PATTERSON JAMES Nocny Klub JAMES PATTERSON Prolog Noc detektywa Long Beach, Nowy Jork, marzec 1986 Ta noc, kiedy postrzelono Johna Stefanovitcha, byla niezwykle mrozna, a gwiazdy swiecily na zimowym niebie jasniej niz kiedykolwiek.Krotko po polnocy Stefanovitch stapal ciezko po skrzypiacym, mocno zamarznietym chodniku z desek w Long Beach. Nucil "Dziewczyne z plazy", jedna z tych okropnych piosenek popularnych w miejscowosciach nadmorskich, ktore na ogol przywolywaly mu usmiech na usta. Skupiony, ostroznie rozgladal sie po cichej, piaszczystej, nadmorskiej dzielnicy. Grobowy Tancerz byl w poblizu. Stefanovitch czul to przez skore. Mial chyba jakis szosty zmysl, paranormalny dar. Ten dran, ktorego tropil niemal od dwoch lat, byl tak blisko, ze Stefanovitch dostal gesiej skorki. W koncu wrocil na Florida Street, odludny zaulek, w ktorym umowil sie ze swoimi detektywami. Dotarl tam dziesiec minut przed czasem, wiec zeby uporzadkowac mysli, poszedl drewnianym chodnikiem na spacer w strone New York Avenue. Zebrala sie cala druzyna: czternastu detektywow do spraw narkotykow. Polaczona ekipa okregu Nassau i Nowojorskiego Wydzialu Policji. Kazdy z policjantow zaangazowanych do akcji przeciwko Grobowemu Tancerzowi zostal wybrany po dlugim namysle. Stefanovitch zaczal sie witac, poklepujac kolegow po plecach, gawedzac to z tym, to z innym. Nie wywyzszal sie, chociaz byl porucznikiem. Moze nigdy nie byl z siebie szczegolnie dumny; nie uwazal w kazdym razie, zeby otrzymanie dystynkcji porucznika mialo jakies szczegolne znaczenie. A moze pojmowal swiat w inny sposob i byl bardziej cyniczny niz ktorykolwiek z podleglych mu detektywow. Chodzil ubrany w wytartakurtke z czarnej skory, wlozona na szarabluze z kapturem. W tym stroju, przy wzroscie metr osiemdziesiat piec wydawal sie bardzo wysportowany i silny. Pognieciony, czarny filcowy kapelusz przykrywal ciemne, krecone, niesforne wlosy. Oczy Stefanovitcha mialy chlodny, ciemnobrazowy odcien, ktory stawal sie cieplejszy, gdy policjant kogos polubil. Ludzie mowili, ze Stefanovitch wyglada jak zblazowany amant filmowy, a on wcale sie o to nie obrazal. Uwazal, ze w obecnych czasach zblazowani amanci filmowi rzadza swiatem. Klapy bagaznikow otworzyly sie niemal bezglosnie w naelektryzowanej ciemnosci Florida Street. Pojawily sie magnum trzysta piecdziesiat siedem, dubeltowki dwunastki - bron przydzialowa w Nowojorskim Wydziale Policji i w okregu Nassau - oraz ladownice pelne amunicji. Wydawalo sie, ze nadmorska dzielnica za chwile wyleci w powietrze. Ta akcja antynarkotykowa miala byc wieksza niz slynny Francuski Lacznik. Az dwiescie kilogramow; ponad poltora miliona dawek dla dwustu piecdziesieciu tysiecy nowojorskich narkomanow. Przygotowywali atak na Alexandre'a St.-Germaina, drania zwanego Grobowym Tancerzem, czlowieka, ktory przez ostatnie dwadziescia dwa miesiace byl obsesja Stefanovitcha. To tez nie bylo sprawa przypadku. Stefanovitchowi zawsze przydzielano najwazniejsze sprawy narkotykowe w Nowojorskim Wydziale Policji. Mial talent i uwielbial wyzwania. Przez kilka ostatnich lat byl w wydziale czlowiekiem od "powaznych zadan". Liczono sie z nim. Stefanovitch w koncu zwrocil sie do swojego zastepcy. Detektyw nazywal sie Misiek Kupchek i wazyl sto trzydziesci kilo. -Jestes gotowy, Charlie Chanie? -Ach, medrzec nigdy nie jest gotowy, zeby spacerowac noca po ciemnym zaulku. - Kupchek usmiechnal sie jak korpulentny chinski detektyw z filmu. -Pieprz sie, Charlie - odparl Stefanovitch. John i Anna Stefanovitch, BrooklynHeights Kilka godzin wczesniej Stefanovitch i jego zona Anna byli na kolacji w eleganckiej restauracji "River Cafe", wtulonej pod most brooklynski.Po kolacji wrocili do swojego mieszkania w Brooklynie i zakradli sie na kryty basen na dachu. Byl zamykany o dziewiatej, ale Stefanovitch mial klucz. Przyniosl magnetofon i tanczyli na dachu w rytm bluesa Roberta Craya i do muzyki romantycznego Brazylijczyka, Laurindo Almeidy. -Lamiemy prawo, ktorego przysiegales bronic - szepnela Anna przytulona do jego policzka. Byla taka miekka i tak przyjemnie bylo ja trzymac w ramionach. I wspaniale tanczyla wolne rytmy, elegancka i namietna. -To kiepskie prawo. Nie daje sie stosowac - odszepnal Stefanovitch. -Ale z ciebie policjant. Nie masz szacunku dla wladzy. -Zebys wiedziala. Znam zbyt wiele osob z kregow rzadzacych. Zaczal rozpinac sukienke Anny, zielona jak jej oczy i zlocista jak wlosy. Material pod jego palcami sprawiala wrazenie najdelikatniejszego jedwabiu. -Teraz w dodatku chcesz mnie obnazyc w miejscu publicznym? - Anna usmiechnela sie lekko. -Moze... na poczatek. Mam jeszcze ochote na popelnienie kilku innych przestepstw. Zrzucili z siebie wieczorowe stroje, poplywali troche, a potem dryfowali rozmarzeni w oswietlonym promieniami ksiezyca basenie, pod szklanym dachem i blyszczacymi gwiazdami. Przy Annie Stefanovitch bywal cudownie romantyczny. Nauczyl sie ja zaskakiwac: tuzin roz przyslanych do szkoly podstawowej, w ktorej Anna uczyla czwarta klase; wypad na weekend na narty do Vermont; zlote kolczyki, ktore przez godzine sam wybieral w domu towarowym Saksa. Wyciagnal rece i przyciagnal j a do siebie w glebokim koncu basenu. Zielone, urzekajace oczy Anny byly madre i pelne ciepla. Jej cialo lsnilo w swietle ksiezyca. Uosabiala marzenie, ktore nosil w sobie od czasow szkolnych. Pasowali do siebie idealnie. -Czasami trudno mi uwierzyc, ze tak bardzo cie kocham - szepnal, dyszac lekko. - Anno, kocham cie bardziej niz wszystkie inne rzeczy w moim zyciu razem wziete. Zginalbym bez ciebie. To smutne, ale prawdziwe. -Nie takie znowu smutne, Stef. Kochali sie w niebieskozielonej wodzie basenu, najpierw delikatnie, a potem z pasja. W srodku najzimniejszego od lat marca. W tej chwili John Stefanovitch byl pewien, ze posiada wszystko, czego kiedykolwiek oczekiwal od zycia. Dopadniecie St.-Germaina zwienczyloby dzielo. Grobowy Tancerz, Long Beach Alexandre St.-Germain opuscil eleganckie przyjecie wydane w apartamencie przy Piatej Alei na Manhattanie dopiero po pomocy. W spotkaniu brali udzial przede wszystkim bankierzy i najlepsi maklerzy z Wali Street oraz ich zony - starannie wyselekcjonowane mlode laleczki. Przygrywal bardzo dobry zespol czarnych muzykow, ktorzy zdecydowanie nie pasowali do tego miejsca.Natomiast St.-Germain pasowal doskonale. Byl wytworny i bardziej blyskotliwy niz kazdy z tych bankierow; bogaty i szanowany europejski inwestor z nieograniczonym kapitalem... Teraz Grobowy Tancerz zblizal sie do Long Beach Island. Jechal ciemnym sportowym samochodem. Kilka ostatnich tygodni uwazal za szczegolnie udane. Tworzyl strategie, ktora miala zdecydowanie zmienic oblicze przestepczosci zorganizowanej. Mial poparcie finansowe, zarowno w Nowym Jorku, jak i za granica. Musial jedynie dopilnowac, zeby w ciagu kilku nastepnych, najwazniejszych miesiecy wszystko poszlo dobrze. Przeszkadza mi tylko jeden czlowiek, pomyslal przejezdzajac przez most prowadzacy do Long Beach. Detektyw Stefanovitch postanowil mozliwie najbardziej utrudnic - ba, wrecz uniemozliwic - zycie St.-Germaina w Ameryce. Byl w tym mistrzem, wytrwaly i bystrzejszy niz wiekszosc policjantow. Juz spowodowal wiecej klopotow i zamieszania, niz St.-Germain mogl zniesc. Dwukrotnie wysledzil St-Germaina w Europie. Wystawil ekipy obserwujace jego mieszkanie przy Central Park West. Pewnego wieczom udal sie za St.-Germainem do "Le Cirque" i praktycznie przesluchal wlasciciela restauracji, Sirio Maccioniego. To pragnienie zwyciestwa wbrew wszelkiemu prawdopodobienstwu, walki z wiatrakami, zdawalo sie byc amerykanska specjalnoscia. St.-Germain widzial na wlasne oczy, jak na poczatku lat siedemdziesiatych Amerykanie poniesli sromotna kleske w Azji Poludniowo-Wschodniej. Teraz, w Nowym Jorku, tez odniosa porazke. Stefanovitch rzucal mu wyzwanie, a na to St.-Germain nie mogl sobie pozwolic. Jego sportowy samochod w koncu wjechal do Long Beach i St.-Germain nacisnal mocno na pedal gazu. Dzisiaj ktos dostanie porzadna nauczke. John Stefanovitch, Long Beach Czternastu detektywow z okregu Nassau i z Nowojorskiego Wydzialu Policji szlo jeden za drugim, tworzac nierowne linie po obydwu stronach Ocean View Street w Long Beach.Mineli czterdziestoletnie domy i kilka irlandzkich barow przy waskiej ulicy. Gdzieniegdzie stala budka, w ktorej sprzedawano pizze, albo rozlatujacy sie sklepik, zabity deskami na zime. -Przydalby sie kawalek pizzy - rozmarzyl sie nagle Kupchek. - Z salami, z cebula i z podwojnym serem. -A mnie by sie przydal partner zdrowy na umysle - szepnal w odpowiedzi John Stefanovitch. Dotarli do jeszcze wezszej uliczki o nazwie Louisiana. Po jej obu stronach staly zaparkowane samochody, powgniatane i zardzewiale, podobnie jak ociekajace wilgocia domki plazowe. Na samym koncu ulicy detektywi weszli w ostry zakret, ktory rozszerzal Sie pod koniec. Po obu jego stronach staly, jak wieze straznicze, dwa wielkie domy letniskowe. Stefanovitch wiedzial o St.-Germainie wszystko: ze byl obecnie postacia numer jeden w swiatku narkotykowym w Europie, najwiekszym dostawca narkotykow, jaki dzialal w ciagu ostatnich lat; ze w niektorych czesciach swiata jest znany jako biznesmen, uczciwy finansista i inwestor- co znacznie utrudnia przylapanie go na goracym uczynku. Wiedzial, ze St.-Germain i jego organizacja wkraczaja na teren Stanow Zjednoczonych; ze St.-Germain opracowal skomplikowany, niezwykle sprawny system kontroli przestepczosci zorganizowanej w Europie, znany pod nazwa "prawo ulicy". Prawo ulicy odnosilo sie zarowno do przestepcow, jak i do policji. Zawieralo surowe przepisy i wszyscy je znali. Rozprawiano sie bezlitosnie z szefami konkurencyjnych grup przestepczych, jak rowniez z policjantami, prokuratorami, a nawet z sedziami, ktorzy popadli w konflikt z systemem St.-Germaina. Zwyczajowymi formami kary byly morderstwo i sadystyczne tortury. Powszechnie stosowano zemste na przyjaciolach i czlonkach rodziny. Alexandre St.-Germain twierdzil, ze nie ma zamiaru zyc wedlug zasad slabeuszy. Tej nocy Stefanovitch i podlegli mu detektywi z wydzialu narkotykow lamali prawo ulicy. Przygotowywali atak na duza amerykanska wytwornie narkotykow, nalezaca do St.-Germaina. Wzrok Stefanovitcha przyciagnelo nagle cos po lewej stronie slepej ulicy. Zgasly swiatla w stojacym tam domu. -Z lewej. Widziales? - szturchnal go Misiek Kupchek. Wszyscy zatrzymali sie w pol kroku. Wiatr od oceanu gwizdal im za plecami niemal zlowieszczo. -Co to bylo? - szepnal Kupchek. - Mam nadzieje, ze to po prostu ktos, kto bardzo pozno udal sie do lozeczka. -Nie wiem. Uwazaj. - Stefanovitch powoli uniosl swojego remingtona. Zrobilo mu sie niedobrze, pierwsza oznaka naplywajacej adrenaliny. Swiecacy poprzez drzewa ksiezyc okrywal wszystko dziwna, czamo-biala mozaika. -Hej, detektywi! A to dopiero pieprzona niespodzianka, co? - zagrzmialo znienacka. -Hej!... Tutaj! Inne glosy odezwaly sie po drugiej stronie waskiej uliczki. W ciemnosciach krylo sie kilku mezczyzn. -Nie! Tutaj, sukinsyny! Oslepil ich rzad zapalonych nagle latarek. Jasne snopy krzyzowaly sie we wszystkich kierunkach. I zaraz po obydwu stronach ulicy rozpoczela sie strzelanina - smiertelna mieszanka halasu i oslepiajacego swiatla. -Na ziemie. Wszyscy na ziemie! - wrzasnal Stefanovitch, zwalniajac bezpiecznik. Nacisnal spust i poczul, jak jego cialo zaczyna dzialac automatycznie. -Na ziemie! - powtorzyl strzelajac do snopow swiatel. - Wszyscy na ziemie! Na ulicy wybuchlo pandemonium. Detektywi krzyczeli i przeklinali. Stefanovitch w koncu padl na brzuch. Nie mogl zlapac oddechu. Pomyslal o Annie. Moze juz nigdy jej nie zobaczy. Przycisnal sie do zamarznietego betonu. Nie wiedzial, czy go trafili, czy nie. Naprawde nie wiedzial. Nos mial pelen odoru oleju napedowego i benzyny. Stefanovitch pelznal na brzuchu, az znalazl sie pod tylna czescia zaparkowanego samochodu. Czolgajac sie, poharatal sobie dlonie i kolana. Gdzie, u diabla, sa posilki? Co teraz robic Przedostal sie do drugiego zaparkowanego samochodu. Po drodze uderzyl glowa o podwozie. Zaklal. Pluca bolaly go okropnie. Wciaz slychac bylo strzaly z broni polautomatycznej. Przez chwile lezal, kryjac sie pod trzecim zaparkowanym samochodem. Zastanawial sie, czy powinien tam pozostac. Samochod mial tak niskie zawieszenie, ze Stefanovitch ocieral sie twarza o ziemie. W glowie mial zamet. Czwarty samochod byl zaparkowany bardzo blisko trzeciego, bok w bok. Stefanovitch wytezal sluch, oczekujac dzwieku syren policyjnych. Nic. Nikt w dzielnicy nie powiadomil policji. Nadal czolgal sie od samochodu do samochodu. Jak najdalej od zabojcow i od masakry. Czy wiedza, gdzie jest? Czy ktos go widzial? Przestal liczyc, pod iloma samochodami przeszedl. Byl zupelnie zdretwialy z zimna. Ostatni samochod stal na rogu Ocean View. Glosy zamachowcow cichly na koncu ulicy. Musi chwile odpoczac, zanim poderwie sie na nogi i zacznie uciekac. W koncu zerwal sie spod ostatniego samochodu. Zaczal biec najszybciej jak mogl, kierujac sie w lewo. Byl odretwialy i zlany lodowatym potem - doslownie i w przenosni. Jednak biegl i nikt go nie gonil. Uciekal zygzakiem, czujac sie jak pocisk wystrzelony spod ziemi. Wszystko bylo jakies nierealne. Jego buty nigdy tak glosno nie stukaly o chodnik. Oddychanie sprawialo mu bol. "Tylko biegnij dalej". Ta mysl przepelniala mu umysl. Pozwalala mu wytrwac. Nie liczylo sie nic innego. W koncu zobaczyl boczna uliczke, w ktorej on i jego ludzie zaparkowali samochody. Mustangi i camaro, stingraye i BMW staly przed nim, ciche i puste. Stefanovitch skrecil za rog, we Florida Street. Dostrzegl swoja czarna furgonetke. "Zawolaj pomoc", zabrzmialo mu w glowie. Biegnac, staral sie wydobyc kluczyki z kieszeni. W koncu uslyszal w oddali wycie syreny. Ubranie, przenikniete wiatrem i mokre od potu, bylo lodowato zimne w dotyku. Z wlosow kapala mu woda. Uslyszal glosny huk wystrzalu piec metrow od furgonetki. Rozlegl sie bezposrednio za nim. Dzwiek eksplozji przeszyl mu czaszke. Poczul ja az we wnetrznosciach. Pierwszy strzal trafil go w prawy bok. Tak latwo bylo to powiedziec - postrzal w bok. John Stefanovitch okrecil sie, jakby go potracila pedzaca ciezarowka; dorosly rownie latwo potrafi obrocic male dziecko. Drugi strzal eksplodowal niemal rownoczesnie z pierwszym i rozszarpal lewa strone kregoslupa Stefanovitcha. Odprysniety fragment kosci przebil sie przez cialo jak poroze jelenia zawieszone na scianie. W rzeczywistosci pocisk odbil sie w ciele rykoszetem, wirujac jak podluzny ksztalt pod woda. Nastepnie wypadl, przebijajac bok i pozostawiajac wielka dziure. Strzal w plecy. Stefanovitch lezal twarza w dol. Polowa ciala spoczywal na zapiaszczonym, lodowatym chodniku. Oczy mu zwilgotnialy, wydawalo sie, ze placze. Chcial sie przeczolgac w bezpieczne miejsce, chcial cos zrobic, ale nie mogl sie poruszyc nawet o milimetr. Ukryty strzelec w koncu wynurzyl sie z cienia. Podszedl i stanal nad cialem rozpostartym jak orzel w locie. Przygladal mu sie przez dluga, cicha chwile. Stefanovitch slyszal oddech tego czlowieka, wyczuwal jego nieludzki spokoj... Slyszal tez dokladnie, co strzelec robi. Nagle wszystko stalo sie jasne i oczywiste. Za chwile mial stac sie swiadkiem - i ofiara - zabojstwa. Mial uslyszec, jak morderca wklada do komory trzeci pocisk; jak nieruchomieje na dluga chwile, wstrzymujac oddech, i jak oddaje kolejny strzal. Ostatni strzal. Prosto w plecy Stefanovitcha. Potem Grobowy Tancerz oddalil sie od swego bylego przesladowcy. Alexandre St.-Germain, BrooklynHeights Alexandre St.-Germain prowadzil lsniacego, granatowego porsche turbo carrera. Wewnatrz majaczyla czarna skora rekawiczek i przycmione czerwone swiatelka na desce rozdzielczej. Jedynym dzwiekiem byl odglos opon pedzacych po jezdni - zupelnie jakby ktos zrywal tasme klejaca z nierownej powierzchni.Nauczka, pomyslal prowadzac. Swiatu jest potrzebna nauczka. Taka nauczka szczegolnie przyda sie detektywowi, ktory go scigal, ktory tak uparcie deptal mu po pietach przez dwa lata. Budynek mieszkalny, przed ktorym St.-Germain w koncu zaparkowal samochod, wygladal nieciekawie. Zbudowany z wyplowialej czerwonej cegly, wznosil sie na dziewietnascie, a moze dwadziescia pieter. Bylo to takie miejsce, gdzie matki zrzucaja dzieciom z okna pieniadze zawiniete w folie, zeby ich pociechy mogly kupic lody. Grobowy Tancerz wszedl do budynku za czarna kobieta, ktora, sadzac po bialych, miekkich butach i ponczochach widocznych spod plociennego plaszcza, byla zapewne pielegniarka. Korytarz na pietrze, na ktorym wysiadl z windy, wygladal jak wszystkie inne korytarze w tym budynku. Duszace, kuchenne zapachy przygotowywanych kolacji. Stukanie w rurach centralnego ogrzewania. Jasnoniebieskie sciany, sfatygowany, niebiesko-czamy chodnik. Alexandre St.-Germain zadzwonil do drzwi oznaczonych numerem 9B. Dzwonil natarczywie, siedem razy. W koncu z wnetrza dobiegl kobiecy glos, gluchy i odlegly. -Chwileczke. Juz ide. Kto tam? Ciemnoniebieskie drzwi z numerem 9B otworzyly sie. Wyraz twarzy Anny Stefanovitch natychmiast zdradzil zaskoczenie. -Cos sie stalo Stefowi - powiedziala. Nie bylo to pytanie, lecz stwierdzenie faktu. -Tak. A teraz cos sie stanie tobie. Nie bolalo. Anna uslyszala gluchy, stlumiony odglos wystrzalu oddanego z odleglosci mniejszej niz metr. Zobaczyla, jak jasny strumien swiatla oswietla korytarz jakby blysnal flesz fotograficzny. Nie zyla, zanim upadla na podloge przedpokoju. Alexandre St.-Germain, Grobowy Tancerz, opuscil budynek rownie pewnie, jak do niego wkroczyl. Czesc pierwsza Grobowy Tancerz Isiah Parker, Sto Dwudziesta Piataulica, czerwiec 1988 Stragan "Pomaranczowy Juliusz", stojacy na rogu Sto Dwudziestej Piatej ulicy i bulwaru Fredericka Douglassa, mial przynajmniej jedna przewage nad wieloma innymi sklepami w tej okolicy - szeroki widok na ulice. Na zmieniajaca sie, coraz bardziej podupadajaca dzielnice; na zamurowane i porzucone budynki, takie jak Blumstein, ostatni dom towarowy w Harlemie, czy Loews Victoria, teraz obydwa zamkniete. Na hotel "Teresa", gdzie kiedys zatrzymal sie podczas pobytu w Nowym Jorku Fidel Castro, a w ktorym teraz miescily sie biura. Na teatr "Apollo", gdzie grywal Basie i Bessie Smith, Bili Eckstein i Ellington - swego czasu zamkniety, a teraz ponownie otwarty. Ktoz mogl wiedziec, na jak dlugo?Isiah Parker stal za pomalowana na jasny kolor lada "Pomaranczowego Juliusza". Wycieral ja pracowicie, chlonac jednoczesnie fascynujacy widok Sto Dwudziestej Piatej ulicy. Pomyslal, ze nedza i ubostwo nigdy dotad nie byly tak interesujace. Nie mial pojecia, dlaczego tak sie dzieje. Uslyszal, jak wlasciciel straganu wola do niego: -Hej, czlowieku, gluchy jestes, czy co? Dwa pieprzone Juliusze bananowe. Isiah Parker nie byl gluchy. Ba, odkryl ostatnio, ze sluch ma jako zajac. Przypominal zawodowego sportowca, ktory czujnie wychwytywal z halasu obelgi i drwiny na jego temat padajace z trybun. Parker przez chwile rozwazyl mozliwosc przerobienia twarzy szefa na koktajl "Pomaranczowy Juliusz". Zrezygnowal z tego jednak, przynajmniej na razie. -Tak, prosze pana. Dwa Juliusze, juz podaje - wymamrotal w strone klienta. -Dwa Juliusze bananowe. -Tak, prosze pana. Dwa Juliusze bananowe. Jedna chwile. Przez caly ten czas skupial uwage na ulicy. Obserwowal chylaca sie ku ruinie estakade, na ktorej wspieraly sie tory prowadzace na nowojorski Dworzec Centralny. Czekal na te chwile prawie caly tydzien... a teraz nie byl pewien, na co powinien zwrocic uwage. Tak wiec przygladal sie niezwykle uwaznie, przygotowujac Juliusze: kruszony lod, swiezy banan, specjalny slodki proszek z firmy patronackiej, ktory jego zdaniem mial okropny, slodko-kwasny smak. Nagle Isiah Parker przestal miec watpliwosci, czemu sie przyglada. Dwaj handlarze byli na tyle nieostrozni, ze zdolal dostrzec transakcje. Przez krociutka chwile widzial zielony blysk dolara na ulicy. -Hej ty, Parker. Parker! - uslyszal ponownie -Hej ty, czlowieku - odparowal Parker. - Zamknij sie, do cholery. Zamknij jadaczke, zrozumiano? Byc moze po raz pierwszy w zyciu wladczy szef "Pomaranczowego Juliusza" naprawde sie zamknal. W wyrazie twarzy Parkera bylo cos, co kazalo go traktowac powazniej niz zwyklego sprzedawce. Nagle Isiah Parker przeskoczyl nad lada, sprezyscie jak naladowany energia dziki kot. Prozniacy, ktorych kilku jak zwykle krecilo sie bezczynnie po sklepiku z sokami, widzieli, jak wybiegl przez odrapane drzwi z pleksiglasu. Trzymal wymierzony w niebo i kamienne dachy pobliskich budynkow, rewolwer kalibru dwadziescia dwa. Jeden z handlarzy kokaina po drugiej stronie Sto Dwudziestej Piatej ulicy zauwazyl biegnacego w jego strone Parkera. Cholera, pomyslal Parker. Handlarz narkotykami i jego kumpel nagle rzucili sie pedem wzdluz bulwaru Frederika Douglassa. Na Sto Dwudziestej Piatej ulicy skierowali sie prosto na wschod. Potem na poludnie. Potem znow na wschod. Jakis taksowkarz zatrabil na nich ze zloscia. Parker mocno uderzyl dlonia w maske zoltej taksowki. "Nie pozwalaj, zeby ktokolwiek na ulicy ci podskoczyl" - to byla lekcja, ktorej nauczyl sie w Harlemiejuz dawno temu. Biegl najszybciej jak mogl. Biegl bez opamietania, jak jakis podkrecony cpun albo zlodziej. Bieganie bylo - dawniej i w innych okolicznosciach - jego ulubionym zajeciem. Wykonywal je na tyle dobrze, ze dostal stypendium lekkoatletyczne do college'u w Teksasie. W tym college'u nauczyl sie troche panowac nad swoim gniewem, a w kazdym razie lepiej go ukrywac, maskowac gadaniem. Majac trzydziesci piec lat, wciaz potrafil biegac. Moze nie byl to juz rekordowy sprint na sto metrow, ale nadal potrafil biec szybciej niz ci dwaj zalosni handlarze narkotykami, ktorzy wlasnie usilowali sprzedac dzialke koki czternastoletnim dzieciakom. Szybciej niz te dwie beznadziejne kupy gnoju, ktore paradowaly po Harlemie bez szacunku dla nikogo i dla niczego. Jakby wazne bylo tylko zarabianie na smutku tutejszych ludzi, na ich potrzebie zdobycia cienia nadziei i bezbolesnej ucieczki. Biegnac, Parker zaczal sie usmiechac. W obecnych czasach mieszkancy Harlemu mieli dziwne poczucie humoru. Jeden z handlarzy narkotykami musial nadwerezyc miesien, bo zaczal kulec i zlapal sie za lewy posladek. A to ci heca. Isiah Parker przemknal obok handlarza narkotykami, jakby ten stal na bocznicy. Mijajac faceta, mimochodem walnal go w skron kolba pistoletu. Handlarz wpadl do rynsztoka w swoich eleganckich ciuchach. Parker byl niemal pewien, ze drugi z handlarzy to Pedro Cruz, kolumbijski kowboj, ktory przez kilka ostatnich miesiecy petal sie w okolicach Sto Dwudziestej Piatej ulicy. Pedro Cruz potrafil biegac naprawde szybko. Jakby na potwierdzenie tego faktu Parker poczul, jak w piersi eksploduje mu ogien. Serce walilo jak mlot i zaczynaly bolec wszystkie miesnie. To juz osiem przecznic. Czlowieku, kiedy w koncu sie zmeczysz? Kilka osob stojacych wzdluz Sto Dwudziestej Czwartej rozpoznalo Parkera. Mieszkal w tej dzielnicy od dawna. Wielu znalo Isiaha. A jeszcze wiecej osob znalo jego brata Marcusa. Ale to jeszcze nie znaczylo, ze maja ochote zatrzymac handlarza, ktorego Parker scigal. Sprobuj w Harlemie zlapac faceta, ktory wyglada na Latynosa, a mozesz stracic zycie albo wdac sie w jeszcze wieksze tarapaty. Poza tym fajnie bylo ogladac takie sceny poscigu w leniwe, letnie popoludnie. To lepsze niz film z Sylwestrem Stallone w kinie Loews. Sto Dwudziesta Czwarta przypominala cmentarzysko starych, zuzytych plymouthow, chevroletow i fordow. Kilku chlopakow z sasiedztwa zaczelo klaskac w dlonie, dopingujac wyscig odbywajacy sie w to gorace i ospale popoludnie. Chyba nikogo nie obchodzilo, jak doszlo do tego poscigu. W koncu Parker niemal sie zrownal z kolumbijskim handlarzem narkotykami. Spojrzal na niego, jakby chcial go wyprzedzic, a nie schwytac. Handlarzem rzeczywiscie byl Pedro Cruz. Brodaty Kolumbijczyk nawet nie zamierzal przybrac przerazonego wyrazu twarzy. Usilowal wykombinowac, w jaki sposob wydobyc bron, jednoczesnie nie przerywajac biegu. Prawa reka goraczkowo grzebal pod lopocaca pola nylonowej kamizelki, ktora oslaniala gola, brazowa skore jego torsu. W koncu wyprzedzil Cruza dlugimi krokami. Wydawalo sie, ze Parker nagle zaczal dryfowac do tylu w czasie i w przestrzeni... Uniosl ramiona, zgial je w lokciach i z calej sily wyrznal handlarza w podbrodek. Cruz przewrocil sie, wykonujac skomplikowane, potrojne salto. Upadl niezgrabnie pod rozlatujacym sie plotem, tak pelnym dziur, ze kazdy w dzielnicy mogl wchodzic na podworko i z niego wychodzic, kiedy tylko chcial. Isiah Parker byl zadowolony, ze nie postrzelil handlarza narkotykow. Wyciagnal rewolwer i wycelowal w zgarbionego, wscibskiego stroza, ktory siedzial na pobliskim ceglanym ganku. Stroz skulil sie ze strachu i probowal sie wycofac. -Jestem oficerem policji - powiedzial Parker dyszac ciezko. - Prosze zadzwonic na dziewietnasty posterunek... Stroz usmiechnal sie szeroko, jakby przed chwila wygral "Familiade" albo "Kolo fortuny". Pomaszerowal do wnetrza budynku i zadzwonil na policje. Lubil ogladac dobre poscigi, wszystko jedno, czy na ekranie telewizora, czy tez przed wlasnym gankiem. Przynajmniej pod tym wzgledem Harlem wciaz byl niezly. O trzeciej po poludniu nowojorski tajny detektyw Parker wciaz byl ubrany w koszulke firmowa "Pomaranczowego Juliusza" i w poplamiony sokami fartuch. Gdzies zgubil swoj skorzany kapelusz. Szkoda, bo byl calkiem ladny. Ten dziwny stroj sprawial, ze Parker przypominal normalnego czlowieka pracy. Dzieki niemu mogl czuc sie czesciajakiejs podupadlej dzielnicy. Wszystko jedno jakiej. Jego dzielnica znajdowala sie w poludniowym Harlemie, pomiedzy Broadwayem i Osma Aleja Zachodnia. Parker stal na rogu, lizal wloskiego loda o smaku pomaranczowym i obserwowal otoczenie. Rejestrowal drobiazgi, ktore bedzie musial zapamietac dzis wieczorem, w noc zemsty. W koncu Isiah Parker udal sie z powrotem na dziewietnasty posterunek w Harlemie i pozostal tam na sluzbie do szesnastej trzydziesci. Dziewiecdziesiata Dziewiata Zachodniaulica, polnoc W najbardziej na poludnie wysunietej czesci Harlemu letnia noc byla lepka, goraca i cuchnaca. Kilka przecznic dalej cale rodziny spaly na schodach przeciwpozarowych i na dachach kamienic czynszowych.Podniszczony czarny ford escort stal zaparkowany w polowie drogi pomiedzy Riverside Drive i Aleja West End, przy Dziewiecdziesiatej Dziewiatej ulicy. Skuleni w samochodzie trzej mezczyzni czekali w ciemnosciach. Dwadziescia po dwunastej ich czujnosc i cierpliwosc zostaly nagrodzone. -To oni. Sa tutaj. Niebieski mercedes - odezwal sie cicho w escorcie mezczyzna o nazwisku Jimmy Burke. Wyprostowal sie za kierownica. Wykonal gest w strone kamienicy, ktora mezczyzni w escorcie znali pod nazwa "Zacheta". Czteropietrowa kamienica kryla sie w cieniu wyzszych i potezniejszych budynkow mieszkalnych. Gwarantowala dyskrecje i byla malo podejrzana, bo jej lokalizacja w polowie kwartalu blokow pozwalala gosciom na przybywanie i opuszczanie jej bez zwracania na siebie uwagi. Ciemnoniebieski, dlugi mercedes limuzyna zatrzymal sie przed eleganckim budynkiem. Stromy podjazd z szarego kamienia prowadzil do dwuskrzydlowych debowych drzwi, oswietlonych staroswieckimi lampami gazowymi. Z limuzyny wysiedli dwaj mezczyzni w ciemnych wizytowych garniturach. Dokladnie rozejrzeli sie po ulicy i dopiero wtedy pozwolili trzeciemu pasazerowi wysiasc w nocny mrok. -Dwaj ochroniarze... Kierowca. Jedno, co pewne, to ze podrozuje z minimalna iloscia bagazu. Jeden z mezczyzn w escorcie lezal przed chwila wyciagniety na cala dlugosc tylnego siedzenia. Isiah Parker pochylil sie do przodu. Mial krotko przyciete czarne wlosy i gladko ogolona, przystojna twarz. Jego smukle, dobrze umiesnione cialo sugerowalo, ze zawodowo uprawial sport, ale Parker zawsze twierdzil, ze to raczej dzieki kolorowi jego skory niektorzy sadzili, iz byl kiedys koszykarzem. -Damy temu smieciowi jakas godzine, zeby odpoczal i odprezyl sie - powiedzial Parker spokojnym glosem. - Wtedy wejdziemy. Wlacz radio, Jimmy. Braciszkowie z Dziewiecdziesiatej Dziewiatej ulicy posluchaja troche muzyki. Ba da da di. Zalatwimy sprawe porzadnie. Alexandre St.-Germain, "Zacheta" Alexandre St.-Germain wyladowal na szczycie swiata i zdawal sobie z tego sprawe. Iluz ludziom udalo sie odniesc taki sukces w jednej dziedzinie, a co dopiero w dwoch? Ilu ludzi mialo otwarta droge do gabinetow prezesow na Wali Street, a jednoczesnie do prywatnych domow Anthony'ego (Joe Battersa)Accardo czy Carmine'a Perisco? St.-Germain rozumial niebezpieczenstwo proznosci. Wielokrotnie widzial jej skutki. Ale wiedzial tez, ze jest madrzejszy od innych. Wiecej czytal, znacznie wiecej doswiadczyl. Zdobyl na Sorbonie wyksztalcenie z zakresu ekonomii i biologii. Jednak zawsze wolal szkole mocnych ciosow. W wieku dwudziestu dwoch lat znany byl w Marsylii jako Mercedes. To imie znali chyba wszyscy w lokalnym polswiatku. Juz wtedy mial te szczegolna wlasciwosc: rownie swobodnie kupowal i sprzedawal narkotyki w dokach, jak obracal sie wsrod bogaczy i ich bezcennych jachtow. Alexandre St.-Germain mial klase. Byl wyjatkowo przystojny, obdarzony nieodpartym urokiem. Nauczyl sie wykorzystywac te cechy, otwieraly mu drzwi na calym swiecie. W Trypolisie byl znany jako Rzeznik - dzialal jako glowna skrzynka kontaktowa przy transakcjach sprzedazy broni, zawieranych miedzy Syria i Libia. Sluzyl kazdemu mordercy, byleby byl gotow zaplacic za najwyzsza jakosc uslug. Teraz ten czlowiek o wielu roznych twarzach, roznych imionach, roznych stylach zycia byl znany byl policji jako Grobowy Tancerz. A wiec to jest "Zacheta", pomyslal St.-Germain idac przez obszerny hol, a nastepnie przez luksusowy salon na parterze. Z usmiechem ogladal bogato umeblowane wnetrza klubu przy Dziewiecdziesiatej Dziewiatej Zachodniej. Wspaniale rzezbione, podwojne drzwi. Zimne marmurowe posadzki. Na scianach de Kooning, Pissarro, Klee. Z pokoju muzycznego przechodzilo sie do obrosnietego roslinami solarium. Panowal tu styl eklektyczny. Gdzieniegdzie art deco. Nieco wloskiego renesansu. Elementy galijskie, jak bufet z czasow Ludwika XVI stojacy w korytarzu i kilka starych francuskich rycin. Byl tam barek wyposazony w krysztalowe karafki, butelki taittingera, wina renskie, swieze limonki i cytryny, lod, ktory wygladal jak kolekcja diamentow. Swieze kwiaty, ulozone w piekne bukiety, zdobily dlugi stol. Wszedzie staly przesliczne kobiety i mlodzi chlopcy. Grzecznie wypowiadali slowa powitania i klaniali sie nisko, przywodzac mu na mysl modeli na paryskim pokazie mody. Niektorzy przesadzili z makijazem, a ich twarze wygladaly jak oblicza przebieglych, miejskich dzikusow. Wiedzial, ze klientami tego klubu byli niektorzy z najbardziej szanowanych ludzi na swiecie. Przesadna elegancja pozostalych byla proba sprostania ich bogactwu i poczuciu stylu, byc moze proba stlamszenia poczucia winy amerykanskiej klasy sredniej, zamaskowania faktu, ze byl to bardzo drogi burdel, jeden z najlepszych na swiecie. Wysoka, czarna modelka powiodla St.-Germame'a pod ramie po mahoniowych schodach na pietro. Schody zdobil barwny chodnik. Modelka byla smukla i dlugonoga, nieskazitelnie piekna. Poczul leciutki dreszczyk oczekiwania. Zastanawial sie, jakie niespodzianki przygotowano dla niego dzisiaj. Alexandre St.-Germain otworzyl ciezkie debowe drzwi sypialni na pietrze. Kobieta idaca przy jego boku zniknela cicho i niepostrzezenie. Dwie kobiety w sypialni byly wyjatkowej urody, jeszcze piekniejsze niz dziewczyna, ktora wprowadzila go na gore, piekniejsze od wszystkich pracownic "Zachety", jakie dotychczas widzial. Wygladaly jak mlodziutkie, niewinne amerykanskie pieknosci. Jak na razie, niezle. Nawet bardzo dobrze. -Jem 'appelle Kay - odezwala sie jedna z nich. -Bienvenue a Allure. On nous a choisies de vous saluer, de dire bonjour... II y a d'autres jeunes filles, si vous desirez. - Nie, nie chce zadnych innych kobiet - odparl St.-Germain po angielsku. - Obie jestescie bardzo piekne. Dziewczyna, ktora odezwala sie pierwsza, Kay, miala ciemne wlosy, ale niezwykle jasna karnacje. Jej skora wygladala jak pokryta delikatnym pudrem. Miala wspaniala oprawe oczu. Roz podkreslal jej kosci policzkowe. Wlosy zaczesala na jedna strone. Mowiac, gestykulowala wyraziscie smuklymi rekami, a cieply usmiech zdawal sie szczery. Dobra, bardzo dobra. Nawet jej francuski byl nienaganny. -Ja jestem Kimberly. Kim. - Druga dziewczyna, mlodsza od Kay, wygladala na niesmiala. Miala nie wiecej niz osiemnascie lat i dlugie blond wlosy, ktore siegaly jej prawie do kosci ogonowej. Do St.-Germaina, ktory stal bez ruchu w otwartych drzwiach, dotarl kwiatowy zapach drogich perfum. W "Zachecie" wszystko bylo perfekcyjne, dokladnie tak jak sobie zyczyl. Apartament byl pelen krysztalow, wloskich marmurow, dywanow, w ktorych nogi tonely po kostki, obrazow i mozaik. Z ukrytych glosnikow plynela stlumiona muzyka - lekkie tango w rockowej aranzacji, modne ostatnio w nocnych klubach. Na chromowo-szklanym stoliku lezaly narkotyki. Atmosfera byla zdecydowanie seksowna, ale jednoczesnie romantyczna. Ciemnowlosa Kay miala na sobie sukienke od Hermesa z dlugim rozcieciem z boku, przez ktore widac bylo srebrne wzory na ponczochach. Suknia podkreslala plynnosc ruchow kobiety, kazde zaokraglenie ciala, kazdy jego szczegol. Kimberly tez miala dlugie nogi, jedrne, ksztaltne piersi ze sterczacymi sutkami i lsniaca opalenizne. Jej wieczorowa sukienka pochodzila od Givenchy lub Yves St. Laurenta. Miala pantofle na cienkich, wysokich obcasach i elegancki makijaz. Alexandre St.-Germain usmiechnal sie i uklonil. Nawet gdyby sam zadbal o kazdy szczegol, efekt nie mogl byc lepszy. Trzej mezczyzni z escorta wiedzieli, ktory przycisk wcisnac, gdy juz weszli do holu "Zachety". Nie wiedzieli natomiast, jak sie dostana do apartamentu. Ochrona zalozyla, ze wejda przez otwarte okno wychodzace na ogrod lub zakradna sie od strony piwnicy. Obydwa te zalozenia byly mylne. Weszli przez dwuskrzydlowe, debowe drzwi frontowe. Byli ubrani w prochowce, czapki z daszkiem i sportowe buty, a jednak wkroczyli do holu, jakby czuli sie wlascicielami "Zachety". Kazdy z nich trzymal w rekach uzi. Dwie dziewczyny zaczely rozbierac Alexandre' a St.-Germaina. Pracowaly powoli i czule, jak improwizujacy zespol taneczny. Ich palce wygrywaly mu gamy na kregoslupie. Potem te same palce jak delikatne pedzelki muskaly jego posladki, ramiona i genitalia. Ten kunsztowny rytual przywodzil mu na mysl najlepsze gejsze w Kioto. Swietnie wygladal bez ubrania; mial jedrne, muskularne cialo. W Nowym Jorku pracowal nad kondycja pod nadzorem prywatnego trenera; to samo robil przez cale lata w Londynie. Tak jak wszystko, czym dysponowal, jego cialo bylo bliskie idealu. St.-Germain wstal nagle. Ruchem reki odgonil dziewczyny. W jednej chwili jego oczy staly sie zimne i bez wyrazu. Znow pograzyl sie we wlasnych myslach. Ktoz mogl wiedziec, co dzialo sie w jego glowie? Bez slowa szybko przecial sypialnie i wszedl do lazienki. Drzwi zamknely sie za nim, a ze srodka dolecial odglos wody lejacej sie pelnym strumieniem. Trzej mezczyzni - Jimmy Burke, Aurelio Rodriguez, Isiah Parker - rozdzielili sie na parterze "Zachety". Dwaj ochroniarze ogladali telewizje i latwo bylo ich unieszkodliwic. Wlasciwie na razie wszystko szlo zbyt latwo. Gdy Alexandre St.-Germain wrocil, dwie prostytutki zrozumialy, ze tego wieczoru to on bedzie dyktowal reguly gry. Mial na twarzy czarna skorzana maske, zgodnie z biezacymi wymogami mody w swiecie udziwnionego seksu nowojorskiego. Suwaki na policzkach przypominaly nierowne blizny. Z czola i podbrodka wystawaly polerowane metalowe cwieki. To byl Grobowy Tancerz, taki jakim widzieli go inni; egzotyczny i tajemniczy. Narkotyki, ktore zazyl po przybyciu, zaczynaly dzialac. Belkotliwie odpowiadal obu dziewczynom, a jego slowa mialy coraz mniej sensu. Muskularne cialo Alexandre'a St.-Germama natarto drogimi olejkami. Wysoko nad glowami, na suficie falowal i migotal uklad lustrzanych wzorow. Cienie tanczyly i laczyly sie ze soba. Jeden sliski od olejku palec wsunal mu sie do odbytu, drugi znalazl sie w jego ustach. Nagle cos poszlo zle. W rozkosz wtargnely dzwieki zupelnie do niej nie pasujace. -Co to za odglosy? Teraz juz uslyszeli je wyraznie. Za drzwiami, w korytarzu. Zaczely sie od ciezkich krokow... ktore, najpierw coraz blizsze, pozniej zdawaly sie oddalac. I glosy. Kilka glosow. Wszystko dzialo sie zbyt szybko. St.-Germain usiadl wyprostowany i czujny, ale jednoczesnie zaplatany w jedwabne przescieradla i poduszki, w gmatwanine golych nog i ramion, jedwabnych ponczoch i podwiazek porozrzucanych po calym lozku. Dziewczyny uklekly obok i otworzyly ze zdziwienia usta. -Kto tam? Kto jest za drzwiami? - dopytywal sie St.-Germain. Drzwi sypialni otworzyly sie z impetem i wpadl przez nie mezczyzna trzymajacy pistolet maszynowy. Wieksza czesc jego twarzy zaslaniala czarna czapka z daszkiem. Przyjal postawe strzelca wyborowego. -Co... Jestes z Nocnego Klubu? - odezwal sie Alexandre St.-Germain, calkowicie tracac zimna krew. Nawet jego glos brzmial jak nalezacy do kogos innego. - Jestescie z Nocnego Klubu? - wrzasnal ponownie. -Wynoscie sie stad. Obydwie - odezwal sie do prostytutek mezczyzna z bronia. W panice uciekly z ozdobionej lustrami sypialni, potykajac sie o siebie nawzajem, gdy usilowaly sforsowac drzwi. W tej samej chwili ogien z broni polautomatycznej niemal oderwal glowe Alexandre'a St.-Germaina. Zaskoczony szef przestepczosci europejskiej polecial z impetem na kremowobiala sciane sypialni. -Z Nocnego...? - padl ostatni, belkotliwy krzyk. John Stefanovitch, DziewiecdziesiataDziewiata Zachodnia, druga nad ranem Sen.To te powracajace senne koszmary, ktore pojawiaja sie zwykle nad ranem, pomyslal John Stefanovitch. Znow go naszly. Spocil sie tak, ze sportowa koszula khaki byla zupelnie mokra. Serce walilo mu pod oblepiajacym cialo materialem. Mial potworne mdlosci i czul, ze w kazdej chwili moze nie wytrzymac. Opony jego furgonetki zapiszczaly, gdy dodal gazu i potoczyl sie w dol wzgorza, wjezdzajac na Dziewiecdziesiata Dziewiata Zachodnia. Niecale czterdziesci minut wczesniej obudzil go nerwowy glos jego przelozonego z wydzialu zabojstw... -Przy Dziewiecdziesiatej Dziewiatej Zachodniej doszlo do morderstwa. Wyglada to na robote zawodowcow. Posluzyli sie bronia polautomatyczna, moze uzi... To Alexandre St.-Germain. -Jak to Alexandre St.-Germain? O czym ty mowisz? - spytal Stefanovitch. Mial senny glos, bo jeszcze sie do konca nie obudzil. -On nie zyje. Ktos dopadl dzisiaj to scierwo. Pomyslalem, ze chcialbys o tym wiedziec, Stef. Gdy Stefanovitch dotarl na Dziewiecdziesiata Dziewiata Ulice, bez trudu dostrzegl swojego partnera Miska Kupcheka. Zauwazyl go, gdy furgonetka powoli zjezdzala ze stromego wzgorza w strone parku Riverside. Trudno byloby nie zauwazyc tego wielkoluda - mial metr dziewiecdziesiat wzrostu i wazyl sto trzydziesci kilo. -Mieszkam w Ridgewood w New Jersey - powiedzial Kupchek na powitanie. W ten sposob chcial dac partnerowi do zrozumienia, ze choc mial do przejechania prawie piecdziesiat kilometrow, dotarl na miejsce zbrodni na gornym Manhattanie przed Stefanovitchem. Stefanovitch byl zbyt zajety, zeby obrazac sie na Miska. Gmeral na tylnym siedzeniu furgonetki, co powodowalo odglosy, jakby ktos buszowal posrod garnkow i rondli w zagraconej kuchni. -Nie zadzwonili do mnie od razu - powiedzial w strone tylnego siedzenia. - To chyba oczywiste. -Czasami zachowujesz sie jak oblakany dupek. Naprawde, Stefanovitch. Zmien sposob myslenia. -To nie obled. Zadzwonili do mnie dopiero wtedy, gdy sie dowiedzieli, ze nie znajda nikogo innego, zeby go tu sciagnac. Uwazali, ze ja sobie z tym nie poradze. Stefanovitch w koncu otworzyl drzwi furgonetki i z impetem wystawil specjalnie zaprojektowany, wazacy zaledwie jedenascie kilogramow wozek inwalidzki na Dziewiecdziesiata Dziewiata Zachodnia. Nastepnie przechylil sie przez przedni fotel, starajac sie nawet nie mrugnac, gdy ostry bol przeszyl mu dolna czesc kregoslupa. Jedna reka trzymajac sie drzwi, otworzyl ten superlekki, skladany wozek i usiadl w nim z loskotem. Cala operacja zajela mu mniej niz dwadziescia sekund. Taka wlasnie mial srednia. -Jezu, stajesz sie coraz wolniejszy. Myslalem, ze byly farmer, jak ty, do tej pory nauczyl sie robic to w okamgnieniu. Kupchek wciaz gderal i zrzedzil stojac na chodniku. Stefanovitch zauwazyl, ze partner jest spiety. Kupchek byl jego zastepca prawie od czterech lat, jeszcze zanim zostal przeniesiony do wydzialu zabojstw. Nauczyl sie nie pomagac Stefowi, chyba ze bylo to absolutnie konieczne albo Stefanovitch o to wyraznie poprosil. Stefanovitch ruszyl po chodniku, nie zwracajac uwagi na drwiny Kupcheka. Obydwie rece mial mocno zacisniete na gumowych obreczach kol wozka. Srebrzysty, matowy pojazd zdawal sie frunac, poruszajac sie szybciej, niz mozna by sadzic po jego wygladzie. Stefanovitch kierowal sie ku ogolnemu zamieszaniu, tam gdzie pulsowaly koguty pol tuzina samochodow policyjnych, swiecac niebieskim i czerwonym swiatlem. Zamet jaskrawych kolorow sprawil, ze musial zmruzyc oczy. -Ilu zabitych jest w srodku, oficerze? - Stefanovitch w koncu zatrzymal sie przed dobrze utrzymana kamienica z brazowej cegly. Zadal to pytanie policjantowi niezbyt pewnie spogladajacemu, ktory stal na strazy u podnoza schodow. Mlody funkcjonariusz rozpoznal porucznika Stefanovitcha z wydzialu zabojstw. Kontrowersyjny powrot Johna Stefanovitcha do czynnej sluzby omawiano w ubieglym roku w telewizji i na lamach miejskich gazet. Od tego czasu opinia, jaka panowala o nim w wydziale policji, zmienila sie z "ostry" na "zdecydowany i pomylony" i w koncu na "po prostu samobojca". -Chyba trzech, prosze pana. Dwoch na parterze. Maja podciete gardla. Jeden na pietrze. Jest tam sam koroner. -Wielkie rzeczy - odezwal sie Misiek Kupchek jakby mimochodem. - Ja sam tez tu jestem, prawda? I jest tutaj sam porucznik Stefanovitch. Kupchek nagle wyjal Stefanovitcha z wozka i wzial go na rece. Na ten zaskakujacy i zupelnie nieoczekiwany widok mlody policjant nie pozwolil sobie nawet na mrugniecie, nie mowiac o usmiechu. -Nie stoj tak, wez wozek porucznika Stefanovitcha - rzucil Kupchek w strone funkcjonariusza, ktory skwapliwie wykonal polecenie. -Uwazaj na towar - powiedzial Stefanovitch, wnoszony po frontowych schodach jak worek ziarna. Chocby nie wiadomo jak racjonalnie staral sie to sobie tlumaczyc, takie przenoszenie bylo dla niego ponizajace. Sprawialo, ze czul sie jak dziwolag. Tak, to odpowiednie slowo. Dokladnie tak sie czul. I tak samo musialo sie czuc wiele osob w wozkach inwalidzkich. -Halo, prosze przepuscic porucznika - krzyknal Kupchek tubalnym glosem. Stefanovitch i Misiek Kupchek przeszli przez gromade technikow zazwyczaj zatrudnianych na miejscu zbrodni i skierowali sie do wnetrza ceglanej kamienicy. Wokol rozbrzmiewal znany brzek broni i kajdanek. Policjanci klaniali sie i mruczeli slowa powitania. Wszyscy zdawali sie znac Stefanovitcha i Kupcheka. W kazdym razie wyciagali szyje, zeby ich zobaczyc. Na pietrze Kupchek ponownie posadzil Stefanovitcha w fotelu. -Dzieki za transport - powiedzial Stefanovitch. -To nalezy do moich obowiazkow. Poza tym pomaga mi utrzymac forme. -Misiek, chce, zebys obudzil ludzi z Piatej Strefy Zabojstw - powiedzial nagle Stefanovitch do Kupcheka. - Z Szostej tez. -Chcesz moze, zebym zadzwonil do programu "Dzien dobry Ameryko"? -Przejrzyj wszystkie samochody pomiedzy Dziewiecdziesiata i Sto Dziesiata Ulica. Potrzebne nam beda numery rejestracyjne. Dowiedz sie, kto mogl parkowac na ulicy dzis poznym wieczorem. Mam nadzieje, ze znajdziesz kogos, kto cos widzial. Niech obudza dozorcow we wszystkich budynkach przy Dziewiecdziesiatej Dziewiatej... Sprawdz, czy otwierano wieczorem jakies garaze. Znajdz mi jakiegos swiadka. Misiek. To tez pomoze ci utrzymac forme. Dwie prostytutki, ktore byly z Alexandrem St.-Germainem, zatrzymano do przesluchania. Czekaly w salonie na pierwszym pietrze. Z korytarza Stefanovitch dostrzegl bardzo piekna dziewczyne, taka, ktora potrafilaby zlamac serce od pierwszego wejrzenia. Siedziala w drogiej jedwabnej sukience, z twarza ukryta w dloniach. Nawet w stanie szoku zadziwiala uroda. Z wlosami sciagnietymi do tylu i zwiazanymi czerwona satynowa wstazka nie wygladala jak panienka zatrudniona w "Zachecie". Predzej przypominala dziewczyne z pieknie utrzymanej posiadlosci w Westchester albo nad rzeka Connecticut. -Nazywa sie Kimberly Victoria Manion - poinformowal go Kupchek. - Troche modelka, troche aktorka. Tutaj, w "Zachecie", wykonuje tylko zlecenia specjalne. Nazywa je randkami. Tak powiedziala, Stef. Pochodzi z Lincoln w Nebrasce. -Powinna byla zostac w Nebrasce - stwierdzil Stefanovitch. -Druga nazywa sie Kay Whitley. Druga dziewczyna czekajaca w salonie jeszcze bardziej spodobala sie Stefanovitchowi. Przebrala sie juz w zolta sukienke, kremowe ponczochy i drogie, eleganckie buty na wysokich obcasach. -Pochodzi z Poughkeepsie. Wszystkim swoim klientom opowiada, ze jest z Bostonu. Ma bardzo ladny akcent. Stefanovitch w koncu wszedl do salonu, a kiedy sie odezwal, jego glos brzmial niemal kojaco. Obydwie kobiety podniosly wzrok. Byly rownie zdziwione widokiem wozka inwalidzkiego jak faktem, ze siedzi w nim przystojny i dobrze zbudowany mezczyzna. -Nazywam sie John Stefanovitch. Jestem porucznikiem wydzialu zabojstw. Ten mezczyzna z przypinanym krawatem to starszy detektyw Kupchek. Jak juz wiecie, doszlo tutaj do zabojstwa. Wlasciwie do trzech zabojstw. Obydwie jestescie koronnymi swiadkami. Dziewczyny przytaknely, nie odzywajac sie. Na policzkach Kimberly Mansion widnialy rozmazane smugi tuszu. Stefanovitch wspolczul jej, ale doszedl do wniosku, ze prawdopodobnie jest twardsza, niz sie wydaje. Jak sie okazalo w ciagu kolejnych dwoch godzin, mial racje. Obydwie byly twarde. Gdy sesja pytan i odpowiedzi dobiegla konca, byla czwarta nad ranem. Stefanovitch dowiedzial sie nie tyle, ile potrzebowal. Brakowalo mu opisu sprawcow, nawet nie mogl dokladnie ustalic ich liczby. Ani jak sie dostali do "Zachety". Stefanovitch odwrocil sie w wozku i odezwal sie do Kupcheka: -Chcialbym zobaczyc miejsce, w ktorym go zastrzelili. Misiek. Odsuwal ten finalowy moment, ale nadszedl czas. Jego partner skinal glowa, choc nie wydawal sie uszczesliwiony decyzja Stefanovitcha. -Wciaz pracuje tam jeszcze ekipa medyczna. Furgonetka koronera jest zaparkowana na ulicy. Spisalem beaucoup notatek, Stef. Zostaw to. -Powiedz im, zeby zrobili sobie dziesiec minut przerwy. Musze obejrzec sypialnie. Jak wyglada. Jak on wyglada. -Po co chcesz tam isc? Zrobilem tyle notatek, ze wystarczyloby do napisania drugiej czesci Zbrodni i kary. Tamci sa w trakcie robienia szkicow sytuacyjnych. Potrzebne ci to? John Stefanovitch wyjechal z salonu, nie odzywajac sie wiecej do Kupcheka. Gdy juz znalazl sie w korytarzu, zdal sobie sprawe, ze jest bardziej wyczerpany niz sadzil. Zaschlo mu w ustach. Ciezar bezwladnych nog ciagnal go w dol i sprawial, ze sie garbil. Stefanovitch wjechal do glownej sypialni o wysokim sklepieniu i zamknal za soba ciezkie drewniane drzwi. Alexandre St.-Germain lezal na lozku obok rozpietej szarej torby na zwloki. Grobowy Tancerz jest tutaj, pomyslal John. W koncu jednak Stefanovitchem wstrzasnela swiadomosc brutalnego zabojstwa. Cos chwycilo go za gardlo. Ktos dopadl Grobowego Tancerza przed nim. Po obydwu stronach klatki piersiowej St.-Germaina sterczaly zgruchotane kosci. Glowa i wieksza czesc szyi nieboszczyka byly doslownie poszatkowane pociskami z broni maszynowej. Cialo sprawialo wrazenie zbezczeszczonego, mniejszego niz za zycia, a juz na pewno mniejszego niz dawna slawa. Na jednym z palcow szefa gangu tkwil nietkniety ogromny pierscien z diamentem i onyksem. Diament mial co najmniej pietnascie karatow i byl pieknie oszlifowany. Prawdopodobnie w chwili smierci Alexandre St.-Germain potwornie cierpial. Stefanovitch znal to uczucie. Sam doswiadczyl wszelkich takich doznan oprocz wytchnienia, ktore niesie moment smierci. John zblizyl sie do lozka, na ktorym wciaz lezaly udrapowane srebrzyste satynowe przescieradla. Myslami przeskakiwal w czasie tak szybko, ze nie nadazal porzadkowac obrazow pojawiajacych sie w jego glowie. Choc tkwil wciaz w kamienicy w West Side, czesc Johna Stefanovitcha znalazla sie w Long Beach dwa lata temu. Jeszcze inna jego czesc tulila w ramionach zone, szlochajac z bezsilnosci. Pamietal dotyk Anny. Pamietal zapach jej ulubionych perfum. Bal de Versailles. Te wspomnienia nie zblakly. Czasami ich wyrazistosc niosla ukojenie, a czasami byla okropna tortura. Cala duchowa udreka i fizyczne cierpienie, jakich doznal w ciagu ostatnich dwoch lat, skumulowaly sie w tej jednej chwili. Czul nieopisany gniew, ktory az palil w sercu. Stefanovitch pochylil sie w wozku ostroznie, zeby z niego nie wypasc i nie znalezc sie w sytuacji, ktora wymagalaby pomocy drugiej osoby. Wpatrywal sie w szczatki Alexandre'a St.-Germaina, Grobowego Tancerza, z diamentowym, wartym milion dolarow pierscieniem, na palcu. I wtedy zrobil cos, co mialo tkwic mu w pamieci dlugo po tym, jak rozplyna sie wszelkie inne wspomnienia. John Stefanovitch pochylil sie i splunal na zakrwawione zwloki St.-Germaina. -Witam w piekle - wyszeptal, nie poznajac wlasnego glosu. - Gnij w pieprzonym piekle! Gdy sie odwrocil, zeby opuscic pokoj, w drzwiach stal Misiek Kupchek. Detektyw zmarszczyl brwi i powoli pokrecil glowa. -Wszystko w porzadku, Stef? Zobaczyles juz wszystko, co chciales? Sarah McGinniss, SzescdziesiataSzosta Wschodnia ulica O czwartej tego ranka znana pisarka Sarah McGinniss poczula silny bol wgryzajacy sie w delikatne scianki zoladka. To byl ten sam tepy bol, ktory odczuwala za kazdym razem, gdy musiala o tej porze zwlec sie z lozka. Stekala glosno niczym chory z telewizyjnej komedii.Co dzien rano miedzy czwarta i czwarta trzydziesci Sarah zmuszala sie, zeby wstac i pisac, zanim obudzi sie jej maly synek Sam i zacznie sie domagac francuskich grzanek albo gofrow, jakby takie rarytasy stanowily normalne sniadanie wszystkich amerykanskich chlopcow. Tego ranka byla wyjatkowo zmeczona. Choc bardzo sie starala, zupelnie nie mogla w nocy spac. Parzac drugi dzbanek kawy, na przemian zerkala na zrobione przez nia niegdys ziarniste, czamo-biale zdjecia Alexandre'a St.-Germaina i rzucala puste spojrzenia przez kuchenne okno, na wyludniona Szescdziesiata Szosta Wschodnia. Obok zdjec na bufecie kuchennym lezal siedmiusetstronicowy maszynopis na temat przestepczosci zorganizowanej. Nosil roboczy tytul Klub. W ksiazce opisywala St.-Germaina, ktory usilowal wprowadzic swiat podziemia w nowa epoke. Godzine temu dostala telefon od przyjaciela z UPI z informacja, ze St-Germain nie zyje. Sarah wciaz nie rozwiazala jednego problemu: jak jeden czlowiek moze pogodzic zycie szefa przestepczego gangu i znanego biznesmena? Teraz nigdy juz go nie rozwiaze. Czasami, gdy poranna robota przychodzila jej z trudem, na gorze strony pisala: "Badz tam". Dzieki temu widziala i czula wszystko tak, jakby tkwila w scenie, ktora usilowala opisac. Ktos zamordowal Alexandre'a St.-Germaina, pomyslala. Badz tam. Sarah chodzila po kuchni nie przestajac sie dziwic, jak daleko zaszla w tak krotkim czasie. Trudno sobie wyobrazic, ze niecale piec lat temu byla reporterka, a wlasciwie pismakiem pracujacym dla "Times-Tribune" w Palo Alto w Kalifornii. Wraz z mezem Rogerem przeniosla sie do Palo Alto z San Francisco, gdzie pisywala dla "Chronicie". Przeprowadzili sie, poniewaz Roger dostal posade wykladowcy literatury stosowanej w Stanford. Pomysl pozostania w San Francisco tylko z tego powodu, ze Sarah miala dobra posade w "Chronicie", nawet nie przyszedl Rogerowi do glowy. W koncu zgodzila sie na przeprowadzke, przede wszystkim dlatego, ze chciala miec dziecko, a Palo Alto wydawalo sie doskonalym miejscem do wychowania potomka. Wiosna tysiac dziewiecset osiemdziesiatego czwartego roku Sarah napisala swoj najlepszy, jak dotad, artykul - jadowity, przejmujacy, liczacy dziewiec tysiecy slow material o korupcji w szpitalach pomocnej Kalifornii. Byl wynikiem jej wscieklosci, kiedy odkryla powszechna korupcje szerzaca sie wsrod zaopatrzeniowcow szpitali i niektorych lekarzy. Dwudziestotrzyletnia pielegniarka Jeanne Galetta przeczytala ten trzyczesciowy artykul w "Times-Tribune". Spodobal jej sie styl, a takze umiejetnosc Sarah przedstawienia istoty sprawy w bardzo prosty sposob. Pielegniarka postanowila skontaktowac sie z autorka artykulu w sprawie, ktora nie dawala jej spokoju. Jeanne Galetta od niedawna byla zatrudniona w jednym z prywatnych domow opieki w Palo Alto. Miesiac wczesniej pracowala jeszcze w posiadlosci Cavanaugh w pobliskim Woodside. W ciagu dziesieciomiesiecznej znajomosci z Agnes Cavanaugh, przykutej do lozka piecdziesieciolatki, Jeanne Galetta nabrala przekonania, ze dwie corki tej zamoznej kobiety truja wlasna matke. Agnes Cavanaugh doznala rozleglego zawalu i zmarla wkrotce po pierwszej rozmowie, podczas ktorej pielegniarka podzielila sie z Sarah swoimi podejrzeniami. Zazadano autopsji i przeprowadzono ja. W ciele Agnes znaleziono cyjanek. Z powodu popularnosci zamoznej rodziny Cavanaugh seria artykulow Sarah na ten temat, ktora pojawila sie w "San Francisco Chronicie", zostala rowniez kupiona przez United Press. Dwie corki Cavanaugh zostaly oskarzone o zabojstwo pierwszego stopnia i w koncu skazane przez sad w Palo Alto. Sarah od samego poczatku zdawala sobie sprawe z sily oddzialywania tego materialu. Zebrala wywiady z czlonkami rodziny i z przyjaciolmi zmarlej w pokazna ksiazke, ktorej zdecydowala sie dac tytul Matczyna dobroc. Gdy sprawa sadowa zostala zamknieta, miala do napisania jeszcze tylko dwa rozdzialy. Matczyna dobroc wydano drukiem nastepnej jesieni. Ksiazka przerosla oczekiwania wydawcy niemal natychmiast, odnoszac wielki sukces w Kalifornii i na calym Dalekim Zachodzie. W koncu zostala najlepiej sprzedajaca sie ksiazka reporterska, a na jej podstawie nakrecono krotki serial telewizyjny, ktory odniosl sukces i zebral pochlebne recenzje. Bajka skonczyla sie niemal rownie niespodziewanie, jak sie zaczela. Rozpadla sie jak papierowy samolocik w tunelu powietrznym. Miesiac po tym, jak o Sarah napisano w magazynach "Time" i "People", Roger ja zostawil. Przyznal, ze nie mogl zniesc, gdy traktowano go jak "meza Sarah McGinniss". Wyznal jej rowniez, ze na uniwersytecie jest pewna dwudziestotrzyletnia studentka ostatniego roku, ktora go "pociesza". Sarah dowiedziala sie pozniej, ze owa studentka ostatniego roku pomagala Rogerowi wytrwac juz wtedy, gdy ona byla w ciazy. Im wiecej Sarah dowiadywala sie na temat przyjaciolki Rogera ze Stanford, tym wieksza zlosc ja ogarniala. Gdy robil doktorat i potem, kiedy zdecydowal, ze wyjezdzaja z San Francisco, poswiecila dla niego wszystko, co sie dla niej liczylo. A teraz on okazal, ze dla niej nie potrafi poswiecic chocby czastki siebie. Mowil o niej "Shana Alexander z Palo Alto". Bardzo smieszne. Do licha z nim. Nastepnego lata przeprowadzila sie wraz z Samem do Nowego Jorku, troche z powodu zbierania materialu do swojej nowej ksiazki, ale przede wszystkim dlatego, ze zdawala sobie sprawe, iz musi znalezc sie jak najdalej od wszystkiego, co laczylo sie z jej malzenstwem. Nie chciala, zeby cokolwiek jej o nim przypominalo. Najbardziej ze wszystkiego pragnela teraz napisac dobra ksiazke. Chciala pokazac, ze Matczyna dobroc nie byla jednorazowym osiagnieciem. A szczegolnie zalezalo jej, zeby z kazda strona powstajacej ksiazki zapominac twarz Rogera. Tego czerwcowego poranka palila papierosa, na ktorego koncu zawisl dlugi slupek popiolu. Bylo bardzo zle - znow papierosy i dwa dzbanki kawy codziennie do poludnia. Sarah usiadla cicho i wpatrywala sie w pusta kartke wkrecona w stara maszyne marki Smith-Corona. Na gorze pustej strony napisala "Badz tam". Ale dzisiaj nie bylo to takie proste. John Stefanovitch, "Zacheta" Niemal kazdy samochod z automatyczna skrzynia biegow da sie przerobic tak, by sluzyl osobie niepelnosprawnej. W przypadku Stefanovitcha te przerobki byly zupelnie proste i sam je nadzorowal.By moc znowu prowadzic samochod, potrzebowal jedynie recznej przepustnicy. Najciezej bylo nauczyc sie zapominac o przyswojonych przez lata odruchach stop za kazdym razem, gdy musial zahamowac albo przyspieszyc. Wciaz nad tym pracowal. Nowojorskie ulice byly ciekawym terenem do nauki. Gdy Stefanovitch skrecil w Dziewiecdziesiata Dziewiata Zachodnia ulice, zauwazyl, ze trzypietrowa kamienica, w ktorej miesci sie "Zacheta", jest doskonale utrzymana. Przez kilka minut siedzial w samochodzie i obserwowal ulice, a przede wszystkim ten elegancki budynek z lat trzydziestych. Chcial uspokoic zamet panujacy w glowie, zanim wejdzie do srodka. Odbyl juz dzisiaj swoj regularny trening w silowni, a nastepnie spedzil kilka godzin psychicznej udreki w komendzie glownej Nowojorskiego Departamentu Policji. Niemal wszystko, co mialo zwiazek z zabojstwem St.