Net Force I - CLANCY TOM
Szczegóły |
Tytuł |
Net Force I - CLANCY TOM |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Net Force I - CLANCY TOM PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Net Force I - CLANCY TOM PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Net Force I - CLANCY TOM - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tom Clancy
Net Force I
Przy wspolpracy Steve'a Pieczenika
Cykl: Net Force tom 1
Tlum.: Andrzej Zielinski
Podziekowania
Pragniemy goraco podziekowac Steve'owi Perry'emu za jego inspirujace pomysly,
jakze przydatne podczas przygotowywania maszynopisu. Pragniemy rowniez
podziekowac
nastepujacym osobom: Martinowi G. Greenbergowi, Larry'emu Segriffowi, Denise
Little,
Johnowi Helfersowi, Robertowi Youdelmanowi, Esq., Richardowi Hellerowi, Esq. i
Tomowi
Mallonowi, Esq.; Mitchell Rubinstein i Laurie Silvers z BIG Entertainment;
cudownym
ludziom z The Putnam Berkley Group a zwlaszcza Phyllis Grann, Davidowi Shanksowi
i
Tomowi Colganowi; naszym producentom miniserialu ABC, Gilowi Catesowi i
Dennisowi
Doty; rezyserowi i scenarzyscie Robowi Libermanowi i wszystkim wspanialym
ludziom z
ABC. Jak zawsze, pragniemy podziekowac Robertowi Gottliebowi z agencji Williama
Morrisa, naszemu przyjacielowi i agentowi, bez ktorego ta ksiazka nigdy nie
ujrzalaby swiatla
dziennego, oraz Jerry'emu Katzmanowi, wiceprzewodniczacemu agencji Williama
Morrisa i
jego kolegom z telewizji. Ale, co najwazniejsze, to ty, Czytelniku,
rozstrzygniesz czy nasze
przedsiewziecie zakonczy sie sukcesem.
Rozdzial 1
Wtorek, 7 wrzesnia 2010 roku, godzina 23.24
Waszyngton, Dystrykt Columbia
-W porzadku, dyrektorze - powiedzial Boyle. - Jest czysto. Steve Day wyszedl w parna, jesienna noc z chlodniejszej, klimatyzowanej restauracji, wciaz czujac w nozdrzach cudowne zapachy wysmienitej kuchni wloskiej. Boyle, glowny ochroniarz Daya, byl juz na chodniku i mowil cos do swego mikrofonu. Limuzyna czekala, ale Boyle byl bardzo ostroznym mlodym czlowiekiem, jednym z najlepszych w FBI. Dopiero kiedy skonczyl mowic, z cichym kliknieciem otworzyl sie elektryczny zamek tylnych drzwi limuzyny. Boyle przez caly czas patrzyl wszedzie, tylko nie na Daya. Day skinal glowa kierowcy. To ten nowy. Larry? Lou? Cos w tym rodzaju. Byl w calkiem niezlym nastroju, sadowiac sie na pokrytym klonowana skora siedzeniu. Nic tak nie poprawia czlowiekowi humoru, jak posilek z siedmiu dan, z trzema rodzajami doskonalego wina. Restauracja "Umberto" byla nowa, ale zaslugiwala co najmniej na cztery gwiazdki, ktore na pewno otrzyma, kiedy tylko ktos zajmie sie jej ocena. Day mial nadzieje, ze nie nastapi to szybko. Zawsze tak bylo. Kiedy tylko znalazl jakis nowy, niestandardowy lokal z przyzwoitymi potrawami, zaraz go "odkrywano" i juz nie sposob bylo zarezerwowac miejsca.
Fakt, byl dyrektorem powolanej ostatnio Net Force, o ktorej wciaz jeszcze duzo sie mowilo w waszyngtonskich kregach wladzy, ale nie znaczylo to wiele, kiedy w kolejce czekali przed nim bogaci senatorowie, albo jeszcze bogatsi dyplomaci. Nawet wlasciciele restauracji w tym miescie wiedzieli, kogo najpierw calowac w tylek i na szczycie listy z pewnoscia nie stal ktos z klucza politycznego, na tak odleglej pozycji w lancuchu pokarmowym, jak Day. Przynajmniej na razie.
Tak czy inaczej, posilek byl doskonaly: makaron al dente, grozny dla arterii sos, krewetki, salatka i przepyszne lody. Day czul sie przyjemnie pelny i lekko wstawiony.
Dobrze, ze nie musial prowadzic.
Zacwierkal jego virgil.
Boyle wsunal sie na siedzenie obok Daya, zamknal drzwi i zastukal w kuloodporna przegrode z lexanu, oddzielajaca ich od kierowcy.
Samochod ruszyl. Day odpial virgila od paska i spojrzal. Jego Wirtualny Interfejs Komunikacyjny o Zasiegu Globalnym - w skrocie virgil - wyswietlal mrugajaca ikone telefonu w prawym gornym rogu malego ekranu cieklokrystalicznego.
Dotknal ikony i na ekranie pojawil sie numer. Marylin dzwoni z domu. Spojrzal na sygnature czasu. Tuz po jedenastej wieczorem. Musiala wrocic wczesniej ze spotkania DAR*.
[*
Daughters of American Revolution - Cory Rewolucji Amerykanskiej, organizacja kobieca [przyp. tlum.].
Zwykle te gadaniny nie konczyly sie przed polnoca. Wyszczerzyl zeby w usmiechu, stuknal dwa razy w numer telefonu i czekal na polaczenie. Niewiele wiekszy od paczki papierosow - Day rzucil palenie dwadziescia lat temu, ale nie zapomnial, jakiej wielkosci byla paczka - virgil byl wspaniala zabawka. Laczyl w sobie komputer, GPS*, [* Global Positioning System - system nawigacji satelitarnej [przyp. tlum.], telefon, zegar, radio, telewizor, modem, karte kredytowa, kamere, skaner, a nawet maly faks, wszystko w jednym urzadzeniu. GPS mogl go poinformowac, gdzie sie akurat znajduje, w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej, a poniewaz Day byl wyzszym funkcjonariuszem FBI, jego GSP nie byl celowo rozkalibrowany, tak jak cywilne urzadzenia tego typu i zapewnial dokladnosc do kilku metrow. Mozna sie bylo polaczyc z dowolnymi ludzmi przez telefon, albo komputerowo, szyfrowanym kanalem hipercyfrowym o tak wielkiej przepustowosci, ze nazywano go "rura" i tak bezpiecznym, ze ekspertowi od szyfrow pol roku zabraloby wlamanie sie do niego. Virgil Daya umozliwial, po wprowadzeniu odpowiedniego kodu, dostep do serwerow warstwowej sieci komputerowej FBI i Net Force z ich ogromnymi bazami danych. Gdyby mu sie chcialo, Day moglby wziac szczypte cukru-pudru z sernika, ktory jadl na deser, posypac odcisk palca, pozostawiony na talerzu przez kelnera, wyslac polecenie sprawdzenia i zanim skonczylby jesc, znalby juz nie tylko imie i nazwisko faceta, ale takze jego pelny zyciorys. Wspaniale bylo to zycie w przyszlosci, zaledwie dziesiec lat od przelomu wieku. Skoro rok 2010 oferowal takie cuda, to co dopiero bedzie za nastepne dwadziescia, trzydziesci lat? Bardzo chcial sie o tym przekonac osobiscie, a dzieki postepom medycyny mogl na to liczyc z calkiem duza doza prawdopodobienstwa. - Czesc, Steve - odezwal sie glosnik virgila.
-Czesc, Marylin. Cos sie stalo?
-Nic takiego. Skonczylysmy wczesniej. Pomyslalam, ze moze zjedlibysmy kolacje.
Wyszczerzyl zeby do virgila. Kamera nie byla wlaczona, wiec ona nie mogla
zobaczyc tego usmiechu. - Wlasnie wyszedlem z "Umberto" - powiedzial. - Chyba
nie tkne
jedzenia przez nastepne pare tygodni.
Rozesmiala sie.
