Alexandre St.-Germain, Grobowy Tancerz, opuscil budynek rownie pewnie, jak do niego wkroczyl. Czesc pierwsza Grobowy Tancerz Isiah Parker, Sto Dwudziesta Piataulica, czerwiec 1988 Stragan "Pomaranczowy Juliusz", stojacy na rogu Sto Dwudziestej Piatej ulicy i bulwaru Fredericka Douglassa, mial przynajmniej jedna przewage nad wieloma innymi sklepami w tej okolicy - szeroki widok na ulice. Na zmieniajaca sie, coraz bardziej podupadajaca dzielnice; na zamurowane i porzucone budynki, takie jak Blumstein, ostatni dom towarowy w Harlemie, czy Loews Victoria, teraz obydwa zamkniete. Na hotel "Teresa", gdzie kiedys zatrzymal sie podczas pobytu w Nowym Jorku Fidel Castro, a w ktorym teraz miescily sie biura. Na teatr "Apollo", gdzie grywal Basie i Bessie Smith, Bili Eckstein i Ellington - swego czasu zamkniety, a teraz ponownie otwarty. Ktoz mogl wiedziec, na jak dlugo?Isiah Parker stal za pomalowana na jasny kolor lada "Pomaranczowego Juliusza". Wycieral ja pracowicie, chlonac jednoczesnie fascynujacy widok Sto Dwudziestej Piatej ulicy. Pomyslal, ze nedza i ubostwo nigdy dotad nie byly tak interesujace. Nie mial pojecia, dlaczego tak sie dzieje. Uslyszal, jak wlasciciel straganu wola do niego: -Hej, czlowieku, gluchy jestes, czy co? Dwa pieprzone Juliusze bananowe. Isiah Parker nie byl gluchy. Ba, odkryl ostatnio, ze sluch ma jako zajac. Przypominal zawodowego sportowca, ktory czujnie wychwytywal z halasu obelgi i drwiny na jego temat padajace z trybun. Parker przez chwile rozwazyl mozliwosc przerobienia twarzy szefa na koktajl "Pomaranczowy Juliusz". Zrezygnowal z tego jednak, przynajmniej na razie. -Tak, prosze pana. Dwa Juliusze, juz podaje - wymamrotal w strone klienta. -Dwa Juliusze bananowe. -Tak, prosze pana. Dwa Juliusze bananowe. Jedna chwile. Przez caly ten czas skupial uwage na ulicy. Obserwowal chylaca sie ku ruinie estakade, na ktorej wspieraly sie tory prowadzace na nowojorski Dworzec Centralny. Czekal na te chwile prawie caly tydzien... a teraz nie byl pewien, na co powinien zwrocic uwage. Tak wiec przygladal sie niezwykle uwaznie, przygotowujac Juliusze: kruszony lod, swiezy banan, specjalny slodki proszek z firmy patronackiej, ktory jego zdaniem mial okropny, slodko-kwasny smak. Nagle Isiah Parker przestal miec watpliwosci, czemu sie przyglada. Dwaj handlarze byli na tyle nieostrozni, ze zdolal dostrzec transakcje. Przez krociutka chwile widzial zielony blysk dolara na ulicy. -Hej ty, Parker. Parker! - uslyszal ponownie -Hej ty, czlowieku - odparowal Parker. - Zamknij sie, do cholery. Zamknij jadaczke, zrozumiano? Byc moze po raz pierwszy w zyciu wladczy szef "Pomaranczowego Juliusza" naprawde sie zamknal. W wyrazie twarzy Parkera bylo cos, co kazalo go traktowac powazniej niz zwyklego sprzedawce. Nagle Isiah Parker przeskoczyl nad lada, sprezyscie jak naladowany energia dziki kot. Prozniacy, ktorych kilku jak zwykle krecilo sie bezczynnie po sklepiku z sokami, widzieli, jak wybiegl przez odrapane drzwi z pleksiglasu. Trzymal wymierzony w niebo i kamienne dachy pobliskich budynkow, rewolwer kalibru dwadziescia dwa. Jeden z handlarzy kokaina po drugiej stronie Sto Dwudziestej Piatej ulicy zauwazyl biegnacego w jego strone Parkera. Cholera, pomyslal Parker. Handlarz narkotykami i jego kumpel nagle rzucili sie pedem wzdluz bulwaru Frederika Douglassa. Na Sto Dwudziestej Piatej ulicy skierowali sie prosto na wschod. Potem na poludnie. Potem znow na wschod. Jakis taksowkarz zatrabil na nich ze zloscia. Parker mocno uderzyl dlonia w maske zoltej taksowki. "Nie pozwalaj, zeby ktokolwiek na ulicy ci podskoczyl" - to byla lekcja, ktorej nauczyl sie w Harlemiejuz dawno temu. Biegl najszybciej jak mogl. Biegl bez opamietania, jak jakis podkrecony cpun albo zlodziej. Bieganie bylo - dawniej i w innych okolicznosciach - jego ulubionym zajeciem. Wykonywal je na tyle dobrze, ze dostal stypendium lekkoatletyczne do college'u w Teksasie. W tym college'u nauczyl sie troche panowac nad swoim gniewem, a w kazdym