-Germaina, gmatwalo sie coraz bardziej. Okolo jedenastej odwiedzil prosektorium w komendzie glownej. Chcial jeszcze raz zobaczyc martwego gangstera. Wciaz nie rozumial motywu strzelaniny, a bez motywu nie moglo byc rozwiazania. Zwloki lezaly pomiedzy innymi ofiarami zabojstw z calego Nowego Jorku. Grobowy Tancerz sprawial bardzo niepozorne wrazenie posrod rzedow metalowych wozkow i ubranych w zielone kombinezony patologow, uzbrojonych w ostre skalpele i obojetny wyraz twarzy. Szef patologii Thomas Yamada zdecydowal, ze sam zajmie sie St.-Germainem. Wlasnie gmeral we wnetrzu trupa, a stenograf policyjny pracowicie notowal. -Jego jadra waza trzydziesci trzy i pol grama - odezwal sie Yamada do Stefanovitcha, gdy ten podjezdzal do wozka. - Przecietnie. - Wzruszyl ramionami. Sprawial wrazenie rozczarowanego. -Tylko tyle masz dla mnie, Tommy? - spytal Stefanovitch. Nie byl w nastroju do odbioru czarnego humoru Yamady. -Powiem ci, jesli dowiem sie czegos jeszcze. To nie byla czysta robota. Wyglada na zemste. Ktos bardzo nie lubil tego drania. Ktos oprocz ciebie, Stef. Gdy juz jako tako uporzadkowal mysli, Stefanovitch siegnal na tylne siedzenie furgonetki po wozek. W uszach brzmial mu hymn "Naprzod, zolnierze Chrystusa". Faktycznie, naprzod. Kay Whitley zastal w tym samym salonie, w ktorym przesluchiwal ja minionej nocy czy raczej wczesnym rankiem. Najwyrazniej "zapomniala" mu powiedziec o kilku szczegolach, wiec musieli sie spotkac ponownie. Kupchek i jeszcze jeden detektyw z wydzialu zabojstw, Harold Lee Friedman, snuli sie po salonie. Wygladali jak obludni zalobnicy podczas czuwania przy zwlokach. Nikt nic nie mowil. Kay Whitley wygladala jeszcze bardziej olsniewajaco bez egzotycznego makijazu, ktory nosila po nocy spedzonej z St.-Germainem. Byla ubrana w niebieski welniany sweter, modna koszule od Claude'a Montany i obcisle, splowiale dzinsy. Wytarte botki z czarnej skory siegaly jej do ud. Slonce, wpadajace przez okna z tylu, otulalo ja cieplym blaskiem. Tym razem Stefanovitch chcial porozmawiac z nia sam na sam. Musieli osiagnac jakies porozumienie. Poprosil Miska Kupcheka i drugiego detektywa, zeby wyszli z pokoju. Gdy zostali sami, ta luksusowa dziwka zrobila cos, co zdumialo Stefanovitcha. Nie mowiac ani slowa pochylila sie i delikatnie polozyla mu reke na nadgarstku. Czul miekkosc i cieplo jej ciala i nie mial pojecia, do czego ona zmierza. -Zanim zaczniemy, poruczniku, chce podziekowac panu za miniona noc - powiedziala. - Wiem, ze mogl pan byc znacznie bardziej niesympatyczny. Przykro mi, ze nie wspomnialam o kilku sprawach. -Moze powinienem byl zachowac sie bardziej twardo. - W tej chwili Stefanovitch zdolal powiedziec tylko tyle. Czul sie oszolomiony uroda dziewczyny i absolutnie zbity z tropu. -W kazdym razie przykro mi. - Wycofala dlon, ale nie spuszczala z niego wzroku. Policzki sie jej zarozowily. Jesli to byla gra, to bardzo dobra. - Najpierw musialam przemyslec wiele spraw, aby zdecydowac, po ktorej stronie stoje. -Kupchek powiedzial, ze ma pani cos dla mnie - odezwal sie w koncu Stefanovitch. - Cokolwiek mi pani teraz zaofiaruje, moge to uznac za chec zawarcia pokoju. Zobaczymy. -Dobrze, poruczniku. - Kay wskazala lustro, ktore zajmowalo polowe jednej ze scian salonu. - Zacznijmy od tego. Wstala i podeszla do lustra. Nachylila sie i wcisnela metaliczna plakietke u podstawy szklanej tafli, nastepnie znow sie wyprostowala i nacisnela gorny prawy rog szkla. Lustro otworzylo sie jak wahadlowe drzwi. Stefanovitch wyciagnal szyje, zeby zobaczyc, co znajduje sie za nim. Kay wlaczyla swiatlo i wtedy dojrzal co trzeba. Zdecydowanie byla to propozycja zawarcia pokoju. Za lustrem ukryto maly pokoik, jakies dwa na trzy metry. Stefanovitch wjechal tam za dziewczyna. Gwizdnal cicho, gdy znalazl sie w srodku. -Stad mogli filmowac wszystko, co dzialo sie w trzech glownych sypialniach - powiedziala Kay, odpowiadajac tym samym na dwa z jego pytan. Stefanovitch pokiwal glowa rozgladajac sie po pokoju. Natychmiast zaczal notowac w pamieci szczegoly, dopasowujac je do znanych mu faktow. Zobaczyl dwie lsniace nowoscia, czarne kamery Sony. Jedna sciana byla zastawiona stosami kaset wideo. Setki kaset w czarnych pudelkach. Historia "Zachety" utrwalona w erotycznych filmach? Pelna wideoteka czulych i wzruszajacych chwil? Nastepnie zadal pytanie za szescdziesiat cztery tysiace dolarow. -Czy ubieglej nocy to pomieszczenie bylo wykorzystywane? - Nie moglo byc nic bardziej pomocnego w ujeciu mordercy niz sfilmowane zabojstwo. -Nie wiem, poruczniku. Nie przypominam sobie, zebym zeszlej nocy widziala tutaj Johnny'ego. Johnny D. to facet, ktory zazwyczaj obsluguje kamery. Jest jednym z kierownikow. -Ale istnieje mozliwosc, ze to, co zdarzylo sie zeszlej nocy, zostalo sfilmowane przez Johnny'ego D.? -Oczywiscie... Czesto nas filmowano. Czasami informowali nas, ze tak bedzie, kiedy indziej nie. Pewnie chcieli w ten sposob trzymac nas w ryzach. Wlasciwie to nawet odnosilo skutek. Nigdy nie bylo wiadomo, kto patrzy albo dlaczego patrzy. Misiek Kupchek wrocil do salonu. Stanal w drzwiach pokoiku - olbrzymi ksztalt gorujacy nad wozkiem Stefanovitcha troche jak wielki brat, troche jak przyjazny goryl. -Hmm... Co my tutaj mamy? Sfilmowali ich zeszlej nocy? - spytal marszczac czolo. - Popatrz na te wszystkie tasmy. Co to jest, nowojorski festiwal filmow pornograficznych? Stefanovitch zerknal na niego. -Nie wiemy, czy filmowali zeszlej nocy. Lepiej sprowadz tutaj znowu technikow z laboratorium. -Moze napastnicy tez tu bywali. -To tez sprawdzimy. Tymczasem spakujmy kasety i wyslijmy je do komendy glownej. Potrzebna nam bedzie prywatna salka kinowa. Nie chce, zeby ktokolwiek sie o tym dowiedzial, poki sami nie przejrzymy chociaz czesci tych kaset. Stefanovitch spojrzal jeszcze raz na Kay. Pomyslal, ze to juz nie ta dziewczyna z wielkiego miasta, pewna siebie i elegancka, ktora spotkal zeszlej nocy. Wciaz sie zmieniala i nie mogl jej rozgryzc. -Mamy wobec ciebie dlug - odezwal sie do niej w koncu. - Mozesz teraz isc do domu. Jednak, jak to mowia w filmach, nie probuj opuszczac miasta. Bedziemy w kontakcie. John Stefanovitch i Misiek Kupchek,Dziewiecdziesiata Dziewiata Zachodnia ulica Stefanovitch i Misiek opuscili "Zachete" po poludniu. Usiedli w furgonetce Stefanovitcha i patrzyli, jak jaskrawe czerwone slonce zachodzi nad New Jersey. Popijali piwo Miller, ktorego kupili na spolke szesc puszek w drogim sklepie na Broadwayu.Gdy tak siedzieli i rozmawiali, Stefanovitch uswiadomil sobie, jak bardzo jest uzalezniony od Miska. Jesli on stanowil glowe, to Misiek byl cialem ich obydwu. Tylko ze Misiek tez mial glowe. I uliczny spryt. Byl sprytny i byl dobrym przyjacielem. Kupchek odwrocil sie na przednim siedzeniu i poklepal Stefanovitcha po ramieniu. Klepanie przypominalo uderzenia kowalskiego mlota, ale Stefanovitch nawet nie mrugnal. -Ale z ciebie macho. - Kupchek wymierzyl ostatnie, niemal smiertelne klepniecie i zmarszczyl brwi. - Ona ci sie podoba, co? -Kto mi sie podoba? - spytal Stefanovitch. W okraglej, dobrodusznej twarzy Miska bylo cos, co prowokowalo Johna. Uwielbial robic albo mowic rzeczy, dzieki ktorym ta twarz zmieniala sie jak na zamowienie. Bawilo go to. -Kto? Ta stara, gruba kobieta, ktora czeka na autobus na Riverside Drive!... Kay Whitley, a ktozby inny? -Och, przestan. Myslisz, ze utkwila mi w glowie luksusowa dziwka? Tylko dlatego, ze jest jedna z najladniejszych kobiet w Nowym Jorku? Ma dwadziescia piec lat. Idealne cialo. Misiek Kupchek znow zabral sie do poklepywania Stefanovitcha. -Jest bardzo droga, pieprzona kurwa. I, jak na razie, jednym z dwoch naszych swiadkow. -Co ty powiesz, Sherlocku. Przestan mnie stukac w ramie. Odbijesz sobie reke. -Niezly z ciebie twardziel, jak na niedorajde w wozku inwalidzkim. Jestem pod wrazeniem. -Moja fizykoterapeutka usmiechnelaby sie, moze nawet dwa razy, gdybys jej powiedzial, ze odzywaja mi niektore miesnie. Nazywa sie Beth Kelley. Tez ma nienaganne cialo. -Kolejna wazna osoba w twoim zyciu? Ladna ta twoja osobista terapeutka? Stefanovitch najpierw sie usmiechnal, a potem wybuchnal smiechem. Misiek uwielbial plotkowac na wszystkie tematy. -Zdecydowanie ladniejsza ode mnie. -Wiec w czym problem? Chodzisz z nia? Spotykasz sie z kims, Stef? Najbardziej pozadany z nowojorskich kawalerow na wozkach inwalidzkich. -Nie zaczynaj. Wracaj do domu, do New Jersey. Spedz troche czasu z JoAnn i z dzieciakami, poki masz okazje. Zanim ta afera z St.-Germainem nie nabierze rozpedu... Hej! Dokad idziesz, do cholery? Nie skonczylismy piwa ani rozmowy? -Jade do domu, do New Jersey, spedzic troche czasu z JoAnn i z dzieciakami. Chociaz raz w zyciu masz zupelna racje. Na wszystko przychodzi czas. Dobranoc, Stef. -Dobranoc, Misiek - zawolal Stefanovitch za potezna sylwetka, kroczaca wzdluz Dziewiecdziesiatej Dziewiatej ulicy w strone znajomego niebieskiego kombi z nalepkami przeslaniajacymi cala tylna szybe. Stefanovitch powoli dokonczyl piwo, siedzac w furgonetce... Skoro juz pytasz, to wcale nie jest tak swietnie, pomyslal. Z nikim sie nie spotykam. I jestem zdenerwowany tym dochodzeniem. Musze znalezc kogos, z kim moglbym porozmawiac, albo pewnego dnia eksploduje... Tak, Kay Whitley mi sie podoba. Nie, nie mam zamiaru zrobic nic glupiego. Przynajmniej nie sadze... Jesli chcesz znac prawde, nie bardzo moge. Czy teraz jestem wystarczajaco szczery, Misiek? John Stefanovitch, lunapark na ConeyIsland Od kilku miesiecy John Stefanovitch planowal, ze tego popoludnia zrobi sobie wolne. Nie mial zamiaru pozwolic, zeby cokolwiek, nawet dochodzenie w sprawie zabojstwa St.-Germaina, mu w tym przeszkodzilo. O czwartej pospieszyl do swojego mieszkania po drugiej stronie miasta, przy Osiemdziesiatej Pierwszej ulicy. Dzisiejszy wieczor nalezal do niego.Po strzelaninie w Long Beach musial znalezc mieszkanie w srodmiesciu. To zadanie bardziej niz cokolwiek innego uswiadomilo mu, jaki rodzaj rozrywki gwarantuje wozek inwalidzki. Znalazl w koncu nowoczesny wiezowiec na Upper East Side. Byla to dzielnica, ktorej nigdy naprawde nie lubil. Wybor tego mieszkania wynikal wylacznie z faktu, ze jest przykuty do wozka. Zona wlasciciela budynku przeszla wylew i sama musiala teraz zyc w wozku inwalidzkim. Ta tragedia uczulila jej meza na polozenie mieszkancow miasta skazanych na zycie w wozkach. We dwojke przystosowali kazda droge i wejscie do budynku do potrzeb kogos korzystajacego z wozka. Poznym popoludniem Stefanovitch zdrzemnal sie poltorej godziny. Nastepnie ponownie wsiadl do furgonetki i ruszyl na Coney Island. Okolo siodmej dotarl na jeden z rozleglych parkingow lunaparku. Juz kilkaset osob zebralo sie na specjalnie zabezpieczonym terenie, ktory zostal wylaczony z ruchu ulicznego. Stefanovitch nigdy nie widzial tylu ludzi na wozkach inwalidzkich. Jego superszybki wozek zostal ulepszony przez ojca i brata Nelsona, mieszkajacego w Pensylwanii. Podarowali mu te wyscigowke w listopadzie. Wazyla jedynie dwanascie funtow. W przeciwienstwie do staromodnych wehikulow, ktore wygladaly tak, ze jezdzacy na nich ludzie rzeczywiscie sprawiali wrazenie kalekich, wozek Johna byl lsniacy i pomalowany na czarno. Brat i ojciec Stefanovitcha zauwazyli, jak wjezdzal furgonetka na parking. Podbiegli do niego, gdy wyciagal wyscigowke z tylnego siedzenia. Przyjechali az z Pensylwanii, zeby popatrzec, jak sie sciga. -Spojrz na to - Nelson wyciagnal pognieciona, jaskrawa koszulke, ktora najwyrazniej miala stanowic prezent z okazji dzisiejszego donioslego wydarzenia. -W ktorym wyscigu startujesz, Stef? - spytal ojciec, gdy skierowali sie w strone placu wyscigowego. Caly parking zajmowaly ofiary wypadkow, obezwladniajacych chorob i wojen, szczegolnie wietnamskiej. Wszyscy dzisiaj byli niezwykle podnieceni. Stefanovitch rowniez. -Biore udzial w "cudownej mili". Moze wigorem nadrobie braki w technice i doswiadczeniu. Niektorzy z tych facetow sa niesamowici. Kobiety zreszta tez. Podjechal do nich przystojny mezczyzna o wyplowialych na sloncu blond wlosach i jasnej brodzie. Widac bylo, ze wiele przebywa na powietrzu. Stefanovitch poznal Pierce'a Oatesa podczas pierwszych wyscigow, piec miesiecy temu. Ku ogolnemu zaskoczeniu John dotarl wtedy na mete jako trzeci z dziesieciu startujacych, z ktorych wiekszosc stanowili weterani wyscigow. Natychmiast pochwycil szacujacy go wzrok Pierce'a Oatesa. -Pokazesz mi dzisiaj prawdziwy wyscig, co? - Pierce mial szeroki, ujmujacy usmiech. Jego wyscigowka byla czerwona jak woz strazacki i wygladala na szybka. -Zrobie, co bede mogl. Tato, Pierce Oates. To jest moj ojciec Charles Stefanovitch. I starszy brat. Nelson. Przyjechali az z Pensylwanii. Cala moja rodzina jest taka stuknieta. Zawsze zawziecie kibicuje bliskim. To samo sie dzieje podczas konkursu na wypieki w Pilisbury, gdy moja matka wystawia swoje anielskie ciasto. -To kapitalne. Fantastyczne. Przyjechali specjalnie, zeby zobaczyc, jak ci dokopie? - Usmiech Pierce'a wydawal sie zupelnie beztroski mimo tego, co przeszedl. -Jak sie masz, Pierce? Milo cie poznac. - Charles Stefanovitch wymienil uscisk dloni z mezczyzna na wozku inwalidzkim. - Jesli wygrasz ze Stefem, to na nastepnych wyscigach bedziesz musial wlozyc koszulke od Nelsona. -To juz wy starczajaca zacheta. - Muskularny, opalony Pierce Oates wydal glosny okrzyk radosci i rozesmial sie. Potem odjechal, by porozmawiac z innymi zawodnikami. -Jest nieco zbyt wylewny, ale fajny - powiedzial Stefanovitch do ojca i brata. - Niektorzy z tych facetow to wspaniali sportowcy. Az trudno pojac, przez co przechodza, zeby sie tu znalezc. Nawet nie potraficie sobie tego wyobrazic. Charles Stefanovitch pochylil sie nad synem, by nikt nie uslyszal tego, co ma mu do powiedzenia. Ojciec Stefanovitcha byl cichym mezczyzna, ktory nigdy w zyciu nie powiedzial Stefowi, ze go kocha. Nie potrafil uzywac takich slow. Wysoki i szczuply, gorowal nad placem. Jego syn kiedys mial podobna sylwetke. -Po prostu postaraj sie pojechac jak najlepiej, Stef. Niczego wiecej nie mozna wymagac... Wygraj, zeby zasluzyc na koszulke od Nelsona. - Staruszek usmiechnal sie szelmowsko. Kolejnych dwadziescia minut zajelo ustawienie uczestnikow "cudownej mili" na linii startu. Stefanovitch dostrzegl Pierce'a kilka stanowisk dalej. Zasmiali sie obydwaj i pokazali sobie palcami symbol zwyciestwa. Wiedzial, ze Pierce szykuje sie, zeby skopac mu tylek, pokonac go z kretesem w czterech okrazeniach wyscigu. Zapamietal dwie rzeczy, ktore Pierce powiedzial mu o wyscigach, gdy spotkali sie po raz pierwszy. Po pierwsze, nalezy obserwowac jedynie lidera, nikogo wiecej. W przeciwnym razie mozna utknac posrod tych powolniejszych i ukonczyc wyscig poza klasyfikacja. Po drugie, roznica pomiedzy pierwszym a dalszymi miejscami sprowadza sie do jak najwiekszej plynnosci popychania wozka. Stefanovitch pracowal nad tym niemal co wieczor w parku Gracie Square, a nawet podczas pracy, na ulicach Nowego Jorku. Nagle wystrzelil pistolet startera i pietnastu mezczyzn na wozkach ruszylo z linii startu z zadziwiajaca predkoscia i zrecznoscia. Byl to dla Johna pierwszy wyscig tej klasy, wiec chcial zajac godziwa pozycje. Dzieki meczenskim sesjom w silowni jego cialo dawalo mu szanse wygrania z innymi zawodnikami. Niedlugo mial sie przekonac, jak duza szanse. Z poczatku prowadzenie objal czarny chlopak w ognistoczerwonej koszulce i bialym daszku przeciwslonecznym. Pedzil wzdluz toru jak strzala. Stefanovitch zastanawial sie, czy chlopak dlugo wytrzyma takie tempo. Mial watpliwosci i nie mylil sie. W drugim okrazeniu czarny zawodnik spadl na druga pozycje, potem na trzecia. Stefanovitch trzymal sie swojego miejsca, mniej wiecej posrodku startujacych. Nowy lider jechal na niskim wozku, ktory wygladal jak mydelniczka. Pierce Oates byl teraz na trzeciej pozycji i poruszal sie niezwykle plynnie. Sprawial wrazenie, jakby przez caly dzien mogl sie scigac w tym tempie. Trzecie okrazenie bylo fizycznie i psychicznie trudniejsze, nawet na srodkowej pozycji. Ramiona Stefanovitcha, napiete od wysilku, stwardnialy jak skala od bicepsow po palce. Poczul przyplyw paniki. Najwyrazniej tracil sily. Zastanawial sie, jak trzymaja sie pozostali. Sam szarpal wozkiem, zamiast go popychac, podczas gdy inni sprawiali wrazenie spokojnych i rozluznionych. Wyprzedzil go kolejny zawodnik, lysiejacy, szczuply mezczyzna z jasnoniebieskim napisem "Igrzyska Stokes-Manville" na koszulce. Stokes-Manville to byly wazne wyscigi miedzynarodowe, rozgrywane co roku w Anglii. Skoro ten facet bral w nich udzial, musi byc dobry w tym, co robi. Stefanovitch zrezygnowal z plynnosci. Rece stwardnialy mu niemal na kamien. Bol rozprzestrzenial sie jak ogien. Jesli jeszcze chce miec szanse, musi teraz cos zrobic. O ile w ogole istnieje jakas szansa. Ruszyl do ataku na poczatku czwartego okrazenia. Poczul ostry przyplyw adrenaliny i zlapal drugi oddech. Powodowala nim duma lub strach, a moze jedno i drugie. Palce jakiejs poteznej, niewidzialnej reki sprawily, ze znow plynnie popychal wozek. Wyprzedzil faceta z napisem "Stokes-Manville". Potem czarnego chlopaka, ktory pedzil jak pocisk i prowadzil na poczatku. Pierce Oates wychodzil teraz na prowadzenie. Sprawial wrazenie niepokonanego. Jechal plynnie, naprawde plynnie! Najszybsze, ostatnie okrazenie najlepszemu wozkowi wyscigowemu powinno zajac jakies piecdziesiat piec sekund. John na treningach dokonywal tego nieraz. Przecietny czas na jedna mile wynosil od trzech minut czterdziestu pieciu sekund do czterech minut. Bol w ramionach byl rozdzierajacy. Palilo go w piersi. Tlum wrzeszczal, kibicujac wszystkim zawodnikom. Ludzie byli naprawde zaangazowani. To uczucie bylo wspaniale, dodajace sil i zupelnie nieoczekiwane. Kazdy oddech ranil Stefanovitchowi pluca. Czul, jakby cos rozdzieralo mu piers. Musi zaczac dzialac. Nie wiedzial, ile jeszcze mial sily, co pozostalo z "drugiego oddechu". Nie spuszczal wzroku z zoltej koszulki Pierce'a Oatesa, okrywajacej twarde miesnie jego plecow. Wszystko zalezy od plynnosci, przypomnial sobie raz jeszcze. Liczyla sie tylko plynnosc. Przemykaly twarze kibicow po obydwu stronach. Wzrok Stefanovitcha znieruchomial, utkwiony w zoltej koszulce mknacej kilka metrow przed nim. Ktos polal go woda i bylo to wspaniale uczucie. Prysznic ukoil plonacy w nim ogien. Tylko na kilka sekund, ale wystarczylo. Stefanovitch wracal do swiata zywych. Obydwie rece byly jak z kamienia, ale jego leciutki wozek dostal skrzydel. Plynnosc ruchow nie mogla byc bardziej idealna. Ramiona Johna i popychane kolka stanowily calosc. Wszystkie katusze w silowni w koncu przynosily rezultaty. Prawie dogonil Pierce'a. Prawie. Dokladnie tak wyobrazal sobie wyscig, gdy trenowal co wieczor w Nowym Jorku. Tylko, ze teraz nie mogl przescignac wspolzawodnika. Wraz z Pierce'em pedzili ku linii mety i najwiekszemu tlumowi kibicow. Niemal sie zrownali. Obydwaj mieli wiele metrow przewagi nad trzecim i czwartym zawodnikiem. Jednak John nie mogl wygrac z Pierce'em. Nie dawal rady wyprzedzic Pierce Oatesa. Po prostu nie potrafil tego zrobic. Ale nie mogl tez pozwolic, zeby Pierce wygral z nim. Teraz juz nie mogl do tego dopuscic. -Reka... Daj mi te cholerna reke! - wrzasnal nagle do niego Pierce. Stefanovitch nie rozumial. Nagle pojal. Wyciagnal reke, dotykajac dloni Pierce'a, laczac sie z nim. Obydwaj przeplyneli linie mety, sciskajac sie za rece jak czlonkowie jednej druzyny. Na Boga, byli czlonkami jednej druzyny. Chlopaki na wozkach. John mial wrazenie, ze cos rozsadza mu glowe. Nie czul sie tak od czasu wydarzen w Long Beach, przed strzelanina. Dostrzegl posrod tlumu swojego ojca i brata. Staruszek sie usmiechal, ale przez lzy. Przez trzydziesci piec lat wspolnego zycia John nigdy nie widzial, zeby ojciec plakal. Na zadnych rodzinnych slubach, chrzcinach czy pogrzebach - nigdy, az do tej chwili. Pierce Oates tez go objal. Wszystko bedzie dobrze. Chociaz przez jeden wieczor Stefanovitch czul sie jak dawniej. Isiah Parker, East Side Bylo nieco po wpol do dziesiatej i przemieszczajacy siejednostajnym tempem ruch na Trzeciej Alei wyraznie malal. Isiah Parker i Jimmy Burke czekali przed zamknieta ksiegarnia Doubleday na rogu Piecdziesiatej ulicy.Obydwaj byli ubrani w bezowe plocienne garnitury. Wygladali jak wszyscy inni biznesmeni, ktorych tlumy wylewaly sie z wysokich srodmiejskich biurowcow. Isiah Parker uwazal, ze zlodziej ubierajacy sie jak powazny urzednik prawdopodobnie nigdy nie zostalby schwytany na Manhattanie. W kazdym razie nie zostalby zatrzymany i przesluchany przez gliniarzy. Gdy w koncu dostrzegl cadiiiaca limuzyne, ktory zblizal sie do wymyslnej markizy przed restauracja "Smith Wollensky Steak House" przy Trzeciej Alei, odsunal od siebie wszelkie mysli. Skoncentrowal sie jedynie na tym, czego mial dokonac w ciagu najblizszych dziewiecdziesieciu sekund, -Idziemy - szepnal do stojacego obok Burke'a. - Jestesmy biznesmenami z East Side. Wlasnie zjedlismy smaczna kolacje. Jesli zrobimy to dobrze, nikt nas nie zapamieta. Jestesmy niewidzialni. Po dwoch stekach i kilku koktajlach w restauracji w East Side John Traficante i consigliere James O'Toole czuli, ze zyja. Traficante, pierwszy zastepca szefa nowojorskiej mafii, byl rowniez znany w swiecie przestepczym jako John-ny Aniol. Aniol Smierci. Przezwisko wynikalo prawdopodobnie z liczby popelnionych przez niego morderstw, jeszcze w czasach, kiedy dorastal w gangsterskich dzielnicach Howard Beach, a potem Canarside w Brooklynie. Traficante byl ulubionym morderca rodziny Lucchese. Awansowal na coraz wyzsze pozycje, ale wciaz wykonywal mokra robote. Posrod jego ofiar byl sedzia federalny, kilku nowojorskich policjantow, dziennikarz jednej z gazet i liczni potencjalni swiadkowie, w tym kobiety i dwoje malych dzieci na Long Island. O'Toole, prawnik, otworzyl przeszklone mahoniowe drzwi. Wyszli z restauracji i mineli pare czekajaca pod markiza na taksowke. Caesar DeCicco, ich ochroniarz-kierowca, juz otwieral przednie drzwi limuzyny nalezacej do Traficante. -To dobry chlopak - powiedzial Traficante o swoim czterdziestosiedmio-letnim ochroniarzu. - Lojalny jak oswojony waz. Jakis kretyn w wizytowym garniturze szedl jak slepy Trzecia Aleja. Wpadl na O'Toole'a, po czym otarl sie o kupiony u Gucciego garnitur Traficante. -Hej... hej, powoli. Pali sie? - uniosl sie gangster. -Przepraszam. Prosze mi wybaczyc. Przepraszam - odparl Isiah Parker. Uzi pojawilo sie jakby znikad. Padla krotka seria i postawny ochroniarz DeCicco upadl, odbijajac sie od bagaznika cadillaca. Para zmierzajaca do taksowki rzucila sie na ziemie. Kobieta zaczela piskliwie krzyczec. Kelnerzy w restauracji przygladali sie tej scenie z przerazeniem. Maitre d'hotel padl na podloge. Przed pocieta sinymi zylkami twarza Traficante pojawil sie colt magnum. -Zabojca gliniarzy - syknal do niego Isiah Parker. - Scierwo. Magnum wystrzelilo dwukrotnie. Strzaly niemal oderwaly glowe gangstera od korpusu. Parker rzucil pistolet tam, gdzie stal. Wraz z Jimmym Burke'em szybko, lecz spokojnie odeszli Piecdziesiata Wschodnia do czekajacego buicka skylarka. Dwaj detektywi z Nowojorskiego Departamentu Policji znikneli w jego wnetrzu i samochod odjechal. Niewidzialni. John Stefanovitch, komenda glownapolicji Nieco po osmej rano Stefanovitch minal podwojnie oszklone drzwi frontowe i wjechal do glownego holu komendy glownej policji. Na kolanach mial dwie zlozone gazety, "New York Times" i "Post". Wiadomosci byly zle. ZASTRZELONY SZEF MAFII! TRWA WOJNA GANGOW. Doskonaly nastroj zdobyty na Coney Island, prysnal bez sladu.Dzial audiowizualny zainstalowal uzywany i zniszczony wideoodtwarzacz w przytulnej salce przesluchan w poblizu jego gabinetu. Pietnascie po osmej ogladal juz pierwsza z kaset, ktore odkryli w "Zachecie". Ogladajac tasme, Stefanovitch wciaz myslal o slowach St.-Germaina, ktore uslyszaly obie prostytutki. "Jestescie z Nocnego Klubu?" Od lat krazyly opowiesci o organizacji, ktora nosila nazwe Nocny Klub. Podobno byla to niewielka grupa szefow swiata przestepczego, ktorzy kontrolowali przestepczosc zorganizowana na calym swiecie. Dokladny sklad Klubu pozostawal tajemnica. Czyzby to tajemniczy Klub zorganizowal smierc St.-Germaina i Traficante? Kto wydawal rozkazy w Nocnym Klubie? Co moze byc zarejestrowane na kasetach z "Zachety"? Stefanovitch postanowil obejrzec te tasmy w samotnosci. Nie mial pojecia, co moglo byc na nich utrwalone, ale nie chcial, zeby ktos byl przy tym, gdy sie dowie. Postacie ze swiata kryminalnego? Potezni biznesmeni nowojorscy? Ludzie filmu? Politycy? Czlonkowie Nocnego Klubu? Im mniej osob wiedzialo, co jest na tasmach, tym mniej skomplikowane i upolitycznione bedzie dochodzenie w sprawie zabojstw. Sarah McGinniss siedziala w taksowce. Podczas gdy samochod pedzil autostrada West Side, usilowala przejrzec czesc swoich notatek na temat Alexandre'a St.-Germaina Wiekszosc posiadanego przez nia materialu dotyczacego St.-Germaina zebral pewien niezwykly szperacz, byly czlonek Zespolu Specjalnego do spraw Przestepczosci Zorganizowanej. Z tych danych wynikalo miedzy innymi, ze w dzisiejszych czasach wiele kobiet angazujacych sie w prostytucje na najwyzszym szczeblu nie bylo profesjonalnymi dziwkami. Przewaznie probowaly sil w bardziej szlachetnych zawodach, jako modelki, aktorki, urzedniczki w biurach posrednictwa pracy, sekretarki w agencjach producentow filmowych. Wedlug dostepnych zrodel, bogacze nie musieli sie specjalnie wysilac, zeby zapewnic sobie seks. W "Mortimerze" w Nowym Jorku albo w "Chasen" lub w "Spago" w Los Angeles szef kelnerow czesto dysponowal lista dostepnych kobiet... i mezczyzn. To samo dotyczylo ekskluzywnych hoteli. Takie burdele jak "Zacheta" funkcjonowaly w calym kraju: w Los Angeles, Miami, San Francisco, Las Vegas, Houston, Dallas, a nawet w Cincinnati, Cleveland i mniejszych miastach. Sarah w koncu zamknela teczke z notatkami. O wpol do dziewiatej taksowka dotarla do celu w srodmiesciu. Sarah wyskoczyla z samochodu i pospieszyla do komendy glownej policji. Sprawdzila nazwisko, ktore zapisala w notesie - porucznik John Stefanovitch. -Cholera. O co chodzi. Misiek? Ledwo pierwsze postacie ukazaly sie na ekranie, gdy do zaciemnionego pokoju wszedl Misiek Kupchek i przerwal ogladanie filmu. Stefanovitch wylaczyl odtwarzacz. -Powiedzialem ci, ze chce to obejrzec sam. Brwi na pulchnej twarzy Kupcheka podjechaly do gory. -Slyszalem, slyszalem. Powtarzales szesc razy, wiec chyba zrozumialem. Chcesz ogladac w samotnosci te swinskie filmy. -Wiec o co chodzi? Musze przed obiadem przejrzec okolo stu godzin nagran. Kupchek bawil sie drobnymi monetami w kieszeniach workowatych szarych spodni, ktore wygladaly jak portki bezdomnego. Z kieszeni bialej koszuli wystawal mu plastikowy piornik. Kupchek ubieral sie mniej wiecej rownie starannie jak faceci, ktorzy krecili sie obok jego domu, w poblizu budki bukmachera. Wszystkie jego ubrania wygladaly, jakby pozyczyl je od kogos, kto okres swojej swietnosci przezyl podczas Wielkiego Kryzysu. -Chcialem ci tylko przekazac wiadomosc, ktora odebralem z recepcji w holu. Idzie tu Sarah McGinniss. Pani McGinniss ma zezwolenie komisarza na przejrzenie tych filmow. Pisuje ksiazki dokumentalne. Najwyrazniej jest to przysluga za jakies poufne informacje na temat St.-Germaina. Jak ci sie to podoba? -Cos o tym slyszalem. Kapitan wspominal mi o niej. Posluchaj, nie ma mowy, zeby jakas reporterka, pisarka, wszystko jedno za kogo sie podaje... Stefanovitch przerwal w pol zdania. Nie mial wyboru. Jakas kobieta - prawdopodobnie Sarah McGinniss - wlasnie weszla do pokoju. -Dzien dobry - powiedziala przyjemnym, niskim glosem. - Poruczniku Stefanovitch, jestem Sarah McGinniss. Ta pisarka, o ktorej pan wlasnie wspominal. W jakis sposob Stefanovitchowi udalo sie ukryc zdenerwowanie. Zdolal sie usmiechnac i wymamrotal slowa powitania w strone szczuplej, ciemnowlosej kobiety stojacej przy drzwiach. Nie tak efektowna jak Kay Whitley, byla jednak atrakcyjna. Z pewnoscia nie tego sie spodziewal, gdy uslyszal, ze ma przyjsc jakas pisarka. -Misiek, czy moglbym pozostac na chwile sam z pania McGinniss?- spytal. Kupchek powoli wycofal sie z pokoju. Rece trzymal w kieszeniach i wypychal jezykiem policzek jeszcze mocniej niz zwykle. Zamknal za soba drzwi z demonstracyjnym trzaskiem. -Czy moglabym cos powiedziec, zanim pan zacznie, poruczniku? -Raczej nie. - Stefanovitch westchnal i potrzasnal glowa. Rozumial, ze w jej przypadku musi byc po prostu uparty. - Niech mnie pani poslucha. Oboje jestesmy zajeci. Pani pisze swoj tekst, swoja ksiazke. Ja prowadze paskudne, skomplikowane dochodzenie w sprawie zabojstwa. Dochodzenie, ktore jest dla mnie szczegolnie... trudne. -Poruczniku Stefanovitch, moze jednak... -W tej chwili nie chce sie mieszac do nowojorskiej polityki. Podoba mi sie to, co pani robi. Czytalem Matczyna dobroc. Ale te tasmy stanowia czesc dochodzenia w sprawie zabojstwa. Nie obchodzi mnie to, co moze mi pani powiedziec na temat Alexandre'a St.-Germaina. Prosze, niech pani odejdzie. -Podoba mi sie sposob, w jaki pan to wyglosil, poruczniku. Szczegolnie pochlebstwa na temat mojej ksiazki. - Gdy Sarah w koncu zdolala dojsc do glosu, w jej oczach pojawily sie wesole blyski. - Problem polega na tym, ze nie jestem pewna, czy panskie slowa maja jakies znaczenie. -Malo mnie obchodzi, co... -Ja pana wysluchalam, poruczniku. Czy moglby pan grac uczciwie? - Sarah usmiechnela sie. Wydawalo sie, ze to starcie lekko ja rozbawilo. - Po pierwsze, tasmy sa w gestii komisarza policji, a nie w panskiej. Po drugie, komisarz jest zainteresowany posiadanym przeze mnie materialem na temat Alexandre'a St.-Germaina, a szczegolnie na temat Nocnego Klubu. Obiecuje, ze nie bede wchodzila panu w droge, poruczniku, o ile pan nie bedzie wchodzil w droge mnie. Sarah zdjela stara, niebiesko-rozowa wiatrowke. Pod nia miala splowiala koszule, spodnie khaki i zdeptane tenisowki. Stroj byl wygodny i niewatpliwie odpowiedni na dluga, ciezka sesje w komendzie glownej policji. -Moment. Chwileczke. Prosze sie tu nie rozgaszczac. - John Stefanovitch podjechal w jej strone wozkiem. - Niech pani poslucha- powiedzial. - Albo przejrze te tasmy sam i dochodzenie w sprawie zabojstwa bedzie trwalo dalej... albo pani obejrzy te tasmy i cale dochodzenie zostanie wstrzymane do chwili, gdy pani skonczy. -To pana wybor. - Sarah wzruszyla ramionami. - Jesli chce pan poczekac, nie mam nic przeciwko temu. Usiadla na jednym z drewnianych krzesel w zagraconym, zakurzonym i nieprzyjemnym gabinecie. Pokoj byl niewielki, mial nie wiecej niz trzy na cztery metry. Widywala wieksze garderoby i przyjemniejsze budki telefoniczne. Po chwili wstala, podeszla do waskiego kontuaru i nalala sobie filizanke kawy. -Moze napije sie pani kawy? - zaproponowal Stefanovitch z drugiego konca gabinetu. -Dziekuje, juz pije. - Sarah wziela do ust lyk napoju i zastygla nad styropianowym kubkiem. - Boze, to rozpuszczony popiol. Sam pan sobie robi kawe? Czy to w ogole jest kawa? -Sam sobie robie kawe i tak sie sklada, ze lubie mocna. Jak mawial moj ojciec, od tego rosna wlosy na piersi. Nie oczekiwalem towarzystwa. Nikogo nie zapraszalem. Okay, niech pani sobie oglada te tasmy. Stefanovitch wlaczyl odtwarzacz. Na ekranie monitora ukazaly sie dwa nagie ciala. Stosowny sposob przerwania tej konwersacji. -Swietne. Naprawde wspaniale. - Nie pamietal, kiedy ostatnio tak sie wkurzyl. To dochodzenie faktycznie dzialalo mu na nerwy. Nie mogl tez przestac dokuczac tej kobiecie. -Mysle, ze na ogol oglada pani filmy pornograficzne w domu. -Czasami w domu. - Sarah zaczynala sie dobrze bawic. Przynajmniej, jak jej sie zdawalo, wygrywala wiekszosc potyczek. - Rowniez hotele z platna telewizja sa do tego odpowiednie. Od czasu do czasu wpadam tez do kina porno przy Dziewiatej Alei. John Stefanovitch wwiercal sie wzrokiem w ekran telewizora. Dokladal wszelkich staran, by skupic sie na migajacych obrazach. Tasmy z "Zachety" byly rownie dosadne jak filmy pokazywane przy Dziewiatej Alei w Nowym Jorku, na ulicy Zeedijk w Amsterdamie czy Peeperbahn w Hamburgu. Ale istniala pewna istotna roznica. Na tych tasmach nikt nie udawal. Na ekranie telewizora pozowala uwodzicielsko egzotyczna blondynka, ktora wygladala na osiemnascie, najwyzej dziewietnascie lat. Rozkladala sie na skraju malzenskiego loza, udrapowanego zlocistymi przescieradlami. Mloda prostytutka, szczupla i waska w talii, byla rownie zachwycajaca jak kazda z modelek z "Vogue" lub "Cosmopolitan". Pod cieniutka jak mgielka nocna koszula widac bylo zarys piersi. Duze, brazowe oczy miala delikatnie podkreslone kredka, wlosy zas spiete z boku i przytrzymane piekna spinka z kosci sloniowej. John pomyslal o Kay Whitley i o Kimberly Manion, i o tym, jakiej perfekcji wymagano w "Zachecie". Skad oni brali takie piekne kobiety? Sarah McGinniss tez sie nad tym zastanawiala. Co to wszystko mialo wspolnego z zabojstwem Alexandre'a St-Germaina? Z planowana wlasnie swiatowa wojna gangow? Z zastrzeleniem Johna Traficante na Trzeciej Alei? Z Nocnym Klubem? Ogladajac te sceny, doszla do wniosku, ze latwo sobie wyobrazic, jak by wygladal wysokobudzetowy film pornograficzny. Zaczynala czuc zazenowanie. Chwile pozniej byla juz mocno speszona. Z lewej strony ekranu do sceny wkroczyl zadbany, siwowlosy mezczyzna, mniej wiecej piecdziesiecioletni. Usiadl obok blondynki na lozku. Sarah uznala, ze mezczyzna z pewnoscia uczeszczal na silownie. Poza tym wygladal na bogatego wazniaka. Srebrzyste wlosy, jeszcze mokre, mial zaczesane rowno do gory. Nosil bialy, krotki szlafrok. Sarah pomyslala, ze powinna robic notatki. -Nie mialam nikogo od trzech tygodni - odezwala sie blondynka. Glos miala subtelny i melodyjny. Lekko krzywy usmiech dodawal jej tylko uroku. Sutki nabrzmialy pod cienka tkanina koszuli. -Bardzo mi sie podobasz, jak zwykle. Podobalo mi sie ubranie, ktore dzisiaj dla mnie wlozyles. Przygladali ci sie wszyscy w Chanterelle, mezczyzni i kobiety. Zauwazyles to, Gerardzie? Starszy pan usmiechnal sie i wygladalo na to, ze dziewczynie udalo sie rozdac jego ego do nieslychanych rozmiarow. Obok lozka lezaly drogie wloskie mokasyny. -Gdzie spedzilas wakacje? - spytal. -Och, pojechalam na wyspe St. Bart. Zafundowalam sobie absolutne lenistwo. Moja przyjaciolka ma tam wille na wzgorzach. Blondynka poruszala sie z kocim wdziekiem. Pewnie brala lekcje tanca, a moze nawet tanczyla zawodowo. Slychac bylo cichy szelest jej koszuli, odglos jedwabiu ocierajacego sie o cialo. Sarah wyobrazila sobie, ze ktos kiedys placil za jej lekcje tanca. Ta mysl napelnila ja smutkiem. Co za strata. Dziewczyna przylgnela do plecow starszego pana i zaczela masowac mu pomarszczone skronie dlonmi o paznokciach w kolorze jaskrawego cynobru. Westchnal pod jej dotykiem. Po kilku minutach masazu nieoczekiwanie wyszla z sypialni. Muzyka w tle byla przyciszona i zmyslowa. Zadbano o kazdy szczegol. Czy w przypadku Alexandre'a St.-Germaina bylo podobnie? Czy zawsze tak to wygladalo w "Zachecie"? Mloda kobieta wrocila ze srebrzystym pudelkiem, ktore wygladalo jak pojemnik na tabletki. Kazde z nich wybralo inna pigulke sposrod wielu, ktore znajdowaly sie w pudelku. Najwyrazniej juz wczesniej stosowali podobne praktyki. Smiali sie teraz, zadowoleni jak dzieci, ktorym pozwolono dluzej nie klasc sie spac. Stefanovitch slyszal o kilku bardzo drogich, ekskluzywnych burdelach nowojorskich. Wiec tak one wygladaly. -On wzial quaalude - powiedzial. - Nie wiem, co zazyla dziewczyna. Stojac przed srebrzystowlosym, prostytutka powoli zsunela ramiaczka koszuli ze szczuplych, nakrapianych piegami ramion. Jedwabna koszula zwinela sie wokol jej talii, obnazajac piersi, niewidoczne jednak dla kamery. Nastepnie siegnela pod szlafrok mezczyzny. Sarah poczula, ze w koncu dotarlo do niej znaczenie slowa "kurtyzana". Sprawy, o ktorych czytala jedynie w raportach policyjnych, nabieraly ksztaltu. -Naprawde mi ciebie brakowalo, Gerardzie - odezwala sie blondynka, scenicznym szeptem. -Dotknij siebie na dole. - Starszy mezczyzna nagle spokomial. Powoli zaczal sie onanizowac. "Dotknij siebie na dole". Sarah w myslach przedrzezniala mezczyzne. Byla na niego wsciekla, ze wykorzystuje te mloda dziewczyne. Gdy w Kalifornii dowiedziala sie o kochance swojego meza Rogera, czula sie zdradzona i wykorzystana. Czula tez, ze ponosi czesc winy za to, ze go utracila. -Jestes pieknym, pieknym mezczyzna. Takim eleganckim. Wszystko robisz z niezwykla klasa, Gerardzie. Nie mowie tego tylko dlatego, ze... wiesz. Sarah widziala, ze siwowlosy mezczyzna za wszelka cene pragnie uwierzyc w slowa dziewczyny. Miala ochote wtracic sie do prowadzonej na ekranie rozmowy. Scena byla niezwykle poruszajaca. W drugim koncu malego pomieszczenia Stefanovitch chrzaknal z zazenowaniem. -Mam cukierki eukaliptusowe na gardlo, poruczniku - odezwala sie Sarah. Zaslugiwal na kazda zlosliwosc, jaka mogla jej przyjsc do glowy. Stefanovitch poczul, ze oblewa sie rumiencem. Mimo to o malo sie nie rozesmial. Sarah McGinniss byla bystra i dowcipna. -Po pigulkach ich ciala staly sie prawdopodobniej bardziej wrazliwe -powiedzial w koncu. -Zazywal pan quaalude? -Raz czy dwa - odparl Stefanovitch. Zmarszczyl brwi, bo wyobrazil sobie, jak Sarah jego slowa wykorzystuje w ksiazce. "Liczni, a moze prawie wszyscy nowojorscy oficerowie policji mieli doswiadczenia z narkotykami". -Teraz chce cie rozebrac do konca. - Glos srebrzystowlosego zamienil sie w niski, ochryply szept. -Jeszcze nie. Nie spiesz sie... Gerardzie. Mozemy zrobic cos jeszcze lepszego. Dobrze?... Ufasz mi? -Oczywiscie. Cokolwiek zechcesz. - Nagle zaczal sie zachowywac jak stary czlowiek. Stracil pewnosc siebie. Blondynka wstala z lozka i odeszla dwa kroki. Powoli i zmyslowo naciagnela z powrotem ramiaczka koszuli. Dlugimi paznokciami przesunela po nogach wywolujac przeciagly chropowaty dzwiek. Stefanovitchowi przypomnialo sie kilka odwaznych filmow hollywoodzkich. "Goraczka cial". "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy" w nowej wersji. W porownaniu z tym, co teraz ogladal, tamte filmy byly powsciagliwe i pruderyjne. A przeciez jeszcze do niczego nie doszlo. To jedynie gra wstepna... Ale to sie dzialo naprawde. Bez aktorow czy aktorek udajacych uczucia. Nocny Klub? Stefanovitch zastanowil sie znowu. Co to takiego ten Nocny Klub? Co mial z tym wszystkim wspolnego? Czy to czlonkowie Klubu dopadli Alexandre'a St.-Germaina? A moze ktos przesladowal czlonkow Klubu? To by spowodowalo odwrocenie kierunku dochodzenia. Blond dziwka zwrocila sie profilem do kamery. Czy wiedziala, ze sa filmowani? Przez jej pracodawcow czy przez kogos innego? Rozchylila rubinowe, wilgotne wargi. Jej piersi nabrzmialy. Jesli rzeczywiscie udawala, musiala byc doskonala aktorka, o wiele za dobra, by grac w tym filmie. Potarla brodawki, az zesztywnialy. Jedna reka siegnela pod zwiewna, biala koszule. Stala na palcach, podbicie rysowalo sie delikatnym lukiem. Nagle srebrzystowlosy zaczal lkac. Po raz pierwszy w zyciu stracil panowanie nad soba. A wygladal, jakby nie byl do tego przyzwyczajony. Stefanovitch byl niemal pewien, ze ten starszy pan jest kims waznym, kogo powinien znac. Czy wiedzial o Nocnym Klubie? Czy blond dziwka o nim wiedziala? Czy ktokolwiek z gosci odwiedzajacych "Zachete" znal odpowiedzi na te pytania? W malym gabinecie nie bylo slychac zadnych innych odglosow oprocz tych, ktore dochodzily z ekranu. Od kilku minut Stefanovitch nie patrzyl na Sarah McGinniss. -Dwa tysiace dolarow za noc - odezwal sie w koncu. Czul, ze musi cos powiedziec, aby przerwac napiecie. -Jest bardzo sprytna - odezwala sie Sarah McGinniss ze swojego miejsca. - Nie pozwala mu sie dotknac. Sarah McGinniss, lotniskomiedzynarodowe Kennedy'ego -Tatus! Tatus! - zwolal Sam. Glos dziecka brzmial radoscia i oczekiwaniem.W tym momencie Sarah skrzywila sie. Poczula bol, ostry i przejmujacy, niemal obezwladniajacy. Roger zmierzal ku nim poprzez aerodynamiczny, karmazynowo-niebieski terminal linii TWA. Wygladzal nieistniejace zagniecenia na sztruksowej sportowej marynarce i spodniach. Tatus wrocil do domu. Jego twarz jak zwykle sprawiala wrazenie nerwowej i szczuplej. W koncu usmiechnal sie i pomachal do Sama, wyciagajac obie rece wysoko ponad glowe. Sarah odetchnela gleboko. Usmiech Rogera przypomnial jej, jak bylo miedzy nimi na samym poczatku, wlasciwie przez prawie szesc lat. Przypomniala sobie, jaki Roger potrafi byc czarujacy i zabawny, gdy jest w odpowiednim nastroju. W dodatku niewatpliwie byl dobrym ojcem, prawdziwym kochajacym tatusiem, az do chwili, gdy od nich odszedl. -Czesc, kroliczku. - Roger natychmiast wzial Sama na rece. Oczami wyobrazni Sarah widziala te scene setki razy. Zauwazyla, ze Sam im sie przyglada, wciaz usilujac zrozumiec, co moglo zajsc miedzy mama i tata dwa lata temu. Sarah tez starala sie to pojac. -Jak sie masz, Sarah? - Roger w koncu zauwazyl jej obecnosc. - Jestes opalona i slicznie wygladasz - sam sobie odpowiedzial na to grzecznosciowe pytanie. - Ty tez, brzdacu. Podoba ci sie dom letniskowy mamy? -Jasne. Fajny jest. Pojedziesz tam z nami? - spytal Sam, popatrujac to na matke, to na ojca, by sprawdzic, jaka bedzie ich reakcja na to niewinne pytanie. -Coz, nie wiem. Zobaczymy, kolego, ale wydaje mi sie, ze i tak bedziemy mieli co robic. Planowalem zabrac Sama do moich rodzicow, na polnoc stanu -zwrocil sie Roger do Sarah. Nie bylo to pytanie, tylko informacja. Roger mial spedzac z Samem dwa tygodnie latem i dwa w czasie swiat Bozego Narodzenia. Ojciec mogl go zabierac, dokad chcial. Gdy wczoraj zadzwonil do Sarah, zasugerowal, ze moze nawet byloby dobrze, gdyby Sam z nim wyjechal, skoro ona pracuje nad potencjalnie niebezpiecznym materialem. Sarah zwrocila uwage, jak Roger przemawia do Sama, uzywajac slow "kroliczku", "brzdacu", "kolego". Ona musiala bardzo uwazac, zeby przy pisaniu nie uzyc dwukrotnie w zdaniu tego samego slowa. Teksty Rogera uznala za zenujace. Dziwilo ja, jak trudne staja sie te rzadkie spotkania. -Pamietasz, jak jezdziles do Batavii? - spytala Sama. Ze scisnietego gardla z trudem wydobyla glos. -Oczywiscie, ze Sam pamieta - odparl jego ojciec. -Jasne. Tam mieszka dziadzius i babcia. Zima bywa tam czasami pare metrow sniegu. Mama nazywa to miejsce Bawaria Zewnetrzna. -Od razu widac, ze jest pisarka. Coz za wyobraznia. Sarah nie chciala jeszcze rozstawac sie z synem, wiec cala trojka prowadzila radosna, choc nic nie znaczaca pogawedke przed kioskiem, gdzie sprzedawano ubezpieczenia lotnicze. Pomachali sobie w koncu na pozegnanie obiema rekami, na swoj wlasny, zartobliwy sposob. Usmiechneli sie, jakby to nie bylo nic wielkiego. Sarah w koncu zmusila sie, zeby sie odwrocic. Ruszyla w strone lotniskowego parkingu i swojego samochodu. Zauwazyla, ze przygryza warge. W koncu zaczela plakac. Gorace lzy plynely jej po policzkach, splywaly na szyje i w dekolt bluzki. Rozmazal jej sie tusz, ale bylo jej wszystko jedno, chociaz ludzie patrzyli. Jakas kobieta w koncu sie zatrzymala i spytala, czy wszystko w porzadku, czy nie potrzebuje pomocy. Sarah wyjasnila jej nieskladnie, ze po prostu zachowuje sie niemadrze - jej byly maz ma prawo do spedzenia dwoch tygodni z ich synkiem, a ona juz teskni za Samem. Kobieta przytulila ja ze wspolczuciem i poglaskala lekko po ramieniu. Sarah wiedziala, ze nowojorczycy potrafia czasami zachowywac sie tak wspolczujaco. Uznala to za niezwykle wzruszajace. Wiedziala, ze w jakis dziwny, dreczacy sposob wciaz kocha Rogera. W tej chwili uswiadomila sobie wlasnie, ze z nim skonczyla. Ze jej zycie musi toczyc sie dalej. Czula sie jednak samotna jak nigdy w zyciu. Dzielac sie swym smutkiem z obca kobieta na lotnisku Kennedy'ego, zdala sobie z tego sprawe. Pozostal jej tylko Sam, a teraz nie miala nawet jego. Pozniej tego samego ranka wkroczyla do komendy glownej policji. Troche sie bala, co bedzie. Nie chciala, tak jak wczoraj, sprzeczac sie z porucznikiem Stefanovitchem, ale musiala obejrzec inne tasmy, byc moze wszystkie. Na szczescie dotarla jako pierwsza do malego gabinetu bez okien, gdzie dzien wczesniej zainstalowano odtwarzacz wideo i monitor. Uprzejma sekretarka otworzyla gabinet. Sarah rozgoscila sie w miare moznosci w obozie wroga. W ciagu nastepnych kilku minut opracowala system przegladania tasm. Krotko po poludniu drzwi gabinetu otworzyly sie powoli. Sarah podniosla wzrok znad pliku trzymanych w dloni notatek. Przybyl porucznik Stefanoyitch. Zawahal sie, zanim wjechal do pokoju. Dzisiaj wygladal jakos inaczej, prawie jak prawdziwy policjant. Mial na sobie brazowa sportowa marynarke z tweedu, zielona koszule khaki, luzne spodnie i wysoko sznurowane buty. -Nie wiedzialem, ze pani tu jest. - Usmiechnal sie. Zachowywal sie nawet dosc uprzejmie. -Wylaczam fonie, gdy przegladam na przewijaniu -wyjasnila Sarah cisze panujaca w pokoju. -Znalazla pani cos ciekawego w przejrzanym materiale? - spytal Stef. Uniosla notes pelen porannych zapiskow. -Wszystko notuje. Widzialam na filmach cala parade bossow zorganizowanego swiata przestepczego, porzadnych biznesmenow, mnostwo znanych postaci z show-biznesu, szczegolnie z Los Angeles i z Nowego Jorku. Zrobilam tez kawe - poinformowala Stefanovitcha, zanim wypila kolejny lyk. Zauwazyla, ze porucznik nadal zachowuje sie uprzejmie. Nawet sie rozesmial. -Smieje sie pan ze mnie. - Zmarszczyla brwi. - Przeciez postepuje wedlug zasad ustalonych przez pana. -Nie smieje sie. Tylko ze jest pani taka powazna. Powazna reporterka. Tym razem Sarah sie usmiechnela. Katem oka wciaz widziala nagie ciala tanczace na ekranie telewizora. -Poruczniku, pochodze ze Stockton w Kalifornii. Zna pan Stockton? Farmy, naplywowi robotnicy sezonowi. Moja rodzina utrzymywala sie ze zbierania cebuli i fasoli i z pielenia salaty. Mnie sie jakos udalo wyrwac. Dostalam prace w gazecie. Jak mawial Red Smith, zarabiam na zycie, obslugujac maszyne do pisania. Pieniadze i slawa po prostu mi sie przytrafily. Mialam szczescie. Natknelam sie na doskonaly material. -I napisala pani swietna ksiazke. To nie byla kwestia szczescia. To dlatego, ze byla pani taka powazna. John Stefanovitch przyjrzal sie wreszcie Sarah McGinniss nieco dokladniej. W jej usmiechu byla nieswiadoma slodycz. Policzki miala lekko zarozowione, chyba z zawstydzenia. Zdziwilo go, ze jest taka delikatna. -Sarah, niech pani poslucha. - Stefanovitch byl pelen skruchy. - Przepraszam, ze wczoraj zachowalem sie jak gnojek. Musialem sie tak zachowac, zmusila mnie do tego sytuacja. Czasami troche przesadzam. -Moze faktycznie troche - usmiechnela sie Sarah. W malym pokoiku na kilka chwil zapanowala cisza. Olowek, ktory Sarah trzymala w dloni, stukal lekko w sztywna podkladke pod notes. -Jest pan glodny? Bo ja tak. Moze bysmy poszli cos przegryzc? Zna pan restauracje Forliniego? Idziemy, poruczniku. Po drodze do restauracji w Malej Italii, dzielnicy zamieszkalej przez Wlochow, Stefanovitch wsunal zwiniety banknot dolarowy ulicznemu zebrakowi, dziwakowi ubranemu w czerwcu w ciezki, czarny, postrzepiony plaszcz. -Zawsze jest pan taki hojny? - spytala Sarah. Stefanovitch wymamrotal cos o kuchniach polowych i ze od czasu do czasu trzeba zrobic dobry uczynek. Sarah nie drazyla tematu, jednak dziwnie ja poruszyl widok tego charyzmatycznego mezczyzny w wozku inwalidzkim, pomagajacego stuknietym ulicznikom. W restauracji Forliniego szef kelnerow powital Sarah wylewnym usmiechem i szarmanckim, niemal uwodzicielskim usciskiem dloni. -Ach, la bella signora, jak milo znow pania widziec! Od czasu, gdy zaczela pracowac nad nowa ksiazka i spedzac tyle czasu w srodmiesciu, w komendzie glownej policji przy Foley Square, Forlini stal sie jedna z jej ulubionych knajpek. Czesto tu jadala obiady. Niektorzy kelnerzy pamietali jaz poprzednich wizyt. Szef kelnerow zaprowadzil ich do stolika w rogu i przyjal zamowienie na napoje. Pospieszyl do baru. Sarah przyprowadzala tam juz innych policjantow i zawsze to ona placila rachunek. Kobiety placace za obiad to bylo w Malej Italii wciaz niezwykle zjawisko, wysoce podejrzane. -Niech mi pani opowie o pracy dla gazet - odezwal sie Stefanovitch, gdy kelner odszedl. - Od czasu do czasu mam okazje spotykac paru calkiem dobrych dziennikarzy. Chlopaki z "Timesa", z "New York Daily News". Wybrala sobie pani twardy zawod... ta cala rywalizacja. -Na zachodnim wybrzezu nie ma az takiej konkurencji. Moze troche tam, gdzie zaczynalam, w San Francisco. Z pewnoscia nie w Palo Alto. Sarah nigdy nie lubila mowic o sobie, nawet kiedy juz jej ksiazka odniosla sukces. Teraz tez nie bardzo chciala sie zwierzac. -Moze pan zacznie? - zaproponowala. - Niech mi pan powie cos o sobie, poruczniku. Bede musiala napisac o panu w mojej ksiazce. Juz troche napisalam. -Opisala pani to, co zaszlo wczoraj? - Stefanovitch zakaszlal i klepnal sie w piers. -Oczywiscie. Pisze kazdego ranka. - Miala teraz figlarna mine. Juz nie byla powazna. Moze dlatego wydala mu sie znacznie ladniejsza niz wczoraj. Oczy blyszczaly jej mocno. -Jak wypadlem w tym materiale, ktory pani napisala dzisiaj rano? -Dokladnie tak jak sie pan zachowywal. Hardy, dosc nieprzyjemny facet. Niech pan nie zapomina, ze to pan kazal mi porzucic powage. - Rozesmiali sie oboje. Zaczynalo byc troche lepiej. Przyniesiono im drinki, a szef kelnerow jak zwykle zaproponowal rozne specjalnosci zakladu. Stefanovitch wybral kalmary z mozarella i befsztyk z sosem pomidorowym. Wciaz nie mogl okielznac swojego apetytu, tak samo jak przyzwyczaic sie do zycia na wozku. Sarah zdecydowala sie na makaron z krewetkami, a jako przystawke wybrala melon z szynka prosciutto. - Z poczatku myslalam, ze pan tez jest dosc powazny - wyznala Sarah. Mowiac, przekrzywila glowe na bok. Efekt byl zniewalajacy. - Czy mam racje? Stefanovitch pomyslal, ze stara sie go rozgryzc, jakby przeprowadzala z nim wywiad. Uznal to za ciekawe wyzwanie, z ktorym musial sobie poradzic. -Chyba juz nie ufam pierwszym wrazeniom - odparl. - W dzisiejszych czasach ludzie zbyt czesto udaja. Mamy na swiecie nadmiar dobrych aktorow. -Teraz znow mowi pan jak typowy glina - stwierdzila Sarah. -Jestem glina, wiec mowie jak glina. Chce pani posluchac faceta z Minersville w Pensylwanii? Chlopaka z portowego miasta? Potrafie grac rozne role, przybierac dowolna postac. W kazdym gliniarzu musi byc cos z parodysty. Widzac, ze John Stefanovitch staje sie coraz bardziej ludzki, Sarah postanowila zaryzykowac. Jednak potem, w powrotnej drodze, zastanawiala sie, czy na pewno miala prawo zadac te pytania. Nachylila sie ku niemu i przytrzymala jego wzrok swoim. -Niech mi pan powie cos o swoim zyciu przed postrzalem, poruczniku. Pana zona miala na imie Anna, prawda? Byla nauczycielka? Stefanovitch poruszyl sie niespokojnie w wozku. Podniosl kieliszek z winem, ale nic nie wypil. Lekko obracal go w palcach. Sarah zauwazyla, ze wprawila go w zaklopotanie. -Tak, miala na imie Anna. Wlasciwie Anna Maddalena. Poznalismy sie w Ashiand w Pensylwanii, gdy wyszedlem z wojska. Sluzylem w marynarce cztery lata. -Niech mi pan opowie o Annie. - Sarah mowila spokojnym, budzacym zaufanie glosem. Podswiadomie zawsze potrafila sklaniac ludzi do zwierzen. Moze dlatego, ze umiala sluchac. -Sadze, ze... hmm... No wiec, gdy dorastalem, biegajac od baru do baru, jak to mlodzi ludzie, chyba sie zastanawialem, na czym polega prawdziwa milosc. Skad wiadomo, ze czlowiek sie naprawde zakochal? Byl znacznie bardziej otwarty, niz oczekiwala. Niemal jakby od dawna pragnal z kims porozmawiac. -Skad wiadomo, ze to jest uczucie na cale zycie? - ciagnal dalej. - Mialem szczescie. Przez cztery lata nie czulem watpliwosci co do hierarchii wartosci w moim zyciu. Najpierw Anna. Nastepnie praca. Zawsze w tej kolejnosci. Sarah zauwazyla, ze Stefanovitch zacisnal dlonie. Mial rece czlowieka ciezko pracujacego. Splotl palce tak mocno, ze az pobielaly mu kostki. -Tak sie zlozylo, ze pasowalismy do siebie idealnie. Chyba sie nawzajem uzupelnialismy. Gdy dowiedzialem sie, ze Anna nie zyje... Nie wiem, jak opisac to uczucie. Pustka. Poczucie nicosci. Cos sie we mnie rozsypalo. Nawet... nawet nie wiem, jak to pani powiedziec. Sarah wychwycila w jego glosie jakas twardosc. -Koniec wywiadu - oznajmil. - W porzadku? Na jego twarzy malowal sie bezbrzezny smutek. Odwrocil wzrok pelen bolu, ale zmusil sie, zeby ponownie na nia spojrzec. Sarah sie zawstydzila. Wyraz jego oczu spowodowal, ze ona tez poczula zal. Zaskoczylo ja to. -Przepraszam. Dawno o tym nie rozmawialem. - Usmiechnal sie do niej. Sarah po raz pierwszy pomyslala cieplo o Johnie. Teraz rozumiala znacznie lepiej, dlaczego jest taki, jaki jest, i zalowala, ze wtargnela w jego wspomnienia. Zauwazyla, ze ona tez bezwiednie zaciska dlonie. -Nie, nie. To ja przepraszam. Pewnie nikt nigdy nie zadawal panu takich osobistych pytan. Przepraszam. Bardzo mi przykro. Naprawde. Stefanovitch nagle wyciagnal reke ponad stolem, starannie omijajac kieliszki. Odporny facet, pomyslala Sarah. -W koncu jakos sie dogadamy - powiedzial. Sarah wciaz czula sie zazenowana swoim wypytywaniem. Ujela wyciagnieta dlon Stefanovitcha i uscisnela ja. Spojrzala mu w oczy i poznala, ze mowi szczerze. Moze mial racje, moze nie nalezalo wierzyc pierwszemu wrazeniu. -Niech mi pani opowie, co tam dzisiaj bylo na tych swinskich filmach - poprosil w koncu. Isiah Parker, "Cin-Cin" Jedyna oznaka, ze budynek numer szescset czterdziesci dziewiec przy Spring Street nie jest kolejnym brudnym i ponurym magazynem, byl niepozorny niebieski neon. Widnialo na nim tylko jedno slowo: BAR.Z ulicy nie bylo widac ani nazwy tego przybytku, "Cin-Cin", ani niczego, co by przyciagalo uwage. Nic nie wskazywalo, ze wewnatrz tej ponurej rudery znajduje sie jeden z najlepszych klubow nowojorskich. Isiah Parker oparl sie o siatke ogrodzenia po drugiej stronie ulicy, naprzeciw wejscia do klubu. Juz ponad godzine obserwowal, co sie dzieje przy drzwiach. System selekcji w "Cin-Cin" opieral sie na pieniadzach, wygladzie oraz na zasadzie "kogo znasz i z kim sie kochasz". Dwaj przebrani za punkow odzwierni byli aroganccy i bezduszni. Wspolczesni rasisci, pomyslal Parker przygladajac sie ich pracy. Wybierali co jakis czas jedna czy dwie osoby, ktore wpuszczali do srodka, innych pogardliwie odsylali. O trzeciej nad ranem Isiah przekroczyl brukowana ulice. Jako czlowiek odpowiednio ubrany i interesujacy, zostal wpuszczony do "Cin-Cin". W granatowej francuskiej bluzie, luznych, czarnych spodniach karateki, czarnych butach do kostek i z diamentowym kolczykiem w prawym uchu wygladal jak swoj czlowiek. Parker znal specyfike klubu "Cin-Cin". Najlepsze byly tutaj piatkowe wieczory. Tak jak poniedzialki byly najlepsze w "Heartbreak", srody w "Area" i tak dalej. Co pare metrow stali muskularni bramkarze. Byli to przewaznie faceci trenujacy podnoszenie ciezarow, wcale nie tacy twardzi, jakby sie wydawalo. Klebiacy sie tlum byl typowy dla modnego klubu. Komercyjni muzycy i wyselekcjonowani artysci z Soho. Wziete modelki, projektanci, slynni sportowcy, smiecie z dzielnicy Queens, oficerowie sledczy w przebraniu, ktorych zreszta Parker natychmiast poznal. Zastanawial sie, jak tacy ludzie mogli tworzyc miejska cyganerie. Zaczynali sie bawic o pierwszej lub drugiej i ciagneli to czesto az do osmej lub dziewiatej rano. Potem sniadanie w "Mooniighter" lub "Empire Diner". A po sniadaniu? Wokol duzego baru o ksztalcie podkowy jak zwykle klebila sie masa cial. Mezczyzni i kobiety byli w wiekszosci ubrani na czarno - czarne kozaki, czarne buty i skarpety, czarne skorzane kamizelki, czarne golfy i spodnie. Niektorzy z nich bez mrugniecia okiem wydawali czterysta dolarow na pare czarnych wojskowych butow w pobliskim Comme des Garcons. Nieliczni indywidualisci byli ubrani w wodewilowe kostiumy, spiczaste buty z Londynu, dodatki od Betsey Johnson. Niektore policzki lub czola zdobily tatuaze. Brat Isiaha Parkera stwierdzil kiedys, ze nowojorscy ludzie nocy zyja wedlug rock'n'rolla. Marcus mial na mysli, ze oni naprawde zyja wedlug slow rock'n'rollowych piosenek, ze to nie jest udawanie. Taki byl ich swiat. Parker odszedl od baru i poczul, ze jego cialo zaczyna reagowac na muzyke; grano przede wszystkim europejskie disco, kompletnie nieznane utwory. Dominowaly grupy z Holandii i Niemiec, z Wloch, Szwecji i Norwegii. Rzadziej slychac bylo muzyke amerykanska - eksperymentalne grupy, takie jak Husker Du, Blow Monkeys albo Fine Young Cannibals. -Chcesz zatanczyc? Zatancz ze mna, okay? - Do Parkera podeszla wysoka, szczupla czarna kobieta, ubrana w dopasowana czarna sukienke ze skory z suwakami przy szyi i na piersiach. Stroju dopelnial kapelusz z woalka od Pomes Segli. W "Cin-Cin" podrywali zarowno kobiety, jak i mezczyzni, ale czesciej kobiety. Parker wolalby byc na luzie, ale nie chcial sie dzis rzucac w oczy. -Jasne, zatanczmy. Poszli na parkiet i zaczeli sie ruszac. -Dobrze tanczysz. Gladko. Ladnie - szepnela z usmiechem, gdy piosenka dobiegla konca. - Musze isc do toalety. Chcesz pojsc avec mofi - Nie teraz. Moze pozniej. -Dobra. No to ciao. Dzieki za taniec. Podoba mi sie twoj kolczyk. Pasuje do ciebie. -Ciao. Parker ruszyl dalej. Dziewczyna byla ladna, przynajmniej w tym oswietleniu, ale dzis nie mogl sie angazowac. Przeszedl do mniejszego, bardziej kameralnego pomieszczenia. Wszystko bylo tu pomalowane na wsciekle rozowy kolor. W sciany wmontowano smieszne, upozowane flamingi. W rozowej sali zebralo sie paru wlascicieli klubow i pare grubych ryb. Znany tenisista mowil cos donosnym glosem do podobnie slynnego piosenkarza rockowego. Jego zona, modelka, siedziala obok. Idac przez sale, Isiah Parker nie mogl przestac myslec o swoim bracie. W dobrych czasach przychodzil do "Cin-Cin" razem z Marcusem. Przypomnial sobie klitke kolo kuchni, gdzie wsrod rur wodociagowych palilo sie trawke. Zauwazyl, ze w sali zbieraja sie kumple Olivera Bamwella. Grupa Bamwella obejmowala najwieksze terytorium ze wszystkich gangow narkotykowych. Kontrolowali Harlem, Bedford-Stuyvesant i wiekszosc Soho. Surowo pilnowali, zeby nikt nie wdzieral sie na ich teren. Prawdopodobnie Bamwell byl powiazany z Alexandrem St.