-Rozumiem. Wracasz do domu?
-Jestem w drodze.
Mial wprawdzie apartament w miescie, ale najczesciej staral sie dostac na druga strone rzeki, do domu. Dzieciaki byly juz dorosle, ale Marylin i pies chetnie go widywali od czasu do czasu.
Wylaczyl virgila i zaczal go z powrotem przypinac do paska. Wymagalo to troche zabiegow. Siegnal do sprzaczki, poluzowal pasek o kilka dziurek i przesunal wyscielana kabure Galco z pistoletem SIG.40 bardziej na brzuch, zeby nie gniotla go w prawe biodro.
Mogl nosic jeden z tych nowoczesnych, bezprzewodowych taserow obezwladniajacych, o ktorych mowiono, ze sa lepsze niz bron palna, ale jakos nie do konca im ufal. Prawda, ze na obecne stanowisko dostal sie z klucza politycznego, ale spedzil w terenie dosc czasu, zeby sobie na to zasluzyc. Ufal swemu staromodnemu pistoletowi. Przesuniecie kabury pomoglo. Przy okazji odpial tasme samoprzyczepna, mocujaca boczne panele kevlarowej kamizelki kuloodpornej, zeby tez je troche poluzowac. Siedzacy obok Boyle z trudem powsciagal usmieszek.
Dole pokrecil glowa.
-Latwo ci sie smiac. Ile ty masz lat, trzydziesci? Wciaz jeszcze trenujesz na silowni trzy-cztery razy w tygodniu, prawda? My starzy, tlusci dzokeje biurkowi nie mamy czasu, zeby dbac o kondycje.
Co zreszta wcale nie znaczylo, ze byl w az tak kiepskiej kondycji. Majac metr siedemdziesiat piec wzrostu, wazyl troche ponad osiemdziesiat piec kilo. Pewnie, ze moglby zrzucic pare kilogramow, ale, do licha, w czerwcu skonczyl piecdziesiat dwa lata, wiec mial prawo do niewielkiego nadbagazu. Zasluzyl sobie na to. Jechali na skroty do autostrady, waska ulica na tylach nowych osiedli. Ta czesc miasta byla mroczna i ponura, z porozbijanymi latarniami i wrakami samochodow na poboczach.
Jeszcze jedna dzielnica, ktora zaczela sie zmieniac w slumsy zanim zdazyly wyschnac tynki.
Jego zdaniem, nad obecna koncepcja opieki spolecznej trzeba by solidnie popracowac; oczywiscie nigdy nie bylo inaczej. Sprawy mialy sie co prawda coraz lepiej, ale wciaz bylo wiele do zrobienia, zanim wszyscy pasazerowie zdolaja wsiasc do pociagu zwanego przyszloscia. W Dystrykcie Columbia byly ulice, w ktore nie zapuscilby sie po zmroku, bez wzgledu na bron, kamizelke kuloodporna i virgila. W opancerzonej limuzynie czul sie troche bezpieczniej...
Rozlegl sie okropny huk, a wnetrze limuzyny rozswietlil nagle jaskrawopomaranczowy blysk. Samochod uniosl sie po stronie kierowcy, przez chwile, ktora wydawala sie wiecznoscia jechal na dwoch kolach, po czym twardo opadl na jezdnie.
-Co, u diabla?!
Boyle zdazyl wyciagnac pistolet, kiedy samochod zarzucil tylem, obrocil sie i uderzyl w slup ulicznej latarni. Slup byl z wlokna szklanego. Zlamal sie na wysokosci zderzaka i spadl na limuzyne. Na pokrywe bagaznika posypaly sie z brzekiem odlamki szkla. Day zobaczyl zwalistego mezczyzne, wybiegajacego z parnych ciemnosci nocy w strone samochodu. Mezczyzna mial na glowie kominiarke, ktora jednak nie zaslaniala mu twarzy. Day dostrzegl jasne wlosy i blizne, przechodzaca przez prawa brew. Twarz mezczyzny wykrzywial usmiech.
Dayowi wydawalo sie, ze katem oka zauwazyl jakis ruch za samochodem, ale kiedy sie obejrzal, niczego nie zobaczyl.
-Ruszaj! - darl sie Boyle. - Ruszaj! Ruszaj!
Kierowca probowal. Silnik zawyl, kola zapiszczaly, ale samochod stal w miejscu.
Wnetrze wypelnilo sie swadem spalonej gumy.
Day nacisnal guzik sygnalu alarmowego na virgilu i siegal wlasnie po swoj pistolet, kiedy ubrany na czarno mezczyzna wyciagnal reke i przytknal cos do drzwi limuzyny.
Cokolwiek to bylo, zadzwieczalo metalicznie. Mezczyzna odwrocil sie i pobiegl z powrotem w ciemnosc...
-Wysiadac! - krzyknal Boyle. - Przyczepil nam rzepa do drzwi! Wysiadac! Day chwycil za klamke po stronie kierowcy, szarpnal i rzucil sie na zewnatrz, wykonujac niezdarny przewrot przez ramie.
Rozleglo sie szczekanie pistoletu maszynowego, na ktore nakladal sie dzwiek pociskow, siekacych ranna limuzyne.
Day przetoczyl sie dalej, rozgladajac sie za jakims schronieniem. Na prozno.
Nigdzie
nie mogl sie schowac!
Obejrzal sie na samochod. Czas jakby stanal w miejscu. Boyle wysiadl z limuzyny, strzelajac bez przerwy. Pomaranczowe plomienie wylotowe przecinaly ciemnosc, ale wygladalo to jak filmowa scena w zwolnionym tempie. Boyle szarpnal sie, trafiony malokalibrowymi pociskami w tulow. Dayowi przemknelo przez glowe, ze wiekszosc pistoletow maszynowych strzela amunicja pistoletowa i ze kamizelki, ktore on sam i Boyle mieli na sobie powstrzymaja kazdy taki pocisk. Pod warunkiem, ze tamci nie beda...
...krew i mozg trysnely ze skroni Boyle'a, kiedy wyszla tamtedy kula...
...pod warunkiem, ze nie beda strzelac w glowe!
Jasna cholera! Co tu sie dzialo? Kim byli ci ludzie?
Caly czas slychac bylo wycie silnika limuzyny. Kierowca za wszelka cene probowal odjechac. Day czul zapach spalin, swad spalonej gumy opon; czul i zapach wlasnego strachu, ostry, kwasny, przenikliwy.
Rzep - ladunek wybuchowy, przymocowany do tylnych drzwi limuzyny - eksplodowal z hukiem.
Ze wszystkich okien samochodu wylecialy szyby. Odlamki szkla posypaly sie na wszystkie strony, kilka trafilo Daya, ale prawie nie zwrocil na to uwagi. W tylnej czesci dachu limuzyny powstala wyrwa wielkosci piesci. Day poczul fale goraca, a chwile potem otoczyl go dym, czarny i gryzacy. Kierowca zwisal z okna polowa bezwladnego ciala.
Trup. Kierowca i Boyle nie zyli. Pomoc nadejdzie, ale Day wiedzial, ze nie moze biernie czekac, bo tez zginie.
Poderwal sie, przebiegl szybko kilka krokow, gwaltownie skrecil w prawo, dwa kroki, zwrot w lewo. Uciekajac zakosami przypomnial sobie czasy w szkolnej druzynie futbolowej przed trzydziestu pieciu laty.
Strzelano do niego, ale jakos sie wymykal. Pocisk przeszedl mu przez marynarke pod lewym ramieniem. Poczul, jak ogarnia go wscieklosc. Ta cholerna marynarka byla z jedwabiu z Hong Kongu i kosztowala go szescset dolarow!
Inny pocisk trafil go w piers, tuz nad sercem. Nigdy nie nosil na wysokosci
serca
plytki z tytanu, poprzestal na potrojnej wkladce z kevlaru, podobnie jak robilo
to wielu
agentow, i uderzenie pocisku zabolalo go jak diabli! Jakby ktos go zdzielil
mlotkiem prosto w
splot sloneczny! Cholera!
