Tom Clancy Net Force I Przy wspolpracy Steve'a Pieczenika Cykl: Net Force tom 1 Tlum.: Andrzej Zielinski Podziekowania Pragniemy goraco podziekowac Steve'owi Perry'emu za jego inspirujace pomysly, jakze przydatne podczas przygotowywania maszynopisu. Pragniemy rowniez podziekowac nastepujacym osobom: Martinowi G. Greenbergowi, Larry'emu Segriffowi, Denise Little, Johnowi Helfersowi, Robertowi Youdelmanowi, Esq., Richardowi Hellerowi, Esq. i Tomowi Mallonowi, Esq.; Mitchell Rubinstein i Laurie Silvers z BIG Entertainment; cudownym ludziom z The Putnam Berkley Group a zwlaszcza Phyllis Grann, Davidowi Shanksowi i Tomowi Colganowi; naszym producentom miniserialu ABC, Gilowi Catesowi i Dennisowi Doty; rezyserowi i scenarzyscie Robowi Libermanowi i wszystkim wspanialym ludziom z ABC. Jak zawsze, pragniemy podziekowac Robertowi Gottliebowi z agencji Williama Morrisa, naszemu przyjacielowi i agentowi, bez ktorego ta ksiazka nigdy nie ujrzalaby swiatla dziennego, oraz Jerry'emu Katzmanowi, wiceprzewodniczacemu agencji Williama Morrisa i jego kolegom z telewizji. Ale, co najwazniejsze, to ty, Czytelniku, rozstrzygniesz czy nasze przedsiewziecie zakonczy sie sukcesem. Rozdzial 1 Wtorek, 7 wrzesnia 2010 roku, godzina 23.24 Waszyngton, Dystrykt Columbia -W porzadku, dyrektorze - powiedzial Boyle. - Jest czysto. Steve Day wyszedl w parna, jesienna noc z chlodniejszej, klimatyzowanej restauracji, wciaz czujac w nozdrzach cudowne zapachy wysmienitej kuchni wloskiej. Boyle, glowny ochroniarz Daya, byl juz na chodniku i mowil cos do swego mikrofonu. Limuzyna czekala, ale Boyle byl bardzo ostroznym mlodym czlowiekiem, jednym z najlepszych w FBI. Dopiero kiedy skonczyl mowic, z cichym kliknieciem otworzyl sie elektryczny zamek tylnych drzwi limuzyny. Boyle przez caly czas patrzyl wszedzie, tylko nie na Daya. Day skinal glowa kierowcy. To ten nowy. Larry? Lou? Cos w tym rodzaju. Byl w calkiem niezlym nastroju, sadowiac sie na pokrytym klonowana skora siedzeniu. Nic tak nie poprawia czlowiekowi humoru, jak posilek z siedmiu dan, z trzema rodzajami doskonalego wina. Restauracja "Umberto" byla nowa, ale zaslugiwala co najmniej na cztery gwiazdki, ktore na pewno otrzyma, kiedy tylko ktos zajmie sie jej ocena. Day mial nadzieje, ze nie nastapi to szybko. Zawsze tak bylo. Kiedy tylko znalazl jakis nowy, niestandardowy lokal z przyzwoitymi potrawami, zaraz go "odkrywano" i juz nie sposob bylo zarezerwowac miejsca. Fakt, byl dyrektorem powolanej ostatnio Net Force, o ktorej wciaz jeszcze duzo sie mowilo w waszyngtonskich kregach wladzy, ale nie znaczylo to wiele, kiedy w kolejce czekali przed nim bogaci senatorowie, albo jeszcze bogatsi dyplomaci. Nawet wlasciciele restauracji w tym miescie wiedzieli, kogo najpierw calowac w tylek i na szczycie listy z pewnoscia nie stal ktos z klucza politycznego, na tak odleglej pozycji w lancuchu pokarmowym, jak Day. Przynajmniej na razie. Tak czy inaczej, posilek byl doskonaly: makaron al dente, grozny dla arterii sos, krewetki, salatka i przepyszne lody. Day czul sie przyjemnie pelny i lekko wstawiony. Dobrze, ze nie musial prowadzic. Zacwierkal jego virgil. Boyle wsunal sie na siedzenie obok Daya, zamknal drzwi i zastukal w kuloodporna przegrode z lexanu, oddzielajaca ich od kierowcy. Samochod ruszyl. Day odpial virgila od paska i spojrzal. Jego Wirtualny Interfejs Komunikacyjny o Zasiegu Globalnym - w skrocie virgil - wyswietlal mrugajaca ikone telefonu w prawym gornym rogu malego ekranu cieklokrystalicznego. Dotknal ikony i na ekranie pojawil sie numer. Marylin dzwoni z domu. Spojrzal na sygnature czasu. Tuz po jedenastej wieczorem. Musiala wrocic wczesniej ze spotkania DAR*. [* Daughters of American Revolution - Cory Rewolucji Amerykanskiej, organizacja kobieca [przyp. tlum.]. Zwykle te gadaniny nie konczyly sie przed polnoca. Wyszczerzyl zeby w usmiechu, stuknal dwa razy w numer telefonu i czekal na polaczenie. Niewiele wiekszy od paczki papierosow - Day rzucil palenie dwadziescia lat temu, ale nie zapomnial, jakiej wielkosci byla paczka - virgil byl wspaniala zabawka. Laczyl w sobie komputer, GPS*, [* Global Positioning System - system nawigacji satelitarnej [przyp. tlum.], telefon, zegar, radio, telewizor, modem, karte kredytowa, kamere, skaner, a nawet maly faks, wszystko w jednym urzadzeniu. GPS mogl go poinformowac, gdzie sie akurat znajduje, w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej, a poniewaz Day byl wyzszym funkcjonariuszem FBI, jego GSP nie byl celowo rozkalibrowany, tak jak cywilne urzadzenia tego typu i zapewnial dokladnosc do kilku metrow. Mozna sie bylo polaczyc z dowolnymi ludzmi przez telefon, albo komputerowo, szyfrowanym kanalem hipercyfrowym o tak wielkiej przepustowosci, ze nazywano go "rura" i tak bezpiecznym, ze ekspertowi od szyfrow pol roku zabraloby wlamanie sie do niego. Virgil Daya umozliwial, po wprowadzeniu odpowiedniego kodu, dostep do serwerow warstwowej sieci komputerowej FBI i Net Force z ich ogromnymi bazami danych. Gdyby mu sie chcialo, Day moglby wziac szczypte cukru-pudru z sernika, ktory jadl na deser, posypac odcisk palca, pozostawiony na talerzu przez kelnera, wyslac polecenie sprawdzenia i zanim skonczylby jesc, znalby juz nie tylko imie i nazwisko faceta, ale takze jego pelny zyciorys. Wspaniale bylo to zycie w przyszlosci, zaledwie dziesiec lat od przelomu wieku. Skoro rok 2010 oferowal takie cuda, to co dopiero bedzie za nastepne dwadziescia, trzydziesci lat? Bardzo chcial sie o tym przekonac osobiscie, a dzieki postepom medycyny mogl na to liczyc z calkiem duza doza prawdopodobienstwa. - Czesc, Steve - odezwal sie glosnik virgila. -Czesc, Marylin. Cos sie stalo? -Nic takiego. Skonczylysmy wczesniej. Pomyslalam, ze moze zjedlibysmy kolacje. Wyszczerzyl zeby do virgila. Kamera nie byla wlaczona, wiec ona nie mogla zobaczyc tego usmiechu. - Wlasnie wyszedlem z "Umberto" - powiedzial. - Chyba nie tkne jedzenia przez nastepne pare tygodni. Rozesmiala sie. -Rozumiem. Wracasz do domu? -Jestem w drodze. Mial wprawdzie apartament w miescie, ale najczesciej staral sie dostac na druga strone rzeki, do domu. Dzieciaki byly juz dorosle, ale Marylin i pies chetnie go widywali od czasu do czasu. Wylaczyl virgila i zaczal go z powrotem przypinac do paska. Wymagalo to troche zabiegow. Siegnal do sprzaczki, poluzowal pasek o kilka dziurek i przesunal wyscielana kabure Galco z pistoletem SIG.40 bardziej na brzuch, zeby nie gniotla go w prawe biodro. Mogl nosic jeden z tych nowoczesnych, bezprzewodowych taserow obezwladniajacych, o ktorych mowiono, ze sa lepsze niz bron palna, ale jakos nie do konca im ufal. Prawda, ze na obecne stanowisko dostal sie z klucza politycznego, ale spedzil w terenie dosc czasu, zeby sobie na to zasluzyc. Ufal swemu staromodnemu pistoletowi. Przesuniecie kabury pomoglo. Przy okazji odpial tasme samoprzyczepna, mocujaca boczne panele kevlarowej kamizelki kuloodpornej, zeby tez je troche poluzowac. Siedzacy obok Boyle z trudem powsciagal usmieszek. Dole pokrecil glowa. -Latwo ci sie smiac. Ile ty masz lat, trzydziesci? Wciaz jeszcze trenujesz na silowni trzy-cztery razy w tygodniu, prawda? My starzy, tlusci dzokeje biurkowi nie mamy czasu, zeby dbac o kondycje. Co zreszta wcale nie znaczylo, ze byl w az tak kiepskiej kondycji. Majac metr siedemdziesiat piec wzrostu, wazyl troche ponad osiemdziesiat piec kilo. Pewnie, ze moglby zrzucic pare kilogramow, ale, do licha, w czerwcu skonczyl piecdziesiat dwa lata, wiec mial prawo do niewielkiego nadbagazu. Zasluzyl sobie na to. Jechali na skroty do autostrady, waska ulica na tylach nowych osiedli. Ta czesc miasta byla mroczna i ponura, z porozbijanymi latarniami i wrakami samochodow na poboczach. Jeszcze jedna dzielnica, ktora zaczela sie zmieniac w slumsy zanim zdazyly wyschnac tynki. Jego zdaniem, nad obecna koncepcja opieki spolecznej trzeba by solidnie popracowac; oczywiscie nigdy nie bylo inaczej. Sprawy mialy sie co prawda coraz lepiej, ale wciaz bylo wiele do zrobienia, zanim wszyscy pasazerowie zdolaja wsiasc do pociagu zwanego przyszloscia. W Dystrykcie Columbia byly ulice, w ktore nie zapuscilby sie po zmroku, bez wzgledu na bron, kamizelke kuloodporna i virgila. W opancerzonej limuzynie czul sie troche bezpieczniej... Rozlegl sie okropny huk, a wnetrze limuzyny rozswietlil nagle jaskrawopomaranczowy blysk. Samochod uniosl sie po stronie kierowcy, przez chwile, ktora wydawala sie wiecznoscia jechal na dwoch kolach, po czym twardo opadl na jezdnie. -Co, u diabla?! Boyle zdazyl wyciagnac pistolet, kiedy samochod zarzucil tylem, obrocil sie i uderzyl w slup ulicznej latarni. Slup byl z wlokna szklanego. Zlamal sie na wysokosci zderzaka i spadl na limuzyne. Na pokrywe bagaznika posypaly sie z brzekiem odlamki szkla. Day zobaczyl zwalistego mezczyzne, wybiegajacego z parnych ciemnosci nocy w strone samochodu. Mezczyzna mial na glowie kominiarke, ktora jednak nie zaslaniala mu twarzy. Day dostrzegl jasne wlosy i blizne, przechodzaca przez prawa brew. Twarz mezczyzny wykrzywial usmiech. Dayowi wydawalo sie, ze katem oka zauwazyl jakis ruch za samochodem, ale kiedy sie obejrzal, niczego nie zobaczyl. -Ruszaj! - darl sie Boyle. - Ruszaj! Ruszaj! Kierowca probowal. Silnik zawyl, kola zapiszczaly, ale samochod stal w miejscu. Wnetrze wypelnilo sie swadem spalonej gumy. Day nacisnal guzik sygnalu alarmowego na virgilu i siegal wlasnie po swoj pistolet, kiedy ubrany na czarno mezczyzna wyciagnal reke i przytknal cos do drzwi limuzyny. Cokolwiek to bylo, zadzwieczalo metalicznie. Mezczyzna odwrocil sie i pobiegl z powrotem w ciemnosc... -Wysiadac! - krzyknal Boyle. - Przyczepil nam rzepa do drzwi! Wysiadac! Day chwycil za klamke po stronie kierowcy, szarpnal i rzucil sie na zewnatrz, wykonujac niezdarny przewrot przez ramie. Rozleglo sie szczekanie pistoletu maszynowego, na ktore nakladal sie dzwiek pociskow, siekacych ranna limuzyne. Day przetoczyl sie dalej, rozgladajac sie za jakims schronieniem. Na prozno. Nigdzie nie mogl sie schowac! Obejrzal sie na samochod. Czas jakby stanal w miejscu. Boyle wysiadl z limuzyny, strzelajac bez przerwy. Pomaranczowe plomienie wylotowe przecinaly ciemnosc, ale wygladalo to jak filmowa scena w zwolnionym tempie. Boyle szarpnal sie, trafiony malokalibrowymi pociskami w tulow. Dayowi przemknelo przez glowe, ze wiekszosc pistoletow maszynowych strzela amunicja pistoletowa i ze kamizelki, ktore on sam i Boyle mieli na sobie powstrzymaja kazdy taki pocisk. Pod warunkiem, ze tamci nie beda... ...krew i mozg trysnely ze skroni Boyle'a, kiedy wyszla tamtedy kula... ...pod warunkiem, ze nie beda strzelac w glowe! Jasna cholera! Co tu sie dzialo? Kim byli ci ludzie? Caly czas slychac bylo wycie silnika limuzyny. Kierowca za wszelka cene probowal odjechac. Day czul zapach spalin, swad spalonej gumy opon; czul i zapach wlasnego strachu, ostry, kwasny, przenikliwy. Rzep - ladunek wybuchowy, przymocowany do tylnych drzwi limuzyny - eksplodowal z hukiem. Ze wszystkich okien samochodu wylecialy szyby. Odlamki szkla posypaly sie na wszystkie strony, kilka trafilo Daya, ale prawie nie zwrocil na to uwagi. W tylnej czesci dachu limuzyny powstala wyrwa wielkosci piesci. Day poczul fale goraca, a chwile potem otoczyl go dym, czarny i gryzacy. Kierowca zwisal z okna polowa bezwladnego ciala. Trup. Kierowca i Boyle nie zyli. Pomoc nadejdzie, ale Day wiedzial, ze nie moze biernie czekac, bo tez zginie. Poderwal sie, przebiegl szybko kilka krokow, gwaltownie skrecil w prawo, dwa kroki, zwrot w lewo. Uciekajac zakosami przypomnial sobie czasy w szkolnej druzynie futbolowej przed trzydziestu pieciu laty. Strzelano do niego, ale jakos sie wymykal. Pocisk przeszedl mu przez marynarke pod lewym ramieniem. Poczul, jak ogarnia go wscieklosc. Ta cholerna marynarka byla z jedwabiu z Hong Kongu i kosztowala go szescset dolarow! Inny pocisk trafil go w piers, tuz nad sercem. Nigdy nie nosil na wysokosci serca plytki z tytanu, poprzestal na potrojnej wkladce z kevlaru, podobnie jak robilo to wielu agentow, i uderzenie pocisku zabolalo go jak diabli! Jakby ktos go zdzielil mlotkiem prosto w splot sloneczny! Cholera! Ale nie mialo to znaczenia. Byl na nogach, biegl... Pojawila sie przed nim czarna postac, strzelajac z Uzi. Day widzial plomien wylotowy. Mimo ciemnosci i strachu dostrzegl tez, ze pod czarna kurtka tamten mial masywna bojowa kamizelke kuloodporna. Daya nauczono strzelac najpierw w srodek nacierajacej na niego masy, ale wiedzial, ze w tym wypadku na nic by sie to nie zdalo. Nie, nie, SIG.40 nie zranilby w ten sposob napastnika, tak jak dziewieciomilimetrowe pociski z Uzi nie robily krzywdy Dayowi! Nie zwalniajac, Day uniosl pistolet i naprowadzil swiecaca plamke celownika na nos mezczyzny. Jego pole widzenia zawezilo sie - widzial teraz tylko twarz tamtego. Zielona plamka nocnego celownika troche skakala, ale oddal trzy strzaly, sciagajac spust najszybciej, jak potrafil. Napastnik zwalil sie, jakby nagle zabraklo mu nog. W porzadku! Zdjal jednego z nich, stworzyl luke, to tak jak w futbolu, kiedy byl rozprowadzajacym, tak dawno temu. Teraz! Ruszaj przez luke, szybko, do linii koncowej! Katem oka zauwazyl jakis ruch, spojrzal w lewo i zobaczyl drugiego mezczyzne, rowniez ubranego na czarno. Tamten trzymal oburacz pistolet. Stal nieruchomo, jak rzezba. Wygladal, jakby cwiczyl na strzelnicy. Day poczul, ze skrecaja mu sie wnetrznosci. Chcial biec, strzelac, defekowac, wszystko w jednej chwili. Kimkolwiek byli ci faceci, byli zawodowcami. To nie uliczna banda, ktora chciala komus ukrasc portfel. To byl zamach, a tamci byli dobrzy... To byla jego ostatnia mysl. Pocisk trafil go miedzy oczy, na zawsze przerywajac zdolnosc myslenia. Na tylnym siedzeniu Volvo kombi Michail Ruzjo odwrocil sie i spojrzal na cialo Nikolaja Papirosa w wielkiej przestrzeni bagazowej. Cialo lezalo na boku i choc bylo przykryte kocem, we wnetrzu samochodu rozszedl sie juz odor smierci. Ruzjo westchnal i pokrecil glowa. Biedny Nikolaj. Mieli nadzieje, ze obejdzie sie bez ofiar - zawsze ma sie taka nadzieje - ale tamten gruby Amerykanin nie byl tak stary i ociezaly, jak oczekiwali. Nie docenili go - blad. Oczywiscie to Nikolaj odpowiadal za rozpracowanie dyrektora Net Force, wiec moze i byla w tym jakas sprawiedliwosc losu, ze to on stal sie jedyna ofiara. Ruzjo pomyslal, ze mimo wszystko bedzie mu go brakowac. Wiele razem przeszli, jeszcze w Sluzbie Wywiadu Zagranicznego. Pietnascie lat. W tym biznesie to jak cale zycie. Jutro Nikolaj obchodzilby urodziny; mialby czterdziesci dwa lata. Winters, Amerykanin, prowadzil Volvo, a obok niego siedzial Grigorij Zmieja, mruczac cos pod nosem po rosyjsku. Ich nazwiska - nawet Wintersa - nie byly tymi, ktore dostali po ojcach. Byly zartem. Ruzjo, to po rosyjsku karabin. Nikolaj nazwal sie papierosem, Grigorij - zmija. Ruzjo westchnal jeszcze raz. Coz, stalo sie. Nikolaj nie zyl, ale zamach sie udal, wiec strata byla do zaakceptowania. -Wszystko w porzadku, szefie? - spytal Amerykanin. -W porzadku. -Tak tylko pytam. Amerykanin mowil, ze pochodzi z Teksasu i albo to byla prawda, albo doskonale nasladowal teksanski akcent. Ruzjo spojrzal na pistolet, lezacy na siedzeniu. To z niego zabil tamtego czlowieka, ktory przedtem zabil Nikolaja. Beretta 9 mm, wloska bron. Bardzo dobry pistolet, precyzyjnie wykonany, ale tez wielki, ciezki, za duzy odrzut, za duzy huk, za wielkie pociski, jak na gust Ruzjo. Kiedy sluzyl w Specnazie, rosyjskich oddzialach specjalnych, zajmujac sie tym, co nazywano mokryje diela, czyli mokra robota, mial maly pistolet PSM kalibru 5,45 mm. Strzelal pociskami o polowe mniejszymi niz Beretta i byl od niej o wiele mniejszy. Prawda, ze zbrojmistrz mu go podrasowal; tamten PSM zawsze mu wystarczal. Nigdy go nie zawiodl. Wolalby PSM od Beretty, ale oczywiscie bylo to niemozliwe. Zamach mial wygladac, jakby dokonali go miejscowi, wiec bron rosyjskiego zabojcy uruchomilaby wystarczajaco wiele sygnalow alarmowych, zeby obudzic nieboszczyka. W tych sprawach Amerykanie wcale nie byli tacy glupi. Z dezaprobata spojrzal na Berette. Amerykanie mieli obsesje na punkcie wielkich rozmiarow; dla nich wieksze zawsze bylo lepsze. Zdarzalo sie, ze ich policjanci strzelajac do przestepcow oprozniali cale magazynki, zawierajace osiemnascie albo dwadziescia nabojow wielkiej mocy i wielkiego kalibru - i chybiali za kazdym razem. Taktyka "modl sie i strzelaj". Zdawali sie nie rozumiec, ze pojedynczy strzal z malokalibrowej broni w rekach eksperta byl znacznie skuteczniejszy niz magazynek pelen pociskow na slonia w rekach niewyszkolonego idioty - a wielu amerykanskich policjantow sprawialo wlasnie takie wrazenie. Zydzi to wiedzieli. Agenci izraelskiego Mosadu byli rutynowo wyposazani w dwudziestkidwojki, strzelajace najmniejsza z dostepnej w handlu amunicji. A przeciez kazdy wiedzial, ze Mosadu nie mozna lekcewazyc. Dobrze, ze przynajmniej ten facet z FBI zginal z klasa. Zabral ze soba jednego z nich, z czym sie nie liczyli. Trafil Nikolaja trzy razy w glowe. Jeden pocisk moglby byc dzielem przypadku, ale nie trzy. Zobaczyl kamizelke kuloodporna, wiedzial, do czego sluzy i strzelal w glowe. Gdyby byl odrobine szybszy, moglby uniknac pierwszego ataku. Na przednim siedzeniu Zmieja mruknal cos na tyle glosno, ze Ruzjo go uslyszal. Zgrzytnal zebami. Ruzjo nie lubil Grigorija Zmiei. Tamten byl w wojsku od 1985 roku. Sluzyl w jednej z formacji, ktore weszly do ojczyzny Ruzjo - Czeczenii - zeby zabijac i gwalcic. Zgoda, Grigorij byl zolnierzem, po prostu wykonywal rozkazy i, zgoda, na dluzsza mete ich obecna misja byla wazniejsza niz wszelkie urazy, jakie Ruzjo mogl zywic do Zmiei, wiec bedzie go musial scierpiec. Ale moze pewnego dnia Zmieja zacznie o jeden raz za duzo mowic o swoim pieknym medalu za operacje w Czeczenii i jesli zakonczenie misji bedzie juz na tyle bliskie, ze nie bedzie to mialo istotnego znaczenia, Grigorij Zmieja dolaczy do swoich przodkow. A Ruzjo bedzie sie usmiechal, zaciskajac rece na szyi tego prostaka. Ale jeszcze nie dzisiaj. Za wiele jeszcze bylo do zrobienia, za wiele mostow do przekroczenia, celow do osiagniecia. Zmieja byl jeszcze potrzebny. Mial szczescie. Alexander Michaels byl zaledwie w polsnie, kiedy rozswietlil sie maly monitor, stojacy na nocnym stoliku kolo lozka. Poczul swiatlo przez przymkniete powieki, odwrocil sie w strone, z ktorej dochodzilo i otworzyl oczy. Na ekranie pojawilo sie logo Net Force na niebieskim tle, a komputerowy glos powiedzial: -Alex, pilna rozmowa, priorytet jeden. Michaels zamrugal i zerknal na sygnature czasu w prawym gornym rogu ekranu. Tuz po polnocy. Jeszcze sie nie rozbudzil. Co...? -Alex, pilna rozmowa, priorytet jeden. Komputer mowil zmyslowym, kobiecym glosem. Obojetne, co mowil, zawsze brzmialo to, jakby zapraszal do lozka. Modul osobowosci, lacznie z programem glosowym, zaprogramowal Jay Gridley. Michaels wiedzial, ze Jay zazartowal sobie, wybierajac wlasnie taki glos. Byl wspanialym informatykiem, ale lepiej spisywal sie jako kucharz niz jako komik. Michaelsa draznil glos, jakim przemawial do niego komputer, ale za nic na swiecie nie dalby temu dzieciakowi satysfakcji, proszac o zmiane. Zastepca dowodcy Net Force przetarl oczy, zaczesal do tylu krotkie wlosy palcami i wstal z lozka. Mala, reagujaca na ruch kamera umieszczona na monitorze wodzila za nim obiektywem. Urzadzenie bylo zaprogramowane do przesylania obrazow, chyba ze sie wylaczylo te funkcje. -W porzadku, juz nie spie. Polacz. Voxax - system uaktywniany glosem - wykonal polecenie. Na ekranie pojawila sie jakby udreczona twarz zastepczyni Michaelsa, Antonelli Fiorelli. Wygladala na mniej zaspana niz on, ale w koncu to ona miala w tym tygodniu psia wachte, wiec zachowywanie czujnosci bylo jej obowiazkiem. -Przepraszam, ze cie obudzilam, Alex. -Nie ma sprawy, Toni. Co sie stalo? Nie dzwonilaby bez bardzo waznego powodu. -Ktos wlasnie zamordowal dyrektora Daya. -Co takiego?! -Jego virgil wyslal sygnal alarmowy. Policja z Dystryktu odpowiedziala na wezwanie. Kiedy tam dotarli, Day, jego ochroniarz Boyle i kierowca limuzyny, Louis Harvey, juz nie zyli. Wyglada na to, ze uzyto ladunkow wybuchowych i pistoletow maszynowych. To sie stalo moze dwadziescia minut temu. Michaels rzucil slowo, ktorego rzadko uzywal w towarzystwie kobiet. -Zgadzam sie - powiedziala Toni. - Nic dodac, nic ujac. -Juz jade. -Virgil ma adres. - Krotka przerwa. - Alex? Nie zapomnij o procedurach na wypadek zamachu. Nie musiala mu o tym przypominac, ale skinal glowa. W razie ataku na wyzszego funkcjonariusza federalnego, wszyscy pracownicy jego agencji mieli obowiazek przyjac zalozenie, ze nie bedzie to jedyny atak, jaki zaplanowano. - Jasne. Rozlaczam sie. Twarz jego zastepczyni znikla z ekranu, ktory znow zabarwil sie na niebieski kolor Net Force. Michaels wstal z lozka i zaczal sie ubierac. Steve Day nie zyje? Jasna cholera! Jasna cholera. Rozdzial 2 Sroda, 8 wrzesnia, godzina 0.47 Waszyngton, Dystrykt Columbia Czerwone i niebieskie swiatla samochodu policyjnego z D.C. blyskaly, rozswietlajac ulice jak w wesolym miasteczku; efekty swietlne pasowaly do cyrkowej aktywnosci, od jakiej tu wrzalo. Zblizala sie pierwsza w nocy, ale na ulicy byly dziesiatki gapiow, trzymanych na dystans przez policje i jaskrawe plastikowe tasmy, ktorymi odgrodzono miejsce zbrodni. Wielu zaciekawionych ludzi wygladalo z okien pobliskich domow. A bylo na co patrzec - uszkodzona wybuchem limuzyna, mnostwo lusek po nabojach, trzy ciala. Toni Fiorella pomyslala, ze paskudnie musi byc umierac w takiej okolicy. Z drugiej strony, jesli sie nad tym zastanowic, zadna okolica nie byla dobra, kiedy smierc sprowadzal nagly grad pociskow z pistoletow maszynowych. -Agent Fiorella? Toni wyrwala sie z zamyslenia i spojrzala na kapitana policji, ktory - sadzac po rozmiarach i ksztaltach zmarszczek na zaspanej twarzy - zostal niedawno wyrwany z lozka. Byl po piecdziesiatce, niemal zupelnie lysy, a w tej chwili prawie na pewno bardzo nieszczesliwy. Zle jest, kiedy czlowieka budza gdy w jego rewirze, podczas jego dyzuru, gina agenci federalni. Bardzo zle. -Tak? -Moi ludzie skonczyli wlasnie przepytywac potencjalnych swiadkow. Toni skinela glowa. -Niech mi pan pozwoli zgadnac. Nikt niczego nie widzial. - Powinna pani sluzyc w policji - powiedzial kwasno kapitan. - Ma pani oko do szczegolow. -Ktos z tych ludzi musi miec na sumieniu jakies ciemne sprawki - powiedziala Toni, machajac oskarzycielsko w strone gapiow. Kapitan skinal glowa. Wiedzial, o co chodzi. Kiedy ginal policjant, niewazne, miejscowy, czy federalny, robilo sie wszystko, co konieczne do odnalezienia sprawcow. Wyciskanie informacji z drobnych handlarzy narkotykow, czy nawet z przyzwoitych obywateli, ktorych za czesto przylapano na nieprawidlowym parkowaniu, bylo czyms zupelnie normalnym. Robilo sie wszystko, co konieczne. Zabojcy policjantow nie mogli ujsc bezkarnie. Toni spostrzegla nowiutkiego Chryslera, zatrzymujacego sie tuz przed kordonem policyjnym. Dwaj ludzie - kierowca i ochroniarz - wysiedli jako pierwsi i uwaznie obserwowali tlum. Po chwili ochroniarz skinal glowa pasazerowi na tylnym siedzeniu. Alex Michaels wysiadl, spostrzegl Toni i ruszyl w jej kierunku. W uniesionej rece trzymal plakietke identyfikacyjna. Policjanci blokujacy ulice zrobili mu przejscie. Toni ogarnely silne emocje, jak zwykle kiedy widziala Alexa po raz pierwszy danego dnia. Nawet teraz, w srodku tego wszystkiego, odczuwala radosc, podziw, a nawet milosc. Twarz Alexa nie byla ponura; miala jak zwykle neutralny wyraz. Nie pozwalal sobie na okazywanie uczuc, ale ona i tak wiedziala, ze to, co sie stalo, musi byc dla niego bardzo bolesne. Steve Day byl jego mentorem i przyjacielem. Jego smierc musiala byc dla Alexa ciosem w samo serce, chociaz nigdy by tego nie przyznal, nawet przed nia. A moze zwlaszcza przed nia... -Czesc, Toni. -Czesc, Alex. Nie rozmawiali, obchodzac miejsce zbrodni. Michaels przykucnal i przyjrzal sie zwlokom Steve'a Daya. Zauwazyla, jak sciagnely mu sie rysy. Krotki skurcz miesni twarzy, kiedy patrzyl na Daya. Nic wiecej. Wstal, podszedl do limuzyny i przyjrzal sie pozostalym zabitym agentom i zrujnowanemu pojazdowi. Ludzie z FBI i miejscowi policjanci wciaz krzatali sie z latarkami i kamerami wideo, nagrywajac cala ulice. Technicy z zespolu medycyny sadowej rysowali okregi dookola kazdej luski na ulicy i chodniku, oznaczajac ich polozenie przed zabraniem do badan. Ktos sprawdzi odciski palcow na tych luskach, uzywajac rozpylonego estru akrylanu cyjanku, takiego jak w superklejach. Jesli zrobi sie to porzadnie, mozna znalezc odciski palcow nawet na kawalku papieru toaletowego. Przeprowadza tez badanie na obecnosc substancji biologicznych, tak dokladne, ze mozna by znalezc pojedynczy zarazek w oceanie. Toni przypuszczala jednak, ze jest malo prawdopodobne, by natrafili na przydatne odciski, czy slady DNA. To prawie nigdy nie bylo takie proste. Zwlaszcza, kiedy jakas operacja zostala zaplanowana tak dobrze, jak ta. Obejrzawszy wszystko, Alex odwrocil sie do niej. -Dobra. Mow, co wiesz. -Wszystko wskazuje, ze to zamach i ze celem byl dyrektor Day. Bomba pod pokrywa kanalu rzucila limuzyne na latarnie. Tylne drzwi otwarto za pomoca ladunku wybuchowego - prawdopodobnie jakis rzep - a kilku napastnikow skosilo pasazerow. Z ukladu lusek wynika, ze strzelalo trzech, albo wiecej. Porter zajmie sie badaniami balistycznymi, ale na podstawie tego, co zobaczyl jest prawie pewien, ze uzywali dziewieciomilimetrowej amunicji. Byly co najmniej dwa pistolety maszynowe i jeden zwykly. Mowila beznamietnie, jakby podawala mu wyniki zawodow sportowych. Pochodzila z Bronxu, z wloskiej rodziny, w ktorej nie ukrywano uczuc, smiano sie do rozpuku i plakano rzewnie. Nielatwo przychodzilo jej teraz mowienie beznamietnym tonem - lubila Steve'a Daya i jego zone - ale to byla jej praca. -Boyle i Day odpowiedzieli ogniem. Boyle zdolal strzelic dwanascie razy, Day - trzy. Porter znalazl na ulicy kilka zdeformowanych pociskow z broni recznej. Deformacje wskazuja, ze pociski odbily sie od czegos twardszego niz kevlar. Bedzie to musial sprawdzic, zeby miec pewnosc, ale... Alex przerwal jej w pol zdania. -Napastnicy mieli na sobie kamizelki kuloodporne, prawdopodobnie z wkladkami ceramicznymi, jak w wojsku, albo z tej superwytrzymalej plecionki. Co jeszcze? - Spojrz tutaj. Poprowadzila go na miejsce za cialem Daya. Ludzie koronera zabierali wlasnie zwloki, ale Alex nawet nie spojrzal na nich, ani na przyjaciela. Byl w tej chwili absolutnym profesjonalista. -Luski z pistoletu Daya znaleziono tutaj, tutaj i tam. - Pokazala trzy male kolka, narysowane kreda na ulicy, odlegle od siebie o pare metrow. Przeszla kilka krokow i ponownie pokazala na ulice. - Dokladnie tutaj jest niewielka plama zakrzeplej krwi, a dalej widac rozprysnieta krew i tkanke mozgowa. Przerwala, czekajac, az sam to sobie skojarzy. Skojarzyl. -Ktos rozwalil jednego z napastnikow mimo kamizelki kuloodpornej - powiedzial. - Day wiedzialby, ze trzeba strzelac w glowe. Ale zabojcy zabrali cialo. -Policja zorganizowala blokade drog. Tylko machnal reka. -To byla robota zawodowcow. Nie zlapie sie ich w ten sposob. Co jeszcze? Pokrecila glowa. -Obawiam sie, ze to na razie wszystko. Trzeba poczekac na wyniki badan laboratoryjnych. Nie zglosil sie zaden swiadek. Przykro mi, Alex. Skinal glowa. -W porzadku. Steve... dyrektor Day dlugo kierowal Wydzialem Przestepczosci Zorganizowanej. Uruchom system, Toni. Chce wiedziec wszystko o kazdym, z kim Day kiedykolwiek rozmawial jako szef PZ, o kazdym, kto mial do niego jakas uraze. I wszystko, nad czym teraz pracujemy. To wyglada na operacje Nowej Mafii, ich styl, ale nie wolno nam niczego przeoczyc. -Posadzilam juz do tego ludzi - powiedziala. - Jay Gridley zajmuje sie systemem komputerowym. Patrzyl na ulice, ale oczy mial wbite w jakis punkt odlegly o miliony kilometrow. Chciala do niego podejsc, wziac go za reke, pomoc mu uniesc ciezar bolu, jaki musial odczuwac, ale nie ruszyla sie z miejsca. Wiedziala, ze byloby to nie na miejscu, a nie chciala, zeby zatrzasnal drzwi, zeby odwrocil sie od niej, kiedy zacznie go pocieszac. Byl dobrym czlowiekiem, ale bardzo zamknietym w sobie. Nigdy nie pozwalal, zeby ktos za bardzo sie do niego zblizyl. Musiala postepowac jak najostrozniej i jak najsubtelniej, jesli kiedykolwiek miala przedostac sie przez te zelazna sciane. Zdawala tez sobie sprawe, ze niewlasciwe byloby wykorzystywanie do tego smierci jego przyjaciela. - Pojade z Porterem do laboratorium - powiedziala. Skinal glowa, ale nie odpowiedzial. Michaels stal na srodku podupadlej ulicy, w srodku paskudnej nocy, udreczony swadem prochu, zarem bijacym z reflektorow kamer i smiercia, dzwiekami radia policyjnego, rozmowami oficerow dochodzeniowych i tlumem gapiow, trzymanych na dystans przez znudzonych gliniarzy. W oddali slyszal charakterystyczny jek kolejki magnetycznej, pedzacej w strone Baltimore. Steve Day nie zyje. Jeszcze sie z tym nie oswoil. Widzial cialo, oczy Daya, w ktorych na zawsze zgasl blask. To, co pozostalo, bylo tylko pusta powloka. Rozumial to, ale emocjonalnie byl sparalizowany. Nie pierwszy raz umieral ktos z jego znajomych; z niektorymi byl nawet dosc blisko zzyty. Swiadomosc, ze kogos juz nie ma zawsze docierala dopiero po wielu dniach, tygodniach, nawet miesiacach, kiedy czlowiek zdawal sobie sprawe, ze ten ktos juz nigdy nie zadzwoni, nie napisze, nie rozesmieje sie, ani nie pojawi w drzwiach z butelka szampana. Do diabla, ktos wykonczyl dobrego czlowieka, zdmuchnal go jak zapalke. Alex Michaels byl w tej chwili wsciekly. Ci, ktorzy to zrobili, musza za to zaplacic, chocby to miala byc ostatnia rzecz, jakiej dokona! Westchnal. Tutaj nic juz nie bylo do roboty. Zabojcy sa juz daleko, a cale to stukanie do drzwi i przepytywanie swiadkow nie przyniesie niczego, co mozna by od razu wykorzystac. Zamachowcy nie ukrywali sie w ktoryms z podupadlych budynkow. Nawet fotograficznie dokladne rysopisy nie na wiele by sie przydaly oficerom dochodzeniowym. Zabojcy nie pochodzili z tej okolicy. Opinia publiczna nie wiedziala o tym, ale schwytanie zawodowych mordercow nalezalo do rzadkosci. A dziewieciu na dziesieciu schwytanych wpadalo dlatego, ze wsypali ich ci, ktorzy ich wynajeli. Michaels nie sadzil, zeby bylo to prawdopodobne w wypadku tej konkretnej operacji. Ci, ktorzy ponosili odpowiedzialnosc za zamach dobrze wiedzieli, ze wladze nie zadowola sie zamknieciem bezposrednich zabojcow. W tej sytuacji nikt nikogo nie wsypie. Jesli byla to robota mafii i bosowie zrobia sie nerwowi, zamachowcy prawdopodobnie znikna na zawsze w jakims dole z wapnem na odludziu w Missisipi. A nie wykluczone, ze faceci, ktorzy ich zastrzela, rowniez znikna. Net Force miala dostep do najbardziej nowoczesnych zasobow technologicznych na swiecie, najszybsze komputery w sieci, bogactwo informacji, przechodzace wszelkie wyobrazenia. Agenci online i w terenie tez byli najlepsi, najbystrzejsi, sama smietanka, zebrana z FBI i ABN, Agencji Bezpieczenstwa Narodowego, z najlepszych uniwersytetow, agencji policyjnych i wojskowych. Ale na nic sie to wszystko nie przyda, jesli zabojcy nie popelnili zadnego bledu. Jesli Net Force nie natrafi na cos, co stanie sie przelomem w sledztwie. Michaels za dlugo byl w tej branzy, zeby udawac, ze jest inaczej. Z drugiej strony, nawet zawodowi mordercy nie byli doskonali. Od czasu do czasu ktoremus powijala sie noga. I jesli tutaj popelnili chocby najmniejszy blad, tak maly, ze widoczny tylko przez mikroskop elektronowy, Alex Michaels byl zdecydowany go znalezc, nawet jesli bedzie trzeba poruszyc w tym celu caly uklad sloneczny. Zacwierkal virgil. -Tak? -Alex? Tu Walt Carver. Alex znowu westchnal. Walter S. Carver, dyrektor FBI. Spodziewal sie tego telefonu. -Slucham, sir. -Przykro mi z powodu Steve'a. Cos do zameldowania? Alex przekazal swemu szefowi wszystko, co wiedzieli. Kiedy skonczyl, Carver powiedzial: -W porzadku, mamy spotkanie z prezydentem i jego Zespolem ds. Bezpieczenstwa Narodowego o 7.30 w Bialym Domu. Zestaw wszystko, co mamy. Dokonasz prezentacji. - Tak, prosze pana. -Aha, i od tej chwili jestes pelniacym obowiazki dyrektora Net Force. -Sir, ja... Carver nie pozwolil mu dokonczyc. -Wiem, wiem, ale potrzebuje kogos na tym stolku i padlo na ciebie. Nie pomysl, ze pomniejszam znaczenie smierci Steve'a, ale Net Force jest wazniejsza niz los jednego czlowieka, kimkolwiek by byl. Wszyscy ida o szczebel wyzej, Toni dostanie twoje dotychczasowe stanowisko. Bede potrzebowal akceptacji prezydenta, ale nie sadze, zeby byly z tym klopoty. Mysle, ze zatwierdzimy cie na stanowisku dyrektora Net Force w ciagu paru dni. -Sir... -Potrzebuje cie tutaj, Alex. Nie zawiedziesz mnie teraz, prawda? Michaels wbil wzrok w virgila. Nie mial wyboru. Pokrecil glowa. -Nie, sir, nie zawiode. -Dzieki. Zobaczymy sie rano. Sprobuj sie troche przespac - zle by bylo, gdybys wygladal jak zywy trup, kiedy bedziesz robil te prezentacje. I jeszcze jedno. Procedury na wypadek zamachu obowiazuja w calej rozciaglosci, zrozumiano? - Tak jest. -Jedz do domu, Alex. Michaels spojrzal w strone swego samochodu. Ochroniarz i kierowca czekali, rozgladajac sie dookola. Mial troche wiecej niz szesc godzin, zeby przygotowac prezentacje dla prezydenta Stanow Zjednoczonych i jego zadufanych doradcow do spraw bezpieczenstwa - nie mowiac o wlasnym szefie w FBI - i jeszcze troche sie przespac. Na sen z pewnoscia nie zostanie juz czasu. Pokrecil glowa. Ledwie zaczelo mu sie wydawac, ze jakos uporzadkowal swoje sprawy, a juz zycie rzucalo mu nowe wyzwania. Myslisz, stary, ze nad wszystkim panujesz? Pomysl tylko. Twoj bezposredni przelozony wlasnie zostal zamordowany, prawdopodobnie przez mafie, ty wlasnie dostales awans, a na jutro masz przygotowac prezentacje dla najpotezniejszego czlowieka na swiecie; prezentacje, ktora prawdopodobnie zadecyduje o calej twojej karierze. No i jak sie czujesz? -Szlag by to trafil - powiedzial Michaels glosno. -Przepraszam? - odezwal sie stojacy w poblizu policjant z drogowki. -Nie, nic - odparl Michaels i ruszyl do samochodu. -Do domu, dyrektorze? - spytal kierowca. Dyrektorze... A wiec kierowca juz wiedzial o awansie. Coz, jedno bylo pewne - Michaels wykorzysta swa nowa pozycje do zajecia sie ta sprawa. Nie zamierzal jechac do domu, bez wzgledu na to, jak bardzo czul sie zmeczony. -Nie, do biura. Sroda, 8 wrzesnia, godzina 11.19 Grozny, Czeczenia Wladimir Plechanow starl troche wszechobecnego kurzu z szyby okiennej i wyjrzal na miasto. Mimo klimatyzacji i cotygodniowych wizyt sprzataczki, wszystko zdawalo sie byc pokryte warstwa pylu, mialkiego jak talk, ale znacznie ciemniejszego. Oczywiscie, teraz to tylko zwykly brud. Plechanow pamietal jednak czasy, kiedy na wszystkim osiadaly sadze z krematoriow, pozostalosc po zolnierzach, cywilach i rosyjskich agresorach. To bylo dawno temu, prawie dwadziescia lat, ale z wiekiem zaczal spedzac coraz wiecej czasu w swej komnacie wspomnien; moze nawet wiecej niz powinien. Coz, na pewno mial jeszcze po co zyc, wierzyl, ze czeka go wspaniala przyszlosc, ale mial szescdziesiat lat, a w tym wieku czlowiek ma przeciez czasem prawo do reminiscencji. Z naroznego biura na piatym pietrze w Skrzydle Komputerowym Gmachu Nauki - ktory przedtem byl przez krotki okres siedziba dowodztwa naczelnego sil zbrojnych - Plechanow mial dobry widok. Tu nowy most na rzece Sundza, tam daleko wielki Rurociag Machaczkalski, dostarczajacy coraz drozsza czarna ciecz do tankowcow, czekajacych na Morzu Kaspijskim. Tu pozostalosci koszar, w ktorych Tolstoj pelnil sluzbe jako mlody zolnierz. A tam, w dali, lancuch gorski Sundza, nalezacy do poteznego Kaukazu. To miasto wcale nie bylo gorsze od innych. Nie bylo male - mieszkala tu prawie polowa ludnosci calego kraju - ale tez, ze swymi niespelna siedmiuset piecdziesieciu tysiacami ludzi, nie bylo przesadnie wielkie. I znajdowalo sie w tak pieknym kraju. Ropa naftowa wciaz byla podstawa gospodarki Groznego, ale zaczynalo jej brakowac, konczyla sie tak szybko, ze zapasow nie uzupelniloby i dziesiec tysiecy dinozaurow dziennie, zdychajacych i natychmiast gnijacych; zreszta, tego nie moglby zalatwic nawet Steven Spielberg i magia jego filmu. Kominy rafinerii dzien i noc wypluwaly w niebo dym i plomienie, ale w niezbyt odleglej przyszlosci te ogniste wieze mialy pograzyc sie w ciemnosciach. Czeczenia potrzebowala nowych podstaw dla swej gospodarki. Podstaw, ktore on, Wladimir Plechanow, zamierzal jej zapewnic. Bo chociaz urodzil sie w Rosji, czul sie na wskros Czeczenem... Rozmyslania nad Wielkim Planem przerwal mu komputerowy sygnal programu telefonicznego. Odwrocil sie od okna, podszedl do drzwi swego biura i usmiechnal sie do sekretarki, Nastii. Nastepnie zamknal drzwi, cicho, ale stanowczo i podszedl do nowoczesnej stacji roboczej na biurku. -Komputer, wlaczyc zagluszanie. Maszyna poslusznie wykonala wydane glosem polecenie. -Zagluszanie wlaczone. Plechanow skinal komputerowi glowa, jakby ten potrafil dostrzec i zrozumiec ten gest. Nie potrafil, ale Plechanow moglby, gdyby chcial, wprowadzic do programu i takie mozliwosci. -Yes? - odezwal sie po angielsku. Na tej linii nie bylo transmisji wideo, zreszta wcale by sobie tego nie zyczyl. Oczywiscie lacznosc byla bezpieczna - na tyle bezpieczna, na ile mogl to zapewnic najlepszy program szyfrujacy rosyjskich sil zbrojnych. Plechanow wiedzial o tym, bo to wlasnie on napisal ten program na zamowienie armii rosyjskiej, a praktycznie nie bylo szans, ze te rozmowe podslucha ktos, kto bylby w stanie zlamac szyfr. Moze niektorzy z agentow Net Force potrafiliby tego dokonac, ale w tej chwili... byli zajeci czym innym. Usmiechnal sie. Mimo wszystko, mowil po angielsku, bo Nastia nie znala ani slowa w tym jezyku, podobnie jak inni, ktorzy mogliby przypadkiem przechodzic kolo drzwi jego biura. - Praca wykonana - powiedzial glos, przebywszy kilka tysiecy kilometrow. Mowil Michail, ten, ktory nazwal sie dla zabawy Karabinem. Michail Ruzjo. Brutalny facet, ale lojalny i nad wyraz sprawny. Odpowiednie narzedzie do tej misji. - To dobrze. Niczego innego nie oczekiwalem. Jakies problemy? -Nikolaj nieoczekiwanie postanowil przejsc w stan spoczynku. -A to pech - powiedzial Plechanow. - Byl dobrym pracownikiem. -Tak. -Doskonale. Przenosisz sie do nowej siedziby? -Tak. Lacznosc byla wprawdzie zaszyfrowana, ale czym skorupka za mlodu nasiaknie... Czasy ich sluzby w Specnazie dawno minely, ale stare nawyki pozostaly. Plechanow wiedzial, ze kryjowka znajdowala sie w San Francisco, wiec nie bylo potrzeby mowic tego glosno. Nawet gdyby jakis wschodzacy geniusz matematyczny cudem zdobyl nagranie tej rozmowy - i odszyfrowal ja, co byloby jeszcze wiekszym cudem - czego by sie dowiedzial? Niewinna rozmowa dwoch niezidentyfikowanych mezczyzn, przeslana tyloma przekaznikami, odbita od tylu satelitow, ze jej przesledzenie w celu zlokalizowania rozmowcow bylo praktycznie niemozliwe. Rozmowa pelna nic nie mowiacych ogolnikow. Praca? Jakis Nikolaj przeszedl w stan spoczynku? Przeprowadzka? Nikomu nic to nie mowilo. -Coz, kontynuuj zgodnie z planem. Skontaktuje sie z toba, kiedy bedzie cos nowego do zrobienia. - Zawahal sie przez chwile, ale uznal, ze powinien jeszcze cos powiedziec. Komunizm byl martwy i bardzo dobrze, ale pracownicy wciaz potrzebowali wyrazow uznania, zeby miec poczucie dobrze spelnionego obowiazku. Wiedzieli o tym dobrzy menedzerowie. - Dobrze sie spisales - powiedzial Plechanow. - Jestem zadowolony. - Dziekuje. Na tym rozmowa sie zakonczyla. Plechanow odchylil sie na krzesle. Realizacja Wielkiego Planu postepowala dokladnie tak, jak powinna. Jak sniezynka, toczaca sie po gorskim zboczu, poczatkowo niewielka, zmieniala sie w lawine, ogromna i niepowstrzymana. Nacisnal umieszczony na biurku guzik interkomu. Zaczekal kilka sekund, ale nikt nie odpowiadal. Nacisnal jeszcze raz. Zadnej odpowiedzi. Westchnal. Interkom znow sie zepsul. Jesli chcial sie napic herbaty, musial pojsc do Nastii i poprosic ja osobiscie. On, ktory wkrotce bedzie jednym z najpotezniejszych ludzi na swiecie, musial pracowac w biurze, w ktorym najprostsze urzadzenia wymagaly naprawy. Pokrecil glowa. To sie musi zmienic. I bedzie to najmniejsza ze zmian... Sroda, 8 wrzesnia, godzina 7.17 Waszyngton, Dystrykt Columbia Alexander Michaels czul sie lepiej. Podczas jazdy samochodem w strone budynku przy Pennsylvania Avenue nr 1600 jeszcze raz przejrzal komputerowe wydruki, starajac sie uporzadkowac mysli najlepiej jak potrafil. Jego samochod jechal miedzy pojazdami ochrony, szarymi, rzadowymi samochodami, ktorych kierowcy i pasazerowie mieli przy sobie dosc broni, zeby stoczyc mala wojne. Procedury bardzo precyzyjnie okreslaly, co nalezy robic w razie zamachu na wyzszego urzednika federalnego. Korzenie tych srodkow bezpieczenstwa siegaly czasow Abrahama Lincolna. Wiekszosc ludzi nie wiedziala, ze tamten prezydent nie byl jedynym celem zamachowca Bootha i jego kompanow. Michaels byl juz w Bialym Domu kilka razy, ale zawsze towarzyszyl Steve Dayowi, nigdy jako numer 1. Dysponowal wszelkimi, nawet najdrobniejszymi informacjami na temat zamachu, jakie tylko zdolala zebrac FBI. Wszystko bylo skopiowane na malej dyskietce, na ktorej mozna bylo zapisac gigabajty materialu. Dyskietka znajdowala sie w zakodowanej obudowie z plastiku i byla gotowa do wprowadzenia danych do specjalnie zabezpieczonego systemu komputerowego Bialego Domu. Wiedzial, ze gdyby mu sie cos przytrafilo, kazdemu, kto probowalby otworzyc plastikowa obudowe dyskietki, zrobiloby sie goraco - dziesiec gramow termoflexu wytwarzalo dosc ciepla, zeby spopielic obudowe, dyskietke i palce tego, kto bylby na tyle glupi, zeby to trzymac w rekach. System Bialego Domu skladal sie ze specjalnych komputerow bez jakiegokolwiek polaczenia ze swiatem zewnetrznym, z najnowszymi programami antywirusowymi i zabezpieczeniami przed dostepem osob niepowolanych. Michaels wiedzial, ze kiedy jego informacje zostana tam wprowadzone, beda bezpieczne. Byl zmeczony, wypil za duzo kawy, ponad wszystko chcialby pasc na lozko z dala od tego wszystkiego i spac przez tydzien. Tym gorzej dla ciebie. Nie za to ci placa, prawda? Zacwierkal virgil. -Tak? -Alex? Jestes gotow? Dyrektor. -Tak, prosze pana. Bede za piec minut. -Cos nowego, o czym powinienem wiedziec? -Nic waznego. -W porzadku. Rozlaczam sie. Procesja dotarla do Bramy Zachodniej. Alex wysiadl, zostal skontrolowany przez wykrywacz metali, wykrywacz materialow wybuchowych i STO - skaner twardych obiektow - nowe urzadzenie, majace uniemozliwic przemycenie broni palnej, czy nozy z ceramiki lub z plastiku. Zdal taser, wzial pokwitowanie i plakietke goscia, po czym przeszedl przez kolejne kontrole, podczas ktorych wartownicy z Korpusu Piechoty Morskiej upewniali sie, ze na pewno jest tym, za ktorego sie podaje. Centrum Sytuacyjne, w ktorym miala sie odbyc ta narada, bylo jednym ze starszych pomieszczen i znajdowalo sie pietro nizej, pod Gabinetem Owalnym. Kolejna dwojka marines sprawdzila jego plakietke, kiedy wysiadl z malej windy. Trzech agentow Tajnej Sluzby w garniturach skinelo glowami. Wymienil z nimi pare slow, idac do Centrum Sytuacyjnego. Dwoch z nich znal; jednego jeszcze z czasow, kiedy stacjonowal w Idaho. -Dzien dobry, panie dyrektorze - powital go stary przyjaciel z Idaho. - Czesc, Bruce. - Wciaz jeszcze czul sie nieswojo, kiedy zwracano sie do niego per "dyrektorze". Wcale mu nie zalezalo na tym stanowisku, a juz z cala pewnoscia nie chcial go kosztem zycia Steve'a Daya. Jedyna pociecha bylo to, ze jako dowodca mial najwieksze szanse schwytania zabojcow Daya. I byl zdecydowany to zrobic. Ostatnia kontrola, skaner linii papilarnych kciuka i drzwi Centrum Sytuacyjnego otworzyly sie. W srodku dyrektor Carver siedzial juz przy dlugim stole, ksztaltem przypominajacym pomieszczenie pietro wyzej i popijal kawe z porcelanowej filizanki. Po jego lewej stronie stal zastepca dyrektora Biura Bezpieczenstwa Narodowego Sheldon Reed, rozmawiajac z kims przez virgila. Sekretarka w srednim wieku, ubrana w tweedowa spodnice i biala jedwabna bluzke siedziala przy malym stoliku pod sciana, na ktorym obok terminala komputerowego lezal blok stenograficzny i nie polaczony z innymi urzadzeniami dyktafon, uaktywniany glosem. Zolnierz piechoty morskiej w galowym mundurze nalal kawe ze srebrnego dzbanka do filizanki na spodeczku i postawil parujacy napoj na prawo od Carvera - na miejscu, ktore mial zajac Alex. Steward wiedzial nawet, ze kawa ma byc bez smietanki. Wydruki z tymi samymi materialami, ktore mial przy sobie Michaels lezaly w zapieczetowanych kopertach na stole przed kazdym krzeslem. Carver poslal Alexowi swoj profesjonalny usmiech i wskazal mu krzeslo kolo siebie. Alex ruszyl w te strone, kiedy drzwi sie otworzyly i do srodka wszedl prezydent w towarzystwie szefa personelu Bialego Domu, Jessela Leona. - Dzien dobry panowie. - Prezydent skinal glowa sekretarce i usmiechnal sie. - Dzien dobry, pani Upton. Czeka mnie pracowity dzien, wiec nie tracmy czasu. Walt? - Panie prezydencie, okolo polnocy Steve Day, dyrektor Net Force FBI padl ofiara zamachu. Zna pan Alexa Michaelsa - posadzilem go na stolku Daya. Przedstawi sytuacje na podstawie tego, co zdolalismy ustalic. -Parszywe okolicznosci, w jakich dostal pan ten awans - powiedzial prezydent, skinawszy glowa Michaelsowi. W jego glosie wyczuwalo sie zdenerwowanie. Martwi sie, ze to on moze byc nastepnym celem? - Wiec prosze, sluchamy. Michaels wzial gleboki oddech, starajac sie zrobic to jak najciszej. Podszedl do komputera, otworzyl zakodowana obudowe, wyjal dyskietke i podal ja sekretarce. Wsunela ja do napedu i uruchomila program antywirusowy. Zajelo to zaledwie piec sekund. - Moze pan wydawac polecenia glosem - powiedziala do Alexa. -Dziekuje. Komputer, prosze zdjecie numer jeden. Holograficzny projektor w suficie wlaczyl sie i na srodku stolu pojawil sie trojwymiarowy obraz miejsca zbrodni, sfotografowanego ze smiglowca policyjnego niecale osiem godzin wczesniej. Michaels rozpoczal prezentacje. Eksplozja, atak, zabici i prawdopodobnie zabici. Robil to metodycznie, bez pospiechu. Co jakis