-Germainem. Przystapil do rozrastajacego sie syndykatu, opanowujacego ostatnio Stany Zjednoczone. Do Nocnego Klubu. Parker dostrzegl Olivera Bamwella, ktory wygodnie przycupnal przy barze. Ten wart dwiescie milionow gangster byl ubrany w bezowa zamszowa marynarke o sportowym kroju, jedwabna koszule i kremowe spodnie. Oliverowi Bamwellowi podobaly sie biale kobiety. Gdy Parker sobie o tym przypomnial, natychmiast wrocil myslami do "Zachety", ktora kojarzyla mu sie z seksem. Dwa efektowne kociaki mowily cos szeptem do Bamwella. Jedna bawila sie jego zlotym naszyjnikiem. Miala dlugie, niespokojne palce. Isiah Parker pomyslal, ze na pewno jest nafaszerowana narkotykami. Bylo kilka mozliwosci i Parker zaczal je dokladnie rozwazac. Musial jakos wyprowadzic Bamwella z rozowej sali. Zdecydowal sie pracowac przy najgorszym zalozeniu - ze ochroniarze juz go zauwazyli. Moze pamietali go z czasow, kiedy wpadal do "Cin-Cin" ze swoim bratem. Nagle szczegoly przestaly miec znaczenie. Oliver Bamwell oddzielil sie od grupy i skierowal do wyjscia. Parker widzial, jak omowil cos ze swoimi ochroniarzami, po czym odeslal ich mchem dloni. Pewnie uwazal sie za silnego faceta ze srodkowego Harlemu, faceta, ktory dziala pewnie i czysto. Jesli tylko chcial, mogl wystepowac w pojedynke. Zawsze i wszedzie. Isiah Parker wyszedl z sali barowej za poteznym handlarzem narkotykow. W "Cin-Cin" latwo bylo nie rzucac sie w oczy, wystarczylo trzymac sie pare metrow z tylu. Oliver Bamwell skrecil do czamo-bialego korytarza prowadzacego do toalet. Isiah Parker poszedl za nim. Staral sie nie myslec o tym, co bedzie musial zaraz zrobic. Nie moglby sobie dac rady z takimi myslami. Pomyslal, ze znowu jest zolnierzem i przypomnial sobie dawne czasy w Kambodzy i w Wietnamie. Zobaczyl, jak Bamwell znika za jedynymi drzwiami. Wszedl do damskiej toalety, w ktorej na ogol bylo rownie wiele mezczyzn, co kobiet. Damska toaleta w "Cin-Cin" byla bardziej zatloczona niz parkiet czy bar. Zapach drogich perfum zmieszany z alkoholem tworzyl owocowy, egzotyczny aromat. Oliver Bamwell przysiadl na skraju jednej ze lsniacych, porcelanowych umywalek i dowcipkowal z kilkoma dziewczynami o wyzywajacym wygladzie. Parker zauwazyl mocno wymalowane twarze, odete usta dziewczyn, Olivera Bamwella stukajacego jamajskim cygarem o blat stolika, wreszcie zapalajacego je. Rekawiczki sa teraz w modzie. I stroje od Azzedine Alaia. Wszystko w kolorach czarnym i bialym. Armani wciaz jest popularny wsrod co bardziej konserwatywnych mezczyzn. Tani szyk ciagle ma nasladowcow. Z zakamarkow ogromnej lazienki dochodzily dziwne, chrapliwe odglosy. Chyba nie odbywal sie tam zaden akt seksualny, chociaz Parker wiedzial, ze zdarzaly sie one dosc czesto w kabinach dla pan. Byla za pietnascie czwarta, wciaz wczesnie. Noc wydawala sie bardzo obiecujaca. Oliver Bamwell przeszedl w koncu do mniejszego pomieszczenia, gdzie znajdowaly sie wszystkie kabiny i kilka dodatkowych umywalek. Parker poruszal sie teraz zdecydowanie. Rejestrowal niemal wszystko, co sie dzialo w lazience. Poszedl za Bamwellem. Przez chwile moglo sie wydawac, ze dwaj mezczyzni tancza w lazience sambe. Wygladalo to tak, jakby wyzszy czarny mezczyzna, Parker, musial po prostu wyminac Bamwella, zeby szybko wejsc do toalety. -Ty kupo gowna. Handlujesz narkotykami - syknal do niego. - Handlarz! Z poczatku Oliver Bamwell pomyslal, ze Parker wymierzyl mu cios piescia w zoladek. W jego oczach pojawil sie bol i zaskoczenie. Gdy spojrzal w dol, zobaczyl sztylet wbity w brzuch i tryskajacy spod niego strumien krwi. Wokol byl zamet i zamieszanie. Bamwell nie mogl uwierzyc, ze zaatakowano go tutaj, w lazience. Isiah Parker spiesznie wyszedl z zatloczonej damskiej toalety. Spod plaszcza upuscil noz na podloge. Nie odczuwal niczego szczegolnego. Spokojnie wyszedl na korytarz. Oliver Bamwell sprzedawal heroine i inne narkotyki tysiacom mezczyzn, kobiet i dzieci na ulicach Harlemu. Teraz Parker chcial myslec tylko o tym. Tylko to chcial wiedziec. Wazne bylo, zeby jak najszybciej wydostac sie z "Cin-Cin". Dotrzec do windy, do drzwi i na ulice. -Ktos tam jest bardzo chory. Hej, powiedzcie im, ze ktos w toalecie zachorowal. Chyba mocno przedawkowal - mowil wszystkim, ktorzy chcieli go sluchac. Co bardziej nabuzowani gwizdali i klaskali. Inni przyjmowali to spokojnie. Wiadomosc szybko rozeszla sie po sali. Ktos przedawkowal w damskiej toalecie. Umarl tam jakis facet. Parker poczekal, az towarowa winda bedzie jechala w dol. Staral sie upodobnic do paru facetow opuszczajacych w tym czasie klub. Rockowa muzyka grzmiala ogluszajaco. Gdy Isiah Parker w koncu wyszedl na ulice, niczego nie odczuwal. Moze tylko zimno w zoladku. Znalazl sie znow na Spring Street, w niebieskich i czarnych cieniach rzucanych przez neon "Cin-Cin". Skulil sie i zwymiotowal pod plotem. Pomyslal: "Jestem morderca". Niecale pol godziny pozniej John Stefanovitch jechal ta sama skrzypiaca winda w gore, zeby obejrzec cialo Olivera Bamwella. Niewidzialny. John Stefanovitch, komenda glownapolicji Stefanovitch spedzil caly dzien, pracujac samotnie w komendzie glownej. Podobalo mu sie, ze ma jaki taki spokoj. Z Ekipa Specjalna do spraw Przestepczosci Zorganizowanej wspolpracowalo juz ponad szescdziesieciu oficerow sledczych ze wszystkich dzielnic Nowego Jorku. Codziennie odbywaly sie odprawy, skladano sprawozdania komisarzowi i kilku kapitanom z roznych posterunkow.W poniedzialek mieli przyjechac do Nowego Jorku goscie z Interpolu, Sco-tland Yardu i z francuskiej Surete. W ubieglym tygodniu doszlo do podobnych zabojstw w Palermo, w Amsterdamie i Londynie, a przeciez, jak utrzymywala londynska policja, przestepczosc w tym miescie nie stanowila problemu. W niedziele rano, pietnascie po szostej, czarna furgonetka Johna Stefanovitcha wjechala do tunelu Queens Midtown. Minela tunel i rzad budek, gdzie pobiera sie oplate za przejazd, po czym ruszyla na wschod autostrada Long Island Expressway. Niebo, jeszcze rozowe na wschodzie, zaczynalo nabierac soczystej niebieskiej barwy, pieknej i spokojnej. Przez cale poltorej godziny swiat Stefanovitcha byl taki, jak powinien. Czul lekkie, przyjemne laskotanie, plynace przez cale cialo i odczuwalne nawet w nogach. Pietnascie po siodmej dojechal na przedmiescia East Hampton na Long Island. W jadlodajni "Gilly's Wharfside" zjadl kielbaske domowej roboty i omlet z cheddarem oraz, jak zwykle w niedziele, przejrzal "Timesa": wiadomosci, sport, rubryke teatralna, kronike tygodnia, kacik czytelnika i dodatek. Kiedy w nowojorskim szpitalu dochodzil do siebie po ranach postrzalowych, czterdziesci piec niedziel pod rzad wertowal "Timesa" od deski do deski. Czytal tez setki ksiazek - beletrystyke i pozycje naukowe, wiecej niz zdolal przeczytac przez pierwsze trzydziesci lat swojego zycia. Jedna z jego ulubionych byla powiesc Fredericka Exleya Zapiski kibica, o stuknietym nauczycielu szkoly sredniej, ktory caly swoj czas poswiecal na czytanie niedzielnego "Timesa" i ogladanie meczow futbolowych druzyny Giants. Facet w kazda sobote jechal kilkadziesiat kilometrow od domu, zatrzymywal sie w motelu i pil na umor. W niedziele pil jeszcze wiecej, czytal "Timesa" i ogladal bezsensowne programy w telewizji. Zawsze robil to w jakiejs anonimowej, podupadlej dziurze, gdzie nikt nie wiedzial, kim jest. Potem wracal do domu, zeby w poniedzialek znow uczyc w szkole. Po sniadaniu Stefanovitch wjechal do East Hampton. Mijal wygodne stare domy, nie wyrozniajace sie niczym szczegolnym. Przed jego oczami przesuwaly sie rozlegle trawniki klubu golfowego Maidstone po prawej stronie drogi. Potezny budynek klubu tkwil nad oceanem niczym forteca. Kilometr za polem golfowym zaczely sie bramy okazalych letnich rezydencji. Dlugie, krete podjazdy prowadzily przez miniaturowe wydmy, za ktorymi dyskretnie wyrastaly domy letniskowe. Jadac wzdluz plazy Stefanovith kipial radoscia. Nastawil na pelny regulator radio w samochodzie, tak ze muzyka stala sie niemal fizycznie obecna. Spiewal razem z Tina Tumer jej piosenke "Prywatny tancerz". Otworzyl obydwa okna z przodu i morska bryza przewiewala jego brazowe wlosy. Do domu, ktorego szukal, prowadzil niedlugi podjazd, ktory na koncu rozszerzal sie, tworzac polkole przeznaczone do parkowania samochodow. Sam budynek byl kryty podniszczonym szarym gontem z bialymi krawedziami. Wszystkie framugi okien starannie pomalowano na bialo. Na jasnoniebieskie okiennice padalo slonce. Stefanovitch wpadl w lekka panike. Sarah McGinnis mowila przeciez o altance na plazy. Sarah siedziala na werandzie i czekala na jego przyjazd. Moze zreszta siedziala tam bez konkretnego powodu. Ustalili, ze spotkaja sie w niedziele, by przejrzec jej notatki dotyczace Alexandre'a St.-Germaina, Olivera Bamwella i Johna Traficante. Chcieli poszukac powiazan zamordowanych kryminalistow z postaciami z kaset wideo lub moze z ludzmi figurujacymi w dokumentach Sarah. Zmiana komendy policji na dom letniskowy wydawala sie dobrym pomyslem. Stefanovitch doszedl do wniosku, ze przypomina to troche rozgrywanie meczu rewanzowego na boisku przeciwnika. Sarah, ubrana w jasnozolta plazowa sukienke, trzymala na kolanach parujacy kubek. Znow wygladala inaczej. Ladniej i jednoczesnie bardziej beztrosko. -Dzien dobry, poruczniku. - Wstala i podeszla do samochodu. Jej bose, szczuple stopy lekko stapaly po lsniacym bialym zwirze i pokruszonych muszelkach, ktorymi pokryty byl podjazd. Zolta sukienke plazowa wydymala lekko morska bryza. Stefanovitch zauwazyl kazdy szczegol. -Dzien dobry pani. - Usmiechnal sie jak domokrazca. - Gdzie jest wejscie dla sluzby? -Niech pan sobie oszczedzi ironii, poruczniku. Kiedy moja ksiazka odniosla sukces, zyskalam mozliwosc wyboru. Moglam zainwestowac w jakies centrum handlowe, na przyklad w Bloomington w Indianie. Albo w taki dom. Doszlam do wniosku, ze dom da mi wiecej satysfakcji niz udzialy w sklepach. Stefanovitch przytaknal. Przygladal sie uwaznie nadmorskiej posiadlosci i jej otoczeniu. -Pokaze panu, gdzie bedziemy pracowac. Prosze za mna. Ruszyl za nia chodnikiem z jasnego drewna, prowadzacym na brzeg oceanu. Byl sloneczny dzien. Przejrzyste powietrze pachnialo sola, a niebo mialo jaskrawoniebieski kolor. Nad glowami pikowaly szare i biale mewy, jakby ktos rzucal im garsciami okruchy. Gdzies w oddali slychac bylo dzwiek liny uderzajacej o maszt. Na werandzie za domem Sarah ustawila dlugi drewniany stol, ocieniony niebieska markiza i zawalony papierami. Stefanovitch wyobrazil sobie Sarah, jak siedzi tu i pisze ksiazki. -Gdzie chcialby pan zainstalowac swoja pracownie? - z trudem przekrzykiwala swist wiatru. - Pomyslalam, ze moze na werandzie. -Weranda bedzie w sam raz. W taki dzien jak dzisiaj bije na glowe komende policji. Ale zarty na bok, tu jest naprawde wspaniale. -Naprawde dziekuje. Czytal kiedys w wywiadzie zamieszczonym w gazecie, ze Sarah McGinniss bardzo ciezko pracuje. Podobno poswieca sie bez reszty swemu malemu synkowi i pisarstwu i nigdy by nie pozwolila, zeby cos jej odebralo jedna z tych dwoch rzeczy. Tej niedzieli do drugiej po poludniu Stefanovitch zdazyl sie przekonac, ze to, co o niej czytal, bylo prawda. Oczy go palily, glowa malo nie pekla, caly zdretwial od zbyt dlugiego siedzenia w jednym miejscu. Jednak nie okazal po sobie zmeczenia. Sarah wspomniala cos o obiedzie, ale udal, ze nie zwrocil na to uwagi. Nastepnie poswiecila kolejne poltorej godziny na robienie notatek, odczytywanie dlugich oswiadczen sadowych, przegladanie materialow poszlakowych w takiej ilosci, jaka Stefanovitch przewertowal przez wszystkie lata prowadzenia dochodzen w wydziale zabojstw. Prawo ulicy... miazdzaca prawda o swiatowej przestepczosci zorganizowanej w polowie lat osiemdziesiatych... Sarah McGinniss wszystko to bardzo dokladnie zbadala. We wszystkich dokumentach przewijal sie Alexandre St.-Germain. W czasach swojej mlodosci, ale takze bardzo niedawno, ubieglej wiosny, Grobowy Tancerz udowodnil, ze jest najbardziej brutalnym i msciwym bos-sem swiata przestepczego. Za przystojna twarza i pelnym osobistego uroku sposobem bycia kryl sie psychopata. Czy dlatego zamordowano St.-Germaina? Czyjego metody byly zbyt drastyczne? Czy kogos zaniepokoil lub rozgniewal? Ale kogo? Kto gral glowna role w Nocnym Klubie? Kto byl potezniejszy niz St.-Germain? Grobowy Tancerz lubil mokra robote i sam dokonal wielu drastycznych mordow. Traktowal je jak przerazajaca "nauczke" dla tych, ktorzy nie chcieli mu sie podporzadkowac. W Maroku pewnemu handlarzowi narkotykow i jego dwom przyjaciolkom obcieto glowy, zmasakrowano twarze, pocieto brzytwa genitalia. Pieciu mlodych policjantow wylecialo w powietrze, gdy jak co tydzien grali w karty w Los Angeles. Dwie corki sedziego z Rzymu zostaly uprowadzone z prywatnej szkoly, a nastepnie zgwalcone i zamordowane. Mlodsza miala dwanascie, a starsza czternascie lat. Podlozono bombe w zachodnioniemieckim szpitalu, zeby dopasc prawnika bioracego udzial w pewnej rozprawie. Zdetonowano bombe w londynskim klubie nocnym. Czternascie osob zabitych, w tym jedenascie mlodych kobiet. Tyle nauczek, a wszystkie przerazajace i starannie przemyslane. To dlatego prawo ulicy bylo tak skuteczne. Ale teraz ktos nie chcial zaakceptowac starych zasad. Kto to mogl byc? Co sie zmienilo tak nagle? Wystarczy rozwiklac zabojstwo Grobowego Tancerza, a wszystkie inne tajemnice same sie rozwiaza. Stefanovitch byl tego niemal pewien. Dokumenty Sarah McGinniss zawieraly znacznie wiecej. Gdy tymczasowo przestalo dzialac tzw. Francuskie Polaczenie przez Marsylie, mafia sycylijska skierowala wieksza czesc handlu narkotykami na teren Stanow Zjednoczonych. Doszlo do bardzo gwaltownych czynow skierowanych przeciwko wloskim sedziom i czlonkom parlamentu, ktorzy walczyli z przestepczoscia zorganizowana. Prawo ulicy. Tylko w ciagu ostatnich dziesieciu lat zamordowano na Sycylii ponad stu policjantow i sedziow. Wlochy nadal byly krajem o najwiekszej na swiecie czarnej strefie w gospodarce, economia sommersa. W ciagu ostatnich lat Nocny Klub doprowadzil do negocjacji pomiedzy Sycylijczykami i grupa marsylska. Klub zalatwil mafii powiazania z legalnymi firmami we Francji i we Wloszech. Wloski przedstawiciel zwiazkow zawodowych stwierdzil w telewizji, ze coraz trudniej jest odroznic, kto jest dobry, a kto zly. Stefanovitch czytal dalej teksty zrodlowe. Na mocy porozumienia bossow przestepczosci zorganizowanej z roznych krajow, najprawdopodobniej zrzeszonych w Klubie, Kolumbijczycy przeniesli handel heroina na grunt amerykanski. W tysiac dziewiecset osiemdziesiatym piatym roku zamordowano ministra sprawiedliwosci i dwunastu sedziow za ich wysilki, by wzmoc kontrole handlu narkotykami w Kolumbii i w Peru. W gorach zabito dwunastu policjantow do spraw narkotykow, przeszkolonych w Stanach Zjednoczonych. W listopadzie tysiac dziewiecset osiemdziesiatego piatego grupa kolumbijskich zamachowcow dopuscila sie nawet ataku na palac sprawiedliwosci w Bogocie. Wdarli sie na czwarte pietro, gdzie sedziom przedstawiano wlasnie prosbe Stanow Zjednoczonych o ekstradycje przemytnikow narkotykow. Zamachowcy na miejscu zabili dwunastu sedziow. Ogolem podczas tego krwawego ataku zginelo dziewiecdziesiat piec osob. Znow prawo ulicy. Japonska Yakuza tez przylaczyla sie ostatnio do miedzynarodowego kartelu i rozpoczela dzialalnosc poza wlasnym krajem. Alexandre St.-Germain bral udzial w negocjacjach. Byl to pierwszy wypadek, gdy Yakuza wspolpracowala z ludzmi z zewnatrz. W tym samym czasie Nocny Klub zaangazowal sie mocno w spekulacje na gieldzie tokijskiej. Wedlug notatek Sarah, tym razem przestepczosc faktycznie byla doskonale zorganizowana. Tajwanska banda "Zjednoczony bambus" dziala z powodzeniem w Houston, Miami, Los Angeles, San Francisco, Nowym Jorku, na Filipinach, w Arabii Saudyjskiej, Syrii, Hongkongu i Japonii. Podobno "Zjednoczony bambus" osiagnal porozumienie z Alexandre'em St.-Germainem tuz przed jego smiercia. O trzeciej Stefanovitch spojrzal na zegarek i zmeczony osunal sie glebiej w fotel. Sarah dostrzegla to i rozesmiala sie. -Bardzo mi przykro. Niezla ze mnie gospodyni, co? Sama jestem przyzwyczajona do pracy przy biurku i do czytania calych tomow materialow. Zaloze sie, ze umiera pan z glodu. Mam w kuchni zachomikowane rozne rarytasy. Kupilam je na taka wlasnie okazje. Gdzie chcialby pan zjesc? Stefanovitch popatrzyl na waski blekitny pasek oceanu, widoczny nad oslepiajaca biela wydmy. -Moze na molo? Wydaje mi sie, ze tam byloby bardzo przyjemnie. Pomoge pani przygotowac jedzenie. -Jasne, nie ma sprawy. Na molo bedzie doskonale. Jesli ma pan ochote sie wykapac, w domu sa zapasowe kapielowki, reczniki i tak dalej. Ja tez sie chyba przebiore. Usmiechnela sie do Stefanovitcha. -Niech sie pan czuje jak u siebie. Dobrze, poruczniku? Koniec z Wersalem. Odeszla, zeby sie przebrac i przygotowac obiad. Stefanovitch obejrzal sobie przestronny parter domu. Znalazl przebieralnie, w ktorej odkryl caly zestaw wdzianek plazowych i kapielowek. Kilka z nich najwyrazniej nalezalo do synka Sarah, Sama. Byl wdzieczny, ze Sarah nie uznala za konieczne oprowadzac go ani narzucac sie z przesadna troska. Najwieksza zmora bylo dla niego, ze ludzie zawsze chcieli "pomagac" niepelnosprawnym - z wyjatkiem tych chwil, kiedy ich pomoc byla faktycznie niezbedna. Pietnascie minut pozniej Stefanovitch mial na sobie luzne, szare spodnie od dresu i mocno znoszona zielona koszulke z napisem "Boston Celtics". Przyszlo mu do glowy, ze wyglada jak typowy gliniarz nowojorski, ktory wygrzewa sie na Riwierze Irlandzkiej. No, moze nie taki typowy. Podazyl sciezka na molo, z ktorego rozciagal sie widok na wydmy. Popatrzyl sobie na falujacy w oddali ocean, po czym wrocil do domu, zeby wziac nakrycia potrzebne do obiadu. Staral sie na cos przydac; od czasu postrzalu stalo sie to psychologiczna koniecznoscia. W koncu uslyszal, ze Sarah nadchodzi od strony domu. Odwrocil sie i zobaczyl, ze niesie tace z obiadem. Teraz, gdy miala na sobie prosty, czarny, jednoczesciowy kostium, widac bylo, ze cialo ma szczuple i seksowne. Rozpuscila wlosy, rozczesala je i upiela za uchem wisniowa spinka. -Ladny kostium. - Tylko na taki komentarz sobie pozwolil. Poczul sie dziwnie zmieszany. Czuli sie na tyle dobrze we wlasnym towarzystwie, ze jedzac prawie nie rozmawiali. W koncu Sarah zaczela opowiadac o swoim synku. Sluchajac jej, Stefanovitch doszedl do wniosku, ze miedzy Sarah i jej bylym mezem nie wszystko sie jeszcze skonczylo. Nie zachecal jej do zwierzen na ten temat. W koncu nie powinno go to obchodzic. Gdy skonczyl kanapke przykryta gruba warstwa salatki z krabow, zauwazyl, ze Sarah wpatruje sie w morze, zatopiona w swoim wlasnym swiecie. -O czym pani mysli? - zapytal ja. - Mam nadzieje, ze nie o pracy, co? Sarah zwrocila ku niemu twarz. Zobaczyl w niej te miekkosc, ktora niekiedy sie pojawiala, usuwajac intelekt na dalszy plan. -Nie. Wlasciwie nie. Czy moge panu zadac powazne pytanie?... Jezu, znow zaczynam. Jeszcze jedno z moich slynnych pytan. -W porzadku. Sarah zabrala sie do resztek swojej salatki. -Moglby mi pan powiedziec cos o swoich nogach? Naturalnie pod warunkiem, ze to pana nie krepuje. Wciaz ma pan w nich czucie, prawda? -Czasami wiecej, niz bym chcial - odparl Stefanovitch i usmiechnal sie nieznacznie. - Namawiaja mnie na pewna operacje. Podobno jest szansa osiem do dziesieciu, ze bylbym po niej sparalizowany od szyi w dol. Chyba nie bardzo mi sie podoba taka perspektywa. Mojemu lekarzowi, a nawet trzem roznym specjalistom rowniez sie ona nie podoba. Nie jest to nadzieja, ktorej nalezaloby sie chwytac. Ale tak, mam troche czucia w nogach. Przez chwile oboje sie nie odzywali, siedzac posrod wydm pod przejrzystym blekitnym niebem. Sarah zerknela na Stefanovitcha. Byl teraz zupelnie inny niz mezczyzna, z ktorym miala do czynienia tego pierwszego ranka w komendzie policji. Otaczala go jakas specyficzna aura. Fakt, ze poruszal sie na wozku inwalidzkim, jeszcze wzmagal to wrazenie. Intuicyjnie wyczuwala, ze przekroczyla bariere, ktora ustawil pomiedzy soba i swiatem zewnetrznym. Zaczynalo ja ciekawic, jaki byl przed wypadkiem. -Takie same szanse miala druzyna Metsow w ubieglym roku - odezwala sie w koncu Sarah. Czesto mowila takie glupstwa do Sama. Moze ostatnio zbyt malo czasu spedzala z doroslymi? Spojrzala na wode, ktora wydawala sie zachecajaco zimna. -Z oceanem chyba bym sobie nie poradzil - powiedzial Stefanovitch. - Nie dalbym rady przejechac wozkiem przez ten piach. Ale niech pani idzie. Ja sie tutaj czyms zajme... -Pan Samowystarczalny - zakpila. Stanela na trzeszczacych deskach molo. W koncu ruszyla truchtem ku lsniacemu, niebieskiemu morzu. Ladnie wyglada z tylu, pomyslal Stefanovitch, obserwujac biegnaca Sarah. Te kalifornijskie dziewczyny! Najlepsza byla wisniowa spinka. No, przynajmniej prawie najlepsza. Oklamywalby sam siebie, gdyby twierdzil, ze Sarah go nie urzekla. Ale nie da sie poniesc. Takie fantazjowanie bylo zbyt bolesne i zbyt smieszne. Zaklal w duchu. Nie spuszczal jej z oczu, az dotarla do morza. Obserwowal kazdy jej krok. Slonce zapalalo na powierzchni oceanu miliony diamentow. Linia zalamujacej sie fali wygladala jak delikatny kolnierz z bialej koronki. Sarah porwala te koronke niemal idealnym skokiem do wody. Mimo podjetego przed chwila rozsadnego postanowienia, John poczul uklucie w sercu. Ona byla taka normalna... i tak przyjemnie bylo przebywac w jej towarzystwie. Nie potrafil sobie wyobrazic, jak ktos moglby ja zostawic, a przeciez najwyrazniej zrobil to jej maz. Okolo wpol do piatej oboje wrocili do roboty. Ustalili, ze zanim skoncza, musza przejrzec wszystkie notatki. Obserwujac Sarah McGinniss przy pracy, Stefanovitch zrozumial, jak to sie stalo, ze odniosla sukces jako dziennikarka i pisarka. Miala niezwykla umiejetnosc skupiania sie na jednej sprawie i oddawanie sie jej bez reszty, przynajmniej tak to teraz wygladalo. Sarah zdawala sie nie zwracac uwagi na zagrozenia wynikajace z pisania Nocnego Klubu. W ciagu nastepnej godziny od oceanu coraz czesciej dolatywaly popoludniowe rzeskie powiewy. Stefanovitch pomyslal, ze od lat nie znajdowal sie tak blisko piasku, wiatru, oceanu, ze dawno nie bylo mu tak dobrze. Zupelnie stracil poczucie czasu i z zaskoczeniem stwierdzil, ze zrobilo sie ciemno. Zegarek pokazywal dwudziesta pierwsza. -Mieszka pani naprawde w pieknym miejscu - odezwal sie w koncu. Odsunal sie od stolu i podjechal do barierki werandy, skad roztaczal sie widok na morze. Sarah podeszla i usiadla obok niego na bielonej balustradzie. Jej profil, ktory przy kazdym swietle przyciagal uwage, na tle ksiezyca i nocnego nieba byl po prostu przesliczny. -Wciaz nie dociera do mnie, ze to wszystko jest moje. Dom. Ten pagorek, z ktorego widac slonce i morze. Przestan sie na nia gapic, pomyslal Stefanovitch, sluchajac Sarah. Zachowujesz sie, jakbys nigdy przedtem nie przebywal w towarzystwie pieknej kobiety. Dzialy sie z nim dziwne rzeczy. Czul podniecenie, nadciagajaca przygode, mial wrazenie, ze zdarzy sie cos przyjemnego. -Posluchaj, Stef, mam w lodowce homary. Zrobilo sie dosc pozno, ale jezeli obiecasz zjesc ze mna kolacje, to moglibysmy jeszcze troche popracowac. -Jesli pozwolisz mi cos ugotowac, powaznie zastanowie sie nad ta propozycja. -Mozemy zorganizowac w kuchni prace zespolowa. - Sarah usmiechnela sie i uniosla kciuk. Stefanovitch pozniej nie bardzo wiedzial, jak do tego doszlo. Czy to on zaczal, czy Sarah, czy oboje. Pochylil sie w tej samej chwili, gdy Sarah zeskakiwala z balustrady. Znalezli sie blizej siebie niz zamierzali, i jakos tak wyszlo, ze ich usta sie spotkaly. Calowali sie niepewnie jak dzieciaki, ktore doswiadczaja tego po raz pierwszy. Sarah przerwala pierwsza i zrobila krok do tylu, ku barierce werandy. -Przepraszam. To bylo... Przepraszam, Stef - wyjakala. Najwyrazniej byla rownie zmieszana jak on. A on byl okropnie speszony. -Eee... Nic sie nie stalo. Po prostu ksiezyc roztacza swoja magie - wykrztusil Stefanovitch. Ruszyl za Sarah do kuchni. Przez chwile nie odzywali sie w ogole do siebie, ale powoli wszystko wrocilo do poprzedniego stanu. Coz, popelnili blad. To sie czasami zdarza. Przygotowania do kolacji przerwal dzwonek telefonu. Dzwonil Misiek Kupchek z nowymi informacjami dla Stefanovitcha w sprawie dochodzenia. Stefanovitch doszedl do wniosku, ze Misiek jest niezwykle podekscytowany. Rozmawiajac z Nowym Jorkiem patrzyl, jak Sarah krzata sie w kuchni. Zdawalo mu sie, ze wciaz czuje na ustach jej pocalunek. -Stef! Jestes tam? Slyszysz mnie? - pytal Kupchek. -Tak, slysze. - Wrocil do rozmowy telefonicznej. -Stef, chyba cos mamy. Skupil sie na glosie Miska w sluchawce. -Znalezlismy kogos, kto byl w "Zachecie" tej nocy, gdy zastrzelono Alexandre'a St.-Germaina. Twierdzi, ze rozpoznalby jednego z zamachowcow, a moze nawet powie nam, kto sie za tym kryje. Mowi, ze powinnismy sie przygotowac na duza niespodzianke. Ze nas to zaszokuje. Mam sie z nim spotkac dzis wieczorem, potem przyjade do ciebie. Powiedzmy o jedenastej. Mam przeczucie, ze to przelom. Stefanovitch wyliczyl, ile czasu zajmie mu droga na Manhattan. Powiedzial Miskowi, ze bedzie w swoim mieszkaniu o wpol do jedenastej. -No to wszystko ustalone. - Wzruszyl ramionami i wrocil do kuchni. Czul podniecenie po tej rozmowie telefonicznej. -Kto to byl? - Sarah w kazdej rece trzymala dwufuntowego homara. -Obowiazki, Sarah. Dzwonil moj partner. W koncu znalazl trop w sprawie zabojstwa St.-Germaina. To wazne. Musze wracac do miasta. Gdy Stefanovitch wyjechal na Dune Road, poczul bol w sercu. Zdawal sobie sprawe, do czego dopuscil: Sarah McGinniss zupelnie go zauroczyla. Jak na kogos, kto jest dumny ze swojego zdrowego rozsadku, zachowal sie doprawdy idiotycznie. Podczas trwajacej poltorej godziny jazdy do Nowego Jorku nie mogl przestac myslec o Sarah. Byla taka zwyczajna i prostolinijna. Zachwycil go nawet sposob, w jaki mowila o swoim synku Samie. I ten pocalunek na werandzie. Gdy John Stefanovitch ujrzal wreszcie zimna, jaskrawo oswietlona panorame Manhattanu, wrocil myslami do Nocnego Klubu, czymkolwiek mial sie on okazac. Zastanawial sie, co uda sie odkryc Miskowi Kupchekowi. Jego partner obiecywal, ze szykuja sie szokujace doniesienia w sprawie zabojstwa St.-Germaina. Coz, wkrotce sie dowie. Misiek zawsze dotrzymywal slowa. Misiek Kupchek, Central Park Misiek Kupchek wszedl do Central Parku brama z czarnego kamienia od Szescdziesiatej Trzeciej ulicy. Juz nieraz widzial, jak skomplikowane sprawy zabojstw rozwiazywaly sie nagle w prosty sposob. Mial nadzieje, ze tak bedzie rowniez w tym wypadku. I ze to dzis wieczorem nastapi przelom.Potezny detektyw przemknal sie w strone slizgawki Wollmana, gdzie mial sie spotkac z tajemniczym swiadkiem zabojstwa w "Zachecie". Wchodzac do podziemnego przejscia pod obwodnica parku, spojrzal na zegarek. Siedem metrow nad nim taksowki i prywatne samochody jechaly na pomoc Manhattanu. Bylo jedenascie minut po dwudziestej drugiej, mial wiec cztery minuty, by dojsc na miejsce spotkania. Misiek pogwizdywal cicho znanego bluesa. Byl przekonany, ze sledztwo wkroczy teraz na nowe tory. Ale dlaczego ma sie to odbywac w samym srodku Central Parku? W nocy? Kupchek urodzil sie na Manhattanie czterdziesci dwa lata temu. Michael Christopher Kupchek, z rogu West End Avenue i Sto Szostej. Pamietal Central Park z czasow, gdy nikt by sie tamtedy nie odwazyl chodzic po zmroku - nawet potezny detektyw z koltem magnum w kaburze pod pacha. Teraz wieczorami ludzie w parku biegali lub jezdzili na rowerach. O ironio, to ten nieudacznik John Lindsay uczynil park bezpiecznym miejscem. Lindsay zainstalowal zolte, sodowe lampy uliczne, prawdopodobnie dlatego, ze ladnie sie prezentowaly widziane z eleganckich mieszkan na gornych kondygnacjach budynkow przy Piatej Alei. Kupchek byl niemal w polowie dlugosci podziemnego przejscia, gdy uslyszal przed soba czyjs glos: -Kupchek? -Kim jestes? - Misiek zatrzymal sie natychmiast. Instynktownie siegnal do kabury pod pacha. Wysilil wzrok, zeby dostrzec w ciemnosci sylwetke rozmowcy. -Szukam faceta o nazwisku Kupchek. - Glos brzmial dziwnie glucho. Odbijal sie echem o wilgotne, kamienne sciany. Tym razem Kupchek ostroznie wyciagnal rewolwer. -Chyba go znalazles - krzyknal w odpowiedzi w ciemnosc. - To ja jestem Kupchek. W tym momencie dostrzegl jakis ruch. Z lewej strony, z glebi tunelu dobiegl go szelest lisci czy moze papieru. -Co sie tak miotasz? - zawolal. - Kim jestes? Co masz mi do powiedzenia? Wyjdz, to porozmawiamy. Nagle w tunelu blysnela bron, ale nie byl to rewolwer Kupcheka. Rozlegl sie gluchy strzal, typowy dla pociskow dum-dum. Jeden, a zaraz potem drugi. Kupchek zatoczyl sie i chwycil za piers. O Boze, pomyslal. Matko Przenajswietsza. Nigdy dotad nie czul takiego bolu. Dwukrotnie go postrzelono: raz w Bedford-Stuyvesant i raz w Long Beach. Ale to bylo nieporownywalne. Mial wrazenie, ze ktos mu miazdzy klatke piersiowa. Poczul zimna wilgoc. Bol cial jak nozem jego cialo. Krecilo mu sie w glowie. Pomyslal, ze upadnie tutaj, w tym czarnym jak smola tunelu. Drugi pocisk eksplodowal mu w piersi. Kolejny naboj dum-dum.Od sily uderzenia zaczelo go mdlic. Jak to mozliwe, ze maly, metalowy pocisk tak latwo przebija sie przez miesnie i kosci? Misiek Kupchek uczynil cos nieoczekiwanego. Zadzialal instynktownie, bo jedyna jego swiadoma mysla byla chec przetrwania. Rewolwer wystrzelil po raz trzeci, ale niecelnie. Nagle Kupchek ruszyl prosto na atakujacego mezczyzne, minal go i wybiegl z tunelu dlugimi susami. I w tym momencie rozpoznal strzelca. To byl gliniarz. Znal go. A wiec zwabil go tu i strzelal do niego inny policjant. W glowie mu szumialo, gdy na wpol przytomny wdrapywal sie na strome wzgorze, ktore zdawalo sie cale pokryte ciernistymi krzakami i ostrymi kamieniami. Pluca wypelniala mu krew. Biegnij, tylko biegnij, mowil do siebie. Ostatkiem sil dotarl do lawki na przystanku autobusowym przy Central Park South. Musial usiasc, choc wiedzial, jak ryzykuje. Strzelal do niego inny gliniarz. Wokol Kupchekawe wszystkich kierunkach migaly swiatla samochodow. Chcial kogos zawolac, ale kto mialby mu pomoc? Ludzie spacerujacy beztrosko wokol parku? Goscie hotelu Plaza, turysci, kobiety z sasiedztwa, ktore wyszly na spacer z psami? Nagle Miska ogarnela zlosc, przede wszystkim na siebie. Wstal z trudem. Zachwial sie, ale ruszyl w strone ulicy i jasnych swiatel jadacych samochodow. Zatrzymal taksowke, wchodzac przed maske pojazdu, ktory juz zjezdzal do bazy. Na Central Park South zapiszczaly hamulce. Kierowcy zaczeli krzyczec przez otwarte okna. Kupchek pokazal taksowkarzowi odznake, zeby uniknac przejechania. -Jedz, gdzie ci kaze. Sprawa policyjna - wybelkotal. Krew kapala mu na sportowa marynarke, na buty, na siedzenie taksowki. John Stefanovitch, OsiemdziesiataPierwsza Wschodnia ulica Stefanovitch dotarl do swojego mieszkania wczesniej niz sie spodziewal.Mogl jeszcze pocwiczyc przez jakies dwadziescia minut, moze nawet wykonac kilka cwiczen wedlug Nautiiusa. Zaniedbywal gimnastyke od czasu, gdy rozpoczelo sie dochodzenie. Gdy otworzyly sie drzwi windy, Stefanovitch poszukal w kieszeni kluczy. Wjechal na korytarz. Zatrzymal wozek. Dobry Boze, nie... to niemozliwe! W glowie cos mu eksplodowalo. Misiek! Lezal jak worek, oparty o drzwi mieszkania Stefanovitcha. Na policyjnej koszuli nawet z tej odleglosci widoczna byla plama krwi. Kupchek rozpostarl ramiona i usilowal sie usmiechnac, gdy zobaczyl zblizajacego sie Stefanovitcha. Mial szklisty wzrok, a zrenice uciekaly mu w glab czaszki. Wygladal bardzo zle. Stefanovitch ruszyl korytarzem najszybciej jak mogl. Zoladek wywrocil mu sie do gory nogami. Gdy zblizyl sie jeszcze troche, dostrzegl, ze jest naprawde zle. Wiedzial to zreszta od razu. -Gorzej niz myslalem - wyszeptal Misiek. Stefanovitch zsunal sie z wozka, usiadl na podlodze i przytulil przyjaciela. "Och, prosze", szeptal w nim jakis glos. -Nie probuj mowic. Sprowadze pomoc. Lez i nie ruszaj sie - powiedzial Stefanovitch. Misiek Kupchek na kilka chwil zamknal oczy. Otworzyl je i sprobowal cos powiedziec, ale wydobyl z siebie tylko chrapliwy szept: -Kocham cie, Stefanovitch... - zdolal wykrzusic. Tylko tyle! Lezal teraz zupelnie nieruchomo. Jego oddech byl coraz slabszy, az nagle ustal. Tak po prostu. Och, prosze, niech to nie bedzie prawda, krzyczal glos w glowie Stefanovitcha. Boze, blagam. Szepnal do ciala, ktore trzymal w ramionach: -Kocham cie. Misiek. Chryste, Misiek, nie rob mi tego. Stefanovitch zostal zupelnie sam. Czesc druga Szosta dzielnica Isiah Parker, Hartem Isiah Parker chodzil ulicami Harlemu bez strachu. To byla jego dzielnica. Staral sie o niczym nie myslec. Z ciemnosci dobiegaly czyjes glosy i szepty. Malolaty sprzedajace narkotyki w suzuki samurajach, ktora to marke upodobali sobie ostatnio mlodzi handlarze; niemowle placzace w kamienicy czynszowej z arkuszami blachy zamiast szyb; transakcje kokainowe dokonywane na rogu kazdej ulicy.Idac, wspominal swojego brata; te poltora roku, kiedy Marcus byl mistrzem bokserskim; szokujace zabojstwo, a nastepnie na wpol tylko prawdziwe artykuly o tej tragedii w kazdej gazecie. Pogrzeb odbyl sie w Harlemie. To bylo trzydziestego grudnia, pol roku temu. Gdy Parker teraz o tym myslal, wydawalo mu sie, ze zdarzylo sie to Bog wie jak dawno. Siedzial w wielkiej kaplicy Momingside, czekajac, az ucichna zalobnicy oplakujacy jego brata. Wydawalo mu sie, ze stoi poza wlasnym cialem, ze obserwuje te nierealna scene z jakiegos innego wymiaru. W koncu zabrzmial jego glos, najpierw cicho, potem czysto i donosnie, bez akompaniamentu. Spiewal tak samo podczas mistrzowskiej walki brata w Madison Square Garden. Kogoz tam nie bylo! Bill Cosby i Ali, Don King, Dustin Hoffman i Jesse Jackson. Przed walka duzo pisano w prasie, ze Marcus i Isiah Parker sa sobie wyjatkowo bliscy. Jednak wspanialy baryton Isiaha Parkera byl dla wszystkich odkryciem. W jakis dziwny sposob wywolal wiecej wzruszen niz sama walka. Tego ranka w kaplicy Momingside glos Parkera wywolal lzy. Jego spiew nigdy przedtem nie byl piekniejszy ani bardziej melodyjny. Szlochali mezczyzni i kobiety w kaplicy. Plakali obojetni obserwatorzy; rowniez tysiace ludzi zgromadzonych na Momingside Drive, niektorzy ubrani w powloczyste muzulmanskie szaty. W tej smierci bylo cos strasznie niesprawiedliwego. Marcus Parker mial w chwili zabojstwa dwadziescia cztery lata. Byl symbolem tylu nadziei, tylu marzen, pochowanych teraz w Harlemie... Ktos za to zaplaci, przysiagl sobie Isiah Parker podczas tych ostatnich obrzadkow w kaplicy Momingside. I ktos juz zaczynal placic. To dopiero poczatek. Dwa dni po zabojstwie Olivera Bamwella Parker zatrzymal sie przy pustej budce telefonicznej na rogu Sto Dwudziestej Piatej ulicy. Musial byc pewien tego, co mial zamiar uczynic. -Tu Isiah Parker - odezwal sie, gdy ktos odebral telefon. Rozmowca po drugiej stronie zawahal sie; dochodzila szosta rano, ale w koncu obudzil Czlowieka. Parker uslyszal glos: -Mialem sie z toba skontaktowac. Lepiej nie rozmawiac przez telefon, Isiah. Gdzie mozemy sie spotkac? -Jedz do pracy pociagiem na New York Central, jak zwykle - odparl Parker. - Ale dzisiaj wysiadz na stacji przy Sto Dwudziestej Piatej. Bede czekal. Nie martw sie, nikt cie tu nie zna. Nikt nie zobaczy nas razem. Przynajmniej nikt, kto ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. Parker odwiesil sluchawke. Ruszyl dalej Sto Dwudziesta Piata w kierunku zachodnim, mijajac zasloniete blacha witryny sklepow i teatr Apollo. Idac, doszedl do wniosku, ze podoba mu sie pomysl, zeby tym razem spotkac sie z Czlowiekiem tutaj, w Harlemie. Wczesniej widzieli sie dwukrotnie w duzych, zatloczonych barach w srodmiesciu. Mieli tez spotkanie w miejscowosci, w ktorej Czlowiek mieszkal, w Mamaroneck. O wpol do osmej Parker spacerowal po starym drewnianym peronie przy Sto Dwudziestej Piatej ulicy. Przejechalo kilka pociagow podmiejskich z niedalekiego Connecticut i Westchester, kierujacych sie do dworca Grand Central. Tory przechodzily nad bogato udekorowana poczekalnia z poczatkow stulecia. Peron gorowal nad srodkowym Hariemem, roztaczal sie z niego widok na rzeke Hudson i na New Jersey Palisades. Tego ranka jasno swiecilo slonce, oswietlajac wyludnione budynki i ulice w dole. Isiah Parker mial slabosc do wspanialych dworcow kolejowych. Gdy dorastal, rodzice zabierali jego i brata na jednodniowe wycieczki pociagiem - na pomoc stanu w Gory Niedzwiedzie, do West Point, do Newburgha, czasami do New Paltz albo do rezerwatu zwierzat w Catskill. W koncu na stacje wjechal, buchajac para, podmiejski pociag z Westchester. Ze srebrzystoniebieskich wagonow wysiadlo kilku kupcow o zdesperowanym wygladzie. Wiekszosc pasazerow nie kwapila sie, zeby spojrzec na nedze Harlemu. Nie chcieli miec do czynienia z czarnymi matkami i ich dziecmi spiacymi na ulicach, z jedenasto i dwunastoletnimi narkomanami, z miejskimi planami odbudowy, ktore spalily na panewce. Zwlaszcza nie o wpol do osmej rano. W koncu z jednego z wagonow wysiadl mezczyzna, z ktorym Isiah Parker chcial sie spotkac. Rozejrzal sie niepewnie po ciemnym peronie. Byl starannie ubrany w granatowy garnitur, ktory na Sto Dwudziestej Piatej uchodzil za stroj wizytowy. Isiah Parker pokazal sie Czlowiekowi. Wyszedl zza slupa ogloszeniowego, na ktorym widniala reklama musicalu zatytulowanego "Tajemnica Edwina Drooda", i pomachal reka. Teraz szedl po rozklekotanych schodach, trzymajac sie trzydziesci metrow przed Czlowiekiem. Poczerniale od sadzy stopnie wiodly do glownego budynku stacji, wiktorianskiej poczekalni, ktora niewiele sie zmienila przez dziesieciolecia. Wzdluz brudnych scian biegly te same zelazne porecze, nad glowa unosily sie te same bogate sztukaterie. Na scianach i na wyblaklych, czerwonych budkach telefonicznych lezal prawdopodobnie ten sam kurz. Zaden telefon nie dzialal. Na niebieskich drzwiach po lewej stronie od automatow telefonicznych widnial napis DLA PANOW. Parker podszedl do drzwi i nacisnal ciezka srebrna klamke. Toaleta za drzwiami byla zupelnie pusta, nawet w tej godzinie szczytu. Parker na wszelki wypadek sprawdzil cuchnace kabiny. Nie zastal zadnych cpunow wstrzykujacych sobie poranne dawki ani wloczegow spiacych na sedesach. Czlowiek wszedl do toalety kilka sekund po Parkerze. Podszedl do jednego z popekanych pisuarow i zrobil z niego uzytek. Potrafil dobrze wykorzystywac czas. Przez lata Parker nauczyl sie, ze biali sa w tym doskonali. -Jak sie masz, Isiah? - Rzeczowy ton Czlowieka tak rozgniewal Parkera, ze o malo tego nie okazal. Przychodzac tutaj. Czlowiek chcial sobie z niego zazartowac. Znalazl nowy sposob na ponizanie: "Jedz i porozmawiaj z Parkerem. Uspokoj tego czarnucha". -Mialem ciezki okres. - Parker usilowal stlumic gniew, nie okazac, co naprawde mysli. -Wiem. - Czlowiek byl zastepca komisarza policji nowojorskiej. Nazywal sie Charles Mackey. Parkera poznal, gdy go odznaczano za najwieksza liczbe aresztowan wsrod handlarzy narkotykow na Manhattanie. To bylo trzy lata temu; -Jesli to moze byc jakies pocieszenie - powiedzial Czlowiek - zblizamy sie do konca. Ten nastepny krok jednak jest dla nas wazny, Isiah, bardzo wazny. Po nim nasza mala, prywatna wojna bedzie naprawde skonczona. Potem inni beda wykonywali za nas robote. Juz tak sie dzieje na swiecie... -Kiedy sie do mnie zwrociles - przerwal Parker - powiedziales, ze nie bedzie sie to roznilo od zwyczajowej pracy tajniaka. A jednak jest inaczej. Trace orientacje. Nie wiadomo, po czyjej stronie stoje. Zastepca komisarza policji wysluchal go i pokiwal glowa. Parker przypomnial sobie, ze Mackey zawsze potrafil sluchac niczym rabin. -Stoisz po wlasciwej stronie, Isiah. Po stronie aniolow. Nie zaprzataj sobie tym glowy. Jaki mielismy wybor, do diabla? Czy w ogole dali nam wybor?... Przestrzegali tego cholernego prawa ulicy. Kolumbijczycy mieli swoja wlasna odmiane tego prawa. Tak samo Wlosi, Cosa Nostra. Co moglismy zrobic w odwecie? No powiedz, co? -Moglismy ich postawic przed sadem. -Nawet nie zgromadzono by lawy przysieglych. W zeszlym roku zginelo dziewieciu nowojorskich gliniarzy. Prawo ulicy dzialalo doskonale. Nie mielismy wyboru. Wiesz o tym. Parker wpatrywal sie w wilgotne, niebieskie oczy Charlesa Mackeya. Z jakiegos powodu zawsze ufal temu czlowiekowi, chociaz byl on bialy. Teraz jednak cos go niepokoilo. Cos bylo nie tak z Czlowiekiem. Cos bylo nie tak z jego tajnymi zadaniami. Po stronie aniolow? Parker juz nie byl tego taki pewien. -Czy wiesz, kto zamordowal twojego brata, Marcusa? Wiesz, kto zbezczescil jego zwloki? - ciagnal Charies Mackey gniewnym tonem. - Czy znasz odpowiedz na te pytania? -Tak, wiem, kto zamordowal mojego brata. -Jestes tego pewien? Nie masz zadnych watpliwosci? -Jestem pewien. -A czy widziales, zeby ktoras z podobnych spraw trafila przed sad przysieglych? Odpowiem za ciebie: zadna! Od dziesieciu lat nowojorski departament policji prowadzi samobojcza walke z gangami. Niemal stu policjantow zginelo na sluzbie. Tylko ze do tej pory nie pozwalano nam walczyc oko za oko, zab za zab. Naszym zadaniem bylo zaczac taka walke. Charies Mackey polozyl dlon na ramieniu Isiaha Parkera. Starszy mezczyzna wydal sie nagle zmeczony. -Masz moje slowo, ze to sie niedlugo skonczy. Masz slowo komisarza. To ostatni raz. Alexandre St.-Germain. Traficante. Oliver Bamwell. Jeszcze jeden i konczymy z tym. Rozwiazujemy nasz zespol. Parker pokiwal glowa, ale w koncu usmiechnal sie. Nie mial wyboru, musial zaufac Mackeyowi. -Zawiadomisz mnie o szczegolach? Kto to jest? Kiedy ruszamy znowu? Charies Mackey przez chwile wygladal, jakby sie modlil. Po chwili wyciagnal reke i uscisnal Parkerowi dlon. -Jaki mielismy wybor? - powtorzyl szeptem. Zastepca komisarza Mackey wyszedl z podziemnej toalety i pospieszyl z powrotem na gore, gdzie wsiadl do nastepnego pociagu podmiejskiego jadacego w strone centrum. Parker nie wyszedl zaraz za nim. Odczekal jeszcze dobre kilka minut. Jeszcze raz, pomyslal stojac w pustej publicznej toalecie, jeszcze raz i konczymy z tym. John Stefanovitch, Ridgewood, NewJersey Misiek Kupchek umarl w sali intensywnej terapii w szpitalu Lenox Hill, jednym z najlepszych w miescie. Stefanovitch pojechal tam ze swoim nieprzytomnym przyjacielem pedzaca na sygnale karetka pogotowia. Siedzial przy nim, az dostal oficjalna informacje, ze Misiek nie zyje.Kiedy do nowojorskiego szpitala trafia policjant w stanie krytycznym, na ogol zajmuja sie nim najlepsi lekarze i pielegniarki, robiac wszystko, co w ich mocy, zeby ocalic rannego funkcjonariusza. Tym razem nikt z nich nic nie mogl zrobic. Przygnebienie personelu oddzialu intensywnej terapii bylo oczywiste, co Stefanovitcha jednoczesnie wzruszalo i denerwowalo. Dwudziestego osmego czerwca wyjezdzal z Nowego Jorku autostrada West Side Highway, a nastepnie szerokim dwupoziomowym mostem Waszyngtona, kierujac sie na polnoc. Swiat wydawal mu sie pokrecony, obcy i nierealny. Dlaczego Kupchek? Czego Misiek sie dowiedzial? Co bylo brakujacym elementem? Te pytania rozlegaly sie w glowie Johna nieustannie i bardzo glosno, jak w zakonczeniu filmu Hitchcocka Czlowiek, ktory zbyt wiele wiedzial... tylko ze Stefanovitch nie wiedzial zbyt wiele. Kierowal sie do Ridgewood w New Jersey, gdzie mial sie odbyc pogrzeb Kupcheka. Uczestnictwo w tej ceremonii wydawalo mu sie najgorsza rzecza, jaka spotkala go w zyciu. Gdy dojechal do drogi numer siedemnascie, przypomnial sobie szczesliwsze czasy, kiedy Misiek i jego zona JoAnne za wspolne dochody kupili dom w Jersey. Misiek sluzyl wtedy w policji od trzech czy czterech lat. Niedawno powiedzial Stefowi, ze wartosc domu wzrosla z szescdziesieciu do niemal czterystu tysiecy dolarow. W tej samej dzielnicy mieszkal kapitan druzyny Yankees. Stefanovitch wybral sie w maju do Kupchekow z wizyta. Byly gigantyczne steki pieczone na ruszcie, trzymajacy do konca w napieciu mecz NBA i zbyt wiele piw corona, zeby mogl wrocic samochodem do domu. Uwielbial rodzine Miska. A oni uwielbiali jego. Bylo mu tak cholernie ciezko, naprawde. Gdy Stefanovitch mijal centra handlowe pomocnego Jersey, przypomnial sobie zycie w innym miasteczku, w Pensylwanii, gdzie sie wychowal. W dzien pogrzebu Miska przez jego umysl przemykaly rozne, dobre i zle wspomnienia. Farma rodzicow. Garkuchnia, w ktorej gotowano zupe dla ubogich. Przerozne obrazy, zmieniajace sie jak w kalejdoskopie. Jego dziadek byl kierowca w duzej piekarni niedaleko Minersville. Przez wiele lat George Stefanovitch jezdzil zdezelowana ciezarowka przez Gory Catawissa, na swoje tereny, do kilku malenkich wiosek. Uwielbial spiewac podczas tej jazdy, chociaz okropnie falszowal. Pewnego ranka, gdy Stef pomagal mu w rozwiezieniu zamowien, staruszek przekazal wnukowi swoja recepte na szczescie. Opowiedzial mu, ze w czasach mlodosci bylo mu zupelnie wszystko jedno, czy, gdy dorosnie, zostanie prezydentem Stanow Zjednoczonych, czy bedzie kopal rowy. Wazne bylo jedno: -Kazdego ranka, gdy sie jedzie przez gory do pracy - oswiadczyl wnukowi - trzeba spiewac, trzeba sie cieszyc, ze codziennie wyrusza siew droge. Tak jak ja w tej rozklekotanej ciezarowce. Jestem szczesliwy, Stef. Stefanovitch nigdy nie zapomnial tej rady. Zauwazyl, ze - swiadomie lub nie - na ogol spiewal jadac do pracy, lub przynajmniej nucil razem z samochodowym radiem. Zupelnie nie wiedzial z jakiego powodu, ale kochal te prace. Pomyslal, ze jesli przetrwa ten dzien, to przetrwa wszystko. Gdy zjechal z drogi numer siedemnascie, ujrzal snieznobiale wieze kosciola rysujace sie na tle Ridgewood. Po obu stronach wiejskiej drogi krolowaly majestatyczne wiazy, deby i lipy. Przy samym kosciele roilo sie od granatowych mundurow. Jasnozielony, pieknie utrzymany trawnik rowniez byl nimi usiany. Wszystko wygladalo tak idyllicznie, ze Stefanovitcha na chwile zemdlilo. Pogrzeby policyjne bywaly po czesci widowiskiem, po czesci malomiasteczkowa parada, a po czesci tragikomedia. Na czole i na karku Stefanovitcha pojawily sie kropelki potu. Zebral sily, zeby wysiasc z furgonetki i rozlozyc wozek. Uslyszal kolumne motocykli, ktore mialy wziac udzial w pogrzebie. Huk silnikow obco zabrzmial w tym miejscu. John pomyslal, ze gdyby to bylo mozliwe, Misiek wnioslby go do kosciola. W koncu skierowal wozek w strone kaplicy przez wysypany tluczniem parking. Slonce nad wysokimi iglicami kosciola wygladalo jak popekana zarowka. Stefanovitch byl zupelnie zdretwialy. Gdy tak jechal, rozpoznalo go kilku policjantow. Sciskali mu dlon i mamrotali jakies mile slowa, by zaraz pograzyc sie w swoim osobistym smutku. Niektorzy przytaczali anegdoty z zycia Miska Kupcheka. Granatowe mundury byly wszechobecne, niczym na uroczystosci rozdania dyplomow w akademii policyjnej. Nawolywano przez glosniki, zeby ludzie wchodzili do kosciola na msze. Gdy Stefanovitch wszedl do przedsionka, zdenerwowalo go, ze nie moze dojrzec oltarza. Poczul sie jeszcze gorzej, niz gdy byl na zewnatrz. Ktos lekko stuknal go w ramie. Odwrocil sie na wozku i zaskoczony zobaczyl za soba Sarah McGinniss. Przyjechala na pogrzeb do New Jersey. To jakos podtrzymalo Stefanovitcha na duchu. Sarah pochylila sie ku niemu. Pochwycil delikatny aromat jej perfum. Fizyczna bliskosc przypomniala Stefanovitchowi dzien, kiedy pracowali razem w domku letniskowym na Long Island. -Przykro mi, Stef - powiedziala koscielnym szeptem. - Tak mi przykro, ze straciles przyjaciela. Odniosl wrazenie, ze na chwile opuscil go emocjonalny niepokoj, smutek po starcie bliskiej osoby. Odczul w tym momencie swoista akceptacje smierci Kupcheka. -Dziekuje, ze zadalas sobie trud, by przyjechac z tak daleka - mruknal. Sarah wyciagnela szyje, patrzac na cos, czego oczywiscie on nie mogl dostrzec. Czul sie bezsilny jak dziecko. Przypomnial sobie czasy, kiedy byl malym chlopcem w Pensylwanii i nie mogl dojrzec, co sie dzieje w glebi tajemniczego, wypelnionego zapachem kadzidel kosciola. -Wiesz co, wybrales sobie tutaj nie najlepsze miejsce. - Sarah znow sie schylila, przyblizajac sie do niego. - Moge ci w czyms pomoc? -Tak, chyba mozesz. Bardzo by mi odpowiadalo na te okazje miejsce w lozy, troche blizej oltarza. Sarah zaczela popychac jego wozek przez gesty i oporny tlum policjantow. Fakt, ze to byl John Stefanovitch, partner Kupcheka, pomagal rozszczepic sciane granatowych mundurow. W koncu Stefanovitch dojrzal glowny oltarz. -Taki wozek niezle zdaje egzamin na lotniskach - powiedzial z usmiechem. - To jest jedna z dobrych stron kalectwa i bardzo chetnie ja wykorzystuje. - Sarah znalazla dla nich miejsce z przodu. Usiedli przy ciezkich drewnianych drzwiach z metalowymi okuciami, prowadzacych do zakrystii. Tyl koszuli Stefanovitcha byl mokry od potu. Na plecy i ramiona dmuchala mu chlodem klimatyzacja. Nie mialo to zadnego znaczenia. Juz nigdy nie zobaczy Miska. To sie liczylo. Ilu prawdziwych przyjaciol mozna miec w zyciu? Czterech, pieciu? Jesli sie ma szczescie. A teraz jeden z jego przyjaciol odszedl. Po kilku minutach trabka zagrala pierwsze, znane i napawajace groza dzwieki capstrzyku. Zaczynal sie pogrzeb Miska Kupcheka. Po pogrzebie Stefanovitch i Sarah McGinniss razem opuscili kosciol. Pojechali furgonetka Stefanovitcha do domu Kupcheka. Sarah przyjechala do Ridgewood z przedstawicielem biura komisarza policji, wiec i tak ktos musial ja odwiezc. Najstarszy syn Miska Mike Junior mial dopiero pietnascie lat, ale juz wygladal jak postawny zawodnik futbolu z druzyny uniwersyteckiej. Niemal pod kazdym wzgledem przypominal ojca, zarazem ociezaly i pelen wdzieku. Gdy Stefanovitch sciskal Mike'a Juniora, nie wiedzial, czy sie smiac, czy plakac. Rozmawiajac z chlopakiem o niczym, rozpaczliwie chcial dac do zrozumienia synowi Miska, jak bardzo jest mu bliski. Pozniej Stefanovitch i JoAnne ponad godzine rozmawiali w kuchni. Pili glenliveta z jednej szklanki, przytuleni do siebie, probujac znalezc ukojenie, nawet zaspiewali stara polska piosenke milosna z wesela JoAnne i Miska. Stefanovitch obiecal Sarah, ze ja odwiezie do Nowego Jorku. Gdy w koncu wjechali na droge numer siedemnascie i skierowali siew strone mostu Waszyngtona, bylo juz po piatej. Na moscie utkneli w poteznym korku. Samochody staly w kolejce przeszlo kilometr przed budkami, gdzie pobierano oplaty. Po raz pierwszy tego dnia zaczeli rozmowe o dochodzeniu w sprawie zabojstw; zastanawiali