Ale nie mialo to znaczenia. Byl na nogach, biegl...
Pojawila sie przed nim czarna postac, strzelajac z Uzi. Day widzial plomien wylotowy.
Mimo ciemnosci i strachu dostrzegl tez, ze pod czarna kurtka tamten mial masywna bojowa kamizelke kuloodporna. Daya nauczono strzelac najpierw w srodek nacierajacej na niego masy, ale wiedzial, ze w tym wypadku na nic by sie to nie zdalo. Nie, nie, SIG.40 nie zranilby w ten sposob napastnika, tak jak dziewieciomilimetrowe pociski z Uzi nie robily krzywdy Dayowi!
Nie zwalniajac, Day uniosl pistolet i naprowadzil swiecaca plamke celownika na nos mezczyzny. Jego pole widzenia zawezilo sie - widzial teraz tylko twarz tamtego.
Zielona
plamka nocnego celownika troche skakala, ale oddal trzy strzaly, sciagajac spust
najszybciej,
jak potrafil.
Napastnik zwalil sie, jakby nagle zabraklo mu nog.
W porzadku! Zdjal jednego z nich, stworzyl luke, to tak jak w futbolu, kiedy byl rozprowadzajacym, tak dawno temu.
Teraz! Ruszaj przez luke, szybko, do linii koncowej!
Katem oka zauwazyl jakis ruch, spojrzal w lewo i zobaczyl drugiego mezczyzne, rowniez ubranego na czarno. Tamten trzymal oburacz pistolet. Stal nieruchomo, jak rzezba.
Wygladal, jakby cwiczyl na strzelnicy.
Day poczul, ze skrecaja mu sie wnetrznosci. Chcial biec, strzelac, defekowac, wszystko w jednej chwili. Kimkolwiek byli ci faceci, byli zawodowcami. To nie uliczna banda, ktora chciala komus ukrasc portfel. To byl zamach, a tamci byli dobrzy... To byla jego ostatnia mysl.
Pocisk trafil go miedzy oczy, na zawsze przerywajac zdolnosc myslenia. Na tylnym siedzeniu Volvo kombi Michail Ruzjo odwrocil sie i spojrzal na cialo Nikolaja Papirosa w wielkiej przestrzeni bagazowej. Cialo lezalo na boku i choc bylo przykryte kocem, we wnetrzu samochodu rozszedl sie juz odor smierci. Ruzjo westchnal i pokrecil glowa. Biedny Nikolaj. Mieli nadzieje, ze obejdzie sie bez ofiar - zawsze ma sie taka nadzieje - ale tamten gruby Amerykanin nie byl tak stary i ociezaly, jak oczekiwali. Nie docenili go - blad. Oczywiscie to Nikolaj odpowiadal za rozpracowanie dyrektora Net Force, wiec moze i byla w tym jakas sprawiedliwosc losu, ze to on stal sie jedyna ofiara. Ruzjo pomyslal, ze mimo wszystko bedzie mu go brakowac. Wiele razem przeszli, jeszcze w Sluzbie Wywiadu Zagranicznego. Pietnascie lat. W tym biznesie to jak cale zycie. Jutro Nikolaj obchodzilby urodziny; mialby czterdziesci dwa lata. Winters, Amerykanin, prowadzil Volvo, a obok niego siedzial Grigorij Zmieja, mruczac cos pod nosem po rosyjsku.
Ich nazwiska - nawet Wintersa - nie byly tymi, ktore dostali po ojcach. Byly zartem.
Ruzjo, to po rosyjsku karabin. Nikolaj nazwal sie papierosem, Grigorij - zmija. Ruzjo westchnal jeszcze raz. Coz, stalo sie. Nikolaj nie zyl, ale zamach sie udal, wiec strata byla do zaakceptowania.
-Wszystko w porzadku, szefie? - spytal Amerykanin.
-W porzadku.
-Tak tylko pytam.
Amerykanin mowil, ze pochodzi z Teksasu i albo to byla prawda, albo doskonale nasladowal teksanski akcent.
Ruzjo spojrzal na pistolet, lezacy na siedzeniu. To z niego zabil tamtego czlowieka, ktory przedtem zabil Nikolaja. Beretta 9 mm, wloska bron. Bardzo dobry pistolet, precyzyjnie wykonany, ale tez wielki, ciezki, za duzy odrzut, za duzy huk, za wielkie pociski, jak na gust Ruzjo. Kiedy sluzyl w Specnazie, rosyjskich oddzialach specjalnych, zajmujac sie tym, co nazywano mokryje diela, czyli mokra robota, mial maly pistolet PSM kalibru 5,45 mm.
Strzelal pociskami o polowe mniejszymi niz Beretta i byl od niej o wiele mniejszy. Prawda, ze zbrojmistrz mu go podrasowal; tamten PSM zawsze mu wystarczal. Nigdy go nie zawiodl.
Wolalby PSM od Beretty, ale oczywiscie bylo to niemozliwe. Zamach mial wygladac, jakby dokonali go miejscowi, wiec bron rosyjskiego zabojcy uruchomilaby wystarczajaco wiele sygnalow alarmowych, zeby obudzic nieboszczyka. W tych sprawach Amerykanie wcale nie byli tacy glupi.
Z dezaprobata spojrzal na Berette. Amerykanie mieli obsesje na punkcie wielkich rozmiarow; dla nich wieksze zawsze bylo lepsze. Zdarzalo sie, ze ich policjanci strzelajac do przestepcow oprozniali cale magazynki, zawierajace osiemnascie albo dwadziescia nabojow wielkiej mocy i wielkiego kalibru - i chybiali za kazdym razem. Taktyka "modl sie i strzelaj".
Zdawali sie nie rozumiec, ze pojedynczy strzal z malokalibrowej broni w rekach eksperta byl znacznie skuteczniejszy niz magazynek pelen pociskow na slonia w rekach niewyszkolonego idioty - a wielu amerykanskich policjantow sprawialo wlasnie takie wrazenie. Zydzi to wiedzieli. Agenci izraelskiego Mosadu byli rutynowo wyposazani w dwudziestkidwojki, strzelajace najmniejsza z dostepnej w handlu amunicji. A przeciez kazdy wiedzial, ze Mosadu nie mozna lekcewazyc.
Dobrze, ze przynajmniej ten facet z FBI zginal z klasa. Zabral ze soba jednego z nich, z czym sie nie liczyli. Trafil Nikolaja trzy razy w glowe. Jeden pocisk moglby byc dzielem przypadku, ale nie trzy. Zobaczyl kamizelke kuloodporna, wiedzial, do czego sluzy i strzelal w glowe. Gdyby byl odrobine szybszy, moglby uniknac pierwszego ataku. Na przednim siedzeniu Zmieja mruknal cos na tyle glosno, ze Ruzjo go uslyszal. Zgrzytnal zebami. Ruzjo nie lubil Grigorija Zmiei. Tamten byl w wojsku od 1985 roku.
Sluzyl w jednej z formacji, ktore weszly do ojczyzny Ruzjo - Czeczenii - zeby zabijac i gwalcic. Zgoda, Grigorij byl zolnierzem, po prostu wykonywal rozkazy i, zgoda, na dluzsza mete ich obecna misja byla wazniejsza niz wszelkie urazy, jakie Ruzjo mogl zywic do Zmiei, wiec bedzie go musial scierpiec. Ale moze pewnego dnia Zmieja zacznie o jeden raz za duzo mowic o swoim pieknym medalu za operacje w Czeczenii i jesli zakonczenie misji bedzie juz na tyle bliskie, ze nie bedzie to mialo istotnego znaczenia, Grigorij Zmieja dolaczy do swoich przodkow. A Ruzjo bedzie sie usmiechal, zaciskajac rece na szyi tego prostaka. Ale jeszcze nie dzisiaj. Za wiele jeszcze bylo do zrobienia, za wiele mostow do przekroczenia, celow do osiagniecia. Zmieja byl jeszcze potrzebny. Mial szczescie.