razie lepiej go ukrywac, maskowac gadaniem. Majac trzydziesci piec lat, wciaz potrafil biegac. Moze nie byl to juz rekordowy sprint na sto metrow, ale nadal potrafil biec szybciej niz ci dwaj zalosni handlarze narkotykami, ktorzy wlasnie usilowali sprzedac dzialke koki czternastoletnim dzieciakom. Szybciej niz te dwie beznadziejne kupy gnoju, ktore paradowaly po Harlemie bez szacunku dla nikogo i dla niczego. Jakby wazne bylo tylko zarabianie na smutku tutejszych ludzi, na ich potrzebie zdobycia cienia nadziei i bezbolesnej ucieczki. Biegnac, Parker zaczal sie usmiechac. W obecnych czasach mieszkancy Harlemu mieli dziwne poczucie humoru. Jeden z handlarzy narkotykami musial nadwerezyc miesien, bo zaczal kulec i zlapal sie za lewy posladek. A to ci heca. Isiah Parker przemknal obok handlarza narkotykami, jakby ten stal na bocznicy. Mijajac faceta, mimochodem walnal go w skron kolba pistoletu. Handlarz wpadl do rynsztoka w swoich eleganckich ciuchach. Parker byl niemal pewien, ze drugi z handlarzy to Pedro Cruz, kolumbijski kowboj, ktory przez kilka ostatnich miesiecy petal sie w okolicach Sto Dwudziestej Piatej ulicy. Pedro Cruz potrafil biegac naprawde szybko. Jakby na potwierdzenie tego faktu Parker poczul, jak w piersi eksploduje mu ogien. Serce walilo jak mlot i zaczynaly bolec wszystkie miesnie. To juz osiem przecznic. Czlowieku, kiedy w koncu sie zmeczysz? Kilka osob stojacych wzdluz Sto Dwudziestej Czwartej rozpoznalo Parkera. Mieszkal w tej dzielnicy od dawna. Wielu znalo Isiaha. A jeszcze wiecej osob znalo jego brata Marcusa. Ale to jeszcze nie znaczylo, ze maja ochote zatrzymac handlarza, ktorego Parker scigal. Sprobuj w Harlemie zlapac faceta, ktory wyglada na Latynosa, a mozesz stracic zycie albo wdac sie w jeszcze wieksze tarapaty. Poza tym fajnie bylo ogladac takie sceny poscigu w leniwe, letnie popoludnie. To lepsze niz film z Sylwestrem Stallone w kinie Loews. Sto Dwudziesta Czwarta przypominala cmentarzysko starych, zuzytych plymouthow, chevroletow i fordow. Kilku chlopakow z sasiedztwa zaczelo klaskac w dlonie, dopingujac wyscig odbywajacy sie w to gorace i ospale popoludnie. Chyba nikogo nie obchodzilo, jak doszlo do tego poscigu. W koncu Parker niemal sie zrownal z kolumbijskim handlarzem narkotykami. Spojrzal na niego, jakby chcial go wyprzedzic, a nie schwytac. Handlarzem rzeczywiscie byl Pedro Cruz. Brodaty Kolumbijczyk nawet nie zamierzal przybrac przerazonego wyrazu twarzy. Usilowal wykombinowac, w jaki sposob wydobyc bron, jednoczesnie nie przerywajac biegu. Prawa reka goraczkowo grzebal pod lopocaca pola nylonowej kamizelki, ktora oslaniala gola, brazowa skore jego torsu. W koncu wyprzedzil Cruza dlugimi krokami. Wydawalo sie, ze Parker nagle zaczal dryfowac do tylu w czasie i w przestrzeni... Uniosl ramiona, zgial je w lokciach i z calej sily wyrznal handlarza w podbrodek. Cruz przewrocil sie, wykonujac skomplikowane, potrojne salto. Upadl niezgrabnie pod rozlatujacym sie plotem, tak pelnym dziur, ze kazdy w dzielnicy mogl wchodzic na podworko i z niego wychodzic, kiedy tylko chcial. Isiah Parker byl zadowolony, ze nie postrzelil handlarza narkotykow. Wyciagnal rewolwer i wycelowal w zgarbionego, wscibskiego stroza, ktory siedzial na pobliskim ceglanym ganku. Stroz skulil sie ze strachu i probowal sie wycofac. -Jestem oficerem policji - powiedzial Parker dyszac ciezko. - Prosze zadzwonic na dziewietnasty posterunek... Stroz usmiechnal sie szeroko, jakby przed chwila wygral "Familiade" albo "Kolo fortuny". Pomaszerowal do wnetrza budynku i zadzwonil na policje. Lubil ogladac dobre poscigi, wszystko jedno, czy na ekranie telewizora, czy tez przed wlasnym gankiem. Przynajmniej pod tym wzgledem Harlem wciaz byl niezly. O trzeciej po poludniu nowojorski tajny detektyw Parker wciaz byl ubrany w koszulke firmowa "Pomaranczowego Juliusza" i w poplamiony sokami fartuch. Gdzies zgubil swoj skorzany kapelusz. Szkoda, bo byl calkiem ladny. Ten dziwny stroj sprawial, ze Parker