sie, czego mogl sie dowiedziec Kupchek tej nocy, ktorej zostal zabity i z kim sie wtedy spotkal. Zadne z nich nie mialo sily dlugo ciagnac rozmowy. W miescie Stefanovitch wjechal w Piata Aleje. Sarah poprosila, zeby skrecil w lewo w Szescdziesiata Szosta. Jej mieszkanie znajdowalo sie pomiedzy alejami Park i Madison. -To tutaj. Ta zielona markiza - powiedziala kilka chwil pozniej. Stefanovitch zatrzymal samochod przed przedwojennym budynkiem z so-czystozielona markiza nad wejsciem. Przed drzwiami stal portier, zwany Jas Pomagier. W holu widac bylo przez otwarte drzwi ogromne biurko recepcji. Elegancki budynek. -Prosze, wstap do mnie na chwile. Nie udawaj twardego nowojorskiego gliniarza. Nie teraz, nie dzisiaj. Wypijesz ze mna drinka, Stef? Prosze. Sarah nie dala Stefanovitchowi szansy na odmowe. Przez otwarte okno zawolala portiera, ktory juz zdazal do samochodu, przecierajac po drodze okulary w metalowej oprawce. -Panie McGoey, prosze zajac sie samochodem detektywa Stefanovitcha. Znajdzie pan dla niego miejsce? -Oczywiscie, prosze pani. Zaden problem. W salonie Sarah dominowal wiejski kominek z polnych kamieni. Rozpalila ogien. Z poczatku wydawalo sie to dziwne - cieplo wydzielane przez plomienie i wlaczony klimatyzator - ale aromatyczna won debu i sosny szybko przeniknela pokoj i stworzyla mila atmosfere. Zaczeli rozmawiac. Ze znacznie mniejsza rezerwa niz w domku letniskowym dzielili sie spostrzezeniami i zabawnymi opowiesciami. Stefanovitch w koncu opowiedzial jej o swoim dziecinstwie w krainie kopaln, o trzyletniej wloczedze po swiecie, o tym, jak trafil do marynarki wojennej i o czterech latach malzenstwa z Anna. Sarah z kolei dowcipnie i bez owijania w bawelne mowila o swoim dorastaniu w Stockton w Kalifornii. Bardzo to sie Stefanovitchowi podobalo. Opowiadala, jak chodzila do szkoly, pielila cebule i zbierala wisnie. Pracowala w meksykanskiej kawiarni, w McDonaldzie, w lodziami Baskin-Robbins, a nawet przez jeden dzien, a wlasciwie przez cztery i pol godziny, jako domokrazna sprzedawczyni encyklopedii w Oakland. Stefanovitch nagle doszedl do wniosku, ze nie umialby zaprzyjaznic sie z kobieta. Pomyslal, ze wiekszosc mezczyzn wciaz nie bylaby do tego zdolna - chocby nawet deklarowali, ze jest inaczej. Sarah przyniosla mu kolejna szklanke irlandzkiej whisky, druga lub trzecia, a moze nawet czwarta. Stefanovitch spojrzal na zegarek. Nie mogl uwierzyc, ze juz tak pozno. Dwadziescia po dziesiatej. Czyli siedzial w jej mieszkaniu i rozmawial z nia od ponad czterech godzin. Sarah zauwazyla, ze zerknal na zegarek. Nagle w salonie zrobilo sie zbyt cicho. -Bardzo potrzebowalem dzisiaj z kims porozmawiac - odezwal sie Stefanovitch. - Mialas racje. Zakrecil trzymana w reku szklanka, uslyszal stukot kostek lodu. Byl zdenerwowany i zdawal sobie sprawe, ze Sarah to pewnie zauwazyla. Jednak nie mogl teraz rozmawiac o swoich uczuciach. Jeszcze nie. Szczegolnie nie dzisiaj. -Dziekuje, Sarah. Musze jechac do domu i troche sie przespac - powiedzial w koncu. Isiah Parker, Marlem Isiah Parker byl ubrany tak, zeby nie zwracac na siebie uwagi na ulicy. Mial na sobie stary sweter, splowiale czarne sztruksy i zniszczone adidasy z wysokimi cholewkami. Stanowil wspolczesna wersje Niewidzialnego czlowieka Raipha Ellisona.Nie mogl spac w swoim polozonym na ostatnim pietrze mieszkaniu przy Sto Szesnastej ulicy. Przez glowe przelatywalo mu zbyt wiele roznych mysli, przewaznie okropnie denerwujacych. Czy naprawde stal po stronie aniolow? Im wiecej o tym myslal, tym mniejsza mial pewnosc. Tak wyraznie widzial twarz brata w obskurnym hotelu "Edmonds" w Bowery. Pamietal wszystko z tamtego dnia. To sie wydarzylo pol roku temu. Mial akurat wolny dzien. Gdy dostal te wiadomosc, pospieszyl do srodmiescia na piaty posterunek, ktory miescil sie w starym budynku dworca przy Elizabeth Street. Z "piatki" pojechal samochodem policyjnym do Bowery. Przed zapuszczonym hotelem "Edmonds" krecilo sie przynajmniej z pol tuzina policjantow. Na calej dlugosci Grant Street spali bezdomni i wloczedzy. Gromadzili sie na rozpadajacych sie schodach, na zelaznych kratownicach, spod ktorych docierala odrobina ciepla z tuneli metra. Jakis czarny z potezna grzywa wlosow wyszedl chwiejnym krokiem zza rogu. Usilowal myc szyby samochodow, ktore zatrzymywaly sie na swiatlach. Jakims cudem po jego zabiegach szyby byly jeszcze brudniejsze. Parker w koncu pochylil glowe i ruszyl w strone hotelu z pokojami na godziny. Co Marcus robil w takim miejscu? Skad sie wzial tutaj, na koncu swiata? Jakim cudem to sie moglo przytrafic jego bratu? Musial przejsc nad dwoma bezdomnymi spiacymi na schodach przed hotelem. Zatrzymal sie w brudnej klatce schodowej. Nogi sie pod nim ugiely i ciezko usiadl na schodach. Podparl brode dlonmi i zaplakal. Nie mogl zlapac oddechu... poniewaz wiedzial. Z jakichs przyczyn jego brat zmarl niedaleko tych zniszczonych schodow; w jakis tajemniczy sposob champion wagi sredniej w boksie skonczyl zycie w hotelu z pokojami na godziny w Bowery. Jak to mozliwe? Jak to sie moglo stac? Parker wstal z trudem i zaczal powoli wchodzic po schodach. Mial przed soba jeszcze dwa pietra, ale odor byl juz nie do wytrzymania. Na szczycie schodow podszedl do Parkera policjant w masce gazowej. -Lepiej niech pan to wlozy, zanim pan tam wejdzie - powiedzial. Isiah Parker wszedl w otwarte drzwi, ignorujac dobra rade. Rzucil okiem na brudny, zapuszczony pokoj. Wszystko pokrywal czarny tlusty osad. Wszedl do pokrytej sadza lazienki. Pracowal tam specjalista od odciskow palcow i fotograf z komendy glownej. Obydwaj policjanci mieli na sobie maski gazowe i siegajace lokci plastikowe rekawiczki. Nagie cialo jego brata, posiniaczone i polamane, lezalo w wannie twarza do gory. Skora Marcusa w niektorych miejscach byla czarna, w innych fioletowa. Od szyi w gore jego brat byl blady jak duch. -Wpakowali w niego chyba z tone towaru - odezwal sie jeden z technikow policyjnych. - Musieli mu wstrzykiwac narkotyki przez kilka dni. Jakby chcieli, zeby posluzyl za jakis przyklad. Medyk byl kompletnie niewrazliwym facetem, ktorego Parker znal z widzenia. Odezwal sie stlumionym glosem: -Zszedl od tych narkotykow. Serduszko mu trzasnelo. Nie wytrzymalo takiej dawki. Zlamane serce, pomyslal Parker. Jego brat Marcus, zawsze taki dumny i silny, umarl w Bowery z powodu zlamanego serca. Teraz, stojac na Dziewiecdziesiatej Szostej ulicy, Parker przypominal sobie scene z hotelu "Edmonds". Czasami jeszcze w roznych miejscach te obrazy nawiedzaly go jak atakujace ptaki. Czy kiedykolwiek potrafi zapomniec hotel "Edmonds"? Widok i zapach tej przerazajacej lazienki? Isiah Parker popatrzyl na poludnie, wzdluz szerokiej, opustoszalej promenady Broadwayu. W koncu dostrzegl ludzi, na ktorych czekal na rogu ulicy. Jimmy Burke i Aurelio Rodriguez wlasnie wysiadali z czarnego samochodu zaparkowanego przed McDonaldem i Dunkin Donuts. Trzej detektywi musieli omowic nastepne kroki; porozmawiac o ostatniej akcji, tej najwazniejszej ze wszystkich. Po stronie aniolow? - zastanowil sie znowu Parker. John Stefanovitch, komenda glownapolicji Stefanovitch nie cierpial na paranoje - naprawde scigalo go wielu ludzi. Wokol kaset wideo z "Zachety" wybuchlo duzo wrzawy. W najpopularniejszych czasopismach pojawialy sie niewybredne plotki sugerujace, ze w sprawe sa zamieszani przedstawiciele rzadu i znani biznesmeni. Gazety w Miami, Detroit, Los Angeles i San Francisco wypelnialy artykuly o seksklubach dzialajacych w tych miastach.W koncu Stefanovitch skontaktowal sie z mlodym montazysta filmowym z nowojorskiego uniwersytetu. Potrzebowal fachowca, by pomogl mu skrocic te tasmy do kilkugodzinnego materialu. Stefanovitch poznal Gregory'ego Weinschenkera, gdy filmowiec zbieral materialy do dokumentu na temat policjantow patrolujacych ulice West Village. Natychmiast go polubil. W przeciwienstwie do wielu swoich uniwersyteckich kolegow, Weinschenker nie uwazal przecietnego policjanta ani za sadyste, ani tepego funkcjonariusza. Weinschenker wiedzial na ten temat wiecej z wlasnych doswiadczen. Jego brat i ojciec byli gliniarzami - uczciwi ludzie wykonujacy ciezka prace, ktorej nikt inny nie chcialby sie podjac. Stefanovitch i Weinschenker zaszyli sie w pokoiku w suterenie komendy glownej. W dzien Weinschenker sam przegladal tasmy. Zgrywal filmy, na ktorych pojawiali sie nowi klienci, i fragmenty dialogow, ktore mogly miec znaczenie dla sledztwa. Dla Stefanovitcha wazniejsze bylo lepsze zrozumienie Nocnego Klubu. W kartotece policji znajdowaly sie dowody na istnienie Klubu, ale nikt nie wiedzial, kto do niego nalezy - szczegolnie ze sfer biznesu i rzadu. Powstalo wiecej pytan niz odpowiedzi, co bylo typowe dla wiekszosci dochodzen policyjnych. Kim mogli byc ci morderczy szefowie swiata przestepczego, dzialajacy na calym swiecie? Z jakiego powodu robili to, co robili? Czy te zabojstwa w ogole mialy powiazania z Klubem? A przede wszystkim dlaczego zamordowano St.-Germaina? Kto bedzie nastepny? Kto ustala liste ofiar? Codziennie o osiemnastej Stefanovitch schodzil do salki filmowej. Przy kawie i kanapkach z delikatesow przegladal zmontowane tasmy. Na ogol pracowal potem z Weischenkerem do wczesnych godzin rannych. Podzielili klientow na cztery kategorie: znane postacie ze swiata rozrywki, swiata przestepczosci zorganizowanej, ze swiata biznesu i polityki oraz niezidentyfikowanych. Pewnego wieczoru, bardzo juz pozno, Weinschenker podszedl do Stefanovitcha i usiadl obok niego. -Hej, gdy to juz sie skonczy, czy mam powiedziec swojemu staruszkowi i bratu, ze zostalem wcielony do policji nowojorskiej? Opowiedziec im, jak mnie przetrzymywano przez trzy tygodnie w piwnicy komendy glownej policji? Ale ich zatka. Nie wspominajac o kolegach ze szkoly filmowej, ktorzy uwazaja mnie za obywatela Czwartej Rzeszy. -Nikomu nie powinienes mowic, co jest na tych tasmach. Nie zapominaj, co sie stalo z Miskiem Kupchekiem. Tutaj, na dole, mozemy sie z tego nasmiewac, tak szybciej uplywa czas, ale to wcale nie jest smieszne. Szczegolnie dla tych ludzi, ktorzy sa na tasmach. Wienschenker opadl na rezyserskie krzeslo. Stefanovitchowi zrobilo sie go zal, ale wiedzial, ze byloby mu jeszcze bardziej zal, gdyby Weinschenkerowi cos sie stalo, poniewaz wiedzial zbyt wiele. John pochylil sie nagle w strone ekranu. -Chwileczke, Greg... Mozesz to cofnac? - spytal. - Przewijaj, az powiem stop. -Chcesz, zebym zaznaczyl cos do katalogu? -Jeszcze nie. Przewin. Tutaj. Obejrzymy od tego momentu. Stefanovitch wytezal wzrok, zeby pochwycic kazdy szczegol odtwarzanego ponownie obrazu. Prostytutka na ekranie byla piekna jak wszystkie inne -profesjonalna modelka, poczatkujaca aktorka filmowa albo przyszla gwiazda Broadwayu. -Co tu widzisz, do cholery, Stef? Naprowadz mnie. -Patrz przez chwile. Zaraz bedzie, chyba w tym miejscu. Tak, mam racje. Juz. Klient wciaz byl ubrany. Siedzial na skraju lozka w drogim garniturze biznesmena. Stefanovitch wiedzial, kim jest ten mezczyzna. -Nawet ja wiem, kto to jest. To Nicky Wilson - stwierdzil Weinschenker z krzywym usmieszkiem. -Masz racje. I zapomnij, ze kiedykolwiek widziales Nicky'ego na ktorejs z tych tasm. -Tak jest. A kto to wlasciwie jest Wilson? -Tak trzymac. Podglos troche. -Tak jest. A siebie pewnie mam sciszyc? Stefanovitch czul, jak wali mu serce. Na tasmie pojawilo sie to, czego szukal. -Posluchaj tego, Greg. Chyba w tym miejscu. -A potem mam zapomniec, ze kiedykolwiek to slyszalem? -Wlasnie. "Jestes piekna, ale pewnie sama o tym dobrze wiesz. Czy dlatego zachowujesz sie tak wyniosle?" - odezwal sie mezczyzna na filmie. Nicky Wilson. Wilson byl szefem narkotykow w Harlemie oraz wiekszosci prostytutek, do czasu, gdy prokurator okregowy dziewiec miesiecy temu polozyl kres jego dzialalnosci. Wtedy Harlem przejal Oliver Bamwell. "Wiele osob mowi to samo o tobie, Nicky" - odparla dziewczyna. Wilson rozesmial sie. "Tak? Uwazam, ze troche arogancji nie zaszkodzi". "Teraz powinnam cie rozebrac - wyszeptala. - Czas na zabawe... Bardzo, bardzo powolna". -Powinna dostac Oscara za te role - skomentowal Greg Weinschenker. "Co to znaczy <>? "Co ty wlasciwie knujesz?" - spytal Wilson. "Godzine moze potrwac... samo rozbieranie". "Planujesz jakies inne rozrywki na czas, gdy bedziemy sie rozbierac? Zawsze chetnie sie ucze czegos nowego". Dziewczyna otworzyla plytka szuflade w jasnym stoliku nocnym. Wyjela male czarne puzderko, ktore wygladalo bardzo kosztownie. Weinschenker spojrzal na Stefanovitcha. Nucil motyw przewodni z filmu Oblawa. Widzieli to samo czarne puzderko firmy Halliburton na innych tasmach. Zawieralo wyposazenie do domowego przygotowywania kokainy. Wilson mowil teraz glosem o oktawe nizszym i mniej wyraznie. Stefanovitch musial wsluchac sie dokladniej. Podszedl blizej telewizora. To byl fragment, ktorego szukal. "Mysla o wszystkim, prawda?... Nocny Klub... Oni naprawde mysla o wszystkim". -Bingo - usmiechnal sie dumnie Weinschenker. Wyciagnal reke i poklepal Stefanovitcha po ramieniu. -Pusc to jeszcze raz. Ten maly fragment, Greg. Pusc mi go kilka razy. "...jakies inne rozrywki...?...Mysla o wszystkim, prawda?... Nocny Klub... Oni naprawde mysla o wszystkim". Jeszcze ktos w "Zachecie" mowil o Nocnym Klubie. -Puszczaj to w kolko, Greg. Ten jeden cholerny fragment. Sarah McGinniss, wiezienie federalneDanbury Pierwszego lipca Sarah McGinniss odbyla nieoczekiwana podroz na polnoc, do Connecticut. Pojechala tam noca i sama.Wszystko sie bezustannie zmienialo. Nierozwiklana tajemnica miala cos wspolnego z nierzadem i skupiala wokol siebie bogatych i wplywowych mezczyzn. A takze odwieczne gry, ktore uwielbiali prowadzic. Sarah przy swojej pracy miala okazje przyjrzec sie mezczyznom ze strony na ogol niedostepnej dla innych kobiet. Wtargnela w ich sekretne domeny - policje, biznes, rzad, wojsko, zorganizowana przestepczosc. Mezczyzni od lat dominowali w Bialych Domach, Pentagonach, palacach i burdelach. Zawsze chodzilo o to samo. Dazyli do wladzy, potrzebowali dreszczyku emocji, a gnala ich do tego brutalna, pierwotna fascynacja przemoca. A teraz Sarah McGinniss tez byla w to wplatana. Sarah wyjechala z Nowego Jorku mniej wiecej kwadrans przed polnoca. Ruszyla swoim land roverem na pomoc niemal pusta autostrada West Side Highway, ktora zupelnie opustoszala, gdy Sarah minela swiatla mostu Waszyngtona. Policzyla, ze dotrze do wiezienia federalnego w Danbury nieco po pierwszej. Sarah poznala Nicky'ego Wilsona, gdy tylko Stefanovitch pokazal jej film. Kilkakrotnie przeprowadzala z Wilsonem wywiady, zbierajac materialy do Klubu. Wilson prowadzil interesy z Alexandrem St.-Germainem. Byl niegdys najpotezniejszym czarnym szefem przestepczosci zorganizowanej w Nowym Jorku. Jeden z wywiadow odbyl sie w Danbmy, wiec naczelnik Glen Thomas przypomnial ja sobie, gdy zatelefonowala. Komisarz policji, ktory czytal poprzednie wywiady, uznal, ze Sarah bedzie odpowiednia osoba do spotkania z Wilsonem. Przynajmniej istniala szansa, ze nie sciagnie niepotrzebnej uwagi. Poza tym pisarka byla jedna z niewielu osob, z ktorymi Wilson zgodzil sie rozmawiac. Monumentalna sylwetka wiezienia Danbury ukazala sie w koncu na tle oswietlonego ksiezycem nieba. Po bokach gmachu swiecily zlowieszczo reflektory, obejmujac punktowym swiatlem drzewa i drogi otaczajace zaklad. Nic nie zaklocalo nocnej ciszy. Sarah dwukrotnie odwiedzala wiezienie federalne, ale nie w nocy i nie w takich okolicznosciach jak dzisiaj. Droga wjazdowa prowadzila pomiedzy masywnymi kamiennymi slupkami. Rzad niewysokich, gestych zimozielonych krzewow odgradzal droge od rozleglego trawnika, rozposcierajacego sie po drugiej stronie. Land rover posuwal sie wzdluz eleganckiego podjazdu, az dotarl do siatkowego ogrodzenia, ktore niebawem ustapilo miejsca ogrodzeniu z kutych pretow. Podjazd konczyl sie rondem. Na betonowej scianie widnialy tabliczki z oznaczeniami sluzbowych miejsc parkingowych. Sarah zupelnie zaskoczylo odosobnienie i absolutna sterylnosc wiezienia noca. Nicky Wilson nalegal, zeby ich spotkanie odbylo sie juz po wylaczeniu swiatel. W ten sposob zaden inny wiezien nie mogl zobaczyc goscia. Naczelnik Thomas odprowadzil ja do sali widzen, ktora znajdowala sie w centralnym budynku z kremowego kamienia. Sarah wyjela notes, w ktorym miala liste przygotowanych pytan. Uslyszala, jak stalowe zasuwy otwieraja sie, po czym zamykaja ponownie. Spojrzala jeszcze raz na pytania, ktore miala zamiar zadac Nicky'emu Wilsonowi. Nagle on sam pojawil sie przed nia w celi widzen. Nie bylo przegrody z pleksiglasu. Nie bylo krat, ktore oddzielalyby ich od siebie. Sarah nie byla w zaden sposob chroniona. Moglo sie to wydac paradoksalne, ale Wilsona nie uznawano za niebezpiecznego wieznia. Niemal nikt w Danbury nie mial takiego statusu, wliczajac w to szefow mafii, ktorzy wydali nakazy wykonania dziesiatek zabojstw. -Zawsze przygotowana, co, kochanie? - Przez usta Murzyna przemknal usmiech. Wskazal na notes Sarah. Kilka ostatnich miesiecy wiezienia drastycznie go zmienilo. Wilson byl teraz wymizerowany, a w kreconych czarnych wlosach widnialy plamy siwizny. Mial na sobie luzna koszule w afrykanskie wzory, wypuszczona na cienkie szare spodnie, i modne europejskie mokasyny. Nicky Wilson nie wygladal juz jak krol narkotykow Nowego Jorku i wiekszosci Wschodniego Wybrzeza. Gdy Sarah go poznala, trwal jego proces o morderstwo. Sarah znalazla sie wsrod paru dziennikarzy, z ktorymi zgodzil sie rozmawiac. Zanim proces dobiegl konca, napisala o nim dwa dlugie artykuly. -Czesc, Nicky. Mam wrazenie, ze niezle mi poszlo, gdy rozmawialismy ostatnim razem, ale masz racje, zawsze jestem przygotowana. Mam juz spisane pytania. Wilson rozesmial sie. -No to pisz: "Biale media chcialy, zeby Murzyn odpokutowal za grzechy znarkotyzowanej Ameryki. Chciano pokazac, ze przestepczosc zorganizowana jest juz trupem". Sama mi powiedz, czy teraz, gdy Nicky Wilson siedzi za kratkami, przestepczosc zorganizowana rzeczywiscie jest trupem? Nicky usmiechnal sie i pochylil na metalowym krzesle w strone Sarah. Byl tak blisko, ze gdyby wyciagnal rece, mogl ja chwycic. To byla jedna z rzeczy, ktore mu sie w niej podobaly: nigdy nie okazala przed nim strachu. Gdy przy Foley Square w Nowym Jorku toczyl sie proces, Sarah codziennie byla obecna na posiedzeniach sadu, usilujac zrozumiec Wilsona. Byl zaskakujaco elokwentny jak na kogos, kto zakonczyl edukacje na poziomie siodmej klasy. Zastanawial sie nawet, czy nie bronic sie samemu podczas rozprawy. Zawsze zachowywal sie wobec Sarah uprzejmie. To wlasnie ze wzgledu na swoj styl stal sie ulubiencem nowojorskiej prasy - morderca i handlarz narkotykami, ktory pojawia sie na ekskluzywnych przyjeciach na Manhattanie i w najlepszych restauracjach. Sarah pomyslala znow o tasmach z "niebieskiej listy"; dziwna mieszanina przestepcow ze smietanka towarzyska. O co tu chodzi? Co to znaczy? -Wiec co cie sprowadza do mojego wielkiego domu za miastem? Czemu zawdzieczamy to nocne spotkanie? -A jak ci sie wydaje, dlaczego tu jestem? - spytala Sarah. Nicky Wilson znow sie usmiechnal. Zawsze lubil prowadzic z Sarah potyczki slowne. Zlozyl palce przed twarza w strzelista wieze. -No dobrze... Straznik wyszedl z sali, co oznacza, ze chcesz rozmawiac o czyms powaznym. To jedna rzecz, jaka zauwazylem. Chodzi ci pewnie o to, ze w roznych punktach swiata dochodzi do bardzo gwaltownych aktow przemocy. W Nowym Jorku, w Detroit, Los Angeles, w calej Europie. Wiem cos o wojnach gangow, ale niezbyt wiele. Juz nie. Wlasnie skonczylem czytac doskonala ksiazke, Sarah... Nieznosna lekkosc bytu. Czy teraz jestem zrehabilitowany? Sarah sluchala cierpliwie. Zawsze potrafila sluchac, jak przystalo na dobra dziennikarke. Zanim ponownie spotkala sie z Nickym Wilsonem, jeszcze raz przeczytala cala jego kartoteke wiezienna. -Nie wiem wiecej niz ty na temat wojny gangow i tych wszystkich zamachow - ciagnal Wilson. - Jedna z rodzin mafijnych, ze starej linii mafijnej w New Jersey, wyznaczyla milion dolarow nagrody za glowe tego, kto zlikwidowal Grobowego Tancerza. Alexander St.-Germain byl niesmiertelny, Sarah. Nikt nie powinien byl go tknac. Szefowie sie denerwuja. -Nie slyszalam o tym - stwierdzila Sarah. - Widzisz, wciaz masz dobre informacje. Jednak miales racje mowiac, ze chce porozmawiac o czyms powaznym. Mam kilka pytan. Nicky Wilson wyjal angielskiego papierosa silk cut. -Zawsze lubilem nasze rozmowy. Nawet te prowadzone tutaj. Mam czas niczym nieograniczony. Poprosze o pytania. - Wilson skorzystal z zapalniczki Cartiera, ktora nie pasowala do tej surowej celi widzen. -Pierwsze pytanie brzmi, czy nadal masz ikre. Oczy Wilsona blysnely i odszukaly wzrok Sarah. -Jesli chcesz mi cos powiedziec, to slucham. -Moge pomoc ci sie stad wydostac, jesli zechcesz wspolpracowac w prowadzeniu dochodzenia w sprawie zabojstwa Alexandre'a St.-Germaina i Olivera Barnwella. Cialem Wilsona wstrzasnal dreszcz. Zacisnal dlonie w piesci. Sarah zdala sobie sprawe, ze ma teraz przed soba prawdziwego Nicky'ego Wilsona. -Chcemy, zebys obejrzal pewne tasmy wideo - dodala. - W "Zachecie" nakrecono wiele filmow. Mysle, ze klienci na ogol nie wiedzieli, ze sa filmowani. Wilson nie odezwal sie. Z wyjatkiem leciutkiego drzenia podbrodka nie bylo po nim widac zadnego wrazenia. -Chcemy, zeby ktos rozpoznal niektore osoby, ale przede wszystkim potrzebne nam sa powiazania. Wiemy o sedziach federalnych i o waznych politykach, ktorzy bywali w "Zachecie". Takze o ludziach ze swiata rozrywki i wplywowych biznesmenach. Sam tam byles, Nicky. -Nigdy nie bylem w "Zachecie" - powiedzial Nicky stanowczo. -Widzialam cie na jednej z tasm, Nicky. Ogladalam te filmy kilka razy. Nicky Wilson wpatrywal sie w Sarah. Siedzenie w odleglosci pol metra od mordercy bylo jednak dziwnym i dosc przerazajacym doswiadczeniem. Sarah patrzyla w oczy Wilsona, ktore byly jak male lusterka. Obserwowaly ja. Niczego nie zdradzaly. W koncu Wilson odezwal sie znowu: -Lepiej juz idz. Jesli tego ode mnie chcialas, to niepotrzebnie przejechalas taki szmat drogi. Sarah zdecydowala sie nacisnac, chociaz mina Nicky'ego Wilsona nakazywala j ej sie wycofac. -Moge ci pomoc, Nicky. Co to jest Nocny Klub? "Mysla o wszystkim, prawda... Nocny Klub". Tak powiedziales w "Zachecie". Kto tworzy Nocny Klub, Nicky? Co sie dzieje? Kto kogo zabija? Nicky Wilson podniosl sie nagle i zawolal w glab korytarza, gdzie czekal straznik: -Chce wrocic do swojej celi. Idziemy. Dalej, czlowieku, rusz sie. Sarah chciala powstrzymac Nicky'ego. Wiedzial cos o Klubie, to pewne. Mogl im przynajmniej wskazac kierunek dzialania. -Mozesz do mnie dzwonic na Manhattan. Przyjade. Pewni ludzie sa gotowi ci pomoc - powiedziala Sarah. Nicky Wilson patrzyl w strone straznika. Nagle odwrocil glowe. Juz nie byl usmiechniety ani lagodny. -Przemysl sobie cos, kochanie. Zastanow sie, dlaczego wyslali akurat ciebie. Bo wiedzieli, ze z toba porozmawiam? Moze i dlatego. Jakiz to artykul masz dla nich napisac?... Dalej, czlowieku, odprowadz mnie do celi - ponaglil Wilson straznika. - Pod zadnym pozorem nie chce tej pani wiecej widziec. Nocny Klub: Kioto, Londyn, BerlinZachodni Nigdy nie bylo czegos takiego.Klub. Tajne stowarzyszenie, ktore obejmowalo caly swiat W Kioto w Japonii potezny czlonek Yakuzy z zaangazowaniem celebrowal piekna i egzotyczna, odwieczna ceremonie picia herbaty. Gejsza delikatnie mieszala metny, zielony plyn cieniutka bambusowa paleczka. Poruszala mieszadlem dokladnie w takim tempie, zeby powstaly drobne pecherzyki powietrza, ktorych pojawienie sie bylo dowodem, czy zadanie wykonuje mistrz czy amator. Gejsza sklonila sie dwukrotnie i wreczyla mala porcelanowa czarke wysokiemu, siwowlosemu Japonczykowi. Podnoszac do ust kruche ryzowe ciasteczko, jeszcze raz przeczytal wiadomosc, ktora dostarczono mu w jego prywatnym ogrodzie. Na wskazujacym palcu prawej dloni mial pierscien z onyksem i diamentami, identyczny jak ten, ktory Alexandre St.-Germain nosil w "Zachecie". Potezny przywodca Yakuzy wstal od stolu i przeszedl do dalszych pomieszczen. Kolej na masaz i inne zabiegi relaksujace, wykonywane przez gejsze. Nocny Klub niedlugo mial sie znowu spotkac. W Londynie szanowany czlonek parlamentu rozmyslal o ciezkich czasach w mahoniowej sypialni wspanialego mieszkania z oknami wychodzacymi na Parliament Square i na Tamize. Wspominal Alexandre'a St.-Germaina i tych kilka miesiecy, ktore Grobowy Tancerz spedzil w Newman Passage pod numerem piatym, przejmujac kontrole nad narkotykami w calej Anglii. St.-Germain przywodzil mu na mysl najgorszych gangsterow amerykanskich z lat trzydziestych. Chcial przerosnac zycie i niemal mu sie to udalo. Czlonek parlamentu mial wlasne zdanie co do tego, kto jest odpowiedzialny za brutalne morderstwa w Nowym Jorku, dla ktorego to powodu zwolywano nadzwyczajne spotkanie Klubu. Jego zrodlo informacji, dawny zastepca St.-Germaina w Europie, lada chwila przybedzie do Nowego Jorku na pokladzie concorde'a. Jesli sprawy w Stanach potocza sie dobrze, jutro o tej porze beda juz wszystko wiedzieli. W Berlinie Zachodnim komisarz policji po raz ostatni przeczytal wazna wiadomosc z Ameryki. Wytarl okulary w srebrnej oprawce chusteczka wyciagnieta z kieszeni na piersi eleganckiego ciemnego garnituru. -Schmutzig - wymamrotal. - Sehr schmutzig. - Nie wiadomo bylo dokladnie, czy ten komentarz odnosi sie do okularow w srebrnej oprawce czy do waznej wiadomosci z Klubu. Wiadomosc dotarla do wszystkich dwudziestu czlonkow i wszyscy zamierzali natychmiast udac sie do Nowego Jorku... a nastepnie w inne, na razie tajne miejsce. Zaden z tych bogatych i poteznych mezczyzn nie wiedzial, dlaczego jedzie, ale kazdy z nich mial zamiar sie stawic. Wszyscy nosili pierscienie z onyksem i diamentami, ktore oznaczaly przynaleznosc do Klubu. Sarah McGinniss, SzescdziesiataSzosta Wschodnia ulica Od czasu gdy Sam wyjechal ze swoim ojcem, mieszkanie Sarah na Manhattanie wydawalo sie nieznosnie duze i puste.Odkryla, ze brakuje jej balaganiarskich sniadan, ktore jadali z Samem, spacerow po okolicy, poswiecanych na dlugie rozmowy, planowania kolacji, filmow w rodzaju Gwiezdnych wojen i podejmowania decyzji, w ktora gre planszowa zagraja przed snem. W "Chinczyka"? W "Pulapke na myszy"? W "Eurobiznes"? Na ktora propozycje oczy Sama blyszcza najmocniej? Wciaz nie mogla sie nadziwic, jak bardzo odpowiada jej rola matki, a przynajmniej matki Sama. Kiedys twierdzila, ze nie wie, co to takiego tradycyjne uczucia macierzynskie, ale teraz byla zachwycona tym doswiadczeniem. Tesknila do Sama w kazdej wolnej chwili, wiec starala sie te chwile ograniczac do minimum. Nie bylo to trudne, gdyz dochodzenie w sprawie Nocnego Klubu zaczynalo sie toczyc pelna para. Wieczorem trzeciego lipca rola Sarah w sledztwie jeszcze sie umocnila. Nieco po dziesiatej zadzwonil telefon w jej gabinecie. Oczekiwala wiadomosci od Sama i Rogera. -Halo? Tak. Mowi Sarah McGinniss... Dobrze... Tak, moge to zrobic... W porzadku... Czy moze pan mu przekazac wiadomosc? - ciagnela dalej. - Prosze mu po prostu powiedziec, ze wszystko, czego chce, moze byc zalatwione. Sarah odlozyla sluchawke, ale od razu podniosla jaz powrotem. Zadzwonila do Stefanovitcha. Byla szansa, ze jeszcze pracuje w komendzie glownej. W koncu odebral telefon w swoim gabinecie. -Stefanovitch. -McGinniss... Pomyslalam, ze moze cie zlapie. Posluchaj, tym razem mam dobre wiesci. -Chyba mam ochote na jakies dobre nowiny. Przed chwila byla tutaj Kimberly Manion. Dostala kontrakt na zdjecia w reklamowkach renomowanego domu mody tylko dlatego, ze pracowala w "Zachecie". Niezle, co? -Nicky Wilson znow nabral ochoty, zeby sie ze mna spotkac, Stef. Dzisiaj w nocy. Zadzwonil, ze chce sie umowic na spotkanie. -Jak do tego doszlo? Myslalem, ze cie przepedzil z Connecticut. -Bo tak bylo. Ale teraz najwyrazniej chce zawrzec jakas umowe, a przynajmniej porozmawiac. Nie mam pojecia, o co mu chodzi. - Po drugiej stronie sluchawki zapanowala cisza. Po chwili zabrzmial glos Stefanovitcha: - Nie potrzebujesz przypadkiem towarzystwa? Jesli tak, to jestem do dyspozycji. -Pisze o prawdziwych zbrodniach, marszalku Dillon. Zajmuje sie tym juz od szesciu lat - odparla Sarah. - Nic mi nie bedzie. -Posluchaj, Sarah, Misiek Kupchek tez zajmowal sie tym od wielu lat. Tak mu sie przynajmniej wydawalo. To co innego. Oni nie respektuja zadnych zasad. Sarah nie odezwala sie. Musiala to przemyslec. -Pozwol, ze pojade z toba do Danbury - nalegal Stefanovich. - Pozwole ci ze mnie kpic. Mozemy spiewac w samochodzie harcerskie piosenki. -Stef, ale ja... W porzadku. Bede u ciebie za jakies dwadziescia minut. Pol godziny pozniej jechali we dwojke autostrada West Side Highway, a potem skrecili w strone Saw Mili. Sarah zdala sobie po drodze sprawe, ze jest strasznie zdenerwowana. Zlapala sie na tym, ze bez przerwy patrzy w lusterko wsteczne. Wypatrywala swiatel reflektorow samochodu, ktory moglby ich sledzic. Spodziewala sie poscigu. To bylo dowodem, jak bardzo ta sprawa stala sie absurdalna i niekontrolowana. Ciagle nawiedzala ja mysl, ze gdy dotra do Danbury zastana tam zamordowanego Nicky'ego Wilsona. Nigdy nie przepadala za thrillerami, a teraz... przemoc powiazana z Klubem Nocnym byla zupelnie nieprzewidywalna: makabryczne zabojstwa Alexandre'a St.-Germaina, Traficante i Bamwella, fatalna smierc Miska Kupcheka. Dlaczego Nicky Wilson nagle zmienil zdanie i postanowil z nia porozmawiac? Naczelnik Thomas przywital ich w tym samym budynku, w ktorym Sarah widziala sie ostatnio z Wilsonem. Thomas wygladal jak niezdarny nauczyciel fizyki w liceum. Zbyt wysoki i za szczuply, nosil garnitur z brazowego tweedu, co najmniej o numer za duzy. Chociaz byl prawie lysy, przedzialek w jego szaroblond wlosach stanowil idealnie prosta linie. -Idziemy do szpitala - poinformowal Sarah i Stefanovitcha, gdy wymienili usciski dloni. Sarah wstrzymala oddech. -Co mu sie stalo? - spytala. Naczelnik Thomas pokrecil glowa. -Nic sie nie stalo. Przenieslismy go do szpitala na jego wlasna prosbe. Twierdzi, ze ma bole w klatce piersiowej. Sadze, ze na czas waszych odwiedzin chcial sie znalezc w bezpieczniejszym miejscu. Wnetrze szpitala wieziennego skladalo sie z kilku malych pokoikow, symetrycznie rozmieszczonych po obu stronach korytarza, z pokojem pielegniarek w srodku. Dyzurke pielegniarek chronila szyba z pleksiglasu. Wszystko dookola bylo lsniaco czyste, uporzadkowane i schludne, a takze zaskakujaco komfortowe. W porownaniu z wiekszoscia zakladow karnych, Danbury przypominalo klub towarzyski. Wsrod pensjonariuszy systemu wieziennictwa federalnego mowilo sie o nim "hotel Plaza". Thomas poprosil Stefanovitcha, zeby poczekal w pokoju pielegniarek, po czym zabral Sarah do sali na koncu korytarza. Jedyne oswietlenie salki szpitalnej stanowila lampka nocna. Nicky Wilson siedzial w snopie swiatla. -Naprawde mam bole w piersiach - oswiadczyl Sarah, gdy ta stanela w drzwiach. -Bez bolu nie ma sukcesow. - Jej usmiech byl nieco wymuszony. -Bede za drzwiami - oswiadczyl naczelnik Thomas. Spojrzal na Sarah i odszedl kilka krokow w glab korytarza. -Z kim rozmawialas o naszym spotkaniu? - spytal ja Wilson natychmiast. Odsunal lampke i jego twarz pograzyla sie w cieniu. -Wie o tym komisarz policji. Wiedza w biurze gubernatora. - Sarah usiadla na jedynym krzesle stojacym w ciasnym pokoiku. -Nikomu wiecej o tym nie mow. Sarah kiwnela glowa. Nie miala zamiaru sprzeczac sie z Nickym Wilsonem. -Kiedy mnie wysluchasz, zrozumiesz dlaczego. Moze nawet zrozumiesz wiecej, niz bys chciala, i domyslisz sie, dlaczego w koncu zdecydowalem sie porozmawiac z toba, a nie z kims innym. - Juz po raz drugi Wilson zaprosil do wiezienia wlasnie Sarah, a nie kogos innego. Sluchala Wilsona przez nastepne czterdziesci piec minut. Przyznala mu pozniej racje: jakas czesc Sarah zalowala, ze musi sluchac tego, co wielki boss swiata kryminalnego ma jej do powiedzenia. -Jestem malym pionkiem w grupie, ktora tworzy najbardziej wplywowy zwiazek przestepczy na swiecie. Wcale sie nie oszukuje, jestem malym pionkiem. Pracuje dla nich. Ten zwiazek czasami jest okreslany jako Nocny Klub - powiedzial na wstepie Nicky Wilson. - Nazywa sie tak, poniewaz zebrania klubu odbywaja sie zawsze w najwiekszej tajemnicy i pozno w nocy. Po polnocy. Czlonkowie klubu sa na ogol anonimowi, nie znaja ich nawet szefowie swiata przestepczego. Sa to ludzie, ktorzy bardzo strzega swojej prywatnosci. Niektorzy z nich lubia kobiety, niektorzy kochaja hazard i na spotkaniach domagaja sie tego rodzaju rozrywek. Wszystko tu dziala jak w zegarku. Przez ostatnie dziesiec lat ten syndykat byl odpowiedzialny za prowadzenie wszelkich powazniejszych akcji zwiazanych z przestepczoscia zorganizowana na swiecie. Mowie o naprawde zorganizowanych akcjach, nie o jakis drobiazgach, rozrobach ulicznych. Ten syndykat doprowadzal do ugody i rozstrzygal spory pomiedzy grupami z roznych krajow. Jego czlonkowie podejmowali decyzje, kto powinien prowadzic dana akcje, szczegolnie gdy w gre wchodzila kwestia podzialu Trzeciego Swiata. Juz samo to moglo doprowadzic do wojen gangow przez cala koncowke lat siedemdziesiatych. Tak sie nie stalo. Dzieki syndykatowi.Roczny zysk... nie obrot, ale zysk klubu utrzymuje sie w granicach szescdziesieciu pieciu miliardow dolarow. Przez ostatnich dziesiec lat ta kwota systematycznie rosnie. Gdy sie zastanowic, jak ten swiat naprawde dziala i ile znaczy taka suma, zaczyna sie doceniac potege syndykatu i rozumiec powod obecnego zamieszania. Doszlo do jakiegos zamachu stanu. Jakiegos powaznego zamachu stanu, ktorego oni sami nie moga sobie wytlumaczyc. Wczoraj czy przedwczoraj postanowiono zwolac zebranie nadzwyczajne. Poszly o tym sluchy po calym swiecie. Chca porozmawiac na temat tych zabojstw. Prowadza swoje wlasne sledztwo. Wykorzystuja policje na calym swiecie, zeby prowadzila dochodzenie na ich uzytek. Rozumiesz, co mowie? Sarah rozumiala, przynajmniej tak jej sie wydawalo. Wilson twierdzil, ze zwiazek swobodnie wykorzystywal pewne sily policyjne, moze nawet rzadowe. Jak to bylo mozliwe? -Moge ci powiedziec, gdzie sie odbedzie to zebranie nadzwyczajne. Znam miejsce. Moglbym cie do nich doprowadzic, prosze bardzo... ale pod jednym warunkiem. Musisz mnie stad wyciagnac. Bo oni tego nie zrobia. Wyparli sie mnie. Sarah wpatrywala sie w Nicky'ego Wilsona bez slowa. On tez milczal. W koncu powiedziala mu, ze tak jak obiecala podczas pierwszego spotkania - moze go wyciagnac z Danbury; zapewniono ja, ze jest to mozliwe. Musi tylko opowiedziec wszystko, co wie na temat Nocnego Klubu. Stefanovitch, Atlantic City, NewJersey Stefanovitch mial dwie i pol godziny na przemyslenia, jadac swoja furgonetka na poludnie stanu. Potrzebny mu byl ten czas, by uporzadkowac informacje, ktore uzyskal w ciagu dwoch tygodni trwania dochodzenia.Dzialo sie cos waznego. Mialo dojsc do spotkania Nocnego Klubu i Stefanovitch wiedzial gdzie. Do Stanow Zjednoczonych przyjechalo juz ponad dwunastu szefow swiata przestepczego z calego swiata. Popoludnie bylo piekne. Jesienny wietrzyk lagodnie owiewal zielone pagorki poludniowego Jersey. Patrzac na ten pejzaz, Stefanovitch powaznie sie zastanawial nad sensem zycia w Nowym Jorku i nad sensem swojej pracy. Z jakiejs przyczyny Atlantic City zawsze doprowadzalo Stefanovitcha do stanu nerwowowego niepokoju. Z tego kurortu New Jersey emanowala jakas ponura desperacja. Powodowal to w pewnej mierze wszechwladny tutaj, pozbawiony gustu blichtr: jaskrawe recepcje z nadmiarem zlocen i czerwieni, jak we wloskiej restauracji, zyrandole ze sztucznego krysztalu, ktore wisialy nawet w lazienkach, bozonarodzeniowe dekoracje w srodku lata. Po obydwu stronach autostrady Garden State zaczely sie pojawiac jaskrawe reklamy. Mozna sie z nich bylo dowiedziec, ze najwieksza szansa na wygrana istnieje w kasynie "Harrah", w przystani. Albo w "Golden Nugget". Albo w "Sands". Darmowy parking mial byc zacheta, by przegrac w kasynie setki czy nawet tysiace dolarow. Inna nachalna reklama glosila, ze w Balsy jest elegancka restauracja w stylu kontynentalnym. Dyrekcja "Golden Nugett" chwalila sie, ze wystepuja u nich Steve Wynn i Frank Sinatra. W kasynie "Caesar" grali Slotbusters. Stefanovitch wiedzial, ze w Atlantic City i w Vegas sa dwa rodzaje graczy. Dowiedzial sie o tym od innego gliniarza, ktory sam byl godnym pozalowania, nalogowym hazardzista. Jedni to samotnicy, ktorzy wchodzili do kasyna, zeby uciec z zatloczonego deptaka, schronic sie przed upalem albo przed zrzedliwym wspolmalzonkiem. Drudzy natomiast to showmani, ktorzy egzystowali dzieki tlumom i blichtrowi. Ofiara kasyn padali glownie showmani. Byli to na ogol mezczyzni i kobiety, ktorzy odniesli sukces bez niczyjej pomocy i mieli swoje wlasne, przynoszace zyski firmy. Ci ludzie dysponowali naprawde wielkimi pieniedzmi i byli gotowi przegrac dowolna sume po to tylko, zeby wszyscy widzieli, jak graja. Logika postepowania graczy-showmanow nie miescila sie Stefanovitchowi w glowie, ale to wszystko bylo doskonale wykorzystywane przez poteznych wlascicieli kasyn. Atlantic City istnialo dla potrzeb graczy-showmanow. Dzielnica, ktora jechalo sie nad morze, stanowila labirynt pustych dzialek budowlanych, zabitych dykta budynkow, zaniedbanych apartamentow i domow czynszowych. Na Arctic Avenue w poblizu dworca autobusowego Atlantic City stal rzadek rozbrykanych i zaniedbanych prostytutek. Pomachaly radosnie w strone przejezdzajacej furgonetki Stefanovitcha. Odmachal im. Doszedl do wniosku, ze nazwy ulic wypisane na tablicach mialy sprawiac, by przybysze czuli sie tu bezpiecznie i swojsko. Pochodzisz z poludnia i oto mamy dla ciebie dobra, stara aleje Kentucky albo Tennessee. A przeciez jestes daleko na polnocy, w Atlantic City, w miejscu, gdzie odbywaja sie wybory Miss America prowadzone przez Berta Parksa. Tylko ze teraz aleje Tennessee, Delaware, Illinois wygladaly jak najbardziej zapuszczone miejsca swiata. Przypominalo to Times Square, ale Times Square nie reklamowal sie jako nadmorski kurort. Aleje Pacific i Atlantic byly juz zdecydowanie w lepszym stylu. Na ulicy przewazali zamozni turysci w pastelowych, swobodnych strojach. W koncu na horyzoncie wylonil sie hotel "Tropicana". Za nim "Bally's Park Place". I "Caesar's", gdzie drobni gracze czuli sie jak w domu. "Harrah's Boardwalk". "Golden Nugget". "Trump Plaza", ktory dla Stefanovitcha stanowil dowod, ze Donald Trump wierzy w tych, co przegrywaja. Dalej przy deptaku stal "Resort Intemational", gdzie odbywaly sie czesto turnieje nadawane w sieci ESPN albo w "Szerokim swiecie sportu" ABC. "Caesar's Boardwalk Regency". "Boardwalk Spade". Byly tez starsze hotele, ulokowane kilka przecznic od deptaka. Zachowalo sie kilka oryginalnych malych pensjonatow z werandami dlugimi na pol przecznicy, z zielonymi, drewnianymi fotelami bujanymi, ktore zdawaly sie zyc wlasnym zyciem; ich konserwatywni wlasciciele wygladali tak, jakby tkwili tutaj od poczatku dwudziestego wieku. Teraz w Atlantic City rezydowal Nocny Klub. Syndykat zbierze sie w "Trump Plaza", pomyslal Stefanovitch, dojezdzajac do deptaka w powolnym ruchu popoludniowego sznura samochodow. Podjechal do frontowego wejscia "Tropicany". Wreczyl chlopakowi parkingowemu dziesiec dolarow i poprosil go, zeby samochod byl w pogotowiu. Nie mial zamiaru pokazywac swojej przepustki, zeby mu okazano specjalna troske. Nikt nie mogl wiedziec, ze policja nowojorska i FBI znajduja sie w Atlantic City. -Musi pan podstemplowac te karte w kasynie, prosze pana. Wtedy nie zaplaci pan za parking. Jestem do drugiej i w kazdej chwili moge przyprowadzic samochod, prosze pana. -Dzieki. Mam nadzieje, ze dzis wieczorem dopisze mi szczescie - stwierdzil Stefanovitch. Usmiechnal sie do usluznego dzieciaka, ktory juz zauwazyl wozek na tylnym siedzeniu. -Pomoc panu z tym, prosze pana? -Nie trzeba. Dziekuje. -To po Wietnamie, prosze pana? -Nie. Po wizycie w sklepie przy Czternastej ulicy. - FBI i policjanci zajeli przylegajace do siebie apartamenty na dziewietnastym pietrze "Tropicany". Zarejestrowali sie jako dyrektorzy, ktorzy przybyli na konferencje zorganizowana przez Thompson Electronics, firme, ktora kupila RCA. Gdy pojawil sie Stefanovitch, do drzwi podszedl David Wilkes z FBI. W srodku musialo sie juz znajdowac ze czterdziestu detektywow i policjantow. Teleksy i komputery IBM pracowaly na rownie duzych obrotach jak automaty do gry w kasynie na dole. -Jezu Chryste - jeknal Stefanovitch, wjezdzajac do zatloczonego apartamentu. - Tu jest gorzej niz w kasynie. Uscisneli sobie z Wilkesem dlonie. Wilkes byl przyjacielem policji nowojorskiej i prawdziwym profesjonalista: zawsze przygotowany, pedantycznie dokladny, nie mial do niczego i do nikogo pretensji. Wilkes odznaczal sie rowniez subtelnym poczuciem humoru, co bylo niezwykle w wypadku faceta z FBI. -Uwazasz, ze tylu pomocnikow ci wystarczy? - Stefanovitch rozejrzal sie po zatloczonym apartamencie z ironicznym usmiechem. -Mam za malo swoich ludzi, a za duzo wszystkich innych. - Wilkes pochodzil z Wirginii i mowil miekkim akcentem. - Najwiecej jest z departamentu policji w Atlantic City. To tak jakby otrzymac pomoc od policyjnych oddzialow posilkowych - ciagnal. - Te chlopaki z policji stanowej New Jersey swietnie by sie spisaly, gdyby chodzilo o zabezpieczenie koncertu Bruce'a Springsteena. John Stefanovitch wyjrzal przez lsniace, wielkie okna wychodzace na "Trump Plaza". -A co z naszymi przyjaciolmi, ktorzy zatrzymali sie u Trumpa? Kogo do tej pory zauwazyliscie? Ciekawa ekipa? -Och, jasne. Na razie z tuzin grubych ryb i trzy razy tyle ochroniarzy. Prowadzimy rejestr i przepuszczamy te liste przez glowny komputer w Waszyngtonie. Lacza komputerowe, Stef, nie ma nic lepszego. W apartamentach na samej gorze "Trump Plaza" pojawily sie rzesze pieknych kobiet. Maja tu naprawde niezle panienki. -Tak, od samego poczatku krecily sie w tej sprawie rozne damy. Watpie, zeby to byl przypadek, ze wszystko zaczelo sie w "Zachecie". -Swiat wciaz sie toczy dzieki seksowi. Wiesz, kiedys marzylem o takiej akcji. A ty? Stefanovitch nadal patrzyl na deptak w Atlantic City, na "Trump Plaza" i po prostu w dal. -Kiedys... tak. Ale od dwoch lat juz nie - odpowiedzial w koncu. - Jest takie miejsce, ktore nazywa sie Long Beach. Tam byla moja akcja zyciowa. Nie spelnila moich oczekiwan. -Uwazam, ze oficjalne spotkanie jeszcze sie nie zaczelo. Szefowie wciaz przybywaja. To podniecajace uczucie, gdy te wszystkie grube ryby sie tu zjawiaja... gdy sie ich tylu widzi w jednym miejscu. -Tak. A bedzie jeszcze lepiej. Zjada tu wszyscy. I my tez bedziemy na miejscu. Troche mi to przypomina koscielne potancowki. Kiedys na cos takiego chodzilem. Isiah Parker, Atlantic City Isiah Parker zarejestrowal sie w "Trump Plaza" pod falszywym nazwiskiem. Detektywi Jimmy Burke i Aurelio Rodriguez zamieszkali w innych hotelach przy deptaku; Burke w "Bally's", a Rodriguez w "Resorts Intemational". Czekali na ostatnie zadanie: na nazwisko... albo na nazwiska.W "Trumpie", w pokoju z widokiem na morze, Parker rozpakowal czarny worek marynarski, w ktorym mial robocze ubranie i potrzebne przedmioty. Sprawdzil i wyczyscil swoja dwudziestkedwojke, rewolwer przydzialowy z nowojorskiego departamentu policji. Poznym popoludniem przymocowal lekka naramienna kabure. Podczas pracy na dole, w recepcji, bezowa sztruksowa marynarka miala zakrywac bron. Jeszcze raz mial brac udzial w tajnej akcji. Kto, do licha, jest jej celem? Skad ta tajemnica utrzymywana do ostatniej chwili? Charles Mackey obiecal skontaktowac sie z nim po dwudziestej trzeciej. W "Trump Plaza" znajdowal sie juz tuzin waznych szefow gangow. Przybyli tu z powodu niedawnych zabojstw w Nowym Jorku, w Palermo, Londynie i Hongkongu; A dlaczego on tu sie znalazl? Latwo bylo zniknac w przelewajacym sie tlumie na parterze "Trumpa". Parker okazal niedbale zainteresowanie maszynami do gry, gdzie szybko stracil garsc zetonow po dwadziescia piec centow i po dolarze. Przeszedl do stolikow, przy ktorych grano w kosci i w blackjacka. Wloczyl sie od niechcenia, jakby nie mial zadnego celu, jak przystalo na normalnego faceta na wakacjach. Byl pewien, ze nikt nie zwraca na niego uwagi. Jednoczesnie zauwazyl kilku ochroniarzy "Trumpa". To bylo dosc trudne zadanie: wyluskac z tlumu jednego po drugim i zapamietac ich twarze. Parker zauwazyl latynoskiego kelnera wchodzacego do malej windy na polpietrze. Gdy pusta winda zjechala ponownie, wsiadl do niej i pojechal do piwnicy. Wiedzial, ze sztuka przebywania w miejscu, w ktorym sie nie powinno przebywac, polega na sprawianiu wrazenia, jakby obecnosc tam byla zupelnie naturalna. Gdy mijal kuchnie hotelowa, zza wahadlowych drzwi wytoczyl sie wozek pelen jedzenia. Parker poszedl krok w krok za starszym, tegim czarnym kelnerem, ktory kiwal sie na boki przy kazdym kroku. -Czy tu na dole jest gdzies silownia dla panow? - spytal kelnera, ktory spojrzal na niego zdziwionym. -Tak, prosze pana. Silownie dla panow i dla pan. Prosze isc przed siebie. To bedzie po prawej stronie. -W apartamentach na gornym pietrze chyba jest jakies przyjecie? - ciagnal Parker niedbale. Kelner odwrocil wzrok i milczal. Dopiero po kilku krokach odezwal sie znowu: -Ci dzentelmeni lubia wydawac pieniadze, to pewne. I kazdy z nich jest tutaj na koszt firmy. Wie pan, co to znaczy? Za darmoche. To musza byc wazni faceci. -Odnosze wrazenie, ze w hotelu panuje napieta atmosfera. -Latem tak jest przez caly czas. Musze spadac. Nie wyglada pan na kogos, kto musi korzystac z silowni. Parker rozesmial sie. Stal teraz z kelnerem przy windach dla personelu. Troche przeciagnal strune. Zapalil papierosa. -Wiec na gorze sa wazni faceci, co? Pewnie pana przeszukuja, kiedy pan wchodzi do apartamentu? Wie pan, sam kiedys bralem udzial w czyms takim. W Las Vegas. Jak bylem w wojsku. Sluzylem w Fort Sills w Oklahomie. -A, w Fort Sills. Nie przeszukuja mnie. Nie boja sie takiego starego tlusciocha jak ja. Daja niezle napiwki. Nawet ci faceci, ktorzy dla nich pracuja, daja dobre napiwki. W czyms takim na pewno pan nie bral udzialu.Winda w koncu przyjechala i starszy kelner wepchnal do niej wozek, a potem wszedl sam. Parker pomachal do niego niedbale. Kelner nie zadal sobie trudu, zeby odwzajemnic gest. Isiah Parker odwrocil sie od windy i skierowal do jednego z siedmiu tuneli, ktore biegly pod hotelem. Zastanawial sie nad sprawami, o ktorych zdazyl sie dowiedziec krazac po "Trump Plaza" i zadajac pytania. Po pierwsze, do apartamentu na najwyzszym pietrze prowadzila prywatna winda. Windy byly strzezone, a straz zmieniala sie co dwie godziny. Nastepna zmiana miala nastapic o dwunastej. Na ostatniej kondygnacji znajdowal sie oddzielny bar, ktorego zawartosc uzupelniano dwa razy dziennie. Mozna by tam dotrzec rowniez schodami przeciwpozarowymi, ktore byly wprawdzie mocno strzezone, ale prawdopodobnie latwiej daloby je opanowac niz winde. Hotel "Trump Plaza" byl pelen gosci. Donald Trump kupil ten hotel od Harraha i przebudowal z jedna mysla: by przejac piec tysiecy zacieklych hazar" dzistow, ktorzy grali w "Golden Nugget" i w "Caesar's". Ulepszyl program rozrywkowy, zatrudniajac zamiast Norma Crosby'ego i Mitzi Gaynor Diane Ross i Franka Sinatre. Dla najwazniejszych graczy, ktorzy chcieli byc traktowani jak gwiazdy filmowe odwiedzajace hotel-kasyno, zbudowano szescdziesiat piec luksusowych apartamentow. Oczywiscie czlonkowie syndykatu zaliczali sie do najwazniejszych gosci. Cale zastepy hotelowych kelnerow jezdzily obsluzyc gosci najwyzszego pietra przynajmniej z pol tuzina razy w ciagu ostatnich osmiu godzin. Parker teraz musial sie dowiedziec, kogo ma dosiegnac. Ktory z szefow swiata przestepczego stanowi cel? Zastanawial sie, kto podejmuje ostateczna decyzje, i to moze nawet w tej chwili. Tuz po dwudziestej drugiej Isiah Parker w koncu wyszedl z hotelu. Powedrowal zatloczonym deptakiem na pomoc, w strone miejsca, gdzie kiedys znajdowalo sie slynne Stalowe Nabrzeze. Caly czas poruszal sie wraz z tlumem. Tak bylo bezpieczniej. Ksiezyc wiszacy nad oceanem mial zolty, maslany odcien i swiecil wyjatkowo jasno. Stalowoszara woda z odbijajacym sie w niej ksiezycem wygladala wspaniale, ale dzis Parker nie mogl sie skupic na podziwianiu widoku. Kolorowy plakat reklamujacy hotel "Bally's" donosil z duma, ze w sobote wystapi tam Diana Ross. Parker byl kiedys jej wyjatkowo napalonym fanem. Od jakiegos czasu takie rzeczy nie mialy dla niego znaczenia. Teraz liczyla sie tylko tajna akcja. Parker wiedzial, ze przydzielono mu to zadanie ze wzgledu na okropna smierc brata. Charles Mackey i komisarz policji wykorzystywali go, ale przynajmniej tego nie kryli. W Atlantic City mieli sie zebrac najwazniejsi szefowie mafii, a on w ciagu najblizszej doby mial zlikwidowac jednego z nich. Ale ktorego? I jak mial tego dokonac? Gdy Parker dotarl do "Resorts mtemational", ostatniego staroswieckiego hotelu przy deptaku, byl odretwialy ze zmeczenia. Ziewnal, az cos trzasnelo mu w szczece. Mial juz wracac do "Trumpa", gdy dostrzegl cos, co nim wstrzasnelo. Ukryl sie szybko sie w salonie gier. Ciarki przeszly mu po plecach. Przygotowal sie na najgorsze. Deptakiem od strony "Trump Plaza" podazal policjant, ktorego znal z widzenia. Poruszal sie szybko na wozku inwalidzkim. W Atlantic City przebywal porucznik John Stefanovitch z wydzialu zabojstw. Funkcjonariusz prowadzacy dochodzenie w sprawie zabojstw Alexandre'a St.