czas polecal komputerowi pokazac nastepne zdjecie. Po dziesieciu minutach przerwal i rozejrzal sie po zebranych. - Czy sa juz jakies pytania? -Jakies inne przejawy niezwyklej aktywnosci wobec przedstawicieli wladz federalnych zeszlej nocy? - To byl prezydent. Rozsadne pytanie. Kto moglby byc nastepny? -Nie, sir. -Czy ktos przyznal sie do zamachu? Jakies ugrupowanie terrorystyczne, czy cos w tym rodzaju? -Nie, panie prezydencie. -Cos na temat materialow wybuchowych? -Pod pokrywa kanalu byla mina przeciwczolgowa armii amerykanskiej. Na podstawie znacznikow, dodawanych do materialu wybuchowego ustalilismy, ze pochodzila z partii, dostarczonej do Iraku podczas wojny w Zatoce. Prawdopodobnie jakis rolnik znalazl ja wykrywaczem metali i sprzedal na czarnym rynku. Albo moze "przeadresowal" ja jakis kwatermistrz, zanim w ogole trafila do Iraku. W tej chwili nie da sie tego powiedziec. Rzep na drzwiach byl nieoznakowany, ale w naszym laboratorium, mowia, ze pochodzi z nadwyzek marynarki wojennej Izraela i ma okolo pieciu lat. -Prawdopodobnie podwedzili go na jakiejs wystawie broni - powiedzial Reed. Usmiechnal sie, pokazujac, ze zartuje. W jego glosie wyczuwalo sie nerwowosc. Nie, nie strach, ale napiecie. To zrozumiale. Michaels kontynuowal. -Na luskach zadnych odciskow palcow, ani sladow DNA. Wszystkie luski takie same. Pociski wyjete z cial ofiar i z samochodu swiadcza, ze byla to najprawdopodobniej fabrycznie elaborowana amunicja Federal 147gr. 9mm Luger FMJ. Taki pocisk ma predkosc poddzwiekowa, jesli strzela sie nim z pistoletu lub z pistoletu maszynowego. Slady wyrzutnika na luskach swiadcza, ze uzyto obu tych rodzajow broni. Znaczniki w prochu, ktore zdazylismy juz przeanalizowac, wskazuja na partie, ktora dostarczono do Chicago, Detroit, Miami i Fort Worth. -No to zycze owocnych poszukiwan - powiedzial Reed. - A bron jest juz prawdopodobnie w zatoce. -W porzadku, poznalismy fakty - powiedzial prezydent. - A co z teoria? Kto to zrobil, panie Michaels? I kto moze byc ich nastepnym celem? - Komputer, zdjecie numer dwanascie - polecil Michaels. Pojawil sie nastepny hologram, rowniez widok z gory, ale sceneria byla inna, a zdjecie wykonano w dzien. -To zdjecie z archiwow FBI, przedstawiajace miejsce, w ktorym zabito Thomasa "Rudzielca" O'Rourke w Nowym Jorku we wrzesniu zeszlego roku. Uderzajace podobienstwo metod. Pod opancerzona limuzyna irlandzkiego gangstera wybuchla bomba, drzwi rozwalono rzepami. O'Rourke i jego ochroniarze zostali zabici pociskami kalibru 9mm, wystrzelonymi z broni recznej i maszynowej. -Byly tez inne podobne zabojstwa, prawda? - powiedzial prezydent. - Tak, panie prezydencie. Joseph Di Ammato z mafii Dixie w Nowym Orleanie w grudniu zeszlego roku i Peter Heitzman w Newark w lutym. Wydzial Przestepczosci Zorganizowanej FBI uwaza, ze byly to zabojstwa zlecone przez Raya Genaloniego, szefa nowojorskich Pieciu Rodzin, ale sledztwo jeszcze sie nie zakonczylo. - To znaczy, ze nie macie jeszcze nic konkretnego? - wtracil Reed. -Niczego, z czym prokurator federalny moglby pojsc do sadu. Prezydent skinal glowa. -Czyli wyglada na to, ze ma to jakies zwiazki z mafia? Ze to nie dzialalnosc terrorystyczna? Michaels ostroznie dobieral slowa. - Sir, na pierwszy rzut oka wydaje sie to bardzo prawdopodobne. -Pozwolisz, Alex? - przerwal mu Carver. Michaels skinal glowa, szczesliwy, ze jego szef przejmuje paleczke. Mial nadzieje, ze ulga, jaka odczul nie byla za bardzo widoczna. -Dyrektor Steve Day byl przez kilka lat szefem Wydzialu Przestepczosci Zorganizowanej FBI - powiedzial Craver. - W tym okresie wielu gangsterow z glownych rodzin nowojorskich zostalo aresztowanych, a polowe z nich skazano i zamknieto. Wsrod tych, ktorzy trafili do wiezienia byli ojciec i starszy brat Genaloniego. Mafia nie zmartwilaby sie smiercia Steve'a. I z reguly jest pamietliwa. -Zemsta jest potrawa, ktora najlepiej jest podawac na zimno - powiedzial prezydent. - Czy to nie jest przypadkiem sycylijskie przyslowie? Wygladal na nieco odprezonego. Do niego mafia nie bedzie strzelac. Wstal, spogladajac na zegarek. -Przykro mi, panowie, ale czekaja na mnie pilne sprawy. To wyglada na robote mafii i chociaz ubolewam z powodu smierci dyrektora Daya, nie sadze, zeby istnialo jakies zagrozenie dla bezpieczenstwa narodowego. - Zerknal na Reeda, ktory pokrecil glowa. Albo zagrozenie dla waszych wlasnych tylkow, pomyslal Michaels. - W porzadku. Walt, chcialbym, zeby to szybko wyjasnic. Informuj mnie o postepach. Panowie. Pani Upton. Prezydent wyszedl wraz ze swym szefem sztabu. Carver podszedl do stojacego kolo komputera Michaelsa. -No i co, nie takie to straszne, prawda? -Nie, sir. -W porzadku, zabierzemy sie za tego Genaloniego. - powiedzial Carver. - Facet nie zdola sie odlac, zeby ktos go nie obserwowal z wnetrza pisuaru. Zaprzegnij do roboty swoich informatykow, niech zaczna szukac. -Oczywiscie, sir. -Pogadaj z Brentem Adamsem z Przestepczosci Zorganizowanej. Zostanie powiadomiony, ze ma wspolpracowac. Tym razem nie bedzie zadnych sporow kompetencyjnych - powierzam te sprawe tobie. Prezydent Stanow Zjednoczonych wlasnie nam powiedzial, ze chce, zeby to szybko wyjasnic. Dla mnie nie brzmialo to jak prosba. -Nie, sir. -To wszystko. Oczekuje codziennych raportow sytuacyjnych i natychmiastowego powiadomienia, gdyby nastapil jakis przelom. Czy jeszcze cos przychodzi ci w tej chwili do glowy? -Nie, sir. Bedziemy pana informowac na biezaco. -Doskonale. Michaels pozwolil sobie na troche odprezenia dopiero, kiedy odjechal juz samochodem daleko od Bialego Domu. Imprezy na tak wysokim szczeblu byly ryzykowne. Wolalby raczej byc w terenie, szkolic nowych agentow, cokolwiek, byle nie miec do czynienia z politykami i doradcami do spraw bezpieczenstwa. Tutaj jedno niewlasciwe posuniecie, jedno nieodpowiednie slowo i juz przez reszte kariery czlowiek liczyl spinacze biurowe. A wiec teraz, oprocz wlasnej determinacji, mial polecenie z samej gory: dowiedz sie, kto zabil Steve'a Daya. Dowiedz sie, albo... W porzadku. Nie ma sprawy. Zamierzal zrobic dokladnie to i dysponowal niezbednymi srodkami. Rozdzial 3 Sroda, 8 wrzesnia, godzina 9.30 Quantico, Wirginia Toni Fiorella cwiczyla wlasnie djuru, kiedy do malej sali treningowej weszlo dwoch rekrutow z FBI. Trenowalo w tej chwili kilkunastu ludzi - podnosili ciezary, pedalowali na stacjonarnych rowerach, albo walili w ciezki worek treningowy - ale wiekszosc z nich byla tu stalymi goscmi, instruktorzy, albo ludzie przydzieleni do Centrum Treningowego. Uczniowie przebywali zwykle we wlasnej silowni i Toni nie miala nic przeciwko temu. Tym nowicjuszom, w wiekszosci swiezo upieczonym absolwentom uczelni prawniczych lub ekonomicznych wydawalo sie, ze pozjadali wszystkie rozumy i ze FBI powinna byc wdzieczna, ze zdecydowali zaszczycic ja swa wspaniala obecnoscia. Zajela postawe na wprost z lekkim skretem w prawo. Wiekszosc ciezaru ciala spoczywala na wysunietej stopie, kolano bylo ugiete. Wykonala oburacz blok przypominajacy ruch wycieraczek samochodowych, kontrolujac centrum, lewa i prawa strone, po czym prawym lokciem zadala krotki, mocny cios w glowe wyimaginowanego przeciwnika. Klasnela lewa dlonia w lokiec, symulujac uderzenie, wsunela lewa reke pod prawe ramie, gotowa odparowac kontre przeciwnika, a potem sama zadala serie prawych i lewych prostych. To bylo pierwsze djuru, bardzo prosta sekwencja. Jeden z nowicjuszy, wysoki, muskularny mezczyzna w niebieskich kolarskich szortach ze spandexu i pasujacej do nich koszulce, spojrzal na Toni, zachichotal i powiedzial cos do kolegi. Drugi nowicjusz byl niski, przysadzisty, troche otyly, z krzaczastymi brwiami. Zasmial sie w odpowiedzi. Toni zignorowala ich, wyprowadzila lewy prosty, oparla reke na biodrze i wysunela do przodu lewa stope, zeby powtorzyc wczesniejsza sekwencje w druga strone. Smierc Daya dotknela ja bardziej niz przypuszczala, a i stan ducha Alexa byl dla niej wielkim ciezarem. Przyszla do sali treningowej, zeby choc troche dac ujscie frustracji z powodu niemoznosci pocieszenia Alexa tak, jak by tego chciala. Ale trening nie na wiele sie zdawal, a ona sama nie byla w tej chwili w szczegolnie poblazliwym nastroju. Ukonczyla serie wypadow i ciosow, zawrocila i ruszyla z powrotem, rozpoczynajac sekwencje drugiego djuru. W Bukti bylo osiem krotkich form zwanych djuru, tyle samo wyjsciowych postaw bojowych - sambut - i niezliczone techniki, bazujace na tych kilku prostych rutynach. Spandex i Krzaczaste Brwi obchodzili sie dookola w walce sparingowej. Chociaz wiedziala, ze powinna sie skoncentrowac na wlasnym treningu - jej guru zganilaby ja za nieuwage - katem oka obserwowala obu mezczyzn. Spandex zadawal mnostwo ciosow noga, z polobrotu, najczesciej mierzac w glowe. Krzaczaste Brwi wydal kilka okrzykow kiai, wykorzystywanych w karate do koncentrowania energii, robiac uniki, cofajac sie, albo blokujac ciosy. Doszla do wniosku, ze Spandex walczy w stylu koreanskim, a technika Krzaczastych Brwi pochodzi z Japonii, albo z Okinawy. Obaj wydawali sie dobrzy, ale Spandex byl lepszy. Spandex usmiechnal sie i wyprowadzil nastepny cios stopa z wyskoku i polobrotu. Zywcem jak z kiepskiego filmu akcji, pomyslala. Sama cwiczyla w rownym tempie, probujac udawac, ze ich nie zauwaza. Jednak twarz ja zdradzila - nie byla w stanie zupelnie powsciagnac usmiechu. Spandex to zauwazyl i wcale mu sie to nie spodobalo. Zlozyl uklon Krzaczastym Brwiom, zeby pokazac, ze skonczyl, po czym odwrocil sie do niej. -Cos pania rozbawilo, madam? - Mial silny poludniowy akcent. Alabama, a moze Missisipi. Madam. Coz, nie byl paranoikiem, bo rzeczywiscie smiala sie z niego, jesli nawet usilowala to ukryc. Prawde mowiac, nie starala sie za bardzo. Po prostu musiala sie im przygladac, ogarnieta poczuciem wyzszosci, jak zwykle, kiedy prezentowano ktorys ze wschodnich stylow walki. Kazdy myslal, ze jego system jest lepszy; ona wiedziala, ze jej system nie ma sobie rownych. Toni i tak juz prawie skonczyla. Przerwala. Wiedziala, ze nie wyglada zbyt imponujaco w starym, czarnym dresie, butach do zapasow i w przepasce na glowie. Poza tym, ze swymi stu szescdziesiecioma piecioma centymetrami wzrostu i niespelna szescdziesiecioma kilogramami wagi byla o dobre trzydziesci centymetrow nizsza i prawdopodobnie okolo trzydziestu kilogramow lzejsza od Spandexa. Ale jego ton ja zirytowal. -Nie. Nic zabawnego - powiedziala. -Naprawde? A ja myslalem, ze rozbawila pania moja forma, czy cos takiego. -Nie, to nie bylo zabawne - powiedziala i zaczela sie odwracac. Krzaczaste Brwi uznal, ze nadszedl dobry moment, zeby sie wlaczyc. - Moj przyjaciel ma czarny pas drugiego stopnia - powiedzial. Powiodl reka dookola, jakby nawiazujac do jej stylu. - Zaloze sie, ze moglby pania paru rzeczy nauczyc. -Jestem pewna, ze tak - powiedziala Toni. Jasne, ze tak. Na przyklad, jak nie nalezy sie poruszac. Nie odezwala sie jednak. Idac po recznik pomyslala, ze chyba wezmie prysznic. I tak nie zdola sie skoncentrowac w obecnosci tych dwoch klownow, prezacych muskuly i usilujacych pokazac, jacy to z nich prawdziwi mezczyzni. Miala kilku braci i wiedziala, ze testosteron, kiedy juz zacznie sie wydzielac, jest jak przyplyw podczas pelni ksiezyca, niepowstrzymany. Jeszcze troche i ci dwaj zaczna spluwac pod nogi, poprawiac spodnie w kroku, albo cos w tym rodzaju. Meskosc jest ryzykowna sprawa. Wiedziala, ze nie powinna dotykac meskiej dumy tych dwoch. -A jak sie nazywa to machanie rekami, ktore pani uprawiala? - spytal Spandex. Spojrzal przy tym na Krzaczaste Brwi i obaj usmiechneli sie szeroko. Machanie rekami. Zebys ty wiedzial, chlopcze... Odwrocila sie i stanela naprzeciwko tamtych dwoch. - To sie nazywa djuru - powiedziala. - A styl, to Pukulan Pentjak Silat Bukti Negara-Serak. Spandex wyszczerzyl do niej zeby. - To brzmi jak nazwa jakiejs tajskiej potrawy z sosem orzechowym. Ma w tym pani jakis, hm, stopien? - Nie mamy pasow. Jest sie albo uczniem, albo nauczycielem. Ja jestem uczniem. -Coz, to nawet ladnie wyglada - powiedzial Spandex. - Nawet jesli nigdy o tym nie slyszalem. Przyjemniaczek. Toni usmiechnela sie. Zwykle gotowa byla puszczac mimo uszu mnostwo rzeczy, ktorych wysluchiwala od niesympatycznych mezczyzn, a proby traktowania jej z gory musialy zajmowac jedno z pierwszych miejsc na tej liscie, poniewaz doswiadczala ich tak czesto. Miala dopiero dwadziescia siedem lat - juz to bylo powodem do zlosliwych uwag, byla kobieta - znowu uwagi, Wloszka - zwykle stanowilo to okazje do trzech, czy czterech dowcipow o mafii. Zastanawiala sie, co powoduje, ze czasem mezczyzni zachowuja sie wobec niej w taki sposob. Nie wszyscy i nie zawsze, ale na tyle czesto, ze czasami bylo to meczace. Miala wrazenie, ze czesciej niz czasami. Kiedy indziej, gdyby byla w lepszym nastroju, usmiechnelaby sie, pokrecila glowa i odeszla. Niech chlopcy maja zabawe. Ale w tej chwili daleka byla od uprzejmosci i wyrozumialosci. Miala za soba dluga, parszywa noc, a czekal ja zapewne dlugi i jeszcze bardziej parszywy dzien. Ci dwaj naprawde przyplatali sie nie w pore. I wiecie co? Wcale nie musiala ich tolerowac. -Przykro mi, ze odebral pan tak niestaranne wyksztalcenie. Spandex zmarszczyl brwi. Nie mial watpliwosci, ze zostal obrazony. -Co pani powiedziala? Usmiechnela sie szerzej, najslodziej, jak tylko potrafila. -Ktorej czesci pan nie zrozumial? -Ejze, nie musi sie pani silic na zlosliwosc. -Zgoda, ma pan racje. Wiec ma pan czarny pas, tak? -Dokladnie. -Cos panu powiem. Dlaczego nie podejdzie pan tutaj i nie sprobuje mnie uderzyc? A ja panu pokaze, jak funkcjonuje to moje machanie rekami. Spandex i Krzaczaste Brwi spojrzeli na siebie. Spandex zawahal sie, a ona wiedziala, dlaczego. Znalazl sie w sytuacji, w ktorej nie mogl zostac zwyciezca. Jesli ja uderzy, bedzie wielkim brutalem, ktory uniosl reke na drobna kobiete. Jesli to ona mu przylozy, jego meskosc znajdzie sie w wielkim niebezpieczenstwie.-Lepiej nie, prosze pani. Jestem ekspertem. Nie chcialbym zrobic pani krzywdy. - Tym bym sie akurat nie przejmowala - powiedziala. - Nie sadze, zeby to bylo prawdopodobne. Wiedziala, ze nie postepuje slusznie. Jej guru bylaby w najwyzszym stopniu niezadowolona, widzac, jak drazni tego faceta, ale po prostu nie potrafila w tej chwili inaczej. Arogancja bila od Spandexa jak kleby pary ze swiezo przygotowanego hot-doga w zimowy dzien w Bronx. Wtracil sie Krzaczaste Brwi. -Hej, nie musisz jej uderzyc zbyt mocno - powiedzial do Spandexa. - Zatrzymasz cios w ostatniej chwili. Po prostu pokaz jej pare uderzen. Spandex usmiechnal sie. Oto ma szanse zablysnac. Jakze moglby z niej nie skorzystac. -Prosze bardzo, madam. Podszedl blizej. Kiedy dzielilo go od niej okolo trzech metrow, zatrzymal sie. Uklonil. Przyjal postawe i zaczal sie posuwac naprzod z uniesionymi rekoma, jedna wysoko, druga troche nizej. -Gotowa? Omal nie wybuchla smiechem. Rownie dobrze moglby wyslac telegram. -O, tak. Byl szybki i sprytniejszy, niz na to wygladal. Nie probowal jednego z tych efektownych i glupich uderzen stopa w gorne partie. Zrobil wypad prawa noga i wyprowadzil krotki, mocny prawy prosty, mierzac w jej piers. To byl dobry, wywazony atak, wymierzony tak, zeby nie zrobic jej wiekszej krzywdy, gdyby nie zdolala go odparowac. Druga reke Spandex trzymal na wlasciwej wysokosci, jako oslone. Doskonale. Prawdopodobnie oczekiwal, ze Toni odskoczy do tylu i odparuje cios, ale nie tak reagowalo sie w jej wersji silat, nie w takiej sytuacji. Zastosowala podwojny blok, nie zaciskajac dloni w piesci, zrobila krok w jego strone, ustawila lewa stope, przyjmujac postawe na wprost i zanurkowala pod jego wyciagnieta reka, uderzajac go prawym lokciem w zebra pod pacha. Niezle huknelo, kiedy go trafila. Stanal jak wryty. Byl zupelnie zaskoczony. Jej stopy byly juz w odpowiednim miejscu. Podstawa... Szybko siegnela lewa reka, jakby chciala go objac, chwycila za lewe ramie. Kat... Rownoczesnie uniosla prawa reke, kladac mu dlon na czole. Lokiec miala skierowany w dol. Dzwignia... Zrobiwszy to, naparla do przodu, pociagnela za ramie do tylu i w dol, a jednoczesnie odepchnela mu glowe do tylu. Podstawa, kat, dzwignia. Jesli mialo sie wszystkie trzy czynniki, ta technika nigdy nie zawodzila. Nigdy. Miala wszystkie trzy. Spandex padl jak scieta sekwoja, uderzajac plecami o mate. Mogla go teraz wykonczyc lokciami, kolanami, albo jeszcze inaczej, ale tylko cofnela sie o dwa kroki. Nie chciala go zranic, a jedynie wprawic w zaklopotanie. Cala ta sekwencja, od momentu, kiedy on zadal cios do chwili, kiedy ona odstapila, trwala nie wiecej niz dwie sekundy. Poderwal sie i wbil w nia wzrok. -Dziwka! Coz, koniec z madam. Prawdopodobnie zaplanowal juz sobie nastepny atak, kombinacje ulubionych ciosow noga i reka, zwodow i unikow, po ktorej nastapi ostateczny cios, ktory zwykle mu wychodzil w walkach sparingowych, gdzie chodzilo o punkty. Jesli bedzie stala bezczynnie i pozwoli mu rozpoczac, moze sie zrobic niebezpiecznie. Nie pozwolila. Kiedy wyprowadzil krotki prawy prosty, majacy przygotowac wlasciwy atak, odeszla na bok, blokujac obu rekami, po czym oburacz chwycila go za reke tuz nad lokciem w krokodylim uscisku, obrocila sie na piecie, opadla na jedno kolano, przerzucajac na nie caly ciezar ciala i przeciwnik polecial w powietrze. W niektorych rodzajach walki na piesci pokazuje sie uczniom, jak przytrzymywac troche przeciwnika i jak upadac, ale trening Spandexa najwyrazniej tego nie obejmowal. Zrobil pol obrotu i znow upadl plecami na mate, tym razem tak ciezko, ze zaparlo mu dech. To wszystko bylo naprawde proste, wyprowadzone bezposrednio z pierwszego djuru. Po co sie wysilac bardziej niz to konieczne? Toni poderwala sie na nogi, czekajac i zastanawiajac sie, czy Spandex sprobuje trzeciego ataku. Nie byl na tyle glupi. Tym razem, kiedy sie podniosl, wyciagnal reke w gescie no mas. Lekcja skonczona. Wiedzial, ze zostal pokonany. Toni czula sie calkiem dobrze, chociaz wiedziala, ze nie powinna. Spojrzala w strone wejscia do sali. Alex Michael obserwowal ja, oparty o sciane. Michaels podszedl do miejsca, w ktorym stala Toni. Byl w niezlej formie. Prawie codziennie biegal po piec kilometrow, jezdzil troche na trojkolowcu, a w domu mial Bowflexa do cwiczen silowych, ale minelo sporo czasu, od kiedy w wojsku cwiczyl walke wrecz. Pozniej, kiedy wstapil do Net Force, w ogole sie tym nie zajmowal. Komputerowcy nieczesto mieli do czynienia z takimi sytuacjami w swiecie realnym. Sadzil, ze w wiekszosci wypadkow potrafi sobie poradzic w sytuacji jeden na jednego, ale nie palilby sie do konfrontacji z tym wielkim facetem, ktory podnosil sie wlasnie z maty. A obserwujac Toni, ktora rzucala tamtym biedakiem o ziemie jakby byl manekinem, pomyslal, ze z nia z cala pewnoscia nie chcialby sie mierzyc. Z jej akt wiedzial, jaki to styl walki, ale na tym jego wiedza sie konczyla. Zdumiewajace. -Bardzo interesujace - powiedzial. - Ten styl nazywa sie silat? Gdzie sie go nauczylas? Wytarla twarz recznikiem. -Mialam wtedy trzynascie lat. Mieszkala kolo nas pewna starsza holenderska Indonezyjka. Nazywala sie Susan DeBeers. Byla po szescdziesiatce, na emeryturze i wlasnie zmarl jej maz. Chetnie siadywala na lawce przed domem po drugiej stronie ulicy, palila fajke z morskiej pianki i cieszyla sie wiosennym sloncem. W pewna sobote czterech chuliganow uznalo, ze lawka nalezy do nich. Wstala, chcac odejsc, ale, zdaniem tamtych, zrobila to nie dosc szybko. Jeden z nich probowal ja pospieszyc kopniakiem. Toni zarzucila recznik na ramie. -Tamci mieli po osiemnascie, moze dwadziescia lat, w kieszeniach noze i zaostrzone srubokrety. Czekalam na autobus i wszystko widzialam. Trwalo to moze pietnascie sekund i do dzis nie potrafie powiedziec, co dokladnie z nimi zrobila. Ta stara, tegawa kobieta tlukla czterech opryszkow, rzucala nimi o ziemie jak szmacianymi lalkami, caly czas trzymajac fajke w zebach i nawet sie nie spocila. Poslala wszystkich czterech na ostry dyzur. Wiedzialam, ze musze sie tego nauczyc, chociaz nie mialam pojecia, co to jest. -Prowadzila kursy? -Nie. Kilka dni pozniej - bo tyle trwalo, zanim zdobylam sie na odwage - poszlam na druga strone ulicy i spytalam, czy moglaby mnie uczyc. Po prostu skinela glowa, usmiechnela sie i powiedziala "no pewnie". Trenowalam z nia, dopoki nie przenioslam sie do Waszyngtonu po ukonczeniu colege'u. Zawsze, kiedy jade do domu zobaczyc sie z rodzina, odwiedzam te kobiete i trenujemy razem. -Musi byc juz bardzo stara - powiedzial Michaels. -Skonczyla osiemdziesiat dwa lata, a mimo to nie chcialabym byc w skorze tego, kto wejdzie jej w droge. -Niesamowite. -Ta sztuka walki to cala galaz wiedzy. Podstawa jest dzwignia i kat. Zaklada sie konfrontacje z kilkoma przeciwnikami, z ktorych kazdy jest wiekszy i silniejszy od ciebie. Wszystko zalezy wiec od techniki, a nie od sily miesni, co w moim wypadku jest bardzo korzystne. Kobiety nie osiagaja zwykle mistrzostwa w tej sztuce, ale maz guru DeBeers wiele podrozowal i chcial, zeby potrafila sie w razie potrzeby obronic. - Toni przerwala. - Ale przeciez nie bede cie zanudzac opowiesciami o jakiejs ezoterycznej sztuce walki. - Alez nie, bardzo mnie to interesuje. Jak to sie ma do boksu, czy judo? -Coz, wiekszosc starszych stylow pochodzi z krajow dawno ucywilizowanych. Chinskie kung-fu, koreanskie taekwondo, japonskie jujitsu - te techniki sa doskonalone od setek, a nawet tysiecy lat. Po drodze niektore naprawde brutalne aspekty ustapily miejsca aspektom duchowym. Walka na smierc i zycie nie jest mile widziana w cywilizowanej spolecznosci. Co zreszta wcale nie znaczy, ze adept ktorejs z tych sztuk nie jest niebezpieczny. Dobry zawodnik kung-fu, czy karateka na pewno cie wykonczy, jesli nie bedziesz wiedzial, jak go powstrzymac. -Domyslam sie, ze jest jakies "ale" - powiedzial. Usmiechnela sie. -Silat wyszedl z dzungli zaledwie dwa, moze trzy pokolenia temu. Sa setki stylow, ale wiekszosci z nich nie pokazywano publicznie, zanim w 1949 roku Indonezja osiagnela niepodleglosc. To naprawde pierwotna sztuka, majaca tylko jeden cel - okaleczenie lub zabicie napastnika. Silat nie jest ucywilizowany. O jego morderczej skutecznosci decydowala selekcja naturalna. Jesli ktoras z technik sie nie sprawdzala, ten, ktory sie nia poslugiwal, konczyl jako inwalida albo trup, wiec nie byla przekazywana dalej. - Ciekawe. Znow sie usmiechnela. -To, co tutaj widziales, to Bukti, w sumie bardzo proste. Za to macierzysta sztuka - Serat - to zupelnie co innego. Jest naprawde mordercza i uzywa sie w niej najrozniejszej broni - kijow, nozy, mieczy, trojzebow, nawet broni palnej. -A ja cie mialem za sympatyczna, wloska dziewczyne z Bronxu. Przypomnij mi, zebym ci sie nie narazal. -Hej, Alex. -Tak? -Nie narazaj mi sie. - Rozesmiala sie. - No, dobrze. Co sie stalo? Nie przyszedles tutaj, zeby popatrzec, jak tluke rekrutow, prawda? -Nie, jestem tu sluzbowo. Mamy nowy problem - powiedzial. - Ktos wlasnie rozwalil glowny serwer podsieci w placowce Net Force we Frankfurcie. - Masz na mysli stacje CIA? -Tak. Statut Net Force przewiduje operowanie wylacznie na terenie Stanow. Wyjatkiem moga byc kryzysy miedzynarodowe, ale kazda operacja poza krajem wymaga autoryzacji prezydenta. Oczywiscie, ze mam na mysli stacje CIA. - Skwitowala to usmiechem. - Nauczyles sie tego na pamiec, co? - Co tez pani mowi, dyrektorze Fiorella? Net Force nigdy nie zrobilaby niczego, co byloby sprzeczne z prawem. Usmiechnela sie szerzej. Lubil sprawiac, zeby sie usmiechala. Pomysl ograniczenia dzialania jednostki komputerowej FBI do Stanow Zjednoczonych byl dosc glupi. W Sieci nie bylo granic, siegala wszedzie i choc byla dostepna nieomal z kazdego miejsca, do pewnych systemow latwiej sie bylo zalogowac, bedac w poblizu. CIA byla gotowa od czasu do czasu udzielic gosciny Net Force, w zamian za pewne przyslugi w sprawach, z ktorymi sama nie mogla sie uporac. Oficjalnie CIA nie miala prawa operowac w Stanach Zjednoczonych, ale tak naprawde nikt nie wierzyl, ze jest to przestrzegane. - Zaczekaj chwile. Umyje sie i przyjrzymy sie temu - powiedziala. Rozdzial 4 Sroda, 8 wrzesnia, godzina 16.00 Sarajewo, Bosnia Rakietowy pocisk przeciwpancerny trafil w budynek za plecami ludzi z grupy uderzeniowej Net Force, dowodzonej przez pulkownika Johna Howarda, nie wiecej niz piec metrow nad ich glowami. Pocisk eksplodowal w momencie uderzenia, wyrywajac potezna dziure w osiemdziesiecioletniej budowli. Grad cegiel i odlamkow szkla posypal sie na kilku zolnierzy, skulonych za sfatygowanym metalowym pojemnikiem na smieci. Bylo to calkiem solidne gradobicie, ale akurat tym pulkownik Howard najmniej sie przejmowal. Musieli zdjac tego sukinsyna z wyrzutnia rakiet, i to szybko! -Reeves i Johnson, na lewa flanke! - rozkazal Howard. Nie musial krzyczec - wszyscy mieli wybudowane w helmu taktyczne zestawy lacznosciowe LOSIR, sluchawki i mikrofony; nawet gdyby mowil szeptem, slyszeliby go glosno i wyraznie. LOSIR (line-of-sight infrared tactical com unit) dzialal w pasmie podczerwieni, na male odleglosci i funkcjonowal wlasciwie tylko w sytuacji, kiedy faktycznie widzialo sie osobe, do ktorej chcialo sie cos powiedziec. Z drugiej strony, nie mogl ich podsluchac wrog wyposazony w skaner, chyba ze tez znalazl sie w zasiegu wzroku i wlasnie dlatego uzywali tych urzadzen. -Odom i Vasquez, oslaniac ogniem! Chan i Brown, na prawo! Na moj rozkaz... trzy... dwa... jeden - teraz! Odom i Vasquez otworzyli ogien ze swych szturmowych pistoletow maszynowych HK, siekac seriami pociskow kalibru 9mm, ktorych miescilo sie po sto w bebnowych magazynkach. Odglos tej szybkostrzelnej broni przypominal darcie plotna. Reeves i Johnson rzucili sie w lewo, skuleni przebiegli przez ulice i schronili sie za wielka ciezarowka. Pojazd byl od dawna unieruchomiony, mial spalone opony, a na pokrytych graffiti metalowych scianach kabiny i naczepy widac bylo stare dziury po pociskach, sczerniale od sadzy. Chan i Brown skoczyli w prawo i strzelali, biegnac zygzakiem przez strefe zagrozenia. Zmodyfikowane kombinezony SIPE, ktore mieli na sobie czlonkowie grupy uderzeniowej, powinny powstrzymac kazdy pocisk z broni, jaka mogl dysponowac miejscowy przeciwnik. Kamizelki i spodenki byly z superwytrzymalej plecionki, wykonanej z klonowanych wlokien jedwabnych, z zachodzacymi na siebie wkladkami ceramicznymi, od ktorych odbijaly sie pociski karabinowe i pistoletowe, pod warunkiem, ze nie strzelano amunicja przeciwpancerna. Helmy i buty byly z kevlaru, z wkladkami tytanowymi. Skomputeryzowany sprzet lacznosciowy, ktory kazdy niosl w niewielkim plecaku, byl odporny na wstrzasy i zabezpieczony podwojnymi plytkami ceramicznymi. Mikroprocesor szyfrowal lacznosc radiowa i satelitarna, sterowal wyswietlaczem refleksyjnym wspolpracujacym z czujnikami ruchu, kamera dzialajaca w pasmie podczerwieni i ultrafioletu, pokazywal mapy terenu oraz obslugiwal wbudowane w oslony helmow filtry polaryzacyjne, zapobiegajace oslepieniu w razie ostrego blysku. Kombinezony Net Force nie byly tak ciezkie, jak standardowe kombinezony sil zbrojnych, poniewaz nie wyposazono ich w destylatory, SCBA ani w biojecty. Nie potrzebowali tych wszystkich gadzetow, bez ktorych nie mogly sie obejsc sily ladowe, ale i tak kazdy kombinezon wazyl prawie dziesiec kilo. Howard poderwal sie, wysunal lufe swego Thompsona nad pojemnik na smieci i strzelil kilkoma krotkimi seriami, po trzy pociski w kazdej, mierzac w wykop, w ktorym ukrywal sie facet z reczna wyrzutnia pociskow rakietowych. Jego Thompson - slynny pistolet maszynowy, znany jako tommy gun - byl prymitywnym antykiem, wyprodukowanym w 1928 roku. Jego pierwszym wlascicielem byl pewien szeryf z Indiany w czasach Prohibicji. Pradziadek Howarda jako czarny oficjalnie nie mial prawa sluzyc w silach policyjnych, ale bialy szeryf, dla ktorego pracowal, potrafil ocenic czlowieka bez wzgledu na kolor skory, wiec nieoficjalny Murzyn przez dwadziescia lat dobrze zarabial, egzekwujac poszanowanie prawa, nawet jesli bylo to nieformalne. Kiedy szeryf umarl, pozostawil Thompsona pradziadkowi Howardowi. W tamtych czasach bron te nazywano "chicagowska maszyna do pisania". Nie czas teraz na wspomnienia, John! Schyl sie! Facet z reczna wyrzutnia tez nie wychylal glowy, ale ktos na klatce schodowej odpowiedzial ogniem. Pociski zadudnily o metalowy pojemnik na smieci. Gruba, stalowa blacha, z ktorej byl zrobiony, stanowila wystarczajaca ochrone. Howard byl za to wdzieczny, bez wzgledu na zalety kombinezonu. -Wykurze go z tej dziury! - rozlegl sie w sluchawkach Howarda glos Reevesa wsrod huku strzelaniny. Wybuchl granat, wrzucony przez Reevesa na klatke schodowa. Odlamki sieknely po pojemniku na smieci, rozszedl sie swad materialu wybuchowego, dym i kurz. Minely dwie sekundy. Wszelka strzelanina ustala. -Czysto! - zawolal Johnson. Pulkownik Howard wstal. Zobaczyl, ze Johnson sie do niego usmiecha i daje znak uniesionym kciukiem. Howard tez sie usmiechnal. Jego ludzie - pieciu mezczyzn i kobieta - stali z bronia w pogotowiu, rozgladajac sie po ulicy i pobliskich budynkach na wypadek dalszych klopotow. Gdyby ktos z miejscowych wstal w tej chwili i pomachal tym sympatycznym Amerykanom, postapilby nad wyraz glupio. Howard dotknal panelu kontrolnego na helmie, wlaczyl wyswietlacz refleksyjny i odczytal czas. Zwykle, kiedy zaczynalo sie robic goraco, wylaczal wyswietlacz, nie chcac strzelac do fantomow, generowanych przez komputer. W zasadzie po odpowiedniej praktyce powinno sie takie rzeczy ignorowac, ale kiedy dookola zaczynaly swistac prawdziwe pociski, zaskakujaco wielu dobrze wyszkolonych zolnierzy otwieralo ogien do ikon na wyswietlaczu refleksyjnym. -Dobra robota, ale musimy ruszac dalej. Mamy szesc minut, zeby dotrzec do miejsca zbiorki. Ludzie z grupy uderzeniowej zaczeli wychodzic... Nagle wszystko zbladlo - sylwetki ludzkie, ulica, budynki. Stawaly sie przezroczyste, zeby po chwili calkiem zniknac. -Pilna rozmowa, John - rozlegl sie beznamietny glos. Howard zamrugal, uniosl swoj wizor VR* [* Virtual reality - rzeczywistosc wirtualna [przyp. tlum.] i westchnal. Byl w swoim biurze w siedzibie Net Force, a walka w Sarajewie byla symulacja komputerowa. Nie czas na zabawy, kiedy zglaszaja pilna rozmowe. - Polacz - polecil swemu komputerowi. Nad biurkiem Howarda pojawil sie holograficzny obraz glowy i ramion cywilnego dowodcy Net Force, Alexandra Michaelsa. Hovard skinal glowa w strone hologramu. - Dyrektorze Michaels. -Pulkowniku. Mamy sytuacje, ktora powinna pana zainteresowac. -Eksplozja w Niemczech? - powiedzial Howard. -Tak. -Moi ludzie juz o tym wiedza. Mowimy teraz o interwencji? - Howard nie zdolal ukryc zainteresowania w glosie. -We Frankfurcie? Nie - odpowiedzial Michaels. - Na to juz za pozno. Ale postawilem w stan pogotowia nasze posterunki nasluchowe i podsieci, zwlaszcza w teatrze europejskim. Lepiej niech pan dopilnuje, zeby grupy uderzeniowe byly gotowe. - Moje grupy uderzeniowe sa zawsze gotowe, dyrektorze. - Howard nic nie mogl poradzic na oschly ton, z jakim to powiedzial. Musial dopiero przywyknac, ze rozkazy wydaje mu cywil, czlowiek, ktorego ojciec byl wprawdzie podoficerem sil ladowych, ale ktory osobiscie nigdy nie sluzyl w wojsku. Coz, prezydent Stanow Zjednoczonych byl dowodca naczelnym sil zbrojnych i tez nigdy nie sluzyl w wojsku. Ale byl przynajmniej na tyle sprytny, zeby pozwolic generalom na robienie tego, co do nich nalezalo. Steve Day byl z Marynarki, co juz bylo dopustem. Na temat Alexandra Michaelsa. Howard niewyrobil sobie jeszcze ostatecznej opinii. -Nigdy nie myslalem, ze jest inaczej, pulkowniku. -Przepraszam, dyrektorze. Mamy drugi stopien gotowosci. Dziesiec najlepszych grup uderzeniowych moze sie znalezc w powietrzu w ciagu godziny - pol godziny, jesli przejdziemy na pierwszy stopien. -Mam nadzieje, ze nie bedzie to potrzebne. -Tak jest, sir - powiedzial krotko Howard. Osobiscie mial nadzieje, ze jednak bedzie to potrzebne. Im wczesniej jego ludzie beda mieli okazje pokazania, co naprawde potrafia, tym wieksze bedzie jego szczescie. Jesli chce sie byc wojownikiem, to potrzebuje sie od czasu do czasu jakiejs wojny - albo juz chocby tylko jakiejs akcji policyjnej. - Bede pana informowal - powiedzial Michaels. - Rozlaczam sie. Ale Howard wcale nie zamierzal czekac, az zostanie o czyms poinformowany. Mial wlasnych komputerowcow, ktorzy juz grzebali w Sieci. Jesli ludzie Michaelsa trafia na cos pierwsi, to i tak nie wyprzedza go za bardzo. Pomyslal, ze powinien z nimi porozmawiac jeszcze raz, dopilnowac, zeby niczego nie przepuscili. Polecil komputerowi zestawic polaczenie. Pracujac online, Plechanow wciaz uzywal starego helmu i rekawic, chociaz nowsze systemy nie potrzebowaly juz ani jednego, ani drugiego. Wspolczesna wizualizacja holograficzna wypelniala cale pole widzenia obserwatora dzieki prostemu wizorowi - opasce na oczy, nie szerszej niz olowek - podczas gdy program czytnika, umieszczonego za kamera holograficzna komputera potrafil odczytywac polecenia wydawane palcami w jezyku znakow i przekladac je rownie dokladnie, jak najlepsze rekawice. Jednak Plechanow lubil rekawice, byl do nich przyzwyczajony. Bylo z nimi tak samo, jak z ukladem klawiatury. Wiekszosc uzytkownikow korzystala teraz z ukladu Dvoraka, ale on pozostal przy starym, dobrym Qwerty. Nie obchodzilo go, co mowia inni. Czterdziestu pieciu lat praktyki, zapisanej w miesniach, nie moglo tak po prostu ustapic miejsca czemus innemu tylko dlatego, ze nowa metoda byla bardziej wydajna. Machnieciem reki ozywil World Wide Web. -Szlak na Polwyspie Olimpijskim - powiedzial. Sprzet VR stworzyl obraz puszczy w strefie umiarkowanej, z waska sciezka, przy ktorej rosly wysokie jodly, geste paprocie i rozne grzyby, takze muchomory. Bylo wczesne lipcowe popoludnie. Promienie slonca przebijaly sie ukosnie przez gesta pokrywe igiel i zielonych lisci olch, malujac las w pasma swiatla i cienia. Bzykaly owady, cwierkaly ptaki, w cieniu drzew bylo przyjemnie cieplo. Plechanow byl ubrany odpowiednio do wedrowki lesnym szlakiem: koszula i szorty khaki, polipropylenowe podkolanowki, buty na bieznikowanych podeszwach. Na glowe wlozyl irlandzki kapelusz przeciwdeszczowy. W reku mial gruba laske wedrowca, tak dluga, ze siegala mu do czubka glowy, a w malym plecaku niosl peleryne, bidon z woda, plastikowa torbe z suszona zywnoscia, kompas, latarke, zapalki, apteczke, szwajcarski scyzoryk i, na wszelki wypadek, telefon komorkowy polaczony z odbiornikiem GPS. Choc zamierzal trzymac sie szlaku, zawsze lepiej bylo sie przygotowac na nieprzewidziane okolicznosci. W plecaku byla tez zapieczetowana paczka, ktora mial dostarczyc. Szedl wzdluz strumienia, wsluchujac sie w zimna, przejrzysta wode, przetaczajaca sie po wygladzonych kamieniach. Czasem, w miejscach, gdzie nurt byl spokojniejszy, widzial male rybki. Rozkoszowal sie zywiczna wonia jodel, wymoszczona mchem ziemia pod podeszwami butow i pustka. Na szlaku oprocz niego nie bylo nikogo. Szedl jakis czas szybkim krokiem, po czym zatrzymal sie i napil lyk wody. Postanowil chwile odpoczac. Spojrzal na zegarek. Byl to analogowy, mechaniczny chronometr, taki sam jak ten, ktorym poslugiwal sie od ponad pietnastu lat. Tradycyjny rosyjski zegarek kieszonkowy Molnia, wielki, ciezki, w stalowej kopercie, z mechanizmem na osiemnastu kamieniach. Ten model mial sierp i mlot oraz gwiazde na spodzie i wizerunek Kremla na wewnetrznej stronie wieczka. Byl to okolicznosciowy zegarek, wyprodukowany dla uczczenia rosyjskich zwyciestw w wojnie 1941-1945. Po rozpadzie Zwiazku Radzieckiego, zbiedniala Rosja wyprzedawala wszystko, co nie bylo przybite gwozdziami kazdemu, kto mial pieniadze i takie zegarki szly po smiesznie niskich cenach. Gdyby komus udalo sie znalezc na Zachodzie analogowy zegarek tej klasy - co zreszta bylo malo prawdopodobne - na pewno kosztowalby co najmniej dziesiec razy wiecej, niz Plechanow zaplacil za swoj. Nacisnal i wieczko odskoczylo. Spojrzal na rzymskie cyfry. Dochodzila pora umowionego spotkania przy wielkiej skale na wybrzezu. Zamknal wieczko. Musial sie pospieszyc. Przy skale - wielkim, zwietrzalym glazie w miejscu, gdzie ciesnina Juana de Fuca laczyla sie z Pacyfikiem kolo Przyladka Parszywej Pogody - Plechanow mial przekazac paczke kurierowi. Kurier mial dostarczyc paczke kutrem rybackim - przynajmniej w tym scenariuszu - pewnemu grubemu facetowi, ktory mial dostep do pewnych systemow. Ten gruby facet, w zamian za zawartosc paczki - w tym wypadku binarne "klejnoty", ktore mogl zamienic na gotowke - mial uruchomic mala serie elektronicznych "sniezek". Kiedy dotra do miejsc przeznaczenia, niektore z nich pozostana kulkami zbitego sniegu, ale niektore stana sie prawdziwymi lawinami. W zaleznosci od potrzeb. Przez sciezke przebieglo przed Plechanowem jakies zwierzatko. Krolik, albo moze szop? W paprociach zaszelescilo, kiedy zwierzak sie przez nie przemykal. Usmiechnal sie. To byla jedna z jego ulubionych tras. Uwielbial to oderwanie od rzeczywistosci. Wedrowka lesnym szlakiem byla tak odlegla od komputerow i Sieci, jak Ksiezyc od Ziemi. Bylo w tym sporo ironii. Naturalna koleja rzeczy te rozwazania skierowaly jego mysli na technike i cele, do jakich ja ostatnio wykorzystywal. W wiekszosci rozgrywalo sie to w rzeczywistosci wirtualnej, albo w podsieciach. Oczywiscie, nie wszystko. Czasem swiat realny wymagal realnych dzialan. Fizyczne zniszczenie posterunku CIA/Net Force w Niemczech bylo jedna z takich akcji, brutalna, ale niezbedna. Zbyt wiele elektronicznych manipulacji, nawet dokonywanych przez programistow dorownujacych najlepszym hackerom z Net Force, z pewnoscia wywolaloby alarm. Z drugiej strony, zamachu bombowego mogl dokonac ktorykolwiek ze zwariowanych ekstremistow. Metody dzialania musialy byc zroznicowane. Ataki programowe i wirusowe, ktore mial wkrotce przypuscic na systemy w kilku krajach Wspolnoty Niepodleglych Panstw, w republikach baltyckich, a nawet na jeden, czy dwa systemy koreanskie i japonskie, ot tak, zeby ludzie zachodzili w glowe, o co tu chodzi - o, to bylo przedsiewziecie zupelnie innej natury. Juz wkrotce setki programistow i administratorow systemow beda klac w zywy kamien i pocic sie obficie, widzac, z jakim chaosem przychodzi im sie uporac. Kiedy nadejdzie chaos, jego, Plechanowa, talenty beda sie cieszyc ogromnym wzieciem. A kto lepiej poradzi sobie z naprawami, niz czlowiek, ktory dokladnie wie, co i jak zostalo zepsute? Szlak zboczyl w lewo, potem w prawo. Las sie skonczyl, ustepujac miejsca piaszczystym terenom, z rzadka porosnietym kepami trawy i mizernymi, plozacymi sie krzewami. Fale rozbijaly sie o skalisty brzeg, odlegly zaledwie o kilometr. Spostrzegl kuter rybacki, zakotwiczony dalej na morzu i motorowa szalupe, plynaca do brzegu. Tamten przybywa na spotkanie, zabierze paczke, a potem zrobi, co do niego nalezy. Niebo zaciagnelo sie szarymi chmurami, zaczela sie podnosic mgla, robilo sie coraz zimniej. Odpowiednia pogoda do tego scenariusza. Oto potega rzeczywistosci wirtualnej. Ale zdolnosc kreowania takich wizji byla tylko niewielka czescia jego rozleglych talentow. Rozesmial sie w glos. Dobrze bylo miec taka wladze. A bedzie jeszcze lepiej, i to juz bardzo niedlugo. Wtorek, 14 wrzesnia, godzina 11.15 Nowy Jork Ray Genaloni delikatnie odlozyl sluchawke. -Prosze mi wybaczyc, ale czy ta linia nie powinna byc bezpieczna? Nie podniosl glosu. Rownie dobrze moglby pytac o pogode. Wskazal mrugajaca czerwona diode malego elektronicznego wykrywacza podsluchu, podlaczonego do aparatu telefonicznego. -To mi nie wyglada na szczegolnie bezpieczne. Luigi Sampson, jego czlowiek do zadan specjalnych, a zarazem odpowiedzialny za sprawy bezpieczenstwa wiceprezes Genaloni Industries - mniej wiecej legalnej czesci calego biznesu - wzruszyl ramionami. -To robota FBI. Maja urzadzenia, ktorych my nie mozemy kupic. Genaloni zacisnal zeby. W myslach zaczal powoli liczyc. Jeden... dwa... trzy... Przez prawie cale czterdziestoletnie zycie pracowal nad powsciaganiem swego gniewu i teraz wychodzilo mu to troche lepiej niz kiedys. ...cztery... piec... szesc... Dwadziescia lat temu, kiedy "Maly Frankie" Dobbs w podobny sposob skwitowal wzruszeniem ramion cos, co wkurzalo Raya, zdzielil Malego Frankie w leb kijem baseballowym. Zabil durnia, zachlapal sobie krwia garnitur za dziewiecset dolarow i jeszcze musial blagac ojca o przebaczenie, poniewaz Maly Frankie troche juz znaczyl, a w dodatku byl synem jednego ze starych przyjaciol. ...siedem... osiem... dziewiec... dziesiec... - W porzadku - powiedzial Ray. Byl juz bardziej opanowany, chociaz gniew wciaz skrecal mu wnetrznosci. Ale to nic, wazne, ze potrafil tego nie okazywac. Pokonal dluga droge od czasu zajscia z Malym Frankie. Nie zamierzal dac sie poniesc i zaczac robic glupstwa. Nie teraz. Ukonczyl ekonomie na Harvardzie i kierowal duza firma, nie mowiac juz o tym, ze byl glowa Rodziny. Spokojnie, dowiedz sie, o co chodzi. Spojrzal na Sampsona, ktory siedzial na kanapie po drugiej stronie biurka. -W porzadku, Lou. Kto za tym stoi? - machnal reka w strone telefonu. -Wszystko wskazuje na Net Force FBI - powiedzial Sampson. Genaloni poprawil windsorski wezel jedwabnego krawata za dwiescie dolarow. Spokojnie. Zawsze jest jakies wyjscie. Spokojnie. -Net Force? -Komputerowcy. My sie w to specjalnie nie angazujemy. - Sampson pokrecil glowa. - W zeszlym tygodniu ktos rozwalil ich szefa w Waszyngtonie. Podejrzewaja, ze to my. -Zrobilismy to i ktos zapomnial mi o tym powiedziec? -To nie my, szefie. -Wiec dlaczego, na Boga, podejrzewaja wlasnie nas? - Komus zalezy, zeby nam to przyczepic. Ktokolwiek zalatwil tamtego faceta z FBI, dzialal w ten sam sposob, jak nasi ludzie od mokrej roboty. - Ale dlaczego mialoby komus zalezec, zeby ci z FBI mysleli, ze to my zabilismy jednego z nich? Genaloni rozparl sie wygodnie w fotelu do masazu. Fotel, choc wygladal na antyk, byl w rzeczywistosci skomplikowanym urzadzeniem za cztery tysiace dolarow, pelnym silownikow i najnowszej elektroniki, starannie ukrytej pod obiciem z brazowej skory. Krzeslo zaszumialo, czujniki zmierzyly i zwazyly, po czym dopasowaly sprezyny i poduszki tak, aby prawidlowo wspierac siedzacego. W wieku czternastu lat Genaloni doznal urazu plecow, popisujac sie skokiem z wysokiego na 20 metrow nabrzeza do Rzeki Wschodniej. Byla to podwojna glupota - po pierwsze, ze wzgledu na wysokosc; po drugie, z powodu zanieczyszczenia wody. Bol byl taki, ze Genaloni omal nie utonal. Mial tez szczescie, ze nie zlapal zoltaczki, nalykawszy sie cieczy z tego scieku. Od tamtego czasu plecy regularnie dawaly mu sie we znaki. -Nie wiem, Ray. Nasi ludzie sie rozgladaja, ale na razie na nic nie natrafili. - W porzadku, szukajcie dalej. Ustal, kto probuje przysporzyc nam zmartwien. Daj mi znac, kiedy tylko czegos sie dowiesz. A poniewaz nie moge ufac moim wlasnym telefonom, przekaz wiadomosc. Selk ma byc w pogotowiu. -Mozemy to zalatwic wlasnymi silami, Ray - zaoponowal Sampson. - Mam odpowiednich ludzi. -Zrob mi te przyjemnosc, Lou. Wiesz, jak to jest: jestem szefem i tak dalej. Sampson skinal glowa. -W porzadku. Kiedy Sampson wyszedl, Ray dotknal przelacznika i fotel zaczal masowac jego obolale plecy. Nie potrzebowal tego rodzaju problemow. Legalne przedsiewziecia przynosily teraz wiecej pieniedzy niz szara strefa. Szykowalo sie wlasnie przejecie kilku firm i pare fuzji. Nie chcial, zeby w takiej chwili agenci FBI zagladali mu przez ramie. Ktokolwiek byl za to odpowiedzialny, popelnil blad, wielki blad. Jeszcze jedno pokolenie i rodzina Genaloniego bedzie szacowna, rownie powazana, jak kazda inna rodzina, ktorej majatek siegal korzeniami bandyckich przodkow gdzies w glebi dziejow. Jego wnuki beda sie spotykac z Kennedymi, Rockefellerami, Mitsibishimi jak rowni z rownymi, bez cienia skandalu, czy podejrzen. Cel uswiecal srodki. Zdobycie powazania bylo tego warte, nawet jesli trzeba bylo zabic paru ludzi, przeszkadzajacych w osiagnieciu celu. Rozdzial 5 Wtorek, 14 wrzesnia, godzina 8.15 San Francisco Michail Ruzjo stal na rogu ulicy w Chinatown, patrzac na sklepowa wystawe z zywymi kaczkami w kojcu. Te kaczki byly rownie ciekawe, jak wszystko, co zdolal zobaczyc w tym miescie. Przejechal sie slynnym tramwajem, ktory, jego zdaniem, byl bardzo przereklamowany. Obejrzal sobie z daleka Coit Tower. Poszedl do Fisherman's Wharf na smazone krewetki. Odwiedzil slynny bar, gdzie tanczyly nago kobiety ze szczegolnym upodobaniem do wypelniania sobie piersi substancja, sluzaca normalnie do uszczelniania armatury lazienkowej. Widzial tez wiele homoseksualnych par, spacerujacych ulicami, trzymajacych sie za rece i robiacych inne rzeczy, za ktore w jego kraju trafialo sie do aresztu. A teraz ogladal przeznaczone na czyjs obiad kaczki, spacerujace sobie w te i z powrotem po wystawie chinskiego sklepu spozywczego. Coz to za zycie pelne wrazen. Usmiechnal sie do siebie. Nie byl prostaczkiem ze wsi, ktory po raz pierwszy znalazl sie w wielkim miescie. Byl czlowiekiem swiatowym. Byl juz w Moskwie, Paryzu, Rzymie, Tel Awiwie, Nowym Jorku, Waszyngtonie. Ale w zadnym z tych miast nie czul sie dobrze. Ponad wszystko pragnal znalezc sie w swym niewielkim gospodarstwie na przedmiesciach Groznego. Wstawac o swicie, wychodzic w mrozny, zimowy poranek, rabac drewno do pieca, pracowac rekami, jak prawdziwy mezczyzna. Karmic kozy, kurczaki i gesi, doic krowe, ogrzewac rece nad paleniskiem, kiedy Anna smazyla mu jajecznice na pachnacym gesim smalcu... Odwrocil sie od kaczek, ktore nie wiedzialy, jaki los je czeka. Anna odeszla piec lat temu. Zabral ja rak, tak szybko zgasil w niej zycie. Przynajmniej nie konala w bolach. Mial wystarczajace znajomosci, zeby zdobyc leki, ktore ja przed tym ustrzegly. Ale z choroby nie mozna jej bylo wyleczyc, nawet majac do dyspozycji najlepszych lekarzy w calym kraju. To Plechanow sprowadzil lekarzy. Ruzjo bedzie mu wdzieczny po wsze czasy za te pomoc w ostatnich dniach zycia Anny. Pragnal niemozliwego. Gospodarstwo wciaz istnialo, pracowal na nim jego brat, ale nie bylo Anny, wiec cala reszta nie miala juz dla niego zadnego znaczenia. Zadnego. Ruszyl ulica, ledwie katem oka wypatrujac ewentualnego zagrozenia ze strony mijajacych