przypominal normalnego czlowieka pracy. Dzieki niemu mogl czuc sie czesciajakiejs podupadlej dzielnicy. Wszystko jedno jakiej. Jego dzielnica znajdowala sie w poludniowym Harlemie, pomiedzy Broadwayem i Osma Aleja Zachodnia. Parker stal na rogu, lizal wloskiego loda o smaku pomaranczowym i obserwowal otoczenie. Rejestrowal drobiazgi, ktore bedzie musial zapamietac dzis wieczorem, w noc zemsty. W koncu Isiah Parker udal sie z powrotem na dziewietnasty posterunek w Harlemie i pozostal tam na sluzbie do szesnastej trzydziesci. Dziewiecdziesiata Dziewiata Zachodniaulica, polnoc W najbardziej na poludnie wysunietej czesci Harlemu letnia noc byla lepka, goraca i cuchnaca. Kilka przecznic dalej cale rodziny spaly na schodach przeciwpozarowych i na dachach kamienic czynszowych.Podniszczony czarny ford escort stal zaparkowany w polowie drogi pomiedzy Riverside Drive i Aleja West End, przy Dziewiecdziesiatej Dziewiatej ulicy. Skuleni w samochodzie trzej mezczyzni czekali w ciemnosciach. Dwadziescia po dwunastej ich czujnosc i cierpliwosc zostaly nagrodzone. -To oni. Sa tutaj. Niebieski mercedes - odezwal sie cicho w escorcie mezczyzna o nazwisku Jimmy Burke. Wyprostowal sie za kierownica. Wykonal gest w strone kamienicy, ktora mezczyzni w escorcie znali pod nazwa "Zacheta". Czteropietrowa kamienica kryla sie w cieniu wyzszych i potezniejszych budynkow mieszkalnych. Gwarantowala dyskrecje i byla malo podejrzana, bo jej lokalizacja w polowie kwartalu blokow pozwalala gosciom na przybywanie i opuszczanie jej bez zwracania na siebie uwagi. Ciemnoniebieski, dlugi mercedes limuzyna zatrzymal sie przed eleganckim budynkiem. Stromy podjazd z szarego kamienia prowadzil do dwuskrzydlowych debowych drzwi, oswietlonych staroswieckimi lampami gazowymi. Z limuzyny wysiedli dwaj mezczyzni w ciemnych wizytowych garniturach. Dokladnie rozejrzeli sie po ulicy i dopiero wtedy pozwolili trzeciemu pasazerowi wysiasc w nocny mrok. -Dwaj ochroniarze... Kierowca. Jedno, co pewne, to ze podrozuje z minimalna iloscia bagazu. Jeden z mezczyzn w escorcie lezal przed chwila wyciagniety na cala dlugosc tylnego siedzenia. Isiah Parker pochylil sie do przodu. Mial krotko przyciete czarne wlosy i gladko ogolona, przystojna twarz. Jego smukle, dobrze umiesnione cialo sugerowalo, ze zawodowo uprawial sport, ale Parker zawsze twierdzil, ze to raczej dzieki kolorowi jego skory niektorzy sadzili, iz byl kiedys koszykarzem. -Damy temu smieciowi jakas godzine, zeby odpoczal i odprezyl sie - powiedzial Parker spokojnym glosem. - Wtedy wejdziemy. Wlacz radio, Jimmy. Braciszkowie z Dziewiecdziesiatej Dziewiatej ulicy posluchaja troche muzyki. Ba da da di. Zalatwimy sprawe porzadnie. Alexandre St.-Germain, "Zacheta" Alexandre St.-Germain wyladowal na szczycie swiata i zdawal sobie z tego sprawe. Iluz ludziom udalo sie odniesc taki sukces w jednej dziedzinie, a co dopiero w dwoch? Ilu ludzi mialo otwarta droge do gabinetow prezesow na Wali Street, a jednoczesnie do prywatnych domow Anthony'ego (Joe Battersa)Accardo czy Carmine'a Perisco? St.-Germain rozumial niebezpieczenstwo proznosci. Wielokrotnie widzial jej skutki. Ale wiedzial tez, ze jest madrzejszy od innych. Wiecej czytal, znacznie wiecej doswiadczyl. Zdobyl na Sorbonie wyksztalcenie z zakresu ekonomii i biologii. Jednak zawsze wolal szkole mocnych ciosow. W wieku dwudziestu dwoch lat znany byl w Marsylii jako Mercedes. To imie znali chyba wszyscy w lokalnym polswiatku. Juz wtedy mial te szczegolna wlasciwosc: rownie swobodnie kupowal i sprzedawal narkotyki w dokach, jak obracal sie wsrod bogaczy i ich bezcennych jachtow. Alexandre St.-Germain mial klase. Byl wyjatkowo przystojny, obdarzony nieodpartym urokiem. Nauczyl sie wykorzystywac te cechy, otwieraly mu drzwi na calym swiecie. W Trypolisie byl znany jako Rzeznik - dzialal jako glowna skrzynka kontaktowa przy transakcjach sprzedazy broni, zawieranych miedzy Syria i Libia. Sluzyl kazdemu mordercy, byleby byl gotow zaplacic za najwyzsza jakosc uslug. Teraz ten czlowiek o wielu roznych twarzach, roznych imionach, roznych stylach zycia byl znany byl policji jako Grobowy Tancerz. A wiec to jest "Zacheta", pomyslal St.