-Germaina i Olivera Bamwella spedzal tutaj weekend. Isiah Parker watpil, zeby Stefanovich przyjechal poplywac. John Stefanovitch, "Tropicana" Stefanovitch zrobil sobie polgodzinna przerwe. Chcial odpoczac od obserwacji prowadzonych w "Tropicanie". Wyjechal na deptak, zeby rozjasnic mysli oraz zaspokoic ciekawosc, jak tez teraz wyglada Atlantic City.Dwadziescia minut pozniej wrocil do "Tropicany", odswiezony i gotow dalej prowadzic obserwacje. Przebral sie w czysta koszule, skropil woda kolonska i czekal. Zawsze to czekanie. Apartament hotelowy w "Tropicanie" przypominal siedzibe partii politycznej podsumowujaca katastrofalne wyniki wyborow. Wszystkie meble odsunieto od okien. Rozmaite niezwykle pozyteczne rzeczy, jak chromowane lampy nocne, fotele, stoliki ze szklanymi blatami, zostaly zlozone na dwoch stosach pod scianami. Ludzie z FBI, wyposazeni w potezne lornetki, siedzieli na ustawionych rzedem krzeslach z jadalni i obserwowali apartamenty na najwyzszym pietrze "Trump Plaza". Zuzyte kubki po kawie i tluste opakowania od kanapek poniewieraly sie po calym pokoju, ale najwiecej lezalo ich wokol krzesel. Federalni nie tylko obserwowali bezczynnie apartamenty na szczycie "Trump Plaza". Spotkanie syndykatu mialo byc rejestrowane przy uzyciu kamer i aparatow fotograficznych oraz czulych mikrofonow kierunkowych. Nie zaczelo sie jeszcze dziac nic szczegolnego. Reszta bossow swiata przestepczego miala dotrzec dopiero jutro rano. Byl miedzy nimi prawowity nastepca tronu z Europy i Krol Krolow na Wschodzie, ktory mieszkal w Makau. Stefanovitch wrocil na swoje miejsce przy jednym z przyciemnionych panoramicznych okien. Zalozyl potezne czarne sluchawki i zaczal przysluchiwac sie rozmowom gangsterow w sasiednim budynku. Zasadzki sa najgorszym z policyjnych doswiadczen, rozmyslal sluchajac nakladajacych sie na siebie, elektronicznych sygnalow i strzepow rozmow. Siedzi sie i czeka. Czlowieka ogarnia uczucie, jakby zamienial sie w zimny kamienny slup. A moze tym razem bedzie troche inaczej? Zasadzka w Atlantic City, przynajmniej teoretycznie, byla spelnieniem marzenia kazdego policjanta. Wygladalo to tak, jakby cala ta sytuacja zostala przygotowana specjalnie dla nich, zeby mogli sobie posluchac rozmow prowadzonych miedzy najwiekszymi gangsterami swiata. W jakis sposob wszystko to bylo zbyt latwe, co niepokoilo Stefanovitcha. Martwilo to rowniez Davida Wilkesa z FBI i prawdopodobnie nie dawalo spokoju zadnemu z czuwajacych tutaj agentow czy policjantow. Nocny Klub po drugiej stronie Texas Avenue znajdowal sie w odleglosci osiemdziesieciu, moze stu metrow od nich. Niemal jakby specjalnie tak to zaaranzowano, by policja mogla sobie siedziec i sluchac. Ale dlaczego? Nie wiadomo. Stefanovitch sluchal z zamknietymi oczami tych wszystkich obcych, gardlowych glosow. Byl to dziwny dzwiek. W koncu zdjal sluchawki i powiesil je sobie na szyi. Cos nie dawalo mu spokoju. Nie mogl dojsc co. Moze dlatego, ze zasadzka wydawala sie zbyt idealna. I ta informacja od Nicky'ego Wilsona... To bylo zbyt ladne, zbyt czyste, jak symulowana akcja na zajeciach w akademii policyjnej. Nagle Stefanovitch uprzytomnil sobie, kiedy i gdzie mial takie uczucie. Te same niepokojace mysli i serce walace jak mlotem. Czul sie zupelnie tak samo, jak podczas tej mroznej nocy w Long Beach, na chwile przedtem, zanim wpadl w pulapke. Sarah McGinniss, "Tropicana" Sarah przyjechala do Atlantic City na wgniecionym tylnym siedzeniu jasnoniebieskiego buicka nalezacego do departamentu policji. Zamierzala obejrzec sobie akcje Appalachia II, jak nazywano te operacje w komendzie glownej policji.Okolo dwudziestej drugiej trzydziesci dojechali w okolice promenady w Atlantic City i ruszyli lsniaca Pacific Avenue. Za Brighton samochod skrecil i zatrzymal sie niemal na betonowych slupkach przy zasmieconym, obskurnym wejsciu dla pracownikow i dostawcow na tylach "Tropicany". Jeden z detektywow siedzacych na przednim siedzeniu wyskoczyl z samochodu i pospieszyl otworzyc przed Sarah drzwi. W nowojorskim departamencie policji wciaz sluzyli dzentelmeni. -Bardzo przepraszam za ten brud. To wejscie sluzbowe - usprawiedliwil sie policjant. - Boja sie, ze ktos moglby pania rozpoznac. -Rozumiem, Frank - odparla. - Nie pierwszy raz bede wchodzic do hotelu tylnym wejsciem. I pewnie nie ostatni. Dzieki za podwiezienie i za towarzystwo. Sarah pojechala na gore winda dla personelu. Nie zalowala, ze ominela palmy w doniczkach i sztuczny blekitny wodospad w recepcji "Tropicany". Moze przy innej okazji. David Wilkes porzucil towarzystwo mezczyzn w szarych garniturach i powital ja w wejsciu do pokoju obserwacyjnego. Gdy Sarah wymieniala uscisk dloni z pracownikiem FBI, zauwazyla Stefanovitcha. Mial na uszach czarne sluchawki i obserwowal budynek Trumpa, jak doswiadczony gracz na wyscigach. Zdawal sie w swoim zywiole. Sarah juz dwukrotnie miala okazje spotkac Wilkesa, gdy zbierala materialy do Klubu. Napisala dwa rozdzialy na temat jego Komisji do spraw Przestepstw. Lubila tego czlowieka. Twardo stapal po ziemi. Rozmawiajac z Wilkesem, Sarah przyjrzala sie otoczeniu. Widziala ruch wewnatrz budynku Trumpa, po drugiej strome ulicy. Sprawialo to wrazenie, jakby dwa zespoly przygotowywaly sie do spotkania z niewyjasnionego powodu. -Tutaj, w apartamentach, szyby sa ze szkla odblaskowego. Dlatego miedzy innymi wybralismy to miejsce. Nie widza nas. Wykorzystujemy specjalne mikrofony kierunkowe, wiec nie doszukaja sie tez zadnych pluskiew. Na razie idzie niezle. -To niesamowite, ze obserwujecie cos, czego nie powinniscie widziec. -Wszystko uklada sie lepiej, nizbym oczekiwal. Udalo nam sie sprowadzic najlepszy sprzet podsluchowy. Wlasciwie... to az za dobrze. Sarah w koncu wskazala na druga strone pokoju. -Jest tam ktos, kogo znam. Przywitam sie z nim. -W porzadku. Ja jednak bym sie nie przyznawal do znajomosci z tym leniem. Chwile pozniej Sarah podeszla do Stefanovitcha i zdjela mu z glowy sluchawki. -Czy to ty przyslales mi osobiste zaproszenie, zebym mogla to zobaczyc? Jesli tak, to chce ci podziekowac. Stefanovitch powoli odwrocil siew wozku. Tym razem, dla odmiany, usmiechal sie. -No, jest juz kronikarz, to chyba mozemy zaczynac. Przysun sobie tamto krzeselko. Mozesz tu siedziec i ogladac Nocny Klub w akcji. Tak naprawde wyglada czuwanie. Sarah wziela najblizsze krzeslo i postawila obok Stefanovitcha. -A wiec to sie dzieje naprawde, co? -No coz... Sa tu wszyscy. To musi byc Klub. Tino Deluna z Miami. Ten Hsu-shire z Hongkongu. Daniel Steinberg z Londynu i z Paryza. Wszyscy wielcy ludzie mafii. Nie wiem, co bedzie dalej. Sarah szybko przekonala sie, ze "czuwanie" przypomina chinskie tortury. Po raz pierwszy zrozumiala, na czym polega policyjna zasadzka. Po trzech i pol godzinie siedzenia, podczas ktorych przysluchiwala sie banalnym i niewybrednym rozmowom w "Trump Plaza", miala dosc. Szwendala sie bez celu po apartamencie "Tropicany". Pogadala troche z Wilkesem, potem wrocila do Stefa. Rozmawiali o wszystkim - o mafijnych ojcach chrzestnych i o nocy, kiedy Stefanovich widzial przy Stalowym Nabrzezu nurkujacego konia, co bylo dla niego niezapomnianym przezyciem. -Tak wygladaly rozrywki rodzinne w czasach, gdy jeszcze istnialy rodziny - skomentowal. Sarah podszkolila sie przez ten czas w czuwaniu - potrafila teraz lepiej nasluchiwac, lepiej sie koncentrowac - ale kilka minut po trzeciej postanowila polozyc sie na chwile na jednej z kozetek w przyleglym apartamencie. Stefano-vitch wlasnie objal kolejna dwugodzinna wachte. Zdawal sie czerpac sily z tego, co slyszal w "Trump Plaza". I tak od czasow nocnej strzelaniny w Long Beach cierpial na bezsennosc. Siedzac przy odblaskowym, panoramicznym oknie w "Tropicanie", Stefa-novitch nastawial mikrofon na rozne kierunki. Mafiosi nie rozmawiali o niczym, co warte bylo nagrywania. Znow zaczal sie zastanawiac. Cos w tym zebraniu nadal go niepokoilo. Okolo czwartej nad ranem Sarah pojawila sie znowu. Odwrocil sie, kiedy dotknela jego ramienia. Owinieta w brazowy hotelowy koc, sprawiala wrazenie zaspanej i zadowolonej. Odzyly wspomnienia z jej domku nad morzem. -Czy ty nigdy nie spisz? - zapytala. Stefanovitch potrzasnal glowa. -Nie dzisiaj. -To dziwne. Teraz wszystko tam wydaje sie takie spokojne. -W tamtym hotelu tkwi wiekszosc ludzi, ktorzy organizuja przestepczosc na swiecie. Nie moze tam byc zbyt spokojnie. Po drugiej stronie, na najwyzszej kondygnacji, trwala rozmowa pomiedzy kilkoma szefami mafii. Przybyli z roznych stref czasowych i najwyrazniej nie mieli zamiaru isc spac, zeby pozbyc sie zmeczenia wywolanego roznica czasu. Stefanovitch przewertowal sterte fotografii. Na odwrocie kazdego zdjecia widnialo nazwisko i krotki opis. Jeden z ochroniarzy "Trump Plazy" przeszedl przed oknem. Zatrzymal sie nagle. Mial ogromne, sumiaste wasy, troche jak prezenter telewizyjny Gene Shalit, tyle ze pokryta glebokimi dziobami twarz ochroniarza byla znacznie mniej przyjazna. Sumiasty Was zdawal sie wpatrywac prosto w "Tropicane". Patrzyl tuz ponad miejscem, w ktorym siedzieli Stefanovitch i Sarah. -Nie widzi nas - wyszeptal Stefanovitch. Jednak nie mogli pozbyc sie wrazenia, ze ochroniarz im sie przyglada. -Cos widzi. Zastanawiam sie, co sie dzieje w glowach tych ludzi? To przeciez do nich sie najpierw strzela. -Jakos nie moge wzbudzic w sobie wspolczucia. Stefanovitch ziewnal i potrzasnal glowa. Zaczynalo go ogarniac zmeczenie. Na samym poczatku wachty. -Dlaczego sie nie polozysz? - spytala Sarah. - Ja cie zastapie. Idz. Juz sie zupelnie rozbudzilam. -Wyglada na to, ze oni tez nie maja zamiaru isc spac. Zamowili wiecej jedzenia - powiedzial Stefanovitch i ziewnal znowu. - Moj dziadek nazywal takich ludzi obibokami. A teraz oni rzadza swiatem. Obiboki. Po drugiej stronie w apartamencie na najwyzszym pietrze pojawili sie dwaj kelnerzy hotelowi ubrani w biale marynarki. Jak zwykle przyniesli srebrne tace, dzieki ktorym potrawy dostarczane do pokojow nie stygly. Za kelnerami wszedl ten sam ochroniarz, ktory wczesniej stal przy panoramicznym oknie. Powrot Sumiastego Wasa. -To smieszne, jak czlowiek po jakims czasie zaczyna sie identyfikowac z ludzmi, ktorych obserwuje podczas czuwania - usmiechnal sie Stefanovitch. -Ja bym sie chetnie zidentyfikowala z jakims sniadaniem. Nie jadlam kolacji. Jaja na szynce! Mmm, pycha. A tamto, co to jest? Parowki? Jezu, jak to wspaniale wyglada. Obsluga hotelu systematycznie zdejmowala potrawy z tac. Kelnerzy dostarczajacy posilki do pokojow uwielbiali te czynnosc. Zdejmujemy pokrywke. A oto czerwona rozyczka w wazoniku. Stefanovitch przypomnial sobie, ze sam tez nie jadl. Przestepstwo to dochodowy interes. Przypomnial sobie scene z Francuskiego lacznika. Gene Hack-man stoi na zimnie przed jakas elegancka francuska restauracja na Manhattanie, a Zabojad Numer Jeden wraz z kolega siedzaw srodku i pochlaniaja wszystko, co znajduje sie w zasiegu wzroku. Jeden z kelnerow podszedl do rzedu panoramicznych okien. Zdawalo sie, ze spojrzal na "Tropicane". A moze swiatlo switu mialo wlasciwosc, ktora pozwalala mu przejrzec na wylot szyby "Tropicany"? -Myslisz, ze cos odkryli? - spytala Sarah. -Nie sadze... Nagle Stefanovitch podskoczyl na wozku. -Nie! Hej! Nie rob tego, polglowku. Hej. Hej! Kelner w "Trump Plaza" zaciagal kotary. -Cholera - wymamrotal Stefanovitch. Nastawil glosniej odbior w sluchawkach. -Odczep sie od tych zaslon, kretynie. - Sarah podeszla do panoramicznego okna. Przytknela nos do szyby. - Co teraz mowia? Jak apetycznie wygladaja omlety i nowalijki? Stefanovitch wsluchiwal siew glosy plynace ze sluchawek. Naprawde rozmawiali o jedzeniu. Nagle w apartamencie w "Trump Plaza" ktos wrzasnal. W sluchawkach zabrzmialo to przerazajaco. -Co do... - wycedzil Stefanovitch. Ktos w apartamencie po drugiej stronie krzyczal: -O Boze, nie! Nie! Rozlegly sie strzaly. W sluchawkach rozbrzmiewalyechem glosne krzyki. Stefanovitch zerwal sluchawki z glowy. -Ktos wlasnie zaatakowal apartament w "Trump Plaza"! - wrzasnal. Sarah pobiegla po Davida Wilkesa. Stefanovitch nie poruszal sie tak szybko od dwuch lat. Serce mu walilo. Nic nie rozumial. Wsiadl do pierwszej windy. Ludzie z FBI z zaskoczonymi minami przypinali pistolety. David Wilkes w rozpietej koszuli byl z nimi. Wciaz mial zaspane oczy. Winda zatrzymala sie i federalni ruszyli prz recepcje "Tropicany". Stefanovitcha pozostawili samemu sobie. Ruszyl do przodu tak szybko, ze jego wozek prawie oderwal sie od podlogi. Gdy znalazl sie przed hotelem, w twarz uderzyla go chlodna bryza od oceanu. Byl caly mokry od potu: szyja, wlosy, plecy koszuli. Kiedy dotarl na druga strone Texas Avenue, przypomnial sobie o krotkofalowce. -Tu Stefanovitch. Co sie dzieje, do diabla? Zadnej odpowiedzi. Dotarl do szklanych drzwi bocznych, prowadzacych do "Trump Plaza". Dwaj straznicy blokowali wejscie. -Nie wolno tu wchodzic - warknal jeden z nich. -Policja! - Stefanovitch blysnal odznaka. Wpuscili go, jeszcze bardziej zdezorientowani niz on. W holu roilo sie od przerazonych postaci odzianych w szlafroki i pizamy, naplywajacych do recepcji. Ludzie wymieniali sie informacjami: "Na gorze byla strzelanina!" "Nie, to pozar". "Mowie ci, ze to pozar w tej cholernej kuchni. Stefanovitch odszukal ekspresowa winde do apartamentow na ostatniej kondygnacji. W windzie znow sprobowal skorzystac z krotkofalowki: -David? David? - krzyczal. Od Wilkesa nie bylo zadnej odpowiedzi. Co on zastal na gorze? Dlaczego nie odpowiadal? Co tam sie stalo? Otworzyly sie wyciszane drzwi windy. Stefanovitch rozpoznal gryzacy zapach kordytu. Wjechal przez otwarte drzwi apartamentu. Caly pokoj zascielaly trupy. Przerazajaca scena. Nocny Klub. Isiah Parker, "Trump Plaza" Na stoliku przy lozku Isiaha Parkera zadzzadzwonil telefon. Parker uchylil powieki i siegnal do sluchawki.-Isiah! Ktos zaatakowal apartament w "Trump Plaza" - uslyszal. Rozpoznal glos Jimmy'ego Burke'a. -Powtorz! -Wtargneli z bronia polautomatyczna. W calym hotelu pelno agentow FBI i glin - ciagnal Burke. -Kto i gdzie wtargnal z bronia polautomatyczna? O czym ty mowisz? -Musimy splywac z Atlantic City. Powinnismy wyjechac oddzielnie, tak jak przyjechalismy. Zajme sie Aureliem. -Dobra, rozumiem - odparl Parker. Wydawalo mu sie, ze Burke mowi z sensem, choc nie byl pewien. W koncu wyskoczyl z lozka, pomknal do lazienki hotelowej i wsadzil glowe pod kran, by zimna woda go rozbudzila. Potwierdzaly sie jego najgorsze obawy i podejrzenia. Dlaczego Charles Mackey do niego nie zadzwonil? Co z Burke'em i z Aureliem Rodriguezem? Jak ktos inny mogl zaatakowac "Trump Plaza"? I kto to byl? Dziesiec minut pozniej Parker byl jednym z kilkuset gapiow stojacych przed "Trump Plaza". Wielu z nich wciaz mialo na sobie pidzamy. Niektorzy wlozyli buty, inni byli boso. Wszyscy mieli przerazone twarze. W alejach Missisipi i Arkansas tloczyly sie radiowozy i karetki pogotowia. Nieoznakowane samochody policyjne staly we wszystkich bocznych uliczkach. Parker przyjrzal sie zablokowanemu wejsciu do "Trump Plaza". Spojrzal na ostatnie pietro, gdzie wszystkie szyby wylecialy od strzelaniny. Desperacko usilowal odgadnac, co sie stalo. Zaskoczylo go, ze nigdy nie zostal mu wyjawiony cel jego dzialania w Atlantic City. Zastepca komisarza Mackey, nie zadzwonil po dwudziestej trzeciej, jak kilkakrotnie obiecywal. Ludzie na deptaku rozmawiali miedzy soba przerazeni, ale nie bez czarnego humoru. Sytuacja byla dosc przewrotna; przypominala program telewizyjny "Sobotnia noc na zywo". -Kogo, do diabla, zastrzelili? - spytal grubas w jaskrawym szlafroku. - Pieprzonego Wayne'a Newtona? -Wayne'a Newtona? Powinni go byli zastrzelic po tym przedstawieniu, ktore wystawil wczoraj wieczorem w "Caesar's". Parker zaczal sie pomalu wycofywac z niespokojnego, falujacego tlumu. Po drodze zauwazyl porucznika Johna Stefanovitcha, jak opuszczal budynek "Trump Plaza", popychajac wozek ze wscieklym zdecydowaniem. Sprawial wrazenie oszolomionego i wyczerpanego. Co sie stalo? Parker zszedl z deptaka po stromych kamiennych schodach. Musial zaczac trzezwo myslec. Nie ma nic lepszego niz trzezwe myslenie i logika. Uslyszal cichy jek, pelen strachu i niepewnosci. Trwalo kilka sekund, zanim sobie uswiadomil, ze to jego wlasny glos. Dotknal rewolweru ukrytego pod marynarka. Szedl dalej niesamowita ulica, pelna dziwnych ksztaltow. Z trudem dostrzegal paliki znakow drogowych, hydranty, puszki na smieci, karoserie zaparkowanych samochodow, rozchwiane zarysy drzew. Okazalo sie, ze nie potrafi sobie poradzic z wlasnym szokiem. Przynajmniej nie w tej chwili. Usilowal sobie wszystko uporzadkowac Pracowal jako tajniak. Czekal na specjalne rozkazy z Nowego Jorku, bezposrednio z komendy glownej. Ktos uderzyl na "Trump Plaza". Kto? Szok wciaz dzialal w systemie nerwowym Parkera, wysylajac coraz nowe fale adrenaliny. Bezustannie odtwarzal w myslach rozmowe telefoniczna z detektywem Jimmym Burke'em. "Ktos zaatakowal apartament w <>!" - mowil Jim. Bol scisnal mu zoladek. Parker byl zbyt wyczerpany, by sie kontrolowac. Przeszedl wzdluz Indiana Avenue do nastepnej przecznicy i wszedl w ciemny zaulek pomiedzy budynkami czynszowymi. Zaulek cuchnal uryna i butwiejacymi smieciami. Parker wyjal kieszonkowy dyktafon. Musial to gdzies zarejestrowac. Zaczal mowic roztrzesionym, niepewnym glosem. Czul sie, jakby popadal w obled. Ale czy to byl obled? Dlaczego Mackey nie zadzwonil? -Rejestr przebiegu obserwacji. Godzina czwarta trzydziesci nad ranem. Mowi detektyw Isiah Parker... Ktos przed chwila zaatakowal apartament w "Trump Plaza". Wydarzylo sie to okolo trzydziestu minut temu. Policjanci z Nowego Jorku i agenci FBI wkroczyli do hotelu okolo czwartej nad ranem. Jak, do diabla, dotarli tam tak szybko? Skad sie wzieli w Atlantic City? -Oficer Burke, Rodriguez i ja opuszczamy Atlantic City - rzucil do dyktafonu. Zatrzymal sie u wylotu zaulka i rozejrzal po Indiana Avenue. Ulica byla dziwnie spokojna, szczegolnie w porownaniu z zamieszaniem trwajacym zaledwie cztery przecznice dalej. Nagle w gorze ulicy cos sie poruszylo. Ten niespodziewany ruch kazal Parkerowi znieruchomiec. Ktos szedl po chodniku, niemal dokladnie obok miejsca, gdzie Parker zaparkowal samochod. Nie byl jeszcze pewien, kto to taki. Wytezal w ciemnosci wzrok. Gardlo mial suche i obolale. To moga byc ludzie mieszkajacy w sasiedztwie, pomyslal. Albo jakis uliczny cpun czy inny swir. Odor z zaulka dopadl Parkera az tutaj. Bezszelestnie wycofal sie miedzy domy i przeszedl spiesznie czterdziesci czy piecdziesiat metrow do Illinois, ulicy biegnacej rownolegle do Indiana Avenue. Chcial dotrzec z powrotem do Indiana, ale za plecami mezczyzny, ktory dlubal przy jego audi. Parker spojrzal w nastepny zaulek. Znow zobaczyl jakis ruch. W cieniu znajomym lukiem poruszyl sie czerwony ognik papierosa. Z przodu, po lewej stronie... Na koncu zaulka widac bylo wyrazna sylwetke czlowieka, ktory czekal obok samochodu Parkera. Byl w odleglosci zaledwie dwudziestu, trzydziestu metrow. Z podupadlego baru o przecznice dalej padalo nikle swiatlo. Neonowa poswiata wystarczyla, by Parker stwierdzil, ze to mezczyzna. Znow zaczal sie powoli przesuwac do przodu. Byl juz o dziesiec metrow od tego czlowieka. Wyciagnal swoja dwudziestkedwojke. Kto to byl, u diabla, ta postac majaczaca w zaulku? -Stoj! Nie ruszaj sie! - zawolal w koncu. Cien padl na ziemie i przyjal profesjonalna postawe strzelecka. -Tu Parker - krzyknal Isiah, zdradzajac swoja tozsamosc. Czlowiek nie zwrocil na to uwagi. Strzelil i naboj ze swistem minal Parkera. Parker intuicyjnie pociagnal za spust. I jeszcze raz. Obydwa strzaly byly niecelne. -Nie strzelaj, Isiah. Nie strzelaj, na milosc boska! Parker rozpoznal ten glos i zatkalo go. Czul sie jak sparalizowany strachem. To byl Jimmy Burke. Jego wlasny partner strzelal do niego z premedytacja. Burke nagle rzucil sie do ucieczki. Parker mogl strzelic, ale nie zrobil tego. Zbyt wiele bylo znakow zapytania. Zreszta nawet gdyby chcial, nie potrafilby strzelic do Burke'a. Popedzil wzdluz zaulka za Jimmym. Ze zmeczenia przed oczami pojawily mu sie mroczki i czesciowo przeslonily pole widzenia. Zatrzymal sie nagle, gdy zobaczyl przed soba cialo: ciemny ksztalt skulony obok pojemnikow na smieci. Bylo wystarczajaco duzo swiatla, by przyjrzec sie twarzy lezacego czlowieka. Czupryna czarnych, kreconych wlosow, dlugi, haczykowaty nos, dwie czarne dziury w czole. Aurelio Rodriguez zostal zamordowany. Noc znow rozdzieraly syreny policyjne. Parker poczul wielki zamet w glowie, a w koncu zaczal biec. Potykajac sie, uciekal przed policja czy przed kimkolwiek, kto go scigal. Zniknal w ciemnosci Atlantic City. Minal New York Avenue, Baltic Avenue. Strach i poczucie bezsilnosci sprzed kilku minut zaczynaly sie zmieniac w gniew. John Stefanovitch, Minersville,Pensylwania Byl swiadkiem masakry. Slyszal okropne krzyki smierci. Spokojnie, nie przesadzaj, mowil Stefanovitch do siebie. Niech wszystko sie najpierw uspokoi, wtedy sprobujesz to uporzadkowac. Na koncu kretej drogi, zza brudnej przyczepy do przewozu wegla, za ktora jechali przez kilka ostatnich kilometrow, widac bylo dom rodzicow Stefanovitcha. Niebo nad rozleglymi polami Pensylwanii, nie tak bardzo oddalonej od Atlantic City, bylo ciemnoszare, niespokojne, ale w jakis dziwny sposob piekne.-To tam, ta farma po prawej stronie - przerwal Stefanovitch trwajaca od kilku minut cisze. Musisz odpoczac, pomyslal znowu. Uciec od Atlantic City, od smierci i chaosu. Nie bedzie za pozno, jesli zaczniesz jutro, jesli sprobujesz zrozumiec... -Wiec naprawde jestes chlopakiem z farmy - powiedziala Sarah sennym szeptem. Bylo tuz po drugiej nad ranem. -Tak, szanowna pani. Oto RG Stefanovitchow. Ten skrot oznacza Rolnictwo i Gornictwo. Skromne poczatki. Na stuletniej farmie wszyscy spali; wszyscy poza Stinkiem. Stink byl bialo-brazowym mieszancem owczarka szkockiego. Niegdys pilnowal gospodarstwa, teraz jednak byl juz na emeryturze. Mial przyjazny, inteligentny pysk i lagodne brazowe oczy. Stefanovitch przywolal go gwizdnieciem. Stink coraz szybciej merdal ogonem. Krazyl wokol Stefanovitcha i Sarah, jakby byli zwierzetami domowymi, ktore nalezy zapedzic do stada. -Lezec, Stink. Znow moczyles sie w strumyku za domem, co? Pies cieszyl sie z przyjazdu Stefanovitcha, ale wyraznie byl zdezorientowany wozkiem inwalidzkim - obcym elementem w zestawieniu ze znajoma twarza i glosem. Stink nigdy sie do tego nie przyzwyczail. -Wejdzmy do srodka. Moze uda nam sie troche przespac - Stefanovitch odezwal sie w koncu do Sarah. - Jutro poznasz wszystkich domownikow. Uspokoj sie teraz, powiedzial znow do siebie. Zapomnij o Klubie. Sarah dowiedziala sie wszystkiego o rodzinie Stefanovitcha przy niedzielnym sniadaniu. Wysluchala opowiesci o slynnej kuchni polowej dla ubogich, ktora Isabelle i Charles Stefanovitch prowadzili na farmie przez dwadziescia piec lat i ktora nadal uruchamiali, gdy ktos w okolicy potrzebowal goracej strawy. Ojciec Stefa opowiadal zabawne historie o nim i o jego bracie Nelsonie, jak dorastali w malym miasteczku, obydwaj doskonali sportowcy, idole rowiesnikow. Ich wrazliwosc na cudza biede i nieszczescie bierze sie stad, ze od najmlodszych lat mieli obowiazki zwiazane z prowadzeniem kuchni dla ubogich. Jednak najwiekszym odkryciem dla Sarah byla wzruszajaca i niezwykla wzajemna milosc matki i ojca Stefa. Nigdy czegos takiego nie widziala, szczegolnie miedzy ludzmi w ich wieku. Najwyrazniej byli dla siebie najblizszymi przyjaciolmi, nie mieli przed soba tajemnic i kochali sie szczerze. -Czy oni kiedykolwiek sie kloca? - spytala Sarah, gdy wraz ze Stefano-vitchem jezdzili przed poludniem po okolicy -Raz, gdy bylismy mali, mama wyprowadzila sie do swojej siostry. Byla tam dwa tygodnie. Okreslila to jako zalegly urlop. Jednak na ogol sie nie klocili. Moi rodzice to niesamowici ludzie. -Wiec co sie stalo z toba? - zapytala Sarah z szerokim usmiechem. Wlosy spiela z tylu glowy, a jej ubranie w sam raz by pasowalo do rabania drzewa. Wygladala jak miejscowa pieknosc. -Ludzie zawsze zadaja to pytanie. Widocznie odziedziczylem wszystkie ich zle cechy, a nie te dobre. Tak narozrabialem, ze skonczylem jako nowojorski gliniarz. Niektorzy uwazaja, ze to forma karnej sluzby na rzecz spoleczenstwa. Co gorsza, wcale tego nie zaluje. W niedzielne poludnie Sarah i Stef zabrali sie z powrotem do pracy, zaczynajac od dyskusji o wydarzeniach w Atlantic City. Dochodzenie musialo trwac dalej, jakos posuwac sie do przodu. Przynajmniej po dobrze przespanej nocy mogli trzezwo myslec. W przerazajacej masakrze dwunastu szefow swiata przestepczego zostalo zamordowanych z zimna krwia. Przez kogo? Z jakiego powodu? To dziwne, ale w niedziele wieczorem Stefanovitcha dopadla chandra - stan ducha, ktorego nie rozumial i z ktorym nie wiedzial, jak sobie radzic. Usilowal popracowac troche dluzej na zabudowanej tylnej werandzie z widokiem na silosy i szope na drewno. Wraz z Sarah wciaz wracali do tego samego pytania - kto mogl odniesc korzysci ze strzelaniny w Atlantic City? To pytanie bez odpowiedzi stalo sie przewodnim motywem dochodzenia. Kto zyskal na tych zabojstwach? Stefanovitcha bolaly plecy, a w nogach czul nieprzyjemne mrowienie. Od wielu dni nie cwiczyl. Pomyslal, ze musi sie udac na dlugi spacer; "pobiegac" po znajomych polach, tak jak to robil przez dwadziescia kilka lat zycia. Czul potrzebe biegu do utraty tchu, az rozbola go pluca, az nogi odmowia mu posluszenstwa. -Co sie dzieje? Hej, wszystko w porzadku? - Sarah w koncu dostrzegla jego dziwny nastroj, trwajace od godziny poszukiwanie odosobnienia. -Chyba musze sie przejsc. Sam - powiedzial Stefanovitch ni stad, ni zowad. Nie mogl biec, musial jechac wozkiem. Zapadal sie caly jego swiat. Dochodzenie. Powrot do domu. Sarah. Nie mogl sobie z tym poradzic. -Slucham? - W pierwszej chwili Sarah wydawalo sie, ze zle zrozumiala. - Stef? Stefanovitch zaczerwienil sie i zaczal popychac wozek w kierunku wyjscia z werandy. -Musze isc, Sarah. W jego glowie panowal chaos. Czul sie jak ktos ciezko chory. Ale chodzilo przede wszystkim o jeden niemozliwy do rozwiazania problem, z ktorym nie wiedzial, jak sobie poradzic... Zanadto polubil Sarah, a w glebi duszy wiedzial, ze taki zwiazek nie ma najmniejszych szans. Nie mogl tego zniesc. Pewnie nikt, kto nie jest uniemchomiony na wozku inwalidzkim, nie zrozumialby go. Ale nic nie mogl na to poradzic. Musi natychmiast uciec. To uczucie opanowalo go jak przyplyw klaustrofobii w ciasnym korytarzu. Bylo nieznosne i niemozliwe do wytlumaczenia Sarah ani rodzicom. Sarah mogla go zatrzymac, ale nawet nie probowala. Pozwolila Stefowi zaniesc jego rzeczy do furgonetki. Patrzyla, jak zegna sie z rodzicami, przepraszajac, ze wyjezdza tak niespodziewanie. Tak, to bylo prawdziwe zycie; nie codzienna opera mydlana, ktora przezywa wiekszosc rodzin. Sarah zostala na farmie na noc. Chciala porozmawiac z Isabelle i z Charlesem o ich zyciu w Pensylwanii. Wytlumaczyla sobie, ze jest jej to potrzebne jako material do ksiazki. Rano wroci do Nowego Jorku. -Dobrze znam Johna - odezwala sie do niej w koncu Isabelle Stefanovitch w jasno oswietlonej kuchni, gdzie spedzily we dwie cale godziny, rozmawiajac i saczac portwajn. - Nigdy by nie zranil w taki sposob twoich uczuc, gdyby mogl sie zachowac inaczej. Nie zrobilby tego celowo, Sarah. On musi byc czyms bardzo przejety. -Wiem - odparla Sarah. Wydawalo jej sie, ze wie, o co chodzi. Mogla sobie wyobrazic, co sie dzialo w jego glowie. Jednak niewatpliwie czula sie zraniona i tez nic na to nie mogla poradzic. W tym czasie, gdzies na autostradzie Pensylwania Tumpike, Stefanovitch prowadzil furgonetke, dociskajac pedal gazu do samej podlogi. Zakochal sie i nie umial sobie z tym poradzic. Zmusil sie, zeby przez reszte drogi na Manhattan myslec jedynie o Nocnym Klubie. Przerazajace krzyki, ktore slyszal w Atlantic City, towarzyszyly mu w dlugiej drodze do domu. Kto wydal rozkaz przeprowadzenia tej masakry? Co sie stalo z Nocnym Klubem? Musial odpowiedziec na te pytania. Nie widzial konca tej szalonej ukladanki. Czesc trzecia Nocny Klub Lotnisko miedzynarodowe Kennedy'ego,szosta rano Wszystko, co moglo sie zmienic, zmienilo sie o szostej rano w poniedzialek jedenastego lipca.Wszystkie wydarzenia, poczawszy od pierwszych zabojstw w "Zachecie", ujrzaly swiatlo dzienne, a mieszkancy miasta juz nastepnego dnia rano chciwie sluchali i czytali o nowych faktach tej historii. Rekaw dla pasazerow w terminalu Air France na lotnisku Kennedy'ego byl wylozony puszystym chodnikiem w odcieniach jasnego cynobru i granatu. Wedlug przyjetych na lotniskach standardow mozna to bylo uznac za luksus, ale dobrze pasowal do nowobogackich typow, ktorym sluzyl. Dlugi korytarz wypelnil sie dobrze ubranymi pasazerami, wysiadajacymi z concorde'a. Trwajacy dwie godzin i piecdziesiat piec minut lot z Paryza stanowil nadal niezwykle osiagniecie. Jednym z ostatnich pasazerow, ktorzy wysiedli z zatloczonej maszyny, byl czlowiek, ktory teoretycznie nie mogl nia w ogole leciec... Z samolotu wysiadl Alexandre St.-Germain. Grobowy Tancerz. Jak najbardziej zywy. Byl elegancko ubrany, odpowiednio do swojego wizerunku biznesmena. Bezowy garnitur i lososiowa koszula zostaly uszyte na miare; czarne polbuty wykonano z miekkiej, wloskiej skory, podobnie jak teczke, ktora trzymal w reku. Twarz St.-Germain mial mocno opalona, a faliste blond wlosy starannie zaczesane do gory. Oczy nie zdradzaly zadnych fizycznych ani psychicznych dolegliwosci; niczym ciemne, lsniace kamienie nie ujawnialy niczego, co dzialo sie poza nimi. Na nowojorskim lotnisku czekal na Grobowego Tancerza czarny helikopter ze zlotymi pasami. St.-Germain musial sie nisko pochylic, gdy wsiadal do ciasnego kokpitu. Omiotl wzrokiem wykonane ze szkla i lsniacego metalu przyrzady nawigacyjne. Zauwazyl Jimmy'ego Burke'a z nowojorskiego departamentu policji, ktory siedzial z tylu, w lewym rogu maszyny. St.-Germain usmiechnal sie porozumiewawczo, lekko przechylajac na bok glowe. -Czesc, Jimmy B. Wrocilem caly i zdrowy. Teskniles za mna? Helikopter ruszyl, zostawiajac za soba wczesnoporanny ruch na lotnisku. Dwaj mezczyzni zaczeli rozmawiac po raz pierwszy od kilku dni. -Atlantic City nie moglo pojsc lepiej. - Burke byl nastawiony entuzjastycznie, jak zawsze. Usmiechnal sie rozbrajajaco. Czul sie jak obiecujacy szef ulicznego gangu we wschodniej czesci Brooklynu. Jak wielu jego miejscowych kumpli, spelnil patriotyczny obowiazek i pod koniec lat szescdziesiatych wstapil do armii. Poznal Alexandre'a St.-Germaina w Wietnamie Poludniowym. Natychmiast zaczal dla Grobowego Tancerza przemycac i sprzedawac narkotyki. St.-Germain odwzajemnil usmiech. -Starzy szefowie, ci, ktorzy nie potrafili zaakceptowac nowego ladu, odeszli. Mamy otwarta droge do wprowadzenia koniecznych zmian. Nowy porzadek zapanuje nie tylko w Nowym Jorku, ale rowniez w Rzymie, w Paryzu, w Londynie i w Tokio. Burke przytaknal. -Wszyscy, ktorych zdanie sie liczy, obwiniaja policjantow, tak zwane oddzialy smierci. Jednym z powodow jest fakt, ze oddzialy smierci rzeczywiscie od dawna istnieja w nowojorskim departamencie policji. Mowilem panu o tych formacjach. Gdy to przecieklo do gazet, cala reszta poszla gladko. -Tak, media bywaja bardzo pomocne. A co z innymi, ktorzy brali w tym udzial? Z detektywami Rodriguezem i Parkerem? Burke staral sie nie zdradzic leku, ktory go nagle ogarnal. Przygotowal sie na to pytanie, ale nie na przenikliwosc spojrzenia Alexandre'a St.-Germaina. -Jeden z nich nie zyje. Aurelio Rodriguezem zajalem sie w Atlantic City. Z Parkerem mamy maly problem. Uciekl. -Co to znaczy uciekl? Oczy Alexandre'a St.-Germaina zamienily sie w ciemne kamyki, a nozdrza sie rozszerzyly; na chwile przystojna twarz stala sie niemal brzydka i nagle postarzala. -Udalo mu sie wydostac z Atlantic City. Zachowuje sie, jakby nic tam sie nie stalo. Nawet nie probowal sie ze mna skontaktowac. -A zatem wydarzenia w Atlantic City mogly potoczyc sie lepiej - stwierdzil St.-Germain groznie wysuwajac brode. - Coz, to pewnie nic takiego. Nic, czym musielibysmy sie zajac bezzwlocznie. Zostawmy to... na razie. Zostawmy pana Parkera. Tego samego popoludnia jacht Alexandre'a St.-Germaina cial drobne fale niedaleko od City Island. Na pokladzie, gdzie St.-Germain odbywal spotkanie z Cesarem i Rafaelem Montoya, poteznymi handlarzami narkotykow z Kolumbii, wiala ozywcza bryza. Na jachcie slychac bylo piosenke U2. Rewolucyjne frazesy - Bono oplakujacy Irlandie i inne przegrane sprawy. Obydwaj bracia Montoya byli pod wrazeniem stylu i zachowania Grobowego Tancerza. Jednak zaden z nich tego nie okazywal. Byli synami jednego z bossow zabitych w Atlantic City, ale to nie mialo znaczenia. Sami zgodzili sie wpedzic wlasnego ojca w pulapke. Rozmowy odbywajace sie tego popoludnia mialy doprowadzic do podzialu lupow na terenie Ameryki Poludniowej z uwzglednieniem interesow nowego Klubu. Alexandre St.-Germain wyjal z kieszeni koszuli okulary sloneczne i wlozyl je. -Wiec jak sie maja sprawy w Bogocie? - spytal braci Montoya. -Como siempre - odparl Rafael. - Mowilem ci wiele miesiecy temu, ze moj ojciec juz sie nie liczy. Juz wtedy nic nie znaczyl dla wplywowych ludzi. - Rafael Montoya skonczyl uniwersytet w Miami, ale przede wszystkim zdobyl wyksztalcenie w dzunglach i w gorach swojego kraju. Mial dwadziescia szesc lat, byl o rok starszy od brata. W tym spotkaniu bylo jednak cos zabawnego. St.-Germain usmiechnal sie. -Wiesz, ze swiatem rzadza teraz tacy jak my - powiedzial. - Moze zawsze tak bylo. -A jacy my jestesmy? - spytal Rafael, ktory w Miami zrobil dyplom z filozofii. -Jestesmy psychopatami. - Alexandre St.-Germain wzruszyl ramionami, a jego usmiech stal sie jeszcze szerszy. - Nikt nas nie rozumie. Nie potrafia wczuc sie w psychike ludzi, ktorzy dzialaja bez sumienia. Staraja sie nas zrozumiec, ale im to nie wychodzi. -Ja mam rodzine - tym razem odezwal sie Cesar Montoya. Mial okragla twarz dziecka, ktora odzwierciedlala jego mentalnosc. - I mam sumienie. Mam go wiecej, nizbym chcial. St.-Germain spokojnie wzial krewetke ze stojacego przed nim polmiska. -Tak sadzisz? To dobrze. Cesarze. Ja nie mam rodziny ani zadnych innych zwiazkow. Troszcze sie tylko o siebie. Wiesz, nawet lubie mokra robote. W wieku dwudziestu lat zostalem morderca. Jestem psychopata. Znasz takie slowo? Psicopata? Rozumiem, ze jestem potworem. Brodaci bracia Montana spojrzeli po sobie, po czym obydwaj sie rozesmiali. Tego dnia byli ubrani w biale lniane garnitury i skorzane sandaly. Same sandaly kosztowaly wiecej, niz wynosila srednia roczna placa w ich kraju. -Nadszedl czas na wielkie zmiany - ciagnal Alexandre St.-Germain. Chociaz mowil do braci, wydawalo sie, ze patrzy poza nich. Rownie dobrze mogloby ich tam nie byc. -Planowalismy wszystko bardzo starannie od pieciu lat. Do momentu wydarzen w Atlantic City prawie nie bylo rozlewu krwi. Inni czlonkowie Klubu, bankierzy, politycy nie lubia zabojstw. Wola sady. W Nowym Jorku, w Rzymie, Londynie, na Dalekim Wschodzie, w Bogocie ambitnym prokuratorom okregowym i innym prawnikom udostepniano odpowiednie informacje. W ten skuteczny sposob znacznie przerzedzily sie szeregi dawnych czlonkow syndykatu. Rozumiecie to? Potem nastapilo Atlantic City. W kilka chwil zebralismy plon calych lat pracy. Dawne imperium przestepczosci zostalo zburzone, a teraz powstaje zupelnie nowe. Wznosze toast, by nam sie powodzilo lepiej. Rafael Montoya uniosl kieliszek z bialym winem. -Gratuluje zwyciestwa. -To nasze wspolne zwyciestwo - odparl gospodarz, nadal patrzac poza twarze dwoch kolumbijskich handlarzy narkotykow. Bracia Montoya usmiechneli sie znowu, zupelnie jakby odczuli ulge slyszac ostatnie slowa. "Nasze wspolne zwyciestwo". Wiec jednak otrzymaja teren, ktory wczesniej nalezal do ich ojca. Nocny Klub powzial decyzje. St.-Germain poczestowal braci obiadem i przez nastepna godzine rozmawial z nimi o bardzo waznych sprawach. Ciekaw byl, jakie sa ich plany na przyszlosc, jak bedzie sie rozwijal w Ameryce Poludniowej narkotykowy interes. Sprawial wrazenie, jakby chcial sie od nich wszystkiego dowiedziec. Sluchajac ich myslal, ze Rafael i Cesar Montoya to najgorszy, najniebezpieczniejszy rodzaj socjopatow. Byli krwiozerczymi bestiami, a uwazali sie za spokojnych ojcow rodzin. Pomogli mu przygotowac smierc wlasnego ojca, ktory z kolei, coz za ironia losu, pomogl mu przygotowac to popoludniowe spotkanie. Mokra robota. Tak, lubil ja. Rozbijanie w pyl najwiekszych swietosci bylo dla niego swoista rozrywka. Jego prawdziwym relaksem. Psicopata. Bron ukryta za paskiem Alexandre'a St.-Germaina byla mala, ale wystarczajaca. Wszystko sie skonczylo, zanim zdazylo sie na dobre zaczac. Dwa strzaly w glowe oddane na pokladzie luksusowego jachtu. Bracia Montoya nie zyja. Idealny przyklad prawa ulicy. Byli zbyt rozwydrzeni, by kontrolowac Ameryke Poludniowa czy chocby Kolumbie. Ich ojciec zdawal sobie z tego sprawe. Alexandre St.-Germain tez byl tego swiadomy. Byli staromodnymi gangsterami, a nie biznesmenami. Nie mieli przyszlosci w Nocnym Klubie... w nowym Klubie. John Stefanovitch, komenda glownapolicji John Stefanovitch zawsze staral sie sprostac wymogom zycia, akceptowac jego dobre i zle strony. To przez te filozofie bez przerwy gdzies gnal, starajac sie pochlonac jak najwiecej zycia w jak najkrotszym czasie.Zeszlej nocy spal zaledwie dwie godziny. O czwartej nad ranem obudzil sie zesztywnialy i spocony. Nastepna godzine przesiedzial skulony przy ciemnym oknie wychodzacym na Druga Aleje i myslal. Czul sie jeszcze bardziej zagubiony i niepewny siebie niz w ciagu ostatnich dwoch lat. Wciaz nie rozumial, co zaszlo w Atlantic City. Jak mogli znajdowac sie tak blisko "Trump Plaza" i dopuscic do tych zabojstw? Nocny Klub? Kto nim kierowal, jesli nie sami szefowie swiata przestepczego? Kto zlecil strzelanine w "Trump Plaza"? Pozostawala jeszcze sprawa Sarah McGinniss. Tak, to byl na swoj sposob najwiekszy i najbardziej palacy problem. Dlaczego uciekl od niej w Pensylwanii? Bal sie, ze jest dla Sarah tylko rozrywka? Nie, to nie byla do konca prawda... A moze w glebi duszy czul, ze na nia nie zasluguje, ze nie jest jej wart? To bylo z pewnoscia blizsze prawdy. Tak bliskie, ze na mysl o tym poczul bol. To po prostu nie mialo szans powodzenia. Stefanovitch byl tego zupelnie pewien, podobnie jak tego, ze jest to jeden z najbolesniejszych wnioskow, do jakich doszedl w zyciu. O dziewiatej rano szoste pietro komendy glownej kipialo ludzka aktywnoscia. Podobnie jak pietra siodme i osme, szoste rowniez bylo podzielone na wydzialy. Gabinety przy zewnetrznych scianach budynku, klitki oddzielone od siebie metalowymi sciankami, przynajmniej mialy okna. W kazdej klitce wystarczalo miejsca akurat na kanape, biurko i dwa krzesla. Stefanovitch minal swoj gabinet, nawet nie zajrzawszy do srodka. Spoznil sie kilka minut na odprawe u komisarza. Kapitan Donald Moran przedstawial wlasnie analize wydarzen w Atlantic City. Wokol stalo z tuzin gliniarzy wysokiej rangi. Sluchali uwaznie, z kamiennymi twarzami i wygladali tak samo zle, jak Stefanovitch sie czul. -Dzisiaj rano zmarl Vincent Poppo. To siedemnasta ofiara smiertelna Atlantic City. Santo Striga i Sammy Chum pewnie tez nie przezyja. Prasa snuje domysly, ale tez nie wie na pewno, kto przeprowadzil zamach w "Trump Plaza". To, co piszaw gazetach... ze policyjne oddzialy smierci... to kompletna bzdura. Nie wiemy, dlaczego Aurelio Rodriguez znajdowal sie w Atlantic City. Mozliwe, ze nalezal do ekipy, ktora napadla na "Trump Plaza", ale nie dlatego, ze byl policjantem. Stefanovitch nie mial na to ochoty, ale w koncu musial poinformowac zebranych o postepach sledztwa. -Nie mam zbyt wiele do powiedzenia - oznajmil. - Staramy sie wspolpracowac z FBI i z policja w Atlantic City. Sprawdzaja po kolei wszystkie hotele przy deptaku. Powolano specjalne zespoly detektywow, ktore pracujaw Newark, w Filadelfii, w Miami i tutaj, w Nowym Jorku. Stefanovitch czul sie wyjalowiony, sfrustrowany i wiedzial, ze to po nim widac. Nie powiedzial zebranym, ze FBI i miejscowa policja zwiazali mu w Atlantic City rece. Mial dosc sporow i rozgrywek kompetencyjnych, dlatego wyjechal z Atlantic City w sobote wieczorem. Nurtowaly go pytania: dlaczego dopuszczono do masakry? Dlaczego odsunieto od sledztwa nowojorski departament policji? To byla kolejna rzecz pozbawiona sensu. Nastepnie zabral glos Herbert Winfieid, przelozony Stefanovitcha. -Jestesmy pewni, ze kimkolwiek byl ten, kto dokonal ataku na "Trump Plaza", doskonale zdawal sobie sprawe z naszej obecnosci w "Tropicanie" - zaczal. - Jeden z napastnikow tuz przed strzelanina zaciagnal zaslony. Czyzby zbieg okolicznosci? Nie mamy zatem tasm wideo z nagraniem strzelaniny. Tasmy audio wskazuja, ze zaden z zamachowcow nie powiedzial podczas napadu ani slowa. Kolejny zbieg okolicznosci? Na tasmach slychac krzyki szefow mafii, odglosy strzalow. A napastnicy nie odzywaja sie w ogole. Gdy poniedzialkowa odprawa dobiegla konca, Stefanovitch byl jedna z pierwszych osob, ktore wyszly z sali. Zaskoczylo go, ze nie pojawil sie tam komisarz. Dlaczego? W dodatku do sledztwa w sprawie Atlantic City przydzielono zbyt malo zespolow. Cos sie zmienilo. Stefanovitch wrocil do swojego gabinetu na pietrze wydzialu zabojstw i zapalil gorne swiatlo. Rozlegl sie charakterystyczny, towarzyszacy rozpalanym jarzeniowkom brzek. Nienawidzil tego pieprzonego dzwieku, nienawidzil wszystkiego, co bylo mechaniczne. Nagle zamarl. Zauwazyl czlowieka siedzacego na krzesle za jego biurkiem. Mezczyzna mial kabure z brazowej skory, przymocowana na koszulce z napisem "PAL", co oznaczalo organizacje policyjna niosaca pomoc nowojorskim dzieciom. -Witam, poruczniku Stefanovitch - odezwal sie mezczyzna na krzesle. Nie pofatygowal sie, zeby wstac. Detektyw Isiah Parker przyszedl z wizyta. Isiah Parker, Police Plaza NumerJeden -Nazywam sie Isiah Parker. Pracuje w wydziale narkotykow w polnocnych dzielnicach miasta. Na dziewietnastym posterunku. Spotkalismy sie juz kilka razy. Nie wiem, czy mnie pan pamieta.Stefanovitch zamknal za soba drzwi. Nawet nie wiedzial dlaczego. -Jasne. Jak sie masz, Isiah? Kilka razy widzialem walki twojego brata. Doskonaly bokser. -Tak, byl dobrym bokserem. Dziekuje. - Parker pochylil sie, opierajac lokcie na kolanach. Sprawial wrazenie, jakby mial zbyt dlugie rece i nogi, jednak w mchach byl jakis niewymuszony wdziek. Stefanovitchowi przypomnialo sie, ze Parker byl kiedys znanym biegaczem. Parker z powaga i w ciszy zapalil papierosa. Nie odrywal wzroku od oczu Stefanovitcha. Zdawal sie szukac jakiegos sygnalu, ktory by mu powiedzial, kim jest ten porucznik z wydzialu zabojstw i czego sie po nim spodziewac. W koncu Parker skrzyzowal ramiona na piersi i zaczal spokojnym glosem, zupelnie jakby opowiadal przyjacielowi o wczorajsze randce: -Zamach na Alexandre'a St.-Germaina przeprowadzilo trzech policjantow, poruczniku. Bylem jednym z nich. Rowniez ja zlikwidowalem tego smiecia Traficante, a tydzien pozniej dosiegnalem Olivera Bamwella. Przykro mi, ale chyba nie zaluje zadnego z tych czynow. - Zaciagnal sie papierosem. - Musze teraz z kims porozmawiac na temat wielu rzeczy, ktore sie ostatnio wydarzyly. Miedzy innymi o tym, co mialo miejsce w Atlantic City. Maly gabinet w komendzie glownej nagle wypelnila cisza. Na zewnatrz slychac bylo normalne odglosy policyjnej dzialalnosci: dzwonily telefony, warczaly maszyny do pisania i kopiarki. Stefanovitch przygladal sie czlowiekowi przed soba. Parker byl roslym mezczyzna, sprawial nawet wrazenie potezniejszego od swojego brata. Mial wielkie dlonie i muskularne ramiona - sylwetka robotnika budowlanego lub gornika. Stefanovitch znal opinie o Isiahu Parkerze. Kariera bokserska brata sciagnela na niego uwage, ale nawet przedtem Parker byl znany w nowojorskim departamencie policji. Stefanovitch przypomnial sobie, ze Parker zajal kilka lat temu pierwsze miejsce pod wzgledem liczby aresztowan na Manhattanie. Mial opinie twardziela i wszystko wskazywalo, ze jest porzadnym glina. Byl arogancki i uparty, ale moze mial ku temu powody. Pod pewnymi wzgledami jego kariera policyjna przypominala kariere Stefanovitcha, chociaz w gruncie rzeczy bardzo sie od siebie roznili - niczym Sto Dwudziesta Piata ulica w Harlemie od Main Street w Minersville w Pensylwanii. -Chyba musze sie troche cofnac w czasie, zeby pan to zrozumial - powiedzial Parker. Jego glos nadal brzmial swojsko i sympatycznie, jakby opowiadali sobie wzajemnie historyjki policyjne w Blamey Stone. -Mialem wlasnie to zasugerowac - zgodzil sie z nim Stefanovich. - Postaram sie nie przerywac zbyt czesto. Prosze, smialo. -Chcialbym powiedziec najpierw wszystko, co wiem. Potem moze mi pan zadawac pytania... Prowadzilem sledztwo w sprawie zabojstwa mojego brata mimo wyraznego nakazu z gory, zebym tego nie robil. To jest moj powazny problem: nie potrafie do konca podporzadkowac sie rozkazom, poruczniku. -Rozumiem to. Kilka razy mialem podobne problemy. - Stefanovitch usmiechnal sie. - Moze nawet wiecej niz kilka razy. Niezaleznie od tego, co Isiah Parker mial na sumieniu, Stefanovitch go polubil. Wiazalo ich jakies braterstwo, jak gliniarza z gliniarzem. Ten czlowiek wydawal sie szczery. Moze Stefanovitch ocenial Parkera mniej krytycznie przez to, co sie stalo z jego bratem, chociaz wydawalo mu sie, ze nie. -Moj brat wszedl na szczyt dzieki temu, ze zwiazal sie z nowojorska mafia. Powiedzial mi, ze to byla jedyna droga. Nie wiem, moze mial racje. Oni w zamian oczekiwali rozmaitych przyslug. -Jakich przyslug? -Chcieli kontrolowac Marcusa. Chcieli miec go na wlasnosc. Mowic mu, z kim ma walczyc i gdzie ma walczyc. Po jakims czasie Marcus sie sprzeciwil. Nie za dobrze potrafil sluchac rozkazow innych. -Faktycznie, twoj brat nie wygladal na takiego. -To trwalo moze rok. Wiekszosc najlepszych walk odbywa sie poza ringiem, poruczniku. Pewnego dnia przywiezli go do Bowery, do hotelu "Edmonds" i tam zamordowali. Prawo ulicy. W gazetach i w telewizji podano, ze moj brat zginal prawdopodobnie wskutek przedawkowania. Marcus zawsze byl bohaterem szarych ludzi, uosobieniem ich marzen. Pokazywal, ze mozna je zrealizowac. Nie wiem, czy potrafi pan to zrozumiec? Ludzie w Hariemie zyja marzeniami. Musza marzyc. -Chyba troche rozumiem. Sam pochodze z zapadlej wsi, gdzie mieszkaja sami gornicy i rolnicy. Tam tez wszyscy zyja mrzonkami. Na ogol marza o pilce noznej i o szybkich samochodach. Niemal kazdy chce zyc gdzie indziej i byc kims innym. Nie wylaczajac mnie. -Gdy dowiedzialem sie, co sie stalo - mowil dalej Parker - jak Marcus naprawde zginal, cos we mnie peklo... Udalem sie do komisarza policji, bez przerwy nachodzilem kapitana Nicolo w wydziale narkotykow. Pragnalem oczyscic imie Marcusa. Sadze, ze chcialem to zrobic przede wszystkim dla siebie. Ludzie uwazali, ze moj brat byl jeszcze jednym cpunem - sportowcem. To mnie bolalo. Wciaz mnie boli. Stefanovitch nie musial sluchac dalej, rozumial, co Parker czul. W zlosci detektywa bylo cos znajomego. Gdy usilowal prowadzic dochodzenie w sprawie pulapki w Long Beach, wdal sie w taka sama karuzele wirujaca wewnatrz departamentu. -Smierc brata stala sie dla mnie obsesja. Przestalem sie zajmowac czymkolwiek poza nia. Gdy podejmowalem inna sprawe, pracowalem nad nia byle jak. Nie moglem spac. Zylem w swoim wlasnym swiecie. Nawet nie rozmawialem o tym ze swoim partnerem. -Czy ktos w departamencie zaoferowal pomoc? - zainteresowal sie Stef. -Tak, Nicolo. Nawet mi pomogl, na swoj sposob. Wyslal mnie do pewnego psychoanalityka w srodmiesciu. Moglem myslec jedynie o tym, jak zamordowali Marcusa. Jak codziennie wstrzykiwali mu wieksza dawke. -Taka sztuczke stosowano podczas wojny w Wietnamie - powiedzial Stefanovitch. -Rozmawialem z kilkoma cpunami w mojej dzielnicy. Powiedzieli mi, jakie to uczucie, jak moj brat cierpial przed smiercia. Grobowy Tancerz lubil torturowac swoje ofiary. Jak pan wie, Alexandre St.-Germain byl psychopatycznym rzeznikiem. Isiah Parker odchylil sie na tylnych nogach krzesla. Wyjal kolejnego papierosa i zapalil, mowiac dalej. -W lutym zostalem wezwany przez szefa detektywow. Bylem gotow o wszystkim porozmawiac. Myslalem, ze bedzie mnie karmil bzdurami: wie pan, najpierw herbatka i wyrazy wspolczucia, a potem reprymenda, ze albo sie pozbieram, albo mam sie wyniesc z policji. Jasna sprawa. Szef detektywow Schweitzer byl kiedys moim rabinem. Poruczniku... -Mow mi Stef. Albo John, jak wolisz. - Stefanovitch wyciagnal reke nad biurkiem i uscisnal dlon Parkera. - Co tam, do diabla. -W gabinecie Schweitzera zdarzylo sie cos, czego sie nie spodziewalem. Teraz dochodze do ciekawego fragmentu. Wlasnie o tym chcialem porozmawiac. -Slucham z uwaga. -Szef powiedzial mi, ze slyszal, iz od smierci brata mam klopoty. Powiedzial, ze mam sie tym nie przejmowac, ze wszystko sie ulozy. Wiesz, to bystry facet. Byl bardzo rzeczowy. Zaskoczyl mnie, poniewaz spodziewalem sie czegos innego. -Sadziles, ze skopie ci tylek, i wydawalo ci sie, ze po czesci sobie na to zasluzyles? -Wlasnie. Schweitzera czasami trudno rozgryzc. Przynajmniej zna prawo ulicy: chron swoj tylek i tylek swojego partnera. Dlugo rozmawialismy w jego gabinecie. Glownie on sluchal. Schweitzer naprawde potrafi sluchac. -A ty opowiadasz ciekawe rzeczy. -Zadal mi dziwne pytanie. Zainteresowal sie, czy kiedykolwiek slyszalem o oddzialach smierci wsrod policjantow. Stefanovitch poczul, ze czerwienieje. -A slyszales? -Tak. Wiedzialem o kilku przypadkach, gdy ktos upowaznil pewnych detektywow, zeby sprzatneli jakas osobe. Wiedzialem o istnieniu oddzialow smierci. Stefanovitch sluchal Isiaha Parkera i kiwal glowa. Ta rozmowa zaczynala przybierac niezwykly wymiar. Do tej pory wszystko ukladalo sie w logiczna calosc. Mial wrazenie, ze Parker mowi prawde. Stefanovitch tez slyszal o oddzialach smierci w departamencie policji. One istnialy naprawde, choc John slyszal, ze wykorzystuje sieje tylko po to, by dopasc zabojcow policjantow. -Jakies dwa tygodnie pozniej Schweitzer spotkal sie ze mna w barze "Trumpets" w hotelu "Hyatt". Nalegal, zeby to bylo poza biurem. Tego wieczoru byl w dobrym nastroju. Rozluzniony. Wypilismy kilka kolejek i wtedy wyjawil, o co mu chodzi. -To bedzie cos ciekawego, mam racje? -Zgadza sie. Masz racje. Schweitzer powiedzial, ze ma zamiar zorganizowac oddzial. Ze otrzymal rozkaz bezposrednio z komendy glownej policji. Powiedzial, ze wielu... Powiedzial, ze trwa partyzancka walka z gangami ulicznymi. W ciagu roku zginelo dziewieciu policjantow. Kazal mi to przemyslec. Po prostu przemyslec. Zadnego przymusu. -Jasne, zadnego przymusu, poza tym, ze teraz wiesz, iz ktos w komendzie glownej policji organizuje grupy przestepcze. Zadnego przymusu. Po prostu masz dokonac kilku niewinnych zabojstw przy wspoludziale innych policjantow. Parker usmiechnal sie. Ironia Stefanovitcha chyba przypadla mu do gustu. -Po raz trzeci spotkalismy sie w Mamaroneck, w domu zastepcy komisarza, Mackeya. Pieknym, starym domu. Mackey byl bardzo skupiony i powazny. Mowil o etyce zawodowej, a przy okazji przedstawil nam mase niezbitych dowodow, ilu gliniarzy zginelo za lamanie prawa ulicy. Stwierdzil, ze departament nie jest w stanie podjac zadnych krokow, dzialajac zgodnie z prawem. Mafia stosuje partyzanckie taktyki, po czym jej czlonkowie ukrywaja sie, wykorzystujac system sadownictwa i drogich adwokatow. Nie bylo sposobu, by departament wygral. Mafia zabija gliniarzy, sedziow, swiadkow, kazdego, kto im sie nie spodoba. Jesli w ogole zostaje wniesione oskarzenie, wynajmuja najlepszych prawnikow i wykrecaja sie od odpowiedzialnosci. -Czy sprawa doszla do wyzszych sfer niz Schweitzer i Mackey? -Tydzien pozniej odbylo sie kolejne spotkanie. Tez w Westchester. Poznalem pozostalych czlonkow zespolu. Detektyw Jimmy Burke walczyl w Wietnamie i byl zastepca szefa Poludniowego Manhattanu. Detektyw Aurelio Rodriguez pracowal w wydziale narkotykow w Queens. Jego partner zostal zabity kilka miesiecy wczesniej. Znalem Aurelia. Chcial sie zemscic, podobnie jak ja. Poinformowano nasza trojke, ze sam komisarz Sugarman zatwierdzil ten oddzial specjalny. Brzmialo to niemal tak, jakby to byl plan Sugarmana. Stefanovitch poczul, ze robi mu sie zimno. -Wiedzieliscie o aprobacie komisarza Sugarmana? -Jasne. Mackey caly czas cytowal slowa komisarza. Chcial, zebysmy poczuli sie pewniej. Potem spotykalismy sie juz tylko z Mackeyem. Wyznaczal nam cele. Alexandre St.-Germain. Traficante. Ollie Bamwell. Wszystko bylo swietnie zorganizowane. Nawet prowadzilismy rejestr obserwacji przed i po zamachu. Zapisywalismy harmonogram tajnych dzialan. -Masz jeszcze ten rejestr? - Stefanovitch zaczal notowac. - Chyba go sie nie pozbyles? Parker usmiechnal sie. -Oczywiscie, ze go zostawilem. Lezy spokojnie w sejfie. Moja przyjaciolka ma klucz, na wypadek gdyby zdarzylo sie jakies nieszczescie. Nigdy do konca nie ufalem swoim partnerom, szczegolnie Burke'owi. Stefanovitch przetarl oczy. Wierzyl w to, co slyszal, ale nie mogl uwierzyc, ze to slyszy. -Spotkalem sie z Mackeyem jeszcze raz. Prawie dwa tygodnie temu - powiedzial Parker. - Poinformowal mnie o Atlantic City. -Masz opis tego spotkania? Na pismie? - Serce Stefanovitcha zaczynalo bic szybciej. Dochodzili do tego, co najwazniejsze. -Podczas ostatniego spotkania z zastepca komisarza Mackeyem... mialem na sobie podsluch. Sam go zainstalowalem. Jak powiedzialem, czulem sie bardzo niepewnie -Jezu Chryste. Zainstalowales podsluch na spotkanie z Chariiem Mackeyem? -Tasma jest w sejfie, o ktorym ci wspomnialem. Zupelnie bezpieczna. -Zaczynam rozumiec, jak udalo ci sie doprowadzic do tylu aresztowan wsrod handlarzy narkotykow. Powiedz mi wiecej o Atlantic City. Wszystko, co wiesz. Parker milczac zapalil kolejnego papierosa. Zdawal sie rozwazac w mysli to, przez co przeszedl, a moze to, co go jeszcze czeka. -W Atlantic City mielismy zamieszkac w oddzielnych hotelach. Ja zatrzymalem sie w "Trump Plaza". Burke zamieszkal w "Bally's", Aurelio Rodriguez byl w "Resorts". Parker opowiedzial o zamieszaniu i dezorientacji po strzelaninie w "Trump Plaza". -Zauwazylem cie na deptaku - przerwal mu Stefanovich. - Wydaje mi sie, ze widzialem tez w tlumie Mackeya. Coz za zbieg okolicznosci, prawda? -Potem Burke usilowal mnie zabic. Czekal na mnie przy moim samochodzie... Rodriguez juz wtedy nie zyl. Ktos nas wystawil. Ktos nas wrobil, poruczniku. Nawet nie mam pojecia kto. Mackey i Burke? Sam komisarz? -Czym sie teraz zajmujesz, Isiah? -Przez ostatnich kilka dni sprawdzalem, co robi moj kumpel Burke. Poprosilem kilku przyjaciol o przysluge. Okazalo sie, ze Burke poznal St.-Germa-ina w Azji poludniowo-wschodniej. Pracowal tam dla niego. Powinienes wiedziec jeszcze o jednym. Glownie dlatego tu przyszedlem, poruczniku. Parker przerwal. John Stefanovitch czekal, az znow zacznie mowic. -Wydaje mi sie, ze to Burke mogl zamordowac twojego partnera, Kupcheka. Sadze tez, ze niektorzy ludzie, ktorzy brali udzial w zasadzce w Long Beach, byli nowojorskimi gliniarzami. Sarah McGinniss, hotel"Waldorf-Astoria" Jej swiatem zaczynal rzadzic obled. Sarah nie mogla przestac o tym myslec i wlasciwie byla to prawda.Wpadla biegiem, naprawde biegiem, przez eleganckie glowne wejscie do "Waldorf-Astorii" od strony Park Avenue. Popedzila po szerokich marmurowych schodach. W koncu znalazla sie w luksusowo urzadzonej, wyscielanej kwiecistym dywanem recepcji, ktora ciagnela sie przez caly budynek az do Lexington Avenue. Omiotla wzrokiem otoczenie i skupila sie na charakterystycznych obiektach: pozlacanej plakietce na drzwiach sali "Hilton"; na wejsciu do slynnej sali "Empire", gdzie niegdys do muzyki Franka Sinatry i Benny'ego Goodmana tanczyli czlonkowie klubu milosnikow kawy; na salonie koktajlowym, zwanym "Peacock Alley". Wnetrze hotelu bylo niewatpliwie bogate, ale jednoczesnie w dobrym guscie. Zastosowano w nim rozne rodzaje marmuru i odpowiednio dobrane gatunki drewna. Waldorf wydawal sie niemal idealnym miejscem do tego, co mialo tu nastapic. Przeciez byl to hotel krolow i prezydentow, czyz nie? Wlasnie w takim hotelu powinny zawiazywac sie najbardziej skomplikowane intrygi. Sarah musiala odszukac Stefanovitcha. Dzwonil do niej do domu, ale akurat odprowadzala Sama do szkoly. Zostawil wiadomosc, ze w "Waldorfie" zostanie wygloszone jakies oswiadczenie na temat Alexandre'a St.-Germaina. Stef nic poza tym jeszcze nie wiedzial. Nikt nic nie wiedzial. Wiadomosc byla tak zaskakujaca, ze Sarah natychmiast po jej odebraniu ruszyla do hotelu polozonego w srodmiesciu. Gdzie ten Stefanovitch? Czula sie odretwiala, z trudem lapala oddech ze zmeczenia. Policzki jej plonely. W koncu dostrzegla go po prawej stronie recepcji. Byl wystrojony w marynarke, koszule i krawat. Dobrze wygladal i przyciagal wzrok wielu mijajacych go osob. -Przyjechalam natychmiast, gdy odebralam twoja wiadomosc - powiedziala Sarah, podchodzac do niego. Mowiac to uswiadomila sobie, jak bardzo poczula sie zraniona wtedy w Pensylwanii. Az do tej chwili nie zdawala sobie z tego sprawy. Wyczul to. -Trudno mi przychodzi przepraszanie - powiedzial. - Ale przepraszam. Powinienem byl sprobowac to wyjasnic, jednak po prostu nie bylem pewien, co sie ze mna dzieje. Przykro mi, Sarah. Musnal rekaw jej sukienki. Nawet ten minimalny kontakt fizyczny przypominal Sarah, ile znaczyla dla niej ta dziwna znajomosc. Popatrzyla mu w oczy, ale sie nie odezwala. Wiedziala, ze nie jest to ani wlasciwe miejsce, ani czas. -Powinnismy porozmawiac, gdy to sie skonczy. Jak najszybciej. - Szybko odwrocila twarz od Stefanovitcha, by uniknac spojrzenia tych zniewalajacych brazowych oczu. - Wiesz, dokad mamy pojsc? Gdzie to sie ma odbyc? -W sali Ksiecia Windsoru, na czwartym pietrze. Jest tam juz mnostwo waznych osobistosci. Troche im sie przyjrzalem, zanim przyjechalas. -No to dolaczmy do nich - zaproponowala Sarah. - Zobaczymy, o co tu chodzi. W sali zgromadzilo sie juz ponad stu dziennikarzy - z roznych telewizji, z gazet i czasopism calego swiata. Byli tam wszyscy, ktorzy sie liczyli sposrod sieci amerykanskich, stacje zza Zelaznej Kurtyny, przedstawiciele wszystkich krajow Ameryki Lacinskiej. Wszedzie wisialy zlociste draperie, sciany pokrywal zloty adamaszek. Kanapy i sofy byly w stylu chippendale. Sarah zauwazyla paru znajomych dziennikarzy. Tak, to bedzie duza sprawa. Najwieksza od bardzo dawna. I zostanie ujawniona tutaj, w eleganckiej sali Ksiecia Windsoru. Z prostego podwyzszenia, ustawionego przed rzedem wyscielanych krzesel, wystawal bukiet mikrofonow. Obok Sarah spostrzegla wplywowego nowojorskiego prawnika Mortona Jamesa. Domyslila sie, ze to jego firma przygotowala to wszystko. To ja rozgniewalo. Morton James nalezal do grupy okreslanej w Nowym Jorku jako "Chciwcy". Byl przestepca z klasa: kolnierzyk ze spinka, blekitna krew, czarne serce. Nocny Klub. Te slowa dzwieczaly w glowie Sarah jak znana melodia. W tej sprzecznosci bylo cos denerwujacego: komfortowa sala w "Waldorf-Astorii" i to, co mialo w niej nastapic. No wlasnie: co mialo nastapic? Co Morton James chcial obwiescic prasie? Stefanovitch na swoim wozku przedzieral sie przez tlum reporterow przejsciem po prawej stronie. Znalazl dwa miejsca w polowie dlugosci sali. Dochodzilo wpol do dwunastej; o tej godzinie miala rozpoczac sie konferencja prasowa. Jeszcze nic sie nie wydarzylo. Do sali nadal naplywali dziennikarze. Grupa prawnikow z firmy Jamesa skupila sie wokol srebrnego termosu z kawa, ktory wygladal jak kosztowny samowar. Sarah czula sie jak uczestniczka zebrania akcjonariuszy bogatej firmy. Denerwowalo ja to. Wszystko sprawialo wrazenie doskonale przygotowanego; wszystko bylo bardzo drogie, odpowiednie, wzbudzajace szacunek. Prawnik Morton James stal za podestem i wystajacymi z niego mikrofonami. Co za nadety, zadowolony z siebie gnojek. Doskonaly przyklad kompletnego koltuna. -Dzien dobry - przywital zebranych glosem miekkim jak jedwab. - Chcialbym wszystkim podziekowac za przybycie na te konferencje prasowa. Konferencje prasowa? Wiec to ma byc konferencja prasowa? - pomyslala Sarah. Nie mogla powstrzymac usmiechu. W tym momencie przez masywne, debowe drzwi w drugim koncu sali wszedl Alexandre St.-Germain. Stefanovitchowi zoladek wywrocil sie do gory nogami, a serce zaczelo walic tak glosno, ze chyba uslyszeli to stojacy obok. Morderca, ktorego tropil ponad piec lat, szedl w strone podium. Grobowy Tancerz mial na sobie tradycyjny garnitur biznesmena, podobny do tego, w jaki ubrany byl jego adwokat. Wlosy zaczesal gladko do gory, co nadawalo twarzy jeszcze bardziej surowy wyraz. Grobowy Tancerz po postu nadzwyczajnie pasowal do wytwornej sali konferencyjnej hotelu "Waldorf-Astoria". Alexandre St.-Germain podszedl do mikrofonow. Byl bardzo spokojny i zupelnie rozluzniony. Sarah nagle poczula, ze nie moze oddychac. Stefanovitch dotknal jej reki i poczul, jak przeleciala miedzy nimi jakby iskra elektryczna. Sarah zastanawiala sie, jak on sie musi czuc, przebywajac z St.