go Chinczykow i turystow. Po drodze ogladal wystawy sklepowe. Tu handlowano importowanymi wyrobami z mosiadzu, tam byl sklep z aparatura stereo i komputerami, po drugiej stronie sklep z obuwiem. Swiat skonczyl sie dla niego wraz ze smiercia Anny. Po jakims czasie, ktory pozostal mu w pamieci tylko jako mgliste, ponure wspomnienie, Plechanow uprzytomnil mu, jak bardzo byl kiedys oddany sprawom swego kraju. I pokazal mu, jak moze pomoc krajowi, robiac to, co potrafil najlepiej: mokryje diela - mokra robote. Przed choroba Anny Ruzjo odsunal sie od tego, przeszedl w stan spoczynku, ale potem? Jakie to mialo znaczenie? Kazde miejsce bylo rownie dobre, jak inne. Jesli Plechanowowi na czyms zalezalo, dla Ruzjo bylo to wystarczajacym powodem, zeby to zrobic. Nie, nie mogl wrocic do dawnego zycia. Juz nigdy. Przy pasku zabrzeczal mu telefon komorkowy, w ktory wyposazyl go Plechanow. Ruzjo rozejrzal sie dookola, wyostrzajac zmysly w poszukiwaniu kogos, kto zwracalby na niego uwage. Nie zauwazyl nikogo podejrzanego. Nie bylo zreszta powodu, zeby ktos go sledzil w tym miescie, zeby w ogole zdawal sobie sprawe z jego istnienia, ale w tym biznesie nikt nie pozyl dlugo, jesli zapominal o ostroznosci i czujnosci. Plechanow nie zyczyl sobie, zeby Ruzjo zginal, wiec Ruzjo robil to, co niezbedne, zeby nie zginac. Odpial telefon od paska. Tylko trzech ludzi znalo ten numer: Plechanow, Amerykanin Winters i Grigorij Zmieja. -Tak? -Jest nastepna robota - powiedzial Plechanow. Ruzjo skinal glowa, chociaz nie bylo lacznosci wizualnej. -Rozumiem - powiedzial. -Skontaktuje sie z toba pozniej, zeby ci podac szczegoly. -Jestem gotow. Plechanow przerwal polaczenie. Ruzjo przypial telefon z powrotem do paska, ktory przy okazji troche poprawil. Byl przyzwyczajony do ciezaru broni na biodrze, a nawet najmniejszy pistolet wazyl wiecej niz ten maly telefon, ale w tej chwili nie mial przy sobie broni. To nie byla Czeczenia, czy Rosja, gdzie mial oficjalny status. Tutaj zwykle nie nosilo sie broni, chyba ze bylo sie policjantem, albo jakims agentem rzadowym, zwlaszcza w tym miescie. Bron byla tu zabroniona. Mieli tu gdzies w parku pomnik, wykonany z metalu, ktory uzyskano, przetapiajac bron. Poza tym, Ruzjo nie nalezal do tych, ktorzy czuja sie nadzy bez pistoletu za paskiem. Znal kilkanascie sposobow zadania smierci golymi rekoma, kijem, czy innymi przedmiotami, jakie akurat byly pod reka. Przeszedl solidny trening w tych sprawach. Tak, skombinuje bron, kiedy bedzie jej potrzebowal, ale dopoki nie pracuje, nie ma takiej potrzeby. W krainie owiec nawet bezzebny wilk jest krolem. Nastepna robota. Doskonale. Byl gotow. Zawsze byl gotow. Odezwal sie sygnal bezpiecznej linii. Mora Sullivan usmiechnela sie, uaktywniajac telefon machnieciem reki. Aparat byl bezprzewodowy, ekranowany, a sygnal wchodzacy i wychodzacy - kodowany i przekierowywany kilkanascie razy. Kazda nowa rozmowa przechodzila innymi laczami, wedrujac losowo przez Siec, satelity telekomunikacyjne i z powrotem, tak, ze przesledzenie lacznosci do miejsca, w ktorym sie znajdowala bylo wykluczone. A wychodzacy sygnal glosowy byl zaszyfrowany - bez dekodera przetworzenie cyfrowej transmisji na glos bylo niemozliwe. Wysokosc i barwa jej glosu oraz szybkosc mowienia byly elektronicznie zmodyfikowane przez komputer tak, ze dla rozmowcy na drugim koncu linii brzmiala jak mezczyzna, mowiacy glebokim glosem amerykanskiego spikera telewizyjnego ze Srodkowego Zachodu. Sadzac po glosie, byla pewnym siebie mezczyzna w srednim wieku, ktory kiedys palil moze, albo pil troche za duzo. Modyfikator glosu byl na tyle dobry, ze w dzwiekach, ktore wytwarzal nie bylo sladu elektronicznych manipulacji. Nawet najbardziej nowoczesny analizator nie skojarzylby tego z jej naturalnym glosem. Nie istnialo zreszta prawdopodobienstwo, ze ktos kiedys bedzie tego probowal. -Tak? -Wiesz, kto mowi? To byl Luigi Sampson, facet od Genaloniego. -Wiem - odparla. -Moglbys wykonac dla nas pewna usluge w niedalekiej przyszlosci? -Jestem do dyspozycji. -Dobrze. Badz w pogotowiu przez nastepny tydzien, czy cos kolo tego. Zaplacimy normalna zaliczke na poczet naleznosci za usluge. Selk usmiechnela sie. Zaliczka w okresie gotowosci wynosila dwadziescia piec tysiecy dolarow dziennie, bez wzgledu na to, czy dostawala zadanie, czy nie. Sto siedemdziesiat piec tysiecy tylko za dyspozycyjnosc przez tydzien, to calkiem niezla sumka. Jej naleznosc za sama robote zalezala od stopnia skomplikowania i grozacego niebezpieczenstwa; zaczynala od dwustu piecdziesieciu tysiecy dolarow. Jesli klient sie decydowal, odliczala zaliczke od oplaty koncowej. Nie byla chciwa. A Genaloni nalezal do jej najlepszych klientow, przyniosl jej w zeszlym roku dwa miliony dolarow. Jeszcze szesc - osiem miesiecy i bedzie sie mogla wycofac, wyjsc z gry. Odlozyla prawie dosyc, zeby uczynic to juz teraz, zblizajac sie do dziesieciu milionow, co zawsze bylo jej celem. Dysponujac taka suma, mogla wydawac milion rocznie z samych odsetek, nie naruszajac podstawowego kapitalu. I o to wlasnie chodzilo - bedzie bogata przed ukonczeniem trzydziestki, bedzie mogla sie udac dokad zechce i robic, co jej sie spodoba. Nikt nie bedzie mial pojecia, kim byla w poprzednim wcieleniu; nikomu nie przyjdzie na mysl, ze ta drobna, rudowlosa Irlandka, corka bojownika IRA, ktory zginal bez grosza przy duszy, to Selk - najlepiej platny niezalezny zabojca na swiecie. Oprocz obecnej tozsamosci, dysponowala juz papierowa i elektroniczna dokumentacja swego nowego wcielenia, tak ze nie miala najmniejszych powodow do obaw, gdyby kiedykolwiek sprawdzano jej pochodzenie i zrodlo majatku. Umiejetnosc obchodzenia sie z bronia palna, nozem i materialami wybuchowymi, czego kiedys uczyl ja ojciec, z pewnoscia sie przydala. Prawdopodobnie bardzo by sie mu nie podobali pewni ludzie, dla ktorych pracowala po jego smierci, ale coz, sprawa, o ktora walczyl nie byla jej sprawa. Kiedy Brytyjczycy zdecydowali sie pozostawic Irlandie sam na sam z jej troskami, caly ten brudny konflikt przestal miec jakikolwiek sens, nawet jesli wczorajsi bojownicy nie chcieli tego uznac. Cos, co tak dlugo determinowalo ich cale zycie nie moglo po prostu przestac istniec, nawet jesli stracilo racje bytu. Jej matka, niech Pan ma ja w swojej opiece, byla uparta Szkotka, ktora nauczyla swoje dzieci, wszystkie siedmioro, wartosci pieniadza. Sullivan znow sie usmiechnela. To wlasnie matka zainspirowala ja do wybrania sobie takiego nom de morte. Historie z dawnych czasow, ktore opowiadala dzieciom do pozna w nocy, kiedy akurat nawalal telewizor, a w radiu niczego nie dawalo sie zlapac, byly pelne odmiencow, klatw i magii. Selkowie byli foczym ludem, dawno, dawno temu. Potrafili sie zmieniac z ludzi w foki i odwrotnie. Zawsze ja to pociagalo - jawic sie w jakiejs postaci, bedac w rzeczywistosci kims zupelnie innym. Nikt nie wiedzial, kim byla. Nigdy nie spotkala sie z zadnym klientem twarza w twarz, z jednym wyjatkiem, ale tamtego klienta nie bylo juz wsrod zywych. Byla zabojca bez twarzy. Wiekszosc ludzi przypuszczala, ze jest mezczyzna, i to najlepszym w tym fachu. Byla pewna, ze akurat z tego jej ojciec bylby dumny. A teraz wszystko wskazywalo, ze znow wyruszy na lowy. Rozdzial 6 Czwartek, 16 wrzesnia, godzina 6.15 Waszyngton, Dystrykt Columbia Jednym z powodow, dla ktorych Michaels lubil segment, w ktorym mieszkal, byl nalezacy do niego wielki garaz. Przewidziany na dwa samochody, oferowal mnostwo miejsca na jego hobby, ktorym od miesiaca byl trzynastoletni samochod Plymouth Prowler. Zajal miejsce MG Midgeta rocznik 77, nad ktorego renowacja Michaels pracowal przez poltora roku. Pracowal z przyjemnoscia, sprzedal Midgeta z niezlym zyskiem, ale tamten maly angielski samochod wygladem nie mogl sie mierzyc z Prowlerem. Zaprojektowany przez legendarnego Toma Gale'a dla Chryslera jako pojazd eksperymentalny na poczatku lat dziewiecdziesiatych, Prowler ostatecznie wszedl do produkcji cztery lata pozniej. W istocie byl to ucywilizowany woz rajdowy, z napedem na tylne kola, dwumiejscowy roadster, polakierowany na wspanialy, gleboki kolor, znany jako purpura Prowlera. Nie byl wystarczajaco stary, zeby go uznac za zabytek motoryzacji. Z calym wyposazeniem dodatkowym - poduszki powietrzne, wspomaganie tarczowych hamulcow, wspomaganie kierownicy, a nawet elektrycznie opuszczana tylna szyba - byl w miare nowoczesnym samochodem, ale przede wszystkim wspaniala zabawka dla duzych chlopcow. Mial tez reczna zmiane biegow, przednie opony wezsze niz tylne, ledwie zamarkowane przednie blotniki, prawie calkowicie odslaniajace kola i predkosciomierz przymocowany do kolumny kierownicy. Michaels byl za mlody, zeby pamietac okres swietnosci kultowych samochodow z przelomu lat czterdziestych i piecdziesiatych. Nawet filmy, ktore o tym opowiadaly, byly juz stare, kiedy on sie urodzil w 1970 roku. Ale dziadek niejedno mu opowiedzial. Byly to opowiesci z czasow Eisenhowera, kiedy dziadek byl wlascicielem szarego Forda rocznik 32, ktorego podrasowal i ktorym w letnie niedzielne poranki startowal w wyscigach na cwierc mili, organizowanych na popekanych pasach startowych nieczynnego lotniska. Sprawil, ze Michaels oczyma wyobrazni widzial poskladane Chevrolety, Mercury i Dodge, niektore pomalowane dwudziestoma warstwami jaskrawoczerwonego, metalicznego lakieru. Kazda warstwa byla recznie wypolerowana, a kolpaki kol blyszczaly chromem. Dziadek pokazal mu plik starych magazynow motoryzacyjnych, ktore po latach byly pozolkle i zaczynaly sie rozsypywac, ale w ktorych na wyblaklych zdjeciach wciaz widac bylo tamte samochody.Usmiechal sie, pelen szczescia, kiedy opowiadal mlodemu Alexowi Michaelsowi o improwizowanych wyscigach w kazdy piatkowy wieczor w centrum miasta, kiedy ruszalo sie z piskiem opon spod kazdych swiatel, o sklepach monopolowych dla kierowcow i muzyce rockandrollowej, ryczacej z glosnikow samochodowych radioodbiornikow AM, kiedy benzyna kosztowala dwadziescia centow za galon i nikt, kto sie choc troche szanowal, nie szedl nigdzie pieszo, jesli mogl pojechac. Niektorzy chlopcy bardzo by chcieli zostac kowbojami na Dzikim Zachodzie w latach siedemdziesiatych XIX wieku. Michaels marzyl, ze jest Jamesem Deanem w latach piecdziesiatych XX wieku... Usmiechnal sie, rozcierajac w dloniach zolto-szara paste BHP i rozsmarowujac ja na rekach. Jej ostry, perfumowany zapach, przypominal mu dziadka Michaelsa, ktory zaczal go uczyc pracy przy samochodach, kiedy Alex mial czternascie lat. W garazu dziadka bylo tak czysto, ze mozna bylo jesc z podlogi, a narzedzia zawsze byly w idealnym stanie i gotowe do uzytku. Dziadek potrafil rozebrac silnik, wymontowac skrzynie biegow, zdjac tylny zderzak, a kiedy skonczyl, nigdy nie bylo sladu oleju, czy zaschnietego blota na betonowej posadzce warsztatu. Byl artysta. Nie zyl dosc dlugo, by zobaczyc Prowlera. Atak serca zabil go w wieku siedemdziesieciu lat, ale Michaels byl pewien, ze dziadkowi podobalaby sie jego najnowsza zabawka, z kilkoma zastrzezeniami. Zgoda, nie odznaczala sie ta prostota i skromnoscia wyposazenia, ktore dziadek tak lubil - nie mial dobrego zdania o poduszkach powietrznych, ani o jakichkolwiek ukladach wspomagajacych - ale i tak Prowler byl prawie zupelnie analogowa maszyna w cyfrowym swiecie i na pewno wygladal na jeden z tych dawnych, kultowych wozow. Niezle sie tez prowadzil, chociaz Michaels nie zdazyl dotad pojezdzic nim tyle, ile by pragnal. Kilka czesci silnika lezalo na stole warsztatowym, miedzy innymi sterowany elektronicznie uklad wtrysku paliwa, ktory wymagal solidnej naprawy, a moze i wymiany na nowy. Facet, do ktorego przedtem nalezal Prowler najwidoczniej probowal sam to naprawic, ale - co bylo rownie oczywiste - nie mial pojecia, za ktory koniec trzymac wkretak. Michaels wytarl wiekszosc brudu z rak w czerwona szmate i wyrzucil ja do zamykanego stalowego kosza na smieci. Dziadek mial obsesje na punkcie samozaplonu, chociaz Michaelsowi wizja buchajacej plomieniami brudnej scierki wydawala sie lekka przesada. Reszta smaru powinna bez trudu zejsc pod prysznicem. Rozlegl sie dzwonek u drzwi. Hmm. Na pewno kierowca. Troche za wczesnie; mial tu byc dopiero za pol godziny. Procedury na wypadek zamachu wciaz obowiazywaly - mialo tak byc jeszcze przez kilka dni - wiec jeden ze straznikow przed domem przechwycilby kazdego, kto nie mial zgody na zblizanie sie do tego domu. Michaels siegnal do domofonu. -Larry? -Raczej nie - odpowiedzial kobiecy glos. -Toni? -Aha. -Chodz od tylu, do garazu. Otworze ci. - Nacisnal guzik, otwierajacy elektryczny zamek bramy podworka, a potem pchnal drzwi garazu. Toni wlasnie wychodzila zza rogu domu. -Oho. Wiec to jest ten nowy samochod? Usmiechnal sie. - Tak, to ta bestia. Weszla do garazu i dotknela reka tylnego blotnika. -Wyglada wspaniale. -Zabralbym cie na przejazdzke, ale woz nie jest w tej chwili online. - Machnal reka w strone czesci na stole warsztatowym. -Zapchane wtryskiwacze? - spytala. Byl zaskoczony i musial miec to wypisane na twarzy. Zanim zdazyl cos powiedziec, wzruszyla ramionami. -Wychowalam sie w domu pelnym braci. Samochod byl w naszej okolicy symbolem statusu. Chlopcy zawsze przy jakims grzebali, probujac go utrzymac na chodzie. I ja sie przy okazji czegos nauczylam. To V-8? -V-6 - powiedzial. - Pojemnosc trzy i pol litra, dwadziescia cztery zawory, pojedynczy walek rozrzadu nad glowica, ale wycisniesz z niego troche ponad dwiescie koni mechanicznych przy 5.900 obrotach na minute. Nie jest to taka potezna maszyna, jak Dodge Viper, przy ktorym Corvette przypomina sparalizowanego zolwia, ale niezle sie spisuje. Co za dziewczyna, pomyslal. Twarda, piekna - i zna sie na samochodach. Rzadka kombinacja cech, bardzo atrakcyjna dla wielu mezczyzn, lacznie z nim samym. Wchodzisz na niebezpieczna sciezke, Alex. Lepiej trzymaj sie od niej z daleka. - Daj mi znac, kiedy go uruchomisz - powiedziala. -Dam. No dobrze, ale co cie tu tak wczesnie sprowadza? -Pojawilo sie pare nowych elementow. Zadzwonil telefon. -Chwileczke - powiedzial Michaels do Toni. Podszedl do aparatu na scianie, zamierzajac sie jak najpredzej pozbyc intruza, obojetnie kto by to byl. -Slucham. -Czesc, zgadnij, kto mowi! -Susie! Jak sie masz? -Swietnie, tatusku. Mama powiedziala, ze mam do ciebie zadzwonic i podziekowac za lyzworolki. Przez chwile nic nie rozumial, ale zaraz wpadl w panike, uprzytomniwszy sobie... Wczoraj byly jej urodziny! Boze, jak mogl zapomniec? I o jakich lyzworolkach ona mowi? Megan zalatwila to za niego? Bylby to pierwszy raz. -Jak sie udalo przyjecie, kochanie? Przepraszam, ale nie dalem rady przyjechac. - Bylo strasznie fajnie. Przyszli moi wszyscy przyjaciele, oprocz Lori, ale ona ma grype, wiec nie mogla, nawet Tommy Straszny Glupek przyszedl. Michaels usmiechnal sie. Susie miala siedem lat - teraz juz osiem - i zawsze byla pelna ekspresji. Tommy musi byc jej nowym ulubiencem. Im gorsze przezwiska, tym wieksza sympatia. Poczul sie nagle strasznie smutny. Z Boise do Waszyngtonu bylo daleko. Omijaly go najpiekniejsze momenty w zyciu Susie. -A jak mama? -W porzadku. Robi sniadanie. Zostala ze mna, bo w szkole mamy dzis wolne. Chcesz z nia porozmawiac? Michaels uprzytomnil sobie, ze w garazu jest Toni. Zerknal w jej strone, ale przykucnela wlasnie kolo Prowlera, przygladajac sie przedniemu zawieszeniu. Spodnie, ktore miala na sobie, ciasno opinaly jej zgrabne cztery litery. Odwrocil wzrok. Nie powinien patrzec na cos takiego, rozmawiajac z corka. -Nie, kochanie, pozniej z nia porozmawiam. Pozdrow ja ode mnie. -Pozdrowie. Kiedy przyjedziesz z wizyta, tatusku? -Wkrotce, mala, jak tylko zdolam sie wyrwac. -Masz kryzysowa sytuacje, co? Przez chwile zastanawial sie, skad mogla to wiedziec. Sama mu to zaraz wyjasnila. -Mama tak powiedziala. Ze masz kryzysowa sytuacje i dlatego nie mogles przyjechac na moje przyjecie. Mowi, ze ty masz zawsze kryzysowe sytuacje. - To prawda, kochanie. Nie nudze sie ani przez chwile. -Musze leciec. Wlasnie zadzwonila kuchenka mikrofalowa, wiec gofry sa gotowe. Kocham cie, tatusku. -Ja tez cie kocham, Susie. Pozdrow mame ode mnie. -Pa! Odwiesil sluchawke. Brakowalo mu jej. Megan tez, chociaz od rozwodu minely juz trzy lata. Rozstanie nie bylo jego pomyslem. A i potem, kiedy oficjalnie sie rozwiedli, wciaz mial nadzieje, ze jednak jakos sie dogadaja, znajda jakis sposob... Odwrocil sie do Toni, ktora wstala i opierala sie teraz o przod samochodu, zagladajac pod maske silnika. Podszedl i stanal obok. -Moja corka - powiedzial. -Podobaly jej sie lyzworolki? - spytala Toni. Zamrugal kilka razy, podczas gdy ona patrzyla mu w oczy. -Ty je wyslalas? -Hm, tak. Byles taki zajety... Mam nadzieje, ze sie nie wyglupilam. Pokrecil glowa. -Alez skadze. Uratowalas mnie. Wciaz nie moge uwierzyc, ze zapomnialem. Jej matka nigdy by mi tego nie przestala wypominac. Dziekuje, Toni. - Jestem twoja zastepczynia - powiedziala. - Musze dbac o twoja reputacje. Coz, zatrudnil ja, bo miala swietne referencje i w pracy byla bardzo dobra. Okazuje sie, ze stac ja na o wiele wiecej. Uswiadomil sobie, ze stoja bardzo blisko siebie; dzielilo ich nie wiecej niz pol metra. Byla atrakcyjna kobieta, wygladala czysto i schludnie; poczul, ze chcialby ja usciskac. Ale przeciez byl jej szefem, bal sie, ze moglaby to zle zrozumiec. Zwlaszcza, ze jego uczucia w tej chwili trudno by uznac za platoniczne. Aha, odezwal sie samokrytyczny glos w jego glowie. A moze wcale sie nie boisz, ze moglaby to zle zrozumiec? Moze ona tez tego pragnie? Poczul nagle nieodparta potrzebe wytarcia rak jeszcze raz. Odwrocil sie, zrobil pare krokow i chwycil swieza scierke. -No wiec, co sie wydarzylo? Toni poczula uklucie rozczarowania. Czula, co sie z nim dzieje i przez chwile myslala, ze wezmie ja w ramiona. Pelna oczekiwania, az wstrzymala oddech. Tak! Tak! Zrob to! Ale nie. Zamiast tego Alex odwrocil sie od niej i zaczal wycierac zupelnie czyste rece. I stal sie z powrotem bardzo rzeczowy. Niech to diabli. Przez chwile widziala w wyobrazni, jak oboje kochaja sie zapamietale w tym jego rasowym purpurowym samochodzie. Chcialabys, Toni, co? Ale i tak, pomysl wyslania jego corce prezentu urodzinowego byl z cala pewnoscia dobry. Alex byl naprawde wdzieczny. To tez czula. -Najpierw zle wiadomosci, czy jeszcze gorsze? -Dobry Boze. Czwartek, 16 wrzesnia, godzina 7.50 Quantico, Wirginia -Pulkowniku, chyba powinien pan kazac siodlac konie - powiedzial Michaels. - Sir? - John Howard siedzial prosto na krzesle w swym biurze; nagle zesztywnial. -Wedlug zakodowanego meldunku, przechwyconego przez stacje nasluchowa CIA w ambasadzie USA na Ukrainie, planowany jest fizyczny atak na te placowke, prawdopodobnie za pare dni. Oczekujemy od pana dwoch rzeczy. Po pierwsze, zeby zabral pan pluton swoich najlepszych ludzi, wzmocnil nimi marines, pilnujacych ambasady i odparl kazdy atak. Po drugie, co jest zreszta wazniejsze, wcale bysmy sie nie gniewali, gdyby siedzac tu i czekajac, az zacznie sie strzelanina, sprobowal sie pan dowiedziec, kto za tym stoi. Howard usmiechnal sie do wylaczonego monitora. Nareszcie! - A czy Ukraincy, hm, nie beda krzywo patrzec, kiedy bedziemy sobie wedrowac po ich kraju, scigajac terrorystow? -Oficjalnie, tak. Oficjalnie pan i panscy zolnierze nie opuscicie ambasady, ktora jest terytorium amerykanskim. Nieoficjalnie, miejscowe wladze nie beda wam wchodzic w droge. Podczas tej operacji obowiazuje polityka NPNM. Howard znow sie usmiechnal. Ten skrot - Nie Pytac, Nie Mowic - oznaczal polityke, opracowana na dlugo przedtem, zanim administracja Clintona przysporzyla jej takiej popularnosci. Oznaczalo to po prostu, ze dopoki on i jego ludzie nie zostana przylapani na robieniu czegos zbyt razacego, gospodarze beda udawali, ze nic nie widza. Jesli uda mu sie nie puscic z dymem stolicy, albo zamordowac ich prezydenta przed kamerami CNN, wszystko bedzie w porzadku. -Moje grupy beda w powietrzu za trzydziesci minut, dyrektorze Michaels. - Nie musi sie pan tak spieszyc, pulkowniku. Moze byc za godzine, albo i za dwie. Podczas gdy rozmawiamy, do panskiego komputera ST ladowane sa odpowiednie informacje. W ambasadzie bedzie sie pan kontaktowal z Morganem Hunterem, szefem placowki CIA, ale to jest panska operacja. -Tak jest. Polaczenie zostalo przerwane. Howard nie mogl powstrzymac usmiechu. Nareszcie. Akcja, i to nie w rzeczywistosci wirtualnej. Prawdziwa. Zorientowal sie, ze oddycha szybciej i poczul, ze musi natychmiast isc do toalety. To bylo to. -Rock and roll - powiedzial w powietrze. - Rock and roll! Rozdzial 7 Czwartek, 16 wrzesnia, godzina 8.15 Quantico, Wirginia Jay Gridley przygotowywal sie w swoim biurze do przejazdzki po Sieci. Dobrze wiedzial, ze cyberprzestrzen wygladala zupelnie inaczej, niz ja przedstawiano w starych filmach. Ale kreatory rzeczywistosci wirtualnej VRC - Virtual Reality Construct - faktycznie uzywaly wizualizacji, zeby pomoc cybernautom w nawigowaniu po Sieci. Efekty wizualne kazdy uzytkownik mogl sobie dowolnie okreslic, prawie bez ograniczen. Byly setki standardowych modulow wizualizacji komercyjnych, od miast z sieciami autostrad, przez miejscowosci ze starych westernow, po loty kosmiczne. Z Sieci mozna tez bylo sciagnac dziesiatki tysiecy sharewarowych scenariuszy. Co wiecej, troche programow najwyzszej jakosci bylo dostepnych za darmo. Wystarczylo sciagnac taki program, lub dopisac sie do listy uzytkownikow w systemie podzialu czasu dostepu i Siec stawala sie tym, czym widzial ja programista. A jesli ktos nie mogl znalezc czegos odpowiedniego dla siebie, mogl stworzyc sobie wlasny wehikul do poruszania sie w cyberprzestrzeni. Nie trzeba bylo nawet byc programista; mogl to zrobic kazdy glupi. Wspolczesne narzedzia programowania - Web Weave Ware - byly prostsze niz dzieciece malowanki. Gridley mial kilka ulubionych wehikulow, z ktorych korzystal, kiedy wkladal osprzet VR i ruszal online w Siec. Splotl palce, zeby wejsc w tryb polecen, ruchem dloni uruchomil Siec i okreslil parametry - Dodge Viper, Bawaria.Roztoczyl sie przed nim widok gorskiej drogi gdzies w Niemczech. Krajobraz byl troche wystylizowany. Gridley siedzial w RT/10 Viper, czarnym roadsterze z bialymi pasami na wzor wozow wyscigowych i jechal w dol kreta szosa. Wkrotce mial dotrzec do przejscia granicznego. Wysprzeglil, zmienil bieg z szostego na piaty, wcisnal lekko pedal gazu i usmiechnal sie do swiezej bryzy, rozwiewajacej mu dlugie, czarne wlosy. Uwielbial stare filmy z Jamesem Bondem, nawet jesli formula "Gridley, Jay Gridley" nie brzmiala tak samo dobrze... Przejscie graniczne bylo juz blisko. Samotny zolnierz z pistoletem maszynowym przewieszonym przez szyje stal za pomalowanym w czarno-zolte pasy szlabanem, blokujacym droge. Gridley znow zredukowal bieg i wcisnal pedal hamulca. Samochod zatrzymal sie z basowym pomrukiem poteznego silnika. -Panskie dokumenty, prosze - powiedzial zolnierz. Pachnial tania woda kolonska i zatechlym potem, z domieszka papierosowego dymu. Gridley usmiechnal sie, siegnal do kieszeni smokinga - jak sie bawic, to sie bawic - i wyciagnal paszport. Pomyslal, ze musi kiedys zaprogramowac sobie towarzyszke podrozy. Scenariusz stanie sie kompletny. Moze namietnego rudzielca, albo zabojcza, ciemnoskora brunetke. Kobiete, ktora szybkosc jednoczesnie przeraza i podnieca. Tak... W swiecie realnym elektroniczne haslo zostalo wprowadzone do wejsciowego serwera sieci - bity szesnastkowego kodu przeslane z jednego systemu do drugiego - ale w rzeczywistosci wirtualnej wizualizacja dawala znacznie wiecej przyjemnosci, a sama procedure obslugiwalo sie intuicyjnie. Zolnierz zajrzal pobieznie do paszportu, zwrocil mu go, grzecznie skinal glowa i uniosl szlaban. Nigdy nie bylo z tym problemow. Za nastepnym zakretem gorska droga laczyla sie nagle z autostrada, po ktorej pojazdy pedzily z predkoscia przekraczajaca sto szescdziesiat kilometrow na godzine. Wcisnal pedal gazu, opony piszczaly, kiedy jechal na pierwszym biegu... drugim... trzecim. Wrzucil czworke, kiedy moment obrotowy osiagnal optymalna wartosc, potem piatke. Jechal juz na szostce, kiedy wlaczal sie w strumien samochodow osobowych i ciezarowek. Stary Aston Martin Jamesa Bonda, zastapiony w pozniejszych filmach przez BMW, za nic nie dotrzymalby tempa Dodge'owi Viperowi. Dodge mial osmiolitrowy, dziesieciocylindrowy silnik, ktory dawal niewiarygodne przyspieszenie do predkosci maksymalnej, wynoszacej okolo 260 kilometrow na godzine. To byla rakieta na kolach. Jechal teraz infostrada, program funkcjonowal bez zaklocen. Lubil wizualizacje autostrady, ale moglby, gdyby chcial, przelaczyc sie na spokojniejsza wedrowke wzdluz strumienia, czy wycieczke rowerowa po Francji, chociaz takie nagle zmiany programu byly z reguly troche denerwujace. Zobaczyl znak przy zjezdzie z autostrady: CyberNation. Zmarszczyl brwi. Bylo ostatnio mnostwo szumu informacyjnego na temat CyberNation, "kraju" w rzeczywistosci wirtualnej, ktory przyjmowal nie tylko turystow, ale takze nowych mieszkancow. Programisci, ktorzy stworzyli to wirtualne panstwo - nikt nie wiedzial, kim byli - oferowali mnostwo przywilejow komputerowych kazdemu, kto byl gotow "wyemigrowac", zamienic elektroniczne obywatelstwo swojego kraju na obywatelstwo CyberNation. Gridley pomyslal, ze to raczej malo prawdopodobne. Nie zajmowal sie tym dotad, ale sprawa go zaciekawila. Kiedys, kiedy bedzie mial mnostwo wolnego czasu, musi zobaczyc, co to takiego. Zerknal na analogowy zegarek na desce rozdzielczej - ta bestia nie znosila zadnych wskaznikow cyfrowych. Wyprzedzil go elegancki Jaguar. Gridley usmiechnal sie. Ach, tak? Wcisnal pedal gazu i poczul, jak przyspieszenie wtlacza go w fotel, mimo ze byl na szostym biegu. Samochod wyrwal jak pocisk, zblizajac sie do Jaguara tak szybko, jakby tamten stal w miejscu. Przemknal obok. Przez chwile widzial wykrzywiona w grymasie niezadowolenia twarz tamtego kierowcy. Gridley usmiechnal sie. Jaguara nie bylo stac na wiecej, podczas gdy wskazowka predkosciomierza jego Dodge'a Vipera nawet nie zblizyla sie do czerwonego zakresu na tarczy. Czesc, stary! Rozpierala go duma. Nagle, kilkaset metrow przed soba, zobaczyl rozbity pojazd. Wielka ciezarowka lezala przewrocona na bok, a przyczepa blokowala wszystkie pasma ruchu po tej stronie autostrady. Tworzyl sie korek. Mial juz dobre czterysta metrow i szybko sie wydluzal. Jasna cholera! Gridley zaczal hamowac, ostro, ale uwaznie - jego woz mial co prawda najlepsze hamulce tarczowe, ale nie byl wyposazony w ABS (takie gadzety sa dobre dla starszych pan za kierownica) - redukujac jednoczesnie biegi. Na szczescie Dodge hamowal rownie skutecznie, jak przyspieszal. Zatrzymal sie za wielkim Mercedesem, pelnym mezczyzn w kapeluszach, a potem spojrzal w lusterko wsteczne i zobaczyl, ze Jaguar wlasnie zwalnia i staje za nim. To wirtualne wydarzenie oznaczalo, ze ktos zaklocil lacze systemowe, z ktorego Gridley korzystal. Nie potrafil w tej chwili powiedziec, czy byl to wypadek, czy celowe dzialanie. Uslyszal charakterystyczny, podwojny ton europejskich syren. Efekt dopplerowski swiadczyl, ze szybko zblizaja sie do miejsca wypadku, jadac z drugiej strony autostrady. Po chwili zobaczyl migajace niebieskie swiatla. To musieli byc policjanci - diagnostycy Sieci - przybywajacy sprawdzic, co sie stalo. Po jego stronie autostrady ruch ustal zupelnie. Gridley przerzucil nogi przez niskie drzwi Dodge'a i wyskoczyl na zewnatrz. Na szczescie smoking byl bardzo elastyczny. Zamierzal podejsc do policjantow i sprobowac dowiedziec sie, co zaszlo. Byl pewien, ze zamerykanizowany Taj w smokingu nie bedzie mial problemow z uzyskaniem odpowiedzi na pare pytan, zwlaszcza w tym wcieleniu Bonda... Tyrone Howard pedzil po Sieci, a wiatr owiewal mu nieoslonieta twarz - nieoslonieta, z wyjatkiem starych gogli, jakich uzywali kiedys lotnicy. Byly jedyna ochrona, jakiej uzywal, jadac na swym wielkim Harleyu Davidsonie XLCH z predkoscia ponad stu szescdziesieciu kilometrow na godzine. Byl to klasyczny motocykl. Dzis nikt juz takich nie robil. W swiecie realnym brakowalo mu jeszcze paru lat do wieku, w ktorym dostaje sie prawo jazdy, a prawdziwego Harleya trudno byloby znalezc, nie mowiac o mozliwosci zaplacenia za niego. Atrakcyjnosc rzeczywistosci wirtualnej polegala na tym, ze mozna tu bylo robic rzeczy nie do pomyslenia w swiecie realnym. Byl w Los Angeles, ominal wlasnie korek, blokujacy prawie cala Autostrade Hollywoodzka w kierunku polnocnym i rwal w strone doliny, kiedy alarm glosowy, ktory wczesniej ustawil, ostrzegl go, ze czas sie konczy. Tata byl w drodze do domu, wiec Tyrone'owi pozostalo zaledwie pare minut w Sieci, zanim bedzie musial wracac. Ojciec nie mogl mu powiedziec, dokad wyjezdza i tak dalej - wszystko to bylo tajne - ale przynajmniej mogli sie pozegnac. Tata byl wyraznie podniecony, chociaz usilowal to ukryc. Szkoda, ze mama byla z wizyta u siostry w Birmingham. Bedzie jej przykro, ze minie sie z tata. Skrecil na zjazd z autostrady, zszedl kolejno na nizsze biegi i wjechal na parking. Kiedy przesunal na czolo swe lotnicze gogle z pierwszej wojny swiatowej, wizor przelaczyl sie na swiat rzeczywisty i nagle Tyrone byl z powrotem w swoim pokoju. Zamrugal. Swiat realny wygladal tak... bezbarwnie w porownaniu z rzeczywistoscia wirtualna. Jakby to on byl imitacja, a rzeczywistosc wirtualna prawdziwym swiatem. W sama pore. Uslyszal, jak otwieraja sie drzwi wejsciowe. -Tyrone? -Czesc, tato! Tyrone wstal i omal nie potknal sie o wlasne stopy. Rety! Bez przerwy cos wywracal, albo potykal sie i slizgal. Dziadek Carl mowil, ze tata byl taki sam, kiedy mial trzynascie lat, nie potrafil przejsc korytarzem trzymetrowej szerokosci, zeby sie dziewiec razy nie odbic od scian po obu stronach. Tyrone'owi trudno bylo uwierzyc, ze tata mogl kiedykolwiek byc niezdara. Albo ze on sam kiedys z tego wyrosnie. Dotarlszy do duzego pokoju bez wywrocenia zadnego mebla, zobaczyl tam swego tate w mundurze polowym Net Force - szara koszula i spodnie, wysokie, czarne, wyczyszczone do polysku buty. Za ojcem stal przy drzwiach ubrany podobnie sierzant sztabowy Julio Fernandez. -Czesc, Tyrone - powiedzial sierzant. -Czesc, sierzancie, jak leci? -Niezle, jak na starego Latynosa. - Usmiechnal sie. Fernandez odszedl z regularnej armii w tym samym czasie, co pulkownik Howard. Znali sie od dwudziestu lat i wiele przeszli razem. Wstapili do Net Force prawie dokladnie w tym samym czasie. Tyrone pamietal, co opowiedzial mu kiedys ojciec: sierzant oswiadczyl, ze skoro pulkownik moze pracowac u cywilow, to i on jakos sobie z tym poradzi. Tyle ze milosc sierzanta do komputerow byla na poziomie ponizej zera; Tyrone pomyslal, ze to troche dziwne, biorac pod uwage, czym zajmuje sie Net Force. -Chcialem jeszcze wpasc na chwile, zanim wyruszymy - powiedzial ojciec. - Dzwonilem juz do mamy. Przyleci z powrotem o 18.00, wiec bedziesz sam tylko przez kilka godzin. Myslisz, ze dasz sobie rade? Tyrone usmiechnal sie. -Nie wiem, tato. To dosc przerazajaca perspektywa. Kiedy wroce ze szkoly, bede sam w domu przez caly ten czas. Moge umrzec z glodu, albo z nieuleczalnej nudy. - Zycie nie jest latwe. Odwozi was dzisiaj pani Towsend, tak? -Tak. Matka Ricka Towsenda byla w tym tygodniu kierowca; w przyszlym tygodniu bedzie to matka Ario Bridgera, a jeszcze tydzien pozniej jego mama. Dojazdy do szkoly i z powrotem byly dzieki temu znacznie latwiejsze, niz gdyby musieli lapac autobus. W tym semestrze zaczynal zajecia troche pozniej; nie musial byc w szkole przed wpol do dziesiatej. Ojciec tez sie usmiechnal, podszedl i usciskal go. -Nie wiem, kiedy wroce. Opiekuj sie mama. Zadzwonie, jesli sytuacja pozwoli. -Tak jest. Ojciec odwrocil sie. -No, sierzancie, ruszamy. -Pan tu jest pulkownikiem, panie pulkowniku. Ojciec jeszcze raz uscisnal Tyrone'a, zrobil energiczny zwrot i ruszyl do drzwi. Tyrone poczul nagle jakby bryle lodu w zoladku. Ojciec nigdy nie dawal po sobie poznac, czy jego zadania sa niebezpieczne, ale fakt, ze przyjechal do domu na cala minute, chociaz nie musial zabierac zadnego sprzetu, ani w ogole niczego, tylko po to, zeby sie z nim pozegnac - coz, Tyrone byl tym zaniepokojony. Dokad Net Force wysyla jego ojca? I jakie klopoty moga go tam oczekiwac? Czwartek, 16 wrzesnia, godzina 19.15 Grozny, Czeczenia Plechanow siedzial w biurze przy swoim komputerze. W poblizu nie bylo nikogo, prawdopodobnie cala kondygnacja byla opustoszala. Wladz nie bylo stac na utrzymywanie nocnej zmiany, chociaz gdyby Plechanow chcial, moglby za to zaplacic z wlasnej kieszeni. Dla eksperta komputerowego jego kalibru elektroniczna kradziez pieniedzy nie przedstawiala problemu, pod warunkiem, ze nie bylo sie zbyt pazernym. Tu milion, tam milion i wkrotce zbierala sie ladna sumka. Oprogramowanie komunikacyjne polaczylo go z Ruzjo i teraz juz prawie skonczyli. -Wiec mamy jasnosc w kwestii, co trzeba zrobic, Michail? -Da, mamy jasnosc. Plechanow zmarszczyl brwi. Niedobrze, ze Ruzjo uzyl rosyjskiego slowa, choc szansa, ze ktos zwroci na to uwage byla mniejsza niz jeden do dziesieciu milionow. Mimo wszystko, Plechanow nie chcial podejmowac nawet takiego ryzyka. Ale nie zamierzal tego poruszac w tej rozmowie. -Specyfikacje ubran, sprzetu i pojazdow sa w zabezpieczonym pliku. Srodki wez z drugiego konta - powiedzial. - Wez tyle, ile bedzie trzeba, to ma byc dobra robota. -Rozumiem - powiedzial Ruzjo. - Dobra robota. -Jeszcze cos? -Nie, to juz chyba wszystko. -No to pomyslnych lowow. Dziekuje. Kiedy polaczenie zostalo przerwane, Plechanow usiadl wygodniej i zaczal sie zastanawiac nad nastepnym posunieciem. Trzeba sie bylo zajac tyloma drobnymi szczegolami, jesli realizacja planu miala nadal przebiegac prawidlowo. Tu rozmowa, tam podrzucenie informacji, tu kilka slow, wyszeptanych do jakiegos waznego ucha - wszystko to skladalo sie na dynamike calego procesu. Wszystko szlo zgodnie z planem. Rozdzial 8 Czwartek, 16 wrzesnia, godzina 8.20 San Francisco Ruzjo czul sie troche lepiej. Zawsze dobrze bylo miec cos konkretnego do roboty, jakies zadanie, bez wzgledu na uciazliwosc. Nawiazal juz kontakty z dostawcami; sprzet, ktorego potrzebowali do nastepnego posuniecia, bedzie mozna zmontowac w ciagu niecalego dnia. Ruzjo wiedzial, jakie to bedzie posuniecie, chociaz do chwili ostatecznego potwierdzenia przez telefon byl to tylko prowizoryczny plan. Ta wiedza dawala mu pewna swobode dzialania i wykorzystal ja. Teraz nalezalo zadzwonic do Zmiei i Teksanczyka, przydzielic im zadania. To bedzie ryzykowna sprawa, w pewnym sensie trudniejsza chyba niz zabicie federalnego agenta, chociaz nie tak niebezpieczna. Tym razem beda mieli prawo po swojej stronie. W pewnym sensie. Czwartek, 16 wrzesnia, godzina 13.15 Quantico, Wirginia W swoim gabinecie dyrektor Alex Michaels zmarszczyl brwi, patrzac na mlodego czlowieka, ktory siedzial po drugiej stronie biurka. -No dobrze, Jay, co to dokladnie oznacza? Gridley pokrecil glowa. -Nie wiem, szefie. Przejechalem sie kilkoma glownymi autostradami - infostradami - i wszedzie byly wraki. Podobnie bylo w paru innych miejscach, do ktorych nie dotarlem. Gliniarze - operatorzy systemow - nie mieli problemow z usunieciem wiekszosci tych przeszkod, chociaz ta kolizja w Australii byla paskudna. W sumie nic trudnego, ale wszedzie doszlo do znacznego spowolnienia ruchu. -Ale nie mowimy tu o jakims duzym akcie sabotazu? I nic nie wskazywalo, zeby szczegolnie dotkniety byl jakis konkretny system? Jay pokrecil glowa. -Jak by to powiedziec... I tak, i nie. Zadne z tych zdarzen samo w sobie nie bylo czyms naprawde wielkim, ale ich suma, to juz powazny problem. Czas to pieniadz, zwlaszcza na szlakach handlowych, a przez niektore z tych opoznien mnostwo dobra gdzies wyparowalo. Jesli jakas wieksza czesc trafila do jednej kieszeni, to facet, ktory mial na sobie marynarke z ta kieszenia moglby przejsc w stan spoczynku i kupic sobie Cleveland, gdyby tylko zechcial. Chociaz nie wyobrazam sobie, zeby akurat na tym mu zalezalo. Ale na ile mozemy to stwierdzic, nikt nie zbil majatku na tym balaganie, a przynajmniej nie dowiedzielismy sie jeszcze, kto i jak. Jay przerwal, zamrugal i zapatrzyl sie gdzies w przestrzen, jakby popadl w trans. -Jay? -Och, przepraszam. Na ile moge to ustalic, zaden konkretny system nie zostal dotkniety bardziej niz inne. To bylo dosc rownomiernie rozlozone na kilkanascie magistrali. Moi ludzie wesza, ale dotad zadnemu nie udalo sie niczego przesledzic do zrodla. Ktos, kto stworzyl ten program jest dobry, naprawde dobry, bo potrafil go przemycic przez mnostwo roznych zabezpieczen. Tylko z nami mu sie nie udalo. Gridley usmiechnal sie, wyraznie zadowolony. -Wiec systemy Net Force nie zostaly uszkodzone? -Zgadza sie. Probowal, ale polamal zeby na naszych zabezpieczeniach. - Facet nie jest tak ostry, jak mu sie wydaje. Nie wie, z kim zadarl. Dopadniemy go. Bez zadnego powodu Michaels nabral nagle podejrzen. Chyba ze tamtemu zalezalo, zebysmy mysleli, ze nie potrafi przedrzec sie przez nasze zabezpieczenia. - W porzadku. Ruszaj, dowiedz sie, kto to. Informuj mnie o postepach. -Zalatwione, szefie. Gridley wstal i bez pospiechu opuscil biuro. Po wyjsciu mlodego czlowieka, Michaels usiadl wygodniej i zaczal rozmyslac nad sytuacja. Od czasu smierci Steve'a Daya cos bylo nie w porzadku. Nie potrafil powiedziec, co to takiego, ale czul, ze Net Force jest obiektem jakiegos ataku. Oczywiscie mogla to byc tylko jego zawodowa paranoja, taka juz mial prace, ale jesli nie, jesli ktos zamierzal wyrzadzic szkode Net Force? Kto to mogl byc? I, co wazniejsze, dlaczego? Pomachal reka przed interkomem. -Tak? - zglosila sie Toni ze swojego pokoju obok. -Czesc, Toni, cos nowego? -Niestety, Alex, przykro mi. Smierc Daya wciaz kladla sie cieniem na Net Force, niczym zlowroga, czarna chmura. Wciaz nie wiedzieli, kto byl morderca. Otworzyl usta, zeby cos powiedziec, ale sie rozmyslil. Nie chcial sie zachowywac jak maly, przestraszony chlopiec; zreszta, i bez tego mial dosc zmartwien: dochodzenie w sprawie zamordowania Steve'a, sytuacja na Ukrainie, inne problemy w sieci. Nieuzasadnione podejrzenia lepiej zatrzymac dla siebie, chyba ze pojawi sie cos, co je troche uwiarygodni. Rozdzial 9 Piatek, 17 wrzesnia, godzina 5.01 nad Europa Polnocna Pulkownik Howard usiadl wygodniej w fotelu pasazerskiego odrzutowca i skinal glowa siedzacemu obok sierzantowi Fernandezowi. Wynajecie kilku 747 i przystosowanie ich do szybkich lotow taktycznych bylo chyba najmadrzejsza decyzja, jaka kiedykolwiek podjeto w Net Force. Wielkie Boeingi byly pod kazdym wzgledem lepsze od starych, spartansko wyposazonych wojskowych maszyn transportowych, ktore w zasadzie nie byly niczym wiecej niz oproznionymi prawie ze wszystkiego aluminiowymi kabinami, gdzie halas byl tak potworny, ze nie tylko nie mozna bylo normalnie rozmawiac, ale nawet myslec. Ale kierowano sie nie tylko wygoda; byl jeszcze bardzo istotny wzglad praktyczny: 747 z cywilnymi oznakowaniami mogl ladowac tam, gdzie amerykanski transportowiec wojskowy dostalby Stingerem w nos za to, ze byl na tyle glupi, zeby w ogole probowac. - Dobra, Julio, omowimy to jeszcze raz. Sierzant pokrecil glowa. - Bardzo pana pulkownika przepraszam... -Trzeba by to zapisac kreda na kominie - wtracil Howard. - ...i prosze nie myslec, ze okazuje brak szacunku - ciagnal Fernandez, ignorujac uwage Howarda - ale pulkownik musi miec mozg jak durszlak. -Dziekuje panu za neurologiczna diagnoze, doktorze Fernandez. - Zgial palec, dajac znak "kontynuowac". - No, dalej. Fernandez westchnal. -Sir, Ukraina jest krajem wielkosci Francji, ma piecdziesiat dwa miliony mieszkancow, prezydenta wylonionego w wyborach i 450-miejscowy parlament zwany Werchowna Rada. Ambasada USA znajduje sie w stolicy - Kijowie - przy ulicy Tarasa Szewczenki 10, w budynku, w ktorym kiedys rezydowala partia komunistyczna i wladze komunistycznego zwiazku mlodziezy. W ambasadzie, badz dla ambasady pracuje stu dziewiecdziesieciu osmiu Amerykanow i dwustu czterdziestu czterech Ukraincow. Howard usmiechnal sie, ale tylko w duchu. Sierzant za kazdym razem referowal to w troche inny sposob. Fernandez mowil dalej. -Kijow ma trzy miliony mieszkancow, rozciaga sie na obszarze czterdziesci piec na czterdziesci cztery kilometry, jest polozony nad brzegiem Dniepru, rzeki uchodzacej do Morza Czarnego. O tej porze roku jest tam jeszcze dosc cieplo, ale przewaznie pochmurno i niedlugo powinny sie zaczac deszcze. Okolo siedemdziesieciu pieciu procent ludnosci stanowia Ukraincy, dwadziescia procent Rosjanie, a reszte Zydzi, Bialorusini, Moldawianie, Polacy, Ormianie, Grecy i Bulgarzy. Lacznie z panem, jest tam moze trzech ludzi pochodzenia afrykanskiego, chociaz niektorzy mieszkancy Krymu i Mongolowie maja dosc sniada cere. Na ulicy bedzie pan tam przyciagal tlumy, sir. Howard tylko machnal reka. Spierali sie o to przez polowe drogi. Fernandez uwazal, ze pulkownik w zadnym wypadku nie powinien uczestniczyc w samej operacji. Powinien siedziec w ambasadzie i kierowac ruchem, korzystajac z lacznosci radiowej albo satelitarnej. -Mow dalej. -Sir, Kijow wyprzedza Waszyngton o osiem stref czasowych. Maja tam calkiem przyzwoite metro i siec ulic, parszywe radio i telewizje. Do poludnia mozna odbierac CNBC Superstation, CNN od szostej po poludniu, mozna tez zdobyc wczorajsze wydania "Wall Street Journal" i "New York Timesa", jesli sie pojdzie do ktoregos z wiekszych hoteli i jesli ktos jest gotow wydac polowe emerytury na jedna gazete. Jesli bedzie pan korzystal z publicznej toalety, lepiej zabrac ze soba papier toaletowy; przyda sie. Miejscowa waluta nazywa sie hrywna, po oficjalnym kursie dostanie pan dwie za dolara. W wodzie mozna sie kapac bez ryzyka, pod warunkiem, ze najpierw spusci sie jej troche, zeby pozbyc sie olowiu, ale nie nalezy jej pic bez przegotowania, z powodu bakterii i pasozytow. Promieniowanie z Czarnobyla najczesciej utrzymuje sie w granicach normy, ale niech sie panwystrzega miejscowych grzybow, jagod i dziczyzny, chyba, ze chce pan czytac w ciemnosci bez nocnej lampki. Wielu ludzi wciaz mowi po rosyjsku, ale jezykiem oficjalnym jest ukrainski. Najbardziej uzytecznym zwrotem po ukrainsku jest: Probaczte, de je czolowiczyj tualet? -A co to znaczy? - spytal Howard. -Przepraszam, gdzie tu jest meska toaleta? Howard usmiechnal sie i pokrecil glowa. -Mow dalej. Fernandez znow zaczal perorowac, ale Howard sluchal juz tylko jednym uchem. Mimo obaw sierzanta o stan jego mozgu, zapoznal sie z tym materialem i znal go na pamiec. Teraz po prostu jeszcze go sobie utrwalal. Lepiej na zimne dmuchac. Sierzant mial, niestety, racje, przestrzegajac go przed pokazywaniem sie na ulicach Kijowa. Howard byl kiedys w Chinach i wszedzie ludzie zatrzymywali sie na jego widok, wytrzeszczali oczy, a czasem nawet go dotykali. W niektorych kulturach czarny kolor skory wciaz byl czyms zadziwiajacym. W zaden sposob nie mogl sie tam poruszac bez wzbudzania sensacji. Ale perspektywa siedzenia w centrali dowodzenia w ambasadzie i wymieniania uwag z szefem placowki CIA, podczas gdy jego ludzie beda polowac na terrorystow, nie pociagala go pod zadnym wzgledem. Byl zolnierzem, czlowiekiem czynu zanim wstapil do Net Force i nie chcial spedzac za biurkiem wiecej czasu, niz to bylo konieczne. - ...bron i tajne wyposazenie polowe maja przybyc w worku z poczta dyplomatyczna okolo 9.45 czasu miejscowego. Chociaz "dyplomatyczny kontener" bylby chyba lepszym okresleniem. Dostawa zajmie sie FedEx. Niezle, co? Nie potrzebujemy bombowcow. Wystarczy, ze wyslemy cos do naszych wrogow przez FedEx, za pokwitowaniem odbioru, a potem nacisniemy guzik. Bum! Howard mruknal cos, dajac znac, ze jeszcze nie usnal. Co by tu zrobic, zeby jednak wyjsc na ulice? Jakies przebranie? Moze makijaz? To byla jego operacja i musi cos zrobic, zeby wziac w niej czynny udzial. Moze wysle swych ludzi na rozpoznanie, a potem dolaczy do nich w finale, jesli do tego dojdzie. Musi byc jakis sposob. Juz zbyt wiele wojen przesiedzial za biurkiem. -...przestepczosc sie nasila; doradzono nam, zebysmy nie zapuszczali sie po zmroku samotnie w ciemne uliczki. - Fernandez usmiechnal sie. - Zaloze sie, ze miejscowi bandyci dostana sraczki, jesli napadna kogos z naszych i nagle zostana oswietleni laserowa wiazka celownika, patrzac w lufe HK. -Postarajmy sie w miare mozliwosci nie zabijac miejscowych, nawet bandytow, sierzancie. To ma byc chirurgiczna operacja, jedno precyzyjne ciecie, zadnych niepotrzebnych zniszczen. Nie chcemy zadnych incydentow, ktorych nie mozna by podmiesc pod dywan. -Oczywiscie, sir. Dopilnuje, zeby chlopcy ograniczyli bijatyki w barach do absolutnego minimum. Howard usmiechnal sie i znow pokrecil glowa. Julio Fernandez byl niezrownany jako towarzysz broni, ktory dopilnuje, zeby nikt nie zaszedl czlowieka od tylu. Mial trudnosci z obsluga komputera, z ktorym bez trudu dawal sobie rade szesciolatek, ale kiedy robilo sie goraco, byl najlepszy. Potrafil rzucac nozem tak, ze przybilby muche do sciany; nastepnie trafilby ja w oko z dowolnej broni palnej, jaka akurat mialby pod reka, wszystko jedno - prawa, czy lewa. Banda niedowarzonych, prowincjonalnych radykalow miala sie wkrotce przekonac, ze grozenie ambasadzie Stanow Zjednoczonych, to wyjatkowo glupi pomysl. Piatek, 17 wrzesnia, godzina 13.25 Nowy Jork Luigi Sampson, szef sluzby bezpieczenstwa Genaloni Industries wyszedl z chinskiej restauracji w srodmiesciu, majac po bokach dwoch ochroniarzy. Mimo swej pozycji i pochodzenia, Sampson nie lubil wloskiej kuchni. Uwielbial natomiast chinskie potrawy, i to w ogromnych ilosciach. Na lunch spozyl kolejno ostro przyprawionego kurczaka, twardy, pszeniczny makaron, wieprzowine na slodko-kwasno, kaczke z cytrynami i sniezne kraby w sosie orzechowym, a do tego dwa piwa i trzy filizanki herbaty. Nie zostawil zadnych resztek, ktore warto by bylo zapakowac do malych, papierowych pojemnikow. Sampson grzebal wykalaczka w zebach, idac wolnym krokiem w strone swego samochodu z kierowca, zaparkowanego wbrew przepisom przed drzwiami frontowymi restauracji. Wydlubal resztke jedzenia i pstryknal nia w powietrze. W nie rzucajacym sie w oczy, jednobarwnym, czterodrzwiowym samochodzie po drugiej stronie ulicy Ruzjo