-Germain idac przez obszerny hol, a nastepnie przez luksusowy salon na parterze. Z usmiechem ogladal bogato umeblowane wnetrza klubu przy Dziewiecdziesiatej Dziewiatej Zachodniej. Wspaniale rzezbione, podwojne drzwi. Zimne marmurowe posadzki. Na scianach de Kooning, Pissarro, Klee. Z pokoju muzycznego przechodzilo sie do obrosnietego roslinami solarium. Panowal tu styl eklektyczny. Gdzieniegdzie art deco. Nieco wloskiego renesansu. Elementy galijskie, jak bufet z czasow Ludwika XVI stojacy w korytarzu i kilka starych francuskich rycin. Byl tam barek wyposazony w krysztalowe karafki, butelki taittingera, wina renskie, swieze limonki i cytryny, lod, ktory wygladal jak kolekcja diamentow. Swieze kwiaty, ulozone w piekne bukiety, zdobily dlugi stol. Wszedzie staly przesliczne kobiety i mlodzi chlopcy. Grzecznie wypowiadali slowa powitania i klaniali sie nisko, przywodzac mu na mysl modeli na paryskim pokazie mody. Niektorzy przesadzili z makijazem, a ich twarze wygladaly jak oblicza przebieglych, miejskich dzikusow. Wiedzial, ze klientami tego klubu byli niektorzy z najbardziej szanowanych ludzi na swiecie. Przesadna elegancja pozostalych byla proba sprostania ich bogactwu i poczuciu stylu, byc moze proba stlamszenia poczucia winy amerykanskiej klasy sredniej, zamaskowania faktu, ze byl to bardzo drogi burdel, jeden z najlepszych na swiecie. Wysoka, czarna modelka powiodla St.-Germame'a pod ramie po mahoniowych schodach na pietro. Schody zdobil barwny chodnik. Modelka byla smukla i dlugonoga, nieskazitelnie piekna. Poczul leciutki dreszczyk oczekiwania. Zastanawial sie, jakie niespodzianki przygotowano dla niego dzisiaj. Alexandre St.-Germain otworzyl ciezkie debowe drzwi sypialni na pietrze. Kobieta idaca przy jego boku zniknela cicho i niepostrzezenie. Dwie kobiety w sypialni byly wyjatkowej urody, jeszcze piekniejsze niz dziewczyna, ktora wprowadzila go na gore, piekniejsze od wszystkich pracownic "Zachety", jakie dotychczas widzial. Wygladaly jak mlodziutkie, niewinne amerykanskie pieknosci. Jak na razie, niezle. Nawet bardzo dobrze. -Jem 'appelle Kay - odezwala sie jedna z nich. -Bienvenue a Allure. On nous a choisies de vous saluer, de dire bonjour... II y a d'autres jeunes filles, si vous desirez. - Nie, nie chce zadnych innych kobiet - odparl St.-Germain po angielsku. - Obie jestescie bardzo piekne. Dziewczyna, ktora odezwala sie pierwsza, Kay, miala ciemne wlosy, ale niezwykle jasna karnacje. Jej skora wygladala jak pokryta delikatnym pudrem. Miala wspaniala oprawe oczu. Roz podkreslal jej kosci policzkowe. Wlosy zaczesala na jedna strone. Mowiac, gestykulowala wyraziscie smuklymi rekami, a cieply usmiech zdawal sie szczery. Dobra, bardzo dobra. Nawet jej francuski byl nienaganny. -Ja jestem Kimberly. Kim. - Druga dziewczyna, mlodsza od Kay, wygladala na niesmiala. Miala nie wiecej niz osiemnascie lat i dlugie blond wlosy, ktore siegaly jej prawie do kosci ogonowej. Do St.-Germaina, ktory stal bez ruchu w otwartych drzwiach, dotarl kwiatowy zapach drogich perfum. W "Zachecie" wszystko bylo perfekcyjne, dokladnie tak jak sobie zyczyl. Apartament byl pelen krysztalow, wloskich marmurow, dywanow, w ktorych nogi tonely po kostki, obrazow i mozaik. Z ukrytych glosnikow plynela stlumiona muzyka - lekkie tango w rockowej aranzacji, modne ostatnio w nocnych klubach. Na chromowo-szklanym stoliku lezaly narkotyki. Atmosfera byla zdecydowanie seksowna, ale jednoczesnie romantyczna. Ciemnowlosa Kay miala na sobie sukienke od Hermesa z dlugim rozcieciem z boku, przez ktore widac bylo srebrne wzory na ponczochach. Suknia podkreslala plynnosc ruchow kobiety, kazde zaokraglenie ciala, kazdy jego szczegol. Kimberly tez miala dlugie nogi, jedrne, ksztaltne piersi ze sterczacymi sutkami i lsniaca opalenizne. Jej wieczorowa sukienka pochodzila od Givenchy lub Yves St. Laurenta. Miala pantofle na cienkich, wysokich obcasach i elegancki makijaz. Alexandre St.