-Germainem w tym samym pomieszczeniu. -Przekaze panstwu informacje, ktore powinny wyjasnic moje nagle, szeroko opisywane znikniecie kilka tygodni temu - zaczal Alexandre St.-Germain glosno i wyraznie. - Otoz tamtego wieczoru otrzymalem wiadomosc, ze z powodu prowadzonych przeze mnie dzialan finansowych w Europie i w Stanach Zjednoczonych przygotowuje sie zamach na moje zycie. Zostalem wywieziony z Nowego Jorku, zanim doszlo tutaj do strzelaniny. Okazalo sie, ze bylo to niezbedne posuniecie, ktore ocalilo mi zycie. Z lotniska Kennedy'ego polecialem do mojego domu w poblizu Nicei, gdzie bylem bezpieczny. Wszyscy slyszelismy o zamachach na ludzi interesu w ciagu ostatnich kilku lat. Gdy dotarlem do celu podrozy we Francji, dowiedzialem sie o tragicznych wydarzeniach, jakie mialy miejsce w Nowym Jorku. Ustalono wowczas, iz powinienem pozostac w ukryciu, az dowiem sie czegos wiecej o tamtej napasci. Odkrylem, ze dwie korporacje europejskie, w ktorych mam znaczne udzialy. Ferro i Maldo-Scotti Industries, byly infiltrowane przez czlonkow syndykatu, ktory ma powiazania z lewicowymi terrorystami. Wczoraj Surete aresztowala kilka osob zaplatanych w ten nieudany zamach na moje zycie. Dzieki temu odzyskalem poczucie bezpieczenstwa i wrocilem, by dalej prowadzic interesy w Nowym Jorku. W tym momencie Alexandre St.-Germain zauwazyl posrod sluchaczy Stefanovitcha. Zmierzyl go zimnym i obojetnym spojrzeniem, dajac mu do zrozumienia, jak malo dla niego znaczy. "Wrocilem, by dalej prowadzic interesy w Nowym Jorku. Ty sie zupelnie nie liczysz". -W tej samej chwili - kontynuowal St.-Germain - na konferencji w Europie ujawniane sa wszelkie gwarancje bezpieczenstwa mojej firmy. Wszystkie informacje, ktore beda panstwu potrzebne. Z powodu rozglosu, jaki zyskala ta sprawa, uznalismy taki sposob przekazywania wiadomosci za uzasadniony, a nawet konieczny... Teraz chetnie odpowiem na panstwa pytania. Alexandre St.-Germain bez problemu stawil czolo pytaniom, nie uciekajac sie do pomocy swoich prawnikow. Nabieral coraz wiekszej pewnosci siebie i odpowiadal niemal bez zastanowienia. Latwo mozna bylo go wziac za prezesa wielkiej firmy. Doskonalym przygotowaniem wyraznie podbil dziennikarzy. Smiali sie z jego blyskotliwych dowcipow, podziwiali jego styl, wyrafinowany i subtelny. Alexandre St.-Germain po prostu wzbudzal szacunek. Nie zachowywal sie jak Grobowy Tancerz, nawet nie wygladal jak Grobowy Tancerz - postac ze swiata przestepczego, ktora Sarah sfotografowala kiedys na Piatej Alei. I dlatego nigdy nie byl rownie niebezpieczny. Stefanovitch odwrocil sie ku Sarah. Byl wyraznie zdenerwowany i tak spiety, ze prawie nie mogl mowic. -Chodzmy - szepnal w koncu. - Slyszalem juz dosyc. Dluzej tego nie wytrzymam. Grobowy Tancerz zyl. Wszystko zaczynalo sie od poczatku. Alexandre St.-Germain, przystan przySiedemdziesiatej Dziewiatej ulicy Teraz zapanuje zupelnie nowy lad. Z nieprawdopodobnego chaosu dawnych struktur mafii wyloni sie nowy porzadek. Wprowadzi sie go wszedzie, gdzie jest to potrzebne: w Stanach Zjednoczonych, we Wloszech, w Niemczech, w Anglii, Francji, Holandii, Hiszpanii, w calej Japonii, w Hongkongu i w pozostalych krajach Wschodu. We wszystkich najwazniejszych miastach i krajach swiata podstawa przestepczosci zorganizowanej beda od teraz szacunek i anonimowosc.Nocny Klub bedzie funkcjonowal niczym miedzynarodowa firma, niemal jak ponadnarodowy rzad. Nie ma w nim miejsca dla gangsterow, dla nieprzewidywalnych donow i bossow, skoro gra toczy sie o setki miliardow dolarow. Konieczne jest silne kierownictwo lokalne i jeszcze silniejsza kontrola centralna. Dzis wieczorem odbeda sie liczne wystawne przyjecia, zupelnie takie, jakie wydalaby kazda liczaca sie firma po zwyciestwie nad konkurencja. Jutro zaczna sie uporzadkowane inwestycje. Na gieldach calego swiata przygotowano pol tuzina legalnych aktow przejecia; w kazdym wielkim miescie rozpracowano mozliwosci zwiazane z rynkiem nieruchomosci. Luksusowy jacht Alexandre'a St.-Germaina nosil nazwe "Sztormowy jezdziec". Stal zacumowany tam gdzie zwykle, w przystani przy Siedemdziesiatej Dziewiatej ulicy. Goscie zaczeli przybywac juz od wpol do dziesiatej. Skupili sie na tylnym pokladzie, gdzie nienaganny personel od Williama Poila serwowal wszystkie rodzaje drinkow, owoce morza, kawior, wedliny i rozne egzotyczne przysmaki. Zespol muzyczny gral europejskie disco, brazylijskie samby, nieco tracacy myszka punk rock. Wsrod gosci Alexandre'a St.-Germaina byli nowojorscy artysci, ich otyli mecenasi, starzy maklerzy ze wschodu, dyrektorzy miedzynarodowych korporacji, broadwayowscy aktorzy i aktorki, muzycy; nie zabraklo przedstawicieli zadnej z grup, ktorych obecnosc uswietnia zwykle wazne imprezy. Niepodzielnie panowala atmosfera wladzy, bogactwa i prestizu. Alexandre St.-Germain czul sie pomiedzy rozbawionymi goscmi zupelnie swobodnie. Wybral jasnoszary garnitur, nie rzucajacy sie w oczy i elegancki. Rozumial role, jaka odgrywal dzisiejszego wieczoru: musial pomoc zaprowadzic nowy porzadek i wybrac w nim dla siebie dobre miejsce. Juz dawno temu odkryl, ze w spoleczenstwie liczy sie jedynie fasada, to co widac. Ta prawda dotyczyla zarowno jego jachtu, jak i swiata kryminalistow w Marsylii. Roznica pomiedzy tymi dwoma swiatami polegala na tym, ze jeden z nich funkcjonowal dzieki oszukiwaniu innych, a drugi dzieki oszukiwaniu samego siebie. Szanowni goscie z nieodlacznym wyrazem powagi na twarzach uwazali, ze St.-Germain jest dowcipny, szarmancki i przystojniejszy, niz mowiono. Latwo ulegli przekonaniu, ze krazace o nim opowiesci to wyolbrzymione przez prase bzdury. Niemozliwe, zeby ten dzentelmen z Europy mogl robic takie rzeczy, o jakie go oskarzano. Szacunek, przypominal sobie przez cala noc St.-Germain. Byla to maska, ktora z latwoscia przywdziewal; jedno z jego najlepszych przebran. Poznym wieczorem stanal na pokladzie obok Jimmy'ego Burke'a. Burke przez kilka dni bardzo starannie przygotowywal pojawienie sie St.-Germaina w Nowym Jorku. Teraz obydwaj obserwowali wystawne przyjecie, skryci w cieniu padajacym na drugi poklad "Sztormowego jezdzca". -Towarzyska smietanka Nowego Jorku - stwierdzil Alexandre St.-Ger-main. - Zauwaz, ze w rozmowach wiekszosci Amerykanow rzadko zdarza sie jakakolwiek tresc. Brak im glebi myslenia i elementarnej wiedzy. Wiedza tyl- A ko, jak robic pieniadze, a i ten temat znaja polowicznie. St.-Germain spojrzal na glowny poklad i wycelowal palec w tanczaca tam wysoka, piekna blondynke. Odczuwal potrzebe uczynienia czegos mniej szacownego. Czegos tylko dla siebie. - Wiesz, ktora mi sie podoba? Ta blondynka w niebieskiej sukience. Dobra jest. Nie znasz jej przypadkiem? -Moge sie dowiedziec, kto to jest. -Dowiedz sie i przyprowadz ja. Jest najpiekniejsza ze wszystkich obecnych kobiet. Powiedz jej to. Powiedz jej, ze bardzo chcialbym ja poznac. Kiedy ostatni goscie odeszli nad ranem, mloda blondynka, Susan Paladino, zostala na jachcie. Nie byla w stanie wyjsc o wlasnych silach z eleganckiej kabiny. Bylo jej cieplo i milo w tym luksusowym pomieszczeniu. Miala problem ze sciagnieciem sukienki przez glowe. Pod tym skapym niebieskim laszkiem od Azzedine'a nie miala nic wiecej. Chciala poznac na dzisiejszym przyjeciu kogos waznego i interesujacego. Tylko nie byla pewna kogo. Susan Paladino byla senna, ale w tej kabinie nalezacej do Alexandre'a St.-Germaina czula sie tez seksowna i cudownie wazna. Przepelniala ja odurzajaca swiadomosc, jak dluga droge przebyla z rodzinnego Buffalo. Teraz byla kims, naprawde kims. Wspaniala kajuta zdawala sie wirowac wokol niej. Przyjemnie bylo tu czekac na jego powrot. Alexandre St.-Germain. Przystojny. Blondyn. Bardzo, bardzo bogaty... I Susan Paladino. Bardzo, bardzo naga. Sprobowala usiasc, ale nie udalo jej sie. Chciala cos powiedziec, lecz przekonala sie, ze nie moze wydobyc glosu. Jakim cudem tak sie upila? Nigdy przedtem nie doprowadzila sie do takiego stanu. Czula sie oddzielona od rzeczywistosci, od wlasnego ciala. Nagle dostrzegla w kabinie Alexandre'a St.-Germaina i jeszcze kilku innych mezczyzn. Nie odezwal sie do niej. To dziwne. Hej! Hej! Czy oni ja slysza? Sprobowala sie usmiechnac, ale nikt nie odwzajemnil usmiechu. Jakiz on jest teraz inny. Jaki interesujacy i prowokacyjny, i jaki piekny z tymi dlugimi jasnymi wlosami. Dlaczego sie nie usmiechasz. Zlotowlosy? - chciala powiedziec. Nie bierz wszystkiego na powaznie, bo zepsujesz wieczor nam obojgu. Dlaczego sie nie odzywasz? Usiadl w fotelu po drugiej stronie pokoju. Dlugie nogi przewiesil przez porecz. Bez slowa patrzyl, jak inni mezczyzni wykorzystuja Susan Paladino. Grobowy Tancerz tylko patrzyl. Pozniej sie przygladal, jak wstrzykuja jej kokaine, czysta, niemal dziewiecdziesiecioprocentowa. Nic nie moglo sie rownac z tym zakazanym dreszczem emocji, z patrzeniem, jak ktos umiera, szczegolnie gdy jest to piekna, przerazona kobieta. Byla to jedna z ostatnich zakazanych rzeczy w swiecie, w ktorym podobno zadne tabu juz nie istnialo. St.-Germain wiedzial, ze za takie wrazenia czlonkowie Klubu placili fortuny... Narkotyk spowodowal u Susan Paladino konwulsje trwajace kilka minut. Z medycznego punktu widzenia dostala zawalu. W pewnej chwili wygladala, jakby przezywala orgazm - i wlasnie wtedy umarla. Jakiz to poeta zachwycal sie takim widokiem? Czy nie Lord Byron? Obserwujac te smierc, Alexandre St.-Germain podniecil sie. Jak zwykle. Wyrzucili cialo kobiety gdzies w okolicach Sandy Hook. Susan Paladino pograzyla sie w ciemnych morskich falach. Do talii i kostek przyczepiono jej balast. Nikt jej nie znajdzie az do wiosny, o ile w ogole... Kolejny taniec Grobowego Tancerza. Sarah McGinniss i JohnStefanovitch, East Hampton Sarah napisala poczatek najwazniejszego rozdzialu Klubu, na ktorym, byc moze, oprze konstrukcje calej ksiazki.Siedziala przy starym biurku szkolnym, ustawionym pod mansardowym oknem jej nadmorskiego domu. Patrzyla czesciej na droge niz na morze, obserwujac nadjezdzajace samochody. Pisala rowniez po to, zeby odciagnac uwage od okna. Zostali zaproszeni wszyscy, ktorym moglismy zaufac - pisala - moze nawet powierzyc nasze zycie. Do domu w East Hampton sciagnelismy siedmiu mezczyzn i dwie kobiety z listy, ktora poczatkowo obejmowala dwadziescia osob. Samo jej zredukowanie bylo ciezkim zadaniem. Zaczeli przyjezdzac za pietnascie siodma rano. Jako pierwszy przybyl David Wilkes z Waszyngtonu. Razem ze Stefanovitchem przygotowalismy wszystko na tyle dobrze, na ile pozwolily okolicznosci. Zadne z nas do konca nie wierzylo w to, co zdecydowalismy sie zrobic. Wiedzielismy jedynie, ze trzeba podjac jakies kroki. Stefanovitch nie mial watpliwosci; musial znowu zaczac scigac Alexandre'a St.-Germaina. Nie mial wyboru. Zadnego. Stefanovitch zajal sie rozpaleniem ognia w salonie. Staral sie nie myslec o tym, co tu sie dzialo, o tym, ze St.-Germain zyje. Wykorzystal debowe i sosnowe trociny, ktore Sarah przywiozla wiosna z Vermontu. Po dwudziestu minutach w domu unosil sie mily, zywiczny zapach, jak w Nowej Anglii w mrozny jesienny poranek. Atmosfera byla zdecydowanie przyjemna, sielska i przytulna, jak w wiejskiej gospodzie. Stefanovitch zauwazyl, ze na dworze w dalszym ciagu leje. Ponure niebo mialo kolor tektury, napieralo na ziemie i obejmowalo usciskiem ocean. Sam biegal po wydmie wjaskrawozoltym sztormiaku. Byl obdarzony niezwykla pogoda ducha. Swietny chlopak. Zdawal sie obojetny na wszystko, co sie dzialo wokol niego, na potencjalne niebezpieczenstwo. Stefanovitch wrzucil do ognia ostatnie polano i zauwazyl, ze trzesa mu sie rece. Dreczylo go wciaz to samo pytanie: czy dobrze dobrali ludzi? Czy mozna zaufac kazdemu czlonkowi tej grupy? Poprzedniego wieczoru wykonali wraz z Sarah niezbedne telefony. Zapadla decyzja o spotkaniu. Dom w East Hampton wydawal sie dobrym miejscem, rownie bezpiecznym jak kazde inne. Sarah w koncu zeszla na dol. Stala przy zalanym deszczem oknie i rozmawiala z Isiahem Parkerem. Stefanovitch pokazal jej wczesniej dane personalne detektywa, ktore udalo mu sie skopiowac w komendzie glownej. Przez dwanascie lat sluzby w departamencie Parker byl swietnym policjantem, ale jednoczesnie otaczala go jakas tajemnica. -Chyba powinnismy zaczac - stwierdzil w koncu Stefanovitch. - Jestesmy juz wszyscy. Zaczeli zajmowac miejsca wokol starego debowego stolu w jadalni. Pokoj byl pelen antykow i wesolych bibelotow, ktore Sarah skupowala na Wschodzie i w Kalifornii. Nie wystarczylo to jednak, by poprawic nastroj panujacy w pokoju. Przybylo troje prawnikow z biura prokuratora okregowego, mezczyzna i dwie kobiety. Usiedli obok siebie. Stefanovitch znal ich wszystkich od dawna. Stuart Fischer byl od kilku lat prawa reka prokuratora okregowego. David Wilkes przylecial poprzedniego wieczoru. Natychmiast przyjal zaproszenie. Wydawal sie w pelni swiadomy problemow z kontynuacja sledztwa w Atlantic City, z tajemniczym ograniczeniem sil policyjnych do niego uzytych. Stanieya Kahna z "New York Timesa" zaprosila Sarah. Dziennikarz przyjal zaproszenie, nie domagajac sie odpowiedzi na wszystkie trudne pytania. David Hale i Terry Marshall z Nowojorskiego Oddzialu Specjalnego do spraw Przestepczosci Zorganizowanej siedzieli juz przy stole. Podobnie John Keresty z Amerykanskiego Urzedu Celnego. Jak dotad nikt z nich nie wiedzial, po co zostali zaproszeni, poza tym, ze mialo to cos wspolnego ze zmartwychwstaniem Alexandre'a St.-Germaina. Sarah stala, podczas gdy inni w milczeniu zajmowali miejsca. Tego ranka nawet drobne szczegoly zdawaly sie miec wielkie znaczenie. Nadmorski dom sprawial wrazenie chlodniejszego niz zwykle. -Chcialabym zaczac od najwazniejszego - powiedziala Sarah. - Z powodow, ktore stana sie oczywiste w miare kontynuowania tego spotkania, zdecydowalismy sie na odbycie go tutaj, a nie w komendzie glownej policji. Z tych samych powodow nie zwolalismy go w biurze prokuratora okregowego ani w biurach "Timesa" przy Czterdziestej Trzeciej ulicy. Skinela glowa w strone dziennikarza z "Timesa", ktory wydawal sie lekko zdezorientowany. -Jesli w tym, co powiem, doszukacie sie jakichs oznak obledu, coz... zapewne bedziecie mieli racje. Po prostu nie wiem, komu w departamencie policji mozemy zaufac - oswiadczyla Sarah. Przerwala, zeby znaczenie jej slow dotarlo do wszystkich. - Podobnie jest w biurze prokuratora okregowego. I w "Timesie". A takze w Ministerstwie Skarbu i w FBI. Czy kogos pominelam? Rozumiem, ze przyciagnelam wasza uwage? -Calkowicie - odezwal sie Staniey Khan zza zlozonych dloni. Sarah obserwowala krag skupionych twarzy. Nikt z tych ludzi nie wydawal sie szczegolnie zaskoczony tym, ze oto znalazl sie w gronie ludzi godnych zaufania. To bylo zrozumiale. Natomiast fakt, ze prawie wszyscy inni okazali sie tego zaufania niegodni, byl obezwladniajacy. Na podlodze z desek zaszuralo krzeslo. Generalnie jednak panowala cisza. -Nie bardzo wiem, od czego zaczac - ciagnela Sarah. - Moze cofne sie do poczatku... Stefanovitcha nawiedzilo niepokojace uczucie deja vu. To juz kiedys bylo i mocno sie na tym sparzyl. St.-Germain wciagnal go w pulapke. Zamordowal mu zone. John w koncu odezwal sie ze swojego miejsca przy stole: -Zebralismy sie tutaj po to, zeby omowic mozliwosc dzialania zgodnie z ich prawem. Nie tylko zgodnie z prawem ulicy. To nie jest takie proste. Mowimy o niepisanych prawach dyrektorow miedzynarodowych korporacji na calym swiecie. O prawach stosowanych przez rzady i junty wojskowe. O prawach superbogaczy, ktorym sie wydaje, ze stoja ponad zwyklym prawem. Musimy porozmawiac o syndykacie zbrodni, zupelnie nowym syndykacie. Nazywa sie on Nocny Klub. Jest uosobieniem tego, czym stala sie przestepczosc zorganizowana. Pozno po poludniu, gdy wszyscy wyjechali, Sarah i Stefanovitch usiedli na pomoscie nad woda. Burza w koncu minela. Przez zaslone chmur przebijal blady krazek slonca. Najpierw przez dwadziescia minut rozmawiali o spotkaniu, ktore wlasnie dobieglo konca. Czy to byl szalony pomysl? Raczej nie. Przynajmniej sadzac po reakcjach uczestnikow, a szczegolnie po pytaniach, ktore padly na zakonczenie spotkania. Nowy Nocny Klub wzbudzil niepohamowane zainteresowanie wszystkich zaproszonych. -Moze przez chwile powinnismy porozmawiac o czyms innym - zasugerowal w koncu Stefanovitch. - Sarah, naprawde jest mi przykro z powodu tego, co zaszlo w Pensylwanii - wyznal, zanim opuscila go odwaga. -To juz przeszlosc. - Sarah wzruszyla ramionami. - I sama nie wiem, czy dokladnie zrozumialam, co sie stalo. - Nie mogla sie powstrzymac, zeby tego nie dodac. -Ja chyba rozumiem - stwierdzil Stefanovitch. - Tylko nie wiem, czy potrafie ubrac to w odpowiednie slowa. Sarah sie nie odezwala. Czula, ze Stef zrobi to po swojemu... albo nie zrobi w ogole. Spojrzala mu w oczy - glebokie, brazowe, najczesciej smutne. Zdawala sobie sprawe, ze mialaby wielka ochote odpedzic ten smutek. Nie wiedziala, czy to mozliwe, czy w ogole ma sens, czy byloby dobre dla nich obojga. Wiedziala jedynie, ze musza odpoczac od Nocnego Klubu i od Alexandre'a St.-Germaina. -Po wypadku kilka razy probowalem sie z kims zwiazac - odezwal sie Stefanovitch. Mowiac, patrzyl na dzieci bawiace sie w wodzie przy brzegu. - Raz byla to kobieta z Gramercy Square Park, o ktorej ci wspomnialem, pielegniarka o nazwisku Pat Beccaccio. Naprawde pragnalem sie do niej zblizyc, ale nie moglem pozbyc sie bolu. Tkwil we mnie jak drzazga. Balem sie, Sarah. Im bardziej kogos potrzebowalem, tym bardziej sie balem. Jezdzilem do Gramercy Park, majac nadzieje, ze ona przyjdzie tam po pracy. Myslalem o niej duzo w ciagu dnia. Gdy ujrzalem jakas wysoka kobiete o ciemnych wlosach, serce zaczynalo mi walic, bo myslalem, ze to moze byc ona. Kiedy nie przychodzila do parku, czulem sie rozczarowany i zraniony... Wyobrazalem sobie, ze nie przyszla, bo nie chciala sie ze mna spotkac, nie zamierzala zadawac sie z kaleka. Sarah poczula, ze zaczyna rozumiec psychike Johna. Czy bylo dobrze, czy zle, Stef trzymal sie swojego staromodnego kodeksu honorowego. Ten kodeks byl zarejestrowany na stale w jego umysle. Prawdopodobnie nie pozbedzie sie go do konca zycia. Podobaja mi sienie tylko jego oczy, myslala sluchajac go. Podoba mi sie ta blizna, ktora biegnie jak zabkowane ostrze noza w poprzek jego brwi. Jedno oko wydawalo sie przez to lekko zapadniete, co nadawalo twarzy charakteru. Zwierzyl jej sie, ze dostawal ciegi podczas meczow koszykowki w szkole sredniej. Rozumiala teraz, ze mogl prowokowac swoim zachowaniem, zeby spuscic mu manto. -Nie wiem, czy rozumiesz cos z tego, co mowie, Sarah. Nie potrafilem zmusic sie, zeby zadzwonic do Pat Beccaccio i zaprosic ja na randke. Czasami siedzialem w nocy sam w mieszkaniu, z reka na sluchawce, i nie moglem wykrecic numeru. Nie chce, zebys mnie zalowala. Sam siebie nie zaluje. Chce tylko, zebys wiedziala, co we mnie rosnie od dluzszego czasu. -Troche rozumiem - powiedziala w koncu Sarah. Nagle zapragnela go dotknac, przytulic i poczuc, jak on przytulaja. Ale nie zrobila tego. Pozwolila mu mowic. -To brzmi nieprawdopodobnie w ustach gliniarza, ale ciebie tez sie balem. Balem sie ciebie. Balem sie, ze mnie odrzucisz wlasnie w chwili, kiedy zaczynalem cos czuc. -Moze to dobrze? Moze wraca cos waznego? Sarah podeszla blizej. Czul zapach jej perfum, delikatny i kwiatowy. Wszystko wydawalo sie nierealne, podobnie jak wiele innych wydarzen, jakie ostatnio mialy miejsce. Tym razem to Sarah byla zmieszana, to jej wirowalo w glowie. Nie wiedziala, kto zaczal... Pocalunek byl slodszy, delikatniejszy, czulszy, niz sie spodziewala. Wlasnie. Stefanovitch zawsze potrafil ja zaskoczyc. Nie wiedziala, czy to dla nich dobre, czy absolutnie niewlasciwe. W tej chwili nie byla pewna swoich uczuc. Lekko krecilo jej sie w glowie. Nie, nie lekko, mocno. Byla pewna tylko jednej rzeczy: ze chce calowac Stefanovitcha, ze chce, by ja tulil i ze sama pragnie go przytulic. Poza tym nie byla pewna niczego. Nagle Sarah wzmocnila pocalunek, az spotkaly sie ich zeby. Przywarla do niego calym cialem. -Mysle, ze to przelamalo lody. - Stefanovitch pierwszy odzyskal mowe. -Przynajmniej teraz wiesz, co do ciebie czuje. Nie musisz juz sie domyslac. Bardzo mi sie podobasz, Stef. - Sarah usmiechnela sie. - Podobales mi sie od pierwszego dnia, gdy cie poznalam w komendzie glownej policji. Nocny Klub, Nowy Jork Alexandre St.-Germain przybyl do Centrum Handlu Swiatowego kilka minut przed osma. Wielu najpotezniejszych ludzi swiata przyjechalo tego ranka do Nowego Jorku, zeby sie z nim spotkac. Zebrali sie na gorze, w wytwornych gabinetach dyrektorskich na osiemdziesiatym szostym pietrze.Syndykat zbrodni mial wlasnie rozpoczac dzialalnosc. Tylko, ze to juz nie byl prawdziwy syndykat zbrodni; byla to federacja firm, rzadow i politykow. Wplywowi. Szanowani. Niewidzialni. Teraz bylo ich dwudziestu siedmiu. Zebrali sie na osiemdziesiatym szostym pietrze Centrum Handlu Swiatowego... Stara gwardia przestepczosci zorganizowanej juz nie istniala. Wszystko uleglo zmianie w Atlantic City. W gre wchodzilo za duzo pieniedzy, zbyt wazne wplywy polityczne, by mozna bylo zaufac szefom mafii. Co roku na stol wykladano szescdziesiat piec miliardow dolarow. Taki byl dochod z przestepczosci zorganizowanej na calym swiecie - kwota wystarczajaca na splate dlugow panstwowych duzych krajow. Szescdziesiat piec miliardow dolarow. Zysku, nie obrotu. Ewolucja organizacji trwala wlasciwie od dziesieciu lat. Najpierw dokonala sie w Europie Zachodniej, nastepnie na Dalekim Wschodzie, w koncu w Stanach Zjednoczonych, gdzie mafia byla najsilniejsza, a rzad mial powiazania siegajace bardzo daleko. Dawny Klub obejmowal jedynie stara gwardie przestepczosci - poteznych, ale niekonsekwentnych donow i bossow. Alexandre St.-Germain zaczal nadawac tej organizacji nowy ksztalt. Do Klubu przyjeto "doradcow" z Wall Street i z calej Europy. Tylko St.-Germain dzialal i w starych, i w nowych strukturach. Teraz "doradcy" i Alexandre St.-Germain stanowili Klub. Gdy winda posuwala sie w gore Centrum Handlu Swiatowego, w glowie St.-Germaina rozbrzmiewaly slowa przemowienia. To bedzie moje drugie oficjalne wystapienie w ciagu ostatnich dwoch dni, pomyslal. Cena szacunku. "Rozejrzyjcie sie wokol - chcial powiedziec dostojnej grupie zebranych w sali z widokiem na nowojorski port. - Pomyslcie o roznicach pomiedzy starym i nowym ladem. Zarabiamy miliardy dolarow wyglaszajac mowy, uczestniczac w spotkaniach biznesowych, biorac udzial w komitetach wyborczych i w politycznych kolacjach. Jakze to sie rozni od dawnych syndykatow. Jak wazne jest to dla wspomagania swiatowego przeplywu gotowki. Przez dwadziescia dni bylem martwy. Tak jak martwy jest stary porzadek. Od dzisiaj bedziemy prowadzili interesy w bardziej zorganizowany sposob. Swiatowe rzady sa ograniczane ich wlasna polityka wewnetrzna; absurdalnymi, niemal przedpotopowymi sposobami prowadzenia interesow. My nie mamy takich ograniczen. Jestesmy najsprawniejsza, najbogatsza! najpotezniejsza organizacja rzadzaca na swiecie. Naszym zadaniem bedzie utrzymanie pod scisla kontrola swiatowych rynkow gospodarczych. W Nowym Jorku. W Londynie. W Los Angeles. W Paryzu. W Sao Paulo. We Frankfurcie. W Rzymie. W Amsterdamie. W Tokio. W Hongkongu. W miastach, z ktorych pochodzicie. W przyszlosci zajmiemy sie kontrola Trzeciego Swiata. Rozejrzyjcie sie i pomyslcie o tym. Nikt nie moze nas powstrzymac przed osiagnieciem tego, czego pragniemy". O osmej Alexandre St.-Germain otworzyl energicznie szklane drzwi prowadzace do zalanej promieniami slonca sali konferencyjnej. Czekali na niego w ciszy, w elegancko urzadzonym pomieszczeniu. Czlonkowie klubu zajeli miejsca po dwoch stronach owalnego, lsniacego stolu konferencyjnego. Mezczyzni byli przewaznie ubrani w ciemne, drogie garnitury, kobiety w kostiumy o tradycyjnym kroju. Od tych ludzi pachnialo pieniedzmi. Prawdziwymi pieniedzmi i nieograniczonymi wplywami. Ku zaskoczeniu Alexandre'a St.-Germaina, dwadziescia siedem osob wstalo, gdy tylko wszedl. Stali i klaskali. Nowo utworzony Nocny Klub zostal zaprzysiezony. Wieczorem ciemnoniebieski cadillac zatrzymal sie przed wejsciem do budynku pod numerem dziesiatym przy Siedemdziesiatej Czwartej Wschodniej ulicy, dwie kamienice od Central Parku. Dluga limuzyna zaparkowana przed kamienica w stylu federalnym nie byla widokiem niezwyklym. Przed numerem dziesiatym zatrzymywalo sie duzo drogich samochodow, nawet jak na dzielnice prestizowych fundacji, ambasad i konsulatow. Frontowe drzwi kamienicy, wykonane z kutego zelaza, w koncu sie otworzyly. Wyszly z nich cztery niezwykle piekne, bardzo mlode dziewczyny. Rozmawialy i smialy sie, idac do czekajacej limuzyny. Cadillac bezszelestnie wyjechal na pomocna czesc Park Avenue i przyspieszyl, wjezdzajac na FDR. Podczas jazdy do Westchester poproszono dziewczeta, by zakryly oczy maseczkami do spania z czarnej satyny. Alexandre St.-Germain, BedfordHiiis W wykladanej ciemna boazeria bibliotece posiadlosci w Westchester Alexandre St.-Germain bawil sie kubanskim cygarem, ktore pasowalo kolorem do mahoniowych scian. Wystroj wnetrza przywodzil na mysl londynskie kluby:Boodles, Brooke's, Savile, ale szczegolnie Hurlingham na Fulham. Rodowe fortuny. Wytworny przepych. Szacunek. Biblioteka sluzyla jako miejsce zebran grupy Eastem Establishment, ktora kontrolowala wiekszosc amerykanskiego systemu bankowego oraz przemysl komunikacyjny i, na ile to bylo mozliwe w wypadku Amerykanow, glowne operacje na Wall Street. Czterej stali czlonkowie tej grupy nalezeli rowniez do Nocnego Klubu. Temat dzisiejszego zebrania byl niezwykle wazny - ceny ropy i paliw grzewczych na Zachodzie. Nikt nie chcial, zeby doszlo do niepotrzebnej paniki czy tez zalamania gospodarczego podczas nadchodzacej zimy. Wszyscy zebrani zgodzili sie co do jednego: to byla decyzja zbyt zlozona i delikatna, by powierzyc ja politykom i biurokratom w Waszyngtonie, czy gdziekolwiek indziej na swiecie. Gdy okolo pomocy mezczyzni szybko opuszczali biblioteke, Alexandre St.-Germain poczul na ramieniu czyjas dlon. Potezny makler z Wali Street Wilson Seifer chcial z nim porozmawiac na stronie. -Bedzie impreza. Prywatna. Dolaczysz do nas? Seifer poprowadzil St.-Germaina korytarzem o scianach zawieszonych wspanialymi arrasami przedstawiajacymi sredniowieczne herby. Nad glowajak bezcenne naszyjniki wisialy zyrandole Baccarat. Pokoj, do ktorego weszli, oswietlaly zlote i czerwone plomienie z kamiennego kominka. Dziewczeta ustawiono w rownym szeregu, jak w szkole, przed buzujacym ogniem. Ich naga skora i dlugie wlosy lsnily pieknie w blaskach plomieni. Najstarsza z nich wygladala na szesnascie lat. Najmlodsza mogla byc dwunastolatka. Byly nagie i wygolone miedzy nogami. Kazda z nich miala na twarzy czarna, satynowa maseczke. Rodowe fortuny, pomyslal Alexandre St.-Germain i musial stlumic smiech. Szacunek, w rzeczy samej. To, co w Klubie bylo najlepsze, nigdy sie naprawde nie zmienialo. John Stefanovitch, CzterdziestaTrzecia Wschodnia ulica Stefanovitch denerwowal sie, czekajac na rogu Czterdziestej Trzeciej Wschodniej.Wsluchiwal sie w kakofonie dzwiekow, zaczynajaca sie o wpol do siodmej rano - codzienne jekliwe odglosy ruchu na Manhattanie. Popijal sok z kartonika, gdy pojawila sie w koncu Beth Kelley. -Dawno sie nie widzielismy, Stef - powiedziala na powitanie jego fizykoterapeutka. - Ile to juz czasu, dziewiec dni? -Pewnie tak, ale kto by je tam liczyl. - Stefanovitch wzruszyl ramionami. Na twarz wypelznal mu rumieniec. -Dziewiec dni i ani slowa. Nawet zadnej widokowki. - Terapeutka usmiechnela sie blado. Czula sie zraniona i rozczarowana. Bardzo duzo zainwestowala w rehabilitacje Stefa; ponad rok doswiadczenia i wysilku. -Kartka jeszcze nie doszla? Rany, ta nasza poczta. Usmiech Beth Kelley stal sie szerszy. -Jak tam twoje nogi? Jestem pewna, ze bardzo sie wzmocnily - stwierdzila szyderczo. - Gorne czesci ud, a szczegolnie lydki. Wiedzial, ze z nogami jest fatalnie. Trudno mu bylo uwierzyc, ze mogl stracic tyle sily przez tak krotki okres bez cwiczen. -Prowadze sprawe. To wielki, zagmatwany wezel. Beth Kelley nie skomentowala tego. -Wchodzisz? Czy przyszedles tylko sie pozegnac? -Wchodze, wchodze. Przyszedlem, zeby pocwiczyc... jezeli przyrzekniesz, ze bedziesz dla mnie mila. Kelly tego rowniez nie skomentowala. Odwrocila sie i weszla do silowni przed Stefanovitchem. Dziesiec minut pozniej Stefanovitch zmagal sie z ciezarami i wydawalo mu sie niepojete, ze kiedys byl w stanie je podnosic. Ociekal potem, a w udach czul palacy bol. Wiedzial, ze musi cwiczyc zarowno z powodow emocjonalnych, jak i fizycznych. Trzeba znalezc jakies ujscie dla napiecia. Bede chodzil, zaczal sobie powtarzac raz po raz. Bede chodzil. Tak jak w dziecinstwie, w Pensylwanii, mruczal pod nosem, jakby w ten sposob mogl osiagnac to, co chcial. Bede chodzil. -Cholera, bede chodzil! Slowa wykrzyczane przez Stefanovitcha odbily sie w silowni glosnym echem. Wszyscy cwiczacy nagle znieruchomieli. Ciezkie sztangi zawisly niebezpiecznie w powietrzu, inne opadly z glosnym, metalicznym dzwiekiem. Ludzie od aerobiku, faceci swirnieci na punkcie sylwetki, ubrani w niebieskie dresy trenerzy - wszyscy wpatrywali sie w niego. Cala uwaga skupila sie na mezczyznie w wozku inwalidzkim. Nagle zaczeli klaskac. To, co Stefanovitch wykrzyczal ponad halasem panujacym w silowni, trafilo do tej grupy zakochanych we wlasnym ciele kulturystow. -Masz, kurwa, racje, Stefanovitch! - krzyknal ze swojego wysokiego stolka przy biezni Howie Cohen, muskularny kierownik silowni. Po okrzyku Cohena buchnal smiech. Usmiechali sie nawet atleci o ponurych twarzach. Potem znow rozlegly sie normalne jeki i postekiwania jak przy zadawaniu tortur. Wszystko wrocilo do normy. Pewnie, ze bede chodzil, pomyslal Stefanovitch, prezac sie i podnoszac z jekiem swoj ciezar. A w dodatku przezyje ten tydzien. John Stefanovitch i Isiah Parker,Central Park West O wpol do dziewiatej Stefanovitch usiadl obok Isiaha Parkera z przodu zielonego policyjnego samochodu. Saczyli ledwo ciepla kawe i jedli kanapki wyciagniete z brazowych papierowych toreb. Tego dnia mieli wprowadzac w zycie plan ulozony w nadmorskim domku Sarah. Starali sie zbytnio nie zastanawiac, jakie beda jego konsekwencje.-Lepiej byc nie moze - odezwal sie Isiah Parker, przedrzezniajac telewizyjna reklame piwa. Byl rownie cyniczny jak Stefanovitch. Niemal tak jak Misiek Kupchek. Stefanovitch przygladal sie automatowi z gazetami po drugiej stronie Central Park West. Wkladano wlasnie do srodka poranna edycje "New York Timesa". Wielka ciezarowka "Timesa", pomalowana na kolor nieba, zaparkowala na srodku ulicy jak samochod do przeprowadzek. Jakis nowojorski szaleniec napisal na bokach automatu do sprzedazy gazet czerwonym i czarnym sprayem: KLAMSTWA! BZDURY! PROPAGANDA! Stefanovitch zdecydowal, ze nie jest zwolennikiem ulicznych artystow. Tylko patrzec, jak zaczna sie dobierac do prywatnych samochodow. Wyobrazil sobie jakiegos nowojorskiego nieszczesnika przemierzajacego ulice samochodem z napisem "Pepe 122", czy "Louis 119" w poprzek maski. Jednak tego ranka czul sie zwiazany z tym, kto napisal KLAMSTWA! i BZDURY! Niektore gazety ogolnokrajowe pisaly KLAMSTWA i BZDURY o tym, co naprawde stalo sie w "Trump Plaza" wAtlantic City. KLAMSTWA i BZDURY byly symbolem naszych czasow. Gdy poranne slonce wstalo nad Central Parkiem, Stefanovitch i Parker zaczeli rozmawiac. Gadali jak gliniarz z gliniarzem: na luzie, beztrosko i na kazdy temat. Mowili o swoich poczatkach w policji. O strachu i plugastwie, ktore zawladnely ulicami Nowego Jorku. Nadal probowali sie wyczuc nawzajem, ostroznie szukali u siebie slabych punktow, ale takze spraw, ktore ich lacza. -Ukonczylem Akademie Policyjna w siedemdziesiatym szostym. Wtedy kazdy mial wlasne zdanie na jeden temat - powiedzial Stefanovitch i napil sie kawy. -Na jaki temat? - Parker, ubrany w wygnieciona karmazynowo-biala koszulke z napisem "Viva Mandela" i czarna skorzana kamizelke, staral sie sprawiac wrazenie odprezonego i beztroskiego. -Wszyscy chcieli zostac w policji tylko dwadziescia lat, dostac zagwarantowana emeryture, a potem kupic przynoszacy zyski bar na Florydzie albo na Coney Island. Ale kazdy twierdzil, ze chce przez ten czas przyczynic sie do tego, by w tym miescie zylo sie troche lepiej. Isiah Parker rozesmial sie. Gdy on konczyl Akademie dwa lata wczesniej, karmiono ich takimi samymi bzdurami. -Zawsze mowili, ze pewnego dnia zostaniesz komisarzem. Nalezalo miec koneksje. Rabin w komendzie glownej policji? Czemu nie? Stefanovitch potrzasnal glowa. Teraz on sie zasmial. -Wiesz, jak to jest. Gliniarze lubia wymyslac o sobie rozne historyjki. Ja na przyklad jednym zdaniem moge ci powiedziec, o co mi chodzi. Lubie ulice, lubie prace w miescie. Tak jak teraz. Ciagle im to powtarzam w komendzie glownej. Jednak oni zupelnie nie moga sobie wyobrazic gliniarza na wozku patrolujacego ulice. -Od ulicy faktycznie mozna sie uzaleznic - musial sie zgodzic Parker. - Ludzie z zewnatrz, z kimkolwiek bys nie rozmawial, nie rozumieja tego. Rozumieja to tylko gliny. Tylko gliniarz moze wysluchac drugiego gliniarza i nie uznac, ze jest on szurniety. Powoli minelo kolejne pietnascie minut obserwacji. Potem pol godziny... Nagle Stefanovitch pokazal cos przez brudna szybe samochodu. -No to go mamy. Przynajmniej mam taka nadzieje. Nadjezdza jego samochod. Dluga niebieska limuzyna zatrzymywala sie wlasnie przy znaku zakazu postoju, przed markiza pod numerem osiemdziesiatym piatym przy Central Park West. Z limuzyny zaczal wysiadac barczysty szofer w opietej czarnej liberii. -Marco Gualdi - odezwal sie Stefanovitch. - Wspolpracownik pana St-Germaina z Sycylii. Chyba grali w tej samej druzynie bocci, czy cos takiego. Postawny kierowca stanal przed luksusowym budynkiem przy Central Park West, zapalil papierosa i zaczal gawedzic z portierem. Stefanovitch zauwazyl, ze smieja sie polgebkiem, w charakterystyczny sposob, modny wsrod nowojorskiej sluzby wyzszego szczebla. Czul, ze wraca mu umiejetnosc prowadzenia obserwacji. Tak, lubil prace w policji i na ulicach. Moze to byl ciag dalszy dobroczynnej kuchni polowej, ktora prowadzili jego rodzice? Jakas donkiszotowska potrzeba czynienia dobra? Nie wiedzial dlaczego, ale podobalo mu sie to. Po prostu odpowiadalo mu zycie gliniarza. -To moze byc nawet zabawne - odezwal sie z usmiechem do Parkera. - Nie masz nic przeciwko, zebym sie ta sprawa zajal sam? Zrobie dobry poczatek. Isiah Parker oparl dlugie nogi o dolna czesc deski rozdzielczej. Spojrzal na Stefanovitcha przez ciemne okulary. -Prosze bardzo. Ledwo krzykniesz, zaraz tam bede. Stefanovitch z usmiechem otworzyl drzwi od swojej strony, a nastepnie tylna klape samochodu. Plynnym ruchem wyciagnal lekki wozek wyscigowy i ustawil go na chodniku. Wykorzystanie wyscigowki do pracy bylo czyms nowym. Lekko go to podniecalo. W pracy gliniarza na ulicach Nowego Jorku jest cos, co przenika do szpiku kosci. Stefanovitch myslal o tym, gdy rozkladal wozek. Moze fakt noszenia broni? Moze bezposrednia wladza, w dodatku zgodna z prawem? Odpowiedzialnosc za zycie i smierc?... W kazdym razie to uczucie bylo mu w tej chwili potrzebne i wlasnie po nie wyruszal. Stefanovitch powoli ruszyl Central Park West w strone zaparkowanej limuzyny. Wlasnie mial przejechac na druga strone Siedemdziesiatej Siodmej Zachodniej ulicy, skad zostalo jeszcze pol przecznicy do samochodu Grobowego Tancerza, gdy Alexandre St.-Germain pojawil sie w drzwiach eleganckiej kamienicy pod numerem osiemdziesiat piec. Na Central Park West rozbrzmiewaly klaksony. Brzeknela pokrywa studzienki kanalizacyjnej. Grobowy Tancerz byl juz na chodniku. Szedl sprezystym krokiem, przystojny i elegancki w szytym na miare, ciemnoszarym garniturze. Reka dal znak kierowcy, zeby wsiadl do samochodu. Gdy wyszedl spod markizy, po jego bokach pojawili sie jeszcze dwaj ochroniarze. W Siedemdziesiata Siodma wjechala bladoczerwona cysterna. Zaslonila Stefanovitchowi widok limuzyny i Alexandre'a St.-Germaina. -Sukinsyn. Hej. Wynos sie - powiedzial Stefanovitch glosno, do nikogo w szczegolnosci. Serce zaczelo mu walic. Czolo mial rozpalone, pokryte kropelkami potu. Od limuzyny i Alexandre'a St. Germaina wciaz dzielilo go trzydziesci metrow. Nagle uswiadomil sobie, ze nie zdola dotrzec tam na czas. W zaden sposob. -Cholera, cholera - zaklal glosno. Pulchna kobieta stojaca na chodniku spojrzala na niego, zauwazyla wozek i powstrzymala reakcje. Wszyscy tak robili i to go doprowadzalo do furii. Dlonie Stefanovitcha wpily sie w twarda, czarna gume, ktora byly pokryte obrecze kol. Wozek zjechal z kraweznika i ruszyl na jezdnie mimo czerwonego swiatla, mimo samochodow skrecajacych sznurem w Siedemdziesiata Siodma. -Hej! - krzyczal, zupelnie ignorujac pojazdy. Poruszal sie tak szybko, na ile pozwalal wozek. - Hej! Hej! Kola wyscigowego wozka podskakiwaly na kazdej szczelinie chodnika. Bylo to niebezpieczne; wozek byl tak lekki, ze mogl sie wywrocic. -Hej, ty!... Hej! Hej!... Grobowy Tancerzu! Dwaj ochroniarze znieruchomieli. Wyraznie nie wierzyli w to, co widza przed soba, ale nie mogli oderwac oczu od tego dziwnego zjawiska. Obydwaj wsuneli dlonie pod marynarki, dotykajac broni. Co to, do diabla, za rzecz, ktora sunie ulica? Alexandre St.-Germain powoli odwrocil sie i zaczal wsiadac do limuzyny. Widac bylo blond wlosy, gladka, przystojna twarz. Grobowy Tancerz byl zaledwie kilka metrow od Stefanovitcha. St.-Germain wyprostowal sie. Patrzyl na chodnik, na zblizajacego sie dziwnie szybko mezczyzne na wozku. Stefanovitch czul, jak wzrok Grobowego Tancerza przewierca mu czaszke. Trudno bylo mu sie opanowac, czul sie napiety do granic wytrzymalosci. Tak dlugo czekal na te chwile. Teraz, gdy nadeszla, zdawala sie dziwnie nierealna. -Tak, ty. Do ciebie mowie - krzyknal znowu. Juz nie mogl sie powstrzymac. Zbyt duzo adrenaliny, zbyt duzo emocji. Przestal dzialac instynkt samozachowawczy i zdrowy rozsadek. Zrobilo sie niebezpiecznie. Jezu, ten St.-Germain byl po prostu przystojnym blondynem. Wygladal na przyzwoitego faceta. W glowie Stefanovitcha rozbrzmiewal niemy krzyk. Chodzilo mu nie o zemste, a o elementarna sprawiedliwosc. Na przyklad na poczatek moglby rozwalic temu skurwysynowi leb. Gdy wozek byl juz blisko, Alexandre St.-Germain odezwal sie w koncu. Mowil niskim, spokojnym glosem, jakby zwracal sie do nieznosnego dziecka. -Czy to na mnie pan tak krzyczy? - spytal. -Tak. Jestem John Stefanovitch z policji nowojorskiej. -Tak? O co chodzi? -Widzielismy sie kilka lat temu. Pamietasz? To bylo krotkie spotkanie w zaulkach Long Beach. Na pamiatke podarowales mi ten wozek. Stefanovitch kurczowo zaciskal rece na poreczach. Ponioslo go i zdawal sobie z tego sprawe. Jednak nie mogl sie powstrzymac. Nie bylo sposobu, zeby z tego zrezygnowal. -Nigdy nie udalo mi sie podziekowac ci osobiscie, zobaczyc sie z toba ot tak, oko w oko. A jest kilka powodow, dla ktorych chcialem sie z toba spotkac. Grobowy Tancerz przerwal mu. -Coz, wiec spelnilo sie twoje marzenie. Niestety nie mam dzis dla ciebie czasu. Ide na wazne spotkanie. Nie musisz mi dziekowac za prezent, ten z Long Beach. Wyglada na to, ze niedlugo mozesz zasluzyc na nastepny. Alexandre St.-Germain zaczal wsuwac dlugie cialo do lsniacej limuzyny. Jakas dlon chwycila go za ramie, gniotac droga marynarke. Stefanovitch wyciagnal St.-Germaina na zewnatrz. Ochroniarze ruszyli ku niemu, ale St.-Germain powstrzymal ich ruchem dloni. Szyje i policzki mial purpurowe, nabrzmiale krwia. Jasne wlosy potargaly sie podczas szarpaniny, male kosmyki sterczaly na boki. -Wez reke z mojego ramienia - rozkazal Stefanovitchowi. - Znales zasady i zdecydowales sie je zlamac. Chciales brac udzial w wielkiej grze, w glownej lidze. -To byly twoje pieprzone zasady - krzyknal Stefanovitch. - Teraz poznasz moje zasady. Trzymal Grobowego Tancerza z calej sily. Nie mozna sie juz bylo wycofac. -Niezaleznie od tego, co jeszcze sie wydarzy, zamkniemy cie, skurwielu. Zamkne caly Nocny Klub. Dostane cie. Stefanovitch puscil Alexandre'a St.-Germaina i obrocil wozek w podskoku, tak jak robia to dzieciaki na deskorolkach. Byl odwrocony plecami do Alexandre'a St.-Germaina i do ochroniarzy. Wozek piszczal i skrzypial, zupelnie jakby z niego szydzil, jakby wysmiewal jego rozpaczliwa probe powrotu do zycia ulicznego gliniarza. Isiah Parker wciaz siedzial na przednim siedzeniu, wparty nogami w deske rozdzielcza. Wygladal, jakby nie ruszyl sie z miejsca od odejscia Stefanovitcha. Gdy Stefanovitch zblizyl sie do samochodu, zobaczyl, ze Parker bije mu brawo. I smieje sie. To byl pierwszy prawdziwy smiech, jaki Stefanovitch zobaczyl u tego czarnego detektywa, cholernie fajny smiech. -Bylo naprawde niezle. Dobrze zaczales rozgrywke z tym facetem. Podobalo mi sie, jak dales mu do zrozumienia, co jest grane. Teraz ciebie tez musi zabic. Serce Stefanovitcha bilo tak glosno, ze slyszal je poprzez glos Parkera. Myslal, ze wlasciwie nie dba o to, co sie z nim stanie. Jednak czul sie cudownie, jakby fruwal. Jakby go wypuszczono z wiezienia o zaostrzonym rygorze, gdzie gnil powoli, marnial, umieral ze starosci w wieku trzydziestu pieciu lat. Wszystko zaczynalo sie od poczatku. Moze to bedzie zemsta na St.-Germainie i Klubie. Moze w koncu doczeka sie sprawiedliwosci. Chyba ze - ale Stefanovitch nie umial sobie tego wyobrazic - zyja w swiecie, gdzie na sprawiedliwosc nie ma juz miejsca. Sarah McGinniss, Hogan Square 1 Musiala napisac Klub, najlepiej jak umiala. Ta ksiazka stala sie jej obsesja. Sarah skupila na niej cala swoja energie. Najwazniejsze bylo tak udokumentowac fakty, zeby ludzie, w nie uwierzyli, choc w niektore trudno bylo uwierzyc.Stuart Fischer zaproponowal, zeby przyszla na Hogan Square, gdzie mialo sie spotkac kilku ludzi. Zebranie odbywalo sie na poddaszu biura prokuratora okregowego. Sarah przekonala Fischera, zeby jej pozwolil przyniesc magnetofon. Chciala tez robic notatki. Dokumentacja byla naprawde wazna. -Niech kazdy zajmie krzeslo i rozgosci sie w tym przytulnym gniazdku - zwrocil sie Stuart Fischer do niewielkiej grupy, zebranej w prowizorycznym biurze. Strych na dziesiatym pietrze zostal umeblowany, choc dosc skapo, kiedy biuro prokuratora okregowego prowadzilo w osiemdziesiatym szostym roku tajne sledztwo, dotyczace nowojorskiego wydzialu policji. Nie bylo tu luksusow, ale dalo sie wytrzymac. -Mam dla was nieoczekiwanie dobre wiadomosci. Znow scigamy Alexandre'a St.-Germaina. Podeszli blizej do Fischera, a w sali zapanowala cisza. Mlodzi prawnicy najwyrazniej byli w szoku. Sarah przygladala sie mlodemu asystentowi, ktory przysiadl na parapecie pokrytym niszczaca sie farba. Z jego ust, ukrytych pod sumiastym wasem, wydobylo sie cos w rodzaju warkniecia. Kilku innych odwrocilo wzrok. Zapanowal nastroj podobny do atmosfery spotkania w domu Sarah w East Hampton. Powialo groza. -Gdy w zeszlym roku przygotowalismy sprawe przeciwko St.-Germainowi, oskarzano nas, byc moze slusznie, ze jestesmy zbyt konserwatywni. Nie obchodza mnie zbytnio grzechy przeszlosci, chce wam jednak oswiadczyc, ze tym razem konserwatyzm nie bedzie problemem. Fischer zerknal na Sarah, ktora byla jedyna osoba rozumiejaca dokladnie, co on ma na mysli. -Chce, zeby to bylo zupelnie jasne - ciagnal Fischer. - Chce, zebyscie dokladnie zrozumieli, co mowie. Jesli uwazacie, ze oto szykuje osobista wendete przeciwko Alexandre'owi St.-Germainowi, to znaczy, ze wyrazilem sie zrozumiale. Bo tym wlasnie sie zajmiemy. Ktos ma pytania? Nie bylo pytan. Jeszcze nie. Tylko kompletne zaskoczenie, ze znow beda scigac Alexandre'a St.-Germaina. -Dzis skontaktujemy sie z szefami najwazniejszych firm: z FBI, z policja francuska i wloska, z Urzedem Celnym, z kilkoma dyrektorami Ministerstwa Skarbu. Juz rozmawialem z Urzedem Podatkowym. Podjeli wyzwanie. Zrozumieli, ze tym razem mozemy dopasc tego drania. W koncu odezwala sie jedna z asystentek, efektowna blondynka, najwyzej dwudziestosiedmioletnia. -Urzad Podatkowy dokona konfiskaty mienia i zajecia kont bankowych St.-Germaina? I firm, ktorych jest wlascicielem? Czy na tym bedzie polegalo pojscie na calosc? Fischer przytaknal. Usmiechnal sie do mlodej blondynki. -Tak, wlasnie na tym bedzie polegalo pojscie na calosc, Louise. Sarah skrzetnie notowala. Probowala opisac atmosfere zebrania. Jakos nikt nie zartowal, jak zwykle bywalo. Asystenci dokladnie rozumieli, co oznacza wytoczenie sprawy szefowi mafii, takiemu jak St.-Germain; jak skrupulatnie i dokladnie musi byc ona przygotowana. -Idziemy na calosc. - Fischer jeszcze raz to podkreslil. - Tym razem ruszymy dwoma kanalami. Wykorzystamy przeciwko St.-Germainowi Akt o Przestepczosci Ciaglej... i ADOS. Prawnik siedzacy na parapecie gwizdnal z podziwem. Paru innych tez w koncu pozwolilo sobie na usmiech, na wymiane szybkich spojrzen dodajacych otuchy. Teraz rozumieli. To naprawde byla wendeta. -Zaprosilem was tutaj na prywatna odprawe. Bedziemy dzialali w szescioro, jako bardzo tajna ekipa. Nie unikniemy kontaktow z innymi agencjami i departamentami, ale tylko my bedziemy mieli pelen obraz sprawy. Mamy sporo dowodow na St.-Germaina, niektore licza sobie az dziesiec lat. To moze dla niektorych stanowic ciagla dzialalnosc przestepcza. Fischer rozesmial sie i Sarah zauwazyla, ze jego dobry nastroj pomalu udziela sie innym. To bylo chytre: najpierw ich zaszokowac, a potem rozluznic. Po wyjsciu z biura przy Hogan Square wszystkim urosna skrzydla. Stuart Fischer byl znakomitym prawnikiem i wspaniale potrafil motywowac ludzi. Sarah pomyslala, jak to dobrze, ze wraz ze Stefanovitchem postanowili zwrocic sie do niego, a nie do prokuratora okregowego, ktory im sie zupelnie nie podobal. Wszystko miala w notatkach. Umiesci to w Klubie. - St.-Germain skorzysta z uslug firmy prawniczej James, Henry and Friends - ciagnal Fischer. - Jak zwykle beda mieli przewage liczebna. Dlatego chce wysunac dwa oddzielne oskarzenia. Takie postepowanie jest calkowicie zgodne z prawem. Tak podeszlaby do tego mala, dobra firma prawnicza. Pierwszy atak przypuscimy juz jutro po poludniu. Niewazne, jakie to bedzie oskarzenie, cos ostrego i niechby nawet kontrowersyjnego. Gdy ekipa Jamesa bedzie tym zajeta, wejdziemy z ADOS-em. Damy im popalic. Na razie wszyscy rozumieja? -Swietny plan - odezwal sie mlody z wasikiem ze swojego siedziska na parapecie. - Tylko jedno pytanie... czy zdarzylo sie juz kiedys, zeby mafia sprzatnela caly personel biura prokuratora okregowego? W sali zagrzmial smiech. Tym razem, dla odmiany, zwrocono sie do nich, by zrobili cos, do czego byli przeznaczeni: by wniesli oskarzenie w majestacie prawa. Sarah wodzila wzrokiem po pokoju na poddaszu i po twarzach mlodych adwokatow. Chciala zapamietac wszystko, reakcje kazdego z nich. Fischer znow sie odezwal, tym razem bez usmiechu. -Odpowiadam na wasze pytanie. Owszem, sprzatneli caly personel biura prokuratora okregowego. W Bogocie, w Kolumbii. Siedemnascioro ludzi. Tak wiec, panie mecenasie, mielismy juz precedens. Smiech w gabinecie zamarl. Sarah zapamietala na zawsze miny tych mlodych prawnikow. Chciala pomoc, jak umiala - mogla robic wszystko, nawet drobne rzeczy, O ktorych nikt pewnie nie bedzie pamietal. Sarah spedzila caly ranek siedemnastego lipca i wiekszosc popoludnia rozmawiajac przez telefon z Urzedem Celnym. Nastepnie zadzwonila do Scotland Yardu. W koncu spedzila godzine z jednym z najlepszych reporterow CBS. Uznala to za zaciskanie petli. Tylko nie byla pewna, na czyjej szyi jest ta petla. Wciaz przypominaly jej sie miny mlodych prawnikow. Kluczem do wszystkiego jest cierpliwosc. Nekanie da wyniki, tylko bedzie wymagalo czasu. Nie bylo innego sposobu, zeby dopasc Alexandre'a St.-Germaina i Klub. John Stefanovitch i Isiah Parker,komenda glowna policji Stefanovitch i Isiah Parker nastepnego wieczoru wyszli bardzo zmeczeni z komendy glownej. Stefanovitch, popychajac wozek wzdluz deptaka, spojrzal na postrzepione obloki pedzace po niebie. Czul sie podobnie jak te chmury:rozdzierany przez niewidzialne sily. -Biorac pod uwage wszystkie czynniki, idzie lepiej, niz moglismy sie spodziewac - odezwal sie w koncu do Parkera. - Ale co knuje St.-Germain? Dlaczego przyjmuje to wszystko z takim spokojem? -Zastanawia sie, jak pokonac te drobna przeszkode. Juz nieraz byl scigany przez prawo. Teraz czeka, az zrobimy jakis blad. -Zachowuje sie, jakby wiedzial, jaki to bedzie blad. -Moze wie. Juz przez to przechodzil. -Wydaje mi sie rowniez, ze facet chce zachowac twarz. Udaje nieslusznie oskarzonego, porzadnego biznesmena, ktorego nikt nie rozumie. -Tak, to mozliwe. To by wyjasnialo niektore sprawy. Zarowno Stefanovitch, jak i Parker wiedzieli, ze policja nowojorska czesciej stosowala nielegalne nekanie, niz mogloby to wynikac z doniesien mediow. Istnialy dzialania na duza i na mala skale. Stefanovitch sam widzial, jak detektywi wsypywali cukier do baku cadiiiaca nalezacego do mafii. Widzial, jak wepchnieto szmate do rury zaparkowanego przy Times Square cadillaca seville jakiegos alfonsa. Gliniarze zdawali sobie sprawe, ze wiekszosc ulicznych bossow wyrzuca do kosza mandaty za niewlasciwe parkowanie albo utrudnianie ruchu, ale w komputerach znajdowaly sie szczegolowe dane. Wystarczylo, zeby detektyw wykonal odpowiedni telefon, a samochod handlarza narkotykami, ktory drwil z mandatow, odprowadzano na miejski parking. Skutkiem bylo mnostwo biurokratycznych czynnosci i zdenerwowanie, ktore czasami prowadzilo do popelnienia bledu. Jesli chodzi o powazniejsze molestowanie, z policja zawsze wspolpracowaly miejskie agencje ochrony srodowiska. Ich pracownicy mogli zamknac za rozmaite uchybienia fabryke nalezaca do mafii albo ich ulubiona restauracje w Malej Italii - z powodu much, odchodow gryzoni w kuchni, wadliwej wentylacji czy chociazby niewlasciwego oznaczenia toalet. Istnial jeszcze najwiekszy przyjaciel policjantow. Akt o Dzialalnosci Organizacji Skorumpowanych. Ta specjalna ustawa godzila bezposrednio w przestepczosc zorganizowana. ADOS pozwalal policjantom blokowac konta bankowe podejrzanych, rekwiro-wac ich samochody, motorowki, nawet zajmowac domy czy siedziby firm. I takie wlasnie dzialania zastosowali wobec St.-Germaina. Przy wejsciu na parking Stefanovitch i Parker zatrzymali sie i podali sobie rece. Odnowila sie emocjonalna wiez miedzy nimi, ktora pojawila sie kilka dni wczesniej w gabinecie Stefanovitcha. Obydwaj byli przyzwyczajeni do dlugich obserwacji. Ta mogla byc arcydzielem. Stefanovitch wstrzymal sie od powiedzenia tego, co nasuwalo mu sie na mysl: "Uwazaj na swoj tylek w drodze do domu". -Dobranoc, Isiah - powiedzial. - Jutro jest nasz dzien. W twarzy Parkera, dobrze widocznej w swietle ksiezyca, bylo cos, co dodawalo otuchy. -Dobrze mi sie z toba pracuje, Stefanovitch. Nigdy nie zapomne, jak wyciagnales'tego skurwysyna z limuzyny. Do tej pory Stefanovitchowi tez dobrze sie pracowalo z Parkerem. Isiah rozumial, ze chodzi o dorwanie Alexandre'a St.-Germaina; o schwytanie Grobowego Tancerza za wszelka cene. Dwaj policjanci w koncu sie rozstali. Odeszli w swoje wlasne rewiry ciemnosci i tajemnicy. Sarah McGinniss i JohnStefanovitch, Szescdziesiata Szosta Wschodnia ulica Sarah i Sam czasami zachowywali sie jak stare malzenstwo. Uklady miedzy nimi przypominaly serial Dziwna para w wersji z konca lat osiemdziesiatych.Wieczorem co najmniej przez pietnascie minut omawiali sprawe kolacji. W koncu zdecydowali sie na Ulubiona Pizze Raya, butelke jablecznika, ciastka domowego wypieku i film Spielberga zatytulowany Goonies. Nie obejrzeli nawet polowy filmu, poniewaz zaczeli gadac o pobycie Sama z Rogerem na polnocy stanu. Sam zapytal Sarah, czy kiedykolwiek zejdzie sie z tata. Powiedziala mu, najdelikatniej jak umiala, ze raczej nie. Wydawalo jej sie, ze przyjal to do wiadomosci. Sarah musiala wciaz powstrzymywac sie od komentarzy, gdy sluchala opowiesci Sama na temat dwoch tygodni spedzonych z ojcem. Roger ustepowal wszystkim zachciankom syna, nie stawiajac mu zadnych ograniczen. Zachowal sie zupelnie beznadziejnie. -Twoj ojciec to swietny facet - stwierdzila Sarah kladac Sama do lozka okolo dziesiatej. - On bardzo cie kocha. Sam. - To pewnie byla prawda. Ktoz by nie kochal Sama? Chlopiec byl taki wrazliwy. Mial smutne oczy. -O co chodzi. Sam? -Tata mnie kocha - zaczal Sam. - Ja tez go kocham. Ale, mamo... -Jestem przy tobie. - Sarah pochylila sie. Pocalowala Sama w policzek, przytulila go czule. -Kocham cie. Tesknilem za toba codziennie w czasie tej wycieczki. Przyrzeknij, ze mnie nie zostawisz, dobrze? Wyciagnal do niej szczuple rece i Sarah z trudem powstrzymala sie od placzu. Nagle pozalowala, ze nie da sie rozwiklac problemow, ktore stanely pomiedzy nia i Rogerem. Sam zaslugiwal na to, zeby miec ojca. Gdy Sam juz lezal w lozku, Sarah wziela sie za porzadki. Gdyby nie jej gospodyni Annie Leigh, mieszkanie nie rozniloby sie od nory zamieszkiwanej przez dwoch kawalerow. Sarah zbyt czesto zasypiala w ubraniu na kanapie. Rownie czesto grywala z Samem w gry planszowe przy wlaczonym telewizorze. Poznymi nocami cwiczyla w swoim pokoju na starej gitarze Fendera, grajac utwory Rya Coodera i Muddy'ego Watersa. Nauczyla sie grac bluesa na Placu Waszyngtona w Stockton. Krecac sie po domu doszla do wniosku, ze bardzo lubi Stefanovitcha. Kilka tygodni wczesniej nie wydaloby jej sie to mozliwe. Interesowal ja do tego stopnia, ze gdy zadzwonil z komendy glownej policji i spytal, czy moze przyjechac na chwile, zgodzila sie, chociaz byla zmeczona. Teraz nie mogla sie doczekac jego przybycia. Sarah nie potrafila do konca okreslic swoich uczuc wzgledem Stefanovitcha. Jedno wiedziala na pewno: ze lubi przebywac w jego towarzystwie bardziej niz w czyimkolwiek. Ciagle ja zaskakiwal, odkrywal swoje nieznane strony. Stefanovitch wiedzial rzeczy, ktore ja bardzo interesowaly. Czasami opowiadal o swojej pracy w policji, kiedy indziej o polityce swiatowej. Zdarzalo sie tez, ze ni z tego, ni z owego snul wlasne teorie na temat gotowania lub zaczynal mowic o psychologii dzieciecej czy sztuce wspolczesnej. Czytal wiecej od niej. Lubil muzyke klasyczna, jazz i rock. Znal kreatorow mody, a nawet nazwiska najlepszych modelek z Nowego Jorku i z Paryza. Powiedzial jej, ze policjanci czesto bywaja oczytani i maja szerokie zainteresowania. Po prostu tak sie zlozylo, ze zostali policjantami. Co wazniejsze, John Stefanovitch uwazal, ze Sarah jest piekna fizycznie i duchowo - a jej takie zapewnienia byly teraz niezwykle potrzebne. Musiala znowu uwierzyc w siebie. Gdy sie pocalowali w domku nad morzem, Sarah zakrecilo sie w glowie. Nie czula sie tak od lat i odkryla, ze bardzo jej tego brakowalo. Bardziej niz sadzila. Polerowane debowe drzwi windy rozsunely sie halasliwie. Sarah usmiechnela sie na widok Stefanovitcha. To przypominalo randke. Ile osob w ich wieku umawia sie w dzisiejszych czasach na randki? Nagle doszla do wniosku, ze chyba bardzo duzo. Najwyrazniej przebral sie po pracy. Geste ciemne wlosy mial starannie uczesane, bladoniebieska koszule wyprasowana. Tkwilo w nim cos z wiesniaka z Pensylwanii, ale jednoczesnie szczypta cynizmu Manhattanu. I byl zdecydowanie przystojny, nawet na wozku. -Czesc, Stef. - Nagle poczula sie zawstydzona, co zdarzalo sie, ilekroc zastanawiala sie nad ich sytuacja. - Jak poszlo? -To byl dlugi dzien, ale jednoczesnie chyba dobry poczatek. - Zwekslowal na bezpieczny temat pracy. Ona rowniez. -Jak tam Isiah Parker? Jak sie z nim pracuje? - spytala. Zadala to pytanie troche dla podtrzymania konwersacji, choc naprawde chciala sie tego dowiedziec. -Dogaduje sie z nim znacznie lepiej niz z toba pierwszego dnia. - Stefanovitch usmiechnal sie. - Lubie go, bo chce dorwac St.