spojrzal na Wintersa, ktory siedzial za kierownica i na Grigorija Zmieje na tylnym siedzeniu. -Gotowi? -Ja jestem gotow - powiedzial Zmieja. -Do roboty. Wszyscy trzej mieli na sobie identyczne czarne garnitury, niezbyt drogie, wypucowane na glans czarne, skorzane buty i ciemne okulary przeciwsloneczne. Wszyscy byli tez krotko ostrzyzeni. Kazdy mial przy sobie legitymacje i odznake, identyfikujaca go jako specjalnego agenta Federalnego Biura Sledczego Stanow Zjednoczonych. Dokumenty byly, oczywiscie, falszywe, ale podrobione najlepiej, jak tylko sie dalo i bez trudu przeszlyby wszelka kontrole, lacznie z probami na zniszczenie. Tablice rejestracyjne samochodu zostaly zamienione; te, ktorymi sie obecnie poslugiwali nalezaly do pojazdu stojacego wlasnie na parkingu FBI, niedaleko od miejsca, w ktorym sie znajdowali. Zdaniem Ruzjo, Grigorij Zmieja wciaz wygladal jak wielki, glupi Rosjanin, nawet w tym przebraniu, ale na to nic juz nie mozna bylo poradzic. Zreszta, wielcy, glupi Rosjanie byli bardzo podobni do wielkich, glupich Amerykanow. Winters byl wsrod nich najlepszym kierowca. To byl jego kraj, wiec musial pozostac za kierownica. Ruzjo poprawil pistolet w kaburze na prawym biodrze. Byl to matowy, czarny SGI.40, dobra, niemiecka bron, bardzo droga i niezawodna. Nosilo ja wielu agentow FBI. Wygladali na amerykanskich agentow, nawet Zmieja. -W porzadku, idziemy. Ruzjo i Grigorij Zmieja wysiedli z samochodu i ruszyli na druga strone ulicy. Ochroniarze natychmiast ich zauwazyli. Jeden z nich powiedzial cos do Sampsona, ktory przestal na chwile dlubac w zebach, spojrzal na podchodzacych mezczyzn i wykrzywil twarz w usmiechu. Potem rozesmial sie glosno i powiedzial cos do swoich ludzi. Ruzjo byl jeszcze za daleko, zeby go uslyszec, ale potrafil sobie wyobrazic, o co chodzilo. Ci ludzie nie palali miloscia do swoich wladz federalnych. Kiedy Ruzjo i Zmieja podeszli blizej do tamtych trzech, Sampson powiedzial: -Dzien dobry, chlopcy. Jestescie z FBI, prawda? - Wyszczerzyl zeby do swoich ochroniarzy, zeby pokazac, jak dobry jest w rozpoznawaniu agentow federalnych. Bylo dokladnie tak, jak powiedzial Plechanow i jak zaplanowal Ruzjo. Daj ludziom cos zblizonego do ich oczekiwan, a sami wprowadza sie w blad; nie bedziesz musial mowic ani slowa. Ruzjo odezwal sie ze srodkowozachodnim akcentem, nad ktorym solidnie popracowal. - Luigi Simpson? Jestem agent specjalny Arnold, a to agent specjalny Johnson. - Uniosl lewa reke z odznaka i legitymacja dokladnie tak, jak robia to prawdziwi agenci, zawsze trzymajac w pogotowiu reke, ktorej uzywaja do strzelania. Skinal glowa Zmiei, ktory wbil wzrok w ochroniarzy. Chociaz dokumenty byly falszywe, umieszczono w nich autentyczne nazwiska - agenci Arnold i Johnson byli przydzieleni do nowojorskiego oddzialu FBI. - Chcielibysmy, zeby udal sie pan z nami i odpowiedzial na kilka pytan. - Jasne, chlopcy. - Odwracajac sie do stojacego blizej ochroniarza, Sampson spytal: - Weryfikacja? Ochroniarz wystukiwal polecenia na klawiaturze malego komputera z plaskim ekranem. - Sa na liscie - powiedzial po chwili. -Zadzwon do prawnikow i do szefa. Daj im znac. - Sampson pstryknal wykalaczka w powietrze. - Federal Plaza, drugie pietro, zgadza sie? -Dwudzieste drugie pietro, panie Sampson. Byl pan tam juz kiedys - powiedzial Ruzjo. Sampson usmiechnal sie jeszcze szerzej. Uznal, ze ten prosty sprawdzian wystarczy. Byl glupcem, tym wiekszym, ze mial sie za spryciarza. Madrzy ludzie zawsze licza sie z czyms nowym; glupcy sadza, ze wiedza juz wszystko. - Zawsze z przyjemnoscia pomagam mojemu rzadowi. Chodzmy. Na tylnym siedzeniu samochodu, majac Zmieje obok, Sampson spytal: -Wiec o co w tym wszystkim chodzi, chlopcy? Winters ruszyl. Ruzjo spostrzegl, ze jeden z ochroniarzy wyszedl na jezdnie, zeby zanotowac numer rejestracyjny ich samochodu. Doskonale. Spojrzal na Sampsona. - Pracuje pan dla organizacji przestepczej Genaloniego. Zabil pan osobiscie szesciu ludzi i wydal polecenie zabicia kilkunastu innych. Pan i panu podobni jestescie odpowiedzialni za narkotyki na ulicach, prostytucje, przemyt, hazard i inne nielegalne dzialania; lista jest zbyt dluga, zeby je wszystkie wymienic. - Ooo! To oszczerstwo, agencie, bo nie ma w tym ani cienia prawdy. Odpowiadam za bezpieczenstwo legalnego przedsiebiorstwa. Niech pan uwaza, co pan mowi, moze pan zostac pozwany, wie pan? Nasi prawnicy nie narzekaja na nadmiar zajec. - Jest pan kryminalnym metem - powiedzial Ruzjo - i juz wkrotce pan za to zaplaci. Sampson zasmial sie. -Zycze szczescia, stary. Bedziesz to musial udowodnic. Nie tacy jak ty juz tego probowali. - Rozparl sie na siedzeniu, a rysy mu stezaly. - Zwolnicie mnie tak szybko, ze zdaze jeszcze na kolacje. -Nie zdazysz - powiedzial Ruzjo. -Tak? Glupi jestes, skoro tak myslisz. -Nie. To ty jestes glupi: myslisz, ze jestesmy z FBI. Wyraz twarzy Sampsona stal sie mieszanka strachu i niedowierzania. Zmieja wcisnal mu w bok lufe pistoletu. -A bylbys bardzo glupi, gdybys sprobowal sie ruszyc - powiedzial. Rosyjski akcent w jego glosie zabrzmial jak zgrzyt pily w tartaku. -Jezu! - wykrztusil Sampson. -Obawiam sie, ze i on nie moze ci pomoc, frajerze - powiedzial Winters. -Co tu sie, u diabla, dzieje? Kim jestescie? Czego chcecie? -Nakarmic wilki zatruta przyneta - powiedzial Ruzjo. Przestepca zmarszczyl brwi. Nie rozumial. Ale nie mial juz czasu, zeby sie zastanowic. Przeznaczenie siegnelo do bebna losujacego i zacisnelo zimne palce. Wybrany zostal numer Luigiego Sampsona. Rozdzial 10 Piatek, 17 wrzesnia, godzina 14.30 Nowy Jork Ray Genaloni byl wystarczajaco wsciekly, zeby kogos zabic golymi rekoma. Czlowiek, ktory stal po drugiej stronie biurka, jeden z ochroniarzy Luigiego, nie przynosil dobrych wiesci, ale zabicie go nie byloby najlepszym posunieciem. Ray powsciagnal wiec gniew, jakby dociskal pokrywke do kociolka z wrzatkiem, zeby para nie mogla sie wydostac. -Przepraszam, Donald - powiedzial - ale co dokladnie masz na mysli, mowiac, ze w FBI go nie ma? -Wyslalismy prawnikow, szefie. Federalni mowia, ze nie zdejmowali Luigiego. -Ale ty i Randall mowicie, ze zdjeli? -Wlasnie wyszlismy od Chena. Bylo ich dwoch i jeszcze jeden w samochodzie. Luigi ich wypatrzyl, a Randall i ja potrafimy wyweszyc federalnych na odleglosc. Dokumenty mieli w porzadku, sprawdzilismy, sa na liscie oddzialu nowojorskiego. Sprawdzilismy tez numer rejestracyjny samochodu przez nasze wtyczki w policji - tablice rejestracyjne wydano na potrzeby parku samochodowego FBI w Nowym Jorku. Maja go, nie ma watpliwosci. - Wiec dlaczego mowia naszym prawnikom, ze nigdy o nim nie slyszeli? Donald pokrecil glowa. -Tego nie wiem. Genaloni siedzial w milczeniu przez pietnascie sekund. Spostrzegl, ze ochroniarz sie poci. Dobrze. Niech sie denerwuje. Wreszcie powiedzial: -To wszystko. Idz, znajdz sobie cos do roboty. Kiedy ochroniarz wyszedl, Genaloni zapatrzyl sie w sciane. Co, u diabla, knuli federalni? Dlaczego dobierali sie do niego? Luigi byl odporny, mogli mu grozic do woli, a i tak gowno by im powiedzial, ale sprawa z Luigim byla jakas nowa zagrywka. I to taka, ktora wcale mu sie nie podobala. Cos knuli i obojetne, co to bylo, bardzo mu sie to, kurwa, nie podobalo. W porzadku. Chca sie zabawiac w podchody? Nie ma sprawy. Mial noz wystarczajaco ostry, zeby sie nim ogolic. Potrafi ich zalatwic, i to nie ruszajac sie z miejsca. Wystarczy zadzwonic. Zaraz zobaczymy. Podniosl sluchawke telefonu. -Polaczenie szyfrowane. Kod dwa-cztery-trzy-piec, Sunshine - powiedzial. -Szyfrowanie gotowe - odpowiedzial telefon. Wystukal numer. Zaraz zobaczymy. -Rozumiem - powiedziala Mora Sullivan, wiedzac, ze glos jej nie zdradzi. Machnieciem reki wylaczyla telefon, wstala i zaczela sie przechadzac rownymi krokami. Trzy kroki, zwrot, trzy kroki z powrotem, zwrot i jeszcze raz; zaczela sie oswajac z czekajacym ja zleceniem. Selk nie medytuje na siedzaco. Oczywiscie, mogla znieruchomiec, kiedy wymagala tego sytuacja, ale na tym etapie myslalo sie jej najlepiej, kiedy byla w ruchu, przechadzala sie, rozwazajac mozliwosci, zastanawiajac sie nad alternatywnymi posunieciami, planujac. Potrafila sie wcielic w dowolna postac, dowolnie igrac ze swiatem, ale wiedziala, ze ta robota bedzie niebezpieczna. Nie mogla sobie pozwolic nawet na najmniejszy blad. W wypadku prawie wszystkich dotychczasowych zlecen, drobne pomylki byly dopuszczalne.Chociaz nigdy nie pozostawiala nie zalatwionych spraw, jesli tylko o nich wiedziala, zdarzalo sie, ze popelniala bledy. Drobiazgi, nic wielkiego, co mogloby naprowadzic przesladowcow na jej slad. Ale jednak od czasu do czasu cos uchodzilo jej uwagi. Byla najlepsza, ale nawet najlepszym zdarzalo sie, ze cos przeoczyli i zorientowali sie, kiedy bylo juz za pozno, zeby to naprawic. Krok, krok, krok, zwrot... Nikt nie zauwazyl tych drobnych niedociagniec, poniewaz wiekszosci ludzi nigdy nie przyszlo do glowy, zeby sie za nimi rozgladac. I w koncu czas zatarl te slady, sprawil, ze staly sie zaledwie malymi, ciemnymi plamkami, ktore nic nie znaczyly, ogladane golym okiem. Ale tym razem? Tym razem efekty jej dzialan beda badane pod mikroskopem. Policjanci byli czyms szczegolnym. Przede wszystkim, kazda policja chronila swoich ludzi. Przeslanie bylo nieskomplikowane: Mozna popelnic wiele zbrodniczych czynow i nie dac sie zlapac, ale zabicie policjanta nie bylo jednym z tych czynow. Zabij policjanta, a dostaniesz sie na sama gore listy sciganych i pozostaniesz tam, dopoki cie nie zlapia albo nie zabija - raczej zabija. Sullivan wiedziala o tym. Jej ojciec byl jednym z tych, ktorzy zabili policjanta i zaplacili za to wlasnym zyciem. Policjanci, ktorzy go pojmali, dokonali egzekucji, zemscili sie bez mrugniecia okiem. Krok, krok, krok, zwrot... Samo zabojstwo nie bedzie problemem. To latwiejsza czesc operacji. Zamachowiec, ktory jest gotow dac sie zlapac lub zginac, moze zgladzic praktycznie kazdego, od prezydenta w dol. Ucieczka z miejsca zamachu byla jednak czyms zupelnie innym. Zwlaszcza, jesli przygotowany do ucieczki tunel bedzie oswietlony najlepszymi, najjasniejszymi reflektorami najlepszej na swiecie organizacji do walki z przestepczoscia. Tym razem nie bedzie miejsca nawet na najmniejszy blad. Najmniejszy slad zostalby wykryty, powiekszony i przeanalizowany. Bylo to jednoczesnie straszne i pociagajace. Selk kochala ryzyko. Adrenalina byla dla niej jak dobre wino, tak cudownie uderzala do glowy. Prawda byla taka, ze moglaby jutro rzucic to wszystko i prowadzic wolne od trosk materialnych zycie. Kiedy sie dobrze zainwestowalo pare milionow, tak naprawde nie potrzebowalo sie wiecej. Miala cel i zamierzala go osiagnac, bo zawsze osiagala swe cele, ale znala siebie sama na tyle dobrze, zeby przyznac, ze dla niej rozgrywka byla rownie wazna, co nagroda. A tym razem czekalo ja nie lada wyzwanie. Nigdy dotad nie skasowala agenta FBI, a tym bardziej takiego, ktory stal na czele jednej z agencji Biura. Krok, krok, krok, zwrot. To bedzie wymagalo drobiazgowej obserwacji i maksymalnego skoncentrowania uwagi na wszelkich problemach, jakie moga sie pojawic. Potrzeba tez bedzie dosc czasu, zeby sie upewnic, ze wszystkiego dopilnowala. Wszystkiego. Zanim wyruszy, wcieli sie w nowa postac. Stanie sie kobieta, ktorej miejsce jest w Waszyngtonie, ktora bedzie miala powody, zeby przebywac w poblizu swej ofiary, ktora, jesli bedzie trzeba, przejdzie przez kazda kontrole. Sullivan przestala chodzic i usmiechnela sie do siebie. Juz teraz czula w zylach adrenaline, czula, jak sciaga jej sie skora, napinaja miesnie, a krew krazy szybciej, coraz szybciej, ze az zapiera dech. Byla jak kameleon. Potrafila zmieniac wyglad rownie latwo, jak inni ludzie zmieniaja stroje, mogla sie stac, kimkolwiek chciala. Metamorfoza juz sie rozpoczela. Sobota, 18 wrzesnia, godzina 16.19 Los Angeles Ruzjo stal na ruchomym chodniku w porcie lotniczym Los Angeles, zmierzajac do parkingu firmy wynajmujacej samochody. Z tego, co mowil kapitan wynikalo, ze temperatura na zewnatrz odpowiada mniej wiecej temperaturze ludzkiego ciala. W kalendarzu jest juz moze jesien, ale lato nie powiedzialo jeszcze ostatniego slowa w tym kraju - kiedy wsiadal do samolotu na Wschodnim Wybrzezu, bylo prawie tak samo cieplo. W Nowym Jorku wszystko poszlo dobrze. Luigi Sampson przestal istniec niecale dwadziescia cztery godziny po tym, kiedy go porwali. Ruzjo pomyslal, ze nie jest to do konca prawda. Rozkawalkowane zwloki przestepcy nie rozpuscily sie jeszcze zupelnie w wielkim, szklanym zbiorniku, wypelnionym bardzo zracym kwasem. Zmieja musial porabac trupa na kawalki - wystarczajaco male, zeby przeszly przez zabezpieczony zaworem cisnieniowym otwor na gorze zbiornika; Grigorij zrobil to bez cienia obrzydzenia. Jego wuj byl rzeznikiem i Zmieja pracowal u niego w sklepie podczas letnich wakacji, zanim poszedl do wojska. W zbiorniku przechowywany byl kwas, sluzacy do trawienia stali w zakladach metalurgicznych w New Jersey. Tej plynnej substancji, ktorej czescia szybko stawal sie w tej chwili Sampson, uzywano zwykle w niewielkich ilosciach; kiedy robotnicy przyjda po kwas z tego zbiornika - jednego z dwoch i polozonego dalej od bramy - zmarly Luigi bedzie juz zaledwie organicznym zanieczyszczeniem, na ktore zapewne nikt nie zwroci uwagi. Moze tylko zmieni sie troche barwa kwasu, rozpylanego na przygotowane do trawienia stalowe plyty. Kwas byl bardzo zracy. Ale dla pewnosci, Zmieja wybil jeszcze trupowi mlotkiem wszystkie zeby, a Amerykanin Winters wyrzucil je jeden po drugim za burte promu na Staten Island, zmieszawszy je z prazona kukurydza, ktora karmil mewy. Falszywe dokumenty FBI i przebrania agentow tez juz nie istnialy. Legitymacje i ubrania spalili, rozrzucajac popiol, odznaki, znieksztalcone nie do poznania, trafily na zlomowisko. Tablice rejestracyjne zostaly ponownie zamienione, a sam samochod wrocil do firmy, z ktorej wynajeli go pod falszywym nazwiskiem. Bron, dokladnie oczyszczona, zostala zapakowana, a paczke, oznakowana jako PROBKI SKAL wyslali do skrytki pocztowej, wynajetej w Tuscon w stanie Arizona przez nieistniejaca osobe. Paczka bedzie tam lezec, dopoki nie skonczy sie okres, na jaki wynajeto skrytke, albo dopoki poczta nie zacznie szukac jej wlasciciela. Wszystko jedno, mina miesiace, zanim to nastapi, a wtedy nie bedzie to juz mialo znaczenia. Drugi raz taki podstep juz sie nie uda - organizacja Genaloniego zostala zaalarmowana i bedzie sie miala na bacznosci. Ale to tez bylo bez znaczenia. Istniala wprawdzie minimalna szansa, ze ochroniarze podadza nadajace sie do czegos rysopisy agentow, w ktorych wcielili sie Ruzjo i Zmieja, ale bylo to bardzo malo prawdopodobne. Podejrzliwosc Genaloniego i jego wrodzona nieufnosc wobec wladz jeszcze sie nasila. Z pewnoscia nie zwrocilby sie do wladz o pomoc w znalezieniu jednego ze swoich ludzi, nawet gdyby dal wiare zapewnieniom, co bylo jednak zupelnie nieprawdopodobne. Szef organizacji przestepczej nie bedzie wspolpracowal z wladzami federalnymi, ktore z kolei szybko o calej sprawie zapomna, majac co innego do roboty. FBI bedzie przypuszczac, ze to Genaloni zabil jednego ze swoich ludzi. A Genaloni bedzie przekonany, ze FBI probuje mu sie dobrac do skory. Zalozenie FBI bedzie bledne, natomiast po tym, co zaszlo, przekonanie Genaloniego bedzie sluszne. Z informacji, zebranych przez Plechanowa wynikalo, ze Genaloni nie nalezal do cierpliwych. Bylo prawdopodobne, ze podejmie pochopne dzialania. A gdyby nie, Ruzjo zrobi to za niego, a przynajmniej stworzy takie wrazenie. Dostarczenie wrogowi roznych powodow do zmartwien bylo starym, ale skutecznym sposobem. Plechanow dobrze znal historie i byl mistrzem manipulacji. Dobrze jest miec kogos takiego po swojej stronie, kiedy dochodzi do konfliktu. Niedobrze jest miec takiego wroga. Bylo jeszcze troche innych drobiazgow, za pomoca ktorych Ruzjo i jego ludzie mogli dalej nekac Net Force i przestepcza rodzine, napuszczac ich na siebie nawzajem; drobiazgi, ale kazdy bedzie zwiekszal obciazenie. Predzej czy pozniej nawet wielblad zalamie sie pod kolejnym zdzblem slomy, ktore mu doloza do ciezaru na grzbiecie. Zadaniem Ruzjo bylo dostarczanie tych zdzbel. Niedziela, 19 wrzesnia, godzina 2.30 Kijow, Ukraina John Howard byl troche wkurzony na szefa placowki CIA. Morgan Hunter mogl miec moze czterdziesci piec lat, mial szpakowate wlosy, ale wciaz byl w dobrej formie, sadzac po dopasowanym garniturze i sposobie, w jaki sie poruszal. Byl czlowiekiem Firmy od dwudziestu kilku lat, pracowal w Chile, w Bejrucie, potem w Moskwie po rozpadzie Zwiazku Radzieckiego, az wreszcie wyladowal tutaj. Powinien wiec znac sie na robocie. - Przykro mi, pulkowniku, ale coz moge powiedziec? Zadna z naszych wtyczek wsrod miejscowych radykalow niczego o tym nie wie. Mamy tylko te pierwsze meldunki. Nie jestesmy w stanie dotrzec do zrodla. -Czas ucieka, Hunter. Byli w malej salce konferencyjnej na drugim poziomie piwnic. Howard dostal to pomieszczenie na potrzeby swej operacji. Byly tu telefony, komputery, drukarki, odbiorniki telewizyjne i inne takie graty, poustawiane na stolach i na polkach. Szef stacji CIA poslal mu pelen wyzszosci usmiech. - Zdaje sobie z tego sprawe, pulkowniku. To my nakrecamy zegar, wiec jestesmy swiadomi uplywu czasu. Jak pan zapewne pamieta, to my pierwsi zwrocilismy na to uwage panskiej agencji. Agencji, ktora jest tu obecna, hm, na nasze zaproszenie, sir. Howard szykowal sie do odpowiedzi, kiedy wszedl Julio Fernandez. Zasalutowal pulkownikowi. -Sir - powiedzial - chyba cos mamy. -Mowcie, sierzancie. Fernandez zerknal na Huntera, a potem na swojego dowodce. Howard z trudem powsciagal usmiech. Bylo to wymowne spojrzenie: Mozna mowic w obecnosci tego kutasa, sir? Hunter zorientowal sie w sytuacji i zacisnal szczeki. -Sir, Lucy, to jest, Lucy Jansen, Trzeci Zespol, jak by tu powiedziec, zaprzyjaznila sie z jednym facetow z samego poczatku listy. - Podal Howardowi liste, na ktorej jedno nazwisko bylo otoczone czerwona obwodka. Howarz spojrzal na liste, a Fernandez mowil dalej. - Facet mowi po niemiecku, ona tez, wiec od razu mieli cos wspolnego. Spikneli sie w jednym z tutejszych barow, a po pieciu, czy szesciu kieliszkach wodki facet pochwalil sie, ze ma stara wyrzutnie rakiet, naprowadzanych przewodowo i ze juz bardzo niedlugo bedzie mial okazje zrobic z niej uzytek. Howard poczul, jak ogrania go podniecenie. -Mow dalej. -Lucy pracuje nad facetem. Ma sie ze mna skontaktowac za pare godzin. Howard spojrzal na Huntera. Tamten wzruszyl ramionami. -Cos w tym moze byc, ale rownie dobrze tylko jakis pijak chcial zrobic wrazenie na atrakcyjnej kobiecie. Howard skinal glowa. -Prawda. Ale ten facet jest na naszej liscie. - Odwrocil sie do Fernandeza. - Informuj mnie na biezaco. Nastepny energiczny salut, po ktorym Fernandez zrobil zwrot i odmaszerowal. - Zobacze, czy uda nam sie dowiedziec czegos wiecej o tym facecie - powiedzial Hunter, wskazujac gestem liste. -Dobry pomysl. - Howard zawahal sie przez chwile, ale zaraz uznal, ze nie ma sensu zrazac sobie szefa stacji CIA. - Przepraszam za tamto. Roznica czasu troche daje mi sie we znaki. -Nie ma sprawy, pulkowniku. Wiem cos o tym. Chce dopasc tych facetow tak samo, jak wszyscy. Jesli zrobimy, co do nas nalezy, dostaniemy ich. - Amen. Mezczyzni znow sie usmiechneli i tym razem bylo to szczere. Moze ten facet Lucy, to tylko przypadek, ale Howard bardzo w to watpil. Nagle poczul znajome skurcze zoladka. Nie ulega kwestii. Dotra do nory tych radykalow. Rozdzial 11 Niedziela, 19 wrzesnia, godzina 11.05 Waszyngton, Dystrykt Columbia Kiedy zadzwonil telefon, Alex Michaels byl w swoim garazu i pracowal przy Prowlerze. Byl prawie pewien, ze wie, kto dzwoni. Wytarl rece w pobrudzona smarem scierke i siegnal po sluchawke. -Slucham. -Tatusku! -Czesc, malenka, jak sie masz? -Swietnie. No, moze oprocz tego, ze sie przewrocilam na lyzworolkach i zniszczylam sobie nakolannik. Poczul uklucie niepokoju. -Nic ci sie nie stalo? -Mnie nic, ale nakolannik, wiesz, skasowany. -Lepiej on, niz ty. -Mamuska powiedziala to samo. W tle uslyszal glos Megan. -Pozwol mi porozmawiac z tatusiem przez chwile, kochanie. Michaels poczul, jak skrecaja mu sie wnetrznosci. -Mama chce z toba mowic. Nabral gleboko powietrza. -Jasne, daj jej sluchawke. -Czesc, tatusku. -Czesc, mala. Czas zaczal plynac inaczej. Mijaly epoki. Cywilizacje upadaly, zmienialy sie w ruiny... -Alex? -Czesc, Megan. Co sie stalo? -Susie, kochanie, zrob mamusi filizanke kawy, dobrze? Michaels poczul sie nagle, jakby spadal w otchlan. Minela chwila. -Alex, wiem, ze praca jest dla ciebie najwazniejsza, ale twoja corka wciaz cie uwielbia. Zdolasz sie wyrwac i przyjechac na jej przedstawienie? Lata sprzeczek powracaly nagle z cala sila; stare rany nigdy sie do konca nie zablizniaja, przynajmniej z tych w jego sercu saczyla sie swieza krew. Nie chcial sie z nia klocic. -To w pazdzierniku, prawda? -Pamietales? Niesamowite. Jej sarkazm wciaz potrafil go kaleczyc jak brzytwa. Sprawa smierci Daya powinna sie do tego czasu zakonczyc, a nawet jesli nie, to raczej nie bedzie juz do tego stopnia absorbujaca, zeby nie zdolal wyrwac sie i zobaczyc przedstawienia swojej drugoklasistki. -Przyjade - powiedzial. -Jestes pewien? -Powiedzialem, ze przyjade. To tez zawsze jej wychodzilo, potrafila wzbudzic w nim gniew, nie podnoszac glosu, jednym niewinnym zdaniem. Jestes pewien? Gdyby nazwala go cholernym klamca, czulby sie dokladnie tak samo. Zalegla klopotliwa cisza. W ostatnim roku, kiedy jeszcze byli razem, takich klopotliwych chwil bylo wiecej, niz czegokolwiek innego. Nie tyle gniew, co rezygnacja. Nieunikniony koniec ich malzenstwa nadchodzil jak lodowiec, powoli, ale nieustannie, miazdzac wszystko na swej drodze. -Sluchaj, jest jeszcze cos - powiedziala. - Spotykam sie z kims i chcialam, zebys dowiedzial sie o tym ode mnie. Bryla lodu w zoladku stala sie tak wielka, ze az zaparlo mu dech. Kiedy odzyskal glos, zmobilizowal cala sile woli, zeby mowic cicho, spokojnie, z lekkim zaciekawieniem. -Ktos, kogo znam? -Nie. Jest nauczycielem w szkole Susie. Nie jej nauczycielem. -Coz, gratulacje. -Nie mamy zamiaru sie pobrac, Alex, po prostu chodzimy razem na towarzyskie spotkania. Ty tez sie spotykasz z kobietami, prawda? Troche za dlugo zwlekal z odpowiedzia. -Jasne. -Jezu, Alex. To tez bylo podsumowaniem prowadzonych latami dyskusji. Nie byl z zadna kobieta od czasu rozstania z Megan. Pare razy o tym myslal. Oczywiscie, wciaz jeszcze zwracal uwage na atrakcyjne kobiety, czasem troche fantazjowal, ale ani razu nie przeszedl do czynow. Fantazja mijala, a pozostawala rzeczywistosc, ryzyko. Poza tym, wciaz brakowalo mu Megan, mimo tego wszystkiego, co sie stalo. Byla miloscia jego zycia. Zawsze nia bedzie. Gdyby zadzwonila i poprosila, zeby wrocil do domu, pojechalby, nawet, gdyby oznaczalo to utrate calej reszty - mieszkania, samochodu, pracy. Nie zdawal sobie z tego sprawy przedtem, ale teraz nie mial watpliwosci. Oczywiscie, bylo juz za pozno. Nie to bylo im pisane. Byli rozwiedzeni. Ona spotykala sie z innym mezczyzna. Moze nawet z nim spala. Zoladek zaczal mu dokuczac jeszcze bardziej, chcialo mu sie rzygac na mysl, ze naga Megan z innym mezczyzna... smieja sie, kochaja, robia rzeczy, ktore kiedys robili oni oboje. Ale jeszcze gorsza byla swiadomosc, ze ona pragnela innego mezczyzny - a nie jego. Swiadomosc, ze ona bedzie sie tym rozkoszowac... Michaels potrzasnal glowa. Musial przestac o tym myslec. Nie mial juz prawa do takich odczuc - jesli w ogole kiedykolwiek mial do nich prawo. - Musze konczyc. Powiedz Susie, ze ja kocham. -Alex... -Do widzenia, Megan. Trzymaj sie. Delikatnie odwiesil sluchawke, a potem spojrzal na purpurowy samochod, przy ktorym spedzal teraz kazda wolna minute. Zwykle potrafil nie poddawac sie uczuciom, jakie wciaz zywil do Megan. Wszystko bylo w porzadku, dopoki mial jakies zajecie, dopoki nie pozwolil sobie na myslenie o niej. Ale kiedy slyszal jej glos, kiedy pod wplywem jej slow malowal sobie w wyobrazni jej obraz, robilo sie nie do wytrzymania. Moze istnialo gdzies jakies magiczne zaklecie, ktore wymazaloby spomiedzy nich wszystko, co zle; moze istnialy jakies magiczne slowa, ktore sprawilyby, ze znow byliby razem, tak jak wtedy, kiedy Susie byla dopiero przyszloscia, albo nawet kiedy byla grubym, rozesmianym maluchem, raczkujacym po tamtym wielkim domu w Idaho. Moze i byly takie slowa, ale Alex Michaels ich nie znalazl. Niedziela, 19 wrzesnia, godzina 11.15 Waszyngton, Dystrykt Columbia Toni Fiorella skonczyla wlasnie rozmawiac przez telefon z matka. Byl to rytual niedzielnych porankow i mijalo zwykle dwadziescia-trzydziesci minut, zanim mama zaczynala sie niepokoic. -To cie musi kosztowac majatek, dziecko - mowila. To, ze Toni powtarzala jej, ze stac ja na kilka godzin polaczenia miedzymiastowego Waszyngton - Bronx miesiecznie, zdawalo sie nie miec znaczenia. Mama pamietala czasy, kiedy rozmowy miedzymiastowe byly luksusem, zarezerwowanym na takie okazje jak narodziny, zawiadomienia o pogrzebach i moze jeszcze pare slow w pospiechu w swieta. A korzystanie z komputera do komunikowania sie e-mailem, czy przez telefon internetowy, zwany voxtransem, w ogole nie wchodzila w rachube. Takie rzeczy byly nie dla mamy. Przez ostatnie pietnascie minut, kiedy rozmawialy, Toni krecila sie po kuchni. Oplukala naczynia, wlozyla je do zmywarki, wytarla blaty i deske do krojenia, a nawet przejechala scierka po podlodze. Mieszkanie bylo male, ale mialo kuchnie wieksza, niz mozna by sie spodziewac, a winylowa podloga na pierwszy rzut oka sprawiala wrazenie prawdziwego drewna. Mile miejsce. Odkladala wlasnie scierke, kiedy zadzwonil telefon. Mama o czyms zapomniala? -Slucham. -Dyrektor Fiorella? -Przy aparacie. - Glos wydawal jej sie znajomy, ale nie potrafila go zidentyfikowac. -Tu Jesse Russell. Hm, spotkalismy sie ostatnio. Poludniowy akcent, ten glos. Chwileczke... - Spandex. -Przepraszam? Dopiero teraz Toni zdala sobie sprawe, ze powiedziala to na glos. Zarumienila sie. Dobrze, ze wizja byla wylaczona. -Przepraszam, panie Russell, niewazne. Po co pan dzwoni? - Hm, chcialem pania przeprosic. Za tamto na sali gimnastycznej. Chcialem sie popisac przed Barrym i jakos wylaczyl mi sie mozg. Nie powinienem byl sie tak zachowac. Postapilem glupio. Przepraszam. Toni usmiechnela sie. Ho, ho. Wiec cuda jednak sie zdarzaja. Dupek dzwoni z przeprosinami. A poniewaz dobrze wiedziala, ze i ona nie powinna byla zachowac sie tak, jak sie zachowala, mogla teraz okazac wielkodusznosc. -W porzadku, panie Russell, zapomnijmy o tym. -O nie, prosze pani, ja o tym tak szybko nie zapomne. Zastanawiam sie, czy nie zechcialaby pani pokazac mi kiedys czegos wiecej z tej sztuki walki? Wie pani, tak, zebym mogl zobaczyc, co pani robi, zamiast walic tylkiem o podloge. Toni zachichotala. Moze nie byl taki straszny? Mial swoj urok. -Jesli znow na siebie wpadniemy na sali, nie ma sprawy. - Gdyby zechciala pani powiedziec mi, kiedy znow bedzie pani cwiczyc, moglbym jakos ustawic sobie zajecia, zeby sie na chwile wyrwac. Mamy mnostwo roboty na kursie, ale zdarza sie, ze daja nam troche wolnego czasu. Toni zastanawiala sie przez chwile. Czyzby ten facet ja podrywal? Czy tez naprawde chcial sie uczyc silat? Doswiadczenie z inna sztuka walki bylo czasem przeszkoda, ale nie zawsze. A guru powtarzala, ze potrzebni sa jej uczniowie, ze Toni nigdy nie osiagnie prawdziwego mistrzostwa, dopoki sama nie zacznie uczyc. - Czasem cwicze rano, ale najczesciej w czasie przerwy na lunch, od dwunastej do pierwszej. Moze pan wpasc, jesli pan chce. -O tak, prosze pani, chce. -I moze skonczylbys z tym "prosze pani". Mam na imie Toni. -Przyjaciele mowia do mnie Rusty. Dziekuje. Bedziesz cwiczyc w poniedzialek? -Jesli nic mi nie wypadnie. -Przyjde. Do widzenia pani, to jest - Toni. Usmiechala sie do siebie, odkladajac wreszcie scierke. Spandex - Russell - byl typowym zidiocialym macho, sadzac po zachowaniu zarowno zanim dala mu nauczke, jak i potem. Ale ten telefon troche go rehabilitowal, jesli oczywiscie nie kryly sie za tym jakies niecne zamiary. Wiekszosc ludzi najczesciej zasluguje na druga szanse. Bog jeden wiedzial, ze zdarzalo jej sie pakowac w cos, czego potem zalowala i ze byla wdzieczna, jesli jej wybaczano. Ludzie mogli sie zmienic. Musiala w to wierzyc. A w dodatku Spandex wcale nie wygladal tak zle. Natychmiast zganila sie za te nielojalnosc. Kim by Russell nie byl, z pewnoscia nie jest Alexem, w zaden sposob. To Alexa pragnela. I predzej, czy pozniej, jesli bedzie nad tym wytrwale pracowac, on tez jej zapragnie. Ale uczen nie bylby taki zly. I kto wie? Moze taki przystojny uczen da Alexowi do myslenia, pokaze, ze za Toni warto sie obejrzec. Zaszkodzic nie mogl. Niedziela, 19 wrzesnia, godzina 11.15 Quantico, Wirginia Jay Gridley uruchomil potezny silnik Dodge'a Vipera, puscil sprzeglo i pomknal dojazdem do autostrady, zostawiajac na nawierzchni slady spalonej gumy. Dlaczego nie? W rzeczywistosci wirtualnej nie trzeba bylo kupowac nowych opon. Przez ostatnie pare dni duzo podrozowal po sieci, rozgladajac sie za kolejnymi przeszkodami, ale, jak dotad, nie natrafil na nic niezwyklego. Byly oczywiscie korki, pojazdy sunace w zolwim tempie, ale to normalne. Byl na 405 w poblizu LAX, kiedy czarny dzieciak na wielkim Harleyu przemknal obok niego z predkoscia co najmniej 130 kilometrow na godzine. Gridley usmiechnal sie. Znal tego chlopaka, nawet jesli w rzeczywistosci wirtualnej jego wizerunek - persona - byl troche straszy i bardziej umiesniony. Wrzucil wyzszy bieg, poczul, ze Viper az rwie sie do biegu i wcisnal gaz do deski. Potezny, dziesieciocylindrowy silnik w ukladzie widlastym - V10 - ryknal basowo, a jadace obok samochody zmienily sie w martwa nature. Przyspieszyl ze stu do stu piecdziesieciu kilometrow na godzine w ciagu zaledwie kilku sekund. Dziki i swobodny! Ten woz byl stworzony do takiej jazdy, a jesli ktos nie potrafi go prowadzic, niech nie siada za kierownica! Zrownal sie z czarnym chlopakiem na motocyklu, usmiechnal sie i zatrabil. W swiecie realnym oni dwaj byli polaczeni online w Sieci, w czasie rzeczywistym, tak jak dwadziescia milionow ludzi, czy cos kolo tego, laczy sie codziennie w wielkich sieciach komercyjnych. Ale dzieki wizualizacji w rzeczywistosci wirtualnej bylo to o tyle ciekawsze, zwlaszcza gdy oprogramowanie umozliwialo nakladanie sie scenariuszy, tak jak teraz. -Czesc, Tyrone! Chlopak spojrzal i usmiechnal sie, odslaniajac biale, rowne zeby. -Hej, J.G.! Co tu robisz? -Wypatruje klopotow! -Loguje sie w ten program! -Dobra, jest tu troche dalej parking dla ciezarowek. Napijemy sie kawy? Musze cie o cos spytac. -Jasne, Jay, zapro. Chlopiec dodal gazu i pochylil sie nad kierownikiem. Ped powietrza rozwiewal mu ubranie, a nawet gesto poskrecane wlosy. Wyrwal naprzod, a Gridley nie probowal go gonic. Zapro? Jay zastanawial sie przez chwile. Aha, zaden problem. Nie byl przeciez az taki stary, ale czolowka rwala do przodu i wiedzial, ze juz sie tam nie miesci. Slang, ktorym poslugiwal sie jako chlopak byl dzis zamierzchla historia dla kogos w wieku Tyrone'a. "Zapro" bylo odpowiednikiem "nie ma sprawy" z jego czasow, albo "No probleemo, Batman" z czasow jego ojca. Jezyk zyl, zmienial sie, a niektore pojecia wracaly czasem do swego pierwotnego znaczenia. Nie sposob za wszystkim nadazyc. Mial dwadziescia osiem lat, ale kiedy rozmawial z kims w wieku Tyrone'a, czul sie jak sterta kosci dinozaura. Pokrecil glowa. Z drugiej strony, dzieciaki, ktore na serio zeglowaly po Sieci, widzialy i slyszaly rzeczy, umykajace na ogol uwagi doroslych, a Gridley chcial wykorzystac wszystkie dostepne zrodla. Chodzilo o to, zeby zadanie zostalo wykonane, a nie o to, kto znajdzie cos wazniejszego niz inni. Wlaczyl kierunkowskaz i skrecil na zjazd. Jesli postep bedzie tak szybki, jak dotad, to osiagnawszy wiek Gridleya, Tyrone bedzie robil rzeczy, przy ktorych to tutaj zacznie przypominac prymitywne rysunki naskalne. Rozdzial 12 Niedziela, 19 wrzesnia, godzina 22.45 Waszyngton, Dystrykt Columbia Byl cichy niedzielny wieczor, jesienne powietrze wciaz cieple i parne. W mieszkaniu Alexa Michaelsa bylo ciemno. Palila sie tylko lampa w sypialni na gorze. Po drugiej stronie ulicy w nieoznakowanym, szarym samochodzie, standardowym modelu rzadowym, siedzieli dwaj agenci FBI. Nie probowali sie ukrywac; nie mialoby to sensu - rownie dobrze mogliby sobie przyczepic na dachu wielki, czerwony, mrugajacy neon, ktory oglaszalby, ze sa, kim sa: GLINY! GLINY! GLINY! Dwaj mezczyzni w samochodzie sluchali muzyki country z nastawionego cicho radia i grali w szachy na malej, magnetycznej szachownicy, umieszczonej na desce rozdzielczej. Od czasu do czasu ktorys zerkal na dom Michaelsa i rozgladal sie po ulicy, kontrolujac przechodniow i pojazdy.Nie bylo zbyt wielu pojazdow ani przechodniow o tej porze, w tej okolicy, w niedziele. Wiekszosc mieszkajacych tu ludzi musiala w poniedzialek rano wstac wczesnie i jechac do biura; wiekszosc byla o tej porze w domu, ogladajac telewizje, czytajac, czy co tam przedstawiciele gornej warstwy klasy sredniej robia w swoich czterech scianach, kiedy nastepnego dnia trzeba isc do pracy. Jakie to musi byc dziwne, codziennie wstawac i isc do prawdziwej pracy. Zastanawiala sie, jak ludzie to robia - wykonuja prace, ktorej nienawidza, dla innych ludzi, ktorych nie cierpia. Jak mozna zmuszac sie do zycia bez radosci, bez namietnosci, bez prawdziwej satysfakcji? Miliony zyly w ten sposob - miliardy - ale ona nie potrafila tego pojac. Wolalaby raczej umrzec niz prowadzic takie przyziemne zycie, jak wiekszosc ludzi. Po co? Ulica przejechal powoli samochod patrolowy firmy ochroniarskiej Mercury. Reklama, umieszczona po bokach pojazdu obiecywala "Szybka Reakcje Zbrojna". Mijajac dwoch agentow FBI, umundurowany kierowca skinal im glowa. Odpowiedzieli takim samym gestem. Cicha, spokojna ulica. Nic niezwyklego. Rodzice, dzieci, psy, koty, hipoteki, nieskonczona nuda. Wszystko na swoim miejscu. Coz, nie wszystko... Selk szla chodnikiem, zblizajac sie do domu Michaelsa. Dom znajdowal sie po zachodniej stronie ulicy i dzielilo ja od niego jeszcze osiemdziesiat metrow. Szla powoli w kierunku polnocnym. Uwaznie obejrzala juz sobie samochod z agentami przez szpiegowska lunetke o dwunastokrotnym przyblizeniu. Byl to najnowszy izraelski produkt z zakladow Betlehem Electronics. Optyka byla wysmienita. Obu szachistow widac bylo z odleglosci, z ktorej oni nie mogliby zobaczyc jej bez uzycia wlasnych lornetek. Mikrofon kierunkowy, ktory miala w torebce - wyrob firmy Chang BioMed, filii Motoroli w Beaverton, Oregon - zapewnial dostateczne wzmocnienie, by z odleglosci stu metrow mogla slyszec dzwieki muzyki country, dochodzace z samochodu agentow. Mikrofon byl zakamuflowany jako aparat sluchowy, a lunetka jako niewielki rozpylacz lakieru do wlosow. Potrzebna by byla bardzo wnikliwa kontrola, zeby stwierdzic, ze oba te przedmioty w rzeczywistosci byly czyms zupelnie innym. A kto chcialby kontrolowac jej torebke, wnikliwie, czy pobieznie? Nikt. Kiedy zblizyla sie na piecdziesiat metrow, spostrzegla, ze agenci spojrzeli w jej kierunku, po czym zaraz wrocili do swoich szachow. Zachowala neutralny wyraz twarzy, choc miala chec sie usmiechnac. Zobaczyli ja - i uznali, ze nie stanowi zagrozenia. Mieli ku temu wszelkie powody. W koncu widzieli starsza pania - musiala miec co najmniej siedemdziesiat lat - ktora szla powoli, zgarbiona, podpierajac sie laska, podczas gdy maly, bezowy pudel dreptal trzy metry przed nia na wyciaganej smyczy, penetrujac starannie przystrzyzone krzewy, rosnace wzdluz chodnika. Pudel - dobrze wytresowany, wykastrowany samiec - zostal wypozyczony ze schroniska dla psow na polnocy stanu Nowy Jork. Kosztowal tysiac dolarow tygodniowo i wart byl kazdego centa. Piesek obwachal drzewko wisniowe, rosnace przy chodniku, podniosl lape i podlal pien. -Skaut, dobry piesek - powiedziala Selk. Gdyby ktos znajdowal sie dostatecznie blisko, zeby ja uslyszec - a w poblizu nie bylo nikogo - uslyszalby glos starej kobiety, oslabiony latami ciezkiej pracy i nadmiarem papierosow. Ubrana byla w bawelniana spodnice do kostek, cienka bawelniana bluze, czarne podkolanowki i mocne, sznurowane buty Rockporta. Wlosy miala siwe, po trwalej ondulacji. Nalozenie maski z lateksu i makijazu zabralo jej poltorej godziny, ale nawet w swietle dziennym nikt nie nabralby podejrzen, patrzac na nia z odleglosci poltora metra. Chodzenie najwyrazniej sprawialo jej bol - musiala miec cos nie w porzadku z prawym biodrem - ale znosila to dla dobra swego pieska, Skauta, ktory przystawal, zeby obwachac kazde drzewko i krzaczek, pozostawiajac wlasne oznakowanie wszedzie tam, gdzie wyczul zapach innego psa. Bylo jej goraco, twarz swedziala pod lateksem, a zapach pudru krecil w nosie, ale nie bylo na to rady. Selk wiedziala dokladnie, co ludzie widza, kiedy na nia patrza: artretyczna babcie, ktora wyprowadzila pieska na spacer przed udaniem sie na spoczynek. Mieszkala trzy przecznice dalej. Mieszkanie wynajela w pospiechu, ale poslugujac sie obecnym przebraniem. Gdyby ktos ja zatrzymal - chociaz nie zatrzyma, bo i dlaczego - mogla podac adres, ktory uzasadnial jej obecnosc w tej okolicy. Miala tez gotowa "legende", lepsza nawet niz rodowod psa. Byla pania Phyllis Markham, ksiegowa, obecnie na emeryturze po czterdziestu jeden latach pracy w urzedzie stanowym w Albany. Jej maz Raymond zmarl w pazdzierniku zeszlego roku i Phillis przeniosla sie do Waszyngtonu, zeby moc wreszcie chodzic do muzeow, ktore kochala. Widzieliscie te nowa rosyjska kapsule w muzeum lotnictwa i astronautyki? Albo te rzezbe Tuckera z 1948 roku, ktora skonfiskowano jakiemus handlarzowi narkotykow? Corka pani Markham - Sara - mieszkala w Filadelfii, a syn - Bruce - byl szefem firmy, sprzedajacej ciezarowki Dodge'a w Denver. Wszystko bylo na swoim miejscu, prawdziwosc tych danych potwierdzilaby kazda kontrola komputerowa. A Selk znala swa nowa historie na pamiec i mogla ja powtarzac do znudzenia swym ochryplym, starczym glosem. Nie nosila przy sobie niczego, co wygladaloby na bron, niczego, co mogloby ja zdradzic - jesli nie liczyc zakamuflowanych urzadzen elektronicznych, ale nikt nie rozpoznalby ich prawdziwej natury, spojrzawszy na nie przypadkiem. Ale laska, ktora sie podpierala, udajac niedolezna staruszke, byla czyms szczegolnym. Miala metr dlugosci i byla recznie wykonana z twardego hikorowego drewna, wygladzona drobnym papierem sciernym i troskliwie zaimpregnowana olejem. Byl to wyrob Cane Masters, malej firmy w Incline Village w stanie Newada, specjalizujacej sie w wytwarzaniu absolutnie legalnej broni dla powaznych adeptow sztuk walki. Ekspert - a Selk niewatpliwie nim byla - mogl taka laska zabic kogos, zrobic z niego krwawa miazge i nawet sie przy tym nie spocic. Bandzior, ktory spojrzalby na nia i zobaczyl latwy lup - zmeczona, bezbronna babcie - popelnilby wielki blad. Prawdopodobnie ostatni blad w zyciu, gdyby taka byla wola Selk. Kiedy minela dom Michaelsa, szepnela do psa, tak cicho, ze agencji nie mogli jej uslyszec: -Skaut, kupka. Pudelek byl doskonale wytresowany. Zatrzymal sie, przygarbil i zrobil kupke w trawie na skraju chodnika. Z wyraznym wysilkiem starsza pani pochylila sie, przykucnela i posprzatala po psie, korzystajac z pojemnika z tektury i plastiku, przeznaczonego do tych celow. -Dobry piesek! - powiedziala, tym razem dostatecznie glosno, zeby uslyszeli ja agenci w samochodzie. Poszla dalej, nie zwracajac najmniejszej uwagi na dwoch mlodych mezczyzn, grajacych w szachy w samochodzie. Zalozylaby sie o dziesiec dolarow, ze tamci sie teraz usmiechali. O, popatrz, psiak tej babci robi kupke w trawie. Nie wiedziala, czy agenci dyzurowali przed domem Michaelsa przez cala dobe; prawdopodobnie nie, ale nie mialo to znaczenia. Dwaj mezczyzni w samochodzie zaparkowanym na ulicy nie stanowili specjalnego zagrozenia. Mieli okazje zobaczyc ja, bo dala im po temu okazje. Wroci tu rano, a potem znowu wieczorem i bedzie sie to powtarzac przynajmniej przez caly nastepny tydzien, a moze i dluzej. Wkrotce wszyscy agenci z dziennej i nocnej zmiany przyzwyczaja sie do jej widoku i beda przekonani, ze jest niegrozna. Phyllis Markham byla tylko jednym z kilku cieni, mogacych niezauwazenie wkroczyc w zycie Michaelsa. Innym byla pracownica biurowa, majaca juz wkrotce rozpoczac prace w Cywilnym Biurze Lacznikowym Korpusu Piechoty Morskiej w Quantico. Byl tez nowy kierowca firmy Taco Tio, dostarczajacej czasem posilki pracownikom FBI i kilka innych opcji, gdyby okazaly sie potrzebne. Selk zamierzala prowadzic obserwacje jeszcze jakis czas, zanim wybierze najlepsze rozwiazanie. Jesli skasowanie celu przypadnie pani Phillis Markham, Michaels prawdopodobnie zginie pewnej nocy we wlasnym lozku, mniej wiecej za tydzien, a po zabojcy nie zostanie ani sladu. Starsza pani bedzie mogla obejsc budynek dookola, kiedy juz zadanie zostanie wykonane, a potem przejsc tuz obok niczego nieswiadomych agentow, oddelegowanych do ochrony Michaelsa. Kiedy wyjdzie na jaw, ze Michaels nie zyje, pudel bedzie juz z powrotem w schronisku, a starsza pani przestanie istniec. -Jeszcze kawalek, Skaut, i idziemy do domu, dobrze? Miniaturowy pudel pomachal ogonem. Byl uroczy. Im lepiej poznawala ludzi, tym bardziej lubila psy. Widziala kiedys taka sentencje na podkoszulkach i pomyslala, ze jest bardzo trafna. Poniedzialek, 20 wrzesnia, godzina 8.17 Kijow, Ukraina Pulkownik Howard rozlozyl wlasnie i zlozyl z powrotem swoj samopowtarzalny karabin szturmowy HK G3A3Z. Niesamowita bron, biorac pod uwage jej niewielkie rozmiary. Jej huk przypominal grom, a strzelala wielkimi pociskami 7,62 mm NATO. Luski byly wyrzucane z takim impetem, ze ktos, kto stal w odleglosci pietnastu, dwudziestu metrow od strzelca, po prawej stronie, troche z tylu, musial uwazac, zeby wystrzelona luska nie wybila mu oka. Czasem puste luski przelatywaly z taka predkoscia, ze az gwizdalo, kiedy powietrze wpadalo do otworow. Usunal nadmiar oliwy i odlozyl bron na stol. Moze powinien oczyscic takze bron krotka? Wyciagnal z kabury swego SW Model 66 i przyjrzal mu sie uwaznie. Byl to szesciostrzalowy rewolwer kalibru 0,357 cala, z nierdzewnej stali, z czterocalowa lufa i specjalna, wykladana drewnem rekojescia firmy Craig Spegel. Trudno bylo uznac te bron za regulaminowa - wiekszosc jego ludzi byla wyposazona w pistolety taktyczne HK USP kalibru 0,40 cala, z zamkiem i rama z twardego plastiku, laserowym celownikiem i z tlumikiem oraz z dwukrotnie wieksza liczba nabojow w magazynku, niz miescilo sie ich w jego starym bebenkowcu. Ale dla niego ten Smith byl talizmanem do ktorego mial zaufanie. Kiedy mial dobry dzien, potrafil z niego trafic cel wielkosci czlowieka z odleglosci stu metrow, a poza tym, ten rewolwer nigdy sie nie zacinal, co zdarzalo sie czasem pistoletom samopowtarzalnym. Otworzyl bebenek i sprawdzil amunicje. -Sir, jesli poczysci pan to zelastwo jeszcze troche, bedzie pan mogl go uzywac do operacji chirurgicznych. Spojrzal na Fernandeza. -Wiesz, mniej poblazliwy dowodca wrzucilby cie do lochu juz wiele lat temu i zostawilby cie tam na zawsze. -Tak jest. Moze pan byc dumny ze swej cierpliwosci, pulkowniku. Howard tylko pokrecil glowa. -Zero-osiem-jeden-osiem, sir - powiedzial Fernandez. Howard uniosl brwi. - Nie zamierzalem pytac o godzine, sierzancie. -Nie, sir, oczywiscie, ze nie. Howard znow sie usmiechnal. Zamknal bebenek i schowal rewolwer do kabury. Zgoda, byl niespokojny. Zlokalizowali terrorystow i wiedzieli, ze o 11.30 mialo sie odbyc spotkanie przywodcow tego ugrupowania. Kiedy Lucy zaciagnela do pustego pokoju tamtego pijaka, ktory oczekiwal czegos zupelnie innego niz to, co go faktycznie czekalo, dosc szybko wyciagneli z niego te informacje. Co oznaczalo, ze Howard i jego ludzie powinni byc na stanowiskach poltorej godziny wczesniej, o godzinie 10.00. Do magazynow, w ktorych mialo sie odbyc to spotkanie, bylo pietnascie minut drogi samochodem. Drugie tyle na ewentualne korki, plus pol godziny na nieprzewidziane okolicznosci, tak zwany czynnik X, wiec powinni wyruszyc o 9.00. Wiekszosc zolnierzy opuscila juz teren ambasady i czekala na miejscu zbiorki. Co oznaczalo, ze mieli jeszcze co najmniej czterdziesci minut. Czas plynal tak samo, jak podczas wizyty u dentysty - powoli. Bardzo, bardzo powoli. Na szczescie wyglad Howarda nie powinien byc problemem. Zorganizowali sobie miejscowy autobus, jeden z tych, ktorymi dowozi sie robotnikow do pracy. Howard i Fernandez mieli wyjechac z ambasady limuzyna i przesiasc sie do autobusu. W koncu nie musial siadac przy oknie, wiec nikt z zewnatrz nie powinien zwrocic na niego uwagi, jesli w ogole komus chcialoby sie uwazniej patrzec. A poniewaz w autobusie beda tylko jego ludzie - okolo dwudziestu pieciu zolnierzy - kolor skory nie byl problemem. Bron byla w autobusie. Zolnierze mieli zalozyc cywilne ubrania. Beda wygladac na jeszcze jedna grupe robotnikow, udajacych sie na budowe w dzielnicy magazynow nad rzeka. Teoretycznie rzecz biorac, nie powinno byc zadnych problemow. Szef placowki CIA, Hunter, wytyczyl trase, a miejscowym policjantom miano powiedziec, zeby przymkneli oko. Wszystko powinno pojsc, jak po masle. Howard nie mial zadnego powodu do zdenerwowania, jakie odczuwal, ale nie mialo to znaczenia. Byl juz dwa razy w toalecie i wybieral sie tam po raz trzeci. Na sama mysl o jedzeniu robilo mu sie niedobrze, a kawa, ktora zdazyl wypic, tylko wzmagala wewnetrzny niepokoj. Moze nie bedzie to jakas wielka strzelanina w dzungli, ale bylo bardzo prawdopodobne, ze padna strzaly i ze zgina ludzie. A on byl za wszystko odpowiedzialny. Pod zadnym pozorem nie mogl sknocic tej operacji. -Zero-osiem-dwa-dwa, sir - powiedzial Fernandez. Tym razem Howard nie zganil sierzanta. Zbyt dobrze sie znali. Pulkownik skinal glowa. Siegnal po jeden z magazynkow do HK i sprawdzil amunicje. Nie mozna bylo ladowac za duzo nabojow, wpychac ich na sile, bo grozilo to zacieciem. A to by bylo bardzo niedobre. Oczywiscie liczyl juz te naboje dwukrotnie i prawdopodobnie ich liczba nie zmienila sie od ostatniego razu. Czas wlokl sie jak u dentysty albo jak w godzinie