Alexander Michaels byl zaledwie w polsnie, kiedy rozswietlil sie maly monitor, stojacy na nocnym stoliku kolo lozka. Poczul swiatlo przez przymkniete powieki, odwrocil sie w strone, z ktorej dochodzilo i otworzyl oczy.
Na ekranie pojawilo sie logo Net Force na niebieskim tle, a komputerowy glos powiedzial:
-Alex, pilna rozmowa, priorytet jeden.
Michaels zamrugal i zerknal na sygnature czasu w prawym gornym rogu ekranu. Tuz po polnocy. Jeszcze sie nie rozbudzil. Co...?
-Alex, pilna rozmowa, priorytet jeden.
Komputer mowil zmyslowym, kobiecym glosem. Obojetne, co mowil, zawsze brzmialo to, jakby zapraszal do lozka. Modul osobowosci, lacznie z programem glosowym, zaprogramowal Jay Gridley. Michaels wiedzial, ze Jay zazartowal sobie, wybierajac wlasnie taki glos. Byl wspanialym informatykiem, ale lepiej spisywal sie jako kucharz niz jako komik.
Michaelsa draznil glos, jakim przemawial do niego komputer, ale za nic na swiecie nie dalby temu dzieciakowi satysfakcji, proszac o zmiane.
Zastepca dowodcy Net Force przetarl oczy, zaczesal do tylu krotkie wlosy palcami i wstal z lozka. Mala, reagujaca na ruch kamera umieszczona na monitorze wodzila za nim obiektywem. Urzadzenie bylo zaprogramowane do przesylania obrazow, chyba ze sie wylaczylo te funkcje.
-W porzadku, juz nie spie. Polacz.
Voxax - system uaktywniany glosem - wykonal polecenie. Na ekranie pojawila sie
jakby udreczona twarz zastepczyni Michaelsa, Antonelli Fiorelli. Wygladala na
mniej zaspana
niz on, ale w koncu to ona miala w tym tygodniu psia wachte, wiec zachowywanie
czujnosci
bylo jej obowiazkiem.
-Przepraszam, ze cie obudzilam, Alex.
-Nie ma sprawy, Toni. Co sie stalo?
Nie dzwonilaby bez bardzo waznego powodu.
-Ktos wlasnie zamordowal dyrektora Daya.
-Co takiego?!
-Jego virgil wyslal sygnal alarmowy. Policja z Dystryktu odpowiedziala na wezwanie.
Kiedy tam dotarli, Day, jego ochroniarz Boyle i kierowca limuzyny, Louis Harvey, juz nie zyli. Wyglada na to, ze uzyto ladunkow wybuchowych i pistoletow maszynowych. To sie stalo moze dwadziescia minut temu.
Michaels rzucil slowo, ktorego rzadko uzywal w towarzystwie kobiet.
-Zgadzam sie - powiedziala Toni. - Nic dodac, nic ujac.
-Juz jade.
-Virgil ma adres. - Krotka przerwa. - Alex? Nie zapomnij o procedurach na wypadek zamachu.
Nie musiala mu o tym przypominac, ale skinal glowa. W razie ataku na wyzszego funkcjonariusza federalnego, wszyscy pracownicy jego agencji mieli obowiazek przyjac zalozenie, ze nie bedzie to jedyny atak, jaki zaplanowano. - Jasne. Rozlaczam sie.
Twarz jego zastepczyni znikla z ekranu, ktory znow zabarwil sie na niebieski kolor Net Force. Michaels wstal z lozka i zaczal sie ubierac. Steve Day nie zyje? Jasna cholera!
Jasna cholera.
Rozdzial 2
Sroda, 8 wrzesnia, godzina 0.47
Waszyngton, Dystrykt Columbia
Czerwone i niebieskie swiatla samochodu policyjnego z D.C. blyskaly, rozswietlajac ulice jak w wesolym miasteczku; efekty swietlne pasowaly do cyrkowej aktywnosci, od jakiej tu wrzalo. Zblizala sie pierwsza w nocy, ale na ulicy byly dziesiatki gapiow, trzymanych na dystans przez policje i jaskrawe plastikowe tasmy, ktorymi odgrodzono miejsce zbrodni.
Wielu zaciekawionych ludzi wygladalo z okien pobliskich domow. A bylo na co patrzec - uszkodzona wybuchem limuzyna, mnostwo lusek po nabojach, trzy ciala.
Toni Fiorella pomyslala, ze paskudnie musi byc umierac w takiej okolicy. Z
drugiej
strony, jesli sie nad tym zastanowic, zadna okolica nie byla dobra, kiedy smierc
sprowadzal
nagly grad pociskow z pistoletow maszynowych.
-Agent Fiorella?
Toni wyrwala sie z zamyslenia i spojrzala na kapitana policji, ktory - sadzac po rozmiarach i ksztaltach zmarszczek na zaspanej twarzy - zostal niedawno wyrwany z lozka.
Byl po piecdziesiatce, niemal zupelnie lysy, a w tej chwili prawie na pewno
bardzo
nieszczesliwy. Zle jest, kiedy czlowieka budza gdy w jego rewirze, podczas jego
dyzuru, gina
agenci federalni. Bardzo zle.
-Tak?
-Moi ludzie skonczyli wlasnie przepytywac potencjalnych swiadkow.
Toni skinela glowa.
-Niech mi pan pozwoli zgadnac. Nikt niczego nie widzial. - Powinna pani sluzyc w policji - powiedzial kwasno kapitan. - Ma pani oko do szczegolow.
-Ktos z tych ludzi musi miec na sumieniu jakies ciemne sprawki - powiedziala Toni, machajac oskarzycielsko w strone gapiow.
Kapitan skinal glowa. Wiedzial, o co chodzi. Kiedy ginal policjant, niewazne, miejscowy, czy federalny, robilo sie wszystko, co konieczne do odnalezienia sprawcow.
Wyciskanie informacji z drobnych handlarzy narkotykow, czy nawet z przyzwoitych obywateli, ktorych za czesto przylapano na nieprawidlowym parkowaniu, bylo czyms zupelnie normalnym. Robilo sie wszystko, co konieczne. Zabojcy policjantow nie mogli ujsc bezkarnie.
Toni spostrzegla nowiutkiego Chryslera, zatrzymujacego sie tuz przed kordonem policyjnym. Dwaj ludzie - kierowca i ochroniarz - wysiedli jako pierwsi i uwaznie obserwowali tlum. Po chwili ochroniarz skinal glowa pasazerowi na tylnym siedzeniu.
Alex Michaels wysiadl, spostrzegl Toni i ruszyl w jej kierunku. W uniesionej rece trzymal plakietke identyfikacyjna. Policjanci blokujacy ulice zrobili mu przejscie.
Toni ogarnely silne emocje, jak zwykle kiedy widziala Alexa po raz pierwszy danego dnia. Nawet teraz, w srodku tego wszystkiego, odczuwala radosc, podziw, a nawet milosc.
Twarz Alexa nie byla ponura; miala jak zwykle neutralny wyraz. Nie pozwalal sobie na okazywanie uczuc, ale ona i tak wiedziala, ze to, co sie stalo, musi byc dla niego bardzo bolesne. Steve Day byl jego mentorem i przyjacielem. Jego smierc musiala byc dla Alexa ciosem w samo serce, chociaz nigdy by tego nie przyznal, nawet przed nia. A moze zwlaszcza przed nia...
-Czesc, Toni.
-Czesc, Alex.
Nie rozmawiali, obchodzac miejsce zbrodni. Michaels przykucnal i przyjrzal sie zwlokom Steve'a Daya. Zauwazyla, jak sciagnely mu sie rysy. Krotki skurcz miesni twarzy, kiedy patrzyl na Daya. Nic wiecej.