-Germaina. Brat byl mu bardzo bliski... ale nie tylko o to chodzi. Jest jeszcze cos, o czym Parker nie chce mowic. Sarah nagle uprzytomnila sobie, ze prowadza te rozmowe w przedpokoju, gdzie latwo mozna by bylo ich podsluchac. -Wejdziemy do srodka? -Ladnie tu, owszem, ale chodzmy. A gdzie Sam Triumfator, zwyciezca trzech turniejow i trzech mistrzostw swiata? Nie spi jeszcze? -Poszedl spac jakas godzine temu. Napijesz sie ze mna drinka? Mam ochote na kieliszek wina. Podobala mu sie ubrana w dzinsy, w splowiala koszule kowbojska i boso. -Jezeli sie napije, to na pewno usne. -Nie ma sprawy. Moge ci tez dac cos do jedzenia. Sarah zrobila omlet z serem i ziolami i otworzyla butelke chateau margaux. W kuchni, gdzie siedzieli, panowal spokoj, jakze mily po dlugim, nerwowym dniu. Gdy omlet sie smazyl, Stefanovitch zjadl ostatnie domowe ciastko. -Doszedlem do punktu, w ktorym przestaje sie sypiac. Znasz takie uczucie? - powiedzial, gdy pochlonal omlet i wypil pol butelki wina. -Znam, poniewaz wlasnie przez to przechodze. Jeszcze jeden omlet? Wiecej wina? Ciastko? -Wszystko. -Naprawde? - Sarah otworzyla szeroko oczy. Swiatlo z lampy nad glowa odbijalo sie w jej wlosach. Przytaknal i usmiechnal sie. Czul sie znowu prawie jak czlowiek. Omlet z serem i wino o polnocy... cos wspanialego. Nie jadal tak od bardzo dawna. Jakas czesc jego zycia wracala do normalnosci. A jego to przerazalo. Zjadl dokladke i siedzial teraz przy stole z blogim usmiechem na twarzy. -Piekna, utalentowana i gotuje jak czarodziejka. Gdzie kryje sie pulapka? Co z nia jest nie tak? Sarah westchnela i lekko zmarszczyla brwi. -Jest rozwiedziona. Ma male dziecko, ktore potrzebuje mnostwa milosci i uwagi. -I co jeszcze? Sam nikomu by nie przeszkadzal. Przynajmniej nikomu, kto jest cokolwiek wart. -Czasami potrafi byc pracoholiczka, co dla niektorych oznacza zbytnie skoncentrowanie sie na wlasnej osobie. -Ale to nie wszystko, prawda? -Och, sama nie wiem. Stefanovitch, chcesz isc ze mna dzisiaj do lozka? - Nagle zabraklo jej tchu. Powiedziala to. Nie bylo odwrotu. Zdziwila go ta nagla zmiana nastroju. -Sadzisz, ze w tej chwili to dobry pomysl? -Nie mam pojecia. Po prostu mam na to ochote. Jak we snie wyszli z kuchni i udali sie do sypialni. Swiat wydawal sie dziwnie zamglony. Przez panoramiczne okna swiecil ksiezyc. Zaczeli sie rozbierac. Czuli sie troche nieswojo. Milczeli pograzeni kazde we wlasnych myslach. Niezgrabnie rozpinajac bluzke, Sarah myslala: "Chce sie z nim kochac". Wypelnialo ja uczucie ciepla, zupelnie jakby ogrzewal ich ksiezyc zza szyby. Bardzo go pragnela. Juz od dawna. Podeszla do Johna i pocalowali sie, a pocalunek byl rownie slodki jak ten nad morzem. Tak, pomyslala Sarah, wlasnie o to chodzilo. -Czy to nie bedzie dla ciebie problemem? - szepnela z ustami przy jego policzku. Wreszcie sie zdecydowala zadac to klopotliwe pytanie. Nie chciala popedzac Stefa ani go zmuszac. Chciala, zeby oboje tego pragneli. -Nie. Gdy zostalem ranny, myslalem, ze strace... mozliwosci. Jednak tak sie nie stalo... to znaczy, wiesz, co mam na mysli... Reaguje jak trzeba. Sarah zrozumiala to doskonale po pierwszych dziesieciu minutach spedzonych w lozku. Stef mial najdelikatniejszy dotyk, jaki mozna sobie wyobrazic. Glaskal ja opuszkami palcow po plecach i ramionach, muskal twarz i szyje, a potem przesunal rece nizej. Zastanawiala sie, czy zawsze byl taki delikatny, taki zupelnie inny, niz sie spodziewala. Taki czuly i cieply. Gdy juz sie ze soba oswoili, zahamowania zaczely znikac jedno po drugim jak warstwy zimowej odziezy. Sarah usiadla okrakiem na kochanku. Z podziwem patrzyla na jego mlodziencze cialo, muskularne i twarde - plaski brzuch, szczuple rece i ramiona. Byl silny, ale jakze ostroznie jej dotykal. Calowala jego piers, delektujac sie swiezym i czystym zapachem ciala. Gdy Stef delikatnie masowal jej plecy i szyje, stopniowo sie odprezala. -Jestes wspanialy w lozku. Gdzie sie tego nauczyles? -Na tylnych siedzeniach starych samochodow w Minersville. W kinie dla zmotoryzowanych w Middleview. Na parkingu przed liceum. -Nie, Stef. Klamiesz. - Pocalowala go znowu. -Kiedys bylem zakochany, pamietasz? Polozyla mu palec na wargach. -Uwielbiam, jak mnie dotykasz - szepnela w ciemnosci. -Wszystko bedzie dobrze. Nie mamy sie czego bac - powiedzial. -Bylam przerazona, gdy szlismy do sypialni. -Ja tez, Sarah - Stefanovitch usmiechnal sie i zaczerwienil. Cieszyl sie, ze ona tego nie widzi w ciemnosci. -Ale juz nie. Juz sie nie boje. -Ja tez nie. No, moze troche. -Kochaj mnie, Stefanovitch. Uwielbiam, jak mnie dotykasz. Naprawde uwielbiam to. John Stefanovitch, port nowojorski Nekanie trwalo nazajutrz od samego rana.To byl jedyny sposob, by dostac St.-Germaina. Dwunastometrowa motorowka przewiozla prawie tuzin funkcjonariuszy Amerykanskiego Urzedu Cel i Agencji Antynarkotykowej, a z nimi Stefanovitcha, do frachtowca o nazwie "Osprey". Ten turecki statek stal zacumowany na koncu portu, obok latami morskiej Ambrose. Kapitan Mohammed Rowzi cichaczem klal na los, przegladaj ac pieciostronicowy dokument, opatrzony oficjalnym stemplem Wydzialu Celnego przy Ministerstwie Skarbu. Z pokrytych bialym nalotem warg marynarza zwisal papieros bez filtra, ktory niemal caly zmienil sie w popiol. Nad glowami krazyly wrzeszczace mewy. Kapitan Rowzi angielski znal kiepsko, ale wystarczajaco, by pojac, ze on i jego statek wpadli w powazne tarapaty. Intuicyjnie czul, ze najwiecej klopotow przysporzy mu ponury porucznik siedzacy przed nim na wozku inwalidzkim. -Co znaczyc ten papier? - Kapitan Rowzi skrzyzowal obie rece na szerokiej piersi, a dokumenty lopotaly na wietrze. Rozmawiajac z policjantami, staral sie udawac, ze zupelnie nie wie o co chodzi. -To jest prosty nakaz sadowy - powiedzial Stefanovitch niewinnie. - Oznacza to, ze Urzad Celny otrzymal wiarygodna informacje od departamentu policji lub innej instytucji. Podejrzewa sie, ze panski statek przewozi kontrabande, przede wszystkim narkotyki. Agencja Antynarkotykowa i celnicy maja prawo przeszukac panska jednostke. Maja rowniez prawo przejac narkotyki czy inne przemycane przedmioty, jesli je znajda. Moga rowniez zniszczyc ladunek na miejscu. To jest inspektor McManus. Rewizja to jego dzialka. Moze bedzie mogl panu powiedziec cos wiecej. Stefanovitch spojrzal na oficera Amerykanskiego Urzedu Celnego Barry'ego McManusa, z ktorym pracowal juz kilka razy. Najdziwniejsze w tym przedstawieniu, pomyslal, to ze jest ono jak najbardziej zgodne z prawem, a nawet godne pochwaly. Kapitan Rowzi gniewnie popatrzyl Stefanovitchowi w oczy. -Papier ma zadne znaczenie! - stwierdzil i chcial sie odwrocic. -Ciesze sie, ze pan tak uwaza. - Stefanovitch wzruszyl ramionami. - Mam tylko nadzieje, ze wlasciciele ladunku znajdujacego sie na pokladzie tez tak sadza. Inspektorze McManus, moze pan przeszukac statek. Szesciu inspektorow z Nowojorskiego Urzedu Celnego przystapilo ochoczo do pracy. Zaczeli rewizje od odkrycia kilku drewnianych skrzyn wypelnionych tureckimi papierosami, ceramika i podrabianymi orientalnymi dywanami. Nastepnie inspektorzy starannie przejrzeli ksiegi statku, sprawdzajac linijka po linijce list przewozowy z faktyczna zawartoscia ladowni. Doszukali sie zwyczajowych rozbieznosci, ale potraktowali je bardzo powaznie. Rewizja byla halasliwa jak impreza sylwestrowa w Pekinie. Piec godzin pozniej John Stefanovitch, inspektor Barry McManus i bardzo nieszczesliwy kapitan Rowzi znow sie spotkali w malej, brudnej kajucie kapitana. Za otwartymi drzwiami stal mundurowy policjant z karabinem przy piersi. Kapitan frachtowca zostal aresztowany. Heroina wartosci kilku milionow dolarow, dobrze strzezona, znalazla sie na dziobie jednej z policyjnych motorowek. -Nic nie wiem o narkotyki. Ktos wniosl narkotyki na moj statek - protestowal kapitan Rowzi wyniosle, ale jednoczesnie nerwowo i nieprzekonujaco. - Siedemnascie lat jestem kapitan statku. Barry McManus potrzasnal glowa. Wykazywal slad wspolczucia, ale przede wszystkim biurokratyczna niezlomnosc. Jego twardy wzrok wystarczal, by doprowadzic do placzu mocnych mezczyzn. Nieraz sie to zdarzylo w karierze McManusa. -Chcemy porozmawiac z wlascicielami ladunku, ktory macie na pokladzie. - Stefanovitch przedstawil kapitanowi frachtowca swoj a karte przetargowa. - Wydaje mi sie, ze wyrazilem sie jasno. Turecki kapitan pokrecil glowa zrezygnowany. Jego koszule khaki pokrywaly od gory do dolu plamy potu. Ciasna kajuta cuchnela jak stajnia. -Podalem nazwe. Star of Panama Company - powiedzial znowu, akcentujac tak dobitnie, ze az pryskala mu slina. - Star of Panama Company. -Tak. The Star of Panama Company jest wlascicielem statku. Ale nie ladunku. Nie heroiny, kapitanie Rowzi. Juz to przerabialismy. Tyle widzimy z listu przewozowego. -Kapitanie Rowzi - wtracil inspektor McManus. - Zgodnie z prawem przeszukalismy panska jednostke i znalezlismy heroine. Znalezlismy rowniez przewozona legalnie ceramike, papierosy, maszynowo tkane dywany, stare monety. Teraz caly ten ladunek jest zagrozony. Caly. Czy pan rozumie, co mowie? Kapitan zgarbil sie jeszcze bardziej i wciagnal glowe w ramiona. -Nic nie wiem o narkotyki - powtorzyl. Stefanovitch popatrzyl na inspektora Urzedu Celnego, po czym wrocil spojrzeniem do Rowziego. -Niech mu pan powie, inspektorze. Chyba powinien o tym wiedziec. Wlasciciele tez powinni wiedziec. Wlasciciele ladunku. -Na mocy Aktu ADOS - oswiadczyl McManus kapitanowi statku - rozkazalem swoim ludziom zniszczyc ladunek panskiego statku. Wszystko, co znajduje sie na pokladzie. Caly ladunek. Wszystko, co przywiozl pan do Nowego Jorku. Kapitan Rowzi nie mogl uwierzyc wlasnym uszom. Czy ci policjanci poszaleli? Nigdy nie niszczono calych ladunkow statkow. Oczy o malo nie wyskoczyly mu z orbit. Slyszal ciagle grozne angielskie slowa: heroina... zniszczyc... ladunek. -Nie! Co powiedziec wlascicielom? Stefanovitch pochylil sie na wozku. Odor czosnku i potu plynacy od Rowziego byl obezwladniajacy. -Mozesz powiedziec panu St.-Germain i jego przyjaciolom, ze na mocy prawa federalnego nie otrzymaja rekompensaty za poniesiona strate. Powiedz im tez, ze to wszystko jest zgodne z prawem. Takie jest pieprzone prawo... Nasze prawo. I to dopiero poczatek. Stefanovitch skierowal wozek do drzwi, ale zatrzymal sie i odwrocil. -I prosze mu przekazac pozdrowienia od porucznika Stefanovitcha. Jestesmy starymi przyjaciolmi, pan St.-Germain i ja. Tak, starymi przyjaciolmi. O wpol do dziewiatej wieczorem Stefanovitch lawirowal pomiedzy stolikami w zatloczonym klubie "Lotos" przy Szescdziesiatej Szostej Wschodniej. "Lotos" tuz po otwarciu znany byl jako miejsce spotkan ludzi ze swiata literatury. Obecnie stanowil jedno z ulubionych miejsc zalatwiania interesow i wystawnych przyjec sluzbowych. Tego wieczoru glowna sale wypelnili uczestnicy jednej z setek kolacji "na czesc", ktorych kazdego wieczoru pelno jest w Nowym Jorku. Alexandre St.-Germain przemawial do zebranych z mownicy z ciemnego drewna. Oddal hold osobie, na czesc ktorej wydano to przyjecie, jak rowniez ludziom interesu na calym swiecie. W tym temacie byl biegly. Stefanovitch zatrzymal sie ze swoim wozkiem przy jednym ze stolow, by wysluchac przemowienia Grobowego Tancerza. Przy okazji obserwowal St.-Germaina i innych liderow biznesu. Zastanawial sie, ilu z nich prowadzilo legalne miedzynarodowe interesy. Czy ktorys z nich byl czlonkiem Nocnego Klubu? Wszyscy sprawiali wrazenie ludzi poza wszelkimi podejrzeniami, wynioslych i krysztalowo czystych. Stefanovitch ruszyl dalej. W koncu niewazne, po co tu przyszedl. Przypominal sobie bolesne sceny z Long Beach w noc zasadzki. Przypominal sobie Anne; jej smierc tamtej marcowej nocy. Gdy dotarl do mownicy, odezwal sie na tyle glosno, by przekrzyczec halas panujacy w sali. -St.-Germain! - zawolal glosno. - Mam dla ciebie nakaz stawienia sie przed sadem przysieglych na mocy pogwalcenia Aktu o Ciaglej Dzialalnosci Przestepczej. Wreczam ci go tutaj, w obecnosci samych wiarygodnych swiadkow. Rozmowy w sali ucichly natychmiast. Kelnerzy przestali podawac do stolow. Sztucce zamarly w pol drogi do ust. Twarz St.-Germaina poczerwieniala. Pewnie ze wstydu. Stefanovitch nie spuszczal wzroku z tego handlarza narkotykami i mordercy. Nikt w sali nie wygladal na czlonka Nocnego Klubu. Ale teraz juz nic nie bylo takie, jakim sie wydawalo. Stefanovitch spokojnie wyjechal z jadami klubu "Lotos". Dopadnie Alexandre'a St.-Germaina. Byl tego pewien. Prosto z klubu pojechal do domu. Czul sie lepiej niz kiedykolwiek od czasu trwania dochodzenia w sprawie St.-Germaina. Instynkt podpowiadal mu, ze postepuja wlasciwie. Jak do tej pory. Wzial prysznic, wytarl sie i otworzyl butelke piwa. Zadzwonil do Sarah i powiedzial jej, co zaszlo w klubie "Lotos". Chcial z nia porozmawiac o wszystkim, co sie zdarzylo, ale wiedzial, ze nie powinien. Byl zbyt zmeczony. Nie nadawal sie dzis na niczyjego towarzysza. W koncu zasnal na kanapie, zerkajac jednym okiem na Chinatown, z Jackiem Nicholsonem w najwspanialszej w zyciu i najbardziej hipnotycznej roli. Jakis czas pozniej zadzwonil telefon gdzies przy wezglowiu kanapy. Stef obudzil sie, ale nie do konca. Pokoj wygladal jakos dziwnie. Okno znajdowalo sie po niewlasciwej stronie lozka. Palily sie wszystkie swiatla i odbijaly w szybie. W koncu uswiadomil sobie, ze lezy na kanapie w salonie, a nie w sypialni. Siegnal do telefonu, przy okazji o malo nie zrzucajac go z polki. Wiedzial, ze to moze byc tylko Sarah. -Czesc, mowi Stef. - Udawal nagranie na sekretarce. - Gdy uslyszysz sygnal, powiedz mi, ze ostatnia noc nie byla snem. Ktora godzina? Czesc. Po drugiej stronie sluchawki panowala dziwna cisza. Tak absolutna, ze porownywalna do przebywania w kompletnej czerni. Jakby sie wpadlo do glebokiego tunelu lub dryfowalo ku niezglebionym tajnikom smierci. Przez male dziurki w sluchawce w koncu poplynal glos. Stefanovitch sluchal, a serce zaczelo mu bic szybciej. -Chcialbym, zebys wiedzial jedno, Stefanovitch. Sam ja zastrzelilem. Osobiscie wykonalem te robote. Stalem w korytarzu twojej zalosnej kamienicy w Brooklyn Heights. Gdy otworzyly sie drzwi, strzelilem. Reszte na pewno mozesz sobie wyobrazic. Na razie dobranoc. John Stefanovitch i Isiah Parker,Central Park West "Chcialem, zebys wiedzial jedno"..."Sam ja zastrzelilem"... "Reszte mozesz sobie wyobrazic"... Od tego telefonu w glowie Stefanovitcha nie ustawal nieznosny lomot. Wstal o czwartej. O wpol do siodmej na Czterdziestej Trzeciej Wschodniej ulicy czekal na otwarcie centrum sportowego. Przynajmniej raz Beth Kelly byla mila podczas cwiczen. Dopingowala go, ale nie starala sie zlamac. Powstrzymywala sie, bo wyraz twarzy Stefa swiadczyl, ze ktos go mocno zranil. Przed osma Stefanovitch i Isiah Parker siedzieli w samochodzie na Central Park West i czekali, az Alexandre St.-Germain wyloni sie ze swojej limuzyny. Oblawa, prawdziwa oblawa miala zaczac sie znowu. Moze bedzie to jej ostatni etap. Grobowy Tancerz zalatwil Stefanovitcha jednym telefonem. Po tej rozmowie Stef nie mogl zasnac. Lezal z otwartymi oczami, rozpamietujac miesiace bolu i cierpienia po zamordowaniu Anny i po strzelaninie w Long Beach. "Chcialem, zebys wiedzial jedno... Sam ja zastrzelilem". Czekal ponad dwa lata. Teraz chcial sprawiedliwosci, pragnal zemsty za wszystko, co sie stalo. Gdy byl dzieckiem, w Minersville uczyl pewien ksiadz. Aby wytlumaczyc dzieciom pojecie nieskonczonosci, kazal uczniom siegac myslami do samego poczatku czasu. To zawsze przyprawialo Stefanovitcha o bol glowy. Niezaleznie od tego, jak daleko sie cofnal mysla, nawet o miliardy lat, nigdy nie mogl dotrzec do poczatku nieskonczonosci. Stefanovitcha ogarnelo teraz to samo obezwladniajace uczucie. St.-Germain kpil sobie z niego, wolny i arogancki. Grobowy Tancerz ustawil sie ponad prawem, poza jakimkolwiek systemem moralnym. "Gdy otworzyly sie drzwi, strzelilem". "Reszte na pewno mozesz sobie wyobrazic". -Cos sie dzisiaj spoznia. Pewnie je chrupki czekoladowe na sniadanie - odezwal sie w koncu Isiah Parker. Stefanovitch opowiedzial mu o telefonie od St.-Germaina. Isiah zauwazyl, ze nim to wstrzasnelo. On tez ostatnio mial same bezsenne noce. Spal najwyzej dwie, trzy godziny. Calkowicie oddal sie sprawie, ktora przygotowywali przeciwko St.-Germainowi. Uwazal ja za kolo ratunkowe dla siebie. -Jak sadzisz, dlaczego do mnie zadzwonil? - spytal Stefanovitch. - Dlaczego teraz? Co sie, u diabla, dzieje? -Moze nie wytrzymal napiecia. Wczoraj narobiles mu cholernego wstydu. Przedtem potraktowales go przed domem jak smiecia. Jest dumny. Wiedzialem to od razu, gdy spojrzalem mu w oczy. -Nie, jest jeszcze cos. Cos zwiazanego z tym telefonem. -Nie sadze. Chcial pokazac, ze to on wciaz trzyma stery. -Moze rzeczywiscie znow je przejmuje - stwierdzil Stefanovitch. Oczy mial utkwione w odleglym o trzydziesci metrow samochodzie Grobowego Tancerza. Niebieska limuzyna nadal czekala przed kamienica. Silnik pracowal, dym leniwie pykal z rury wydechowej. Taksowki czy prywatne samochody podjezdzajac musialy parkowac przed lub za wszechpotezna limuzyna. Na zegarku Stefanovitcha, ktory dostal od ojca opuszczajac Minersville, osma trzydziesci zmienila sie w dziewiata. Stary czasomierz Bulova wciaz chodzil dokladnie. Cos sie dzialo. Instynkt gliniarza podpowiadal Stefanovitchowi, ze teraz, gdy on razem z Isiahem Parkerem obserwuje kamienice St.-Germaina, cos sie odbywa w innym wymiarze. Wymiarze St.-Germaina. Wymiarze Nocnego Klubu. -To zaczyna byc zbyt rutynowe - odezwal sie w koncu. - Ta obserwacja. Moze wlasnie to nie daje mi spokoju. Jest juz dziesiec po dziewiatej. Nigdy nie wychodzil tak pozno. Limuzyna czeka. Co chcesz zrobic? Isiah Parker otworzyl drzwi samochodu i wyszedl na Central Park West, wpuszczajac do wnetrza uliczny halas. -Tym razem ja pojde. Zaloze sie, ze zmusze tego dupka szofera, zeby opuscil szybe limuzyny. -Ja tez sie zaloze, ze ci sie to uda. Isiah Parker ruszyl w strone dlugiej limuzyny. Energicznym krokiem szybko pokonal dzielaca go od niej odleglosc. Jego ciemne okulary zdawaly sie odbijac spojrzenia przechodniow. Mocno zapukal w drzwi kierowcy. W lustrzanej szybie limuzyny Parker widzial siebie i samochody przemykajace ulica. W koncu szyba sie opuscila. Isiah Parker usmiechnal sie i nachylil do szofera. Byla to typowa konfrontacja nowojorskiego gliniarza z ulicznym bossem z New Jersey, jakie codziennie zdarzaja sie na ulicach. Kierowca, ubrany w czarna liberie, usmiechal sie zza ciemnych okularow marki Ray-ban, jak zwykle zadowolony z siebie. -Gdzie jest Grobowy Tancerz, dobry czlowieku? Twoj szef spozni sie dzis do pracy - powiedzial Parker. Kierowca chrzaknal i wzruszyl ramionami. Byl to gest typu "co cie to obchodzi", ktory Isiahowi Parkerowi nieszczegolnie przypadl do gustu. -Pan St.-Germain juz poszedl do pracy, ale zostawil dla ciebie wiadomosc. Uprzedzil, ze wy dwaj, gliniarze z drogowki, mozecie mi wlepic mandat. Kazal mi go podrzec na waszych oczach. Powiedzial, ze macie swoje prawa, a on ma swoje. Kazal powiedziec tobie i twojemu kolesiowi kalece, ze zabawa sie dopiero zaczyna. To dopiero poczatek, Dicku Tracy. Kilka chwil pozniej zatrzeszczalo radio w policyjnym samochodzie Parkera i Stefanovitcha. Cos sie stalo. Grobowy Tancerz naprawde ruszyl do pracy. Alexandre St.-Germain, Nowy Jork Alexandre St.-Germain jechal tego ranka przez miasto w absolutnej ciszy. Zastanawial sie nad dzialaniami, jakie podjal ostatnio: przerwa w pozyskiwaniu powszechnego szacunku; sprzeniewierzenie sie nowym zasadom Klubu, zakladajacym dazenie do niewidzialnosci.Stefanovitch zbyt dlugo deptal mu po pietach. Raz juz jakims cudem uniknal smierci; skonczyl w wozku inwalidzkim. Ale uparty gliniarz i tak nie dawal za wygrana. Publicznie obrazil St.-Germaina. Spowodowal konfiskate ladunku heroiny z frachtowca, nekanie na mocy ustawy ADOS, inne powazne klopoty kilku ostatnich tygodni. Nie mozna tego tolerowac. St.-Germain miewal juz do czynienia z nadgorliwymi policjantami. Czasami kierowala nimi potrzeba zemsty; czasami najzwyklejsza uczciwosc. Ale w wypadku Stefanovitcha to bylo chyba cos wiecej. St.-Germain poprosil Jimmy'ego Burke'a, zeby sprawdzil tego porucznika z wydzialu zabojstw. Burke skopiowal dane z centrali policji. Te dane przedstawialy przeszlosc i terazniejszosc Stefanovitcha. Byl oficerem marynarki, dwukrotnie uhonorowany medalami na Bliskim Wschodzie. Do policji nowojorskiej wstapil w siedemdziesiatym szostym i szybko zyskal sobie opinie doskonalego sledczego. Mial swietne warunki fizyczne i wszystko wskazywalo, ze jest uczciwy. Przelozeni go lubili i szanowali. Nawet przykuty do wozka, byl uznawany za jednego z lepszych oficerow w departamencie policji. Stefanovitch wciaz byl gwiazda. Z akt wynikaly jasno dwie rzeczy: facet wydawal sie bystry jak na policjanta i nieustepliwy w wypelnianiu obowiazkow zawodowych. W pewien sposob byl bardzo staromodnym gliniarzem, niemal anachronicznym. Wydawalo sie, ze ma obsesje na punkcie dobra i zla. Stosowal kodeks moralny i etyke zawodowa z ubieglego stulecia. St.-Germain naprawde nie mial wyboru. Prawo ulicy musialo znow zadzialac. Sarah i Sam McGinniss,Szescdziesiata Szosta Wschodnia ulica Sarah wciaz miala swoja gwarancje spokoju: nic zdrowego rozsadku, ktora przewijala sie przez jej zycie.Sam stal pod zielona markiza ich kamienicy i rozmawial ze swoim najlepszym kolega Austinem, siedmiolatkiem z tej samej dzielnicy. Sarah stala z boku. Bylo jeszcze zbyt wczesnie, by isc do szkoly, ktora znajdowala sie tuz za rogiem, przy Park Avenue. Teraz milo wytracali ostatnie wolne minuty. Sam gawedzil z Austinem o baseballu i zabawkach; Sarah odnawiala niezobowiazujace sasiedzkie kontakty z innymi mieszkancami kamienicy. Patrzac na Sama pomyslala, ze zycie, jakie ostatnio prowadzi, jest zupelnie nierealne. -Lepiej juz chodzmy - zawolala w koncu do syna. Pozegnal sie z przyjacielem, proponujac, zeby po szkole spotkali sie w uliczce za kamienica i rozegrali mecz pilki noznej. Dozorca na ogol pozwalal im sie tam bawic, chyba ze pracowal przy rurach wodociagowych, ktore malowal lub skrobal prawie co drugi tydzien. Sarah z synem poszli Szescdziesiata Szosta ulica na wschod, w strone Park. Matka katem oka obserwowala Sama. Czasami zachowywal sie jak maly, ciekawski ptaszek, ktory beztrosko bada otoczenie gniazda. W rzeczywistosci znal niemal kazdy centymetr kwadratowy ich osiedla. Zawsze zauwazal pojawienie sie nowej twarzy albo nowego zwierzecia domowego, nawet kwiatow na krzewach derenia rosnacych przy plocie. Tego ranka byl jakby przygaszony i Sarah sadzila, ze wie dlaczego. Zbyt wiele czasu poswiecala dochodzeniu i ksiazkom. Sam nie mowil tego, ale czul sie odsuniety. -Wszystko w porzadku? Powiedz matce prawde - odezwala sie w koncu. -W porzadku. Nic mi nie jest. Sarah objela Sama ramieniem. -Wiesz co? Nie wierze ci. Klamiesz, maly bialy czlowieku. Sam zachichotal. Na ogol udawalo jej sie zmusic syna do usmiechu. Pomyslala, ze jesli troche z nim pozartuje. Sam otrzasnie sie z przygnebienia. -Mowilam ci juz, jak sie ciesze, ze wrociles? Nie pamietam. Mowilam ci to juz. Sam? Sam znow sie rozesmial. -Najwyzej jakies sto razy, mamo. -Ile razy z tych stu mi uwierzyles? Raz? Sam smial sie teraz bez przerwy. To byl ich wielki atut, potrafili sie smiac niemal ze wszystkiego. -Moze bysmy pojechali w niedziele nad morze? Przyrzekam, ze nie bede pracowac. Zrobie wafle ze swiezymi truskawkami. Poplywamy troche. Pogramy w pilke. Popuszczamy chinski latawiec. Obejrzymy kilka naszych ulubionych filmow na wideo. Wziela Sama za reke. -A Stef? Tez pojedzie z nami nad morze? Sarah nie spodziewala sie tego pytania, choc nie byla calkowicie zaskoczona. -Chcesz, zeby Stef przyjechal? - spytala. -Chce, on jest fajny. Jestesmy przyjaciolmi. -To dobrze. Ja tez bym chciala, zeby przyjechal. Wciaz trzymajac sie za rece skrecili w Park Avenue. Ruch na Park byl jak zwykle szalony. Samochody jechaly zderzak przy zderzaku, pedzac ku porannej chwale. Na chodniku panowal okropny scisk. Mezczyzni w jasnych letnich garniturach; energiczne kobiety w drogich kostiumach lub klasycznych sukienkach. Jakis mezczyzna w lekkim bezowym garniturze stal na rogu Szescdziesiatej Szostej ulicy. Wydawal sie zagubiony i oszolomiony. Nowy Jork potrafil byc dla przybyszow horrorem. Gdy Sarah i Sam mijali mezczyzne, zwrocil sie do nich. -Trzecia Aleja?... Przepraszam, czy pani wie, w ktora to jest strone? Chyba mi sie pomieszalo. Sarah uniosla reke, zeby pokazac na wschod, na druga strone Central Parku, gdy nagle mezczyzna ja uderzyl. Nieoczekiwany cios w piers zupelnie ja sparalizowal. Upadla tylem na chodnik. Zabraklo jej powietrza w plucach. Nie mogla zlapac tchu, nie mogla krzyczec o pomoc. Poczula w plecach okropny bol. Mezczyzna w bezowym garniturze podniosl Sama z chodnika... Zupelnie jakby go przytulal. Chlopiec nie wiedzial, jak sie wyzwolic z obcych objec. Usilowal sie wyrwac, ale nie mial sily, zeby rozluznic uscisk mezczyzny. -Hop, maly. Mezczyzna powiedzial to na tyle glosno, zeby slyszeli go inni przechodnie. -No juz, chlopcze, wsiadaj z tatusiem do samochodu. Jedziemy. Jedziemy na wyscigi. Ten czlowiek sie smial i laskotal Sama... zeby dzieciak nie mogl krzyczec. Mowil z niemieckim akcentem. Kto to byl? Co sie dzialo? Sarah wciaz nie mogla zlapac tchu. O Boze, nie... Moglo sie wydawac, ze chlopiec wije sie pod wplywem laskotek... a ten czlowiek udawal jego ojca. Sarah lapczywie chwytala powietrze, ale wciaz nie mogla wydobyc glosu. Czula sie bezsilna, jak w koszmarnych snach, podczas ktorych tracila Sama. Napastnik zaniosl Sama do oczekujacego czarnego samochodu. Tylko tyle byla w stanie zauwazyc lezac na ziemi. Moze to bylo BMW? Audi? Nie miala pewnosci... A ten niemiecki akcent? Samochod ruszyl powoli, znikajac w gestym tloku porannego ruchu. Sarah, wciaz oszolomiona, sprobowala wstac z chodnika. Ludzie zebrali sie wokol niej; probowali jej pomoc, choc nie rozumieli co sie stalo. Latalyjej mroczki przed oczami. Nachylajace sie nad nia twarze zlaly sie w jedna. W koncu Sarah wrzasnela na cala Park Avenue. Wszyscy ci ludzie spieszacy do pracy uslyszeli niewiarygodne slowa: -Prosze, pomozcie mi! Niech ktos mi pomoze! Porwali mojego synka! John Stefanovitch, SzescdziesiataSzosta Wschodnia ulica Sarah czekala w swoim mieszkaniu na policje, ale pragnela zobaczyc Stefanovitcha. Nie mogla powstrzymac szlochu.Po raz setny podeszla do okien w salonie i nadaremnie wpatrywala sie w Szescdziesiata Szosta ulice. Trzymala sie jakos tylko dzieki odretwieniu, jakie ja ogarnelo. Chciala wmowic sobie, ze zajscie z Samem i z tym mezczyzna na Park Avenue to jakas straszna pomylka, ale wiedziala, ze to nieprawda. Zadzwonil dzwonek u drzwi. Przyjechala policja. Na Szescdziesiatej Szostej ulicy wciaz nie bylo samochodu patrolowego. Detektyw i policjant przyszli piechota z pobliskiego komisariatu. Detektyw trzymal w dloni podkladke do pisania z czarnej skory i dlugopis. Wygladal, jakby zamierzal wystawic mandat. Nie bylo to najbardziej wspolczujace podejscie do kogos, komu porwano dziecko. -Pani synka nie bylo dzis w szkole? - spytal detektyw. - Nazywam sie Cirelli - dodal. -Nie chodzi o to, ze nie bylo go w szkole. Zostal porwany z ulicy. Przy mnie. Zawsze razem chodzimy do szkoly. - Sarah wyrzucila z siebie potok slow. - Jakis mezczyzna w bezowym garniturze uprowadzil Sama czarnym samochodem. To bylo chyba BMW. Przewrocil mnie. - Znow sie rozplakala. Nic na to nie mogla poradzic. Otyly, rumiany detektyw spojrzal na nia, wyraznie oburzony jej placzem. -A moze wyslala pani dzisiaj chlopca do szkoly samego? To sie czesto zdarza. Sarah oslupiala. Byla przyzwyczajona do inteligentnych policjantow. Zapomniala, ze nie wszyscy sa tacy. Przezwyciezyla chec uderzenia tego czlowieka i nawrzeszczenia na niego. -Oczywiscie, ze nie. Detektywie Cirelli, ta sytuacja jest dla mnie niewyobrazalnie ciezka. Dlaczego pan jeszcze utrudnia? Bylam z Samem. Bylam ze swoim synem, gdy to sie stalo. -Dobrze, pani McGinniss. Prosze sprobowac sie odprezyc. Czy moze pani opisac chlopca? To chlopiec, tak? -Tak, ma siedem lat. Wazy niecale dwadziescia piec kilogramow. Nie jestem pewna, ile ma teraz wzrostu. Ma ciemne wlosy, niezbyt dlugie. Byl niedawno z ojcem u fryzjera. -Czy ojciec chlopca jest tutaj? - spytal detektyw Cirelli. -Nie, jestesmy rozwiedzeni. -Moze to ojciec zabral chlopca? To znaczy, chcialem spytac, czy wystapily jakies spory w sprawie opieki nad dzieckiem? Znow rozlegl sie dzwonek przy drzwiach. Tym razem byl to Stef. Wjechal do srodka, a Sarah przytulila sie do niego mocno. Stefanovitch nie musial sluchac jej opowiesci. Juz wiedzial. Rozumial to doskonale... Prawo ulicy. Detektyw i policjant z dziewietnastego posterunku w koncu sobie poszli. Stefanovitch i Sarah siedzieli objeci w salonie. W koncu Stefanovitch glosno przelknal sline i powiedzial: -Robimy w tej chwili wszystko co mozna. Musisz mi uwierzyc, Sarah. -Stef, a gdybysmy to wszystko odkrecili? - Wymowila te slowa bardzo ostroznie. Wyczul, ze ona zna juz odpowiedz. -Moglibysmy sprobowac, ale nie sadze, zeby St.-Germainowi i jego ludziom sprawilo to jakakolwiek roznice. Zlamalismy prawo ulicy. Musimy obmyslic jakis inny sposob na odzyskanie Sama. I obmyslimy, Sarah. Znajdziemy Sama. Zrobimy to, co musimy. Alexandre St.-Germain, Rynek HuntsPoint Na skrzyzowaniu Randall Avenue i Halleck Street w Bronksie, droga konczy sie slepo na kompleksie budynkow, w ktorych miesci sie targowisko Hunts Point.Budynki maja ksztalt widelca z czterema zebami. Kazdy "zab" miesci w sobie szesc magazynow. Wewnatrz jest dosyc miejsca dla ciezarowek, ramp rozladunkowych, stoisk i prywatnych biur wlascicieli. Ciezarowki z zywnoscia wjezdzaja przez plac, gdzie pobiera sie oplate, poznym wieczorem, na ogol pomiedzy dwudziesta trzecia i pierwsza w nocy. Szczyt dzialalnosci targowiska przypada pomiedzy trzecia i piata nad ranem, kiedy to kupujacy przyjezdzaja na rynek, parkuja samochody i robia zakupy w swoich ulubionych stoiskach. Wprawdzie dla bezpieczenstwa Wydzial Portow i Dworcow wymaga od kazdego dowodu tozsamosci, ale nie ma problemu ze zdobyciem go na miejscu. Dwudziestego czwartego lipca granatowy mercedes-limuzyna Alexandre'a St.-Germaina bezszelestnie poruszal sie wzdluz stoisk i platform przeladunkowych na skraju targowiska. Grobowy Tancerz byl wyjatkowo podniecony... jak na niego. Byla za dziesiec czwarta nad ranem. Stoiska dzialaly juz od kilku godzin. Lsniaca limuzyna nikogo nie dziwila wsrod tych obskurnych stoisk i przyczep. Wlasciciele eleganckich sklepow i restauratorzy z Manhattanu czesto przyjezdzali na rynek drogimi samochodami. Alexandre St.-Germain zauwazyl ciemnobrazowy samochod juz z daleka. Wiedzial, ze siedzi w nim czesc ekipy, ktora przeprowadzila atak w Atlantic City. Europejscy najemnicy. Gdy limuzyna podjechala blizej, przednie i tylne drzwi samochodu otworzyly sie. Do limuzyny wsiedli trzej mezczyzni, ubrani w koszule rozpiete pod szyja i sportowe marynarki. Jeden, mimo upalu, nosil jasnobrazowa skorzana kurtke. -Witamy, signore. Piacere de vederla. Jak sie pan miewa w ten przyjemny nowojorski poranek? - przemowil jeden z nich twardym glosem, w ktorym jednak wyczuwalo sie szacunek. Mezczyzna byl Sycylijczykiem. Jego mocno wysunieta szczeka zdawala sie uniemozliwiac usmiech, a skora miala zielonkawobrazowy odcien. Nazywal sie Salvatore Crisci, ale w Europie znany byl jako Cacciatore, Mysliwy. Cacciatore byl zabojca, ktorego St.-Germain wykorzystal kilka razy w Europie. Przed wydarzeniami w Atlantic City nigdy nie byl w Stanach Zjednoczonych. Cacciatore gardzil Amerykanami, choc nie mial nic przeciwko amerykanskim pieniadzom. Drugi z mezczyzn, ktorzy wsiedli do limuzyny, byl Niemcem. Nazywal sie Franz Engelhardt. Przygotowal i przeprowadzil w Europie ponad dwadziescia zamachow bombowych. Lata temu jego ulubionym narzedziem byl recznie wykonany sztylet o dziewieciocalowym ostrzu. W Rzymie nadano mu przydomek Arrotino, Ostrzalka. To wlasnie Engelhardt porwal Sama McGinnissa na Park Avenue. Trzecim czlonkiem grupy byl Jimmy Burke, nowojorski detektyw, ktory poznal St.-Germaina w Wietnamie. Obaj Europejczycy i Burke, mimo imponujacych sylwetek i aroganckich twarzy, wyraznie czuli respekt przed St.-Germainem. Unikali niepotrzebnego kontaktu z jego przenikliwym wzrokiem. Stawili sie tutaj, zeby zdac relacje, ale tez zeby sluchac. -Sledzilismy Stefanovitcha i Parkera przez kilka dni - odezwal sie Cacciatore zaskakujaco piskliwym glosem. Byl homoseksualista o ekstrawaganckich upodobaniach. Wlosy, ufarbowane na pomaranczowoczerwony kolor, upinal w wysoki kok. Nosil wyjatkowo obcisle spodnie i ostry makijaz. Te ekstremalne efekty, zastosowane swiadomie, pomagaly stworzyc mylne wrazenie. Cacciatore mowiac mocno gestykulowal. -Kupowalem paczke papierosow. Stalem tuz obok Stefanovitcha w malym sklepiku przy Osiemdziesiatej Czwartej ulicy. Moglem go wtedy dorwac, ale kazal nam pan czekac. Parker mieszka u swojej dziewczyny. To modelka ze wschodniego Manhattanu. Alexandre St.-Germain odwrocil glowe i popatrzyl na ruchliwe, wczesnoporanne targowisko. Panowal nad swoim gniewem. Nieoczekiwanie poczul sie swojsko w tym otoczeniu. Zapach owocow i serow przypominal mu mlodosc i poranki na ulicach Marsylii. Zastanawial sie nad losem Stefanovitcha. Pozostali czlonkowie Klubu zyczyli sobie, zeby zignorowal tego policjanta. Zeby byl cierpliwy... Ale on juz dluzej nie chcial czekac. Ze Stefanovitchem trzeba sie rozprawic. Ten gliniarz byl zdecydowany na wszystko i cholernie pomyslowy. Pewnego dnia moglo mu dopisac szczescie. -Zrobcie to teraz. Nie obchodzi mnie, co na to powie reszta Nocnego Klubu. Nie obchodzi mnie ich klubowe prawo rodem z Harvardu. Zrobcie to od razu! John Stefanovitch i SarahMcGinniss, Szescdziesiata Szosta Wschodnia ulica Ani ona, ani Stefanovitch nie spali tej najdluzszej i najgorszej nocy w zyciu Sarah. Nigdy wczesniej nie byla tak swiadoma roznorodnych dzwiekow rozlegajacych sie w jej mieszkaniu. Spojrzala na zegarek i zobaczyla, ze jest dwadziescia po czwartej. Myslala, ze jest piata albo wpol do szostej. Czas ciagnal sie jak guma.Na noc w mieszkaniu zostal detektyw z komisariatu dzielnicowego. Czekal przy telefonie na gorze. Ostatni raz telefon dzwonil przed pomoca. To byl Roger, ktory w koncu dodzwonil sie do niej z Kalifornii po tym, jak dziesiatki razy usilowala sie z nim polaczyc. Byl bardzo poruszony i zmartwiony, ale jednoczesnie slyszala w jego glosie oskarzenie: to wszystko z powodu przeprowadzki Sarah do Nowego Jorku, "gdzie takie rzeczy sie zdarzaja". O wpol do osmej przyszla Annie Leigh, gosposia. Annie byla zyczliwa i troskliwa kobieta z St. Martin. Byla u Sarah i Sama od czasu, kiedy przeprowadzili sie do Nowego Jorku niemal dwa lata temu. Annie Leigh kochala Sama jak wlasnego syna. Sarah musiala ja pocieszac, uspokajac i o malo sie zalamala pod tym dodatkowym ciezarem emocji. Pozniej Stefanovitch usilowal zjesc sniadanie. Siedzial przy stole w kuchni, skubal bulke i saczyl kawe. Telefon wciaz nie dzwonil. Kuchnia, jak cale mieszkanie, nagle stala sie obca, jakby nigdy przedtem tu nie byl. -To jest takie nierealne, Stef. Takie okropne. Nie moge uwierzyc, ze to sie stalo. Dlaczego nie bylam ostrozniejsza? Powinnam byla wiedziec, ze to sie moze wydarzyc. - Sarah w ogole nie mogla jesc. -Przestan. Nie moglas przewidziec. - Stefanovitch siegnal nad stolem i ujal jej dlon. Chcial pomoc, ale nie umial. Dopilnowal tylko, zeby podjeto wszelkie mozliwe dzialania. -Wkrotce policja da nam znac o wynikach wczorajszych przesluchan mieszkancow dzielnicy. Moze trafili na cos, co nam pomoze. Od czego przynajmniej bedziemy mogli zaczac. Stefanovitch polecil, zeby protokol przesluchan przyniesiono mu do mieszkania Sarah, gdy tylko go spisza. O dziesiatej detektyw Cirelli w koncu przyniosl kopie. W protokole zamieszczono szkic sytuacyjny z tego, co zapamietala Sarah, plus kilka szczegolow dodanych przez innych swiadkow. Detektyw Cirelli okazal sie pomocny jak zwykle. Byl rowniez pamieciowy portret przestepcy: bialy mezczyzna, trzydziesci piec do czterdziestu lat, ubrany w bezowy letni garnitur. Wygladal jak tysiace biznesmenow, ktorzy codziennie rano maszeruja Park Avenue. Sarah sadzila, ze mogl byc Niemcem, wiec zwrocili sie do Urzedu Imigracyjnego, by sprawdzili wszystkich, ktorzy ostatnio przybyli z tego kraju. Dla zabicia czasu Sarah i Stefanovitch przeczytali wszystkie oswiadczenia przechodniow, ktorzy podczas porwania znalezli sie na Park Avenue albo na Szescdziesiatej Szostej ulicy. Niektorzy zauwazyli mezczyzne niosacego "synka" i "bawiacego sie z nim", kiedy wsadzal go do samochodu. Zaden ze swiadkow nie byl swiadom, ze oglada scene porwania. Na koncu kazdego oswiadczenia widnialy duze litery RN, co oznaczalo "rezultat negatywny". Tyle osiagneli przez ostatnie dwadziescia dni. Rezultat negatywny w sprawie pierwszej strzelaniny w "Zachecie"; rezultat negatywny w sprawie masakry w "Trump Plaza" w Atlantic City. Teraz to. Alexandre St.-Germain zawsze byl gora. Jakims cudem nigdy nie tracil kontroli nad wydarzeniami. Przez reszte poranka i wczesne popoludnie horror, jaki przezywala Sarah, stawal sie coraz trudniejszy do zniesienia. W poludnie Sam wracalby ze szkoly... Pietnascie po dwunastej on i Sarah jedliby obiad, przygotowany w przerwie pisania. Ale dzisiaj Sama nie bylo. Cisza i pustka panujace w mieszkaniu byly nie do wytrzymania. Sarah w koncu zajrzala do sypialni Sama. Stefanovitch poszedl tam z nia. Szybko zrozumiala, ze byla to najgorsza rzecz, jaka mogla zrobic. Znow zaczela plakac. Nigdy nie byla tak roztrzesiona, nigdy nie czula sie taka... wypalona. Drzala ze zdenerwowania. Rzeczy Sama wypelnialy wesoly pokoik. Rekawica baseballowa, owiniety tasma kij hokejowy, starannie poskladane ubrania. Na parapecie lezala jego ulubiona ksiazka z dziecinstwa, Harold i fioletowa kredka. Te przedmioty zdawaly sie ja oskarzac. Nigdy nie uwazala sie za histeryczke... ale tez nigdy dotad nie stracila syna. -Odzyskamy Sama - wyszeptal Stefanovitch. Jednak nie byl tego juz taki pewien. Zaczynal rozumiec Alexandre''a St.-Germaina. Przekonal sie, ze do tej pory nie docenial tego czlowieka. St.-Germain z wrodzona pedanteria zrobi wszystko, by wygrac - popelni kazda zbrodnie, zleci dowolne morderstwo, uczyni najbardziej nieprzewidywalny ruch. Wlasnie tak to mialo wygladac: nieprzewidywalne posuniecia. Jeden ohydny czyn za drugim. Grobowy Tancerz byl psychopatycznym morderca. Nie odroznial dobra od zla; nie mial sumienia, gardzil moralnoscia i nie istnial zaden zgodny z prawem sposob, by go powstrzymac... Alexandre St.-Germain zwyciezal z nimi za kazdym razem. Grobowy Tancerz wygral wszystko, co bylo do wygrania. Tacy ludzie, jak on mieli teraz calkowita kontrole nad swiatem. Pasozyty. Isiah Parker, SiedemdziesiataCzwarta Wschodnia ulica Isiah Parker odnosil wrazenie, ze przez ostatnich kilka dni ktos go sledzi. Nie udalo mu sie zobaczyc tych, ktorzy deptali mu po pietach, ale kilkakrotnie czul ich obecnosc.Krecil sie pozna noca po swojej starej dzielnicy w Harlemie. Zaczal od Sto Dziewietnastej ulicy; szedl na zachod przez Momingside Park, ktory roil sie od handlarzy heroina i innymi specyfikami. Nastoletni handlarze wykorzystywali teraz pagery, ktorymi sie nawzajem ostrzegali. W jednym kwartale ulicznym naliczyl dwanascie punktow sprzedazy heroiny. Szedl dalej Broadwayem w strone Dziewiecdziesiatej Szostej, do tak zwanych dzielnic uszlachetnionych, ktore mlodzi biali zaczynali nazywac Sohar, co oznaczalo poludniowy Harlem. Co chwila jakis przechodzien machal reka do Parkera. Ludzie wiedzieli, ze jest glina, ale on i jego brat Marcus byli czescia tej dzielnicy od tak dawna, ze to nie mialo znaczenia. Isiah Parker usmiechnal sie do kilku znajomych z sasiedztwa. Innym ukazywal twarz chlodna i bez wyrazu. Wiedzial, jak podchodzic do ziomkow z okolicy. On i Marcus zawsze potrafili grac przed uliczna publika. Gdy zdal sobie sprawe, ze dlugo nie bedzie sie mogl tak ukrywac, ogarnal go wewnetrzny chlod. Chetnie ozywilby znow w sobie ten gniew, ktory kierowal nim przez kilka ostatnich miesiecy, ale mu sie nie udawalo. Musi go wyzwolic, przynajmniej jeszcze jeden raz. Najlepsze posuniecia - ciagla obserwacja z samochodow, inne formy nekania - nie robily na St.-Germainie wrazenia. St.-Germain juz nieraz staczal walne bitwy. Przetrwal wojny gangow w Rzymie, w Paryzu, Amsterdamie i Makau; zawsze o krok lub o kilka krokow przed innymi, w tym takze przed policja. Isiah Parker wstapil do kawiarni przy Sto Szostej ulicy, po drugiej stronie szerokiego Broadwayu, przy kinie "Olympia". Usiadl przy barze z parujacym kubkiem gorzkiej czarnej kawy i z paczkiem posypanym cukrem. Obserwowal ulice, ale nie dostrzegl nic, co by go zaniepokoilo, Pomyslal, ze teraz wszystkie kawiarnie sa prowadzone przez ludzi ze Wschodu. Nowojorczycy uwazali Chinczykow i Koreanczykow za "dobrych, malych pracownikow", ale kawe to oni robili paskudna. Jednak stopniowo eliminowali czarnych. Zaden z dwoch koreanskich barmanow nie przywital sie z nim. Oni pewnie tez gardzili czarnymi. Parker mimo to zostawil im napiwek i wrocil na ulice. Cos mialo sie wkrotce wydarzyc. Cos sie szykowalo. Zaczelo sie od uprowadzenia syna Sarah McGinniss i od nocnego telefonu do Stefanovitcha. Gdy Parker myslal o tych wydarzeniach, wyobrazal sobie, jak ktos podchodzi do niego i strzela mu w plecy. To sie wydawalo teraz niemal nieuniknione. Nie chcial ryzykowac, ze ktos moze go sledzic. By zgubic ewentualny ogon, pojechal metrem ze Sto Trzeciej ulicy do skrzyzowania Siedemdziesiatej Drugiej Zachodniej i Broadwayu. Wsiadl jako ostatni do zatloczonego wagonu pociagu, w ktorym brzeczalo jak w ulu. Na nastepnym przystanku wyskoczyl nieoczekiwanie i wskoczyl ponownie na sekunde przed zamknieciem elektrycznych drzwi. W koncu byl prawie pewien, ze nikt go nie sledzi. Na rogu Siedemdziesiatej Drugiej i Broadwayu zlapal taksowke i pojechal na druga strone Manhattanu, do East Side. Zatrzymal taksowke w Central Parku. Wysiadl i reszte drogi przebyl piechota. Nikt go nie sledzil. Albo byli w tym tak dobrzy, ze nie mial szans sie zorientowac. O wpol do dwunastej przycisnal zasniedzialy mosiezny dzwonek w przygnebiajacym, prawie ciemnym korytarzu kamienicy w East Side. Po chwili zadzwonil po raz drugi. W ponurym holu nie dzialal domofon. Pozostala po nim jedynie zardzewiala puszka. Przed polnoca Parker lezal juz w lozku modelki o nazwisku Tanya Richardson. Spotykal sie z nia, z przerwami, od kilku miesiecy. W tym mieszkaniu w East Side czul sie bezpieczny. Niemal nikt nie wiedzial o nim i o Tanyi. Tym, ktorzy o niej wiedzieli, Parker mogl ufac... O wpol do drugiej nad ranem Parker lezal w lozku z otwartymi oczami i myslal o wszystkim, co trzeba jeszcze zrobic, by dopasc St.-Germaina. Mial juz chyba obsesje na tym tle. W koncu zdecydowal sie pojsc na spacer i jeszcze raz sie rozejrzec. Moze potem bedzie mogl zasnac. Wstal z lozka najciszej, jak potrafil. Byl to bogato zdobiony mebel z bialymi slupkami i zaglowkiem, zdobionymi zlotem. Zatrzeszczaly sprezyny, ale Tanya sie nie poruszyla. Parker pocalowal jej dluga szyje, pogladzil ciemne wlosy i wyszedl. Przed domem ostre swiatlo latami ulicznych odbijalo sie od gladkich powierzchni i klulo w oczy. Ten blask w pierwszej chwili go oslepil. Ruszyl Druga Aleja, ulubionym miejscem ludzi samotnych. Minal bar "White Way", ktory mimo poznonocnej pory wciaz byl pelen. Skrecil za rog w Siedemdziesiata Czwarta ulice. Szedl nachylony, patrzac przez okna samochodow zaparkowanych wzdluz ulicy. Jego wzrok wciaz przyzwyczajal sie do swiatla. Nagle dostrzegl to, czego szukal... i czego nie chcial znalezc. W glowie zabrzmial mu glosny sygnal alarmowy. W "Goodfellow's", popularnej restauracji z barem na rogu Drugiej Alei, siedzieli dwaj mezczyzni. Parker obserwowal ich co najmniej przez minute, zeby nie miec watpliwosci. Byl pewien, ze tego z czerwonymi wlosami juz dzisiaj widzial. Sledzili go jednak. Nie widzieli, jak nadchodzil Druga Aleja. Byli zbyt zajeci obserwacja kamienicy, w ktorej powinien byl spac ze swoja dziewczyna. Tak, najwyrazniej wpatrywali sie w kamienice. Grobowy Tancerz mial swoich wywiadowcow. Isiah Parker przeszedl na druga strone Siedemdziesiatej Czwartej ulicy. Minal kilka par, ktore spedzaly noc, odwiedzajac okoliczne restauracje i bary. Poruszal sie jednak szybciej niz inni. Wsliznal sie do "Goodfellow's", trzymajac w pogotowiu zlota odznake detektywa. -Jestem oficerem policji. Nie ruszaj sie. Nikogo nie wpuszczaj. Capisce? - powiedzial cicho, ale zdecydowanie do irlandzkiego ochroniarza, ktory stal przy drzwiach i wital gosci. -Tak, tak. W porzadku, rozumiem. Parker widzial glowy i ramiona dwoch szpicli. Siedzieli za szyba z pleksiglasu przytwierdzona do baru, od strony domu Tanyi. Psy goncze. Obydwaj byli ubrani w ciemne sportowe marynarki o europejskim kroju. Parker byl pewien, ze mieli pod nimi ukryta bron. Postawny ochroniarz przy drzwiach nie ruszal sie. Najwyrazniej byl bystrzejszy, niz na to wygladal. Pozostali goscie nachylali sie nad tlustymi hamburgerami, twardymi stekami i zwiedlymi salatkami. Z klimatyzatora na posadzke z czerwonych kafli kapala woda. Parker wyjrzal zza ozdobionego sztukateria bialego filaru i pochylil sie bardzo szybko. Z kabury mocno przytwierdzonej do prawej nogi wyjal rewolwer. Wlasnie w tej chwili dostrzegl go morderca, ktorego zwano Mysliwym. Jego prawa reka zniknela pod marynarka. Byl szybki i zwinny jak na tak poteznego faceta. Wiekszosc policjantow nie doceniala umiejetnosci takiego typka z pomaranczowoczerwonym kokiem. W porownaniu z nim dmgi bandzior poruszal sie jak w zwolnionym tempie. Ale i on mial zamiar zabic, mimo ze bez synchronizacji z partnerem. Isiah Parker strzelil najpierw do Cacciatore. Trafil go i Wloch polowa ciala wypadl przez okno restauracji. Jego drogie czarne buty znalazly sie nagle na stole, a glowa zawisla za oknem wychodzacym na Siedemdziesiata Czwarta ulice. Wygladal jak skoczek z trampoliny, ktory znieruchomial w locie. Z rewolweru Parkera wydobyl sie nastepny blysk. Drugi morderca upuscil bron, ktora upadla z glosnym brzekiem. Zaraz potem on tez padl niezgrabnie na podloge. Pierwszy strzal otarl sie o twarz Parkera. Palil go lewy policzek. Klienci restauracji wrzeszczeli i usilowali wydostac sie na Druga Aleje, poza zasieg nieoczekiwanej strzelaniny. -Jestem oficerem policji - oznajmil Parker wszystkim, ktorzy mogli go slyszec. - Juz dobrze! Wszystko w porzadku. Juz wszystko w porzadku. Jednak nie wszystko bylo w porzadku i Isiah Parker o tym wiedzial. Alexandre St.-Germain chcial ich zalatwic. Z jakiegos powodu czekal do tej pory - ale teraz ruszyl pelna para. John Stefanovitch i SarahMcGinniss, Szescdziesiata Szosta Wschodnia ulica -Dobry wieczor, pani McGinniss. Dobry wieczor panu.-Witam pana, panie Sullivan - odpowiedziala Sarah portierowi, ktory pelnil sluzbe w korytarzu przy wejsciu do budynku. Pan Sullivan wyznal kiedys Sarah, ze pracuje w tym budynku od ponad piecdziesieciu pieciu lat. Uwazal lokatorow za wlasna rodzine, chociaz niektorzy byli mu blizsi niz inni. -Przepraszam, ze pytam, ale czy pani cos wie? Czy ma pani jakies wiesci o Samie? Troska wyczuwalna w glosie starego portiera obudzila w Sarah bolesne wspomnienia. Ilez to razy w takie wieczory wraz z Samem zatrzymywali sie, zeby porozmawiac z panem Sullivanem, zanim udali sie do swojego mieszkania? Troche dlatego, ze ojciec Sama nigdy tu nie mieszkal, ale chyba glownie z tego powodu, ze Sam byl wyjatkowo sympatyczny i kontaktowy, portier i jego zona traktowali go jak wlasne dziecko. Sarah zreszta rowniez tak traktowali. -Nie, jeszcze nic nie wiadomo - odparla Sarah. - Jak tylko czegos sie dowiem, od razu pana powiadomie, panie Sullivan. Wiekowy portier odslonil rzad niewiarygodnie bialych zebow, niezbyt pasujacych do bujnej siwej czupryny. -Zycze wam spokojnego wieczoru, o ile to jest mozliwe w takich okolicznosciach. Pomodle sie za was dzis wieczorem. -Mily staruszek - szepnal Stefanovitch i poszli przez marmurowy hol w strone wind. Stef bardzo by chcial odciagnac mysli Sarah od Sama. Potrzeba jej bylo snu, inaczej niedlugo nie bedzie sie do niczego nadawala. Po raz pierwszy od czasu, kiedy japoznal, wygladala okropnie - na nieszczesliwa i wyczerpana. -W mojej dzielnicy, w Yorkville, mieszka pelno portierow, ktorzy pracuja w srodmiesciu - powiedzial. - Rodziny przekazuja sobie ten zawod z pokolenia na pokolenie. Zdarzalo sie, ze posady portierow na Manhattanie przekazywano na mocy testamentu. Sarah musiala sie w koncu usmiechnac. -Lubisz wszelkie uliczne ploteczki, prawda? Jestes takim socjologiem-amatorem, ale wcale niezlym. -Park Avenue to tez ulica - powiedzial Stefanovitch i mrugnal do niej. - Zaczynam sie przyzwyczajac do tutejszego stylu zycia. Gdy dojechali na pietro, gdzie mieszkala Sarah, zatrzymali sie w pustym korytarzu, zeby sie pocalowac. Sarah delikatnie ujela w dlonie twarz Stefanovitcha. Moze to sobie wmawiala, ale wydawalo sie, ze jego oczy nie sa juz tak bezbrzeznie smutne. Te brazowe oczy byly jak okna duszy Johna Stefanovitcha... Nagle uswiadomila sobie, jak bardzo by ja zmartwilo, gdyby ich przygoda zakonczyla sie, zanim sie jeszcze na dobre zaczela. A przeciez moglo tak byc. Zlamali prawo ulicy. Zaatakowali Alexandre'a St.-Germaina i Nocny Klub. Twarz Stefanovitcha plonela, gdy sie tak przytulali w korytarzu. Stal sie ostatnio calkowicie uzalezniony od Sarah. W koncu sie rozdzielili. Sarah usilowala znalezc klucz do mieszkania, grzebiac w torebce. -Jestes pisarka. Powiedz cos inteligentnego, zeby przerwac cisze - odezwal sie Stefanovitch. -Nie moge znalezc tego cholernego klucza. Smiali sie, wchodzac do mieszkania. Przynioslo im to ulge, poniewaz ostatnio tak rzadko sie usmiechali. Ciezkie drewniane drzwi zatrzasnely sie za nimi. Szczeknal zamek. Cyfrowy zegar z radiem w sypialni Sarah zatrzymal sie siedemnascie minut po trzeciej nad ranem. Nagle ustal niemal nieslyszalny, elektryczny szum gdzies w mieszkaniu. Ucichl warkot lodowki i zniknela podswietlana tarcza starego kuchennego zegara z napisem "Pepsi-cola numer jeden". Sarah poruszyla sie lekko. Przysunela sie do Stefanovitcha, ale sie nie obudzila. W budynku wylaczono elektrycznosc. Na dole w holu nocny portier klal na przestarzala instalacje. Jego plany spedzenia nocy na stawianiu kabaly, czytaniu ksiazki i krotkich drzemkach legly w gruzach. Schody przeciwpozarowe prowadzace na wszystkie kondygnacje, na dach i do piwnicy rozjasnil snop swiatla silnej latarki. W podskakujacym swietlnym krazku pojawil sie w koncu korytarz piatego pietra. Teraz smuga swiatla padla na okazale drewniane drzwi mieszkania Sarah McGinniss. W korytarzu rozlegly sie szepty. Trzy postacie przycupnely obok siebie za snopem swiatla. W swietle pojawilo sie kolko, na ktorym wisialo kilka slepych kluczy. Jeden za drugim klucze wsuwaly sie do zamka. Ktorys z kolei zaczal sie powoli przekrecac... Sarah byla pewna, ze uslyszala cos za drzwiami sypialni. Ten dzwiek byl inny niz normalne nocne odglosy, jakie zawsze rozlegaly sie w mieszkaniu. Zdziwila sie, ze ten cichutki szmer w ogole ja zbudzil. Cos bylo nie tak. Otworzyla szeroko oczy, ale wokol niej panowala absolutna ciemnosc. Przez chwile pomyslala, ze wciaz jeszcze spi. Potrzeba jej bylo kilku sekund, by przyzwyczaic oczy do ciemnosci. W koncu odroznila zarysy wielkich okien sypialni. Z ulicy docieraly odglosy klaksonow i pneumatycznych hamulcow autobusow, ale z mieszkania nie docieral zaden dzwiek. Sarah zaczela szukac zegara. Gdzie on jest? Nie widziala go na malym stoliku. Zdawalo jej sie, ze uslyszala skrzypniecie podlogi. Czy ten odglos dobiegl z przedpokoju? A moze to deska pod dywanem w salonie? Ktos byl w mieszkaniu. Oddychala urywanie, jakby nie mogla dostarczyc plucom wystarczajacej ilosci powietrza. Skupila sie na sluchaniu... sluchaniu... sluchaniu tego, kto... tego, co... Byla przekonana, ze cos sie dzieje w mieszkaniu. Chciala krzyknac, spytac, kto tu jest. To nie byly tylko nocne leki... Ktos naprawde chodzil po mieszkaniu. O Boze. Byla odwazna, ale nie potrafila stawic czola nieznanemu. Kto to jest? Alexandre St.-Germain? Grobowy Tancerz? Przypomniala jej sie ta dziwna, nieprawdopodobna noc i poranek w Atlantic City... Te niespodziewane zabojstwa. Jak oni sie tu dostali? -Stef? - szepnela najciszej, jak mogla. Przesunela sie, zeby dotknac jego ramienia. Niebylo go. -Stef?... -Slysze ich. - Glos dobiegl do niej z odleglosci metra, z lewej strony. Siedzial w wozku. Przeniosl sie w drugi koniec sypialni, daleko od Sarah. Na kolanach trzymal rewolwer. -Idz i zamknij sie w lazience. - W jego glosie wyraznie bylo slychac rozkazujacy ton. - Jesli ktokolwiek chociaz dotknie drzwi lazienki, zacznij krzyczec najglosniej, jak potrafisz, i nie przestawaj niezaleznie od tego, co sie bedzie dzialo. -Stef?... Jak sadzisz, kto to jest? -Nie wiem. Prosze, idz do lazienki. Tutaj bedzie strzelanina. John Stefanovitch uslyszal jek sprezyn, a nastepnie lekkie kroki Sarah na dywanie. Wiedziala, co sie dzieje... zdawala sobie sprawe, ze w sypialni za chwile dojdzie do wymiany ognia. Tym razem nawet nie probowala go przekonywac. Stefanovitch usilowal jednoczesnie manewrowac wozkiem i uspokoic oddech. Zastanawial sie, jak sobie poradzi w takiej sytuacji... Nie przypuszczal, ze ten intruz w mieszkaniu Sarah tak bardzo wytraci go z rownowagi. Ogarnela go wscieklosc, pokonujac czesciowo strach. Ilu ich bylo? Czy wejda do sypialni strzelajac? Moze podpelzna do lozka i strzela z malej odleglosci? Jak zachowalby sie Alexandre St.-Germain? Nalezalo przestrzegac prawa ulicy. Tylko tyle. Trzeba dac swiatu kolejna nauczke. "Chcialem, zebys wiedzial jedno... Sam ja zastrzelilem". "Stalem w korytarzu twojej zalosnej kamienicy"... Nagle Stefanovitch ujrzal w wyobrazni to, co wydarzylo sie tamtej nocy. W jednej okropnej, przerazajacej chwili zobaczyl wszystko; niewyobrazalna groze, gdy morderca stukal do drzwi jego domu. Strach, jaki Anna musiala przezywac w swoich ostatnich chwilach. Okropna cisza sprawiala, ze Stefanovitch czul sie jak zamkniety w prozni. Sarah stala w lazience, a przez glowe przelatywaly jej setki sprzecznych mysli. Czula sie odretwiala, bezuzyteczna. To nie moze sie dziac naprawde, powtarzala sobie bezustannie. Nie mogla pogodzic sie ze swiadomoscia, ze oni naprawde weszli do mieszkania. Wciaz wracala jedna mysl: "Alexandre St.