szczytu na Obwodnicy w Waszyngtonie. Czul sie w tej chwili tak, ze wolalby chyba leczenie kanalowe. Rozdzial 13 Poniedzialek, 20 wrzesnia, poludnie Grozny, Czeczenia Wladimir Plechanow siedzial na omszalej skale kolo starego drzewa, pijac chlodna wode z butelki i cieszac sie z promieni slonecznych, ktore przebijaly sie przez korony jodel. Odetchnal gleboko. W powietrzu unosil sie ostry zapach zywicy. Widzial mrowki, wedrujace w gore i w dol po pniu jodly, przygladal sie, jak zbaczaja z drogi, zeby ominac kleista wydzieline. Jedna z mrowek podeszla zbyt blisko i wpadla w zywiczna pulapke. Mrowka walczyla. Moze za pare milionow lat jakas istota, pochodzaca od czlowieka, znajdzie kawalek bursztynu z mrowka w srodku i zacznie rozmyslac nad jej zyciem. Plechanow usmiechnal sie, wyciagnal reke i ostroznie uwolnil mrowke paznokciem. Pospiesznie ruszyla w dalsza droge. Ciekawe, co tez myslala, jesli myslala, o gigantycznym palcu, ktory pojawil sie znikad, zeby jej uratowac zycie? Opowie o tym swoim towarzyszkom? O tym, jak reka wielkiego boga uratowala ja ze smiertelnej pulapki? Rozmyslania przerwalo mu przybycie Ukrainca. Byl umiesniony, w dobrej kondycji, ubrany w szorty, marszowe buty i obcisla koszulke. Stapal bezszelestnie po miekkiej sciezce, ale sprawial wrazenie, jakby cos bylo nie w porzadku. Dojrzal Plechanowa i skinal mu glowa. -Witaj - powiedzial po rosyjsku. Starszy mezczyzna odwzajemnil powitanie w tym samym jezyku. Ukrainiec podszedl blizej i stanal kolo skaly Plechanowa. Rozejrzal sie dookola. -Ciekawa wizualizacja - powiedzial. Plechanow zakrecil butelke i schowal do plecaka, ktory lezal obok na skale. - I tak za duzo czasu spedzam w cywilizacji realnego swiata, po co mialbym ja zabierac do rzeczywistosci wirtualnej? -Troche tu za cicho, jak na moj gust - powiedzial Ukrainiec. - Ale co sie komu podoba. -Siadaj. Ukrainiec pokrecil glowa. -Musze zaraz wracac. Plechanow wzruszyl ramionami. -Masz dla mnie wiadomosci? -Amerykanie zlokalizowali tych, ktorzy planuja zamach na ich ambasade w Kijowie. Wkrotce przystapia do dzialania na podstawie tej informacji. Plechanow spojrzal na mrowki, wedrujace po pniu. -Dlugo im to zajelo. Moze powinnismy byc mniej subtelni, podrzucajac im wskazowki. Teraz Ukrainiec wzruszyl ramionami. -Nie rozumiem, dlaczego nie pozwolilismy po prostu na dokonanie tego zamachu. Plechanow usmiechnal sie. -Poniewaz zniszczenie ukrainskiego budynku, znajdujacego sie w doskonalym stanie, na nic by sie nie przydalo. Po co narazac wasz i tak skromny budzet na pokrycie kosztow remontu? Po co ryzykowac zyciem niewinnych Ukraincow? - Spiskowcy tez sa Ukraincami. -Ale na pewno nie sa niewinni. Ta banda fanatykow jest jak beczka prochu w plonacym magazynie. Predzej czy pozniej wybuchlaby, wyrzadzajac szkody wszystkim, ktorzy znalezliby sie w poblizu. Musimy sie ich pozbyc i Amerykanie zrobia to za nas. Amerykanie poswiecaja swoj czas i pieniadze na wykrycie tego spisku, a przy okazji zrobia sie nerwowi. Beda sie niepokoic i poswiecac jeszcze wiecej czasu i pieniedzy na ochrone innych ambasad. Upieczemy kilka pieczeni przy jednym ogniu, przyjacielu. Bawisz sie jeszcze tym swoim kieszonkowym bilardem? -Da. -Wiec wiesz, ze umieszczenie w otworze jednej kulki niewiele znaczy, zwlaszcza na poczatku, jesli nie jest to jednoczesnie przygotowaniem do nastepnego posuniecia. -To prawda. -Jesli chcemy wygrac, musimy zawsze miec na uwadze nastepne posuniecie. Ukrainiec skinal energicznie glowa w wojskowym uklonie. -Jak zwykle masz racje. - Spojrzal na zegarek. - Musze juz wracac. Plechanow wyciagnal reke w strone szlaku. -Prosze bardzo. Milo cie bylo znow zobaczyc. Po odejsciu Ukrainca Plechanow jeszcze przez jakis czas przygladal sie mrowkom. Sprawdzil godzine na swym kieszonkowym zegarku. Nie musial sie spieszyc. A moze przejsc sie tym bocznym szlakiem, ktory zamierzal zbadac? Dlaczego nie? Wszystko ukladalo sie lepiej niz w najbardziej optymistycznym scenariuszu. Poniedzialek, 20 wrzesnia, godzina 7.00 Quantico, Wirginia Alexander Michaels siedzial na rufie lodzi mieszkalnej, obserwujac brazowego pelikana, ktory nurkowal po ryby. O ile pamietal, pelikany byly ptakami morskimi, ale tak mu sie podobaly, ze wlaczyl je do tego scenariusza. Byl na rzece gdzies w poludniowej Luizjanie, wlasciwie w rozleglym starorzeczu, zwanym tu bayou, w ktorym metna woda plynela powoli w kierunku dalekiej, niewidocznej stad Zatoki Meksykanskiej. Male bateau - plaskodenna lodka z anodyzowanego na zielono aluminium - zblizala sie bocznym kanalem. Nieprzyjemny halas silnika wystarczyl, zeby sploszyc nurkujacego pelikana. Michaels wstal, podszedl do relingu, oparl sie o niego i obserwowal podplywajaca lodke. Jay Gridley siedzial z tylu plaskonosego bateau, z jedna reka na dzwigni przepustnicy, ktora byla jednoczesnie sterem. Zmniejszyl obroty tak, ze motor ledwie perkotal, zawrocil lodke i pozwolil jej dryfowac, az delikatnie przybila do rufy lodzi mieszkalnej. Metal stuknal o szklane wlokno. Gridley rzucil Michaelsowi nylonowa line. Alex zlapal ja i przywiazal do mosieznej knagi pod relingiem. Gridley wspial sie na poklad po niewielkiej drabince. -Prosze o pozwolenie na wejscie na poklad, kapitanie. Michaels, lekko rozbawiony, skinal glowa. -Zezwalam. Znalazlszy sie na lodzi, mlody czlowiek rozejrzal sie dookola. - Dziwne, ale spodziewalem sie Prowlera. Michaels wzruszyl ramionami. -Gdybym nim tu przyjechal, wersja ze swiata realnego nie mialaby juz tyle uroku. Samochody nigdy nie jezdza tam tak dobrze, jak tutaj. -To prawda. Zreszta, ten scenariusz nie jest zly. Oprogramowanie komercyjne? -Tak. Przyznajac to, Michaels poczul sie troche niezrecznie, ale prawda byla taka, ze choc potrafilby napisac wlasny program - w koncu nie byl komputerowym analfabeta - rzeczywistosc wirtualna jako taka nigdy go naprawde nie fascynowala. Zgoda, ciekawiej i przyjemniej bylo siedziec na pokladzie wielkiej lodzi mieszkalnej, mijajac cyprysy gesto pokryte bluszczem niz wystukiwac polecenia na klawiaturze. Ale mimo wszystko nie byl to jego zywiol, bez wzgledu na pozycje w Net Force. Ludzi dziwilby pewnie jego obojetny stosunek do rzeczywistosci wirtualnej; sam Michaels wolal o tym myslec jak o stosunku ciesli do jego narzedzi - w koncu nie obdarza sie miloscia mlotka, czy pily, uzywa sie ich po prostu do pracy. Kiedy nie pracowal, Michaels nie spedzal zbyt wiele czasu w Sieci. Machnal reka w strone krzeselka na pokladzie. -Siadaj. -Dzieki. Jak dotad, same slepe zaulki - powiedzial Jay, kiedy sie usadowil. - Tropy sabotazu rozchodza sie na wszystkie strony i to wlasnie jest ciekawe. - Mow dalej. -Coz, znaczy to, ze dranie wylezli z wiecej niz jednego miejsca, tak jak przypuszczalismy, wiec jest to utwor na orkiestre, a nie solowka. Rzecz w tym, ze namierzylismy wiele roznych miejsc, z ktorych sie to zaczynalo, ale wszystkie one maja takie same firewalle. Michaels wiedzial dosc o systemach komputerowych, zeby pojac, co to znaczy. - Wiec mamy do czynienia z jednym programista lub jednym zespolem programistow i z rozlegla dystrybucja oprogramowania. -Dokladnie. - Jay podniosl wzrok, kiedy mijali ogromny dab, ktorego galezie zwisaly nisko nad woda i bayou. Tlusty, rdzawoczerwony waz wygrzewal sie w sloncu na wielkiej galezi. -Rozpoznajesz styl programisty? -Nie. Te sciany ognia sa powszechnie dostepne w handlu, Netsoft, wersja kuloodporna; kazdy mogl je zainstalowac. Ale slady prowadzace do tych scian? Kazdy inny, ale za tym zroznicowaniem cos sie kryje, jakis... rytm. Mowimy o dyrygencie, ktory prowadzi orkiestre. Stawiam najblizsze pobory, ze tak wlasnie jest. - To chyba nic dziwnego - powiedzial Michaels. Po obu stronach bayou pojawilo sie miasteczko. Splywajaca powoli lodz zblizala sie do zwodzonego mostu, laczacego brzegi. W dole rzeki dwa sfatygowane kutry krewetkowe plynely powoli pod prad w kierunku mostu. Rozlegl sie ostrzegawczy jek syreny i most uniosl sie. Na brzegu samochody czekaly po obu stronach za pomalowanymi w czerwono-biale pasy szlabanami, az droga znow bedzie wolna. Michaels wstal i poszedl do sterowki na lewej burcie. Uruchomil silniki, pomachal operatorowi mostu, dodal gazu i szybko przeprowadzil lodz na druga strone bayou. - Mosty sa w tym scenariuszu jakby niskie, co? - odezwal sie z tylu Jay. - Nie podnosza go dla nas, tylko dla tych kutrow krewetkowych - powiedzial Michaels. W rzeczywistosci przejscie pod mostem bylo przeslaniem wielu gigabajtow informacji z wezla sieci do innego serwera; rerouting - przelaczenie, potrzebne do przemieszczenia wielkiej liczby danych w jednym pakiecie. Most zwodzony byl tak samo dobra wizualizacja, jak cokolwiek innego. Kiedy zostawili most za soba i mineli kutry krewetkowe, Michaels skierowal lodz na srodek bayou, wylaczyl silniki i pozwolil jej swobodnie splywac. W normalnych warunkach poswiecalby wiecej uwagi sytuacji na kanale zeglugowym, ale wybral ten scenariusz miedzy innymi dlatego, ze na szerokich prostych odcinkach szlaku wodnego nie bylo to konieczne. -Szukamy analogii - powiedzial Gridley - ale sa przeciez setki tysiecy zawodowych programistow. -W dodatku zakladasz, ze to zawodowiec, a nie jakis utalentowany amator. Gridley pokrecil glowa. -To musi byc facet z branzy. Zbyt czysta robota, jak na jakiegos dzieciaka, czy patalacha. Michaels skinal glowa. -W porzadku. Szukajcie dalej. Jeszcze cos, o czym powinienem wiedziec? - Wlasciwie, to nie. Mamy wszedzie wloczegow, ktorzy rozgladaja sie i dadza znac, gdyby pojawily sie nowe klopoty. Znasz Tyrone'a Howarda? - Syna pulkownika? -Tak. Rozmawialem z nim poczta sieciowa. Ma pogadac z przyjaciolmi. Spedzaja mnostwo czasu w Sieci i moze cos zauwaza. Tyrone i jego kumple sprawdzaja nawet CyberNation. -CyberNation? -Nowe miejsce w rzeczywistosci wirtualnej. Podobno to cale panstwo online. -Ciekawe. Powinnismy byc zaniepokojeni? -Moze pewnego dnia, ale nie sadze, zeby to mialo cos wspolnego z naszymi obecnymi problemami. To nie ci z CyberNation skasowali dyrektora i nie sadze, zeby te lajdactwa w sieci szly na ich konto. -A wracajac do naszego problemu...? -Coz, jesli ten facet wciaz stosuje ten sam schemat, to bardzo szybko bedziemy go mieli. -Ale nie wierzysz, ze bedzie stosowal ten sam schemat? -Nie. Ja bym tak nie robil, a ten facet jest prawie tak samo dobry, jak ja. Michaels rozesmial sie. -Hej, trudno o skromnosc, kiedy jest sie geniuszem - powiedzial Gridley. Spojrzal na zegarek. - Musze uciekac. Za pol godziny mam narade z ludzmi od rzeczywistosci wirtualnej. Podroz tym wehikulem zabierze mi prawdopodobnie dwa razy dluzej. - Machnal reka w strone zielonego bateau, ale zaraz spojrzal w strone brzegu. - Na szczescie bylem dosc sprytny, zeby zaparkowac samochod zaraz za nastepnym zakretem. Kiedy Gridley zszedl do bateau i zapuscil motor, Michaels odwiazal line. -Do zobaczenia! - zawolal Gridley. Alex patrzyl za mlodym geniuszem komputerowym, plynacym do brzegu. Czerwony kabriolet Viper stal zaparkowany przy malym doku. Michaels patrzyl, jak Gridley przybija do nabrzeza i przywiazuje bateau do jednego z pali. Wysiadl, odwrocil sie, pomachal reka w strone lodzi mieszkalnej i ruszyl do samochodu. Wtorek, 21 wrzesnia, godzina 11.50 Kijow, Ukraina Spotkanie terrorystow mialo sie rozpoczac o 11.30, ale Howard zalozyl dwudziestominutowy margines dla spoznialskich. Ten dodatkowy czas wlasnie sie skonczyl. W magazynie bylo osiemnastu mezczyzn i trzy kobiety, i choc zaden z tych ludzi nie nosil broni na wierzchu, kilkoro mialo na sobie dlugie plaszcze, a co najmniej troje przybylo z czyms, co wygladalo na futeraly instrumentow muzycznych - wiolonczela, kontrabas i jakis wielki instrument dety, zapewne tuba, sadzac po ksztalcie. Howard bylby bardzo zdziwiony, gdyby w tych futeralach znajdowalo sie cos, na czym muzyk moglby zagrac. Bylo bardziej prawdopodobne, ze w srodku znajdowaly sie pistolety, karabiny szturmowe i reczna wyrzutnia rakiet, a moze takze kilka granatow i materialy wybuchowe. Poniewaz mial sie stad rozpoczac atak na ambasade, bylo calkiem mozliwe, ze terrorysci juz wczesniej ukryli w magazynie inna bron. Terrorysci znajdowali sie w pomieszczeniu biurowym na pietrze malego, dwupoziomowego magazynu, ktory poza tym wydawal sie byc pusty. Na parterze nie bylo nikogo z wyjatkiem wartownika przy wejsciu od strony poludniowej. Zespol zwiadowczy Howarda, prowadzony przez Fernandeza, zrobil szybkie rozpoznanie zaraz po przybyciu i od razu namierzyli tego wartownika w srodku, przy wielkich, metalowych, podnoszonych wrotach po poludniowej stronie budynku. Chociaz zwiadowcy bez trudu mogliby niezauwazenie dostac sie do magazynu innym wejsciem i zainstalowac sprzet do inwigilacji, Howard wolal nie ryzykowac. Moze ci fanatycy mieli tam jakies urzadzenia alarmowe; nie chcial, zeby wyploszyl ich uruchomiony przypadkiem alarm. Rozkazal wiec swoim ludziom rozstawic kamery, czujniki ruchu, wykrywacze podczerwieni i paraboliczne anteny na zewnatrz budynku. Kazdy z wchodzacych do magazynu byl filmowany; powinno to wystarczyc, zeby zidentyfikowac potem kazdego, ktoremu ewentualnie udaloby sie uciec. Ucieczka byla zreszta malo prawdopodobna. Odczuwal silna pokuse rozkazania swoim zolnierzom, zeby wywazyli drzwi na gorze, wrzucili kilka granatow obezwladniajacych, a potem rozwalili kazdego, kto nie oslepnie, nie bedzie krwawil z uszu i okaze sie na tyle glupi, zeby siegnac po bron. Nie, trzeba inaczej. Rozmiescil swych ludzi wokol magazynu, gdzie mieli uwaznie obserwowac wszystkich wchodzacych i wychodzacych. O ile to mozliwe, wolal uniknac strzelaniny na zewnatrz, ale byl przygotowany takze na taka ewentualnosc. Jedynego nie zamknietego na klucz wejscia do budynku wciaz pilnowal tylko jeden straznik. -Sierzancie. -Sir? -Jak pan sadzi, czy ktos z tego zespolu niezgrabiaszy potrafilby zdjac straznika tak, zeby nie narobic za wiele halasu? Pytanie bylo retoryczne. Howard wiedzial juz, kto ma wykonac to zadanie. -Coz, sir, przypuszczam, ze to mozliwe. -Wiec do dziela, sierzancie Fernandez. -Juz ide, panie pulkowniku. -Ty? Taki stary, zmeczony ramol? Mezczyzni usmiechneli sie do siebie. Ze swego punktu obserwacyjnego po drugiej stronie uliczki, naprzeciwko poludniowego wejscia, Howard patrzyl, jak Fernandez zbliza sie do podnoszonych wrot magazynu. Nie mial przy sobie niczego, co wygladaloby na bron. Byl ubrany w ciemny, pobrudzony smarami kombinezon i poobtlukiwany, zolty kask, a w reku trzymal stara metalowa menazke, ktora musial skombinowac po drodze. Parabole wychwycily melodie, ktora Fernandez gwizdal cicho, podchodzac do wrot. Chyba jakis motyw z Jeziora Labedziego. Sprytnie. Fernandez walnal w drzwi wolna reka. Po chwili zastukal jeszcze raz. Drzwi uniosly sie o prawie dwa metry. Nieuzbrojony straznik wyszedl na zewnatrz i powiedzial cos, czego Howard nie zrozumial. Wydawal sie troche poirytowany. Fernandez cos odpowiedzial i zabrzmialo to znajomo. Howard usmiechnal sie. Jesli sie nie mylil, Fernandez spytal wlasnie straznika o meska toalete. Zanim tamten zdazyl odpowiedziec, Fernandez znow sie odezwal, pokazujac reka cos za plecami straznika. Tamten odwrocil sie zdziwiony. To byl blad taktyczny. Fernandez zamachnal sie menazka i zdzielil straznika w prawa skron. Tamten upal jak kloda. Fernandez odlozyl menazke, chwycil nieprzytomnego mezczyzne i wciagnal go do magazynu. Po chwili znow pojawil sie w drzwiach i machnal reka: Chodzcie. - Zespoly A i B, ruszac! - powiedzial Howard przez LOSIR, chwycil swego HK i ruszyl biegiem do wejscia. Rozdzial 14 Wtorek, 21 wrzesnia, godzina 11.53 Kijow, Ukraina Od momentu, kiedy sierzant Julio Fernandez zdjal straznika do czasu, kiedy oba zespoly uderzeniowe zajely miejsca w magazynie, minelo niespelna czterdziesci piec sekund. Zadnych problemow. Teraz czekali. W magazynie byla winda, ale odlaczyli ja od pradu. Z pierwszego pietra mozna wiec bylo dostac sie na dol tylko po schodach. Wyjscie przy jednych schodach bylo zamkniete na klodke od zewnatrz - czyz to nie piekne rozwiazanie w razie pozaru? Mimo wszystko Howard wyslal dwoch ludzi do pilnowania tych drzwi, a zolnierzom na zewnatrz polecil uwazac na okna. Nikt sie stad nie wymknie. Drugie schody byly szerokie i proste, a drzwi, do ktorych prowadzily, nie byly zaryglowane. Terrorysci tedy poszli na gore i tedy beda schodzic. Howard rozmiescil swych ludzi tak, zeby z gory nie bylo ich widac. Wszyscy mieli pozostac w ukryciu, dopoki nie da sygnalu. On sam zamierzal sie przebrac w kombinezon nieprzytomnego straznika i stanac przy wejsciu. Zmienil jednak zdanie, kiedy sierzant zwrocil mu uwage, ze sam kombinezon nie bedzie wystarczajacym przebraniem, chyba ze tamci sa stuprocentowymi daltonistami. -Juz dobrze, ty tam staniesz. A przy okazji, co bylo w tej menazce, ktora zdzieliles straznika? -Piec kilo olowianego srutu, sir. W ciasnym, skorzanym woreczku. Czasem nieskomplikowane rozwiazania sa najskuteczniejsze, sir. Tak wiec to Fernandez naciagnal kombinezon straznika i stanal przy drzwiach, ukrywajac twarz w cieniu. Kiedy spotkanie sie skonczy i terrorysci zaczna wychodzic, beda przekonani, ze na dole wszystko w porzadku. Howard znalazl sobie kryjowke za sterta drewnianych skrzynek. Przez szpare widzial podstawe schodow. Poczul zywiczny zapach swiezego drewna, zmieszany z zapachem smaru, ktorym pokryte byly czesci maszyn, zapakowane do skrzynek. Spocil sie ze zdenerwowania i ten zapach rowniez czul. Kiedy wiekszosc terrorystow znajdzie sie na dole, Howard da znak swoim ludziom. Przypuszczal, ze tamci nie beda miec broni w rekach, poniewaz zamierzali wyjsc na zewnatrz, gdzie moglby ich ktos zobaczyc. Jesli wiec nie sa mistrzami w szybkim sieganiu po bron, nie zdaza strzelic, a gdyby ktorys probowal, dostanie w leb w nagrode za swa glupote. Powinni sie od razu zorientowac, ze wpadli w pulapke i ze opor nie ma sensu. Howard tak to widzial. Najlepiej byloby wziac ich wszystkich zywcem. Niech sie nimi zajma specjalisci od przesluchan. Od schodow doszly odglosy krokow i strzepki rozmow, prowadzonych po rosyjsku i ukrainsku. Zaczyna sie. Nabral gleboko powietrza. Tylko nie spieprz tego, John... Wtorek, 21 wrzesnia, godzina 0.53 San Diego, Kalifornia Ruzjo siedzial wyprostowany na lozku, a serce walilo mu jak oszalale. Chociaz w motelu dzialala klimatyzacja, byl zlany potem. Poskrecane przescieradlo lezalo kolo jego stop. Machnieciem nogi zrzucil je na podloge i wstal z lozka. W pokoju bylo ciemno, tylko z przymknietych drzwi lazienki dochodzila waska smuga swiatla. Poczlapal w tamta strone, drapiac sie po wilgotnych od potu wlosach na piersi. Nie ze strachu przed ciemnosciami zostawil w lazience zapalone swiatlo. Bylo to praktycznym posunieciem - regularnie budzily go koszmary, czesto w pokojach, w ktorych nie spal nigdy przedtem. Lata noclegow w tanich hotelach nauczyly go, ze najlepiej jest zostawic zapalone swiatlo w lazience i przymknac drzwi, pozostawiajac jedynie waska szpare. Pozniej wystarczylo tylko isc w strone smugi swiatla. Gdyby byl czlowiekiem wierzacym, dopatrzylby sie w tym moze jakiegos metaforycznego znaczenia, ale w duszy Ruzjo nie bylo wiary w Boga Wszechmogacego, jesli w ogole mial dusze. Zaden Bog, zaslugujacy na swe imie nie pozwolilby, zeby Anna umarla tak mlodo. W lazience byly az trzy lustra - jedno nad zlewem, jedno nad sedesem i jedno naprzeciwko sedesu. Co za glupota - kto chcialby patrzec na siebie w chwili oddawania moczu, czy... Swym widokiem w lustrze Ruzjo zawsze byl troche zaskoczony, jako ze nie spedzal zbyt wiele czasu na przygladaniu sie sobie. Jesli lustro mowilo prawde, byl w dobrej formie, umiesniony, ale bez przesady, a krotko obciete kasztanowe wlosy zaczynaly mu siwiec na skroniach. Wygladal na swoje czterdziesci lat, moze na troche wiecej. Oczy, teraz zaczerwienione od snu, byly zimne jak lod. Te oczy widzialy juz niejedna smierc. Nalezaly do czlowieka, ktory nie raz smierc zadawal. Ale przynajmniej robil to szybko i sprawnie. Nie pozostawial rannych, by konali w mekach. Kiedy jeszcze zyla Anna, nie rozmyslal tyle nad soba. Nie bylo potrzeby. To ona stawiala wazne pytania i czesto sama na nie odpowiadala. Jemu wystarczalo, ze sluchal, usmiechal sie i kiwal potakujaco glowa, pozwalajac jej mowic o takich sprawach. Kiedy odeszla, na jakis czas zupelnie zamknal sie w sobie, robil tylko to, co absolutnie konieczne, zeby pozostac przy zyciu, nie chcial pamietac, myslec, czuc. Dopiero pozniej, kiedy krew przestala chlustac z rany i saczyla sie jedynie cienkim, ale nieprzerwanym strumyczkiem, dopiero wtedy zaczal sie nad soba zastanawiac. Wrocil do tego, co potrafil najlepiej i w czym wciaz byl dobry, ale praca nie dawala mu juz radosci. Zgaslo dawne poczucie dumy z zadawania smierci po mistrzowsku. Po prostu to robil. I bedzie to robil dalej, dopoki nie natrafi na kogos, kto bedzie w tym fachu lepszy od niego. Skonczyl sikac, opuscil deske i, nie spuszczajac wody, wrocil do hotelowego lozka. Dlugo lezal w ciemnosci, ale sen nie przychodzil. W koncu wstal i zapalil swiatlo. Przeciagnal sie, usiadl na podlodze i zaczal cwiczyc miesnie brzucha. Najpierw sto takich cwiczen, potem pompki, tez sto, i jeszcze raz, az do calkowitego wyczerpania. Czasem to pomagalo. Czasem zmeczyl sie tak, ze zapadal w niespokojny sen. Czasem mimo to nie mogl zasnac. Nie byly to najlepsze chwile. Niestety, nie byly rowniez najgorsze. Wtorek, 21 wrzesnia, godzina 11.45 Kijow, Ukraina -Teraz! - powiedzial Howard do mikrofonu. Mowiac to, wyszedl z ukrycia i uniosl karabin do biodra. - Nie ruszac sie! - krzyknal, poslugujac sie ukrainskim zwrotem, ktorego nauczyl go Fernandez. Przez chwile wszyscy stali, jak wrosnieci w ziemie. Terrorysci - wiekszosc na parterze, dwaj jeszcze na schodach - zamarli, niewatpliwie zaskoczeni widokiem kilkunastu uzbrojonych ludzi, ktorzy wyskakiwali z ukrycia i kierowali na nich bron. Jeden z terrorystow krzyczal cos, z pewnoscia jakies przeklenstwa, ale Howard go nie rozumial. Krzyczacy siegnal reka do kieszeni i wyciagnal maly, chromowany pistolet... Rozlegly sie dwa strzaly i terrorysta upadl. Nagle wszystko zwariowalo. Wiekszosc pozostalych terrorystow probowala wyciagnac bron. Jeden z nich zorientowal sie, jakie to glupie, krzyknal Niet, Niet!, ale bylo juz za pozno. Rozkazy, jakie Howard wydal swoim zolnierzom, byly jasne - brac ich zywcem, jesli sie da, ale jesli ktos ma zginac od kuli, nie pozwolcie, zeby byl to ktos z was. Czas zatrzymal sie, rozciagnal, Howard poczul sie nagle, jakby siedzac w pierwszym rzedzie ogladal film w zwolnionym tempie. Jego pole widzenia bylo ograniczone, ale sluch mial w porzadku. Nawet teraz, w samym srodku strzelaniny, nieprzyzwoicie glosnej w zamknietym pomieszczeniu, rozroznial krzyki ludzi, szczek repetowanej broni, dzwieki, wydawane przez wystrzelone luski, padajace na betonowa posadzke...wielki, brodaty mezczyzna wyciagnal zza paska cos, co wygladalo na Lugera z czasow pierwszej wojny swiatowej i uniosl reke. Kilka pociskow z broni maszynowej przecielo go wpol, trafiajac w rownych odstepach... ...czlowiek, ktory krzyczal niet rzucil sie na podloge, zaslonil glowe rekami i skulil sie w embrionalnej pozycji, wciaz krzyczac w panice... ...ludzie na schodach rzucili sie do ucieczki na gore... ...chudy, lysiejacy mezczyzna, ktoremu brakowalo jednego zeba na przedzie, wyciagnal karabin z oberznieta lufa i skierowal go w strone Howarda. Ostrosc widzenia Howard mial taka, ze dostrzegl nawet pierscien na palcu, ktory tamten trzymal na spuscie... Nie bylo czasu na celowanie. Howard machnal lufa swego karabinu, jakby nacieral bagnetem i sciagnal spust. Wielka bron podskoczyla mu w rekach, raz, dwa, trzy razy! Podrzut sprawil, ze drugi i trzeci pocisk poszly wyzej. Pierwszy trafil na wysokosci splotu slonecznego, drugi u nasady szyi, a trzeci na cofajacej sie linii wlosow. Howard zobaczyl ciemnoczerwona mase, rozpryskujaca sie z rany wylotowej w czaszce... Jeden strzal by wystarczyl. Karabin kalibru 0,30 cala mial to do siebie, ze juz jeden pocisk, trafiajacy w cialo, absolutnie skutecznie eliminowal kazdego z walki. Takiej gwarancji nie dawala zadna bron krotka... Chudy facet byl juz martwy, kiedy padal na ziemie. Howard mial wrazenie, ze ten upadek przeciaga sie w nieskonczonosc. Lady wylanialy sie z oceanow i znikaly, zycie pojawialo sie i ginelo, erozja zabierala gory... Kiedy chudy padl wreszcie na ziemie, bitwa byla juz skonczona. Howardowi dzwonilo w uszach, a swad prochu krecil go w nosie. Jezu! Jego zolnierze pilnowali pozostalych przy zyciu terrorystow. Dwom z nich udalo sie wbiec po schodach, ale zaraz przekonali sie, ze wszystkie drogi ucieczki sa zablokowane. Z uniesionymi rekoma schodzili z powrotem. Przezyl ten, ktory krzyczal niet. Kiedy dym sie rozwial, policzono wszystkich dokladnie. Dziewieciu z dwudziestu jeden terrorystow nie zylo, szesciu bylo rannych - dwoch tak ciezko, ze sanitariusze Howarda nie dawali im szans; rany pozostalych czterech nie byly grozne dla zycia. Sanitariusze wynosili juz zabitych i rannych. Zaden z zolnierzy Howarda nie zostal nawet drasniety. A on sam zabil z bliska czlowieka, ktory probowal zabic jego. -Sir - powiedzial Fernandez - powinnismy sie stad wynosic. -Slusznie, sierzancie. - Zerknal na zegarek. Nawet nie poludnie. Niesamowite. Zgodnie z tym, co mowil Hunter, mieli dziesiec minut, zanim miejscowe wladze przestana udawac, ze o niczym nie wiedza i przystapia do dzialania. - Zbieramy sie - powiedzial Howard do swoich zolnierzy. - Aha... dobra robota. Odpowiedzialo mu kilka usmiechow, ale jego poziom adrenaliny szybko sie obnizal. Ogarnelo go nagle zmeczenie i depresja. Jego zolnierze byli lepiej wyszkoleni, lepiej uzbrojeni i wykorzystali efekt zaskoczenia. To nie byla bitwa, lecz pogrom. Tak zwani terrorysci od poczatku nie mieli zadnych szans. Czy czlowiek mogl byc dumny, ze udalo mu sie przechytrzyc idiotow? Ze wygral wyscig z przeciwnikiem, ktory mial nogi w gipsie? Raczej nie. Ale przynajmniej niczego nie spieprzyl. To juz cos. Rozdzial 15 Wtorek, 21 wrzesnia, poludnie Quantico, Wirginia Toni Fiorella cwiczyla sempok i depok, ruchy, umozliwiajace szybka zmiane pozycji ze stojacej na siedzaca przy zachowaniu gardy. Wymagalo to duzego zmyslu rownowagi i sily w nogach; starala sie wlaczyc sempok i depok do wszystkich cwiczen, zeby zachowac jedno i drugie. W silat bylo wiele technik walki w parterze, ale umiejetnosc blyskawicznego poderwania sie na nogi z pozycji siedzacej tez byla elementem treningu. Bylo to jednak duzym obciazeniem dla kolan. Oddychala szybciej i zaczynala sie pocic, kiedy do sali wszedl Jesse Russell. Tym razem zamiast spandexow mial na sobie czarne spodnie od dresu, czarna koszulke, o kilka rozmiarow za duza i buty zapasnicze. -Czesc - powiedzial. -Dzien dobry, panie Russell. -Rusty, prosze. -W porzadku, Rusty. -Jak mam sie... hm... zwracac do ciebie na treningu? Zeby wyrazic szacunek. Sensei? Sifu? -Do nauczyciela zwracamy sie guru - powiedziala. Usmiechnal sie. -Naprawde? -Indonezja przejela znaczna czesc swej kultury z kontynentu, troche z regionow hinduskich i muzulmanskich. Rozesmial sie. Toni uniosla brwi. -Wlasnie pomyslalem, jak o tym opowiem mojemu przyjacielowi Haroldowi - powiedzial. - Poszedlem dzisiaj do mojej guru. - Tak? Uczysz sie medytacji? - Nie, ona mnie uczy, jak dac komus solidnie w kosc. Toni usmiechnela sie. -Traktujesz to powaznie, Rusty? Chcesz sie uczyc? -Przez piec lat trenowalem taekwondo i jestem pewien, ze potrafie sobie poradzic w wiekszosci sytuacji, ale to glownie walka na dystans. To, co pani potrafi zrobic w zwarciu niezle mnie zaskoczylo. Naprawde chcialbym sie tego nauczyc. - W porzadku. Zapamietaj trzy glowne elementy: podstawa, kat i dzwignia. A jedno z podstawowych zalozen to opanowanie linii srodkowej - zapewnienie sobie kontroli nad obszarem przed twoja glowa i tulowiem, a takze przed glowa i tulowiem przeciwnika. Teraz pokaze ci pierwsze djuru. Patrz, co robie, a potem pokaze ci kolejno wszystkie ruchy. Skinal glowa. -Tak jest. Wtorek, 21 wrzesnia, poludnie Quantico, Wirginia Jesli Alex Michaels w ogole zawracal sobie glowe drugim sniadaniem, to zwykle zjadal je przy biurku. Sekretarka przyjmowala od niego zamowienie, dopisywala do listy i wysylala faksem do delikatesow. Kierowca dostarczal posilki krotko po poludniu, przekazujac je straznikom w recepcji. Zanim zdecydowano sie na te delikatesy, ludzie z Net Force dokladnie sprawdzili ich wlasciciela, jego zone i dorosle dzieci, a takze kierowce, ktory rozwozil zamowienia. Ale kiedy obowiazywaly procedury na wypadek zamachu, zamawianie posilkow bylo bardziej skomplikowane. Agent musial osobiscie zaniesc zamowienie do delikatesow i osobiscie nadzorowac przygotowanie potraw. Srodki bezpieczenstwa byly ostre i slusznie - po co do kogos strzelac, jesli mozna mu dosypac trucizny do drugiego sniadania? Ulubionym daniem Michaelsa byla kanapka Reubena, salatka z ziemniakow i dodawany do niej twardy ogorek konserwowy, pokrojony wzdluz na cwiartki. Najczesciej wlasnie to zamawial. Zdarzaly sie dni, kiedy musial gdzies wyjsc, chocby na pare minut. Rezygnowal wtedy z delikatesow i kafeterii Net Force; wolal cos zjesc w ktorejs z tych nowych restauracji, odleglych o kilka kilometrow. Jesli byla dobra pogoda, korzystal z trojkolowego roweru z szesnastoma przekladniami, ktory trzymal pod wiata. Dzis pogoda byla troche przyjemniejsza niz ostatnio, nie tak goraco i parno. Doskonaly dzien, zeby popedalowac na trojkolowcu. Przepisy zezwalaly na poruszanie sie tym rowerem po drogach publicznych, ale wolal kreta sciezke dla biegaczy i rowerzystow, zaczynajaca sie zaraz za ogrodzeniem. Choc droga wydluzala sie prawie dwukrotnie, jechalo sie znacznie przyjemniej i bezpieczniej. Od smierci Daya minely dwa tygodnie, a poniewaz nie bylo wiecej zamachow na przedstawicieli sluzb federalnych - jesli nie liczyc sedziego sadu okregowego, ktoremu zona rozbila na glowie szklana mise, zrobiwszy mu awanture w zwiazku z afera pozamalzenska - procedury zlagodzono. W zasadzie zalecano juz tylko ostroznosc; nie bylo stanu pogotowia, ochroniarzy i tak dalej, przynajmniej na tym szczeblu. Przebral sie w szorty, podkoszulek, zalozyl buty do jazdy, wcisnal taser do malego plecaka z dokumentami i virgilem, a na glowe zalozyl wykladany miekka gabka kask. Wyszedl z budynku i skierowal sie w strone wiaty, gdzie staly zwyczajne rowery i trojkolowce. Odpial swoj pojazd i wyprowadzil go na parking. Ten trojkolowiec kosztowal go polowe miesiecznych poborow, mimo ze byl z drugiej reki. Ale Alex go uwielbial. Na najnizszym biegu mogl podjechac pod kazde, nawet najbardziej strome wzniesienie w tej okolicy, co zreszta, jak sam przyznawal, nie bylo specjalnym wyczynem, a na plaskiej szosie, na ktorej nie bylo ruchu, mogl na najwyzszym biegu osiagnac predkosc dochodzaca do szescdziesieciu kilometrow na godzine. No, moze troche mniej, ale i tak czul sie, jakby wyrosly mu skrzydla. Byl to dobry sposob na zachowanie kondycji, kiedy nie mial czasu na bieganie, a ostatnio mial go szczegolnie malo. Cwiczenia kondycyjne wypadaly zwykle jako pierwsze z rozkladu dnia, kiedy byl naprawde zapracowany. Latwo mozna bylo sobie powiedziec, ze nadrobi sie to pozniej, jak nie na biezni, to w silowni, prawda? Przykucnal i usadowil sie na niskim foteliku, wsunal stopy w noski na pedalach i nalozyl rekawiczki. Ujal kierownik. Zamierzal pojezdzic dzis troche dluzej - czul, ze jest mu to potrzebne. Lunch byl tylko wymowka, zeby sie na troche wyrwac i miec jakis cel. Zapewne wypije cos tylko, zanim uda sie w droge powrotna. Zglosil wyjscie przy bramie i ruszyl w strone sciezki rowerowej. Pozostal na dosc wysokim biegu, mimo ze przy malej predkosci dosc ciezko bylo tak pedalowac. Dzwignie przerzutki mial kolo prawego biodra i bez trudu mogl z niej skorzystac, gdyby nie dal rady. Minal kilku ludzi, ktorych znal z bazy. Wyszli pobiegac w przerwie na lunch. Pozdrawial ich machaniem reka albo skinieciem glowy. Przed nim biegla mloda kobieta w czerwonej koszulce gimnastycznej Speedo i dopasowanych kolorem, bardzo obcislych szortach. Przez ramie przewiesila niewielki plecak i biegla calkiem szybko w tym samym co on kierunku. Z przyjemnoscia patrzyl jak graja jej miesnie nog i posladkow. Kiedy ja minal, spojrzal w lusterko wsteczne, ale jej twarz nie byla znajoma. Krecilo sie tu mnostwo ludzi. Mogla byc z piechoty morskiej, albo z FBI, moze pracowala w ktoryms z biur. A moze mieszkala w miescie i byla wlasnie w drodze powrotnej. Ostatnio, mimo uczuc, jakie wciaz zywil dla zony - bylej zony - nachodzily go pragnienia, ktorych cwiczenia fizyczne, dlugie godziny pracy ani grzebanie przy Prowlerze nie potrafily stlumic. Westchnal, wrzucil wyzszy bieg i mocniej nacisnal na pedaly. Predzej czy pozniej bedzie musial znow zaczac sie z kims spotykac; nie wyobrazal sobie spedzenia reszty zycia jako mnich. Po prostu na razie wydawalo mu sie to jeszcze niestosowne. Wyszedl z wprawy - wolal sobie nawet nie wyobrazac, ze zaprasza kobiete na randke. Drozka rowerowa o gladkiej, wykladanej kostka nawierzchni wila sie miedzy kepami drzew, ktorych liscie szybko zmienialy kolor z zielonego na zolty i zloty, a potem skrecila, omijajac teren nowego parku przemyslowego, na terenie ktorego miescily sie glownie biura i magazyny hurtownikow. Trabiacy ostrzegawczo wozek widlowy pomalowany na ciemnoczerwony kolor, z wielkim, srebrzystym zbiornikiem propanu z tylu, przewozil sterte drewnianych palet w strone jeszcze wiekszej sterty kolo siatkowego ogrodzenia. Silnik wozka zahuczal glosniej, kiedy operator precyzyjnie opuscil ladunek i odjechal do tylu. Michaels usmiechnal sie. Pewnego lata, kiedy byl jeszcze w szkole sredniej, pracowal na wozku widlowym w skladzie aluminium, ladujac plyty i prety na plaskie przyczepy ciezarowek. W zasadzie nie bylo to skomplikowane, kiedy sie juz zlapalo dryg. Tu sie cos podnosilo, tam opuszczalo i trzeba bylo tylko uwazac, zeby po drodze nic nie spadlo. Robil sie potworny halas, kiedy pare ton metalu spadalo z widel wozka; wiekszosc pracownikow magazynu przerywala w takich wypadkach prace i zaczynala bic brawo. To tak, jakby sie upuscilo tace w szkolnej stolowce. Bylo wiele prawdy w powiedzeniu, ze zycie jest jak szkola, tylko wieksze. Dotarl do dlugiego, prostego odcinka - prawie kilometr do nastepnego zakretu. Wrzucil najwyzszy bieg i pedalowal, co sil, naciskajac i ciagnac; noski umozliwialy przykladanie sily w obu kierunkach. Zaraz poczul, ze miesnie nog mu sie rozgrzaly, a gdzies w polowie tej prostej uda i lydki zaczely go naprawde piec. Spojrzal na szybkosciomierz. Piecdziesiat trzy. Niezle. Mial wprawdzie zamontowany wiatrochron, ale bez kompletu oslon opor powietrza uniemozliwial osiagniecie wiekszej predkosci, poniewaz jechal w pozycji siedzacej, tylko lekko odchylony do tylu. Minal rowerzyste na normalnym dwukolowcu, jadacego ze stala predkoscia, ale troche wolniej. Tamten mial na sobie fioletowo-zolty kostium, a rower byl jednym z tych szwajcarskich cacek z rama z wlokna weglowego, kosztujacych przynajmniej dwa razy tyle, co jego trojkolowiec. Kiedy Michaels przelatywal obok, rowerzysta pomachal mu reka. Wygladal na takiego, ktory wykreca spokojnie kilkadziesiat kilometrow, zostawiajac sobie sprint na sam koniec. Michaels wiedzial, ze na finiszu nie zdolalby mu dotrzymac tempa, jesli tamten byl zapalonym rowerzysta. Tacy faceci byli zupelnie zwariowani. Miesnie nog piekly go coraz bardziej, ale wciaz pedalowal zawziecie. Dopiero kiedy od zakretu dzielilo go jakies sto piecdziesiat metrow pozwolil sobie na chwile wytchnienia. Zwolnil, przyhamowal i wzial zakret. Sciezka nie byla tu, niestety, wystarczajaco nachylona. Kilka stopni wiecej i moglby przejechac na pelnej predkosci; domyslil sie, ze projektanci nie chcieli, by rowerzysci i biegacze zeslizgiwali sie ze wzgorza, kiedy sciezka zrobi sie mokra. I tutaj padal czasem deszcz. Wysilek fizyczny zdecydowanie poprawil mu samopoczucie. Postanowil robic to czesciej. Wtorek, 21 wrzesnia, godzina 12.09 Quantico, Wirginia Selk zwolnila tempo, kiedy tylko jej cel zniknal z pola widzenia na swym wielkim trojkolowcu. Oczywiscie zobaczyl ja, a jesli byl normalnym heteroseksualnym samcem, jej obcisle, czerwone szorty na pewno zrobily na nim wrazenie. Byla w swietnej kondycji i chociaz bieganie nie nalezalo do jej ulubionych sportow, mogla, jesli bylo to konieczne, bez trudu przebiec pare kilometrow. To, ze cel ja zobaczyl i gapil sie na jej tylek, nie mialo zadnego znaczenia. Nie zobaczy jej wiecej w tym stroju. Mogla go zabic, kiedy ja mijal. Bez trudu mogla wyciagnac z plecaka krotki rewolwer.38 SW i wpakowac mu wszystkie piec pociskow w plecy, kiedy ja mijal, niczego nie podejrzewajac. Stracic go z trojkolowca, naladowac bron na nowo, spokojnie podejsc do miejsca, w ktorym lezal i wpakowac mu jeszcze pare pociskow w glowe. Nawet gdyby byl ktos w poblizu - a nie bylo nikogo - nie istnialo prawdopodobienstwo, ze ktos bylby w stanie ja powstrzymac. Swietnie strzelala ze swego Smith Wessona, moglaby zdobyc dyplom eksperta NRA* [* National Rifle Association - organizacja strzelecka w USA [przyp. tlum.] i - choc jej bron miala krotka lufe i nie wart wzmianki celownik - dotrzymac kroku uczestnikom miedzynarodowych zawodow w strzelaniu z pistoletu, uzywajacych w swych scenariuszach bojowych specjalnie zaprojektowanej broni. SW byl jednym z narzedzi w jej pracy, a ona byla najlepsza w swoim fachu. Ale skasowanie celu w ten sposob byloby... nieeleganckie. Kazdy mogl uniesc bron i strzelic, ale prawdziwemu mistrzowi takie proste metody nie dawaly satysfakcji. Przede wszystkim trzeba bylo oczywiscie uwzglednic zyczenia klienta. Niektorym zalezalo, zeby o zabojstwie bylo glosno. Chcieli, zeby polalo sie duzo krwi. Niektorzy zyczyli sobie nawet pamiatek - palca, ucha, czy innej, normalnie nie wystawianej na widok publiczny czesci ciala. Nie stosowala tortur i nie pozwalala sie popedzac, ale jesli klient zadal anatomicznego dowodu, ze cel zostal skasowany, spelniala to zadanie. Ci, ktorzy domagali sie takich rzeczy, raczej nie zglaszali sie potem z nastepnymi zleceniami. Klienci, ktorym zalezalo na czesciach ciala ofiary, zwykle zrazali do siebie innych ludzi i sami popadali w fatalne tarapaty. Skinela glowa komus, kto nadbiegal z przeciwka, ale nie nawiazywala kontaktu wzrokowego. Dobrzy zabojcy kasuja cel i znikaja. Najlepsi potrafia zlikwidowac cel i zaaranzowac wszystko tak, zeby nikomu nie przyszlo do glowy, ze popelnione zostalo morderstwo. To dawalo znacznie wiecej satysfakcji. Nie otrzymala zadnych instrukcji w kwestii rodzaju smierci tego celu i zastanawiala sie nad zaaranzowaniem tego jako zgonu z przyczyn naturalnych, albo moze samobojstwa. Kontrolowala sytuacje i wybor nalezal do niej. Zawsze. Rozdzial 16 Sroda, 22 wrzesnia, godzina 9.00 Waszyngton, Dystrykt Columbia Rozlegl sie dzwonek i Tyrone Howard wraz z reszta uczniow pierwszej klasy szkoly sredniej im. Eisenhowera wyszedl na pomalowany na zielono korytarz. Przed soba zobaczyl, jak Sean Hughes wpada od tylu na jednego z uczniow i odtraca go ramieniem na bok. Tamten wpadl na szafki. Musial sie niezle potluc. Pozbieral sie, odwrocil i zaczal cos mowic, ale zaraz zmienil zdanie, zorientowawszy sie, kto go popchnal. Byla to sluszna decyzja. Tyrone zwolnil kroku, nie chcac podchodzic za blisko. Hughes byl poteznie zbudowany - mial prawie metr osiemdziesiat wzrostu i wazyl dobre dziewiecdziesiat kilo - i mial pietnascie lat, co oznaczalo, ze byl o dwa lata starszy od wiekszosci kolegow z klasy. Hughes juz dwa razy zostawal w tej samej klasie na drugi rok, oblewajac poprawki mimo dodatkowych zajec w czasie letnich wakacji i prywatnych nauczycieli w sieci. Uwielbial przesladowac wszystkich, ktorzy byli madrzejsi do niego, to znaczy praktycznie wszystkich w szkole, z wyjatkiem PG - patentowanych glupkow. Moze zreszta i kilku z nich bylo inteligentniejszych od Hughesa. Nadali mu przezwisko, ale nikt nigdy nie uzyl go w jego obecnosci. -Dino znow rozrabia, co? Tyrone spojrzal w lewo i zobaczyl Jamesa Josepha Hatfielda, ktory usmiechal sie do niego. "Dino" bylo skrotem od "dinozaura"; taka nazwe uzytkownika przydzielono Seanowi Hughesowi w szkolnej sieci komputerowej. Tyrone nie wiedzial, kto to wymyslil, ale przydomek byl absolutnie trafny. Hughes rzeczywiscie odznaczal sie inteligencja i wdziekiem dinozaura na srodkach nasennych. Jimmy Joe pochodzil z chlopskiej rodziny w Zachodniej Wirginii, byl drobny, bialy, ze az blyszczal, a wzrok mial tak zepsuty, ze musial nosic grube okulary zamiast szkiel kontaktowych. Byl tez jednym z najlepszych cybernautow w szkole, a poza tym byl rekordzista, przeszedlszy pierwsze dziesiec poziomow Czarnych Tajemnic i Totalnej Katastrofy szybciej niz ktokolwiek, nie tylko w szkole, ale w ogole. I byl najlepszym przyjacielem Tyrone'a. -Czesc, Jimmy Joe, jak tam w Sieci? -Pe De Be Zet, Tyrone. - PDBZ oznaczalo przeplyw danych bez zaklocen. -Sluchaj, rozmawialem z JG. Potrzebuje naszej pomocy. -JG potrzebuje naszej pomocy? Bujasz. -Nie bujam - powiedzial Tyrone. - Ktos przecina kable. - Powiedz mi cos, o czym nie slyszalem, bracie. Zawsze ktos przecina jakies kable. -Zgoda, ale tym razem to cos innego. Jakis palant chce rozwalic cala Siec. -Zgrywasz sie? -Nie. Jimmy Joe pokrecil glowa. -Daj spokoj. Jesli JG nie moze go znalezc, to co my mozemy zrobic? Bylo w tym wiele racji. Jay Gridley cieszyl sie w srodowisku ogromna reputacja. - Mamy linki, ktorych on nie skanuje - powiedzial Tyrone. - Mozemy troche poszperac. -Pewnie, zapro. Moge pogadac z tymi z AOL* [* America Online - jeden z najwiekszych dostawcow uslug internetowych [przyp. tlum.], poweszyc w undergroundzie, rozstawic czujniki. Moze wpadnie nam do sieci pare plotek. Znam paru ludzi z CyberNation, maja tam pare niezlych systemow. Nie myslales, zeby sie przylaczyc? Mam na mysli CyberNation. -Wyobrazam sobie, co powiedzialby moj ojciec, gdybym sprobowal - westchnal Tyrone. -Ze mna tak samo. Staremu przepalilyby sie bezpieczniki, ale miejsce wydaje sie niezle. Ale wracajac do rzeczy. My i JG? Troche to niesamowite. - Taak... Tyrone wpadl na sciane. Tyle ze nie byla to prawdziwa sciana, lecz Dino. -Gdzie leziesz, cycku?! Tyrone szybko cofnal sie. Nie uwazal. Dino najwyrazniej zapomnial, dokad idzie i zatrzymal sie, zeby sobie przypomniec. Glupio. Ale wpadanie na niego bylo chyba jeszcze glupsze. -Przykro mi - powiedzial Tyrone. -Aha, zaraz ci bedzie naprawde przykro - rozpoczal Dino. - Jak cie... Ale zanim zdazyl dokonczyc grozbe, obok przeszla Belladonna Wright, roztaczajac zapach jakichs zmyslowych perfum. Dino przelaczyl swe nieskomplikowane procesy myslowe z durnego lba do miejsca ponizej pasa. Odwrocil sie, zeby popatrzec na Belle - podobnie jak Tyrone - a bylo na co popatrzec. Wygladala szalowo w zielonej mikrospodniczce i obcislym topie z dzianiny, idac na wysokich obcasach z korka. Najladniejsza dziewczyna w calym Dystrykcie Columbia. Dino mial tyle samo szans, zeby ja poderwac, co zeby doleciec do Ksiezyca, machajac rekami, ale nie powstrzymywalo go to od patrzenia - nic wiecej mu nie pozostalo. Bella byla ostatnio polaczona szeregowo z Herbiem "Bykiem" LeMottem, kapitanem druzyny zapasniczej Epitome High School. Przy nim Dino wygladal na karzelka. Theo Hatcher, ktory podkradl sie kiedys do Belli i "niechcacy" polozyl jej reke na tylku, przez szesc tygodni nosil potem te reke na temblaku, zawdzieczajac to LeMottowi. Wystarczylo jedno slowko Belli, zeby "Byk" pogruchotal komus kosci. Nawet Dino o tym wiedzial. Jimmy Joe chwycil Tyrone'a za ramie i poprowadzil go z powrotem tam, skad przyszli. -Hej, ocknij sie! Najwyzszy czas wlaczyc mozg z powrotem online, mamy skanowac gdzie indziej! Tyrone wrocil do rzeczywistosci. Gdzies w glebi duszy byl jednak wkurzony. Nie spieszylo mu sie na cmentarz, ale wiedzial, ze predzej, czy pozniej musi cos zrobic z tym cholernym Dinozaurem. Ale co i jak zrobic? - to byl problem. Sroda, 22 wrzesnia, godzina 6.00 San Diego, Kalifornia Ruzjo nie przepadal za telewizja, chociaz czasem ogladal wiadomosci ze swiata, chcac sie dowiedziec, co dzialo sie w jego kraju. Nastawil CNN i robil sobie kawe w kubeczku, ktory byl na wyposazeniu pokoju. Kawa byla juz zwietrzala, ale i tak lepsza niz nic. Minionej nocy znow nawiedzaly go koszmary. Zdolal wprawdzie przysnac z powrotem na godzine, czy dwie, ale potem znow sie obudzil i wiedzial, ze juz nie zasnie. Znal kiedys w wojsku faceta, o ktorym mowiono, ze moze spac w trakcie jedzenia goracej zupy. Ruzjo tego nie potrafil, ale kiedy byl zolnierzem, nauczyl sie funkcjonowac prawie bez wypoczynku. Kiedy nadarzala sie okazja, ucinal sobie krotka drzemke; dwie godziny na dobe zwykle mu wystarczaly. Wzial kubek z kawa i poszedl ogladac telewizje. W Idaho czlonkowie jakiejs sekty zajeli stodole i podlozyli ogien, zeby uwolnic sie od powlok doczesnych i polaczyc w ten sposob z bogiem. Ruzjo nie potrafil powiedziec, na ile byli teraz wolni, ale ich ciala na pewno byly dobrze wysmazone, sadzac po zdjeciach. We Francji uczestnicy studenckiej demonstracji zaatakowali kordon policyjny przed hotelem, w ktorym mial przemawiac francuski prezydent. Dziewieciu demonstrantow trafilo do szpitala z ranami od kauczukowych kul; dwoch innych zmarlo od takich ran. W Indiach powodz spowodowala smierc dwustu ludzi i niezliczonych swietych krow. Woda zabrala kilka wsi. Trzesienie ziemi w Japonii. Na wyspie Kiusiu pod gruzami zawalonych budynkow zginelo osiemdziesiat dziewiec osob. Znaczne zniszczenia w miescie Kagoshima. Nowy superszybki pociag, Shinkansen, rozbil sie, kiedy ziemia pod torami zapadla sie na kilka metrow. Szescdziesieciu pasazerow zginelo, ponad trzystu odnioslo obrazenia. Na temat Czeczenii w CNN nie miano nic do powiedzenia. Ruzjo pociagnal lyk niedobrej kawy i pokrecil glowa. Wszedzie tylko katastrofy i zamieszki. Moze to i dobrze, ze nie bylo zadnych wiadomosci z kraju. Swiat zrobil sie niebezpieczny i tyle bylo na nim nedzy. Takze dzisiaj ludzie beda gdzies oplakiwac najblizszych, rodziny, albo przyjaciol, ktorzy zgineli w wypadkach, zmarli w wyniku chorob albo zostali zamordowani. Kiedy zdarzalo sie, ze nachodzily go skrupuly w