-Germain usmiechnal sie i uklonil. Nawet gdyby sam zadbal o kazdy szczegol, efekt nie mogl byc lepszy. Trzej mezczyzni z escorta wiedzieli, ktory przycisk wcisnac, gdy juz weszli do holu "Zachety". Nie wiedzieli natomiast, jak sie dostana do apartamentu. Ochrona zalozyla, ze wejda przez otwarte okno wychodzace na ogrod lub zakradna sie od strony piwnicy. Obydwa te zalozenia byly mylne. Weszli przez dwuskrzydlowe, debowe drzwi frontowe. Byli ubrani w prochowce, czapki z daszkiem i sportowe buty, a jednak wkroczyli do holu, jakby czuli sie wlascicielami "Zachety". Kazdy z nich trzymal w rekach uzi. Dwie dziewczyny zaczely rozbierac Alexandre' a St.-Germaina. Pracowaly powoli i czule, jak improwizujacy zespol taneczny. Ich palce wygrywaly mu gamy na kregoslupie. Potem te same palce jak delikatne pedzelki muskaly jego posladki, ramiona i genitalia. Ten kunsztowny rytual przywodzil mu na mysl najlepsze gejsze w Kioto. Swietnie wygladal bez ubrania; mial jedrne, muskularne cialo. W Nowym Jorku pracowal nad kondycja pod nadzorem prywatnego trenera; to samo robil przez cale lata w Londynie. Tak jak wszystko, czym dysponowal, jego cialo bylo bliskie idealu. St.-Germain wstal nagle. Ruchem reki odgonil dziewczyny. W jednej chwili jego oczy staly sie zimne i bez wyrazu. Znow pograzyl sie we wlasnych myslach. Ktoz mogl wiedziec, co dzialo sie w jego glowie? Bez slowa szybko przecial sypialnie i wszedl do lazienki. Drzwi zamknely sie za nim, a ze srodka dolecial odglos wody lejacej sie pelnym strumieniem. Trzej mezczyzni - Jimmy Burke, Aurelio Rodriguez, Isiah Parker - rozdzielili sie na parterze "Zachety". Dwaj ochroniarze ogladali telewizje i latwo bylo ich unieszkodliwic. Wlasciwie na razie wszystko szlo zbyt latwo. Gdy Alexandre St.-Germain wrocil, dwie prostytutki zrozumialy, ze tego wieczoru to on bedzie dyktowal reguly gry. Mial na twarzy czarna skorzana maske, zgodnie z biezacymi wymogami mody w swiecie udziwnionego seksu nowojorskiego. Suwaki na policzkach przypominaly nierowne blizny. Z czola i podbrodka wystawaly polerowane metalowe cwieki. To byl Grobowy Tancerz, taki jakim widzieli go inni; egzotyczny i tajemniczy. Narkotyki, ktore zazyl po przybyciu, zaczynaly dzialac. Belkotliwie odpowiadal obu dziewczynom, a jego slowa mialy coraz mniej sensu. Muskularne cialo Alexandre'a St.-Germama natarto drogimi olejkami. Wysoko nad glowami, na suficie falowal i migotal uklad lustrzanych wzorow. Cienie tanczyly i laczyly sie ze soba. Jeden sliski od olejku palec wsunal mu sie do odbytu, drugi znalazl sie w jego ustach. Nagle cos poszlo zle. W rozkosz wtargnely dzwieki zupelnie do niej nie pasujace. -Co to za odglosy? Teraz juz uslyszeli je wyraznie. Za drzwiami, w korytarzu. Zaczely sie od ciezkich krokow... ktore, najpierw coraz blizsze, pozniej zdawaly sie oddalac. I glosy. Kilka glosow. Wszystko dzialo sie zbyt szybko. St.-Germain usiadl wyprostowany i czujny, ale jednoczesnie zaplatany w jedwabne przescieradla i poduszki, w gmatwanine golych nog i ramion, jedwabnych ponczoch i podwiazek porozrzucanych po calym lozku. Dziewczyny uklekly obok i otworzyly ze zdziwienia usta. -Kto tam? Kto jest za drzwiami? - dopytywal sie St.-Germain. Drzwi sypialni otworzyly sie z impetem i wpadl przez nie mezczyzna trzymajacy pistolet maszynowy. Wieksza czesc jego twarzy zaslaniala czarna czapka z daszkiem. Przyjal postawe strzelca wyborowego. -Co... Jestes z Nocnego Klubu? - odezwal sie Alexandre St.-Germain, calkowicie tracac zimna krew. Nawet jego glos brzmial jak nalezacy do kogos innego. - Jestescie z Nocnego Klubu? - wrzasnal ponownie. -Wynoscie sie stad. Obydwie - odezwal sie do prostytutek mezczyzna z bronia. W panice uciekly z ozdobionej lustrami sypialni, potykajac sie o siebie nawzajem, gdy usilowaly sforsowac drzwi. W tej samej chwili ogien z broni polautomatycznej niemal oderwal glowe Alexandre'a St.