Wstal, podszedl do limuzyny i przyjrzal sie pozostalym zabitym agentom i zrujnowanemu pojazdowi. Ludzie z FBI i miejscowi policjanci wciaz krzatali sie z latarkami i kamerami wideo, nagrywajac cala ulice. Technicy z zespolu medycyny sadowej rysowali okregi dookola kazdej luski na ulicy i chodniku, oznaczajac ich polozenie przed zabraniem do badan. Ktos sprawdzi odciski palcow na tych luskach, uzywajac rozpylonego estru akrylanu cyjanku, takiego jak w superklejach. Jesli zrobi sie to porzadnie, mozna znalezc odciski palcow nawet na kawalku papieru toaletowego. Przeprowadza tez badanie na obecnosc substancji biologicznych, tak dokladne, ze mozna by znalezc pojedynczy zarazek w oceanie.
Toni przypuszczala jednak, ze jest malo prawdopodobne, by natrafili na przydatne
odciski,
czy slady DNA. To prawie nigdy nie bylo takie proste. Zwlaszcza, kiedy jakas
operacja
zostala zaplanowana tak dobrze, jak ta.
Obejrzawszy wszystko, Alex odwrocil sie do niej.
-Dobra. Mow, co wiesz.
-Wszystko wskazuje, ze to zamach i ze celem byl dyrektor Day. Bomba pod pokrywa kanalu rzucila limuzyne na latarnie. Tylne drzwi otwarto za pomoca ladunku wybuchowego - prawdopodobnie jakis rzep - a kilku napastnikow skosilo pasazerow. Z ukladu lusek wynika, ze strzelalo trzech, albo wiecej. Porter zajmie sie badaniami balistycznymi, ale na podstawie tego, co zobaczyl jest prawie pewien, ze uzywali dziewieciomilimetrowej amunicji. Byly co najmniej dwa pistolety maszynowe i jeden zwykly.
Mowila beznamietnie, jakby podawala mu wyniki zawodow sportowych. Pochodzila z Bronxu, z wloskiej rodziny, w ktorej nie ukrywano uczuc, smiano sie do rozpuku i plakano rzewnie. Nielatwo przychodzilo jej teraz mowienie beznamietnym tonem - lubila Steve'a Daya i jego zone - ale to byla jej praca.
-Boyle i Day odpowiedzieli ogniem. Boyle zdolal strzelic dwanascie razy, Day - trzy.
Porter znalazl na ulicy kilka zdeformowanych pociskow z broni recznej.
Deformacje
wskazuja, ze pociski odbily sie od czegos twardszego niz kevlar. Bedzie to
musial sprawdzic,
zeby miec pewnosc, ale...
Alex przerwal jej w pol zdania.
-Napastnicy mieli na sobie kamizelki kuloodporne, prawdopodobnie z wkladkami ceramicznymi, jak w wojsku, albo z tej superwytrzymalej plecionki. Co jeszcze? - Spojrz tutaj.
Poprowadzila go na miejsce za cialem Daya. Ludzie koronera zabierali wlasnie zwloki, ale Alex nawet nie spojrzal na nich, ani na przyjaciela. Byl w tej chwili absolutnym profesjonalista.
-Luski z pistoletu Daya znaleziono tutaj, tutaj i tam. - Pokazala trzy male kolka, narysowane kreda na ulicy, odlegle od siebie o pare metrow. Przeszla kilka krokow i ponownie pokazala na ulice. - Dokladnie tutaj jest niewielka plama zakrzeplej krwi, a dalej widac rozprysnieta krew i tkanke mozgowa.
Przerwala, czekajac, az sam to sobie skojarzy. Skojarzyl.
-Ktos rozwalil jednego z napastnikow mimo kamizelki kuloodpornej - powiedzial.
-
Day wiedzialby, ze trzeba strzelac w glowe. Ale zabojcy zabrali cialo.
-Policja zorganizowala blokade drog.
Tylko machnal reka.
-To byla robota zawodowcow. Nie zlapie sie ich w ten sposob. Co jeszcze?
Pokrecila glowa.
-Obawiam sie, ze to na razie wszystko. Trzeba poczekac na wyniki badan laboratoryjnych. Nie zglosil sie zaden swiadek. Przykro mi, Alex. Skinal glowa.
-W porzadku. Steve... dyrektor Day dlugo kierowal Wydzialem Przestepczosci Zorganizowanej. Uruchom system, Toni. Chce wiedziec wszystko o kazdym, z kim Day kiedykolwiek rozmawial jako szef PZ, o kazdym, kto mial do niego jakas uraze. I wszystko, nad czym teraz pracujemy. To wyglada na operacje Nowej Mafii, ich styl, ale nie wolno nam niczego przeoczyc.
-Posadzilam juz do tego ludzi - powiedziala. - Jay Gridley zajmuje sie systemem komputerowym.
Patrzyl na ulice, ale oczy mial wbite w jakis punkt odlegly o miliony kilometrow.
Chciala do niego podejsc, wziac go za reke, pomoc mu uniesc ciezar bolu, jaki musial odczuwac, ale nie ruszyla sie z miejsca. Wiedziala, ze byloby to nie na miejscu, a nie chciala, zeby zatrzasnal drzwi, zeby odwrocil sie od niej, kiedy zacznie go pocieszac. Byl dobrym czlowiekiem, ale bardzo zamknietym w sobie. Nigdy nie pozwalal, zeby ktos za bardzo sie do niego zblizyl. Musiala postepowac jak najostrozniej i jak najsubtelniej, jesli kiedykolwiek miala przedostac sie przez te zelazna sciane. Zdawala tez sobie sprawe, ze niewlasciwe byloby wykorzystywanie do tego smierci jego przyjaciela. - Pojade z Porterem do laboratorium - powiedziala.
Skinal glowa, ale nie odpowiedzial.
Michaels stal na srodku podupadlej ulicy, w srodku paskudnej nocy, udreczony
swadem prochu, zarem bijacym z reflektorow kamer i smiercia, dzwiekami radia
policyjnego,
rozmowami oficerow dochodzeniowych i tlumem gapiow, trzymanych na dystans przez
znudzonych gliniarzy. W oddali slyszal charakterystyczny jek kolejki
magnetycznej, pedzacej
w strone Baltimore.
Steve Day nie zyje.
Jeszcze sie z tym nie oswoil. Widzial cialo, oczy Daya, w ktorych na zawsze zgasl blask. To, co pozostalo, bylo tylko pusta powloka. Rozumial to, ale emocjonalnie byl sparalizowany. Nie pierwszy raz umieral ktos z jego znajomych; z niektorymi byl nawet dosc blisko zzyty. Swiadomosc, ze kogos juz nie ma zawsze docierala dopiero po wielu dniach, tygodniach, nawet miesiacach, kiedy czlowiek zdawal sobie sprawe, ze ten ktos juz nigdy nie zadzwoni, nie napisze, nie rozesmieje sie, ani nie pojawi w drzwiach z butelka szampana.
Do diabla, ktos wykonczyl dobrego czlowieka, zdmuchnal go jak zapalke. Alex Michaels byl w tej chwili wsciekly. Ci, ktorzy to zrobili, musza za to zaplacic, chocby to miala byc ostatnia rzecz, jakiej dokona!
Westchnal. Tutaj nic juz nie bylo do roboty. Zabojcy sa juz daleko, a cale to stukanie do drzwi i przepytywanie swiadkow nie przyniesie niczego, co mozna by od razu wykorzystac. Zamachowcy nie ukrywali sie w ktoryms z podupadlych budynkow. Nawet fotograficznie dokladne rysopisy nie na wiele by sie przydaly oficerom dochodzeniowym.
Zabojcy nie pochodzili z tej okolicy. Opinia publiczna nie wiedziala o tym, ale schwytanie zawodowych mordercow nalezalo do rzadkosci. A dziewieciu na dziesieciu schwytanych wpadalo dlatego, ze wsypali ich ci, ktorzy ich wynajeli. Michaels nie sadzil, zeby bylo to prawdopodobne w wypadku tej konkretnej operacji. Ci, ktorzy ponosili odpowiedzialnosc za zamach dobrze wiedzieli, ze wladze nie zadowola sie zamknieciem bezposrednich zabojcow.