zwiazku z tym, co robil, zawsze wystarczalo, ze obejrzal wiadomosci, przeczytal gazete albo po prostu z kims porozmawial. Zycie bylo pelne nieszczesc. On sam byl co najwyzej kropla w tym oceanie bolu. Co to mialo za znaczenie, ze kogos zabil? Jesli nie on, zrobilby to kto inny. W koncu i tak nie mialo to zadnego znaczenia, czyz nie tak? Rozlegl sie sygnal telefonu komorkowego. Ruzjo pociagnal lyk kawy i patrzyl na aparat. Nie, to nie mialo znaczenia. A teraz szykowala sie z pewnoscia nastepna mokra robota. No i dobrze... Sroda, 22 wrzesnia, godzina 16.45 Waszyngton, Dystrykt Columbia Naga, tylko w opasce na glowie, Selk siedziala przy stoliku w kuchni i uwaznie przygladala sie swej lasce. Sprawdzala, czy w drewnie nie ma pekniec i wgniecen. Co kilka miesiecy wygladzala papierem sciernym i tak gladka hikorowa laske i impregnowala ja oliwa Watco. Drewno bylo twarde, ale podatne na zadrapania, a jej zalezalo, zeby laska byla bez skazy. Producent zalecal olej mineralny, ale ona uwazala, ze Watco daje lepszy efekt, a poza tym ladniej pachnie. Wygladzanie i impregnowanie bylo zajeciem na kilka godzin, jesli chcialo sie to zrobic naprawde dobrze, ale jedna z pierwszych rzeczy, jakich nauczyla sie od ojca bylo dbanie o narzedzia, aby nie zawiodly, kiedy beda potrzebne. Faceci, ktorzy produkowali te drewniana bron, byli artystami w swoim fachu. Miala piec lasek ich produkcji, w trzech roznych stylach, a takze dwa komplety kijow escrima i wykonana na zamowienie pare szesciocalowych yawara. Laska, z ktora najchetniej pracowala w miejscach, gdzie nie nosila broni palnej byla modelem Custom Combat. Zrobiona z hikorowego drewna, miala dziewiecdziesiat cztery centymetry dlugosci i niecale trzy centymetry srednicy, okragla, barwy jasnozoltej, z duza raczka zakonczona na ksztalt dzioba flaminga. Drewno hikorowe bylo najlepsze do walk ulicznych, ciezsze niz turniejowe modele z orzecha, wytrzymalsze niz dab. Drugi koniec zakrzywionej raczki, zwany rogiem, byl tak ostry, ze mozna nim bylo zadawac powazne obrazenia. Zaokraglona stopka wygladala niewinnie, a jesli sie ja zabezpieczylo gumowa nasadka, laska doskonale mozna sie bylo podpierac. Na drzewcu, tuz pod raczka, znajdowalo sie pare wyrzezbionych ornamentow, majacych zapewnic dobry chwyt. Taka laske miala w domu. Ta, ktora sprawdzala teraz - model instruktora - byla prawie identyczna z tamta, miala te sama dlugosc i srednice, ale raczka byla odrobine szersza, a rog zaokraglony, nie zaostrzony. O wiele bardziej pasowala do starszej pani, ktora sie nia podpierala. Po co ryzykowac, ze jakis glina z sokolim wzrokiem zauwazy zaostrzony rog i pomysli sobie: "Oj, babciu, po co ci taka ostra laska...". Bron wydawala sie w porzadku, wiec Selk wyszla z kuchni i naga udala sie do saloniku swego wynajetego mieszkania, gdzie ustawila przyrzad do treningu. Byl to kawalek aluminiowego preta o srednicy czterech centymetrow, z kolkiem na jednym koncu. Pret byl owiniety w biozel, te sama substancje, ktorej uzywano do produkcji siodelek rowerow wyscigowych i wkladek do butow; zel pokrywalo sie ircha i calosc mocowalo tasma. Nie bylo to dokladnie to samo, co miesnie na kosciach, ale dla jej celow wystarczajaco podobne. W domu miala manekina treningowego wing chun, owinietego w podobny sposob, wiec mogla cwiczyc pod kazdym katem, z bronia, albo tylko rekoma i stopami, ale poza domem trzeba bylo improwizowac. Wyobrazila sobie nagle, z jaka reakcja musialaby sie spotkac proba nadania tego manekina jako bagaz na lotnisku i usmiechnela sie. Cienka nylonowa linka prowadzila od kolka na koncu aluminiowego preta do podobnego kolka na haku, ktory wkrecila w jedna z krokwi sufitu; drugi koniec linki byl przywiazany do klamki. Mogla dzieki temu regulowac wysokosc celu. W tej chwili miala go na poziomie kolan. Kolana byly doskonalym celem dla kija; strzaskane kolano bardzo powaznie ograniczalo mozliwosci kazdego przeciwnika. Podeszla do celu, odetchnela kilka razy i przyjela postawe wyjsciowa, trzymajac przed soba oparta o ziemie laske, z obu dlonmi na raczce. Zdawala sobie sprawe, ze wygladalaby bardzo interesujaco dla kogos, kto moglby ja teraz zobaczyc (chociaz nie mogl, bo zaslony byly zaciagniete): naga kobieta z laska przed kroczem, na srodku pokoju, ktory byl zupelnie pusty, z wyjatkiem czegos dziwnego, co zwisalo z sufitu. Usmiechnela sie. Zawsze lubila cwiczyc nago, bylo w tym cos pierwotnego. Skoncentrowala sie. Czekaj. Czekaj... Poderwala laske z podlogi krotkim lukiem od prawej do lewej, prawa dlon przesunela do polowy drzewca, zeby nadac kierunek uderzeniu, zadawanemu lewa reka. Odglos drewna uderzajacego w wyscielany pret zabrzmial tak, jak powinien. Dobry cios. Machnela laska, zahaczyla cel raczka, pociagnela do siebie, obrocila drzewce i uderzyla z drugiej strony. Jeszcze jedno mocne uderzenie i cel zawisl nieruchomo. Tak! Chwycila teraz laske jak kij bilardowy i zadala pchniecie. Uderzyla w udo celu, odrzucila go do tylu. Tak. Choc byl to tylko trening, Selk byla w swoim zywiole. Miala cel w zasiegu smiercionosnej broni. Nie bylo niczego bardziej podniecajacego. Rozdzial 17 Poniedzialek, 27 wrzesnia, godzina 15.00 Maintenon, Francja Plechanow siedzial na starej, kamiennej dzwonnicy, trzymajac na kolanach karabin Mauser wz. 1898. Ta bron z dluga lufa wazyla okolo czterech i pol kilograma, byla bardzo celna, strzelala bardzo szybkimi pociskami 7,92 mm i miala zamontowany adekwatny do epoki celownik optyczny M73B1. Choc byl to celownik produkcji amerykanskiej, uzywany glownie do karabinow Springfield 1903, pare egzemplarzy trafilo do Niemiec. Bylo w tym troche ironii, jesli wziac pod uwage, do jakich celow Niemcy je wykorzystywali. Dlugi zamek sprawial, ze przeladowanie tego karabinu do nastepnego strzalu zabieralo sporo czasu, a w magazynku bylo tylko piec nabojow, ale za to zasieg tej broni dawal strzelcowi mnostwo czasu na ucieczke, mimo niewielkiej szybkostrzelnosci. Wieza kosciola byla najwyzszym punktem w tej malowniczej wiosce bez nazwy na poludniowy zachod od Maintenon i zapewniala doskonaly widok na nadchodzace armie. Amerykanskie Sily Ekspedycyjne pozno wlaczyly sie do I wojny swiatowej, ale byly tu teraz i mialy sie przyczynic do odwrocenia losow konfliktu. Burzom, ktore ostatnio przeszly nad tym regionem, towarzyszyly ulewne deszcze; jedna z amerykanskich brygad brodzila wlasnie w blocie, idac przez pola. Plechanow obserwowal. Amerykanom towarzyszyl wielonarodowy oddzial, zlozony z zolnierzy rosyjskich, serbskich, czeczenskich, koreanskich, japonskich, tajskich, chinskich i hinduskich. Plechanow zdjal ciezki helm i przejechal reka po wilgotnych od potu wlosach. Usmiechnal sie. Dokladnosc historyczna troche ucierpiala w tym scenariuszu, jako ze zaden z krajow Dalekiego Wschodu nie mial w tym rejonie swoich zolnierzy w czasie pierwszej wojny swiatowej, chociaz Japonie i Chiny uwazano za sojusznikow panstw Europy Zachodniej, walczacych z Niemcami. Z cala pewnoscia nie bylo Koreanczykow ani Tajow - Tajlandia nazywala sie wtedy Syjamem - ani Hindusow, chyba ze Brytyjczycy wcielili troche Gurkow albo Bengalczykow do swoich wojsk. Brytyjczycy mieli dziwaczne pomysly, wiec Plechanow wcale by sie nie zdziwil, gdyby rzeczywiscie tak bylo. Nie przestudiowal tego az tak dokladnie, bo nie bylo mu to potrzebne. Piszac ten program przypomnial sobie, ze czytal kiedys, jak wielkie bylo oburzenie Brytyjczykow, kiedy nabab Bengalu Suraj-ud-Dowlah zajal Kalkute w 1757 roku. Po bitwie nabab kazal zamknac 146 jencow brytyjskich w jednym ciasnym, dusznym pomieszczeniu w Fort William. Kiedy wypuszczono ich nastepnego dnia, tylko dwudziestu trzech bylo jeszcze przy zyciu; pozostali zmarli, w wiekszosci na udar cieplny. Stad oslawiona "Czarna dziura z Kalkuty". Uwazaj, stary, zamysliles sie. Lepiej bierz sie do roboty. Plechanow zalozyl z powrotem helm, przesiadl sie na pusta skrzynke po butelkach z winem i oparl karabin na parapecie pod otworem w wiezy. Mogl wprawdzie skorzystac ze scenariusza z lesnym szlakiem, ale poniewaz tym razem osobiscie wkraczal do akcji - nie ufal nikomu na tyle, by powierzyc mu wykonanie tego konkretnego zadania - uznal, ze wlasciwsza bedzie bardziej aktywna wizualizacja. Niemiecki snajper, zdejmujacy zolnierzy wroga z wielkiej odleglosci wydawal sie wybitnie odpowiedni. Byla w tym wrecz poetyka. Wprowadzil naboj i wzial na celownik dosc tegiego amerykanskiego oficera, ktory wygladal jak karykatura maklera z Wall Street, mimo wojskowego munduru. Mimo lunetki celowniczej, cel byl nieco maly z tej odleglosci, ktora ocenil na jakies dwiescie metrow. Celownik byl ustawiony na sto metrow, wiec wymierzyl troche wyzej, w glowe, zeby zrekompensowac krzywa balistyczna. Nabral gleboko powietrza, wstrzymal oddech i sciagnal spust... W nowym Jorku komputer obslugujacy transakcje walutowe, wynajety Urzedowi Rezerw Federalnych, rozeslal kody identyfikacyjne wszystkich uzytkownikow do wszystkich podlaczonych terminali... Kiedy Amerykanin padal z kula w piersiach, Plechanow zarepetowal karabin i wybral nastepny cel. Aha, Rosjanin z Bialej Gwardii, z szabla w reku, prowadzacy swoich ludzi. Plechanow naprowadzil krzyz celownika na gardlo bialogwardzisty, znow wstrzymal oddech i strzelil... W Moskwie zerwalo sie polaczenie komputerowe, odpowiedzialne za monitorowanie bilansu handlowego z Unia Europejska... Koreanski oficer dawal swoim zolnierzom znaki, zeby ukryli sie za nierownosciami terenu. Plechanow przesunal raczke zamka, wyrzucajac kolejna wystrzelona luske i wprowadzajac do komory nowy naboj. Zegnaj, panie Kim... W zakladach Kim Electronics w Seulu zmienilo sie ustawienie automatu, produkujacego procesory do nowych komputerow mainframe PowerExtreme. Zmiana nie byla dostatecznie duza, zeby zwrocila uwage operatorow, ale wystarczajaca, zeby zmodyfikowac pewne sciezki krzemowego mikroprocesora. Wirus mial ograniczenie czasowe, automat wroci wkrotce do pierwotnego ustawienia, ale zanim to nastapi, powstanie tysiac zmodyfikowanych mikrochipow. Kazdy nowoczesny system komputerowy, w ktorym zainstalowany zostanie taki procesor, stanie sie elektroniczna bomba z zapalnikiem czasowym... Na blotnistym francuskim polu jakis Hindus usilowal sie ukryc. Przykro mi, brudasie, tam sie nie ma gdzie ukryc... Nowo zainstalowany komputerowy system regulacji ruchu drogowego w Bombaju padl, mimo potrojnych zabezpieczen. Wszystkie dwiescie sygnalizatorow, bezposrednio kontrolowanych przez ten system, zapalilo rownoczesnie zielone swiatlo. To samo stalo sie z sygnalizacja na kolei, w ruchu pasazerskim i towarowym oraz z sygnalizacja na przejazdach kolejowych... Pozostal mu juz tylko jeden naboj. Musial go wykorzystac, zanim tamci podejda zbyt blisko. Wybral juz cel. Przesunal lufe karabinu w prawo. Syjamski dowodca trzymal w reku pistolet i strzelal na oslep. Nie byl w stanie trafic Plechanowa z tej odleglosci, chyba ze przypadkiem, nawet gdyby mogl go zobaczyc, ale nie mogl. Ale nalezalo zachowac ostroznosc. Plechanow wspomnial ostatnie slowa Johna Sedgwicka, amerykanskiego generala z czasow wojny secesyjnej, wypowiadajacego sie o snajperach Konfederatow podczas bitwy w Spotsylwanii: "Nie trafiliby slonia z tej odleglosci...". Plechanow usmiechnal sie. Cel. Pal... Osobista kolekcja pornograficzna premiera Tajlandii - na wiekszosci zdjec mozna go bylo rozpoznac w niedwuznacznych sytuacjach z roznymi kobietami, w tym na kilku z malzonka - w jakis sposob przeslala sie do jego domowego komputera, a takze do glownego komputera Poludniowoazjatyckiej Agencji Informacyjnej. Nastepnie dwa z tych zdjec weszly do aktualizowanego co godzine serwisu Agencji na miejsce zaprogramowanego wczesniej materialu zdjeciowego. Plechanow uniosl twarz znad Mausera. Z lufy karabinu unosil sie dymek, mieszajac sie z zapachem prochu. W dole, w odleglosci okolo stu metrow, zolnierze rozbiegli sie w panice, a potem rzucili sie na ziemie i wypatrywali celu. Niektorzy z nich odpowiedzieli ogniem, ale zaden z wystrzelonych pociskow nie polecial nawet w poblize miejsca, w ktorym znajdowal sie Plechanow. Dosc szkod, jak na jeden dzien. Przewiesil karabin przez ramie i ruszyl na schody wiezy. Poniedzialek, 27 wrzesnia, godzina 8.11 Quantico, Wirginia Krazac po Sieci, Jay Gridley wszedzie slyszal wycie syren. Wirtualne autostrady pelne byly wozow strazackich, karetek pogotowia i samochodow policyjnych; wszedzie panowala ozywiona krzatanina, ludzie naprawiali szkody i usuwali metaforyczne zwloki. W ciagu paru minut doszlo do powaznych katastrof w co najmniej trzech, czy czterech systemach miedzynarodowych, o ktorych myslano, ze sa bezpieczne. Jay prowadzil Vipera z duza predkoscia, na rozne sposoby docierajac do miejsc, w ktorych sie cos dzialo, legalnie, jesli go wpuszczano i nielegalnie, jesli nie. To, co widzial nie wygladalo dobrze. To byl ten sam facet; rozrzucal ostre kolce na drogach. Analogia byla oczywista, te same zatarte, ledwie widoczne slady, ktore bardzo szybko prowadzily w slepe zaulki. Moze miejscowi operatorzy tego nie widzieli, ale Jay byl pewny. Nie potrafil zidentyfikowac terrorysty, ale wiedzial, ze jest to robota jednego faceta. Zatrzymal woz na dlugim i wzglednie prostym odcinku nowej autostrady Tajlandia-Birma. Kolo spalonego samochodu stal dziennikarz z paroma policjantami, zapisujac cos w elektronicznym notesie. Jay znal go troche, byl to jakis daleki kuzyn. - Hej, Chuan, jak leci? -Jay? Co tu robisz? Powinienem o czyms wiedziec? -Nie, wybralem sie po prostu na przejazdzke. Chuan rozejrzal sie dookola, mruzac oczy. -Aha, ten twoj superscenariusz z autostradami. Widze, ze wciaz jezdzisz ta rakieta na kolkach. Nie pamietam, jak to sie nazywa, jakas jaszczurka, czy waz? - Viper*. [* Po angielsku zmija [przyp. tlum.] Dowozi mnie, dokad chce. - Spojrzal na limuzyne. - No to kogo upiekli w tym ruchomym piekarniku? - Paskudne, co? Popatrz tylko, nasz ukochany premier Sukho. A przynajmniej to, co zostalo z jego kariery. Ktos przedarl sie przez zabezpieczenia w systemie operacyjnym jego komputera i bardzo umiejetnie wykorzystal schowane tam brudne obrazki. Przeslal je moim szefom. Z kolei moja agencja przez pomylke wlaczyla dwa z nich do serwisu - tak przynajmniej mowia redaktorzy. Znam paru, ktorzy z przyjemnoscia zrobiliby to rozmyslnie. Kuzyn westchnal gleboko. -I oto w serwisie sportowym zamiast zdjecia indonezyjskiej druzyny pilkarskiej, ktora zdobyla Puchar Swiata w Brazylii, na ekranach pojawil sie nasz ukochany premier, korzystajacy z uslug entuzjastycznej profesjonalistki, dobrze znanej w Bangkoku jako Neena Sprzataczka. A chwile potem, w serwisie miedzynarodowym zamiast premiera Malezji Mohammada, przecinajacego w towarzystwie dygnitarzy wstege przed nowym obiektem rekreacyjnym w Cyberjaya, zaserwowalismy naszym klientom Sukho w wielkim, okraglym lozu z dwoma zupelnie nagimi dziewczynami z Bangkoku. Zaloze sie, ze te obrazki zrobily piorunujace wrazenie. - Usmiechnal sie. - Hej, byles kiedys w Cyberjaya? To znaczy, w swiecie realnym? Jego kuzyn mowil o strefie w Malezji, pietnascie kilometrow na piecdziesiat, zwanej Superkorytarzem Multimedialnym. Strefa ta, ktorej budowe rozpoczeto w 1997 roku, ciagnela sie na poludnie od Kuala Lumpur, obejmujac na krancu poludniowym nowy miedzynarodowy port lotniczy i nowa stolice federalna, Putrajaya. -Raz - odparl Jay. - Jakis rok temu spedzilem tam pare dni na realnym seminarium, poswieconym nowej platformie graficznej. Niewiarygodne miejsce. - Podobno wlasnie stamtad pochodza programisci CyberNation. -Tak? Nie slyszalem o tym. Podobno nikt nie wie, skad pochodza. - Plotki. - Chuan wzruszyl ramionami. - No to mamy jeszcze jedna brudna historie o zlamanej karierze politycznej. Musze wracac, zeby przekazac material. - Nie ma szczescia ten wasz premier. -Co zrobic? To nie Ameryka, gdzie takie sprawy uchodza politykom na sucho. Wiesz, rodzina ma u nas inne znaczenie i tak dalej. A do tego powszechnie wiadomo, ze brat zony Sukho byl przed smiercia jednym z Tajnych Zbojcow. Mowi sie, ze paru bratankow zony Sukho wciaz jest w dzungli w tej bandzie. Dla takich posiekac kogos, to zupelny drobiazg. Ta sprawa narazila zone premiera na ogromny wstyd. Byla na kilku z tamtych zdjec, zrobionych ukryta kamera i zaloze sie, ze nie miala o nich pojecia. - Machnal reka w kierunku dymiacego wraku limuzyny. - Na miejscu Sukho zabralbym pieniadze z konta w banku szwajcarskim i przeszedl w stan spoczynku, zaszywajac sie w jakims odludnym miejscu, jak najdalej stad. Przybralbym inne nazwisko i wydalbym z piecdziesiat tysiecy dolarow na nowe uzebienie, operacje plastyczna, nowy kolor wlosow i tak dalej. -Mogloby sie wydawac, ze zabezpieczenia w jego komputerze beda lepsze, biorac pod uwage, co tam ukrywal. Poza tym to w koncu szef rzadu, nie? - No wlasnie. Ktos, kto zacznie tu sprzedawac naprawde bezpieczny system operacyjny, zrobi majatek. -Zrobilby, i nie tylko tutaj. Wszedzie. -Pewnie tak. Czesc, Jay. -Do zobaczenia, Chuanny. Po odjezdzie kuzyna Jay zaczal sie zastanawiac nad sytuacja. A wiec Tajlandia bedzie miala nowego premiera. Moze to miec jakis wplyw na sprawy miedzynarodowe, chociaz nie musi, ale trzeba zalozyc, ze ten, kto byl autorem tego dranstwa w Sieci nie atakowal na oslep. Po co to robil? Jay nie wiedzial, ale czul, ze kryje sie za tym cos bardzo niedobrego. Pomyslal, ze tez powinien wracac. Szef bedzie sie chcial zapoznac z najnowszymi wydarzeniami. Byl juz w drodze powrotnej, kiedy nagle cos zwrocilo jego uwage. Jasna cholera! -Alex? Chyba powinienes to zobaczyc. Michaels uniosl glowe i zobaczyl Toni, stojaca w drzwiach. -W sali konferencyjnej - dodala. Poszedl za nia. Wielki monitor byl nastawiony na CNN. Prezenter czytal komentarz do obrazow na ekranie. -Bombaj - nazywany przez miejscowa ludnosc Mumbai - jest stolica stanu Maharasztra i glownym osrodkiem gospodarczym zachodnich Indii. Lezy nad Morzem Arabskim i ma bogate tradycje kulturalne. Od wiktorianskich fasad British Raj, przez przyciagajaca turystow Colabe, po tetniacy zyciem Fort, mieszka tu osiemnascie milionow ludzi, w wiekszosci zupelnych nedzarzy. Pokazano miasto z lotu ptaka. Archiwalne zdjecia. Michaels spojrzal na Toni i uniosl brwi. Dlaczego zalezalo jej, zeby zobaczyl film dokumentalny o Indiach? -To tylko tlo. Zaczekaj chwile, zaraz wroca do aktualnych wydarzen - powiedziala ponurym glosem. -Dzieki modernizacji Bombaj przynajmniej czesciowo dogonil dwudziesty pierwszy wiek - mowil dalej prezenter. - Ale wlasnie modernizacja uniosla tam dzis swoj leb hydry. Obraz sie zmienil. Widac bylo teraz zderzenie dwoch czerwonych, pietrowych autobusow na skrzyzowaniu. Jeden lezal na boku, drugi zatrzymal sie na przyczepie ciezarowki z owocami. Na waskiej ulicy rozsypaly sie i porozbijaly zoltopomaranczowe melony. Na waskich chodnikach poukladano ciala. Ratownicy wyciagali z autobusow nastepnych zabitych lub rannych. Zakrwawiony mezczyzna przeszedl przed kamera, powtarzajac cos w kolko placzliwym glosem. Maly chlopiec siedzial na krawezniku, wpatrujac sie w lezaca obok kobiete, ktora najwidoczniej byla juz martwa. - W calym miescie na wszystkich kontrolowanych przez system komputerowy sygnalizatorach ulicznych w tej samej chwili zapalily sie zielone swiatla. Inne ujecie. Wielkie skrzyzowanie, na ktorym zderzylo sie kilkanascie samochodow. Niektore plonely, rozlegl sie glosny wybuch, od ktorego przewrocil sie kamerzysta. Ktos klal po angielsku. Na ekranie pojawil sie lekko migocacy obraz, przekazywany ze smiglowca - masa porozbijanych samochodow, ciezarowek, skuterow i rowerow. W glosie, opowiadajacym, co sie tam dzialo, bylo podniecenie, ale niezbyt wielkie. -...co najmniej piecdziesiat ofiar smiertelnych wielkiego karambolu na Maine Drive, setki rannych, Liczbe zabitych w calym miescie szacuje sie na szescset... Znow zmiana obrazu. Tym razem pokazano dworzec kolejowy. Wykolejony pociag pasazerski lezal kolo torowiska jak dziecinna kolejka. Powywracane, zmiazdzone wagony pasazerskie i towarowe. -...na stacji kolejowej Churchgate awaria sygnalizacji spowodowala zderzenie pociagu pasazerskiego Central Railway jadacego z Goa na polnoc z pociagiem towarowym jadacym na poludnie. Wiadomo na razie, ze jest co najmniej szescdziesiat ofiar smiertelnych i ponad trzystu rannych. Mamy nie potwierdzone doniesienia o kolizjach elektrycznych kolejek dojazdowych na przedmiesciach. Tam tez sa podobno ofiary, ale jazda po miescie jest niemozliwa; na miejsce tamtych katastrof mozna sie dostac tylko droga powietrzna... Nowy obraz. Dwusilnikowy samolot w plomieniach. Ciala - i czesci cial - porozrzucane jak polamane lalki. -...awarie systemow kontroli ruchu lotniczego spowodowaly podobno co najmniej cztery katastrofy lotnicze. Widoczny na ekranie samolot z turystami japonskimi rozbil sie o monument z zoltego bazaltu, znany jako Wrota Indii, na polnocno-wschodnim krancu turystycznej dzielnicy Colaba. Zginelo wszystkich dwudziestu czterech ludzi na pokladzie i co najmniej pietnastu na ziemi. Sa dziesiatki rannych. Mamy nie potwierdzone doniesienia, ze samolot Air India z dwustu szescdziesieciu osmioma pasazerami na pokladzie spadl do morza w Back Bay... -Moj Boze - powiedzial Michaels. - Co sie tam, u diabla, stalo? -Nasz programista komputerowy - powiedziala Toni ponuro. -Ktos to zrobil rozmyslnie? -Na to wyglada. Jay sie tym zajmuje, ale na razie jest za bardzo zajety, zeby porozmawiac. Michaels patrzyl na woz strazy pozarnej, ktoremu porozbijane pojazdy zupelnie zatarasowaly droge. Jezu! Mieli do czynienia z szalencem. Szalencem-morderca. Dopoki sie go nie zlapie, nikt nie bedzie bezpieczny. Rozdzial 18 Poniedzialek, 27 wrzesnia, godzina 8.41 Quantico, Wirginia Sledztwo w sprawie smierci Steve'a Daya praktycznie nie posunelo sie naprzod. W laboratoriach skatalogowano oczywiscie wszystkie wlosy, wlokna i luski po nabojach, ale niewiele to znaczylo, skoro nie mieli ludzi, ubran ani broni, do ktorej mozna by to dopasowac. Alex Michaels byl powaznie zaniepokojony. Siedzial przy biurku ze wzrokiem wbitym w sciane. Wiedzial, ze robi sie wszystko, co mozliwe; najlepsi ludzie z FBI w pocie czola poszukiwali chocby najdrobniejszych sladow i poganianie ich na nic by sie nie przydalo. Nie znaczylo to oczywiscie, ze nie ma innych spraw na glowie. Jako szef Net Force przekonal sie nagle, co to znaczy odpowiadac za wszystko. Oprocz rozdzielania waznych zadan i pilnowania; zeby zostaly wykonane wlasciwie, mial jeszcze do czynienia z cala ta cholerna polityka. Musial sie tlumaczyc, co jego organizacja robi, dlaczego to robi i ile to kosztuje, najpierw przed dyrektorem, a potem - jesli kongresmani mieli akurat ochote wtykac nos w cudze sprawy, a z reguly mieli - takze przed Kongresem. W czwartek mial sie stawic przed Komisja Bezpieczenstwa senatora Cobba, zeby odpowiedziec na pytania, dotyczace czegos, co Day robil rok temu i co poteznie zdenerwowalo senatora. Cobb, znany w kregach wywiadu pod niezbyt pochlebnym przydomkiem Malego Inkwizytora, weszyl spisek gdziekolwiek spojrzal. Podejrzewal, ze wojsko przygotowuje zbrojny zamach stanu, ze Niemcy potajemnie sie zbroja, by polknac Europe Wschodnia, ze skautki sa komunistkami. Byl zmora zycia Daya i wygladalo na to, ze Michaelsowi przysporzy takich samych utrapien. Jak by tego nie dosyc, polityczny aspekt jego stanowiska wymagal uczestnictwa w czyms, czego Michaels nienawidzil - w spotkaniach towarzyskich. Od kiedy stanal na czele Net Force, byl juz na czterech wytwornych kolacjach politycznych, cierpiac meki przy probach uporania sie z wulkanizowanym kurczakiem, czy lososiem wygotowanym do konsystencji gabki. Po kazdej takiej kolacji byly jeszcze przemowienia, tak nudne, ze zebrani nawet nie usilowali tlumic ziewania. Nie, tych obowiazkow zdecydowanie nie lubil. Dobrze przynajmniej, ze nie musial sie zajmowac finansowa strona dzialalnosci budowlanej. To nalezalo do obowiazkow dyrektora. Ciezkich obowiazkow, biorac pod uwage, ile nowych gmachow wybudowano ostatnio na potrzeby Net Force, ile bylo w budowie i ile planowano wybudowac. J. Edgar Hoover nie rozpoznalby dzis siedziby FBI, tak rozrosla sie w ciagu ostatnich pieciu, szesciu lat. Bylo to juz male miasteczko. Spojrzal na sterte papierow na biurku i migajaca na ekranie komputera liste spraw do zalatwienia. Musial przeczytac mnostwo pism, troche podpisac. W sumie drobiazgi, lezace w gestii kazdego menedzera sredniego szczebla, ktorymi koniecznie trzeba sie bylo zajmowac, nawet jesli wazniejsze sprawy musialy poczekac. A niczego nie zalatwi, siedzac tak i gapiac sie na to wszystko. Zapowiadal sie dlugi dzien. A kiedy juz sie upora z robota, pojedzie do swego pustego domu, zje samotnie posilek, obejrzy wiadomosci, przeczyta poczte i przejrzy raporty na plaskim ekranie swego komputera. Prawdopodobnie usnie w trakcie czytania - najczesciej tak wlasnie bylo. Albo zadzwonia po niego, wezwa na jedna z tych Nocy Nudnych Politykierow. Brakowalo mu Megan. Brakowalo mu corki. Brakowalo mu kogos, z kim moglby sie podzielic wrazeniami z dnia, kogos, kto czekalby na jego powrot do domu, kogos, komu na nim zalezalo... Pokrecil glowa. Biedaku. Jestes tak cholernie smutny, co? Michaels zachichotal. Rozczulanie sie nad soba bylo strata czasu; nigdy nie poddawal sie temu na dluzej. Mial zadanie do wykonania i na tym powinien sie skoncentrowac. Do diabla z cala reszta. Siegnal po pierwsze pismo. Poniedzialek, 27 wrzesnia, godzina 9.44 Nowy Jork -Tak, bede - powiedzial Genaloni. Mowil zwiezle, byl poirytowany, ale jak zwykle probowal powsciagnac gniew. - Do widzenia. Sluchawke odlozyl delikatnie, chociaz mial chec trzepnac nia z taka sila, zeby rozwalic aparat. Kobiety. O Jezu. Maria nie byla chyba najgorsza zona. Siedziala w domu, zajmowala sie dziecmi, pilnowala sluzacych, lokaja, kucharza i ogrodnika, zajmowala sie dzialalnoscia dobroczynna. Poznal ja w szkole. Byla inteligentna, a kiedy bral ja za zone, wygladala wspaniale. Dbala o kondycje, przeszla pare operacji plastycznych i wciaz byla cholernie atrakcyjna jak na kobiete w jej wieku - do diabla, w dowolnym wieku - i jesli to mozliwe, to stala sie jeszcze bardziej inteligentna. Dobrze wygladala u jego boku, zawsze byla najlepiej ubrana w kazdym towarzystwie, ale czasem cholernie dzialala mu na nerwy. Poniewaz byla inteligentna i dobrze wygladala i poniewaz pochodzila z zamoznej rodziny, przyzwyczaila sie, ze wszystko ma byc po jej mysli. Chciala, zeby spedzal z nia wiecej czasu, tym wiecej, im mniej on mial go do dyspozycji. Bedzie musial odwolac randke z Brigette - swa kochanka - i pojsc na jakis bal dobroczynny, bo zalezalo na tym jego zonie. Wcale mu sie to nie podobalo. Przemknelo mu przez mysl, ze Maria wie o Brigette i ze zrobila to rozmyslnie. Rozleglo sie stukanie we framuge drzwi. Uniosl wzrok i zobaczyl Johnny "Rekina" Benettiego. "Rekin" pasowal do Johnny'ego. Byl mlody, szybki i potrafil posiekac frajera na kawalki nozem nie dluzszym niz palec. Rekin mial tez dyplom uniwersytetu Cornell. Zarzadzanie. W miare jak ludzie z jego organizacji przechodzili na emeryture lub odchodzili ze wzgledow prawnych, Genaloni zastepowal ich rownie twardymi, ale lepiej wyksztalconymi. Praca z inteligentnymi ludzmi miala wprawdzie swoje wady - najczesciej mialo sie do czynienia z przerostem ambicji, ale mozna sobie bylo z tym poradzic. Niech tylko facet poczuje naprawde duze pieniadze, a zastanowi sie dwa razy, zanim zaryzykuje utrate rogu obfitosci. Tepacy na dluzsza mete sprawiali wiecej klopotow. A i tak zawsze trzeba sie bylo miec na bacznosci - nie wolno nikomu ufac bez zastrzezen. Johnny "Rekin" zastepowal Sampsona pod jego nieobecnosc. Jesli Sampson w ogole wroci. Genaloni nie wiedzial, o co wlasciwie chodzi w calej sprawie, ale cuchnela na odleglosc i nie podobalo mu sie to ani troche. - Tak? -Czesc, Ray. Nikt, do kogo mamy dojscie nie ma nic do powiedzenia o Luigim. Obiecalismy niezla nagrode, skontaktowalismy sie z kazdym, kto jest nam winien jakas przysluge i nic. Luigi zniknal. -Szukajcie dalej. Przynajmniej jeden z Federalnych za to zaplaci, chociaz Genaloni nie wiedzial, kiedy to nastapi. Selk przyjal zlecenie i lepiej go nie poganiac. Zadzwieczal sygnal interkomu. -Co tam? -Znow panska zona. -Jezu, nie ma mnie, dobrze? I zapomnialem zabrac telefon komorkowy. -Tak, prosze pana. Genaloni pokrecil glowa. Spojrzal na Johnny'ego, ktory sie usmiechal. Usmiechal sie. Jezu. -Od jak dawna jestes zonaty? Poltora roku? -Czternastego grudnia mina dwa lata - powiedzial Johnny. -Wiec masz jeszcze ten cholerny miodowy miesiac. Przyjdz za pietnascie lat, to sobie pogadamy o kobietach. Odpowiedzia byl nastepny usmiech. Genaloni pokrecil glowa. Johnny mial dwadziescia cztery lata, co oznaczalo, ze jeszcze wszystko wiedzial. Genaloni osiagnal juz wiek, w ktorym czlowiek zdaje sobie sprawe, ze w miare uplywu lat wie coraz mniej. -Zajmujesz sie historia? -Zajmowalem, na uczelni. Genaloni wiedzial o tym, ale udal zdziwienie. Nie zaszkodzi, kiedy personel nie do konca orientuje sie w wiedzy szefa. Sam chetnie czytal ksiazki historyczne, kiedy czas mu na to pozwalal. -Wiesz, kim byla Mary Katherine Horny? - spytal. Johnny wytezal pamiec, zmarszczywszy brwi. -Nic mi to nie mowi - przyznal w koncu. -Byla Wegierka, dziwka, znana jako Wielkonosa Kaska. -Aha, dziewczyna Doca Hollidaya? -Milo sie przekonac, ze ten dyplom na cos ci sie przydaje. Kaska byla ladacznica, pijaczka i awanturnica. Puszczala sie, chlala i bila we wszystkich miasteczkach Dzikiego Zachodu, jezdzila z Hollidayem, z Earpami i paroma innymi dosc niebezpiecznymi facetami. Johnny skinal glowa. -Aha. -Mogla z tym skonczyc, kiedy zwiazala sie z Hollidayem, ale nie potrafila usiedziec na miejscu. Ciagnelo ja do dawnego zycia, chociaz byla juz z Dockiem. A jesli nawet siedziala akurat w domu, to na pewno nie jak mysz pod miotla. Wydobyla go kiedys z wiezienia, po tym, jak zalatwil czlowieka nozem. Omal nie zatlukla wtedy straznika. Miala burdel w Tombstone w latach 1880, najlepszy w miescie. Zorganizowala go w wielkim namiocie, miala kilkanascie dziewczyn i sprzedawala mnostwo taniej whisky. Bez przerwy dochodzilo tam do bojek i strzelanin. Ona i Doc tez tlukli sie miedzy soba, az pierze lecialo i nie zawsze on byl gora. Kiedy Holliday wykitowal na gruzlice, kurwila sie jeszcze przez wiele lat. Wyszla za maz, uciekla od meza, jezdzila to tu, to tam, az w koncu wyladowala w domu starcow. Zmarla w 1940 roku. Miala dziewiecdziesiat lat. - Fascynujace - powiedzial Johnny, nie bardzo wiedzac, po co szef opowiedzial mu te historie. -No i popatrz, byla dziwka - cholernie niebezpieczne zajecie w tamtych czasach - przestawala z najgorszymi zabijakami, potrafila przylozyc Dockowi Hollidayowi, jednemu z najbardziej zimnokrwistych zabojcow wszech czasow, mieszkala w dziurach, w ktorych mogli ja zgwalcic i zamordowac, i nikt nawet by nie mrugnal. - Do czego zmierzasz? -Kaska przetrwala to wszystko - prostytucje, Hollidaya, bandziorow, whisky, parszywe miasteczka, wszystko. - Genaloni usmiechnal sie. - Umarla ze starosci. - Przerwal na chwile, ale zaraz mowil dalej. - Wiesz, co zwykli byli mawiac kawalerzysci w Dakocie, kiedy probowali wybic Siouxow? "Jesli cie zlapia Indianie, nie pozwol, by oddali cie w rece swoich kobiet". Kobieta obetnie ci jaja, usmazy je z cebulka i kaze ci je zjesc, a przy tym caly czas bedzie sie usmiechala. Zapamietaj to sobie. Niewazne, co mowi twoja mloda zona, niewazne, jaka dobra jest w lozku, w sprawach biznesu trzymaj gebe na klodke. Wiezienia sa pelne facetow, ktorzy paplali przed zonami, a potem im sie czyms narazili. Kobiety sa dobre do wielu rzeczy, ale zadnej nie mozna bezgranicznie ufac. Nigdy. - Zapamietam. -Dobrze. A teraz idz i dowiedz sie, dlaczego Federalni ukrywaja Luigiego. Kiedy chlopak wyszedl, Genaloni usmiechnal sie do siebie. To byl calkiem niezly wyklad. Zawsze uwazal, ze bylby doskonalym profesorem. Rozdzial 19 Wtorek, 28 wrzesnia, godzina 18.54 Waszyngton, Dystrykt Columbia Przebrana za Phyllis Markham, Selk kustykala w kierunku segmentu, w ktorym mieszkal jej cel. Pudelek co chwila udawal konewke, podlewajac jakies drzewko, czy krzaczek. Samochodu z agentami nie bylo. Troche ja to rozczarowalo. Bywalo, ze brala zlecenie skasowania jakiegos gangstera, handlarza bronia, czy polityka i obecnosc kilkunastu ochroniarzy sprawiala, ze zadanie stawalo sie trudniejsze. Ale samotny facet, ktory nie ma pojecia, ze stanie sie ofiara? Bez zadnej ochrony, moze tylko z alarmem w mieszkaniu? Niezbyt to ambitne. Osiagnawszy swoj poziom, Selk najczesciej sama sobie rzucala wyzwania. Ten cel rozpracowywala od ponad tygodnia i teraz byla gotowa. Znala przyzwyczajenia swej ofiary. Kiedy zamawial do domu chinskie jedzenie, wiedziala, ze jego ulubiona potrawa jest kurczak na ostro z makaronem. Kiedy rano wychodzil z domu, zeby pobiegac, mogla biec kilkadziesiat metrow przed nim, bo trase znala na pamiec. Wiedziala, kiedy idzie na przyjecie, gdzie bedzie probowal usiasc, jesli miejsca nie beda wyznaczone, o ktorej przeprosi towarzystwo i wyjdzie. Wiedziala o bylej zonie i dziecku w Idaho, o samochodzie, ktorym bawil sie w garazu, i ze zastepczyni byla w nim zadurzona, sadzac po sposobie, w jaki na niego patrzyla. I ze on nie mial o tym pojecia. Wiedziala, ile ma wzrostu, ile wazy, gdzie chodzi do fryzjera i ze tak naprawde wcale nie chcial stanowiska, ktore teraz zajmuje. Wiedziala o swoim celu duzo - ale nie to, dlaczego zostal wybrany. Skaut uslyszal cos w krzakach po lewej stronie i zaszczekal. Pewnie kot. Pozwolila mu szczeknac kilka razy, ale zaraz go uciszyla. Przestal, ale az sie trzasl z emocji, tak chcialby pobiec za tym czyms. Ten pies nie wiedzial, ze jest zabawka; myslal, ze jest synem wilka i byl zadny lupu. Usmiechnela sie. Dobrze pamietala, jak kiedys mocno ugryzl ja pies. Nie jakas wielka bestia w rodzaju owczarka, lecz jamnik, ktory tez pewnie myslal, ze jest potomkiem Bialego Kla. Moze takie maluchy musza cos udowadniac. Jej cel sprawial wrazenie calkiem przyzwoitego faceta. Byl dosc przystojny, przyjemnie sie usmiechal i dobrze pracowal. Byl na pewno lepszy niz wiekszosc biurokratow. Kochal swa coreczke w Idaho, a od czasu rozwodu nie byl szczegolnie aktywny seksualnie, wiec prawdopodobnie wciaz czul cos do bylej zony. Byl pozyteczniejszy niz wiekszosc czlonkow spoleczenstwa, bardziej etyczny, moralny, odpowiedzialny. W najmniejszym stopniu nie przejmowala sie, ze musi go zabic. Niektorzy zawodowcy unikali dowiadywania sie zbyt wiele o swych celach, nie chcieli sie angazowac, zbierali tylko niezbedne informacje. Zachowywali dystans, nie pozwalali sobie na myslenie o celu jako o czlowieku. Zawsze uwazala, ze to bzdura. Jesli chce sie kogos zlikwidowac, powinno sie go najpierw poznac. To zwykla uczciwosc wobec ofiary; o ilez to dla niej lepsze niz zginac z reki kogos obcego. W ten sposob okazywala przynajmniej szacunek tym, ktorzy na to zaslugiwali. Bylo to swego rodzaju uhonorowaniem ofiary. Teraz wiedziala juz wiecej niz potrzebowala. Tamten nie byl zlym czlowiekiem, ale nie byl tez kims szczegolnie interesujacym. Nie bedzie zadnych niespodzianek. - Idziemy, piesku. Naprzod. Pies niechetnie ruszyl, ogladajac sie na to cos w krzakach na wypadek, gdyby zdecydowalo sie wyskoczyc i rzucic do ucieczki. Maly Skaut reagujacy na zew natury - zabawne. Zastanawiala sie, kiedy uderzyc. Mogla to zrobic w dowolnym momencie, byla zabezpieczona na wszystkie strony; w takich warunkach nalezalo dzialac, kiedy wyczucie podpowie, ze juz czas. Nie wczesniej, jesli mialo to byc zrobione perfekcyjnie. Reakcja na smierc tego faceta bedzie cala armia Federalnych na jej tropie. Musiala to zrobic perfekcyjnie. Zblizala sie do domu, w ktorym mieszkal jej cel. Spojrzala na zegarek - analogowy model na baterie, Lady Bulova; Phyllis Markham nosila go, poniewaz nalezal do jej drogiej, zmarlej matki. Zwolnila troche, pozwalajac psu nieco dluzej weszyc w miejscach, oznakowanych juz przez inne psy. Jutro beda stad wywozic smieci - furgonetki przyjezdzaly w tym celu dwa razy w tygodniu - a domy przy tej ulicy nie mialy drogi dojazdowej od tylu. Otworzyly sie drzwi i jej cel wyszedl z pojedyncza papierowa torba ze smieciami. Zgadza sie. Jesli nastepnego dnia miano wywozic smieci, wynosil swoje zaraz po powrocie do domu, kiedy tylko sie przebral. Znalazla sie kolo niego w momencie, kiedy odstawial torbe. Usmiechnal sie do niej. -Dobry wieczor - powiedzial. -Dobry wieczor, mlody czlowieku - powiedziala Selk glosem Phyllis Markham. - Przyjemnie jest pospacerowac w taki wieczor. -Rzeczywiscie, prosze pani. - Przykucnal i podsunal psu wierzch dloni. Skaut obwachal jego reke i pomachal ogonem. Cel podrapal pudla za uchem. - Dobry piesek. Selk usmiechnela sie. Moglaby go powalic teraz, jednym uderzeniem laski - nawet by sie nie zorientowal, co sie stalo. Roztrzaskac mu czaszke, kiedy glaskal psa, pochylic sie i przeciac mu aorte nozyczkami do manicure, ktore miala w torebce. Wykrwawilby sie na smierc w ciagu paru minut. Moglaby tez poprosic go o szklanke wody i oczywiscie zaprosilby ja do mieszkania. Byl sympatycznym facetem, nie odprawilby spragnionej starszej pani. Skasowalaby go w srodku i nikt by niczego nie zauwazyl. Jakiez to proste. Usmiechnela sie do niego. Teraz? Wprosic sie do mieszkania? Chwila przeciagala sie. Miala zycie tego czlowieka w swoich rekach. To byla wladza. Prawdziwe panowanie. Nie. Nie dzisiaj. Czula, ze jeszcze nie czas. Moze jutro. -Chodz tu, Skaut, nie przeszkadzaj temu milemu panu. Cel wstal, a kobieta, ktora miala go wkrotce zabic, pokustykala dalej. -Prosze na siebie uwazac - zawolal za nia. -Dziekuje, mlody czlowieku. Pan tez niech uwaza. Sroda, 29 wrzesnia, godzina 3.14 nad Polnocnym Atlantykiem Monotonny, niski szum wielkich silnikow 747 podzialal usypiajaco na wiekszosc pasazerow. Lampka do czytania nad fotelem Johna Howarda byla zapalona, ale tekst na plaskim czytniku, ktory trzymal na kolanach, nie byl przewijany tak dlugo, ze wlaczyl sie wygaszacz ekranu. -Chce pan troche cieplego mleka z melatonina, pulkowniku? - spytal Fernandez. Wyrwany z zamyslenia Howard spojrzal na sierzanta. -Wlasnie przygotowuje raport. -Widze, sir. Szczegolowe studium buddyjskiej filozofii wygaszonego ekranu? Howard usmiechnal sie i machnal reka, zapraszajac Fernandeza na fotel po drugiej stronie przejscia. -Niezbyt ambitna operacja, co, Julio? -Z przeproszeniem pana pulkownika, o czym pan, u diabla, mowi? Zlokalizowalismy komorke terrorystyczna i bez strat po naszej stronie zapuszkowalismy bande radykalow, ktorzy do nas strzelali. Tam, skad pochodze, nikt nie krecilby nosem na takie rezultaty. -Wiesz, co mam na mysli. Fernandez rozejrzal sie po kabinie. W poblizu nie bylo nikogo, a najblizsi pasazerowie spali. Dal sobie spokoj z mowieniem jak podoficer do oficera. - Wiesz co, John? Masz racje, jesli uwazasz, ze to nie byl desant na plaze Iwo Jima. Ale naszym zadaniem bylo odnalezienie czarnych charakterow i powstrzymanie ich. Zrobilismy, co do nas nalezalo, ochronilismy ambasade, nie sprowokowalismy konfliktu z miejscowymi wladzami i wszyscy wracamy do domu bez jednego zadrapania. Lepiej naprawde nie mozna. Howard skinal glowa. Fernandez mial oczywiscie racje. Zadanie wykonane, straty wlasne - zero. Wzorowo przeprowadzil te operacje. Tak wlasnie powinien dzialac zolnierz. W Net Force byli zachwyceni. Paru kolegow z wojska, ktorzy wiedzieli, dokad i po co wyruszyl, przyslalo mu juz zaszyfrowane e-maile z gratulacjami. To bylo zwyciestwo na calej linii. Wiec dlaczego cos go w tym niepokoilo? Bo wszystko poszlo zbyt latwo. Coz, sprawdzila sie zasada, ze wlasciwe planowanie zapobiega spieprzeniu sprawy, ale teraz, kiedy to rozpatrywal, doszedl do wniosku, ze ani przez chwile nie watpil, ze odniosa zwyciestwo. Jego zolnierze byli najlepszymi z najlepszych, przeszli do Net Force z oddzialow specjalnych - SEAL, Zielone Berety, Rangersi. Mozna ich bylo zrzucic do dzungli na spadochronach za liniami nieprzyjaciela, uzbrojonych tylko w scyzoryki, a wybudowaliby zamek z kosci wrogow. Tamci terrorysci byli banda obdartusow, z glowami w chmurach i prawie bez zadnego doswiadczenia taktycznego, czy strategicznego. Jak mozna bylo nie zwyciezyc w walce z takim przeciwnikiem? Powiedzial to Fernandezowi. Sierzant parsknal smiechem. -Co? -Och, po prostu wyobrazilem sobie, co dowodca sil brytyjskich musial powiedziec swym oficerom polowym pod koniec wojny o niepodleglosc: "Co? Banda obdartusow z glowami w chmurach i prawie bez zadnego doswiadczenia taktycznego, czy strategicznego dokopala wlasnie najlepszym formacjom Jego Krolewskiej Mosci?". Howard zachichotal. Fernandez potrafil przedstawiac sprawy w sposob, jakiego nikt by sie nie spodziewal po sierzancie. A do tego ten brytyjski akcent z wyzszych sfer... W dodatku mial racje. Terrorysci mogli sie okazac lepsi. Krew na posadzce tamtego magazynu mogla byc krwia jego zolnierzy. Zawsze istniala taka mozliwosc. - Widzisz, John, moze i nie okrylismy sie slawa, ale zwyciestwo, to zwyciestwo. Po to tam w koncu polecielismy, prawda? -Tak, masz racje. -Jasna cholera! Ze tez nie mam w tym momencie magnetofonu. Moglbym obudzic paru swiadkow, przy ktorych pan pulkownik by to powtorzyl? Ten fragment, ze mam racje. -O czym wy mowicie, sierzancie? Nie pamietam, zebym cos takiego powiedzial. - Tak tez myslalem, sir. - Usmiechnal sie. - Chyba sprobuje sie troche zdrzemnac. -Dobranoc, Julio. Dzieki. -Sir, jesli to dla pana jakas pociecha, to mam przeczucie, ze nie byl to ostatni epizod w tej wojnie. Nastepnym razem moze byc inaczej. Howard patrzyl za najlepszym ze swych ludzi, ktory szedl w strone rzedu pustych foteli. Tak, zawsze tak bylo. Drobna potyczka nie przesadzala o calej wojnie. Sroda, 29 wrzesnia, godzina 22.54 Portland, Oregon Ruzjo obserwowal wejscie do restauracji McCormicka. Lokal ten znajdowal sie poza centrum, miedzy srodmiesciem a przedmiesciami-sypialniami na zachodzie. Specjalnoscia byly tu ryby i podobno przygotowywano je znakomicie. Chyba tak, sadzac po krotkim rozpoznaniu, jakie przeprowadzil wczesniej. Byla to najlepsza restauracja w poblizu firmy, produkujacej jedne z najszybszych mikroprocesorow do komputerow osobistych. Firma znajdowala sie niedaleko stad, w miejscowosci Beaverton, nazwanej tak na czesc wodnych ssakow, budujacych zeremia*. [* Beaver znaczy po angielsku bobr [przyp. red.] Ruzjo siedzial w wynajetym samochodzie po drugiej stronie ulicy, zaparkowawszy w cieniu tablicy reklamowej koreanskiego biura podrozy. Szescdziesiat dwa metry od drzwi wejsciowych - wedlug wskazan dalmierza. Zadna odleglosc. Samochod byl duzy, z mocnym silnikiem, chociaz Ruzjo nie przypuszczal, zeby musial korzystac z mocy silnika do ucieczki. Obydwoma oczami patrzyl przez szeroka szczeline celownika HOLOsight Bushnella. Widzial nie powiekszone drzwi wejsciowe, na ktore nakladal sie swiecacy czerwono krzyz celownika. Bylo to bardzo nowoczesne urzadzenie, ktore - w odroznieniu od celownika laserowego - nie emitowalo wiazki swiatla, a tym samym nie zdradzalo strzelca. Kosztowalo wiecej niz bron, na ktorym bylo zamontowane, sztucer Winchester 30-06, tez doskonaly. Celownik Ruzjo kupil w sklepie z bronia w San Diego, Winchestera w Sacramento, uzywanego, z ogloszenia w gazecie. Zamontowal celownik na sztucerze i przystrzelal bron w kamieniolomach przy starym szlaku na zachod od Forest Grove w Oregonie. Z takim celownikiem Ruzjo niezawodnie trafial z odleglosci stu metrow w cel wielkosci kolka, tworzonego przez zetkniecie palca wskazujacego z kciukiem. Niczego wiecej nie potrzebowal. Zastanawial sie nad uzyciem tlumika, ale zrezygnowal z tego pomyslu. Pocisk wylatywal z lufy z predkoscia ponaddzwiekowa, wiec trzasku fali balistycznej i tak nie da sie uniknac. W tej sytuacji wytlumianie samego strzalu nie mialo sensu. Poza tym, tutaj odglos strzalu poniesie sie echem, powodujac wrazenie, jakby dochodzil ze wszystkich stron naraz. Zreszta, nawet gdyby dokladnie wiedzieli, gdzie jest strzelec, nie mialoby to wiekszego znaczenia. Szefowie firm komputerowych nie wychodzili na miasto uzbrojeni, czy w towarzystwie ochroniarzy. Nigdy nie bylo takiej potrzeby. Prawdopodobnie nie bedzie jej i po dzisiejszej nocy, chociaz bylo malo prawdopodobne, ze oni jeszcze beda w to wierzyc. Kiedy policja dotrze na miejsce, Ruzjo bedzie juz daleko. Opracowal sobie i zapamietal trzy trasy ucieczki; kazda zapewniala mozliwosc zatrzymania sie na chwile tak, zeby nikt nie zauwazyl pozbycia sie broni. Na rekach mial wodoodporne, bardzo cienkie rekawiczki ze sztucznego jedwabiu - na celowniku, sztucerze, ani na nabojach nie bedzie odciskow palcow ani sladow potu. Spojrzal na zegarek. Pare minut po jedenastej, czasu miejscowego. Towarzystwo bylo juz w restauracji od prawie dwoch godzin. Ich samochody staly zaparkowane przed wejsciem. Bedzie mial az nadto czasu, zanim do nich dojda. Opuscil bron. Osiem minut pozniej otwarly sie drzwi restauracji. Ruzjo wetknal sobie do uszu plastikowe zatyczki. Huk wystrzalu ze sztucera we wnetrzu samochodu moglby spowodowac uszkodzenie blony bebenkowej. Pojawilo sie szesciu mezczyzn. Szli powoli, smiejac sie i rozmawiajac. Ruzjo uniosl bron. Nabral gleboko powietrza, wypuscil polowe i wstrzymal oddech. Przesunal dzwignie bezpiecznika, naprowadzil swiecacy krzyz celownika na drugiego z brzegu mezczyzne w tamtej grupie, mierzac dokladnie miedzy oczy... Sciagnal spust... Nie slyszymy kuli karabinowej, ktora nas zabija. Mezczyzna byl martwy, zanim dotarl do niego huk wystrzalu. Ruzjo odlozyl sztucer na podloge samochodu i uruchomil silnik. Wyjechal z parkingu biura podrozy i przyspieszyl. O tej porze na ulicach nie bylo duzego ruchu. Znajdowal sie juz kilkaset metrow od restauracji, przy wjezdzie na estakade, kiedy minal go pierwszy woz policyjny, pedzacy w przeciwna strone na syrenie i z migajacymi swiatlami. Nie obejrzal sie. Nie musial. Nikt za nim nie jechal. Rozdzial 20 Czwartek, 30 wrzesnia, godzina 8.01 Grozny, Czeczenia -Nastepna rozmowa, panie Plechanow! - krzyknela Nastia z sekretariatu. Interkom wciaz sie psul, ale teraz nie mialo to juz znaczenia. - Pan Sikes z Systemow Municypalnych Bombaju. Plechanow usmiechnal sie. Przez