-Germain jest w moim mieszkaniu. Grobowy Tancerz jest tutaj". Nie mogla zapanowac nad oddechem. Serce o malo nie wyskoczylo jej z piersi. Poczula mdlosci. Chyba zaraz zwymiotuje. Tak strasznie chciala zawolac o pomoc. Juz miala zaczac krzyczec, ale Stef przeciez kazal jej siedziec cicho, dopoki nie beda usilowali wejsc do lazienki. Sarah stala zupelnie bez ruchu. Czula sie wykonczona. Niezidentyfikowane odglosy w przedpokoju ucichly. Slychac bylo jedynie klaksony i startujace z przystanku autobusy na Madison Avenue. Stefanovitch byl przekonany, ze zamachowiec... czy tez zamachowcy... jest za drzwiami sypialni i nasluchuje, zanim wtargnie do srodka... zanim zacznie sie szalenstwo. Ilu moze ich tam byc? Co mozna zrobic, zeby ich powstrzymac? Wiedzial, ze nic. I to bylo najgorsze. Czy Alexandre St.-Germain tez tu jest? Stefanovitch chcialby znac odpowiedz na to pytanie. Zalowal, ze w sypialni jest tak ciemno. Pomyslal o odsunieciu zaslon, ale teraz bylo juz za pozno. Nie osmieli sie wywolac halasu, by nie stracic swojej przewagi - na razie nie wiedzieli, ze nie spi i czeka na nich. Znow zaskrzypiala deska w podlodze. Serce uderzalo mu o zebra niczym mlot pneumatyczny. Rozlegl sie glosny trzask. Otworzyly sie drzwi sypialni. Wchodzili. Stefanovitch podniosl rewolwer na wysokosc twarzy. Przelotnie pomyslal, ze prawie od dwoch lat do nikogo nie strzelal. Nigdy zreszta nie przyzwyczail sie do strzelania do ludzi. Przypuszczal, ze to moga byc ci sami ludzie, ktorzy napadli na "Trump Plaza" z polautomatycznymi karabinami. Jesli mieli bron maszynowa, nie bylo nadziei, nie bylo ucieczki. Ani dla niego, ani dla Sarah. Alexandre St.-Germain sam zaczynal od pracy na ulicach, rozmyslal Stefanovitch. Zabijal w Marsylii, w Paryzu, w miejscu zwanym Long Beach. Zapewne sprawialo mu to przyjemnosc; mokra robota zawsze mu sie podobala. Czy St.-Germain pofatygowal sie tu osobiscie?... Zaryzykowalby az tak? Co kierowalo tym draniem we wszystkich jego poczynaniach? Rozblysnal snop swiatla z mocnej latarki. Stefanovitch staral sie zebrac mysli. Skoncentruj sie, mowil do siebie. Odruchowo chcial sie comac, uciec od myszkujacej smugi swiatla, ale nie bylo dokad. Uslyszal charakterystyczny szczek odblokowywanego pistoletu. Tak, z pewnoscia byl to pistolet. Ilu ich jest? - zastanowil sie znowu. Pytania bez odpowiedzi. Najwazniejsze pytania w jego zyciu. I w zyciu Sarah. Czy juz wszyscy weszli do sypialni? Zachowywali sie cicho, jak szczury zerujace w ciemnosci. Cialem Stefanovitcha wstrzasnal dreszcz. Blysnela druga latarka. W jej promieniu pojawilo sie puste lozko. Juz wiedza, ze nikt w nim nie spi. John Stefanovitch wystrzelil w strone pierwszej latarki. Celowal kilkanascie centymetrow ponad zrodlem swiatla. Mezczyzna krzyknal, zraniony i zaskoczony nieoczekiwana zasadzka. Padl na podloge z gluchym loskotem. Druga latarka natychmiast zgasla. Rozlegly sie stlumione glosy. Mezczyzni rozmawiali w obcym jezyku. Stefanovitch nie mial pojecia, co sie dzieje w calkowitej ciemnosci. Pomyslal, ze raczej zostana w sypialni, niz wycofaja sie do przedpokoju. Jak szczury zmierzajace noca do ciemnej nory. A on i Sarah sa uwiezieni w tej norze. Slyszal szuranie butow po dywanie, szelest ubran ocierajacych sie o meble. Po chwili w pokoju znow zapanowala martwa cisza. Jakby nikogo w nim nie bylo. Sypialnia byla pograzona w niemal calkowitej ciemnosci, ale wzrok Stefanovitcha w koncu zaczal sie do niej przyzwyczajac. Wydawalo mu sie, ze widzi niewyrazne zarysy mebli. Ten ksztalt tam, to chyba... toaletka Sarah. Ale moze po prostu wiedzial, gdzie stoi toaletka. Widzi czy pamieta? To bardzo istotna roznica. Widzial ciemny obrys drzwi prowadzacych do przedpokoju... i chyba lustro wiszace na drzwiach lazienki. Nagle ujrzal przesuwajace sie po scianach cienie. Zabraklo mu powietrza w plucach. Musial sie wyprostowac, by zlapac oddech. Czy go widza? Zastanawial sie, czy ich wzrok przyzwyczail sie do ciemnosci. To pytanie opanowalo mu mysli. Przez lustro na drzwiach lazienki przesunela sie jakas postac. Ksztalt poruszal sie bardzo szybko... biegl w lewa strone. Stefanovitch musial wykonac dwie czynnosci niemal w tym samym momencie: strzelic i odsunac sie. Strzelaj w lewo, tuz obok drzwi z lustrem, odjezdzaj wozkiem w tej samej chwili... Rewolwer w jego dloniach ozyl. Chwile pozniej lewa reka odepchnal sie mocno od sciany sypialni. Wlozyl w ten ruch cala sile ramienia. Drugi morderca odbil sie od sciany z gluchym loskotem i upadl. Latarka! Malo brakowalo, zeby Stefanovitch wypowiedzial to slowo glosno. A przeciez zostal przynajmniej jeszcze jeden. Moze ten ostatni nie mial latarki? Moze to sam wielki dran? Przerazeni lokatorzy kamienicy zaczeli krzyczec za scianami swoich mieszkan. Jakas kobieta wrzeszczala gdzies blisko, prawdopodobnie na tym samym pietrze eleganckiej kamienicy. Teraz i Sarah zaczela wzywac pomocy. Oparla sie plecami o zamkniete drzwi lazienki, a obiema stopami o porcelanowy chlod wanny. -Wezwijcie policje! Niech ktos wezwie policje! Prosze, wezwijcie policje! - wrzeszczala Sarah, najglosniej jak umiala. Huk wystrzalu zabrzmial w sypialni jak armatni wystrzal. Cialem Johna Stefanovitcha targnal bol, jakby ktos uderzyl go toporem. Rzucilo nim gwaltownie w lewo, o malo nie wypadl z wozka. Jeden z zamachowcow znajdowal sie za nim. Trzeci? Czwarty? Poczul takie samo palenie jak wtedy, w Long Beach. Jakby ogien trawil mu prawa strone plecow. Nie byl w stanie stlumic cichego jeku. Z luty pistoletu znow blysnal ogien. Z tylu. Teraz bolala go tez glowa. Potworny, obezwladniajacy bol. Przed oczami pojawily mu sie mroczki, a miedzy nimi jasny, swietlisty tunel. Bylo znowu tak jak w Long Beach. W tym momencie z impetem otworzyly sie drzwi lazienki i ukazala sie Sarah. Jej sylwetka odcinala sie ostro od sciany. Nagle zniknela z powrotem w srodku. Co ona robi? -Sarah, nie! - wrzasnal Stefanovitch najglosniej, jak potrafil. Nagle jakis szklany przedmiot rozbil sie o sciane sypialni, obok szafy. Znow brzek tluczonego szkla. Rzucala z lazienki jakimis przedmiotami, zeby odciagnac ich uwage. Probowala pomoc, jak mogla. -Sahar? Zamachowiec strzelil ponownie, tym razem na oslep, w strone lazienki. -Sarah? Sarah?... Sarah! Stefanovitch wycelowal w strone, gdzie pojawil sie ostatni blysk. Rece mu sie trzesly, wiec scisnal rewolwer mocno w obydwu dloniach. Opanowala go dzika wscieklosc. Obydwa strzaly byly niecelne. Kilka sekund pozniej wlaczyly sie znowu wszystkie urzadzenia elektryczne i swiatla w budynku. W pierwszej chwili wywolalo to szok. Stefanovitch zobaczyl, jak trzeci zamachowiec wymyka sie przez drzwi sypialni. A wiec bylo tylko trzech... Czy ten ostami to Alexandre St.-Germain? - Stefanovitch nie wiedzial. -Stef? - uslyszal krzyk Sarah. Po chwili pojawila sie w uchylonych drzwiach sypialni. - Nic ci nie jest? Jestes ranny? -Wszystko w porzadku - powiedzial, nie chcac, by Sarah wiedziala, ze go postrzelili. Mial klopoty z oddychaniem. Ktos walil glosno w drzwi mieszkania. Przez sciany slychac bylo stlumione krzyki. -Nic sie pani nie stalo? Pani McGinniss! Pani McGinniss! Stefanovitch wytezyl wszystkie sily i ruszyl wozkiem. Nie mial wyboru. Wyjechal z sypialni, ruszyl przedpokojem w strone drzwi wejsciowych i w koncu na korytarz. Gdy juz zaczal sie poruszac, bylo znacznie lepiej... dopoki nie pochylal sie za bardzo w lewo. Kiedy to robil, nagly bol, wbijajacy sie w plecy jak noz, stawal sie nie do zniesienia. Winda stala na piatym pietrze. Prawdopodobnie on i Sarah byli ostatnimi, ktorzy skorzystali z niej wieczorem... Ostatni zamachowiec musial zejsc schodami przeciwpozarowymi, ktorymi tamci sie tu dostali. Stefanovitch pojechal winda. Hol na dole szybko zapelnial sie lokatorami. Stefanovitcha powital rzad oszolomionych, przerazonych twarzy. Przepchnal sie przez falujacy tlum. Nie zwracal uwagi na nic, co dzialo sie wokol niego, na cale to zamieszanie. Interesowal go wylacznie trzeci morderca. -Otworz drzwi - krzyknal do portiera. Jeszcze sobie potrafie radzic w terenie, myslal. To bylo pocieszajace. Gdy wytoczyl sie na zewnatrz, uderzyl w niego wilgotny upal. Odszukanie zamachowca nagle wydalo sie beznadziejne. Juz dawno nie czul sie tak bezsilny. Nagle ktos oddal strzal z zaulka, jakies kilkanascie metrow od Stefa. Strzelajacy nie zatrzymal sie, zeby spojrzec za siebie. Ruszyl pedem w strone Madison Avenue. Stefanovitch natychmiast popedzil za nim Szescdziesiata Szosta ulica. Czy to Grobowy Tancerz? Gdy Stefanovitch dotarl do rogu Madison, spostrzegl, ze uciekajacy utyka. A zatem tez byl ranny. Stefanovitch skrecil w Madison i skierowal sie za morderca na poludnie, stopniowo nabierajac predkosci. Wozek zeskoczyl z niskiego kraweznika na rogu i znalazl sie na jezdni Madison Avenue. Gladka nawierzchnia pozwalala na znacznie szybsza jazde. Bedzie mogl sie rozpedzic... jak na wyscigach. Stefanovitch nie spodziewal sie, ze o trzeciej nad ranem na ulicach jest tyle samochodow. Bary nowojorskie zaczynano zamykac wlasnie o trzeciej i ruch o tej porze sie wzmagal. Po Madison pedzily zolte taksowki i inne wozy, jakby prosto na niego. Kierowcy widzieli mezczyzne w wozku inwalidzkim jadacego pod prad... szalenca odzianego w szlafrok. Uciekl ze szpitala? Nawet w Nowym Jorku taki widok byl dosc zaskakujacy. Stefanovitch wyciagnal spod szlafroka rewolwer i zaczal strzelac wzdluz Madison. Plynnie popychaj wozek, przykazal sobie, nie wiedzac, czy ma jakakolwiek szanse zmniejszenia dystansu dzielacego go od uciekiniera. Samochody zaczely gwaltownie zjezdzac na bok, zeby uniknac zderzenia z wozkiem. Wyjace klaksony podkreslaly stwarzane przez Stefanovitcha zagrozenie. Czy ten czlowiek przed nim to Alexandre St.-Germain? Stefanovitch z tej odleglosci nie byl w stanie tego stwierdzic. Musial sie zblizyc. Staral sie teraz przypomniec sobie wszystko, czego sie nauczyl na wyscigach. Gdy uniosl glowe, zeby znow spojrzec na uciekajacego czlowieka, zauwazyl, ze sie do niego zbliza. W piersi go palilo, ale zblizal sie. Po troszeczku. Mial dreszcze. Czul pod soba wilgoc i wiedzial, ze to jego wlasna krew, pompowana z kazdym uderzeniem serca. Plynnie! - powtarzal sobie. Plynnie! Patrz tylko na lidera wyscigu. Nic innego nie istnieje. Zamachowiec zatrzymal siei zaczal odwracac. Z odleglosci niecalych trzydziestu metrow mierzyl do Stefanovitcha, ktory zblizal sie z zawrotna predkoscia, stajac sie coraz lepszym celem. John Stefanovitch szybkim mchem uniosl rewolwer, tracac przy tym panowanie nad wozkiem. Niewazne, przemknelo mu przez mysl. Strzelil, zanim zdazyl to uczynic przeciwnik. Potem Stefanovitch juz nic nie widzial, bo jechal prosto na drzwi zoltej taksowki, ktora wpadla w poslizg i znajdowala sie teraz tuz obok niego. Odbil sie z impetem od taksowki i natychmiast uderzyl w niego czerwony sportowy samochod o niskim zawieszeniu. Na calej dlugosci Madison wyly klaksony. Stefanovicha otaczaly samochody jak rozzloszczony roj metalowych pszczol; ocieraly sie o niego, desperacko usilujac go nie rozjechac. Wozek wzbil sie nagle do lotu. Stefanovitch zawsze chcial cos takiego przezyc. Byla to jedna z jego powracajacych fantazji: po prostu odleciec. Tylko ze ten lot, prawdziwy lot, napawal go przerazeniem. Wiedzial, ze nie uda mu sie sprawic, by wozek wyladowal na kolach. Lecial niemal bokiem do ziemi, do rozmytej nawierzchni ulicy. Do tego upadnie na zla strone, te, z ktorej zostal postrzelony. Stefanovitch nie mogl uczynic nic, by to zmienic. Mogl jedynie poddac sie tej sytuacji. Uderzyl o ziemie i na chwile stracil przytomnosc. Nie byl pewien, czy zemdlal przed czy po upadku. Najpierw opadl lewym barkiem, pozniej policzkiem, a dopiero potem calym cialem. Wozek toczyl sie dalej z zawrotna szybkoscia. -To nie jest St.-Germain! - To byla pierwsza rzecz, jaka uslyszal, kiedy sie ocknal. - To Burke. Nie zyje, Stef. Dopadles Burke'a. Ta informacja powoli torowala sobie droge do mozgu Stefanovitcha. Chyba wiedzial juz przedtem, kogo sciga. Widzial Jimmy'ego Burke'a przez ulamek sekundy z rozszalalego wozka. Burke byl przedtem w Long Beach, a teraz w mieszkaniu Sarah. Oczywiscie, Alexandre St.-Germain nie pofatygowal sie osobiscie. Nawet by o czyms takim nie pomyslal. Sarah byla tu przy nim, na srodku Madison Avenue. A procz niej tlum policjantow i sanitariuszy z karetek pogotowia. Jakas postac w bialej wizytowej koszuli i w spodniach od smokinga przygladala mu sie z gory przez okulary w drucianej oprawce. Lekarz? Stefanovitch mial taka nadzieje... -Ciesze sie, ze nic ci sie nie stalo - szepnal do Sarah, usmiechajac sie krzywo. Czul sie okropnie dziwnie, lezac tak na ulicy... slabo i bezsilnie, a jednoczesnie spokojnie. Wydawalo mu sie, ze ma zupelnie zdretwiala twarz. Tak samo zreszta jak cale cialo, poskrecane jak polamana lalka, ktora ktos wyrzucil na Madison Avenue na pasie dla autobusow. W koncu mrugnal do Sarah, ale powieki mial tak ciezkie, ze oczy mu sie zamknely. Glowa opadla lekko na prawa strone i dotknela bialej linii na jezdni. Pietnascie metrow dalej, na Madison Avenue, lezal przewrocony na bok smutny wrak wozka Stefanovitcha. Sarah McGinniss, Milion, Nowy Jork Ogarniajace ja przerazenie nie chcialo ustapic.Od wielu dni Sarah zastanawiala sie, czy to nie sa objawy szalenstwa. Bezustanne napiecie towarzyszace jej przez kilka ostatnich tygodni musialo w koncu odniesc skutek. Jednoczesnie czula, ze jej zmysly znow zaczynaja dzialac sprawnie, jakby przejscie przez ogien strzelaniny jakos je oczyscilo. Ilekroc zasnela, budzila sie nagle, przerazona koszmarnymi obrazami, rodzacymi sie w jej glowie. Mozg pulsowal tepym bolem, podobnie jak cale cialo. Sarah schudla ponad piec kilogramow. Byla wymizerowana i przybita. Nie mogla wymazac z pamieci tych okropnych chwil. Powracaly wciaz w obsesyjnych wspomnieniach. Sarah byla w nowojorskim szpitalu chyba ze dwanascie razy. Nikt nie mogl, a moze nie chcial jej powiedziec, jaki jest naprawde stan Stefanovitcha. Dostawala wymijajace, uprzejme odpowiedzi, ale wiedziala, ze nikt nie mowi jej prawdy. Nie mogla sie nawet dowiedziec, czy Stef bedzie zyl. Nie bylo tez zadnych wiadomosci o Samie. Wolala nie myslec, jakie sa tego powody. Zamknela pewne rejony swiadomosci jak pokoje w zbyt wielkim domu w srodku zimy. Alexandre St.-Germain znow chyba zniknal z Nowego Jorku. Policja nie potrafila do niego dotrzec, choc bardzo chciala go przesluchac. Prasa codzienna zamieszczala mnostwo artykulow na temat strzelaniny w mieszkaniu Sarah. Zdjecia jej i Stefanovitcha pojawily sie na pierwszych stronach prawie wszystkich gazet. Przypominalo to scenariusz filmu Hitchcocka. Zadzwonili w srode, wczesnym rankiem, trzy dni po ataku na jej mieszkanie. Byla to krotka rozmowa, ktorej policja nie mogla zlokalizowac. Sarah odebrala telefon w przedpokoju. Najpierw byla cisza, a po chwili uslyszala kulturalny glos: -Chcemy, zebys wiedziala, ze twoj synek czuje sie dobrze... jest bezpieczny. Nie spadl mu nawet wlos z glowy. Polaczenie zostalo przerwane. Sarah oparla sie o sciane. To bylo ponad jej sily. Czula bol jak przy ataku serca, zaczely drzec jej rece, a potem cale cialo. Kto dzwonil? Dlaczego odlozyl sluchawke? Co mialy znaczyc slowa "Twoj synek czuje sie dobrze"? Nie mieli jej juz czego zabrac, wiec po co dzwonili? Sam nie mogl czuc sie dobrze. Czy telefonowano z polecenia St.-Germaina? Co Klub mial z tym wspolnego? Nie mogla zrozumiec motywow ich dzialania. Przez reszte nie konczacego sie dnia Sarah nie odchodzila od telefonu dalej niz na pare krokow. W pewnej chwili dostrzegla swoje odbicie w lustrze w przedpokoju i doznala szoku. Wymizerowana twarz, sine worki pod oczami, szare, jakby zakurzone wlosy. Czego jeszcze od niej chca? Gdzie jest synek? Nikt nie zadzwonil. Przez nastepna dobe przezywala tortury niepewnosci. Doprowadzenie jej do takiego stanu bylo najwidoczniej zamierzone. Ale co dalej? Jaki mieli w tym cel? Sarah nie mogla wyjsc z mieszkania, zeby nie natknac sie na dziennikarzy, ktorzy koczowali na Szescdziesiatej Szostej ulicy jak banda podstarzalych gangsterow. Nie chcieli dac jej spokoju i w koncu Sarah zrozumiala, jak czuja sie ofiary tragedii osaczone przez prase. Dziennikarze nie mieli zadnych skrupulow; bez ceremonii jatrzyli jej otwarte rany. Sarah nigdy nie polowala na dziennikarskie sensacje, ale zdawala sobie sprawe, ze niewiele ja rozni od tych ludzi. Dopiero teraz dowiedziala sie, jak to jest byc po drugiej stronie; jak sie czuje osaczony, o ktorym "czytelnicy powinni wiedziec". Gdy kiedys ofuknela natretnych dziennikarzy, przypomnieli jej, ze kto, jak kto, ale ona powinna ich zrozumiec. Odparla, ze rozumie, ale oni powinni tez zrozumiec ja. Tego popoludnia jeszcze raz odwiedzila szpital. Stefanovitch wlasnie zostal poddany powaznej operacji. Jedno ja podtrzymywalo na duchu: Stefa leczyl wspanialy lekarz, znakomity fachowiec Michael Petito, ktory nigdy sie nie poddawal. Ale tez nigdy nie oklamywal rodziny chorego. Oswiadczyl Sarah, ze nie wie, czy porucznik Stefanovitch z tego wyjdzie. W koncu przynajmniej ktos powiedzial jej prawde. -Chcemy, zebys cos dla nas zrobila, Sarah... Jesli to zrobisz, odwieziemy twojego synka do domu. Ten drugi telefon byl rownie nagly i nieoczekiwany jak pierwszy. Za kazdym razem Sarah przypominal sie czlowiek, ktory porwal Sama na Park Avenue. Ten moment byl wciaz zywy w jej pamieci. -Dobrze, czego chcecie? Prosze - wychrypiala do sluchawki. Wiedziala, ze niepotrzebnie sie ludzi, ale byla zupelnie zdesperowana... Ten telefon, w piatek rano, przerwal Sarah rzadka godzine snu. Starala sie skoncentrowac, zrozumiec i zapamietac kazdy szczegol, kazde uslyszane slowo. Glos po drugiej stronie sluchawki powiedzial jej dokladnie, co ma robic i jakie beda konsekwencje, jesli tego nie zrobi. Wszystko zostalo przedstawione bardzo jasno. Na koniec rozmowca postaral sie ja pocieszyc: -Nie musisz sie martwic o synka. Chcemy, zebys go odzyskala, ale to zalezy od ciebie. Jesli podejmiesz z nami wspolprace, to tak jakby juz byl w domu... Nie chcemy wiecej sciagac na siebie uwagi. A wiec wszystko zalezalo od Sarah. Jakie to proste. Miala instrukcje, ktorych nalezalo sie trzymac. Niewazne, czy ufala swojemu rozmowcy. Nie miala wyjscia, musiala sie zgodzic. Jadac na pomoc, w strone miejscowosci Milton polozonej na pomocy stanu Nowy Jork, Sarah juz nie miala watpliwosci. Od poczatku byla w tym prosta i wyrazna logika. Znala wszystkie zasady; musiala tylko sie do nich stosowac zgodnie ze wskazowkami. "Nie chcemy wiecej sciagac na siebie uwagi". Zawsze byly to ich zasady. Zawsze. Malenka osada Milton, choc mieszkalo tam jeszcze pare osob, przypominala wschodnia wersje miasteczka-widma. Ze zrujnowanych domow platami odpadala farba. Fundamenty osiadaly wszedzie. W calym Milton zapadaly sie ganki. Podworka byly zawalone mechanicznymi rupieciami: rdzewiejacymi lodowkami, karoseriami samochodow, poskrecanymi i powyginanymi czesciami, ktore nie wiadomo do czego kiedys sluzyly. Gdy Sarah zblizyla sie do rzeki Hudson, pejzaz troche sie zmienil. Pojawily sie wieksze domy, wygladajace jak wiejskie posiadlosci. Ptaki spiewaly na drzewach, wsrod ktorych przewazaly klony, wiazy i wiekowe iglaki. Co jakis czas spoza drzew widac bylo rzeke - jaskrawoniebieska, piekna i obojetna. Zgodnie ze wskazowkami, Sarah zaparkowala land rovera na zarosnietym podjezdzie, na ktorym stala tablica z kutego zelaza, gloszaca, ze posiadlosc nalezy do niejakiego J. Kamerera. Dom byl bialy, dosc zrujnowany, pokryty luszczaca sie farba, ale zreczny fachowiec mogl mu jeszcze przywrocic dawna swietnosc. Duzy trawnik, mocno zarosniety, byl najwyrazniej latem strzyzony raz czy dwa. Dlaczego kazano jej tu przyjechac? Czy to tutaj trzymaja Sama? - zastanawiala sie Sarah. Wysiadla z land rovera. -Halo - krzyknela. - Halo! Jest tu ktos? - Jej glos zabrzmial dziwnie ostro w tej letniej ciszy, wypelnionej tylko bzyczeniem owadow i swiergotem ptakow. Gdy tu jechala, oszolomienie, ktore nie mijalo od czasu telefonu, dzialalo jak srodek uspokajajacy. Teraz nagle zdala sobie sprawe, jaki dobry stanowi cel, stojac tak i rozgladajac sie wokol. Gdzie tu moga trzymac Sama? - huczalo jej w glowie. -Halo!... Halo!... Jest tu ktos? - zawolala Sarah jeszcze raz. Wciaz zadnej odpowiedzi. Miala niepokojace wrazenie, ze ktos ja obserwuje. Co jakis czas samotny samochod przejezdzal kreta droga, ktora przywiodla ja do domu J. Kamerera. Nie znala nikogo o takim nazwisku. W koncu Sarah zdecydowala sie zrobic, co jej kazano. Powoli wrocila do land rovera, zeby wyjac przywieziona paczke. Tego wlasnie od niej chcieli. To byla najtrudniejsza czesc zadania. Trudniejsza niz sadzila. Podeszla z powrotem do samochodu. Przystanela na chwile, zeby sie uspokoic. Starala sie gleboko oddychac. Na przednim siedzeniu lezaly jej notatki dotyczace Klubu. Ostatnie egzemplarze. Wszystkie kopie zostaly zniszczone. Sarah wziela sterte papierow w ramiona, ostroznie, niczym chore zwierzatko. Rozumiala, ze stanowi dla tych lajdakow drobna przeszkode, nic wiecej. Nie chcieli, zeby jej ksiazka zostala wydana. To by stawialo ich w zlym swietle. O to chodzilo. O oszczedzenie Nocnemu Klubowi kompromitacji. Oni musza zachowac szacunek... i niewidzialnosc. Te ich cholerne zasady. Byla niemal pewna, ze ktos ja obserwuje. Gdzie trzymaja Sama? Och, Sam, gdzie jestes, kochanie? Moze tutaj, w tym domu, pelnym ponurych zakamarkow i ciemnych katow? Sarah poczula, ze kreci sie jej w glowie, rozpalonej od letniego upalu. Sojki nadal spiewaly na drzewach. Swierszcze i inne owady brzeczaly jak prad w przewodach. Sarah nasluchiwala, jakby spodziewala sie uslyszec inny dzwiek. Glos malego chlopca wolajacego jej imie. Ruszyla niepewnym krokiem w strone wielkiego, zrujnowanego domu. Owady brzeczaly wokol jej glowy. Dzieciol stukal w drzewo: stuk-puk, stuk-puk. Nie bylo slychac nic wiecej. A wiec to juz koniec? - zastanawiala sie prawie na glos. Czy to mial byc koniec tego wszystkiego? Czy Alexandre St.-Germain i Nocny Klub wygrali pod kazdym wzgledem? Zawsze wygrywali. Sarah miala ochote krzyczec. Przyniosla im dwa lata badan i ciezkiej pracy pisarskiej. Uczynila tak, jak jej kazali. Ich ostrzezenie bylo zupelnie jasne: jesli istnieja jakies kopie, jesli te notatki zostana w jakis sposob zrekonstruowane i opublikowane, wie, jakie poniesie konsekwencje. Jadac z powrotem do Nowego Jorku, pomyslala, ze nigdy nie czula sie tak przygnebiona, tak kompletnie wypalona. Moze teraz to juz sie skonczy. Moze sie skonczy. Sarah McGinniss, SzescdziesiataSzosta Wschodnia ulica Czterdziesci osiem godzin po podrozy na polnoc Sarah powoli, bez celu, powloczac nogami posuwala sie na zachod Szescdziesiata Szosta ulica, w strone Park Avenue.Gdy tamtego popoludnia wyjechala z Milton, przepelniala ja radosna nadzieja. Ale teraz miala jej coraz mniej. Zrobila dokladnie to, co jej kazali; postapila wedlug ich zasad, a oni ja zawiedli. Czego jeszcze od niej chcieli? Gdzie jest teraz Sam? Czy wciaz zyje? Odkrywala pozytywne strony tego, ze nie miala teraz nad czym pracowac. Nie bylo ksiazki, nie bylo zbierania materialow. Spacerujac tak po okolicy, Sarah po raz pierwszy od miesiecy dostrzegala zwykle rzeczy: ukosne promienie slonca odbijajace sie od twardej nawierzchni; kolorowe kwiaty na obrzezach chodnika; nowa wloska restauracje z obiecujacym menu wystawionym za szyba. Problem tkwil w tym, ze nie miala sie swoimi obserwacjami z kim podzielic. Potrzasnela glowa, zeby odpedzic te mysl. Ujrzala ciemnoszarego mercedesa jadacego powoli w jej strone, jakby nadaremnie szukal miejsca do parkowania. Poczula, jak robi jej sie zimno, chyba setny raz w ciagu ostatnich kilku tygodni. Ani na chwile nie spuszczala wzroku z jadacego samochodu. Na przednich siedzeniach siedzieli dwaj mezczyzni: postawni, w ciemnych garniturach. Przez chwile Sarah miala ochote wbiec po kamiennych schodach i ukryc sie w kamienicy, ktora wlasnie mijala. Czy teraz polowali na nia? Wszystko odbywalo sie w zwolnionym tempie. Sarah miala przeczucia co do tego samochodu. Bez zadnego logicznego uzasadnienia uznala, ze jada po nia. Ale dlaczego? Oddala im wszystko, nad czym pracowala. Odtwarzanie tego zajeloby jej ponad rok i ksiazka nigdy juz nie bylaby taka dobra. Szary samochod zatrzymal sie tuz obok Sarah. Zamarla. Stuknely automatyczne zamki i otworzyly sie tylne drzwi. Z mercedesa wysiadl wysoki siwowlosy mezczyzna. Patrzyl prosto na nia, a w jego wzroku bylo cos zagadkowego. Najwyrazniej nie obchodzilo go, czy Sarah go rozpozna. Wiedzial, ze trzyma ja w szachu. W swoim eleganckim garniturze wzbudzal szacunek. -Pani McGinniss? - spytal, a ona przytaknela bez slowa. Nie mogla mowic; nie chciala mowic. - To wszystko sie w ogole nie zdarzylo - powiedzial mezczyzna. - Prosze to zrozumiec. Nie chcemy o tym czytac w gazetach. Naprawde by sie nam to nie spodobalo. W nastepnej sekundzie Sarah przestala zwracac uwage na to, co on mowi, i na cale otoczenie. Zobaczyla. Sama, ktoremu ktos pomagal wysiasc z samochodu. To bylo dziwnie nierealne, jakby patrzyla na fotografie, ktora ozyla. Nigdy jeszcze nie byla tak oszolomiona. Nigdy. -Mamusiu, mamusiu! - krzyknal Sam. Nagle przestraszyla sie, ze pozwola jej go zobaczyc, a potem zabiora z powrotem. Zamiast tego puscili chlopca, a on pobiegl prosto w jej wyciagniete ramiona. Szary samochod pojechal dalej waskimi kanionami ulic, az w koncu zniknal, jakby nigdy go tu nie bylo, jakby nic sie nie wydarzylo. Ale skoro nic sie nie wydarzylo, to dlaczego ona i Sam placza na srodku ulicy? Nocny Klub, Beverly Hilis,Kalifornia Dyskretnie ukryta pomiedzy wzgorzami i kanionami polnocnej czesci Bulwaru Zachodzacego Slonca podmiejska dzielnica Bel Airjest niemal w calosci zabudowana rezydencjami, do ktorych dojazd prowadzi przez masywne bramy, strzezone czasami przez prywatna policje.Posrod pokrytych bujna roslinnoscia, niskich pagorkow przycupnal hotel "Bel Air" - klasyczny, wspanialy, unikatowy: imponujacy ogrod, zaslane platkami kwiatow sciezki, labedzie. Niemal wszystko w tym kalifornijskim hotelu jest piekne i najlepsze, wszystko zasluguje na podziw. W pierwszym tygodniu listopada tego roku, niezwykle slonecznym i cieplym jak na te pore roku, nie bylo w "Bel Air" wolnych pokoi ani apartamentow dla biznesmenow, dyrektorow studiow filmowych i gwiazd ekranu, zwykle zatrzymujacych sie w tym hotelu. Liczace dziewiecdziesiat pokoi ustronie zostalo zarezerwowane na nadzwyczajne spotkanie. Przybyli na nie dyrektorzy, szefowie rzadow i wojskowi wysokiej rangi, w liczbie dwudziestu siedmiu. Spotykali sie kazdego ranka przy sniadaniu podawanym w Sali Ogrodowej, wykorzystywanej zwykle na kosztowne przyjecia weselne i wystawne barmicwy. Kolacje jadali w hotelowej restauracji, ktora rowniez zostala zarezerwowana na piec dni. Rozmowy w "Bel Air" nie roznily sie od dyskusji prowadzonych zazwyczaj posrod czlonkow Klubu, choc trudno byloby je okreslic jako rozmowy robocze. Omawiano wazny temat narkotykow, ktore obecnie staly sie biznesem dajacym obrot dwudziestu trzech miliardow dolarow rocznie, przy szescdziesieciopiecioprocentowej stopie zysku. Omawiano udzielanie i branie pozyczek, okreslanych niegdys jako kredyty rekinow. Ta dzialalnosc bankowa opiewala na czternascie miliardow dolarow, przy dziesieciu miliardach zysku. Omawiano prostytucje, dajaca przy obrocie poltora miliarda dolarow czterdziesci procent czystego zysku. No i hazard - okolo dwunastu miliardow netto, z czego polowa to czysty zysk. Pewnego wieczoru, przy kolacji, dyskutowano o tym Jak Kubanczycy przejmuja hazard w Nowym Jorku, Baltimore i w Filadelfii. Nigeryjczycy i Pakistanczycy ostatnio zajmowali sie handlem heroina, jak rowniez nowa dziedzina falszowaniem kart kredytowych. Jak to sie dzialo, ze grupy etniczne mialy swoja stala specjalizacje? Nikogo z czlonkow Klubu to nie obchodzilo. Obchodzily ich wlasne zyski - okolo szescdziesieciu miliardow dolarow rocznie. Podczas tego tygodnia w poludniowej Kalifornii wprowadzono ulepszenia w kanalach dystrybucji, ustalono zmiany w piramidalnym systemie zarzadzania, co mialo wplynac na interesy we wszystkich wazniejszych krajach swiata. Modernizowano metody niezmienne od tysiaca lat. Na samym szczycie nowej struktury stal teraz dyrektor generalny. Pod nim dzialal glowny dyrektor operacyjny, radca generalny i w koncu pozostali dyrektorzy. Dwudziestu siedmiu czlonkow Klubu przejelo calkowita kontrole nad dzialalnoscia przestepcza. Udalo im sie stworzyc z przestepczosci zorganizowanej jedna z najpotezniejszych i najbogatszych firm na swiecie. Osiagali zyski jedenastokrotnie wyzsze od IBM, przy czym nie mieli konkurencji dla swoich produktow. Na walnym zgromadzeniu w Kalifornii brakowalo tylko jednego waznego czlonka Klubu. Nie bylo Alexandre'a St.-Germaina. Nie zaproszono go celowo, jednak byl tematem waznych rozmow prowadzonych w hotelu. Dotyczyly one sposobu prowadzenia dzialalnosci, roznic miedzy starym i nowym sposobem zalatwiania interesow, szacunku i anonimowosci. Grobowy Tancerz wrocil do swoich dawnych, brutalnych taktyk. Ostatnio w Nowym Jorku wlasnie w tym stylu usilowal przeprowadzic swoja wole: poprzez strzelanine i to nieszczesne porwanie, w ktore Klub w koncu musial ingerowac. Byla jeszcze sprawa zaginionej mlodej kobiety, Susan Paladino. Alexandre St.-Germain byl niezbedny w poczatkowej fazie planu obalenia starej gwardii swiata przestepczego. Doskonale rozumial interesy i polityke, mial instynkt Machiavelliego. Niektorzy czlonkowie Klubu byli nim zachwyceni, zwlaszcza ci, ktorych wprowadzil do tej organizacji. Ale teraz? Cos trzeba zrobic z Grobowym Tancerzem. Wczesnym rankiem szesnastego listopada Dawid Wilkes wprowadzil agentow FBI i czlonkow departamentu policji Los Angeles na teren hotelu "Bel Air". Trzy tuziny policjantow i agentow po cywilnemu i w mundurach rozbieglo sie bezszelestnie posrod pieknie zaprojektowanych ogrodow. Poranne slonce odbijalo sie w karabinach i pistoletach roznego kalibru. Szczeknely zamki, budzac labedzie i zapedzajac wietnamski i meksykanski personel do szaf i do kilku wolnych pokoi. Jeden z czlonkow Klubu zostal aresztowany podczas porannego plywania. Innego zatrzymano, gdy uprawial jogging na pobliskiej Bellagio Road. Wiekszosc po prostu wyrwano ze snu. Nalotem dowodzil Wilkes z FBI, ale w zespole znajdowal sie rowniez Stuart Fischer z nowojorskiego biura prokuratora okregowego. McGinniss i Stefanovitch towarzyszyli ekipie duchem. Ta akcja byla punktem kulminacyjnym czteromiesiecznego planowania i niezwyklej wspolpracy, nie tylko pomiedzy agendami w Stanach Zjednoczonych, ale i na calym swiecie. Znani czlonkowie Klubu juz kilka tygodni przed kalifornijskim spotkaniem znajdowali sie pod obserwacja. Dokumenty konieczne do wysuniecia oskarzenia zapelnialy kilka pomieszczen w biurach Wilkesa w Waszyngtonie. Kopie zlozono w magazynie w New Jersey i, dla bezpieczenstwa, w komendzie glownej Interpolu w Europie. Akt ADOS odczytano po kolei dwudziestu siedmiu dzentelmenom, a nastepnie ich kosztownym adwokatom. Tyle zostalo z szacunku; Klub nie zdazyl stac sie organizacja cywilizowana i dyskretna. Policja w koncu poznawala zasady ich gry. A przede wszystkim jedna zasade - strzelac, by zabic. Alexandre St.-Germain, CentrumHandlu Swiatowego Za dziesiec osma rano, a on jest sam. Bardziej sam niz kiedykolwiek w zyciu. Czyja mam tendencje samobojcze? - zadal sobie pytanie Parker. Nie potrafil na nie jednoznacznie odpowiedziec.Szybko przemierzyl sterylna marmurowa przestrzen holu Centrum Handlu Swiatowego. Przy windach wzial jeszcze jeden gleboki wdech, zeby sie opanowac... i przygotowac. Wyciagnal niewielki pistolet maszynowy typu ingram spod czarnej marynarki. To sie wydarzylo tak szybko, ze i tak nikt nie zdazylby zareagowac. Mezczyzna pchajacy wozek z wyrobami piekarniczymi zwrocil uwage ochroniarzy dopiero w ostatniej chwili. -Niech nikt sie nie rusza. Przede wszystkim wy dwaj. Nie ma sensu udawac bohaterow. Chyba nie chcecie umierac dla tego zalosnego gowna. Alexandre St.-Germain rozpoznal Parkera w tej samej chwili, gdy ten wyciagnal polautomatyczna bron. Parker dotarl do drzwi windy rownoczesnie z St.-Germainem i jegoswita. Plan byl prosty, a jego realizacja nie wymagala niemal zadnego wysilku. Musial taki byc, zeby sie powiodl. Parker popchnal St.-Germaina do windy, przyciskajac czarna lufe ingrama do jego gardla. -Nic sie nie boj - odezwal sie do Grobowego Tancerza. - Wszystko jest okay. Juz my o to zadbalismy. Tym razem nikt nie dziala na dwa fronty. Alexandre St.-Germain wyciagnal przed siebie rece, by powstrzymac wlasnych ludzi. -Ja sie tym zajme - powiedzial. - Sam to zalatwie. Drzwi zasunely sie bezszelestnie. Parker i St.-Germain znalezli sie w windzie twarza w twarz. Sami. -Jestem pewien, ze mozemy sie dogadac - odezwal sie bardzo cicho St.-Germain. -Zamknij sie, lajdaku. Parker wcisnal guzik oznaczony numerem sto osiem, najwyzsze pietro wiezowca. Tam, na gorze, znajdowala sie platforma obserwacyjna, z ktorej zwykli ludzie mogli za oplata ogladac Nowy Jork, New Jersey, Connecticut i cala okolice. Numery mijanych pieter pojawialy sie na wyswietlaczu. Stalowe liny windy jeczaly. Isiah Parker przygladal sie uwaznie, jak wyskakuja cyfry: trzydziesci siedem, trzydziesci osiem, trzydziesci dziewiec. Nagle wcisnal przycisk bezpieczenstwa. Winda zakolysala sie lekko, po czym stanela. W srodku rozlegl sie dzwonek alarmowy, glosne zawodzenie raniace uszy. -Myslales, ze wszystko masz pod kontrola - powiedzial Parker. Dotykal pistoletem piersi St.-Germaina. Czul sie wyzuty z wszelkich uczuc, oddzielony od reszty swiata. -Najwidoczniej tak nie jest. - Grobowy Tancerz nie zrezygnowal z aroganckiego tonu. -Wybiles konkurencje co do nogi... jakbys zwolnil dawna rade nadzorcza. Co mialo sie dziac dalej? Z twarzy Alexandre'a St.-Germaina niewiele mozna bylo wyczytac. Mial zimne, obojetne oczy wilka i wydawal sie skoncentrowany wylacznie na sobie. -Spotykalem juz takich policjantow jak ty. Wiele razy - odezwal sie w koncu. - Bardzo niewiele wiesz o zyciu, chociaz wydaje ci sie, ze znasz je doskonale. Oszukiwanie samego siebie moze byc bardzo niebezpieczne. Isiah Parker usmiechnal sie do St.-Germaina. -Powiedziano mi cos jeszcze. Przez dziesiec dni szpikowales mojego brata narkotykami. Uzalezniles go. Bawiles sie nim, trules go powoli... Zadawales mu bol. To miala byc nauczka, prawda? St.-Germain pokrecil glowa. -W twojej historii brakuje kilku elementow... Twoj brat byl uzalezniony, zanim go dopadlismy. Oczywiscie ilekroc odczuwal potrzebe, korzystal z naszych uslug. Byl szalony, przygnebiony i pod koniec bardzo niebezpieczny. Powinienes byl to wiedziec. Tylko ze ty sam brales kokaine. I to, o ile wiem, w duzej ilosci. Isiah Parker oparl sie o sciane windy. Usmiechnal sie smutno. Znowu nie trafil w dziesiatke. Alexandre St.-Germain wciaz wygrywal. W windzie zaczal dzwonic telefon alarmowy, bardzo glosny w malej kabinie. Parker siegnal do tylu i zdjal sluchawke z widelek. -Tak? - odezwal sie. -Kto mowi? - uslyszal w sluchawce. - Kto do diabla jest w tej windzie? -Alexandre St.-Germain. I jego przyjaciel. Mamy teraz konferencje. Isiah Parker odwiesil sluchawke. Czul sie dziwnie, ale wiedzial, ze teraz nie moze sobie pozwolic na dekoncentracje. Zdjal sluchawke z widelek i puscil ja luzno. -Wiecej telefonow nie bedzie - powiedzial do St.-Germaina. - Nie pogadasz sobie z nikim. Machnal bronia w lewo, pokazujac miejsce w kacie. -Usiadz sobie. Grzecznie i powoli osun sie w dol sciany. Gdzie kupujesz garnitury, chlopie? W Bamey's Boystown? Jestes najlepiej ubranym morderca w miescie. Parker uslyszal wycie samochodow policyjnych nadjezdzajacych na sygnale. Przeciagly dzwiek jeszcze podkreslal nierealnosc tej chwili. -Kto wie, moze zdolaja cie uratowac - powiedzial cicho. - Moze cos wymysla. Wiec usiadz i sie odprez. Zastanowmy sie, jak to sie skonczy. Zgadnij pierwszy. Podobno jestes bystry. Czas w windzie plynal powoli. Pol godziny. Godzina. Wszystko zgodnie z planem. Parker niejednokrotnie bral udzial w takich akcjach po drugiej stronie, w oddzialach policji. Wiedzial, jak beda reagowac tam na dole. Potrafil to przewidziec. Obaj ociekali potem. Ktos odcial w windzie doplyw powietrza. Pierwsze madre posuniecie policji nowojorskiej. Wszystko dzialo sie powoli, niczym we snie. Parker myslal o Marcusie, przypominal sobie spedzone z nim chwile. W swojej dzielnicy byli bohaterami i to bylo wspaniale uczucie. Wrocil myslami do czasu, gdy jego brat byl mistrzem bokserskim. Gdy sie juz weszlo na szczyt, czlowiek dostawal skrzydel; wydawalo mu sie, ze jest kims wyjatkowym. Ludzie patrzyli na Marcusa i nabierali przekonania, ze tez moga sie wyrwac z Harlemu. Ze mozna stad uciec. A potem czlowiek siedzacy na podlodze windy zniszczyl te marzenia. Policjanci pilnowali windy na dole i nad nimi, na czterdziestym pietrze. Co jakis czas wolali w strone unieruchomionej kabiny. Przekonywali go, straszyli. Parker nie odezwal sie do nich ani slowem. Pot splywajacy z wlosow palil w oczy. Czul sie, jakby go ktos zanurzyl w basenie z ciepla woda. Plocienny garnitur St.-Germaina wygladal jak szara tektura. Starannie przedtem ulozone blond wlosy przylepily mu sie do czola. Nie byl juz niezwyciezonym Grobowym Tancerzem. Dalej jednak byl psychopatycznym potworem i Parker czul, jak na te mysl cierpnie mu skora. -Powiem ci, co bedzie dalej - odezwal sie do St.-Germaina cicho, ale zdecydowanie. - Sily sie wyrownaja. Teraz ty masz kontrole, przyjacielu. -Tak, masz racje. Isiah Parker uniosl swoj karabin o krotkiej lufie. Ciemne oczy Francuza nie byly juz takie aroganckie. W jego glowie rozlegl sie sygnal alarmowy. St.-Germain doszedl do wniosku, ze Parker nie ma zamiaru popelnic samobojstwa. Zbyt dobrze kontrolowal sytuacje, by umrzec tu i teraz. Ale chyba nie zamierzal tez zastrzelic go w windzie. Co chcial zrobic? Co planowal? -Niczego sie nie domyslasz - szepnal Parker. -Wyglada na to, ze jestes tego pewien. -Tak, jestem tego pewien. Wciaz sadzisz, ze uda ci sie z tego wywinac. Ta twoja pieprzona arogancja! Uwazasz, ze to ja nie mam wyjscia. Nie ma dla mnie ucieczki. St.-Germain nie odezwal sie. Wygladal na zadowolonego z siebie. Zawsze wygrywal. Obojetnie w jaki sposob. -Mylisz sie. Chce, zebys cierpial jak moj brat Marcus. Pragne zrobic ci to, co ty jemu w hotelu "Edmonds". Isiah Parker usmiechnal sie. Nie puszczajac ingrama, wolna reka wyjal plastikowa torebke wypelniona bialym proszkiem. Oczy St.-Germaina rozszerzyly sie. W koncu zrozumial. -Szkoda, ze mamy tak malo czasu - powiedzial Parker. - Coz, dzis nikt nie ma go zbyt wiele. Wyjal zapalniczke. Potem mala, srebrna lyzeczke. Nastepnie pojawila sie igla i strzykawka. Wzniosl ingrama na wysokosc oczu St.-Germaina. -Zdejmij marynarke. Usiadz sobie wygodnie. -A jesli tego nie zrobie? -Wtedy wszystko odbedzie sie szybciej. Bedzie mniej czasu na dzialania ratownicze. Podwin rekaw. Wszystko jedno, ktora reka. Grobowy Tancerz z ociaganiem zdjal marynarke. Wyjal z mankietu zlota spinke i podwinal rekaw koszuli. -Sam przygotuj sobie mieszanke. -Nie uzywam tego. Nigdy nie bralem narkotykow. Parker wykonal ruch bronia. -Teraz juz bierzesz. Patrzyl w niesamowitej ciszy, jak Alexandre St.-Germain przygotowywal dzialke. W windzie rozniosl sie charakterystyczny, gryzacy zapach. Gdy strzykawka byla juz napelniona, Parker znow sie odezwal. Nie glosno, ale tonem nie znoszacym sprzeciwu. -Swietnie. To bardzo popularna mieszanka w moich stronach. Sprobuj, jak to smakuje. Grobowy Tancerzu. No, juz. St.-Germain uniosl strzykawke z wyciagnietym tloczkiem. -Nie zwlekaj - powiedzial Parker. - Potem jeszcze troche porozmawiamy. Nie ma sie czego bac. W mojej dzielnicy robia to codziennie dwunasto i trzynastoletnie dzieci. St.-Germain powoli i ostroznie wprowadzil sobie srebrna igle do zyly. Jego usmiech znacznie stracil na arogancji. Kilka sekund pozniej glowa mu opadla do tylu, potem do przodu. Byla to normalna reakcja cpunow. Wywrocil oczami i zaczal ciezko oddychac. Juz wiedzial, ze dostal nadmierna dawke. W jego oczach byl strach. Mial pewnosc, ze serce tego nie wytrzyma. Isiah Parker nie spuszczal wzroku z twarzy St.-Germaina, ale widzial swojego brata w hotelu "Edmonds". Moze w koncu nadeszla pora na sprawiedliwosc. Alexandre St.-Germain dostal gwaltownych drgawek. Nie mogl oddychac, ale slyszal glos Parkera. -Jak ci sie to podoba, lajdaku? St.-Germaina dosiegnal wlasnie pierwszy zawal. Czterdziesci piec sekund pozniej nastapil kolejny zawal, smiertelny. Parker patrzyl na zalosne cialo z nienaturalnie przekrzywiona glowa. Alexandre St.-Germain byl martwy. Umarl na podlodze windy jak pierwszy lepszy cpun z ulicy. Isiah nie mial wyrzutow sumienia. Niczego nie zalowal. Uczynil to, co nalezalo. Zrobil to, czego nie zrobila policja. Teraz myslal tylko o jednym: jak uciec i przezyc. To dopiero byloby cos. Zwolnil przycisk hamulca bezpieczenstwa. Kabina zatrzesla sie i ozyla. Zamrugaly bursztynowe swiatelka wskaznika nad drzwiami. Winda posuwala sie do gory, jakby nic sie nie stalo. Kilka sekund pozniej Parker ponownie wcisnal przycisk "stop". Dzwig zatrzymal sie na czterdziestym szostym pietrze. Isiah Parker wyskoczyl z windy i odrzucil ingrama. Ruszyl biegiem do wyjscia oznaczonego napisem "Droga przeciwpozarowa". Pedzac w dol zapial marynarke, wytarl pot z twarzy, osuszyl wlosy rekawem marynarki. Czterdzieste piate, czterdzieste czwarte, czterdzieste trzecie pietro. Nie panikuj. Udawaj, ze sie nie spieszysz, przypomnial sobie. W koncu wylonil sie zza drzwi przeciwpozarowych na czterdziestym pietrze. Zobaczyl policjantow z bronia gotowa do strzalu i trzeszczacymi krotkofalowkami. W korytarzu zapanowala cisza. Teraz spokojnie, nakazal sobie Parker. Ty tez jestes policjantem. -Isiah Parker, dziewietnasty posterunek - odezwal sie do policjanta stojacego najblizej drzwi prowadzacych na schody przeciwpozarowe. Jakos udalo mu sie zachowac niewzruszona mine. - Co sie tu dzieje, u diabla? - spytal. Policjant wpatrywal sie w Parkera, a w jego niebieskich oczach pojawil sie cien watpliwosci. Potezny karabin trzymal skierowany prosto w brzuch Isiaha. Isiah Parker ostroznie wyjal portfel i pokazal odznake policyjna. Zmusil sie do usmiechu i beztrosko wzruszyl ramionami. -Hej, spokojnie. Co jest, do cholery? Slyszelismy, ze winda ruszyla. Co sie stalo? - Odezwal sie jakis czarny policjant w korytarzu. -Hej, ja go znam. To moj czlowiek, Parker. Czesc, Isiah. Policjant z karabinem w koncu pokiwal glowa i powoli opuscil swojego remingtona. -Tez sie zastanawialismy. Gdzie jest winda? Gdzie St.-Germain? Ze schodow przeciwpozarowych zaczeli wybiegac mundurowi i detektywi. Isiah dolaczyl do nich, korzystajac z ogolnego zamieszania. Wszystkich nurtowalo to samo pytanie - co sie dzieje? Dokad pojechala uprowadzona winda? Po kilku minutach Parker opuscil czterdzieste pietro i ruszyl w dol schodami przeciwpozarowymi. Tym razem schodzil w towarzystwie dwoch innych detektywow. Opuszczona winde znaleziono na czterdziestym szostym pietrze. Grobowy Tancerz byl w srodku, martwy. Parker zszedl piechota do holu Centrum Handlu Swiatowego i wydostal sie na ulice. Wokol blizniaczych wiezowcow panowal chaos jeszcze wiekszy niz na czterdziestym szostym pietrze. Wszedzie ustawiono blokady. Na chodniku staly zaparkowane karetki pogotowia i samochody policyjne z migajacymi czerwono kogutami. Za rzedami niebieskich barykad i policjantow w hennach bojowych zgromadzil sie kilkutysieczny tlum. Uciec i przezyc, pomyslal Parker. Tak jak po "Zachecie" i "Cin-Cinie" w Soho. Poszedl na polnoc ulica Chambers, rowniez zastawiona jasnoniebieskimi policyjnymi stojakami. Minal gladko blokady, raz czy dwa pokazujac odznake policyjna. Isiah Parker zapragnal, zeby wszystko na swiecie stalo sie proste i oczywiste. Najwazniejsza sprawa dla niego bylo dopasc zabojce Marcusa. Nie mialo znaczenia, czy z pomoca policji czy nie. Chcial jedynie sprawiedliwosci. Parker dotarl do Bowery, a potem zabmal w okolice ulic Grand i Canal, gdzie krecily sie zastepy zebrakow. Trzesacy sie wloczedzy, ktorzy zawsze wygladali, jakby sie przed chwila zlali w spodnie. Smutny i opuszczony hotel "Edmonds". Parker stal na ulicy i myslal o Marcusie, o ich przeszlosci, o celach i nadziejach zniszczonych przez szalonego handlarza narkotykami. Isiah Parker nie czul sie juz jak zabojca, nie mial zadnego poczucie winy. Wtracil Grobowego Tancerza prosto do piekla, gdzie bylo jego miejsce. Szedl dalej na polnoc, w strone swojego domu. Znowu byl detektywem, ktory walczy z przestepcami. Najlepszym w Harlemie. Ta mysl mu sie spodobala. Epilog Ostatni taniec Sarah McGinniss, Nowy Jork Pewnego popoludnia pod koniec kwietnia Sarah szla wzdluz znajomej niebieskiej linii, prowadzacej przez labirynt korytarzy na parterze nowojorskiego szpitala.Przychodzila do szpitala codziennie od niemal dziewieciu miesiecy. Znala juz doskonale to miejsce i ludzi w nim pracujacych - wiekszosc portierow, lekarzy i pielegniarek, nawet Linde, Laurie i Robin ze sklepiku. Sarah tez znali niemal wszyscy. Na siedemnastym pietrze znajdowal sie rozlegly betonowy taras, wychodzacy na rzeke Wschodnia i na wielka brzydka reklame Pepsi-Coli, a dalej na dzielnice Brooklyn i Queens. Podobal jej sie ten szpital, niewatpliwie najladniejszy z tych, ktore znala. Tego wiosennego popoludnia Sarah poszla prosto do sali Stefanovitcha. To byl juz siodmy jego pokoj. Kazdy poprzedni znajdowal sie na innym pietrze tego ogromnego centrum medycznego. Stefbyl gotow i czekal, tak jak sie spodziewala. W sali zebrali sie wszyscy: jego matka i ojciec, brat Nelson i zona Nelsona Hallie. -No jak? Calkiem wesola impreza, nie? - powiedzial, gdy Sarah weszla do pokoju. Usmiechal sie swoim najszerszym usmiechem. Przypominal zolnierza, ktorzy wreszcie wychodzi z lazaretu. Rozgladal sie po zalanej sloncem sali. Oczy lsnily mu radoscia. Sarah nie wiedziala, skad mu sie to bierze - szczegolnie dzisiaj. W koncu zauwazyla Michaela Petito, wysokiego, lysiejacego neurologa, ktory od dziewieciu miesiecy codziennie przychodzil do Stefa. Minelo juz dokladnie tyle czasu od dnia, gdy trzej zabojcy wdarli sie do jej mieszkania i usilowali ich zamordowac. Udalo im sie dwukrotnie trafic Stefa: raz w bok i drugi raz w kregoslup. Doktor Petito powzial decyzje o operacji dwa dni po postrzale. Stefanovitch znajdowal sie wtedy w stanie krytycznym. Z Pensylwanii zjechala do Nowego Jorku cala jego rodzina. Nikt z nich nie sadzil, ze Stef przezyje. Stefanovitch wciaz przebywal na oddziale intensywnej terapii, gdy odwiedzala go matka, ojciec i Sarah w towarzystwie doktora Petito. -Wcale nie wygladasz tak zle - stwierdzil doktor Petito. - Widzialem juz zawodnikow po meczu futbolowym, ktorzy byli w gorszym stanie. Stef natychmiast polubil bezposredniego doktora, moze dlatego, ze Michael Petito wychowal sie na nowojorskich ulicach i wcale tego nie ukrywal. A moze dlatego, ze Petito byl lekarzem druzyny New York Giants, specjalista od urazow nog i kregoslupa. Oswiadczyl Stefanovitchowi, ze chce jeszcze raz zoperowac mu plecy, bo i tak trzeba usunac z nich nowe pociski. -Jakie mam szanse? - wykrztusil z trudem Stefanovitch. -Jakies szescdziesiat do czterdziestu na twoja korzysc. No, moze piecdziesiat piec do czterdziestupieciu, ze nie bedziesz przykuty do lozka. -Inny lekarz mowil, ze osiemdziesiat do dwudziestu na moj a niekorzysc... wtedy, kiedy mnie postrzelono poprzednim razem. Petito wzruszyl ramionami. -Moim zdaniem to zbyt ostrozne podejscie. Tamten lekarz zabezpieczal sie na wypadek, gdyby spieprzyl sprawe. Ja nie spieprze, wiec szanse sa takie, jak mowie. Co wcale nie znaczy, ze sa duze. Zwlaszcza biorac pod uwage, ze mozesz skonczyc z porazeniem wszystkich czterech konczyn. Stefanovitch zgodzil sie podpisac zgode, po czym poddal sie operacji, po ktorej mogl byc sparalizowany od szyi w dol. Jednak, jak mowil doktor Petito, i tak trzeba bylo wyjac nowe pociski. Dziewiec miesiecy pozniej wciaz przebywal w szpitalu. Bol po operacji byl nie do zniesienia. Stefanovitchowi zdawalo sie, ze nigdy sie nie skonczy. Petito go nie uprzedzil, ze bedzie tak potwornie bolalo. Dzien po dniu wozono Stefanovitcha na gore, na fizykoterapie. Jezeli udalo mu sie zlaczyc palce wskazujace juz przy drugiej probie albo poruszyc kciukiem, uwazano to za okazje do otwarcia szampana. Codziennie, kiedy po cwiczeniach zawozono go z powrotem do jego pokoju, ociekal potem i mial ochote wyc z bolu. Gdyby zmuszono go do tego jeszcze raz, chyba by nie dal rady. Sarah przychodzila codziennie przez dziewiec miesiecy. Sarah i Sam. Przynosili mu prezenty, obiady z "Rusty" i "Abe's Steak House"... i przede wszystkim nadzieje. -Szescdziesiat do czterdziestu na moja korzysc? Takie mam szanse? - spytal teraz Stefanovitch. Jego glos stal sie obcy i obojetny. Sylwetki rodziny i doktora Petito rysowaly sie ostro na tle rozjasnionego okna. -Powiedzialem, ze piecdziesiat piec do czterdziestu pieciu. - Petito niezlomnie trzymal sie swojej opinii. -Tak, tak bylo. Dzisiaj na fizykoterapii nawet niezle sie czulem - powiedzial Stefanovitch - Teraz jestem troche rozlazly. Jakbym byl z gumy. Czuje przyplyw adrenaliny. Posluchaj, Sarah. - Usmiechal sie, ale jego brazowe oczy pozostaly smutne. - Chyba potrzebuje jakiejs motywacji. Czy moglabys, hmm... czy moglabys tam stanac? Tam, kolo drzwi? -Przestan sie rzadzic. To, ze jestes sparalizowany, nie oznacza, ze mozesz pokazywac humory - odezwala sie Isabelle Stefanovitch. Sarah dobrze ja poznala przez piec ostatnich miesiecy. Potrafila przywolac Stefa do porzadku, nie rezygnujac z czulosci. -Dzisiaj pozwole mu sie szarogesic - usmiechnela sie Sarah. Ten usmiech byl jak maska. Trudno jej bylo mowic. -Dasz mu palec, Sarah, to bedzie chcial cala reke - odezwal sie Nelson z drugiej strony pokoju. - Zawsze taki byl. Dlatego w liceum zostal kapitanem druzyny futbolowej. Nie dlatego, ze byl zdolny. Nie przy takim kiepskim chwycie. Nastroj w sali szpitalnej troche sie poprawil. Nawet doktor Petito usmiechnal sie, obserwujac przewrotne, ale zdrowe mechanizmy obronne krewnych Stefanovitcha. -Stane przy drzwiach - powiedziala Sarah, jakby sama podjela taka decyzje. -Jesli sie przewroce, nie lapcie mnie - uprzedzil Stefanovitch, oddychajac gleboko. Opieral sie teraz o krawedz lozka, ostroznie przenoszac ciezar ciala na nogi. W glowie mu huczalo. Nagle z charakterystycznym dla siebie uporem odepchnal sie od szpitalnego lozka, calkiem jakby to byl jedyny sposob, zeby zmusic rodzine do milczenia. -Kocham was wszystkich - szepnal i puscil lozko. Stefanovitch robil wlasnie swoj pierwszy krok od ponad trzech lat. Opieral sie z calych sil o aluminiowy "balkonik". Dopiero niedawno stwierdzono na fizykoterapii, ze jest juz odpowiednio przygotowany do korzystania z tego urzadzenia. Jego zdaniem wygladal przy nim, jakby mial jakies osiemdziesiat lat. Stefanovitch popchnal nieporeczna podporke i zrobil jeszcze jeden krok. Na jego twarzy malowal sie bol. Przy trzecim kroku najwyrazniej radzil sobie lepiej. I z bolem, i z wysilkiem. W pokoju slychac bylo metaliczny grzechot "balkonika". Obecni milczeli. Stefanovich wyciagnal jedna reke do Sarah. Nie potrafilaby opisac uczucia, jakiego doznala, chwytajac Stefa za reke na zakonczenie jego cudownego przejscia. Nie wiedziala, ktore z nich drzalo bardziej. Nie czula, gdzie konczy sie jej cialo, a gdzie zaczyna jego. Nelson i ojciec Stefa stali w pogotowiu, zeby pomoc, gdyby rzeczywiscie mial sie przewrocic. Jednak Stef nie upadl. Drzal caly z wysilku, ale nie upadl. Nie pozwolilby sobie na to. Gdyby zostalo mu jeszcze odrobine sil, krzyczalby z radosci. Zamiast tego szepnal do Sarah: -Mam ochote wrzeszczec, ale nie dam rady. Lekarze z fizykoterapii obiecali, ze za pol roku bedzie chodzil z podporka bez zadnych problemow. Szefowa terapeutek powiedziala Stefowi, ze najwyzej za poltora roku wystarczy mu solidna metalowa laska. -Za szesc miesiecy bede tanczyl - odparl Stefanovitch. Zadnej laski. Zadnych podporek. Nic. Obiecal to im wszystkim, ale szczegolnie Sarah. Isiah Parker, Marlem, kilka miesiecypoznie Byl zimny i sniezny poranek, kilka dni po Nowym Roku. Tuz po wpol do dziewiatej Isiah Parker wyszedl w koncu z dziewietnastego komisariatu. Ku swojemu zaskoczeniu wrocil do pracy detektywa z taka sama energia i oddaniem, jakie przejawial przed smiercia brata.Szedl bulwarem Powella, sluchajac przyjemnych odglosow wczesnowieczomego ruchu. Wyglad tej dzielnicy sprawial, ze przypominaly mu sie czasy mlodosci. Tory nad ulica. Tablice reklamujace najnowsze odzywki do wlosow albo wystepy kaznodziei. Lombardy. Ludzie skupieni wokol ognisk rozpalonych w puszkach na smieci, zeby sie ogrzac. Ktos wyszedl zza schodow kamienicy kilka domow od budynku komisariatu. Parker, pochloniety swoimi myslami, nie uwazal. -Odwroc sie i bez zadnych sztuczek - uslyszal. Odwrocil sie powoli, przewidujac swoj los. To, co zobaczyl, kompletnie go zaskoczylo. Stefanovitch stal o wlasnych silach, oparty tylko o gruba drewniana laske. Laska zostala wykonana recznie w Pensylwanii. -Uwazaj, bo ci galy wyskocza - odezwal sie Stef do Parkera. - Nigdy nie widziales bialego w Harlemie? -Po prostu nie przypuszczalem, ze tak paskudnie wygladasz, gdy lazisz na wlasnych nogach. -Zabiles go, prawda? Grobowego Tancerza. To ty byles w Centrum Handlu Swiatowego? - spytal Stef i usmiechnal sie. - Przyjechalem az tutaj, zeby ci uscisnac reke. Isiah Parker zrobil wiecej. Chwycil Johna Stefanovitcha wpol i przytulil mocno. Stali tak i usmiechali sie do siebie posrod cieni i przenikliwego zimna Harlemu. Nowy Jork - Los Angeles - Londyn Isiah Parker, Marlem, kilka miesiecypozniej Byl zimny i sniezny poranek, kilka dni po Nowym Roku. Tuz po wpol do dziewiatej Isiah Parker wyszedl w koncu z dziewietnastego komisariatu. Ku swojemu zaskoczeniu wrocil do pracy detektywa z taka sama energia i oddaniem, jakie przejawial przed smiercia brata.Szedl bulwarem Powella, sluchajac przyjemnych odglosow wczesnowie-czomego ruchu. Wyglad tej dzielnicy sprawial, ze przypominaly mu sie czasy mlodosci. Tory nad ulica. Tablice reklamujace najnowsze odzywki do wlosow albo wystepy kaznodziei. Lombardy. Ludzie skupieni wokol ognisk rozpalonych w puszkach na smieci, zeby sie ogrzac. Ktos wyszedl zza schodow kamienicy kilka domow od budynku komisariatu. Parker, pochloniety swoimi myslami, nie uwazal. -Odwroc sie i bez zadnych sztuczek - uslyszal. Odwrocil sie powoli, przewidujac swoj los. To, co zobaczyl, kompletnie go zaskoczylo. Stefanovitch stal o wlasnych silach, oparty tylko o gruba drewniana laske. Laska zostala wykonana recznie w Pensylwanii. -Uwazaj, bo ci galy wyskocza- odezwal sie Stefdo Parkera. - Nigdy nie widziales bialego w Hariemie? -Po prostu nie przypuszczalem, ze tak paskudnie wygladasz, gdy lazisz na wlasnych nogach. -Zabiles go, prawda? Grobowego Tancerza. To ty byles w Centrum Handlu Swiatowego? - spytal Stefi usmiechnal sie. - Przyjechalem az tutaj, zeby ci uscisnac reke. Isiah Parker zrobil wiecej. Chwycil Johna Stefanovitcha wpol i przytulil mocno. Stali tak i usmiechali sie do siebie posrod cieni i przenikliwego zimna Har-lemu. Nowy Jork - Los Angeles - Londyn This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/