-Germaina. Zaskoczony szef przestepczosci europejskiej polecial z impetem na kremowobiala sciane sypialni. -Z Nocnego...? - padl ostatni, belkotliwy krzyk. John Stefanovitch, DziewiecdziesiataDziewiata Zachodnia, druga nad ranem Sen.To te powracajace senne koszmary, ktore pojawiaja sie zwykle nad ranem, pomyslal John Stefanovitch. Znow go naszly. Spocil sie tak, ze sportowa koszula khaki byla zupelnie mokra. Serce walilo mu pod oblepiajacym cialo materialem. Mial potworne mdlosci i czul, ze w kazdej chwili moze nie wytrzymac. Opony jego furgonetki zapiszczaly, gdy dodal gazu i potoczyl sie w dol wzgorza, wjezdzajac na Dziewiecdziesiata Dziewiata Zachodnia. Niecale czterdziesci minut wczesniej obudzil go nerwowy glos jego przelozonego z wydzialu zabojstw... -Przy Dziewiecdziesiatej Dziewiatej Zachodniej doszlo do morderstwa. Wyglada to na robote zawodowcow. Posluzyli sie bronia polautomatyczna, moze uzi... To Alexandre St.-Germain. -Jak to Alexandre St.-Germain? O czym ty mowisz? - spytal Stefanovitch. Mial senny glos, bo jeszcze sie do konca nie obudzil. -On nie zyje. Ktos dopadl dzisiaj to scierwo. Pomyslalem, ze chcialbys o tym wiedziec, Stef. Gdy Stefanovitch dotarl na Dziewiecdziesiata Dziewiata Ulice, bez trudu dostrzegl swojego partnera Miska Kupcheka. Zauwazyl go, gdy furgonetka powoli zjezdzala ze stromego wzgorza w strone parku Riverside. Trudno byloby nie zauwazyc tego wielkoluda - mial metr dziewiecdziesiat wzrostu i wazyl sto trzydziesci kilo. -Mieszkam w Ridgewood w New Jersey - powiedzial Kupchek na powitanie. W ten sposob chcial dac partnerowi do zrozumienia, ze choc mial do przejechania prawie piecdziesiat kilometrow, dotarl na miejsce zbrodni na gornym Manhattanie przed Stefanovitchem. Stefanovitch byl zbyt zajety, zeby obrazac sie na Miska. Gmeral na tylnym siedzeniu furgonetki, co powodowalo odglosy, jakby ktos buszowal posrod garnkow i rondli w zagraconej kuchni. -Nie zadzwonili do mnie od razu - powiedzial w strone tylnego siedzenia. - To chyba oczywiste. -Czasami zachowujesz sie jak oblakany dupek. Naprawde, Stefanovitch. Zmien sposob myslenia. -To nie obled. Zadzwonili do mnie dopiero wtedy, gdy sie dowiedzieli, ze nie znajda nikogo innego, zeby go tu sciagnac. Uwazali, ze ja sobie z tym nie poradze. Stefanovitch w koncu otworzyl drzwi furgonetki i z impetem wystawil specjalnie zaprojektowany, wazacy zaledwie jedenascie kilogramow wozek inwalidzki na Dziewiecdziesiata Dziewiata Zachodnia. Nastepnie przechylil sie przez przedni fotel, starajac sie nawet nie mrugnac, gdy ostry bol przeszyl mu dolna czesc kregoslupa. Jedna reka trzymajac sie drzwi, otworzyl ten superlekki, skladany wozek i usiadl w nim z loskotem. Cala operacja zajela mu mniej niz dwadziescia sekund. Taka wlasnie mial srednia. -Jezu, stajesz sie coraz wolniejszy. Myslalem, ze byly farmer, jak ty, do tej pory nauczyl sie robic to w okamgnieniu. Kupchek wciaz gderal i zrzedzil stojac na chodniku. Stefanovitch zauwazyl, ze partner jest spiety. Kupchek byl jego zastepca prawie od czterech lat, jeszcze zanim zostal przeniesiony do wydzialu zabojstw. Nauczyl sie nie pomagac Stefowi, chyba ze bylo to absolutnie konieczne albo Stefanovitch o to wyraznie poprosil. Stefanovitch ruszyl po chodniku, nie zwracajac uwagi na drwiny Kupcheka. Obydwie rece mial mocno zacisniete na gumowych obreczach kol wozka. Srebrzysty, matowy pojazd zdawal sie frunac, poruszajac sie szybciej, niz mozna by sadzic po jego wygladzie. Stefanovitch kierowal sie ku ogolnemu zamieszaniu, tam gdzie pulsowaly koguty pol tuzina samochodow policyjnych, swiecac niebieskim i czerwonym swiatlem. Zamet jaskrawych kolorow sprawil, ze musial zmruzyc oczy. -Ilu zabitych jest w srodku, oficerze? - Stefanovitch w koncu zatrzymal sie przed dobrze utrzymana kamienica z brazowej cegly. Zadal to pytanie policjantowi niezbyt pewnie spogladajacemu, ktory stal na strazy u podnoza schodow. Mlody funkcjonariusz rozpoznal porucznika Stefanovitcha z wydzialu zabojstw. Kontrowersyjny