ostatnie pare dni telefonowano do niego prawie bez przerwy. Dokladnie tak, jak przewidzial. Zasiane ziarno zaczynalo dawac plon. Plechanow wiedzial, ze kiedy awarie systemow komputerowych spowodowaly smierc setek ludzi, tamci z Bombaju skontaktowali sie najpierw z Bertrandem, podrzednym programista, ktory instalowal u nich zabezpieczenia. Ale chociaz Bertrand wiedzial dosyc, zeby zorientowac sie, co sie stalo, nie byl w stanie zagwarantowac, ze nie dopusci, by cos takiego znow sie wydarzylo. Zadzwonili wiec do Plechanowa - od niego powinni byli zaczac - i oczywiscie zapewnil ich, ze moze zagwarantowac z cala pewnoscia, iz nie powtorzy sie takie zlamanie zabezpieczen, jesli to on zainstaluje nowy system ochronny. Oczywiscie, ze moze udzielic takiej gwarancji - byla tylko garstka programistow, ktorzy potrafiliby sie przedrzec przez jego zapory, i tylko jeden, ktoremu by sie chcialo, ale w jego interesie - to znaczy w interesie samego Plechanowa - lezalo, zeby ten system ochronny pozostal niepokonany. Ludzie bardzo niepokoili sie takimi zajsciami, wiec wystarczy, ze dojdzie do jeszcze jednego, czy dwoch zamachow na sygnalizatory w wielkich miastach i wiekszosc - jesli nie wszyscy - przybiegnie do niego, Plechanowa, po pomoc. Wiekszosc przedstawicieli systemow komunikacji miejskiej w metropoliach azjatyckich bedzie wiec juz w obozie Plechanowa, kiedy spotkaja sie na dorocznych obradach, ktore w tym roku odbeda sie w chinskim Kantonie. W koncu wykona dla nich do tego czasu kawal doskonalej roboty, i to po bardziej niz przystepnych cenach. Wszyscy beda mu winni wdziecznosc. Beda sie go starali zadowolic na wszelkie sposoby, zeby uniknac losu tamtych pechowcow, ktorzy niewatpliwie padli ofiara terrorystow. Ktoz, jesli nie terrorysci, dokonywalby zamachu na komputery systemow transportowych? Po co? - Slucham. -Wladimir? Tu Bill Sikes, Bombay Transport. -Witaj, Bill, jak sie masz? -Nienajlepiej. Slyszales o naszych problemach? -Obawiam sie, ze tak. Cos strasznego. Bardzo mi przykro. - Coz, nie ma co plakac nad rozlanym mlekiem, ale chcemy zapobiec takim incydentom na przyszlosc. Mozesz nam pomoc? -Alez oczywiscie, Bill. Oczywiscie, ze pomoge. -Nastepna rozmowa! - krzyknela Nastia zza swego biurka. - Z Korei. Plechanow usiadl wygodniej. Usmiechal sie, naprawde szczesliwy. Czwartek, 30 wrzesnia, godzina 8.15 Waszyngton, Dystrykt Columbia Tyrone Howard spotkal sie ze swym przyjacielem Jimmy Joe w lokalu striptizowym zwanym "Wielkie Piersi". Dla chlopcow w ich wieku wstep byl tam oczywiscie wzbroniony, ale obaj wystepowali jako dorosli, a byli wystarczajaco sprytni, zeby przejsc przez niezbyt dokladna kontrole. Dostac sie do wirtualnego lokalu typu R (restricted - nie dla mlodocianych) w jakims publicznym forum potrafil kazdy polglowek. Wszystko, co mozna tu bylo zobaczyc, to nagie kobiety. Znacznie trudniej bylo wslizgnac sie do lokalu typu XXX, a zreszta, Tyrone nie chcial tego ryzykowac. Rodzice obdarliby go za to ze skory, gdyby sie dowiedzieli, a poniewaz jego tato pracowal z takim zawodnikiem jak J.G., moglby sie dowiedziec, gdyby chcial. -No i co, Jimmy Joe? Skanujesz cos? -Niewiele, stary. Ale multum zaklocen w Sieci Dalekowschodniej. Tyrone skinal glowa. Daleki Wschod borykal sie od paru dni z ZPD - zakloceniami przeplywu danych. Widzial to na wlasne oczy. Szalony programista wyrzadzal tam powazne szkody. Na scenie, w stroboskopowych blyskach reflektorow i przy rytmicznych dzwiekach muzyki, wysoka, niebieskooka dziewczyna demonstrowala publicznosci, ze jest naturalna brunetka. Wytrzeszczyl oczy. Usmiechnela sie do niego, nie wiedzac, ze jego persona - postac wirtualna, pod jaka wystepowal w Sieci - nie odpowiada rzeczywistosci. Zreszta, jej persona tez nie musiala byc prawdziwa. Rownie dobrze mogla byc tlustym facetem po szescdziesiatce. Rzeczywistosc wirtualna nie byla najlepszym miejscem dla kogos, kto poszukiwal prawdy. -Zajrze do OHT, zobacze, czy nie ma jakiegos sprzezenia zwrotnego - powiedzial Jimmy Joe. - Zawsze sie tam znajdzie jakis maniak, ktory lowi plotki durszlakiem. Moze naprowadza nas na duze ryby. -Zeskanuj to i sciagnij - powiedzial Tyrone. Na scenie brunetke zastapila nowa striptizerka. O ho, ho, popatrzcie tylko, Belladonna Wright we wlasnej osobie. To byla sprawka Jimmy Joe, ktory wszedl do systemu i zmienil wizualizacje tak, ze nowa dziewczyna miala twarz i cialo Belli. Tyrone za nic by tego nie zaryzykowal, nawet w rzeczywistosci wirtualnej. Gdyby sie Byk dowiedzial, byloby... niedobrze. -Ruszam dalej - powiedzial Tyrone. Jimmy Joe usmiechal sie cala geba. Zagdakal jak przestraszony kurczak, kpiac sobie z obaw przyjaciela. -Masz racje. Nie zamierzam spedzic szesciu tygodni na regeneracji tkanki kostnej, ty malpiaku. A juz na pewno nie za nakladke, ktora nie jest realna. - Twoja strata - powiedzial Jimmy Joe. - Kto by sie mial dowiedziec? -Wystarcza dwa slowka do ucha Byka i bedzie z ciebie marmolada. Jimmy Joe wzruszyl ramionami. -Czym byloby zycie bez ryzyka? - Odwrocil sie, zeby popatrzec, jak falszywa Bella zrzuca kostium. -Ja sie zmywam - powiedzial Tyrone. Ruszajac do drzwi, nie omieszkal jednak rzucic okiem na scene. Pomyslal, ze moze warto zajrzec do CyberNation, zobaczyc, co sie tam dzieje. Czwartek, 30 wrzesnia, godzina 8.20 Quantico, Wirginia Siedzac w Dodge'u Viperze, zaparkowanym po drugiej stronie ulicy, Jay Gridley obserwowal Tyrone'a, wychodzacego z lokali striptizowego. Chlopiec go nie widzial. Jay usmiechnal sie. Pulkownik prosil go, zeby sprawdzil od czasu do czasu, co chlopak robi w Sieci. Gridley nie mial nic przeciwko temu, ale nie zamierzal wspominac o striptizie. Kilkunastoletni chlopcy byli po prostu ciekawi, a striptiz w rzeczywistosci wirtualnej to nic w porownaniu z innymi niebezpieczenstwami, jakie zagrazaly takim dzieciakom, online, czy offline. Dopiero gdyby chlopca nie interesowalo patrzenie na nagie kobiety, ojciec powinien sie zaczac martwic. Nie ma sprawy. Tyrone dosiadl swego Harleya i odjechal z rykiem silnika. Gridley patrzyl za nim przez chwile, a potem uruchomil Vipera. Mial mnostwo innych spraw na glowie. Czwartek, 30 wrzesnia, godzina 11.55 Quantico, Wirginia Toni Fiorella rozgrzewala sie na macie, pracujac nad kolanami, kiedy do sali wszedl Rusty i pomachal jej reka. Byl juz przebrany do treningu. Okazal sie bardzo pojetnym uczniem. Bardzo elastyczny, chociaz moze troche za bardzo zafascynowany szybkoscia i sila, ktore w bukti negara nie byly potrzebne. Jesli dojdzie do serak, bedzie mogl to wykorzystac, ale to dopiero za pare lat, pod warunkiem, ze bedzie sie przykladal. Ale przynajmniej przychodzil dotad na kazdy trening, a sposob, w jaki sie poruszal swiadczyl, ze cwiczyl takze na wlasna reke. Wciaz jeszcze czul sie nieswojo w zwarciu, wciaz instynktownie szukal dystansu, co przeszkadzalo we wlasciwym opanowaniu nowych dla niego technik, ale to z czasem minie. -Czesc, guru. -Czesc, Rusty. Zaczynamy. Skinal glowa. Rozstawil stopy, rece spuscil po bokach, wewnetrzna strona dloni do przodu, z palcami skierowanymi w dol. W odroznieniu od niektorych tradycyjnych japonskich sztuk walki, jej wersja silat wymagala znajomosci zaledwie kilku terminow, tyle ze indonezyjskich. Jednym z nich bylo slowo "garda". -Jagah - powiedziala. Przyjela taka sama postawe, jak Rusty. Jej guru miala racje. Nauczanie pomagalo w doskonaleniu wlasnych umiejetnosci. Trzeba bylo wszystko przemyslec, poukladac sobie w glowie, i dopiero potem mozna bylo zaczac tego uczyc innych. Ceremonialny uklon, cos, co robila od lat, byl tu dobrym przykladem. Ona wykonywala go automatycznie, jednym plynnym ruchem, ale dla poczatkujacego byla to cala seria mniejszych ruchow, z ktorych kazdy cos znaczyl. Przedstawiam sie Stworcy na poczatku... Lewa stopa wysuwala sie nieco przed prawa, kolana uginaly, rece przesuwaly w lewo, do biodra, dlonmi w dol, lewa na prawej. Przedstawiam sie najlepiej, jak potrafie, swiadom Sztuki... Rece skladaly sie jak do modlitwy, dlonie do gory, jakby trzymaly ksiazke. Prawa dlon zaciskala sie w piesc, lewa ja nakrywala i obie przyciskaly sie do piersi. Pragne otrzymac od Stworcy wszystkie te rzeczy, ktorych nie widze... Ruch, przypominajacy czytanie ksiazki, otwarte dlonie zaslaniaja oczy. ...wyryc je w sercu... Dlonie przycisniete do siebie w namaste, klasycznym gescie modlitewnym, dotykaja piersi na wysokosci serca. ...az do konca. I koncowy ruch, powtorzenie pierwszego, blok dlonmi zwroconymi w dol przy lewym biodrze. -Wykonaj, prosze, djuru - powiedziala. Rusty skinal glowa i rozpoczal pierwsze djuru. Byl to najprostszy z tancow, ale wywodzilo sie z niego wszystko, co bardziej skomplikowane. Uswiadomila sobie, ze to metafora zycia. Czwartek, 30 wrzesnia, godzina 12.30 Quantico, Wirginia Selk kupila Coca-Cole, kurczaka na slodko-kwasno i kleisty ryz w chinskiej restauracji, do ktorej jej cel przyjezdzal czasem na lunch swym trojkolowcem. Dzien byl cieply, ale lekka bryza sprawiala, ze nie bylo tak duszno. Selk siedziala przy jednym z bialych, zelaznych stolikow przed restauracja. Miala na sobie luzny podkoszulek i bardzo luzne czarne spodnie, czapke baseballowa i ciemne okulary. Zalozyla czarna peruke, ktora - choc prawie cala schowana pod czapka - przyczyniala sie do zmiany jej wygladu na tyle, ze Selk nie przypominala w tej chwili zadnej postaci, ktora cel mogl kiedys widziec. Nadjezdzal wlasnie na swym trojkolowcu. Twarz i szyja blyszczaly mu w sloncu od potu. Otworzyla tekturowe pojemniki i wrzucila kawalki kurczaka oraz ryz na papierowy talerz. Wymieszala to wszystko drewnianymi paleczkami jednorazowego uzytku, ktore trzeba bylo najpierw rozerwac, bo byly zlaczone na jednym koncu i czekala, az sos wsiaknie w ryz. Oprocz niej jeszcze kilkanascie osob zdecydowalo sie tego dnia zjesc lunch na zewnatrz, korzystajac z ladnej pogody. Z zadna z nich nie nawiazala kontaktu wzrokowego, podobnie jak z celem. Cel zaparkowal trojkolowiec, sciagnal rekawiczki, zdjal kask, zawiesil go na kierowniku i poszedl do restauracji. Miesnie nog mial nabrzmiale od jazdy. Szorty ze spandexu ukrywaly niewiele z tego, na co ktos chcialby ewentualnie spojrzec. A bylo na co. Nie byla zakonnica, chociaz rezygnowala z seksu, kiedy pracowala. Mora Sullivan mogla wyprawiac w lozku, na co miala ochote; Selk nie mogla sobie pozwolic na takie ryzyko. Nie zawsze tak bylo. Kiedys, na poczatku kariery, poderwala swoj cel w barze. Byl to przystojny mezczyzna. Poszli do hotelu i przespala sie z nim. Bylo to bardzo dynamiczne zblizenie. Kiedy zasnal, zaspokojony i wyczerpany, wyjela z torebki pistolet kalibru 0,22 cala z tlumikiem i strzelila mu dwa razy w tyl glowy. Zginal we snie, a ona byla wtedy z siebie zadowolona. Sprawila, ze jego ostatnie chwile byly bardzo szczesliwe. Kochal sie z namietna kobieta, a potem zasnal, by sie wiecej nie obudzic. Bywaja gorsze rodzaje smierci. To, co zrobila, bylo glupie. Na miejscu zbrodni pozostaly jej wlosy i slady potu, widzial ja personel hotelowy, nawet jesli byla w przebraniu. Ostatecznie nic sie zlego nie stalo - od tamtego czasu minelo pare lat i sprawa od dawna nikt sie nie zajmowal - ale to nie zmienialo faktu, ze postapila glupio. W innym czasie, w innym miejscu przyjemnie byloby moze zabawic sie z obecnym celem, ale nie zamierzala ryzykowac. Nie mogla sobie pozwolic na sentymentalne uczucia. Zajela sie kurczakiem. Nie byl najgorszy, ale jadala juz lepsze. Czy zrobi to dzisiaj? Zerknela na swoj cel, ktory stal w kolejce, zeby zlozyc zamowienie. Na twarzy Selk pojawil sie usmiech. Rozdzial 21 Piatek, 1 pazdziernika, godzina 7.00 Kijow, Ukraina W Kijowie bylo kilka przyzwoitych restauracji, ale sniadanie kazali sobie podac do apartamentu w nowym "Hiltonie", znajdujacym sie blisko brzegu pieknego Dniepru, na miejscu, zajmowanym kiedys przed teatr i pare sklepow. W odroznieniu od restauracji, w hotelowym apartamencie mozna bylo sprawdzic, czy nie zostal zalozony podsluch, co tez uczyniono. Okna na piatym pietrze mozna bylo zabezpieczyc prostymi wibratorami, skutecznie radzacymi sobie z laserowymi czytnikami, wymierzonymi w ich strone z odleglego o kilkadziesiat metrow budynku i o to rowniez zadbano. Podziekowano kelnerom i zamknieto drzwi, zeby zadne tajemnice nie wydostaly sie na zewnatrz. Bylo zreszta malo prawdopodobne, zeby ktokolwiek ich szpiegowal. Nikt poza apartamentem nie mial pojecia, co sie dzialo w srodku. Ale ostroznosci nigdy za wiele. Plechanow usmiechal sie zdawkowo, nie ujawniajac swych mysli. Bylo to tylko jedno z wielu spotkan. Zdazyl juz dobrze poznac tych ludzi; ich losy lezaly w jego rekach. Dzisiaj spotykal sie z politykami, jutro przyjdzie kolej na wojskowych. Za kilka dni, w innym hotelu, w innym kraju, bedzie prowadzil podobne rozmowy z politykami i generalami. Zabezpieczal sie na wszystkie strony. Dokonczyli jajecznice i lososia, dopili soki i kawe. Plechanowowi bardzo smakowala ta kawa, mocna i gorzka, czarna jak espresso. Nie spodziewal sie, ze bedzie tu tak dobra. -Macie wszyscy nowe numery transferowe? - upewnil sie. Oprocz niego, w pokoju bylo jeszcze troje ludzi, dwoch mezczyzn i kobieta, szacowni deputowani do Werchownej Rady, czyli tutejszego parlamentu. - Tak - odpowiedzieli chorem. Plechanow skinal glowa. Elektroniczne pieniadze, do ktorych dostep umozliwil tym trojgu, byly nieistotne, jakies pol miliona na glowe, w miejscowej walucie. Oczywiscie byl to majatek dla plantatora ziemniakow, nauczycielki akademickiej na pol etatu i bylego oficera sil zbrojnych. Te pieniadze mialy oliwic skrzypiace zawiasy, usuwac przeszkody z drogi - byly przeznaczone na lapowki, podarunki, dotacje polityczne i temu podobne. Pozniej mialo ich byc znacznie wiecej i miala im towarzyszyc wladza. Po nastepnych wyborach jedno z tych trojga mialo byc nowym prezydentem, a pozostali jego najwazniejszymi ministrami. Plechanow nie podjal jeszcze decyzji, komu z tych trojga przypadnie najwyzsze stanowisko, ale poniewaz czasu bylo niewiele, postanowil zajac sie ta kwestia. Jutro bedzie rozmawial z dwoma oswojonymi juz generalami ukrainskimi, ktorzy rowniez zostali przewidziani do awansu. Armia i parlament beda niezbedne, kiedy juz dotrze na szczyt. Majac je po swojej stronie, bedzie praktycznie niezwyciezony. Bylby nietykalny, gdyby jeszcze... Szkoda, ze Cerkiew nie byla tu juz taka potega, jak kiedys. -Towarzyszu Plechanow? - odezwala sie kobieta. Nazywala sie Ludmila Chomiakowa. Jej rodzice pochodzili z Moskwy. Byla kiedys bardzo aktywna w kregach partii komunistycznej. Od dawna nikt nie zwrocil sie do niego per "towarzyszu", nie w sensie, w jakim ona uzyla tego slowa. -Slucham. -Sa pewne trudnosci z... ruchem zwiazkowym. Igor Bulawin grozi ogloszeniem strajku w razie uchwalenia nowych reform. -Bulawin to Kozak i glupiec - powiedzial Razin, byly oficer. Odszedl z wojska w stopniu majora, po czym zajal sie polityka. -Ty tez jestes Kozakiem, Jemielian - powiedziala Chomiakowa. -I dlatego sie na nim poznalem - odparl Razin. - Nie martw sie Bulawinem. Moze mu sie przytrafic smiertelny wypadek podczas jazdy tym starym samochodem, z ktorego jest taki dumny. Bez trudu da sie to zalatwic. Plechanow spojrzal na kobiete. -Uwaza pani, Ludmilo, ze Bulawin stanowi dostatecznie duze zagrozenie, by trzeba bylo uciekac sie do takiego... wypadku? Pokrecila glowa. Miala czterdziesci lat, ale wciaz byla atrakcyjna kobieta. -Stanowi zagrozenie, ale moze wcale nie bedzie trzeba go zabijac. -Smierc rozwiazuje problem raz na zawsze - powiedzial Razin. - Da, masz racje, ale Bulawina przynajmniej dobrze znamy. Zywy i przywiazany do masztu w naszym namiocie moze nam sie nawet na cos przydac. - A jak chcesz go tam zwabic? Jest za glupi, zeby przestraszyc sie grozb, nie wezmie lapowki, nie przeskrobal w przeszlosci niczego, czym mozna by go szantazowac. Moim zdaniem, najlepiej bedzie go zlikwidowac. Trzeci z obecnych, Demitrius Skotinos, z pochodzenia Grek, ktory w dalszym ciagu zajmowal sie uprawa ziemniakow w swym gospodarstwie na prowincji, siedzial w milczeniu. -Moze daloby sie go w cos wrobic? - powiedziala Chomiakowa. Razin tylko prychnal. Plechanow spojrzal na nia, unoszac brwi. -Bulawin lubi wodke i kobiety - wyjasnila. - Jest dyskretny, a poza tym stara sie nie przesadzac, zeby nie narazic sie na gniew swych zwiazkowcow, gdyby sie jednak dowiedzieli. Czasem jakas popijawa w miejscu publicznym, ale nie za czesto, czasem romans z sekretarka. Mezczyznom takie rzeczy uchodza. Moze daloby sie podstawic mu kobiete, gotowa... dosypac mu czegos do wodki i poswawolic z nim potem tak, zeby nie moglo sie to spodobac ani zwiazkowcom, ani jego zonie. Jest wiele mozliwosci. A nasza kobieta mialaby, oczywiscie, doskonala kamere fotograficzna. Razin nie byl przekonany. -E tam, chcesz mu polozyc do lozka chlopca? A moze owce? Babska logika! Rznac wszystko, co sie rusza! -Moze to lepsze niz meska logika - zabijac wszystko, co sie rusza - odparla, usmiechajac sie. Plechanowi podobala sie zarowno jej odpowiedz, jak i rozwiazanie, ktore proponowala. Brutali mozna znalezc wszedzie; subtelnosc zdarzala sie rzadziej. Zywy wrog, ktorego sie mialo na pasku, byl czasem lepszy niz trup pod ziemia. Czasem. Coz, wiedzial juz przynajmniej, kto bedzie nastepnym prezydentem Ukrainy. Czwartek, 30 wrzesnia, godzina 23.00 Waszyngton, Dystrykt Columbia -Zaloze sie, ze nigdy nie byles swiadkiem czyjejs smierci, co, Skaut? Piesek pomachal ogonkiem, oderwany na moment od weszenia i siusiania. Poniewaz jednak nie zapowiadalo sie, ze zostanie mu wydane jakies polecenie, wrocil do swych ulubionych zajec. Selk szla do domu swego celu, przebrana za starsza pania. Postanowila zrobic to dzis w nocy. Cel jeszcze nie spal. Bylo juz dosc pozno, jak na niego, ale lampka, przy ktorej czytal, wciaz swiecila. Pojdzie jak z platka. Zanim ktos sie dowie o jego smierci, Selk bedzie z powrotem w domu, a Phyllis Markham zniknie na zawsze. Selk pochylila sie i poklepala psa. Zwolnila go przy okazji ze smyczy, ale rozkazala: - Skaut, do nogi. Poprawila biale, bawelniane rekawiczki, oburacz ujela laske i podniosla sie powoli, z wyraznym trudem. Kiedy kustykajac ruszyla w dalsza droge, pies trzymal sie blisko niej. Kazdy, kto spojrzalby na nia z odleglosci wiekszej niz metr uznalby, ze pudel nadal byl na smyczy, zwlaszcza ze widywano ich tu juz przedtem. Ludzie widzieli to, co chciala, zeby widzieli. Kiedy doszla do domu, w ktorym mieszkal cel, zmusila sie do kilku glebokich oddechow. To, ze zabijala juz tyle razy, bylo bez znaczenia - poziom adrenaliny zawsze podnosil sie gwaltownie, kiedy przystepowala do akcji. Serce jej walilo, oddychala szybko, czula sie spieta, rozdrazniona, chciala zaczac jak najszybciej. Potrafila docenic dobre strony stanu, w jakim teraz sie znalazla. Jesli kiedykolwiek przestanie odczuwac w ten sposob, skonczy ze swoja profesja, bez wzgledu na to, ile pieniedzy bedzie jej jeszcze brakowalo do sumy, ktora sobie wyznaczyla. Takie zobojetnienie byloby zbyt niebezpieczne. Noc byla przesycona woniami jesieni: liscie, trawa, zapach plynu do plukania bielizny. Powietrze przyjemnie chlodzilo skore tam, gdzie nie byla pokryta makijazem. Gwiazdy, ktorych blask przebijal sie przez swiatla miasta, byly jak klejnoty na prawie bezchmurnym niebie. Kolo latarni przeleciala cma, zataczajac bezglosne kregi. Wrazenia zmyslowe stawaly sie psychodelicznie ostre, kiedy gra, w ktorej stawka byla smierc, wchodzila w ostatnia faze. To takze bylo pociagajace. Nigdy nie byla tak pelna zycia, jak w tym tancu ze Smiercia. Rozejrzala sie dookola. Byla sama. Poslala Skauta w krzaki na lewo od drzwi wejsciowych, gdzie nie bedzie go widac. -Lezec, Skaut - powiedziala. Piesek poslusznie sie polozyl. Sprawdzila to juz wczesniej i wiedziala, ze pozostanie w tej pozycji co najmniej przez godzine. Jej potrzebne bylo co najwyzej piec minut. Selk podeszla do drzwi i zadzwonila. Alex Michaels drzemal w lozku, z jakims technicznym raportem na kolanach. Dzwonek do drzwi wyrwal go ze snu. Spojrzal na zegar przy lozku. Kto to mogl byc o tej porze? Wstal, narzucil szlafrok na nagie cialo i zawiazal pasek. Dzwonek do drzwi rozlegl sie ponownie. Zmarszczyl brwi, wciaz nie do konca rozbudzony. Prawdopodobnie ktos z pracy. Z pracy? To dlaczego nie zadzwonili? Przeciez maja numer. Otworzyl szuflade szafki nocnej, wyjal taser i wrzucil go do kieszeni szlafroka. Nie, zeby sie czegos naprawde obawial, ale w Dystrykcie Columbia doszlo ostatnio do kilku napadow rabunkowych - dwoch osilkow stukalo do drzwi, a potem na sile wchodzilo do srodka. Lepiej byc przygotowanym. Wyjrzawszy przez wizjer, zobaczyl starsza pania, te, ktora miala pudla. Odprezyl sie i otworzyl drzwi. Wygladala na zdenerwowana. -Tak mi przykro, ze panu przeszkadzam - powiedziala - ale Skaut urwal sie ze smyczy. - Pomachala mala automatyczna smycza z karabinczykiem na koncu. - Chyba przecisnal sie przez pana brame i pobiegl za dom. Moglby pan ja otworzyc? Nie chcialam wolac po nocy, budzic ludzi i tak dalej. -Oczywiscie - powiedzial Michaels. - Prosze wejsc do srodka, przejdziemy przez mieszkanie. -Och, nie chcialabym sprawiac klopotu. Moge pojsc dookola. - To zaden problem. - Usmiechnal sie, zaczekal, az wejdzie do srodka i zamknal za nia drzwi. - Prosze za mna. - Poprowadzil ja przez salonik. - Nie wiem, co w niego wstapilo - powiedziala starsza pani, idac za nim. - Nigdy czegos takiego nie robil. Chyba uslyszal jakis szelest w krzakach. - Wszyscy moi sasiedzi maja koty - powiedzial. - Ale wszystkie sa chyba wieksze od pani pieska. Moglby miec klopoty, gdyby ktoregos zlapal. Byli w malej kuchni, prawie przy rozsuwanych, oszklonych drzwiach, kiedy Michaels uslyszal szczekanie pieska. Mial wrazenie, ze dochodzi od frontu. Prawdopodobnie nie zdolal dopasc kota i wrocil, a teraz szuka swojej pani. -Znalazla sie zguba - powiedzial. Odwrocil sie... ...i zobaczyl starsza pania, zamachujaca sie laska jak kijem baseballowym. Na jej twarzy malowala sie chlodna determinacja. Machnela laska w jego strone, jakby chciala wybic pilke poza stadion... Cholera! Michaels probowal zrobic dwie rzeczy jednoczesnie. Siegnal do kieszeni szlafroka po taser i odskoczyl do tylu. Ani jednej z tych rzeczy nie zrobil, jak nalezy. Uderzyl sie o krawedz stolika sniadaniowego, szlafrokiem zahaczyl o jedno z krzesel i przewrocil je. Upadlo miedzy nim a starsza pania i tylko to go uratowalo. Laska ze swistem przecinala powietrze, gdy wymachiwala nia na prawo i lewo, ale kiedy ruszyla w jego strone, uderzyla piszczela o wywrocone krzeslo i zatrzymala sie. -Kurwa! - zaklela. Slowo to nie tylko nie pasowalo do dystyngowanej starszej pani, ale tez zostalo wypowiedziane nizszym, silniejszym, mlodszym glosem. Michaels caly czas sie cofal, az wpadl na przeszklone drzwi. Uderzyl w nie calkiem mocno tylem glowy, az zadzwieczalo, ale szklo wytrzymalo... Starsza pani noga odtracila krzeslo na bok, zamachnela sie laska, zeby roztrzaskac mu glowe, ale zdazyl juz wyciagnac z kieszeni tasera, wycelowal w nia i nacisnal guzik, odpalajacy bron... Nie, nie guzik, odpalajacy bron, przypadkowo uruchomil laserowy celownik! Niech to diabli! Pojawila sie mala czerwona plamka - tyle ze na scianie kolo starszej pani. Przesunal taser, naprowadzil plamke na piers starszej pani... Warknela cos i rzucila laska... Laska trafila Michaelsa dosc nisko, przeleciala pod jego wyciagnieta reka i uderzyla go w brzuch. Nie poczul bolu, ale uderzenie wystarczylo, zeby zgubil cel. Laserowa plamka poleciala na bok... Starsza pani rzucila sie do ucieczki. Kiedy doszedl do siebie, byla juz prawie przy drzwiach frontowych. Jezu, alez szybko biegla! Strzalki tasera byly skuteczne tylko na piec-szesc metrow, jesli w ogole zdolalby trafic z takiej odleglosci. Rzucil sie za nia. Nie mial pojecia, kim ona, u diabla, jest i co tu robila, ale byl to, do cholery, jego dom. Zaskoczenie zmienilo sie w gniew... Co ona sobie, do diabla, myslala. Jak smiala? Uslyszal, ze cos wola, ale nie zrozumial slow. Kiedy dotarl do drzwi frontowych, ona byla juz o dwadziescia metrow dalej i biegla bardzo szybko. Przez glowe przebiegla mu mysl, ze siedemdziesiecioletnia staruszka pedzi jak sprinterka olimpijska, ale domyslil sie juz, ze musiala to byc znacznie mlodsza kobieta w przebraniu. Pobiegl za nia, ale miala za duze fory na starcie. I byla szybka. Nie ma mowy, zeby ja dogonil w szlafroku i w kapciach. Niebezpieczenstwo minelo. Przepedzil ja. Teraz nalezalo zawolac policje. Niech zaczna jej szukac. Michaels ruszyl z powrotem do domu, ale zatrzymal sie, uslyszawszy cos w krzakach. Skierowal taser w tamta strone, wodzac po krzakach laserowa plamka, szukajac celu. -Kto to? Nie ruszac sie, bo strzelam! Byl gotow strzelic do kazdego, kto by sie wysunal z krzakow. Cisza. Ostroznie podszedl blizej. Na ziemi, z wyciagnietymi przed siebie lapkami, lezal miniaturowy pudelek starszej pani i patrzyl na niego. Psiak zaskomlal i pomachal ogonkiem. Michaels pokrecil glowa. Jezu! Pochylil sie. -Chodz tu, piesku. Chodz, Skaut. Pies wstal i podbiegl do niego ze spuszczonym lebkiem. Machal ogonem, jak oszalaly. Michaels podniosl pudla, a ten polizal go po reku. Michaels skrzywil sie, zdawszy sobie sprawe, ze dyszy ciezko. Zaczerpnal gleboko powietrza i probowal sie uspokoic. Co tu sie, do diabla, dzialo? Rozdzial 22 Czwartek, 30 wrzesnia, godzina 23.55 Waszyngton, Dystrykt Columbia Niech to jasny szlag trafi! Nie budzacym podejrzen samochodem Selk jechala noca przez stan Maryland, dyszac ze wscieklosci. Uderzyla nasada dloni w kierownice. Cholera! Cholera! Cholera! Wiedziala, ze na nic sie to nie zda. Co sie stalo, to sie nie odstanie. Mogla za to winic tylko siebie. To byla jej wina. Kazala sie polozyc temu cholernemu psu, ale nie zabronila mu szczekac. Ktorys z tych przekletych kotow musial go wystraszyc i oczywiscie pudel zaszczekal, bo mu tego nie zabronila! Glupota. Amatorski blad, po prostu nie pomyslala. I chociaz nie mialo to sensu, wciaz byla na siebie wsciekla. Znow uderzyla w kierownice. Wydawalo sie to niewiarygodne, ale tak juz jest, kiedy opuszcza nas szczescie. Najmniejszy trybik, ktory moze uszkodzic cala maszynerie, zacina sie dokladnie w najgorszym momencie. Szczekniecie w chwili, kiedy szykowala sie do zadania ciosu, wszystko popsulo. Sekunda wczesniej, a bylaby tylko usmiechnieta starsza pania, drepczaca za swym celem. Sekunda pozniej i cel bylby juz rozciagniety na podlodze, oczekujac smiertelnego ciosu. Szach i mat, mozesz przewrocic krola. Gdyby pies nie zaszczekal. Gdyby cel nie mial tasera w kieszeni. Gdyby krzeslo nie zatarasowalo jej drogi... Gdyby, gdyby, gdyby... Cholera. A wiec mieli psa, laske i jesli nie byli o wiele glupsi niz mozna by sie spodziewac, zdawali sobie sprawe, ze byla to proba zamachu na Michaelsa. Szybko znajda mieszkanie, ktore wynajela w sasiedztwie, chociaz nie bylo tam nic, po czym mogliby trafic na jej slad. Ustala, ze go sledzila. Nie sadzila, by to, co znajda, moglo im sie do czegos przydac, ale jedno bylo pewne: teraz znacznie trudniej bedzie sie zblizyc do celu. Usmiechnela sie na te mysl, choc wscieklosc jeszcze jej nie minela. Alez oczywiscie, ze wciaz zamierzala skasowac swoj cel, nie miala co do tego zadnych watpliwosci. Przeszkody beda wieksze, wzrosnie ryzyko, ale skoro przyjela zlecenie, wywiaze sie z niego, jak zawsze. To byla zelazna zasada. Coz, lubila wyzwania. Nie ulegalo kwestii, ze teraz sie doczekala. Piatek, 1 pazdziernika, godzina 0.34 Waszyngton, Dystrykt Columbia Alex usilowal nadrabiac mina, ale Toni wiedziala swoje. Byl wstrzasniety. Wygladal na spokojnego, kiedy tak stal w spodniach i podkoszulku, bez butow, trzymajac na rekach psa, ktory byl czescia kamuflazu niedoszlego zabojcy. Bladzac gdzies myslami, poklepal psa. Policjanci skonczyli swoje i zaczeli sie zbierac. Nie pozwolili, zeby lokalni gliniarze oswietlili okolice reflektorami, ale i tak wokol segmentu Alexa panowala ozywiona krzatanina, jak na tak pozna pore. Sasiedzi wygladali przez okna albo stali w drzwiach, probujac sie zorientowac, co sie dzieje. Toni odetchnela z ulga, przekonawszy sie, ze Alexowi nic nie jest, ze proba zamachu sie nie powiodla. Byla tez wdzieczna, ze zadzwonil najpierw do niej, zanim skontaktowal sie z kimkolwiek innym. To juz bylo cos. Natychmiast wlaczyla sie od sledztwa. To byla sprawa Net Force, czesc sprawy Steve'a Daya. Miejscowa policje sciagnieto tylko po to, zeby zorganizowac oblawe na tamta kobiete, chociaz prawdopodobnie bylo juz za pozno. Na pewno nie ukrywala sie za krzakami kolo domu, czy cos takiego. Jesli w ogole byla to kobieta. A moze niski mezczyzna w przebraniu? -Alex? -Tak? -Bedziemy potrzebowali tego psa. Spojrzal na pudla, a potem na nia. -Psa? Po co? -Trzeba go bedzie sprawdzic, moze ma wszczepiony mikrochip identyfikacyjny. -Nie, zostanie tu ze mna. Niech ktos z laboratorium przyjdzie tu i sprawdzi go. -Alex, przeciez to material dowodowy. -Nie. Gdyby nie ten pies, znalazlbym sie w trumnie obok Steve'a Daya. - Spojrzal na psa i podrapal go za uchem. - To grzeczny piesek, prawda, Skaut? Toni skinela glowa. Na tych, ktorzy go nie znali, Alex sprawial wrazenie, jakby odwiedziny zabojcow w jego domu byly na porzadku dziennym, zaden problem, przyjemna noc, prawda? Ale ona go znala. Moze nawet lepiej niz on znal samego siebie. - Mysle, ze najpierw mozemy sie zajac tym tutaj. Uniosla w reku laske, owinieta w folie, zeby nie zamazaly sie odciski palcow. - Nosila rekawiczki - powiedzial Alex. - Biale, sadze, ze jedwabne albo bawelniane. Zaloze sie, ze wytarla laske do czysta, kiedy je zalozyla. -Nie zaszkodzi sprawdzic - powiedziala Toni. Wzruszyl ramionami. Ostatni z miejscowych policjantow odjechali, ale na miejscu bylo jeszcze czterech agentow Net Force. Po jednym przy obu wejsciach do segmentu, jeden w samochodzie po przeciwnej stronie ulicy i jeden przy przeszklonych drzwiach. Mieli pozostac z Alexem, dopoki cos sie nie wyjasni. Toni poczula, ze ogarnia ja gniew. Kimkolwiek tamten byl - czy byla - pozaluje, jesli Toni dopadnie go pierwsza. -Nic ci nie jest? -Nie, wszystko w porzadku. To bylo po prostu wielkie zaskoczenie - mila, starsza pani nagle probowala uzyc mojej glowy jako pilki baseballowej. - Moge to sobie wyobrazic. -Widywalem ja wczesniej, krecila sie po okolicy od co najmniej tygodnia. - Tak samo agenci, ktorzy pilnowali twojego domu, kiedy obowiazywaly procedury po zamachu na Daya. To nie bylo dzialanie pod wplywem impulsu. Byles sledzony. Pokiwal glowa. -Bo zajalem miejsce Steve'a Daya. Ta kobieta miala prawdopodobnie cos wspolnego z jego zamordowaniem. -Tez o tym pomyslalam. -No dobrze, zabierz te laske do laboratorium. -Moge jeszcze zostac, jesli chcesz. -Nie, wracaj do pracy. Nic mi nie jest. Odeszla niechetnie. Jadac z powrotem do centrali wciaz miala przed oczami obraz Alexa, ktory stal tam, glaszczac pieska. Piatek, 1 pazdziernika, godzina 7.37 Nowy Jork Johnny Rekin stal przy biurku Raya Genaloniego z kartka papieru w reku. -Dobra, co masz? -To wlasnie przyszlo od naszego czlowieka w policji Dystryktu Columbia - powiedzial Johnny. - Pomyslalem, ze bedziesz chcial to od razu zobaczyc. Genaloni wzial od niego kartke, zalozyl okulary i zaczal czytac. Zanim jeszcze skonczyl pierwsze zdanie, Johnny powiedzial: -Wyglada na to, ze jakas kobieta probowala zabic dyrektora Net Force. Genaloni spojrzal na niego znad okularow. -Probowala? Co to znaczy, probowala? Zaraz dotarl do niego sens slow Rekina. - Kobieta? Mowisz, ze Selk, to jakas pieprzona baba? Johnny uniosl obie rece, dajac gestem do zrozumienia, ze nic wiecej nie wie. -Przyslal to nasz facet w policji Dystryktu. Genaloni przeczytal kartke. Byla to kopia raportu policyjnego. Malo tego. I nie zapowiadalo sie, ze lokalne gliny beda sie tym w ogole zajmowac; Federalni wzieli sprawe w swoje rece. Genaloni pokrecil glowa. Kobieta. Nie mogl w to uwierzyc. Rozmawial z Selkiem przez telefon trzy, moze cztery razy i nigdy nie mial najmniejszych podejrzen - to byl glos mezczyzny. Kobieta. Zaniepokoilo go to jeszcze bardziej niz fakt, ze proba zamachu sie nie powiodla. Co zreszta tez bylo powaznym problemem. Co bedzie, jesli ja zlapia? A jesli prowadzila jakas dokumentacje, mogaca naprowadzic na jego slad? Niepokoil sie tym juz wczesniej, ale nie za bardzo. Selk zawsze spisywal sie bez zarzutu. Zarabial na nim kupe forsy i nie mial - nie miala - zadnego powodu, zeby go wsypac. Ale teraz? Niedobrze. Zwlaszcza, jesli to rzeczywiscie kobieta. Kobietom nie mozna ufac. -Oplacamy paru specow komputerowych, prawda? -Jednych z najlepszych. -Zaprzegnij ich do pracy. Chce, zeby namierzyli Selka. Musza ja znalezc - jesli to rzeczywiscie kobieta. -A kiedy juz ja znajdziemy? -Nie podejmujcie zadnych dzialan. Macie ja po prostu znalezc. Potem zadecyduje, co dalej. Johnny skinal glowa i wyszedl. Genaloni spojrzal na przyslany faksem raport. Cala ta sprawa z Luigim i Federalnymi cuchnela od poczatku do konca. W ogole mu sie to nie podobalo, a robilo sie coraz gorzej. Moze czas zminimalizowac straty i przyczaic sie? Znalezc Luigiego i pozbyc sie go, na wypadek, gdyby powiedzial cos, czego nie powinien. Znalezc te Selk i pozbyc sie jej. Wlasnymi silami zajac sie tym facetem, ktorego probowala zabic.Zalatwic wszystko do konca. Jezu, akurat czegos takiego najmniej w tej chwili potrzebowal. Wygladalo na to, ze droga do legalnosci bedzie zbroczona krwia. Jezu. Piatek, 1 pazdziernika, godzina 12.12 Nowy Orlean Jay Gridley zszedl z czworki na trojke, z przyjemnoscia wsluchujac sie w potezny silnik Dodge'a Vipera, kiedy zwalnial, zblizajac sie do zjazdu z autostrady. Witamy w Nowym Orleanie. Laissez les bons temps rouler - w wolnym przekladzie znaczylo to: bawcie sie dobrze. Dotarlo do niego - i musial to sprawdzic - ze ktos robi jakies dranstwo. Jakies wieksze transfery pieniedzy, ale nie sposob bylo ustalic, kto za tym stoi. Mogl to byc facet, ktorego Gridley szukal. Przerzucil dzwignie zmiany biegow na luz i czekajac na zmiane swiatel zerknal na kiosk z prasa na rogu. Papierowe gazety i czasopisma lezaly mocno sfatygowane, upal i duza wilgotnosc powietrza najwyrazniej im nie sluzyly. Na scianie kiosku rozwieszona byla wielka, kolorowa mapa - CyberNation. Pomyslal, ze musi sie wreszcie przyjrzec temu blizej. Czlowiek na jego stanowisku powinien orientowac sie w takich sprawach. Jego uwage zwrocil wielki tytul na pierwszej stronie. Machnal na sprzedawce, uniosl w reku dolara i pokazal gazete, ktora go interesowala, sprzedawca wyszedl na jezdnie, wzial pieniadze i podal Jayowi gazete. Tytul glosil: PREMIER TAJLANDII ZGINAL W KATASTROFIE. Sprzedawca nie wydal reszty. Gridley zdazyl rzucic okiem na pierwszy akapit, zanim swiatlo zmienilo sie na zielone. Najwidoczniej premier Sukho wypadl swym samochodem z mostu. Sam prowadzil i nikogo innego w samochodzie nie bylo. Dziwny wypadek. Wdowa nie miala nic do powiedzenia. Gridley westchnal. W Crescent City ulice byly zatloczone. Widzialo sie wielu turystow, ktorzy przyjechali, zeby popatrzec na rzeke, sprobowac ostro przyprawionych potraw, moze wpasc na striptiz do ktoregos z lokali przy Bourbon Street w Dzielnicy Francuskiej. Odwiedzajac oficjalnie sponsorowane miasto w rzeczywistosci wirtualnej, trzeba sie bylo liczyc z tym, ze beda tam panowac takie same warunki, jak w swiecie realnym. Chociaz byl juz pazdziernik, upal i wilgotnosc dawaly sie tu solidnie we znaki. Miejsce, do ktorego jechal nazywalo sie Algierem i nie nalezalo do ekskluzywnych dzielnic, choc od lat prowadzono tam prace renowacyjne. Zebral troche informacji, dosyc, by sie zorientowac, ze nie nalezy zabawiac tam dluzej, niz bedzie musial. Viper rozwijal wystarczajaco duza predkosc, zeby w razie czego uciec przed klopotami, ale przeciez nie byl to czolg. Jay zdawal sie na szybkosc i wlasne umiejetnosci; dotychczas zawsze udawalo mu sie umknac zbirom z rzeczywistosci wirtualnej, ale nawet ekspert mogl sie kiedys znalezc w slepym zaulku. Jechal waskimi uliczkami, uwaznie obserwujac inne pojazdy, a takze pieszych, ktorzy stali na rogach, popijajac piwo z butelek o dlugich szyjkach albo jakies inne napoje, ukryte w papierowych torebkach. W tej czesci miasta wiekszosc ludzi, ktorych widzial miala ciemna skore, a przynajmniej sniada cere i zaden nie sprawial sympatycznego wrazenia. Widzial, jak pieniadze przechodza z rak do rak w zamian za plastikowe torebeczki i fiolki, widzial kobiety na wysokich obcasach i w krotkich spodniczkach, oparte o lawki na przystankach autobusowych albo rozgladajace sie za klientami przy wejsciach barow. Nawet w rzeczywistosci wirtualnej Gridley nie chcial miec z tymi kobietami nic wspolnego. Zajrzal do notatek, ktore porobil, kiedy tlumaczono mu, jak ma jechac. Jeszcze jeden skret, w prawo, i znalazl sie w uliczce prawie za waskiej na dwa samochody. Mial przed soba oddzial Banku Luizjany, do ktorego zmierzal. Bank sprawial wrazenie przyczepy kempingowej bez kol, ustawionej na stercie gruzow. Przed bankiem stal nowy, blyszczacy niebieskim metalicznym lakierem kabriolet Corvette z opuszczonym dachem i wlaczonym silnikiem. Z banku wyszedl w pospiechu jakis czlowiek. Wygladal mlodo, ale poruszal sie jak starzec, byl ubrany w przyzwoity garnitur, a w reku trzymal neseser. Mozna by go wziac za klienta banku, biznesmena, gdyby nie to, ze byl zamaskowany. Uniosl wzrok, dostrzegl Gridleya i rzucil sie biegiem do Corvetty. Wrzucil neseser na fotel pasazera, otworzyl drzwi i wskoczyl do samochodu. Gridley doznal jakby olsnienia. To musial byc tamten! Programista! Byl tego absolutnie pewien! Wyszczerzyl zeby w usmiechu i wcisnal pedal gazu. Chcial zablokowac tamtemu droge ucieczki. Zamaskowany mezczyzna zdazyl jednak odjechac, zostawiajac na nawierzchni slady spalonej gumy opon. W porzadku, nic sie zlego nie stalo. Corvette byla szybka, ale z Dodge'em Viperem nie mogla sie rownac. Pod zadnym wzgledem! Gridley wcisnal gaz do deski i poczul, jak przyspieszenie wgniata go w fotel. Viper skoczyl naprzod jak kon podciety batem. Zmniejszal dystans dzielacy go od Corvetty. -Rownie dobrze moglbys sie zatrzymac, stary - powiedzial glosno. - Nigdzie juz nie pojedziesz! Waska ulica nie byla zaprojektowana do jazdy z predkoscia stu trzydziestu kilometrow na godzine. Ciasny zakret w prawo oba samochody pokonaly z piskiem opon, ale Gridley, caly czas pracujac dzwignia zmiany biegow i pedalem gazu, wciaz zblizal sie do Corvetty. Dzielilo go juz od niej zaledwie trzydziesci metrow, dopadnie tamtego w ciagu pieciu sekund... Kierowca Corvetty rzucil w powietrze cos, co wygladalo na garsc srebrnych monet. Wygladalo tylko na pierwszy rzut oka. Kiedy "monety" spadly na jezdnie, Gridley zorientowal sie, ze maja kolce. Kolczatki! Z calej sily wcisnal pedal hamulca. Viper sunal na zablokowanych kolach, zwalnial, ale nie w wystarczajacym stopniu. Lewa przednia opona poszla pierwsza, z hukiem, jakby ktos odpalil petarde. Samochodem zarzucilo w lewo. Gridley szarpnal kolem kierownicy, prawie wyrownal... ale wtedy pekla prawa przednia opona. Viper wpadl w nastepny poslizg, uderzyl o kraweznik, stracil obie tylnie opony i wjechal do malej piekarni przez okno wystawowe. Posypalo sie szklo. Samochod rozbil gablote z pieczywem, wywrocil stol i zatrzymal sie na kontuarze. Uderzenie zrzucilo ciezka, metalowa kase prosto na pokrywe bagaznika. Nie obejdzie sie bez powazniejszego remontu. Obsypany szklem i buleczkami, Gridley podniosl wzrok na zaskoczonego piekarza w bialym fartuchu, stojacego tuz przy drzwiach Dodge'a. Pokrecil glowa. Tamten skutecznie go uziemil i uciekl. Spojrzal na piekarza, ktory gapil sie na niego szeroko otwartymi oczyma. -Dzien dobry, czy te paczki sa... hm, swieze? Rozdzial 23 Piatek, 1 pazdziernika, godzina 13.32 Waszyngton, Dystrykt Columbia Stojac przy swej szafce w oczekiwaniu, az czytnik odcisku kciuka otworzy drzwiczki, Tyrone Howard uslyszal Glos Apokalipsy. Nie brzmial nawet tak zlowieszczo, jak powinien brzmiec Glos Apokalipsy; przeciwnie, byl aksamitny, zmyslowy, bez sladu katastrofy, jaka zwiastowal. -Czesc, jestes Tyrone? Odwrocil sie i zobaczyl Belladonne Wright, stojaca obok w calej krasie swych czternastu lat, najpiekniejsza dziewczyne w szkole sredniej im. Eisenhowera, prawdopodobnie najpiekniejsza dziewczyne w calym Dystrykcie Columbia. Usmiechala sie do niego. Usmiechala sie do niego. Byl juz trupem. Czego mogla od niego chciec? Jesli ktos cos powiedzial "Bykowi" LeMottowi, Tyrone rownie dobrze mogl sie od razu utopic. O Jezu! - Ee... ee... tak? - O zgrozo! Glos zalamywal mu sie i drzal. - Sarah Paterson powiedziala mi, ze jestes dobry w sprawach komputerowych i ze potrafisz wytlumaczyc je takim prostym jezykiem, ze nawet taka oslica jak ja cos zrozumie. Musze jakos zaliczyc podstawy programowania, bo bede miala klopoty. Moglbys mi pomoc? Instynkt samozachowawczy zapalil mu w glowie wszystkie swiatla ostrzegawcze i wolal teraz do niego, wzywal do opamietania: Nie! Niebezpieczenstwo! Uwaga, uwaga, ratuj sie, kto moze! Tama przerwana! Wulkan wybuchl! Kosmici atakuja! Nie, przepraszam, ale nie moge. Nie moge, nie moge... -Jasne, ze tak. Nie ma sprawy - wydobylo sie z ust Tyrone'a. Kto to powiedzial? Zwariowales? Smierc! Pozoga! Zniszczenie! Ojej! - krzyczal instynkt samozachowawczy. -Och, dziekuje ci. Tu masz moj numer - powiedziala Bella. - Zadzwon do mnie, to sie umowimy, dobrze? O, tak! Bardzo dobrze! Umowimy sie! "Byk" LeMott rozerwie nas na kawalki, jak pieczonego kurczaka! Tyrone wzial od niej kartke z numerem telefonu i usmiechnal sie niepewnie. -D-d-dobrze. Poslala mu usmiech, odwrocila sie i odeszla. Nie, oddalila sie tanecznym krokiem, krecac biodrami, jak polinezyjska ksiezniczka na bialej plazy. Wladczyni meskich serc. Tyrone poczul, jak budzi sie w nim pozadanie. Rownoczesnie strach sprawil, ze w gardle zaschlo mu, jakby znalazl sie bez wody na spalonej sloncem Pustyni Gobi. Ratuj sie, glupcze! Uciekaj! Zmien nazwisko! Wyprowadz sie z miasta! -Hej, Tyrone! To z Bella rozmawiales? Tyrone spojrzal blednym wzrokiem na Jimmy Joe. Stac go bylo w tej chwili tylko na skiniecie glowa. -O rety! Daleko zajdziesz, Tyrone! Aha, i gratulacje z okazji zdobycia czarnego pasa. Tyrone spojrzal na przyjaciela zdziwiony. -Co? Jakiego czarnego pasa? -Tego, ktorego bedziesz potrzebowal, kiedy Byk sie dowie, ze probujesz wejsc w uklad scalony z Bella. Albo pas, albo pistolet. Osobiscie wolalbym pistolet. - Nie probowalem wchodzic w uklad! Podeszla do mnie, zeby o cos poprosic! O pomoc w sprawach komputerowych! -Jasne. -Nie, naprawde! Dala mi swoj numer, mam do niej zadzwonic, zeby sie umowic, bo... bo... -Gdzies w ustronnym miejscu, na przyklad u niej w domu? - kpil sobie Jimmy Joe. -O rety. Nie. -O tak. Moge ci opisac scenariusz: Byk wpada, widzi, jak pochylasz sie, patrzac Belli przez ponetne ramie, z reka na jej... myszce i sayonara, Tyrone-san. - E tam! -Coz, jeszcze masz szanse. Wiesz, mozesz byc zbyt zajety, zeby jej pomagac. -Aha. A ona sie wkurzy, powie Bykowi, ze ja obrazilem i wtedy on mnie zabije. -Wyglada na to, ze nie masz wyjscia. -No i z czego sie smiejesz?! To nie jest zabawne, Jimmy Joe! - To zalezy od punktu widzenia, nie? Sluchaj, skoro tak czy tak masz zginac, rownie dobrze mozesz sie przedtem zabawic. Zaznac szczescia, zanim sie na dobre nie wylogujesz. -Chyba musze isc do toalety - powiedzial Tyrone. Poczul nagle, ze jest to bardzo pilna sprawa. Jimmy Joe szedl za nim korytarzem, krztuszac sie ze smiechu. Piatek, 1 pazdziernika, godzina 21.45 Grozny, Czeczenia Plechanow zdjal sprzet VR i siedzial teraz na krzesle, dyszac ciezko. Jak to mozliwe, ze agent tej amerykanskiej Net Force tak szybko zdolal dostac sie tak blisko niego. Jasne, powstrzymal go, zniszczyl mu program, ale katastrofa wisiala na wlosku. W ogole nie powinno bylo do tego dojsc. Westchnal, troche uspokojony. Coz, byl najlepszy, ale przeciez byli tez niewiele gorsi od niego. Powodem zamachu na dyrektora Net Force i sabotowania dzialalnosci tej agencji bylo doprowadzenie do tego, zeby jej programisci - calkiem przyzwoici fachowcy - mieli pelne rece roboty i nie przeszkadzali Plechanowowi. Oczywiscie, nawet ci najlepsi z Net Force nie dorownywali mu, ale w koncu specjalisci najwyzszej klasy nie roznili sie umiejetnosciami az tak bardzo. Nie, najlepsi zawodnicy Net Force byli grozni. Skoro jeden z nich znalazl sie w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, moze to oznaczac powazny problem. Przetarl oczy. A wiec przeciwnik zauwazyl go. Nie bylo, oczywiscie, zadnego prawdziwego zagrozenia; mial wytyczone trasy ucieczki i opracowanych kilka sposobow poradzenia sobie z poscigiem, na wypadek gdyby pierwszy sposob zawiodl. Ale nie zawiodl. Powodem, dla ktorego opracowal te wszystkie zabezpieczenia byl wlasnie taki wlasnie zupelnie nieprawdopodobny zbieg okolicznosci. Uciekl przeciez, prawda? Tamten chlopiec, naturalizowany Amerykanin tajskiego pochodzenia, sierota - jak on sie nazywal? Groly? Gridley? - byl naprawde bystry, ale brakowalo mu doswiadczenia. Gdyby staneli naprzeciw siebie w bokserskich rekawicach na wirtualnym ringu, chlopak mialby przewage, ale tutaj nie obwiazywaly reguly markiza Queensberry.* [* Wspolne zasady walki bokserskiej wprowadzone w 1856 r. [przyp. tlum.]