W tej sytuacji nikt nikogo nie wsypie. Jesli byla to robota mafii i bosowie zrobia sie nerwowi, zamachowcy prawdopodobnie znikna na zawsze w jakims dole z wapnem na odludziu w Missisipi. A nie wykluczone, ze faceci, ktorzy ich zastrzela, rowniez znikna. Net Force miala dostep do najbardziej nowoczesnych zasobow technologicznych na swiecie, najszybsze komputery w sieci, bogactwo informacji, przechodzace wszelkie wyobrazenia. Agenci online i w terenie tez byli najlepsi, najbystrzejsi, sama smietanka, zebrana z FBI i ABN, Agencji Bezpieczenstwa Narodowego, z najlepszych uniwersytetow, agencji policyjnych i wojskowych. Ale na nic sie to wszystko nie przyda, jesli zabojcy nie popelnili zadnego bledu. Jesli Net Force nie natrafi na cos, co stanie sie przelomem w sledztwie. Michaels za dlugo byl w tej branzy, zeby udawac, ze jest inaczej. Z drugiej strony, nawet zawodowi mordercy nie byli doskonali. Od czasu do czasu ktoremus powijala sie noga. I jesli tutaj popelnili chocby najmniejszy blad, tak maly, ze widoczny tylko przez mikroskop elektronowy, Alex Michaels byl zdecydowany go znalezc, nawet jesli bedzie trzeba poruszyc w tym celu caly uklad sloneczny. Zacwierkal virgil.
-Tak?
-Alex? Tu Walt Carver.
Alex znowu westchnal. Walter S. Carver, dyrektor FBI. Spodziewal sie tego telefonu.
-Slucham, sir.
-Przykro mi z powodu Steve'a. Cos do zameldowania? Alex przekazal swemu szefowi wszystko, co wiedzieli. Kiedy skonczyl, Carver powiedzial:
-W porzadku, mamy spotkanie z prezydentem i jego Zespolem ds. Bezpieczenstwa Narodowego o 7.30 w Bialym Domu. Zestaw wszystko, co mamy. Dokonasz prezentacji. - Tak, prosze pana.
-Aha, i od tej chwili jestes pelniacym obowiazki dyrektora Net Force.
-Sir, ja...
Carver nie pozwolil mu dokonczyc.
-Wiem, wiem, ale potrzebuje kogos na tym stolku i padlo na ciebie. Nie pomysl,
ze
pomniejszam znaczenie smierci Steve'a, ale Net Force jest wazniejsza niz los
jednego
czlowieka, kimkolwiek by byl. Wszyscy ida o szczebel wyzej, Toni dostanie twoje
dotychczasowe stanowisko. Bede potrzebowal akceptacji prezydenta, ale nie sadze,
zeby byly
z tym klopoty. Mysle, ze zatwierdzimy cie na stanowisku dyrektora Net Force w
ciagu paru
dni.
-Sir...
-Potrzebuje cie tutaj, Alex. Nie zawiedziesz mnie teraz, prawda?
Michaels wbil wzrok w virgila. Nie mial wyboru. Pokrecil glowa.
-Nie, sir, nie zawiode.
-Dzieki. Zobaczymy sie rano. Sprobuj sie troche przespac - zle by bylo, gdybys wygladal jak zywy trup, kiedy bedziesz robil te prezentacje. I jeszcze jedno. Procedury na wypadek zamachu obowiazuja w calej rozciaglosci, zrozumiano? - Tak jest.
-Jedz do domu, Alex.
Michaels spojrzal w strone swego samochodu. Ochroniarz i kierowca czekali, rozgladajac sie dookola. Mial troche wiecej niz szesc godzin, zeby przygotowac prezentacje dla prezydenta Stanow Zjednoczonych i jego zadufanych doradcow do spraw bezpieczenstwa - nie mowiac o wlasnym szefie w FBI - i jeszcze troche sie przespac. Na sen z pewnoscia nie zostanie juz czasu.
Pokrecil glowa. Ledwie zaczelo mu sie wydawac, ze jakos uporzadkowal swoje sprawy, a juz zycie rzucalo mu nowe wyzwania. Myslisz, stary, ze nad wszystkim panujesz?
Pomysl tylko. Twoj bezposredni przelozony wlasnie zostal zamordowany,
prawdopodobnie
przez mafie, ty wlasnie dostales awans, a na jutro masz przygotowac prezentacje
dla
najpotezniejszego czlowieka na swiecie; prezentacje, ktora prawdopodobnie
zadecyduje o
calej twojej karierze. No i jak sie czujesz?
-Szlag by to trafil - powiedzial Michaels glosno.
-Przepraszam? - odezwal sie stojacy w poblizu policjant z drogowki.
-Nie, nic - odparl Michaels i ruszyl do samochodu.
-Do domu, dyrektorze? - spytal kierowca.
Dyrektorze...
A wiec kierowca juz wiedzial o awansie. Coz, jedno bylo pewne - Michaels
wykorzysta swa nowa pozycje do zajecia sie ta sprawa. Nie zamierzal jechac do
domu, bez
wzgledu na to, jak bardzo czul sie zmeczony.
-Nie, do biura.
Sroda, 8 wrzesnia, godzina 11.19
Grozny, Czeczenia
Wladimir Plechanow starl troche wszechobecnego kurzu z szyby okiennej i wyjrzal na miasto. Mimo klimatyzacji i cotygodniowych wizyt sprzataczki, wszystko zdawalo sie byc pokryte warstwa pylu, mialkiego jak talk, ale znacznie ciemniejszego. Oczywiscie, teraz to tylko zwykly brud. Plechanow pamietal jednak czasy, kiedy na wszystkim osiadaly sadze z krematoriow, pozostalosc po zolnierzach, cywilach i rosyjskich agresorach. To bylo dawno temu, prawie dwadziescia lat, ale z wiekiem zaczal spedzac coraz wiecej czasu w swej komnacie wspomnien; moze nawet wiecej niz powinien. Coz, na pewno mial jeszcze po co zyc, wierzyl, ze czeka go wspaniala przyszlosc, ale mial szescdziesiat lat, a w tym wieku czlowiek ma przeciez czasem prawo do reminiscencji. Z naroznego biura na piatym pietrze w Skrzydle Komputerowym Gmachu Nauki - ktory przedtem byl przez krotki okres siedziba dowodztwa naczelnego sil zbrojnych - Plechanow mial dobry widok. Tu nowy most na rzece Sundza, tam daleko wielki Rurociag Machaczkalski, dostarczajacy coraz drozsza czarna ciecz do tankowcow, czekajacych na Morzu Kaspijskim. Tu pozostalosci koszar, w ktorych Tolstoj pelnil sluzbe jako mlody zolnierz. A tam, w dali, lancuch gorski Sundza, nalezacy do poteznego Kaukazu. To miasto wcale nie bylo gorsze od innych. Nie bylo male - mieszkala tu prawie polowa ludnosci calego kraju - ale tez, ze swymi niespelna siedmiuset piecdziesieciu tysiacami ludzi, nie bylo przesadnie wielkie. I znajdowalo sie w tak pieknym kraju.
Ropa naftowa wciaz byla podstawa gospodarki Groznego, ale zaczynalo jej brakowac, konczyla sie tak szybko, ze zapasow nie uzupelniloby i dziesiec tysiecy dinozaurow dziennie, zdychajacych i natychmiast gnijacych; zreszta, tego nie moglby zalatwic nawet Steven Spielberg i magia jego filmu. Kominy rafinerii dzien i noc wypluwaly w niebo dym i plomienie, ale w niezbyt odleglej przyszlosci te ogniste wieze mialy pograzyc sie w ciemnosciach. Czeczenia potrzebowala nowych podstaw dla swej gospodarki. Podstaw, ktore on, Wladimir Plechanow, zamierzal jej zapewnic. Bo chociaz urodzil sie w Rosji, czul sie na wskros Czeczenem...
Rozmyslania nad Wielkim Planem przerwal mu komputerowy sygnal programu
telefonicznego. Odwrocil sie od okna, podszedl do drzwi swego biura i usmiechnal
sie do
sekretarki, Nastii. Nastepnie zamknal drzwi, cicho, ale stanowczo i podszedl do
nowoczesnej
stacji roboczej na biurku.