powrot Johna Stefanovitcha do czynnej sluzby omawiano w ubieglym roku w telewizji i na lamach miejskich gazet. Od tego czasu opinia, jaka panowala o nim w wydziale policji, zmienila sie z "ostry" na "zdecydowany i pomylony" i w koncu na "po prostu samobojca". -Chyba trzech, prosze pana. Dwoch na parterze. Maja podciete gardla. Jeden na pietrze. Jest tam sam koroner. -Wielkie rzeczy - odezwal sie Misiek Kupchek jakby mimochodem. - Ja sam tez tu jestem, prawda? I jest tutaj sam porucznik Stefanovitch. Kupchek nagle wyjal Stefanovitcha z wozka i wzial go na rece. Na ten zaskakujacy i zupelnie nieoczekiwany widok mlody policjant nie pozwolil sobie nawet na mrugniecie, nie mowiac o usmiechu. -Nie stoj tak, wez wozek porucznika Stefanovitcha - rzucil Kupchek w strone funkcjonariusza, ktory skwapliwie wykonal polecenie. -Uwazaj na towar - powiedzial Stefanovitch, wnoszony po frontowych schodach jak worek ziarna. Chocby nie wiadomo jak racjonalnie staral sie to sobie tlumaczyc, takie przenoszenie bylo dla niego ponizajace. Sprawialo, ze czul sie jak dziwolag. Tak, to odpowiednie slowo. Dokladnie tak sie czul. I tak samo musialo sie czuc wiele osob w wozkach inwalidzkich. -Halo, prosze przepuscic porucznika - krzyknal Kupchek tubalnym glosem. Stefanovitch i Misiek Kupchek przeszli przez gromade technikow zazwyczaj zatrudnianych na miejscu zbrodni i skierowali sie do wnetrza ceglanej kamienicy. Wokol rozbrzmiewal znany brzek broni i kajdanek. Policjanci klaniali sie i mruczeli slowa powitania. Wszyscy zdawali sie znac Stefanovitcha i Kupcheka. W kazdym razie wyciagali szyje, zeby ich zobaczyc. Na pietrze Kupchek ponownie posadzil Stefanovitcha w fotelu. -Dzieki za transport - powiedzial Stefanovitch. -To nalezy do moich obowiazkow. Poza tym pomaga mi utrzymac forme. -Misiek, chce, zebys obudzil ludzi z Piatej Strefy Zabojstw - powiedzial nagle Stefanovitch do Kupcheka. - Z Szostej tez. -Chcesz moze, zebym zadzwonil do programu "Dzien dobry Ameryko"? -Przejrzyj wszystkie samochody pomiedzy Dziewiecdziesiata i Sto Dziesiata Ulica. Potrzebne nam beda numery rejestracyjne. Dowiedz sie, kto mogl parkowac na ulicy dzis poznym wieczorem. Mam nadzieje, ze znajdziesz kogos, kto cos widzial. Niech obudza dozorcow we wszystkich budynkach przy Dziewiecdziesiatej Dziewiatej... Sprawdz, czy otwierano wieczorem jakies garaze. Znajdz mi jakiegos swiadka. Misiek. To tez pomoze ci utrzymac forme. Dwie prostytutki, ktore byly z Alexandrem St.-Germainem, zatrzymano do przesluchania. Czekaly w salonie na pierwszym pietrze. Z korytarza Stefanovitch dostrzegl bardzo piekna dziewczyne, taka, ktora potrafilaby zlamac serce od pierwszego wejrzenia. Siedziala w drogiej jedwabnej sukience, z twarza ukryta w dloniach. Nawet w stanie szoku zadziwiala uroda. Z wlosami sciagnietymi do tylu i zwiazanymi czerwona satynowa wstazka nie wygladala jak panienka zatrudniona w "Zachecie". Predzej przypominala dziewczyne z pieknie utrzymanej posiadlosci w Westchester albo nad rzeka Connecticut. -Nazywa sie Kimberly Victoria Manion - poinformowal go Kupchek. - Troche modelka, troche aktorka. Tutaj, w "Zachecie", wykonuje tylko zlecenia specjalne. Nazywa je randkami. Tak powiedziala, Stef. Pochodzi z Lincoln w Nebrasce. -Powinna byla zostac w Nebrasce - stwierdzil Stefanovitch. -Druga nazywa sie Kay Whitley. Druga dziewczyna czekajaca w salonie jeszcze bardziej spodobala sie Stefanovitchowi. Przebrala sie juz w zolta sukienke, kremowe ponczochy i drogie, eleganckie buty na wysokich obcasach. -Pochodzi z Poughkeepsie. Wszystkim swoim klientom opowiada, ze jest z Bostonu. Ma bardzo ladny akcent. Stefanovitch w koncu wszedl do salonu, a kiedy sie odezwal, jego glos brzmial niemal kojaco. Obydwie kobiety podniosly wzrok. Byly rownie zdziwione widokiem wozka inwalidzkiego jak faktem, ze siedzi w nim przystojny i dobrze zbudowany mezczyzna. -Nazywam sie John Stefanovitch. Jestem porucznikiem wydzialu zabojstw. Ten mezczyzna z przypinanym krawatem