-Komputer, wlaczyc zagluszanie.
Maszyna poslusznie wykonala wydane glosem polecenie.
-Zagluszanie wlaczone.
Plechanow skinal komputerowi glowa, jakby ten potrafil dostrzec i zrozumiec ten gest.
Nie potrafil, ale Plechanow moglby, gdyby chcial, wprowadzic do programu i takie mozliwosci.
-Yes? - odezwal sie po angielsku.
Na tej linii nie bylo transmisji wideo, zreszta wcale by sobie tego nie zyczyl. Oczywiscie lacznosc byla bezpieczna - na tyle bezpieczna, na ile mogl to zapewnic najlepszy program szyfrujacy rosyjskich sil zbrojnych. Plechanow wiedzial o tym, bo to wlasnie on napisal ten program na zamowienie armii rosyjskiej, a praktycznie nie bylo szans, ze te rozmowe podslucha ktos, kto bylby w stanie zlamac szyfr. Moze niektorzy z agentow Net Force potrafiliby tego dokonac, ale w tej chwili... byli zajeci czym innym. Usmiechnal sie.
Mimo wszystko, mowil po angielsku, bo Nastia nie znala ani slowa w tym jezyku, podobnie jak inni, ktorzy mogliby przypadkiem przechodzic kolo drzwi jego biura. - Praca wykonana - powiedzial glos, przebywszy kilka tysiecy kilometrow.
Mowil Michail, ten, ktory nazwal sie dla zabawy Karabinem. Michail Ruzjo. Brutalny facet, ale lojalny i nad wyraz sprawny. Odpowiednie narzedzie do tej misji. - To dobrze. Niczego innego nie oczekiwalem. Jakies problemy?
-Nikolaj nieoczekiwanie postanowil przejsc w stan spoczynku.
-A to pech - powiedzial Plechanow. - Byl dobrym pracownikiem.
-Tak.
-Doskonale. Przenosisz sie do nowej siedziby?
-Tak.
Lacznosc byla wprawdzie zaszyfrowana, ale czym skorupka za mlodu nasiaknie... Czasy ich sluzby w Specnazie dawno minely, ale stare nawyki pozostaly. Plechanow wiedzial, ze kryjowka znajdowala sie w San Francisco, wiec nie bylo potrzeby mowic tego glosno. Nawet gdyby jakis wschodzacy geniusz matematyczny cudem zdobyl nagranie tej rozmowy - i odszyfrowal ja, co byloby jeszcze wiekszym cudem - czego by sie dowiedzial?
Niewinna rozmowa dwoch niezidentyfikowanych mezczyzn, przeslana tyloma przekaznikami, odbita od tylu satelitow, ze jej przesledzenie w celu zlokalizowania rozmowcow bylo praktycznie niemozliwe. Rozmowa pelna nic nie mowiacych ogolnikow.
Praca? Jakis Nikolaj przeszedl w stan spoczynku? Przeprowadzka? Nikomu nic to nie mowilo.
-Coz, kontynuuj zgodnie z planem. Skontaktuje sie z toba, kiedy bedzie cos nowego do zrobienia. - Zawahal sie przez chwile, ale uznal, ze powinien jeszcze cos powiedziec.
Komunizm byl martwy i bardzo dobrze, ale pracownicy wciaz potrzebowali wyrazow uznania, zeby miec poczucie dobrze spelnionego obowiazku. Wiedzieli o tym dobrzy menedzerowie. - Dobrze sie spisales - powiedzial Plechanow. - Jestem zadowolony. - Dziekuje.
Na tym rozmowa sie zakonczyla.
Plechanow odchylil sie na krzesle. Realizacja Wielkiego Planu postepowala dokladnie tak, jak powinna. Jak sniezynka, toczaca sie po gorskim zboczu, poczatkowo niewielka, zmieniala sie w lawine, ogromna i niepowstrzymana.
Nacisnal umieszczony na biurku guzik interkomu. Zaczekal kilka sekund, ale nikt nie odpowiadal. Nacisnal jeszcze raz. Zadnej odpowiedzi. Westchnal. Interkom znow sie zepsul.
Jesli chcial sie napic herbaty, musial pojsc do Nastii i poprosic ja osobiscie. On, ktory wkrotce bedzie jednym z najpotezniejszych ludzi na swiecie, musial pracowac w biurze, w ktorym najprostsze urzadzenia wymagaly naprawy. Pokrecil glowa. To sie musi zmienic.
I bedzie to najmniejsza ze zmian...
Sroda, 8 wrzesnia, godzina 7.17
Waszyngton, Dystrykt Columbia
Alexander Michaels czul sie lepiej. Podczas jazdy samochodem w strone budynku przy Pennsylvania Avenue nr 1600 jeszcze raz przejrzal komputerowe wydruki, starajac sie uporzadkowac mysli najlepiej jak potrafil. Jego samochod jechal miedzy pojazdami ochrony, szarymi, rzadowymi samochodami, ktorych kierowcy i pasazerowie mieli przy sobie dosc broni, zeby stoczyc mala wojne. Procedury bardzo precyzyjnie okreslaly, co nalezy robic w razie zamachu na wyzszego urzednika federalnego. Korzenie tych srodkow bezpieczenstwa siegaly czasow Abrahama Lincolna. Wiekszosc ludzi nie wiedziala, ze tamten prezydent nie byl jedynym celem zamachowca Bootha i jego kompanow. Michaels byl juz w Bialym Domu kilka razy, ale zawsze towarzyszyl Steve Dayowi, nigdy jako numer 1. Dysponowal wszelkimi, nawet najdrobniejszymi informacjami na temat zamachu, jakie tylko zdolala zebrac FBI. Wszystko bylo skopiowane na malej dyskietce, na ktorej mozna bylo zapisac gigabajty materialu. Dyskietka znajdowala sie w zakodowanej obudowie z plastiku i byla gotowa do wprowadzenia danych do specjalnie zabezpieczonego systemu komputerowego Bialego Domu. Wiedzial, ze gdyby mu sie cos przytrafilo, kazdemu, kto probowalby otworzyc plastikowa obudowe dyskietki, zrobiloby sie goraco - dziesiec gramow termoflexu wytwarzalo dosc ciepla, zeby spopielic obudowe, dyskietke i palce tego, kto bylby na tyle glupi, zeby to trzymac w rekach.
System Bialego Domu skladal sie ze specjalnych komputerow bez jakiegokolwiek polaczenia ze swiatem zewnetrznym, z najnowszymi programami antywirusowymi i zabezpieczeniami przed dostepem osob niepowolanych. Michaels wiedzial, ze kiedy jego informacje zostana tam wprowadzone, beda bezpieczne.
Byl zmeczony, wypil za duzo kawy, ponad wszystko chcialby pasc na lozko z dala
od
tego wszystkiego i spac przez tydzien.
Tym gorzej dla ciebie. Nie za to ci placa, prawda?
Zacwierkal virgil.
-Tak?
-Alex? Jestes gotow?
Dyrektor.
-Tak, prosze pana. Bede za piec minut.
-Cos nowego, o czym powinienem wiedziec?
-Nic waznego.
-W porzadku. Rozlaczam sie.
Procesja dotarla do Bramy Zachodniej. Alex wysiadl, zostal skontrolowany przez wykrywacz metali, wykrywacz materialow wybuchowych i STO - skaner twardych obiektow - nowe urzadzenie, majace uniemozliwic przemycenie broni palnej, czy nozy z ceramiki lub z plastiku. Zdal taser, wzial pokwitowanie i plakietke goscia, po czym przeszedl przez kolejne kontrole, podczas ktorych wartownicy z Korpusu Piechoty Morskiej upewniali sie, ze na pewno jest tym, za ktorego sie podaje. Centrum Sytuacyjne, w ktorym miala sie odbyc ta narada, bylo jednym ze starszych pomieszczen i znajdowalo sie pietro nizej, pod Gabinetem Owalnym.