to starszy detektyw Kupchek. Jak juz wiecie, doszlo tutaj do zabojstwa. Wlasciwie do trzech zabojstw. Obydwie jestescie koronnymi swiadkami. Dziewczyny przytaknely, nie odzywajac sie. Na policzkach Kimberly Mansion widnialy rozmazane smugi tuszu. Stefanovitch wspolczul jej, ale doszedl do wniosku, ze prawdopodobnie jest twardsza, niz sie wydaje. Jak sie okazalo w ciagu kolejnych dwoch godzin, mial racje. Obydwie byly twarde. Gdy sesja pytan i odpowiedzi dobiegla konca, byla czwarta nad ranem. Stefanovitch dowiedzial sie nie tyle, ile potrzebowal. Brakowalo mu opisu sprawcow, nawet nie mogl dokladnie ustalic ich liczby. Ani jak sie dostali do "Zachety". Stefanovitch odwrocil sie w wozku i odezwal sie do Kupcheka: -Chcialbym zobaczyc miejsce, w ktorym go zastrzelili. Misiek. Odsuwal ten finalowy moment, ale nadszedl czas. Jego partner skinal glowa, choc nie wydawal sie uszczesliwiony decyzja Stefanovitcha. -Wciaz pracuje tam jeszcze ekipa medyczna. Furgonetka koronera jest zaparkowana na ulicy. Spisalem beaucoup notatek, Stef. Zostaw to. -Powiedz im, zeby zrobili sobie dziesiec minut przerwy. Musze obejrzec sypialnie. Jak wyglada. Jak on wyglada. -Po co chcesz tam isc? Zrobilem tyle notatek, ze wystarczyloby do napisania drugiej czesci Zbrodni i kary. Tamci sa w trakcie robienia szkicow sytuacyjnych. Potrzebne ci to? John Stefanovitch wyjechal z salonu, nie odzywajac sie wiecej do Kupcheka. Gdy juz znalazl sie w korytarzu, zdal sobie sprawe, ze jest bardziej wyczerpany niz sadzil. Zaschlo mu w ustach. Ciezar bezwladnych nog ciagnal go w dol i sprawial, ze sie garbil. Stefanovitch wjechal do glownej sypialni o wysokim sklepieniu i zamknal za soba ciezkie drewniane drzwi. Alexandre St.-Germain lezal na lozku obok rozpietej szarej torby na zwloki. Grobowy Tancerz jest tutaj, pomyslal John. W koncu jednak Stefanovitchem wstrzasnela swiadomosc brutalnego zabojstwa. Cos chwycilo go za gardlo. Ktos dopadl Grobowego Tancerza przed nim. Po obydwu stronach klatki piersiowej St.-Germaina sterczaly zgruchotane kosci. Glowa i wieksza czesc szyi nieboszczyka byly doslownie poszatkowane pociskami z broni maszynowej. Cialo sprawialo wrazenie zbezczeszczonego, mniejszego niz za zycia, a juz na pewno mniejszego niz dawna slawa. Na jednym z palcow szefa gangu tkwil nietkniety ogromny pierscien z diamentem i onyksem. Diament mial co najmniej pietnascie karatow i byl pieknie oszlifowany. Prawdopodobnie w chwili smierci Alexandre St.-Germain potwornie cierpial. Stefanovitch znal to uczucie. Sam doswiadczyl wszelkich takich doznan oprocz wytchnienia, ktore niesie moment smierci. John zblizyl sie do lozka, na ktorym wciaz lezaly udrapowane srebrzyste satynowe przescieradla. Myslami przeskakiwal w czasie tak szybko, ze nie nadazal porzadkowac obrazow pojawiajacych sie w jego glowie. Choc tkwil wciaz w kamienicy w West Side, czesc Johna Stefanovitcha znalazla sie w Long Beach dwa lata temu. Jeszcze inna jego czesc tulila w ramionach zone, szlochajac z bezsilnosci. Pamietal dotyk Anny. Pamietal zapach jej ulubionych perfum. Bal de Versailles. Te wspomnienia nie zblakly. Czasami ich wyrazistosc niosla ukojenie, a czasami byla okropna tortura. Cala duchowa udreka i fizyczne cierpienie, jakich doznal w ciagu ostatnich dwoch lat, skumulowaly sie w tej jednej chwili. Czul nieopisany gniew, ktory az palil w sercu. Stefanovitch pochylil sie w wozku ostroznie, zeby z niego nie wypasc i nie znalezc sie w sytuacji, ktora wymagalaby pomocy drugiej osoby. Wpatrywal sie w szczatki Alexandre'a St.-Germaina, Grobowego Tancerza, z diamentowym, wartym milion dolarow pierscieniem, na palcu. I wtedy zrobil cos, co mialo tkwic mu w pamieci dlugo po tym, jak rozplyna sie wszelkie inne wspomnienia. John Stefanovitch pochylil sie i splunal na zakrwawione zwloki St.-Germaina. -Witam w piekle - wyszeptal, nie poznajac wlasnego glosu. - Gnij w pieprzonym piekle! Gdy sie odwrocil, zeby opuscic pokoj, w drzwiach stal Misiek Kupchek. Detektyw zmarszczyl b