Kolejna dwojka marines sprawdzila jego plakietke, kiedy wysiadl z malej windy. Trzech agentow Tajnej Sluzby w garniturach skinelo glowami. Wymienil z nimi pare slow, idac do Centrum Sytuacyjnego. Dwoch z nich znal; jednego jeszcze z czasow, kiedy stacjonowal w Idaho.
-Dzien dobry, panie dyrektorze - powital go stary przyjaciel z Idaho. - Czesc, Bruce. - Wciaz jeszcze czul sie nieswojo, kiedy zwracano sie do niego per "dyrektorze". Wcale mu nie zalezalo na tym stanowisku, a juz z cala pewnoscia nie chcial go kosztem zycia Steve'a Daya. Jedyna pociecha bylo to, ze jako dowodca mial najwieksze szanse schwytania zabojcow Daya. I byl zdecydowany to zrobic. Ostatnia kontrola, skaner linii papilarnych kciuka i drzwi Centrum Sytuacyjnego otworzyly sie.
W srodku dyrektor Carver siedzial juz przy dlugim stole, ksztaltem przypominajacym pomieszczenie pietro wyzej i popijal kawe z porcelanowej filizanki. Po jego lewej stronie stal zastepca dyrektora Biura Bezpieczenstwa Narodowego Sheldon Reed, rozmawiajac z kims przez virgila. Sekretarka w srednim wieku, ubrana w tweedowa spodnice i biala jedwabna bluzke siedziala przy malym stoliku pod sciana, na ktorym obok terminala komputerowego lezal blok stenograficzny i nie polaczony z innymi urzadzeniami dyktafon, uaktywniany glosem. Zolnierz piechoty morskiej w galowym mundurze nalal kawe ze srebrnego dzbanka do filizanki na spodeczku i postawil parujacy napoj na prawo od Carvera - na miejscu, ktore mial zajac Alex. Steward wiedzial nawet, ze kawa ma byc bez smietanki. Wydruki z tymi samymi materialami, ktore mial przy sobie Michaels lezaly w zapieczetowanych kopertach na stole przed kazdym krzeslem.
Carver poslal Alexowi swoj profesjonalny usmiech i wskazal mu krzeslo kolo siebie.
Alex ruszyl w te strone, kiedy drzwi sie otworzyly i do srodka wszedl prezydent w towarzystwie szefa personelu Bialego Domu, Jessela Leona. - Dzien dobry panowie. - Prezydent skinal glowa sekretarce i usmiechnal sie. - Dzien dobry, pani Upton. Czeka mnie pracowity dzien, wiec nie tracmy czasu. Walt? - Panie prezydencie, okolo polnocy Steve Day, dyrektor Net Force FBI padl ofiara zamachu. Zna pan Alexa Michaelsa - posadzilem go na stolku Daya. Przedstawi sytuacje na podstawie tego, co zdolalismy ustalic.
-Parszywe okolicznosci, w jakich dostal pan ten awans - powiedzial prezydent, skinawszy glowa Michaelsowi. W jego glosie wyczuwalo sie zdenerwowanie. Martwi sie, ze to on moze byc nastepnym celem? - Wiec prosze, sluchamy. Michaels wzial gleboki oddech, starajac sie zrobic to jak najciszej. Podszedl do komputera, otworzyl zakodowana obudowe, wyjal dyskietke i podal ja sekretarce.
Wsunela ja
do napedu i uruchomila program antywirusowy. Zajelo to zaledwie piec sekund. -
Moze pan
wydawac polecenia glosem - powiedziala do Alexa.
-Dziekuje. Komputer, prosze zdjecie numer jeden.
Holograficzny projektor w suficie wlaczyl sie i na srodku stolu pojawil sie trojwymiarowy obraz miejsca zbrodni, sfotografowanego ze smiglowca policyjnego niecale osiem godzin wczesniej.
Michaels rozpoczal prezentacje. Eksplozja, atak, zabici i prawdopodobnie zabici. Robil to metodycznie, bez pospiechu. Co jakis czas polecal komputerowi pokazac nastepne zdjecie. Po dziesieciu minutach przerwal i rozejrzal sie po zebranych. - Czy sa juz jakies pytania?
-Jakies inne przejawy niezwyklej aktywnosci wobec przedstawicieli wladz federalnych zeszlej nocy? - To byl prezydent. Rozsadne pytanie. Kto moglby byc nastepny?
-Nie, sir.
-Czy ktos przyznal sie do zamachu? Jakies ugrupowanie terrorystyczne, czy cos w tym rodzaju?
-Nie, panie prezydencie.
-Cos na temat materialow wybuchowych?
-Pod pokrywa kanalu byla mina przeciwczolgowa armii amerykanskiej. Na podstawie znacznikow, dodawanych do materialu wybuchowego ustalilismy, ze pochodzila z partii, dostarczonej do Iraku podczas wojny w Zatoce. Prawdopodobnie jakis rolnik znalazl ja wykrywaczem metali i sprzedal na czarnym rynku. Albo moze "przeadresowal" ja jakis kwatermistrz, zanim w ogole trafila do Iraku. W tej chwili nie da sie tego powiedziec. Rzep na drzwiach byl nieoznakowany, ale w naszym laboratorium, mowia, ze pochodzi z nadwyzek marynarki wojennej Izraela i ma okolo pieciu lat.
-Prawdopodobnie podwedzili go na jakiejs wystawie broni - powiedzial Reed.
Usmiechnal sie, pokazujac, ze zartuje. W jego glosie wyczuwalo sie nerwowosc.
Nie,
nie strach, ale napiecie. To zrozumiale.
Michaels kontynuowal.
-Na luskach zadnych odciskow palcow, ani sladow DNA. Wszystkie luski takie same.
Pociski wyjete z cial ofiar i z samochodu swiadcza, ze byla to najprawdopodobniej fabrycznie elaborowana amunicja Federal 147gr. 9mm Luger FMJ. Taki pocisk ma predkosc poddzwiekowa, jesli strzela sie nim z pistoletu lub z pistoletu maszynowego. Slady wyrzutnika na luskach swiadcza, ze uzyto obu tych rodzajow broni. Znaczniki w prochu, ktore zdazylismy juz przeanalizowac, wskazuja na partie, ktora dostarczono do Chicago, Detroit, Miami i Fort Worth.
-No to zycze owocnych poszukiwan - powiedzial Reed. - A bron jest juz prawdopodobnie w zatoce.
-W porzadku, poznalismy fakty - powiedzial prezydent. - A co z teoria? Kto to zrobil, panie Michaels? I kto moze byc ich nastepnym celem? - Komputer, zdjecie numer dwanascie - polecil Michaels. Pojawil sie nastepny hologram, rowniez widok z gory, ale sceneria byla inna, a zdjecie wykonano w dzien.
-To zdjecie z archiwow FBI, przedstawiajace miejsce, w ktorym zabito Thomasa "Rudzielca" O'Rourke w Nowym Jorku we wrzesniu zeszlego roku. Uderzajace podobienstwo metod. Pod opancerzona limuzyna irlandzkiego gangstera wybuchla bomba, drzwi rozwalono rzepami. O'Rourke i jego ochroniarze zostali zabici pociskami kalibru 9mm, wystrzelonymi z broni recznej i maszynowej.
-Byly tez inne podobne zabojstwa, prawda? - powiedzial prezydent. - Tak, panie prezydencie. Joseph Di Ammato z mafii Dixie w Nowym Orleanie w grudniu zeszlego roku i Peter Heitzman w Newark w lutym. Wydzial Przestepczosci Zorganizowanej FBI uwaza, ze byly to zabojstwa zlecone przez Raya Genaloniego, szefa nowojorskich Pieciu Rodzin, ale sledztwo jeszcze sie nie zakonczylo. - To znaczy, ze nie macie jeszcze nic konkretnego? - wtracil Reed.
-Niczego, z czym prokurator federalny moglby pojsc do sadu.
Prezydent skinal glowa.
-Czyli wyglada n