. A skoro nie bylo ograniczen regulaminowych, podstepni starsi zawsze pokonywali szybkich mlodzikow... Uznal jednak, ze musi byc bardziej ostrozny. Zbrodnia doskonala nie polega na tym, zeby uciec, kiedy sie zostanie zauwazonym; doskonala jest zbrodnia, o ktorej nikt nie wie, ze zostala popelniona. Nie liczyl na to, ze jego przedsiewziecie bedzie zbrodnia doskonala, ale zdecydowanie wolal pozostawac w ukryciu niz uciekac przed przesladowcami. Bedzie musial nad tym popracowac. Na razie w planie mial podroze na Bialorus i do Kirgistanu. Na razie wciaz sial, ale juz wkrotce rozpocznie zniwa. Piatek, 1 pazdziernika, godzina 16.02 Quantico, Wirginia Szef Michaelsa byl na linii i nie mial do przekazania dobrych wiadomosci. -Prezydent jest zaniepokojony, Alex. To juz ponad trzy tygodnie. -Zdaje sobie z tego sprawe, sir. Zdawal sobie rowniez sprawe z tego, jak sztywnym tonem to powiedzial. Walt Carver awansowal na dyrektora FBI nie dlatego, ze niuanse umykaly jego uwagi. -Nie musisz sie obrazac. Nie mowie ci czegos, o czym bys sam nie wiedzial. Pamietaj, ze o wszystkim decyduje polityka. -Rozumiem - powiedzial Michaels. -Potrzebujemy zwyciestwa - ciagnal Carver. - Nie musi byc zaraz wielkie, ot, cos, czym mozemy pomachac psom przed nosem, zeby przestaly lapac nas za nogawki. Im wczesniej bedziesz cos mial, tym lepiej, a mowiac "wczesniej" mam na mysli kilka dni. -Oczywiscie, sir. -Bede cie oslanial przed komisja senacka, ale do poniedzialku musze miec cos w sprawie smierci Daya. Najpozniej do wtorku. -Oczywiscie, sir. Michaels wstal, kiedy tylko Carver sie rozlaczyl. Musial byc w ruchu, rozladowac jakos nerwowe napiecie. Nie dosc, ze poprzedniej nocy omal nie zostal zabity, to jeszcze ten przeklety prezydent Stanow Zjednoczonych dobiera mu sie do skory. Jesli nie wykaze sie jakimis rezultatami, bedzie skonczony w tym miescie. Jesli wladza uzna, ze nie spelnil oczekiwan, bedzie sie mogl pozegnac z kariera. Coz, trudno. Kochal te prace, dawala mu satysfakcje, ale, do diabla, mogl przeciez dostac inna robote, to zaden problem. Zanim go wyrzuca, musi tylko dopasc zabojce Steve'a Daya. Potem bedzie mu juz wszystko jedno. W ogole nie chcial tego cholernego stanowiska - nie za taka cene. Poczul nieprzeparta chec zatelefonowania do corki. Spojrzal na zegarek. Pare minut po czwartej po poludniu, w Idaho pare godzin wczesniej. Zdazyla juz wrocic ze szkoly? Powinien to wiedziec, ale nie wiedzial. Miala pagera? Pokrecil glowa. Tego tez nie wiedzial. A zreszta, nawet gdyby miala, nie chcialby jej wywolywac w srodku lekcji. Niepokoilaby sie, a co on moglby jej powiedziec, kiedy by zadzwonila? Czesc, kochanie. Wiesz co? Tatus omal nie zginal zeszlej nocy, a poza tym prawdopodobnie straci prace. No tak. Nie mial do kogo zadzwonic, nawet gdyby rzeczywiscie chcial komus o tym powiedziec. A nie chcial mowic nikomu. Nie zamierzal uskarzac sie na trudne zycie - nigdy nie rozwiazywalo to zadnych problemow, a zreszta, kto chcialby tego sluchac. Byl zbyt zdenerwowany, zeby usiedziec na miejscu. Moze powinien isc do sali i pocwiczyc troche? Na pewno mu to nie zaszkodzi, a moze pomoc. Zdarzalo sie, ze dzieki cwiczeniom fizycznym rozjasnialo mu sie w glowie i wpadal na niezle pomysly. Jasne, warto sobie zaaplikowac trening na silowni. Do diabla, w koncu siedzac tutaj na pewno niczego nie zalatwi. Przekonal sie, ze stanowisko administratora to srednia przyjemnosc. Piatek, 1 pazdziernika, godzina 16.42 Quantico, Wirginia Jay Gridley wszedl do wirtualnego sklepu Cane Masters w Incline Village w stanie Newada. Gdyby mogl wybierac, wolalby raczej polowac na tamtego w Nowym Orleanie, ale coz, programista bedzie musial zaczekac. Dobrze przyjrzal sie samochodowi tamtego faceta i calkiem niezle orientowal sie juz w jego metodach. Niektore rzeczy mozna ukryc, ale niektorych sie nie da. Dobrzy programisci roznili sie przede wszystkim stylem, a Gridley jedno wiedzial na pewno: Jesli jeszcze raz natrafi na slad, bedzie potrafil rozpoznac tego faceta, kiedy go dopadnie. Zapewnialo mu to wielka przewage i zamierzal ja wykorzystac, kiedy tylko nadarzy sie okazja. Ale zeszlej nocy ktos probowal zabic jego szefa i ta sprawa miala pierwszenstwo. Sklep byl pelen blyszczacych, wypolerowanych lasek debowych, orzechowych i hikorowych, poustawianych rowniutko w stojakach pod scianami. Byla tez inna drewniana bron - kije, palki escrima, a takze kasety wideo, ksiazki, kurtki i podkoszulki z logo Cane Masters. Atrakcyjna Chinka za lada usmiechnela sie do Jaya, trzymajacego pod pacha bron, ktorej uzyto do zamachu na Michaelsa. -Moge w czyms pomoc? - spytala. Gridley podal jej laske. -To wasz wyrob? Znal juz odpowiedz, przekopal sie przez opisy wyrobow i pliki GIF wszystkich producentow lasek w Ameryce Polnocnej dopoki nie znalazl dokladnie tego, czego szukal. Chinka uwaznie obejrzala laske. -Tak, to nasz model Instruktor, hikorowe drewno. Sa z nia jakies problemy? -Nie, o ile wiem, jest bez zarzutu. Ale potrzebuje paru informacji. Rejestrujecie sprzedaz? -Oczywiscie. -I mozna ustalic, kto kupil te laske? Usmiech zniknal z twarzy kobiety. - Obawiam sie, ze rejestr naszych klientow jest poufny, prosze pana. -Moglbym porozmawiac z kims z kierownictwa? -Chwileczke. Uplynelo zaledwie kilka sekund, gdy za ekspedientka pojawil sie wysoki mezczyzna, marszczac brwi. -W czym moge panu pomoc? Gridley pokazal mu legitymacje Net Force i machnal laska, ktora przyniosl ze soba. -Tej laski uzyto do proby zamachu na przedstawiciela wladz federalnych - powiedzial. - Potrzebny mi jest wasz rejestr sprzedazy. - Obawiam sie, ze to niemozliwe - powiedzial mezczyzna. - Alez mozliwe. Moze mi go pan udostepnic dobrowolnie, oszczedzic sobie i mnie mnostwo czasu i klopotow oraz zaskarbic sobie moja wdziecznosc. A jesli nie, wroce tu za godzine z nakazem, banda programistow z IRS* [* Internal Revenue Service - policja podatkowa [przyp. tlum.] i bieglych ksiegowych. Zrekonstruujemy wszystko, co panska firma robila przez ostatnie dziesiec lat. Cos mi mowi, ze prawie na pewno doszukamy sie jakichs nieprawidlowosci. Sam pan wie, ze przy tak skomplikowanych przepisach podatkowych nikt nie moze byc absolutnie uczciwy, nawet gdyby chcial. Mezczyzna poprosil jeszcze raz o legitymacje Gridleya, wlozyl ja do skanera i poczekal na weryfikacje. Kiedy nadeszla, zlozyl deklaracje: -Z przyjemnoscia pomagamy naszemu rzadowi, jak tylko mozemy. Denise, zajmij sie, prosze, transferem danych dla tego agenta. Gridley skinal glowa, ale sie nie usmiechnal. Szkoda, ze nie mial takiej sily przebicia, kiedy probowal sie dostac do jakiejs przyzwoitej restauracji. Po wyjsciu ze sklepu Gridley skierowal sie do swego nowego Dodge'a Vipera. Poniewaz program, z ktorego teraz korzystal byl kopia zapasowa tamtego, rozwalonego w Nowym Orleanie, nowy Viper byl z tego samego rocznika, co stary, tyle ze brakowalo mu paru cennych drobiazgow. Sporo pracowal przy tamtym wehikule, dokonujac precyzyjnych regulacji, ale niestety nie zatroszczyl sie o zaktualizowanie zapasowej kopii. Drobiazg, ale trzeba bedzie znow troche popracowac nad podrasowaniem nowego wehikulu, zeby sprawowal sie rownie dobrze, jak stary. Siedzac w samochodzie, spojrzal na wydruk komputerowy. Firma Cane Masters dzialala juz od co najmniej pietnastu lat i sprzedala w tym czasie tysiace lasek. W ciagu ostatnich dziesieciu lat sprzedali setki egzemplarzy modelu, ktory interesowal Net Force. Sporo, ale sprawdzenie kilkuset mozliwosci z pewnoscia bylo lepsze niz brak czegokolwiek do sprawdzania. Uruchomil silnik i zmarszczyl brwi, poniewaz nie bardzo podobala mu sie jego praca. Zdecydowanie potrzebna jest regulacja. Wrzucil bieg i odjechal sprzed sklepu. Rozdzial 24 Piatek, 1 pazdziernika, godzina 23.14 Las Vegas, Newada Grigorij Zmieja wygral trzy setki, grajac w blackjacka przy stolach ze stawka pieciu dolarow w kasynie, majacym ksztalt wielkiej piramidy; zeby to uczcic, upijal sie coraz bardziej i zaczal zastanawiac sie, czy nie wziac sobie prostytutki. Drinki byly za darmo, dopoki gral. Prostytutka kosztowalaby go jednak pewnie prawie cala wygrana, a w zamian dostalby pare chwil wyzbytej z uczucia przyjemnosci, ryzykujac zlapaniem nieuleczalnej choroby. Ruzjo nie wiedzial, jaki odsetek amerykanskich dziwek jest zarazony wirusem HIV. W niektorych regionach Afryki i Ameryki Poludniowej na kazde dziesiec prostytutek osiem bylo nosicielkami. Byly oczywiscie szczepionki przeciw najbardziej rozpowszechnionym mutacjom tego wirusa, ale mialo sie wrazenie, ze co tydzien pojawia sie nowa odmiana. A Zmieja nie raz sie chwalil, ze za nic na swiecie nie bedzie uzywal prezerwatyw. Niechby cos zlapal, niechby zgnil w dlugich cierpieniach, Ruzjo nic to nie obchodzilo. Prawda, ze zal mu bylo zony Grigorija, ktora mogla sie zarazic, zanim jej maz laskawie zdechnie. Zalowal jej tez dlatego, ze w ogole wyszla za takiego bufona... Ruzjo stal kolo elektronicznego automatu do gry. Draznil go halas, wydawany przez te maszyny, przy ktorych smutni ludzie metodycznie pociagali za dzwignie lub naciskali guziki. Mialo sie wrazenie, ze nikt sie tu dobrze nie bawi. Zadnych usmiechow, klepania po plecach - tylko maniacka koncentracja, jakby za jej sprawa wygrywajace symbole mogly sie ustawic w jednej linii, gwarantujac wyplate. Zdarzalo sie to co jakis czas. Zaczynaly wtedy blyskac ostre swiatla, a maszyna, zmuszona oddac swe zloto, produkowala przy okazji kakofonie dzwiekow, wzmagajaca ogolny halas. Patrzcie, wolala. Ludzie naprawde tu wygrywaja! Nie skapcie pieniedzy! Na was tez czeka wygrana! Hazard sprawial podobno przyjemnosc, ale najwidoczniej tylko, kiedy sie wygrywalo. Sam nie wiedzial, dlaczego poszedl ze Zmieja do kasyna. Nie mial zylki hazardzisty. Karty, kosci, czy ruletka - nie mogl ich kontrolowac. Ryzyko tez go nie interesowalo. Wygrac mozna bylo tylko pieniadze; wygrana nie sprawilby mu wiekszej przyjemnosci niz przegrana. A moze chcial sam sobie udowodnic, ze potrafi sie jeszcze odprezyc i zabawic? Jesli tak, to wybral zupelnie nieodpowiedni sposob. Nie minela jeszcze polnoc, a on mial juz dosc tego calego zgielku, halasu automatow smutku na twarzach ludzi w kasynie, przede wszystkim jednak mial gosc Grigorija Zmiei. Ten facet zdazyl sie juz pochwalic pozostalym czterem graczom przy stole, ze byl rosyjskim bohaterem wojennym. Jeszcze troche, a zacznie rozprawiac o swoich orderach. Ruzjo nie chcial znow sluchac tych opowiesci. Nigdy wiecej. Dawno minely czasy, kiedy Ruzjo mogl bawic sie przez cala noc, a nastepnego dnia pracowac, nie przespawszy sie w ogole. Dekadenckie zycie jest dobre dla mlodych, albo dla glupcow. Podszedl Winters. Amerykanin mial na sobie czarny podkoszulek z lwem na plecach, stanowiacym logo innego kasyna, dzinsy Levi, szeroki pas z blyszczaca sprzaczka i czarne kowbojskie buty. W reku trzymal szklaneczke z drinkiem koloru slabej herbaty. Widac bylo, ze czuje sie tu jak u siebie w domu. Pociagnal lyk i skrzywil sie. -Jaszczurcze szczyny - powiedzial. Ale zaraz znow sie napil. - Witaj w Disneylandzie dla doroslych, partnerze. Widziales cala te Rzeke Smierci i lodz faraonow, kiedy tu wchodziles? Bogowie z psimi glowami, Ra i tak dalej? Rety, to jak podroz w czasie, przeprawa mumii na Druga Strone. Ruzjo spojrzal na zegarek. -Jak tam nasz chlopiec, wygral cos? - spytal Winters. - Tak, jest do przodu. Mowil, ze jeszcze trzy rozdania i rozejrzy sie za prostytutka. -To nawet niezly pomysl, przepuscic cala wygrana na dziwki. Latwo przyszlo, latwo pojdzie. Zostana mu przynajmniej przyjemne wspomnienia. Lepsze to niz grac i przegrac. -Grigorij ma system. Winters rozesmial sie, dopil drinka i odstawil na podloge szklaneczke z kostkami lodu. -System? Do diabla, jesli masz system i pieniadze, kasyno przysle po ciebie samolot. Dostaniesz za darmo pokoj, jedzenie i picie. W blackjacka mozna wygrac tylko na dwa sposoby: oszukujac, albo liczac karty, ale jesli cie na tym przylapia, wylecisz na zbity pysk. A nasz Grigorij potrafi co najwyzej policzyc te trzy, czy cztery karty, ktore leza przed nim, ale na pewno nie wszystkie talie w maszynie tasujacej. Wychowalem sie w barze ze stolikami do pokera i automatami go gry. Uwierz mi, jesli bedziesz gral dostatecznie dlugo, kasyno zawsze bedzie gora. Ruzjo spojrzal na Wintersa, a potem znow na Zmieje. -Wracam do hotelu - powiedzial. -Popilnuje troche Grigorija, zeby sobie nie napytal biedy. Na zewnatrz bylo chlodno, chociaz w ciagu dnia powietrze mialo temperature ludzkiego ciala. Podmuchy pustynnego wiatru mieszaly suche, zakurzone powietrze. Palmy, ktorymi obsadzone byly parkingi wielkiej czarnej piramidy lopotaly wielkimi liscmi jak organiczne flagi. Z samego szczytu budowli bil w niebo snop swiatla, tak jaskrawy i goracy, ze wciagal kurz i wyrzucal go wysoko w nocne niebo. Reflektor bylby blady i anemiczny w porownaniu z tym laserowym promieniem, strzelajacym z piramidy. Disneyland dla doroslych. Tak. Ekstremalna dekadencja. Co dalej, kiedy wykona juz to zadanie? Dokad pojdzie? Nie do domu, tam dlawilyby go bolesne wspomnienia, od ktorych w zaden sposob nie potrafil uciec. Moze przeniesie sie na pustynie, taka jak ta tutaj, otaczajaca te sztuczna zielona oaze. Z dala od wszystkich, stanie sie pustelnikiem, majac za towarzystwo tylko pajaki, skorpiony i prawdziwe zmije. Bedzie sie smazyl w sloncu za dnia i lezal na pryczy w chlodne noce, wsluchujac sie w wiatr, przenoszacy piaszczyste wydmy. Moze gdzies w oddali zawyje kojot...? Usmiechnal sie do swych mysli. Nie, nie przeniesie sie na pustynie. Przyjmie nastepne zlecenie od Plechanowa - bo zawsze beda nastepne zlecenia od kogos takiego, jak Plechanow - i wykona je. I bedzie je wykonywal jedno po drugim, dopoki pewnego dnia nie natknie sie na mlodszego, szybszego, glodniejszego przeciwnika. I wtedy wszystko sie skonczy. Nie skoczy z mostu, nie wsadzi sobie do ust lufy pistoletu, ale tez nie ucieknie i nie bedzie sie ukrywal. Bedzie nadal robil te jedyna rzecz, jaka naprawde umial robic, i bedzie ja robil najlepiej jak potrafi. To mu pozostalo. Oprocz Anny, nigdy nie mial niczego wiecej. To byla jego droga i pojdzie nia do konca. Suchy wiatr towarzyszyl mu, kiedy szedl do swego hotelu. Sobota, 2 pazdziernika, poludnie Quantico, Wirginia Toni zrobila sklon, dotknela palcami stop, a potem ukucnela. Strzelilo jej w kolanach. Wstala i potrzasnela nogami. Byla jedna z trzech osob w sali gimnastycznej Net Force. Wiekszosc ludzi nie cwiczyla w soboty i normalnie jej tez by tu nie bylo. Ale dopoki nie znajda czegos w sprawie smierci Daya i dopoki cos sie nie wyjasni z ta proba zamachu na Alexa, nie zamierzala korzystac z wolnych dni. Malo kto zamierzal. Zobaczyla Rusty'ego, wychodzacego z meskiej szatni. Nie spodziewala sie go tu dzisiaj. Rekruci FBI zwykle mieli wolne weekendy na tym etapie szkolenia. Sklonil sie na powitanie. - Guru. -Rusty, nie przypuszczalam, ze bedziesz tu dzisiaj. -Coz, wiedzialem, ze bedziesz pracowac, a nie mialem niczego w planie. Nie masz nic przeciwko temu? -Skadze. Toni przekonala sie, ze nauczanie daje jej wiele satysfakcji. Zmuszalo ja do zastanawiania sie nad wlasna forma, do upewniania sie, ze kazdy ruch jest taki, jak nalezy, zanim przekaze go dalej. Guru miala racje - nauczyciel uczyl sie rownie duzo, co uczen. Rozgrzewali sie przez nastepne piec minut, rozciagajac miesnie i stawy. - W porzadku, zaczynamy - powiedziala. Stal naprzeciwko niej. Uklonili sie oboje i zaczela go prowadzic przez pierwsze djuru. Rusty powtarzal te prosta kombinacje bloku i ciosu lokciem, a Toni korygowala go, demonstrowala prace nog, poprawiala nieco ulozenie rak. Ona sama musiala powtarzac kazde cwiczenie dziesiatki i setki razy, zanim je naprawde opanowala, ale Rusty byl bystrym uczniem. Przyswajal sobie kolejne lekcje calkiem szybko. Po dziesieciu minutach cwiczenia djuru Toni powstrzymala go. -Wystarczy. Dzisiaj popracujemy nad ruchami sapu i beset. Skinal glowa, ale bylo widac, ze nie bardzo wie, o co chodzi. Usmiechnela sie. -Sapu znaczy doslownie "miotla". Do tego "zamiatania" uzywa sie wewnetrznej strony stopy lub nogi. Beset znaczy "ciagnac", pieta, albo tylna czescia nogi. Wystap w prawo i zadaj cios prawa reka. Rusty skinal glowa i zrobil, o co prosila. Wyprowadzil mocny cios piescia, bo gdyby sie nie przylozyl, musialby to robic jeszcze raz. Toni zastosowala podwojny blok otwartymi dlonmi i zrobila krok w jego strone, ustawiajac swa prawa stope po zewnetrznej stronie jego stopy. - Dobrze. Widzisz ustawienie naszych stop? Jestem na zewnatrz twojej wysunietej stopy. To wazne. Mowimy na to luar. W porzadku, cofnij sie i uderz jeszcze raz. Taki sam cios. Poslusznie wykonal polecenie. Tym razem zablokowala i podeszla, ale tak, ze jej stopa byla po wewnetrznej stronie jego stopy. - Ta pozycja po wewnetrznej stronie nazywa sie dalam. Spojrzal w dol. -Luar na zewnatrz, dalam od wewnatrz. W porzadku. -Dalej. W silat sa cztery podstawowe postawy, jakie mozna przyjac w odniesieniu do stop napastnika. Moge wysunac swoja prawa albo lewa stope, ustawiajac ja po zewnetrznej lub po wewnetrznej stronie twojej wysunietej stopy. Gdybys zrobil wypad lewa noga, mialabym analogiczne cztery mozliwosci. Krotko mowiac, sa cztery podstawowe reakcje, bez wzgledu na to, ktora stope wysuniesz naprzod. -W porzadku. -Uderz jeszcze raz, ale wolniej. Pierwsza technika, ktora ci pokaze nazywa sie beset luar. -Ktora reka? -Wszystko jedno. To, co mozesz zrobic prawa, mozesz rowniez zrobic lewa. Co mozesz zrobic po stronie wewnetrznej, mozesz tez zrobic po zewnetrznej. To, co mozesz zrobic od gory, mozesz rowniez zrobic od dolu. -Moze powinienem robic notatki? -Nie przejmuj sie tym. Powiem ci to jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Silat nie polega na mocnych, szybkich technikach. Polega na prawach i zasadach. Nauka trwa przez to troche dluzej, ale kiedy juz to opanujesz, bedziesz mogl to wykorzystac w kazdej sytuacji. Musze ci, oczywiscie, pokazac szczegoly, ale celem jest uogolnienie. Uderz jeszcze raz, powoli. Zrobil pol kroku naprzod i leniwie wyprowadzil prawy prosty, mierzac w jej nos. - W porzadku, to jest blok, od zewnatrz. Potem odpycham twoja reke, o tak. - Odsunela mu reke w poprzek jego tulowia, na zewnatrz, chwyciwszy go lewa reka tuz nad lokciem. - Teraz podchodze, ustawiajac prawa stope tuz za twoja stopa. Krok prosto naprzod, nie lukiem. - Pokazala mu, jak nie nalezy tego robic, a potem jak nalezy. Zrobila to, przesadzajac troche i ustawila stope z glosnym tupnieciem. - Teraz opieram sie biodrem o twoje biodro i robie skret do wewnatrz, tak jak w djuru, widzisz? Ramiona i biodra wyprostowane? -Tak. -To moja podstawa. Teraz lewa reka pociagam twoje ramie w dol i troche za siebie. To jest kat. Czlowiek ma tylko dwie stopy, wiec bez wzgledu na to, jak je ustawi, brak mu stabilnosci w co najmniej dwoch kierunkach. W tej chwili jestes dobrze podparty od przodu i od tylu, ale niestabilny prostopadle do linii, ktora tworza twoje stopy. - Geometria - powiedzial z usmiechem. -Zdecydowanie tak. Posluze sie prawa reka, opierajac ja na twoim karku. Moglabym przy okazji uderzyc, ale na razie tylko ja opre. Lokiec skierowany w dol. To moja dzwignia. Teraz mam juz wszystkie trzy elementy: podstawe, kat i dzwignie. Co bedzie dalej? -Zostane przewrocony? -Dobrze. A jesli jeszcze pociagne choc troche twoja stope moja prawa stopa - beset, pamietasz? - polecisz na ziemie znacznie predzej. Zwiekszyla nacisk, pociagnela stopa i Rusty upadl na plecy. Mocno uderzyl o mate. Podniosl sie. -Jeszcze raz - powiedziala. - Powoli, zebys mogl dokladnie obserwowac. Uderzyl. Zablokowala cios, podeszla blizej i przekrecila biodro, oparte o jego udo. - Wazne, zeby podejsc naprawde blisko, bo tylko wtedy mozesz wyczuc ruchy napastnika - powiedziala. - W silat kleisz sie do napastnika. Wydaje sie to niebezpieczne, zwlaszcza gdy jestes przyzwyczajony do walki w dystansie, ale jesli wiesz, co robisz, wchodzisz w zwarcie. Posluguj sie wzrokiem na dystans, a cialem w zwarciu, zeby wyczuc ruchy przeciwnika, nie widzac ich. Czujesz moje biodro? Czujesz, jak przyciskam je do twojego uda? - O tak, jeszcze jak czuje. Znow rzucila go na mate. Seksualny podtekst w jego slowach nie uszedl jej uwagi, zreszta, wcale nie staral sie go ukryc. Usmiechnela sie. Jesli to mu sie podobalo, to co dopiero, kiedy wejdzie w zwarcie po wewnetrznej stronie, pokazujac mu dalam... Sobota, 2 pazdziernika, godzina 12.18 Quantico, Wirginia Alex Michaels chodzil w te i z powrotem, zbyt zdenerwowany, zeby cos zjesc. Gridley rozpracowywal laske, ktorej tamta kobieta probowala uzyc przeciw niemu, a swoim ludziom kazal przeczesywac Siec w poszukiwaniu czegokolwiek, co mialoby zwiazek z napadem na wirtualny bank w Nowym Orleanie. Wszystkie informacje, ktore zdolali zdobyc, splywaly do Net Force i Michaels nie mogl zrobic nic, zeby to przyspieszyc. O 13.30 mial spotkanie ze swymi najlepszymi agentami, a do tego czasu nic do roboty. Wiedzial, ze Toni cwiczyla zwykle kolo poludnia, wiec postanowil zajrzec do sali gimnastycznej. Kiedy tam dotarl, zobaczyl Toni i tego wysokiego rekruta FBI, ktorego uczyla swej sztuki walki. Stali twarza w twarz, ze splecionymi nogami, jej talia byla wcisnieta w jego krocze. Na oczach Michaelsa mezczyzna uniosl reke, jakby chcial zlapac Toni za piers, przekrecil sie jakos dziwnie i rzucil dziewczyne na mate. Michaels zatrzymal sie i zmarszczyl brwi. Z jakiegos powodu czul sie poirytowany. Toni rozesmiala sie, przetoczyla po macie i ponownie stanela naprzeciwko swego ucznia. Mezczyzna zadal cios, ona uchylila sie, nurkujac pod jego reka i wykonczyla go ruchem, ktorego nie zdazyl zaobserwowac. Oboje smiali sie, kiedy rekrut FBI podnosil sie z maty. Powiedziala cos do niego, podeszla bardzo blisko i wcisnela mu sie biodrem w wewnetrzna strone uda. W tym momencie chlopak spostrzegl stojacego w drzwiach Michaelsa i powiedzial cos do Toni. Odwrocila sie i pomachala do niego. -Czesc, Alex. Znow to uczucie irytacji. Dlaczego? Toni miala prawo uczyc tego chlopaka, czego tylko chciala, to jej sprawa. Wiedzial o tym. Ale mimo wszystko... Nagle irytacja, ktora odczuwal, nie wiedzac, dlaczego, zmienila sie w cos, co potrafil lepiej zdefiniowac: Byl zazdrosny. Bzdura. Dajze spokoj. Toni byla jego zastepczynia i na tym koniec. Nie zywili do siebie zadnych romantycznych uczuc. A gdyby nawet, to glupota byloby im ulec. Byl jej szefem, a romanse biurowe najczesciej zle sie konczyly. Jesli chciala spedzac przerwe na lunch, ocierajac sie o tego kulturyste z bozej laski, to jej sprawa. Potrzasnal glowa, probujac pozbyc sie tych mysli. -Alex? -O, przepraszam, przechodzilem wlasnie tedy w drodze do kafeterii. Spotkamy sie na naradzie. Odwrocil sie i odszedl. Zycie prywatne Toni bylo jej sprawa. Koniec. Kropka. I bez tego mial dosc zmartwien. Rozdzial 25 Sobota, 2 pazdziernika, godzina 13.00 Miami Beach, Floryda Osoba, w ktora Selk wcielila sie w Miami, biegala w celach rekreacyjnych. Chociaz niezbyt lubila bieganie, w tym przypadku bylo to elementem kamuflazu, rownie waznym jak falszywe nazwisko i zyciorys, wiec nie narzekala. Och, nigdy nie biegala maratonu, powiedzialaby, gdyby ktos o to spytal, ale ze dwadziescia kilometrow, kiedy juz nabierze formy... Dzis, kiedy Mora Sullivan wrocila z biegu, na ktory wyruszyla w poludnie - dziesiec kilometrow, w tym ostatnie trzy w strugach ulewnego deszczu - natychmiast spostrzegla, ze jej komputer zapalil pulsujace swiatlo ostrzegawcze. Wszystkie diody alarmu domowego palily sie na zielono, wiec do budynku nikt nie wszedl. Sygnal ostrzegawczy komputera oznaczal, ze wlamano sie elektronicznie - albo przynajmniej probowano. Osuszyla twarz i wlosy grubym recznikiem, ktory zostawila przy drzwiach. Latem padalo tu niemal co drugi dzien i chociaz pora huraganow juz sie skonczyla, pazdziernik rozpoczal sie burzami. Zdjela przemoczone buty i skarpetki, zrzucila maly plecak, w ktorym miala plastikowego i na pewno wodoodpornego Glocka, zsunela biustonosz i szorty ze spandexu i wytarla sie do sucha, zanim podeszla do komputera. Rozlozyla recznik na biurowym krzeselku, usiadla naga na tkaninie frotte i powiedziala: -Program bezpieczenstwa, logowanie. Na ekranie pojawil sie interfejs programu. Mogac wybierac, Selk wolala pracowac z komputerem w tradycyjny sposob; nie lubila rzeczywistosci wirtualnej, poniewaz zeglujac po Sieci musiala sie praktycznie odizolowac od bodzcow zewnetrznych, byla slepa i glucha. Zaczela analizowac informacje, wyswietlone na ekranie. Ktos probowal sie dobrac do jej ukladu komunikacyjnego. Bardzo szybko zgubil sie jednak w labiryncie, jaki zbudowala i stracil sygnal. Niemniej jednak, sama proba byla zaskoczeniem. Ten, ktory ja podjal, musial byc profesjonalista. Miala nadzieje, ze nie byl jednak na tyle dobry, by zauwazyc "pijawki", ktore pozostawila na wypadek nieproszonych gosci. -Program bezpieczenstwa, cofnac sie po sladach intruza. Na ekranie pojawily sie ciagi cyfr i znakow, a potem mapa. Zajasnialy lukowate, jasnoniebieskie linie - to program, zwany pijawka, przekazywal sygnal intruza z powrotem do jej komputera przez serie scian ognia i bocznikow. Kiedy sygnal zostal przesledzony do Nowego Jorku, plamka reprezentujaca intruza rozjarzyla sie i zaczela pulsowac, a pod nia pojawil sie elektroniczny adres, rowniez pulsujacy na czerwono. A wiec intruz byl dobry, ale nie reprezentowal najwyzszej klasy. Nie odkryl pijawki. Biorac pod uwage, ile za nia zaplacila, nie bylo to wielka niespodzianka. - Program bezpieczenstwa, wyszukiwanie wsteczne, pelny e-mail, sprawdzic ten adres. Na ekranie zaczely sie pojawiac kolejne litery i cyfry. Zapalil sie napis: Ruark Electronic Services, Inc. Wydala programowi polecenie podania nazwisk czlonkow zarzadu i ewentualnych towarzystw holdingowych, zarzadzajacych firma Ruark Electronic Services. Po chwili komputer wyswietlil liste nazwisk. Heloise Camden Ruark, prezes i dyrektor naczelny; Richard Ruark, wiceprezes; Mary Beth Campbell, skarbnik. Spolka akcyjna, zarejestrowana w stanie Delaware w czerwcu roku 2005, bla, bla, bla... No, no, no. A coz to takiego? Wlascicielem siedemdziesieciu pieciu procent akcji byla jakas Electronic Enterprices Group, ktora z kolei... ...okazala sie stuprocentowa filia Genaloni Industries. Sullivan odchylila sie na krzesle i wpatrzyla w ekran. A wiec to Genaloni probowal ja odnalezc. Skinela glowa. Mozna sie tego bylo spodziewac. Pod cienka warstewka oglady kryl sie zwyczajny oprych. Dla kogos takiego jak Genaloni reakcja na zagrozenie, wyimaginowane, czy realne, bylo spalenie wszystkich mostow, prowadzacych do jego twierdzy, a potem trzymanie w pogotowiu kadzi z roztopionym olowiem, zeby polac nim kazdego, kto zdolalby sie przeprawic przez rzeke. Nigdy nie korzystaj ze skalpela, jesli masz pod reka mlotek. Genaloni musial sie dowiedziec o nieudanej probie zamachu. A poniewaz jej cel widzial ja jako kobiete i niewatpliwie to zglosil, ten oprych musial byc podwojnie zaniepokojony. Nie ufal kobietom i nie znosil porazek. W swiecie Genaloniego fiasko bylo zapowiedzia powaznych klopotow dla tego, komu sie przydarzylo. Wlasciwie nie bylo to takie zupelnie nieoczekiwane - zastanawiala sie juz kiedys, czy Genaloni nie sprobuje jej odnalezc. Inni klienci tez probowali. Jak dotad, jej zabezpieczenia okazywaly sie skuteczne; nikomu nigdy nie udalo sie do niej zblizyc. Nazwisko i adres, z ktorych korzystala, przyjmujac zlecenie od Sampsona byly juz historia. Nawet jesli tam trafia, nic nie naprowadzi ich na slad Mory Sullivan, ani zadnej postaci, w ktora sie wcielala. Ale byl to niedobry znak. Genaloni to oprych, bez dwoch zdan, ale oprych sprytny i wytrwaly. Jesli obawial sie, ze moze zostac powiazany z Selk, zrobi wszystko, zeby zatrzec slady. A jesli bedzie musial w tym celu odnalezc ja i zabic, no to co? W dzungli Genaloniego krolowal instynkt samozachowawczy. Gdyby Genaloni zobaczyl starego, niedoleznego lwa, oddalonego o pol kilometra i idacego w przeciwnym kierunku, i tak by go zastrzelil - bo pewnego dnia lew moglby zawrocic. Podrapala sie po nagim lewym ramieniu. Nie zainkasuje juz pieniedzy za cel, ktorego nie udalo sie jej skasowac, ale tak naprawde bylo to bez znaczenia. Miala swa dume, wiec dokonczy dziela, czy jej za to zaplaca, czy nie. Ta kwestia byla bezdyskusyjna. I chociaz nie przypuszczala, zeby hackerzy Genaloniego mogli ja odnalezc, nie mogla zignorowac zagrozenia, jesli istniala chocby minimalna szansa, ze jednak im sie to uda. Nie zamierzala spedzic reszty zycia, ogladajac sie trwozliwie za siebie. Skasuje cel w Waszyngtonie, ale bedzie tez musiala cos zrobic z Genalonim. A potem? Coz, moze powinna juz przejsc w stan spoczynku? Kiedy wichry przemian nabieraja potegi tornada, rozsadna kobieta szuka schronienia - lub przenosi sie w inne miejsce. Sobota, 2 pazdziernika, godzina 13.15 Waszyngton, Dystrykt Columbia -Tyrone? Tyrone natychmiast rozpoznal Glos Apokalipsy, mimo ze tryb wideo nie byl wlaczony. -Ee... tak. -Tu Bella. Zgubiles moj numer? -Ee... nie, wlasnie mialem do ciebie dzwonic. Dobrze, powiedzial jego instynkt samozachowawczy. Klam. Najpierw drobne klamstwo, potem wieksze. Powiedz jej, ze jestes nieuleczalnie chory i nie mozesz wyjsc z domu! -Doskonale. Bedziesz mogl przyjsc do mnie dzis po poludniu? Nie! Nie! Po stokroc i milion razy wiecej, nie! -Ee... pewnie. Moge. To znaczy, moge przyjsc do ciebie. -Kolo trzeciej, dobrze? Nie-nie-nie-nie-nie! Niedobrze! -Jasne, o trzeciej. -Masz adres? -Tak. -W porzadku, do zobaczenia. I, Tyrone? Dziekuje ci. Wiesz, to dla mnie naprawde duzo znaczy. -Ee... jasne. Zapro. -Rozlaczam sie - powiedziala. Tak, zapro i rozlaczam sie, ty baranie! Moze skoro to dla niej tyle znaczy, Byk nie bedzie sie nad toba pastwil, tylko od razu skreci ci kark, zebys sie za bardzo nie cierpial! Dupek! Glupiec! Idiota! Tyrone siedzial ze wzrokiem wbitym w odlozona przed chwila sluchawke. Wiedzial, ze powinien byc przerazony, ale o dziwo, przerazenie odczuwala tylko czastka jego duszy. Ta, w ktorej kryl sie instynkt samozachowawczy. Reszta byla... jak to okreslic? Podekscytowana? Tak, tez. Najladniejsza dziewczyna w szkole wlasnie jego poprosila o pomoc, mial pojsc do niej do domu, stac i siedziec kolo niej, pokazac jej cos, na czym sie niezle znal... Coz, Jimmy Joe mial racje. Jesli juz ma zginac, to rownie dobrze moze sie przedtem zabawic. Poza tym, mowiac w kategoriach swiata realnego, Byk zapewne go nie zabije. Moze zrobi z niego krwawa miazge, ale przeciez to mozna przezyc, nie? Do pokoju weszla mama, niosac wydruki planow woliery, ktora wlasnie budowala. -Czesc, kochanie. Z kim rozmawiales? -Ktos ze szkoly. Chca, zebym im pomogl w jakims projekcie komputerowym. Wybieram sie do nich do domu o trzeciej. Nie masz nic przeciwko temu? - "Ktos? Chca? Do nich do domu?" Skad nagle ta liczba mnoga? - Mama usmiechnela sie. - Czy przypadkiem ten "ktos" nie jest dziewczyna, Tyrone? - Rety, mamo! -Aha, tak myslalam. Jak jej na imie? -Belladonna Wright. -Corka Marshy Wright? -Tak sadze. -Och, pamietam ja z przedstawienia w trzeciej klasie. Ladniutka. -Ona nie ma juz dziewieciu lat, mamo. -No pewnie, ze nie. Chcesz, zeby cie podwiezc? -Pojade Transem - powiedzial. - To niedaleko. -W porzadku. Zostaw numer telefonu i wroc na kolacje o siodmej. -Tak, mamo. -Rozchmurz sie, Tyrone. Wiem, wiem, za moich czasow jezdzilo sie do szkoly na dinozaurach, ale nie mam jeszcze sklerozy. To wcale nie takie straszne, spotkac sie z dziewczyna... - Wybuchla smiechem. Oj, co ty wiesz, odezwal sie glos z zakamarka swiadomosci. Sobota, 2 pazdziernika, godzina 13.33 Quantico, Wirginia Akurat tym razem narada rozpoczela sie o czasie. Michaels rozejrzal sie po swoich ludziach, siedzacych za stolem konferencyjnym. -Dobra, nie tracmy czasu. Jay? Jay Gridley machnal reka, wlaczajac projektor do prezentacji. -Sa dobre wiadomosci i zle wiadomosci - powiedzial. - Laska zostala kupiona w tym sklepie, a wyprodukowano ja w firmie, pracujacej glownie na potrzeby ekspertow sztuk walki. Pojawil sie obraz. -To model... Nastepny obraz, laska w zblizeniu. -Sprawdzilismy mnostwo klientow. Byli wsrod nich instruktorzy, ludzie, ktorzy musza chodzic o lasce, kolekcjonerzy i zwykla liczba maniakow, ktorzy kupuja takie rzeczy, powodowani paranoja. Po wyeliminowaniu tych, ktorzy potrafili udowodnic, co stalo sie z ich laskami, pozostalo nam osiem mozliwosci. Na ekranie pojawily sie nazwiska. -Z tych osmiorga nasi agenci zdolali dotad porozmawiac z pieciorgiem. Cztery osoby po prostu pokazaly laski, ktore kupily, co potwierdzaja dokumenty sprzedazy. Jedna osoba dala laske w prezencie przyjacielowi; do niego tez dotarlismy. Piec nazwisk zniklo. -Z pozostalej trojki podejrzanych jeden mieszka na Przeleczy Granta w Oregonie, gdzie przygotowuje sie na nadejscie jakiegos wielkiego kataklizmu. Nie wpuszcza na swoj teren policji, miejscowej, czy stanowej, ani agentow federalnych. Ten gentleman ma siedemdziesiat lat, a z jego akt medycznych wynika, ze wszczepiono mu proteze stawu biodrowego. Zwrocilismy sie do sedziego o podpisanie nakazu, ktory upowazni nas do obejrzenia laski tego osobnika. Przypuszczam, ze bedzie sie nia podpieral, kiedy do niego przyjedziemy. Jedno z nazwisk na ekranie zaczelo mrugac na przemian na czerwono i na niebiesko. -Tak wiec, wkrotce to wyjasnimy. Pozostale dwa nazwiska... - Pokrecil glowa. - Sa... hm... interesujace. -Interesujace? - spytal Michaels. Jay machnal reka w strone ekranu. Jedno z nazwisk zaczelo pulsowac na zolto. - Wilson A. Jefferson z Erie w Pensylwanii. W ciagu ostatnich trzech lat pan Jefferson kupil laske, dwa komplety kijow escrima i zrobiony na zamowienie komplet yawara. Zamowienia dostarczano mu na adres skrytki pocztowej. Model laski pasuje. Kije escrima sa uzywane w pochodzacej z Filipin sztuce walki, zwanej - kto by sie domyslil? - escrima. Yawara jest wykorzystywana w kilku roznych sztukach walki, ale nazwa jest japonska. Z kontraktu na wynajecie skrytki pocztowej i z akt stanowych, dotyczacych praw jazdy wynika, ze pan Jefferson jest bialy, ma czterdziesci jeden lat i mieszka pod tym adresem. Pojawila sie nazwa i numer ulicy. -Sprawdzilismy i okazalo sie, ze nikt o tym nazwisku nigdy tam nie mieszkal. Powierzchowna kontrola potwierdzala wiarygodnosc pana Jeffersona, ale kiedy sprobowalismy przyjrzec mu sie troche uwazniej, po prostu znikl. Mamy tu do czynienia z elektronicznym czlowiekiem. -Wiec to jest nasz zamachowiec - powiedziala Toni. -W pewnym sensie - odparl Jay. - Mamy tu jeszcze niejakiego pana Richarda Orlando. Na ekranie znow cos sie zaczelo dziac. -W ciagu pieciu lat pan Orlando kupil piec lasek, w tym dwie tego samego modelu, ktory wpadl nam w rece. Wszystkie dostarczono mu do skrytki pocztowej w Austin w Teksasie. Badajac jego przeszlosc ustalilismy, ze jest Latynosem, ma dwadziescia siedem lat i - na ile bylismy w stanie stwierdzic - istnieje tylko w kilku komputerach i nigdzie poza tym. Fotografia w jego prawie jazdy jest tak niewyrazna, ze pasowalaby chyba do kazdego w tym pokoju. Dziwnym trafem, takze fotografie pana Jeffersona sa w podobnym stanie. - Ta sama osoba, poslugujaca sie dwoma falszywymi nazwiskami - podsumowal Michaels. -Moim zdaniem, wlasnie tak - potwierdzil Jay. - Te dwie postaci w ogole nie sa do siebie podobne, ich miejsca zamieszkania sa od siebie oddalone o tysiace kilometrow. Falszerstwa, ktore nigdy nie wyszlyby na jaw, gdybysmy ich specjalnie nie szukali. -Cudownie - powiedziala Toni z przekasem. - A te dobre wiadomosci? - To wlasnie byly dobre wiadomosci - odparl Jay. - Nikt nie potrafi sobie przypomniec panow Jeffersona i Orlando. Przesluchalismy pracownikow poczty i nic. Zadnych sladow. O ile wiemy, jedynym powodem, dla ktorego ci dwaj elektroniczni ludzie w ogole sie pojawili, bylo odebranie nietypowych, ale absolutnie legalnych kijow na dwoch roznych koncach kraju. I zaloze sie, ze prawdziwa osoba, ktora ma te bron - jesli ja jeszcze ma, wiedzac, ze bedziemy chcieli do niej, czy do niego, dotrzec tym sladem - nie przebywa ani w Pensylwanii, ani w Teksasie. -Slepy zaulek - powiedziala Toni. -Niestety - przyznal Jay. - Bedziemy jeszcze nad tym pracowac, ale trzeba przyznac, ze to robota zawodowca. Ten ktos solidnie sie napracowal, chociaz w sumie sprawa byla przeciez blaha. -Wyglada na to, ze teraz mu sie to oplacilo, nie? - powiedzial Michaels. - Nadal jestem przekonany, ze to kobieta - dodal. - Po prostu nie wygladala na mezczyzne w tamtym przebraniu starszej pani. W porzadku, Jay, dziekuje. Toni? - Sprawdzamy wszystkich znanych platnych zabojcow. Jak dotad, nic istotnego. -A moze cos malo istotnego? -Tylko plotki na temat jakichs typow nie z tej ziemi. Jak zwykle - Czlowiek z Lodowca, ktory potrafi zabijac wzrokiem, Fantom, ktory przenika przez sciany. Selk, potrafiacy zmieniac postac. Legendy. Problem w tym, ze naprawde dobrzy mordercy do wynajecia staraja sie nie zwracac na siebie uwagi. Jesli w ogole ktorys wpadnie, to tylko dlatego, ze klient go wsypal. Michaels skinal glowa. Nie przestawal o tym myslec od czasu smierci Steve'a Daya. -Ktos ma cos jeszcze? Brent Adams z FBI, szef Wydzialu Przestepczosci Zorganizowanej powiedzial: -Cos sie dzieje w organizacji Genaloniego. Michaels spojrzal na niego z pytaniem w oczach. -Nasi ludzie wzieli Genaloniego pod lupe, badajac caly miniony rok - powiedzial Adams. - Pare tygodni temu prawnicy Genaloniego zwrocili sie do FBI w Nowym Jorku w zwiazku z zatrzymaniem Luigi Sampsona. Sampson jest szefem zarowno legalnej, jak i nielegalnej sluzby bezpieczenstwa Genaloniego. -I co? -Coz, nikt z naszych w Nowym Jorku nie zatrzymywal Sampsona. Ludzie Genaloniego nie wracali potem do tej sprawy, wiec nikt nie nabral podejrzen. Blad. -To znaczy...? Adams pokrecil glowa. -Nie wiemy. Ale od tamtego czasu nasi ludzie od inwigilacji nie slyszeli o Sampsonie ani nie widzieli go na oczy. -Moze pojechal na urlop - powiedzial Jay. Adams wzruszyl ramionami. -Mozliwe. Ale mozliwe tez, ze wkurzyl Raya Genaloniego i wacha teraz stokrotki od korzeni gdzies w Poludniowej Dakocie. -Tam chyba nie uprawiaja stokrotek - powiedzial Jay. - Za zimno. -Zdziwilbys sie - wtracila Toni. Michaels mial watpliwosci. -Po co ludzie Genaloniego kontaktowaliby sie z FBI w sprawie Sampsona, gdyby sami go skasowali? Adams znow pokrecil glowa. -Nie wiem, moze po to, zeby sobie wyrobic alibi. Z tymi facetami nigdy nic nie wiadomo. Wykonuja czasem pare inteligentnych ruchow, a potem robia zwrot i zaczynaja postepowac glupio. Wlaczyla sie Toni. -Moze ten Sampson byl odpowiedzialny za smierc Steve'a Daya i Geneloni zrobil sie nerwowy? Chcial zlikwidowac slabe ogniwo? -Nie wiem - powiedzial Adams. - Mozliwe. Ray Genaloni jest czlowiekiem ostroznym. Nie wyjdzie na ulice, zanim jego ludzie nie sprawdza jej w zasiegu szesciu przecznic we wszystkich kierunkach. Michaels rozejrzal sie po zebranych. Cos nie dawalo mu spokoju, ale nie potrafil tego sprecyzowac. Cos tu... Westchnal. -W porzadku, pilnuj tego, Brent. Jay, zajmuj sie dalej ta laska, zobaczymy, co z tego wyjdzie. I sprobuj cos ustalic na temat tego napadu w Nowym Orleanie. Nie mozemy angazowac wszystkich sil i srodkow w sledztwo w sprawie Daya. Cos jeszcze? Nikt sie nie zglosil. -W porzadku. Wracajmy do pracy. Michaels poszedl do swego biura. Sprawy nie wygladaly dobrze, a jego wlasne stanowisko bylo zagrozone. Jeszcze pare dni i moze kto inny bedzie sie tym musial martwic. Moze czas juz pozegnac sie ze sluzba panstwowa. Wrocic do Idaho, zatrudnic sie jako programista gier komputerowych, spedzac weekendy z corka. Po prostu zostawic to wszystko. Nic z tego. Do czasu ujecia zabojcy Steve'a Daya nigdzie nie pojdzie, nawet gdyby powierzyli mu liczenie spinaczy w magazynie materialow biurowych w piwnicy. Wiele mozna mu bylo zarzucic, ale nie to, ze ucieka, kiedy robi sie goraco. Rozdzial 26 Sobota, 2 pazdziernika, godzina 23.05 Grozny, Czeczenia Wolalby pojsc spokojnym szlakiem, ale spieszylo mu sie, wiec nie mogl sobie pozwolic na marnotrawienie czasu. Plechanow pojechal wiec samochodem. Byl to ten sam program, z ktorego korzystal podczas tamtego pechowego kontaktu z agentem amerykanskiej Net Force. Zamierzal wymazac ten program z pamieci komputera - dyktowala to roztropnosc. Ale jeszcze nie teraz. Za wiele zachodu. Musialby wylogowac sie z Sieci, zmienic osprzet VR, przelaczyc sie na nowy scenariusz. Bylo to wada starych systemow, ktore tak lubil - nowe urzadzenia VR umozliwialy przelaczanie sie w locie, bez straty czasu. W sumie nie mialo to znaczenia. Wybieral sie jedynie w krotka podroz, zeby wprowadzic pare drobnych modyfikacji do scenariusza prawniczego, realizowanego w Canberze. Prawdopodobienstwo, ze Net Force go namierzy bylo praktycznie rowne zeru. W rzeczywistosci wirtualnej bylo mnostwo niebieskich Corvet, prawdopodobnie dziesiatki tysiecy. Wrzucil bieg i wcisnal pedal gazu wirtualnego samochodu. Sobota, 2 pazdziernika, godzina 15.05 Waszyngton, Dystrykt Columbia Kiedy Belladonna Wright otworzyla mu drzwi, pierwsza rzecza, jaka Tyrone zobaczyl byly jej obcisle szorty i workowata bluza z obcietymi rekawami i kolnierzykiem, dzieki czemu odsloniete bylo sporo ciala. Sporo pieknego ciala. Druga rzecza, jaka zauwazyl, byla zwalista sylwetka "Byka" LeMotta, siedzacego na kanapie w salonie. Tyrone byl zupelnie pewien, ze serce przestalo mu bic na co najmniej piec sekund. Potem jego zoladek uniosl sie i podszedl do gardla. Grozila mu tez utrata kontroli nad zwieraczami. Zblizal sie koniec. -Czesc, Tyrone, wejdz. Instynkt samozachowawczy nie byl juz nawet w stanie formulowac slow. Mamrotal tylko cos bez sensu i skomlal. Nogi zdawaly sie go nie sluchac - weszly do srodka. -Tyrone, to moj przyjaciel Herbert LeMott. Motty, poznaj Tyrone'a. Motty? Rozesmialby sie, gdyby nie pewnosc, ze bylby to ostatni dzwiek, jaki wyda w zyciu. Byk mial na sobie obcisla koszulke i bawelniane szorty, ktore zatrzeszczaly we wszystkich szwach, kiedy unosil sie z kanapy. I byl umiesniony! Tyranozaur w ludzkiej postaci; Tyrone oczekiwal, ze w kazdej chwili rozlegnie sie skrzek Godzilli... Ale w rzeczywistosci LeMott mowil lagodnym, cichym i dosc wysokim glosem. -O, czesc Tyrone. Milo cie poznac. - Wyciagnal do niego prawa dlon. Tyrone potrzasnal ta wielka lapa, zaskoczony lagodnym usmiechem na twarzy Byka. Wyobrazil sobie nagle scenke z filmu rysunkowego: myszka szuka kolca w lapie lwa. -To naprawde milo z twojej strony, ze chcesz pomoc Belli w zajeciach komputerowych. Ja nigdy nie bylem w tym dobry. Jestem ci bardzo wdzieczny. Gdybym kiedys mogl cos dla ciebie zrobic, daj mi znac, dobrze? Gdyby Byk zmienil sie nagle w wielka ropuche i zaczal skakac po pokoju, szukajac much do zjedzenia, Tyrone nie bylby bardziej zaskoczony. O, kurcze! - Bella, musze uciekac. Mamy trening. Zadzwonie do ciebie. Pochylil sie - w jego wypadku byl to kawal drogi - i cmoknal Belle w czolo. Usmiechnela sie i poklepala go po plecach, jakby byl jej ulubionym koniem. -W porzadku. Uwazaj na siebie. Kiedy Byk wyszedl, Bella musiala cos zauwazyc na twarzy Tyrone'a, bo usmiechnela sie do niego i spytala: -Co, myslales, ze Motty da ci wycisk? -Przemknelo mi to przez glowe. Aha, przemknelo - jak slimak z potrzaskana skorupa przez dno Slonego Jeziora. -Motty jest slodki. Nie skrzywdzilby muchy. Moj pokoj jest na gorze, chodzmy. Chyba ze mucha polozylaby ci reke na tylku. Wciaz zaskoczony, ze jeszcze zyje, Tyrone poszedl za Bella po schodach. Miala standardowy komputer domowy, a jej osprzet VR nie nalezal do najnowoczesniejszych, chociaz byl calkiem przyzwoity. I juz po kilku minutach zorientowal sie, ze Bella orientuje sie w systemach ogolnych lepiej niz by sie wydawalo. Powiedzial jej to. -Coz, nie mam problemow z teoria i praca w czasie rzeczywistym, ale w Sieci jestem za wolna. -Zwrocilas sie do odpowiedniego faceta. Masz jeszcze jeden komplet do VR? -Jest tutaj. -Dobra, zakladaj. Idziemy na spacer po Sieci. Zaczniemy od jednej z wielkich sieci komercyjnych; to proste, kazdy potrafi tam sobie poradzic. - Ty dowodzisz, Tyrone. Wyzbywszy sie nagle obaw powiedzial: -Mow mi Tyr. -Dowodzisz, Tyr. Zalozyla osprzet VR i usiadla kolo niego na lawce przed komputerem. Byla tak blisko, ze czul bijacy od niej zar, kiedy otarla sie o niego noga. Odrobine blizej i mozna by powiedziec, ze sie przytulaja. O rety! Wiedzial, ze nie zapomni tej chwili. Zycie moze juz nigdy nie bedzie piekniejsze niz teraz. Ale ledwie to pomyslal, uswiadomil sobie, ze moglo byc piekniejsze. Wystarczy, ze przesunie sie jeszcze centymetr w lewo i juz zrobi sie piekniej. Ale ten centymetr rownie dobrze mogl byc parsekiem. Jeszcze mu sie nie przewrocilo w glowie. Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 6.00 Sarajewo, Bosnia -Pierwszy oddzial, lewa flanka! Drugi oddzial - na tyl! Dookola rozlegal sie huk wystrzalow, pociski odrywaly kawalki kory z drzew i ryly bruzdy w ziemi. Byli w parku - w tym, co z niego zostalo - i zaatakowano ich nieoczekiwanie. John Howard strzelil ze swego Thompsona. Poczul szarpniecie, kiedy grube i powolne pociski kalibru 0,45 cala zaczely wylatywac z lufy. -Sir, mamy... ach...! Porucznik upadl, trafiony zablakana kula w szyje. Skad strzelano?! -Trzeci oddzial, ogien zaporowy, godzina piata! Ruszac sie! Strzelajcie...! Tracil ludzi, kamizelki kuloodporne byly za slabe, dostawali w tylek... Waszyngton Dystrykt Columbia John Howard zerwal osprzet VR i cisnal nim z niesmakiem o ziemie. Pokrecil glowa. Fatalnie. Na gorze jego zona i syn juz spali. Minie jeszcze kilka godzin, zanim wstana, ubiora sie i wszyscy troje pojda do kosciola. Nie mogl zasnac, wiec zszedl do komputera i zajal sie scenariuszami bitewnymi. Powinien byl trzymac sie szachow, albo Go - kazdy scenariusz konczyl sie jego przegrana. Wstal, poszedl do kuchni i otworzyl lodowke. Wyjal kartonowy pojemnik i nalal sobie mleka do szklanki. Odstawil kartonik z powrotem. Usiadl przy stole i patrzyl ponuro na mleko w szklance. Zdawal sobie sprawe, ze popadl w depresje. Nie, nie w sensie klinicznym, nic takiego, z czym trzeba by sie szybko zameldowac u psychiatry, ale byl zdecydowanie w ponurym nastroju. Nie rozumial tego. Nie bylo zadnego powodu, dla ktorego mialby sie tak czuc. Mial piekna zone, wspanialego dzieciaka i prace, ktora byla przedmiotem pozadania wiekszosci oficerow sil zbrojnych. Wrocil wlasnie z operacji, podczas ktorej zrealizowal wszystkie cele, nie tracac ani jednego zolnierza, mimo ze doszlo do strzelaniny. Wszyscy byli z niego bardzo zadowoleni. Jego cywilny szef wystawil go do Pochwaly Prezydenckiej. Wiec o co chodzi? Co bylo nie w porzadku, poza tym, ze mial chec wskoczyc w sam srodek jakiejs wielkiej strzelaniny? Co to w ogole za postawa? Zaden zdrowy na umysle czlowiek nie chcial wojny. Gapil sie na mleko. Wiedzial, ze przechodzi probe. Tak naprawde, przezywal cos takiego po raz pierwszy. Dotad jakos go to omijalo. Nie zalapal sie na Pustynna Burze, prowadzil wyklady, kiedy skomplikowaly sie akcje policyjne w Ameryce Poludniowej, dotarl do kotla karaibskiego dzien po tym, kiedy zamilkla bron. Spedzil cale dorosle zycie jako zolnierz, cwiczac, uczac sie, przygotowujac. Mial bron i wiedzial, jak sie nia posluzyc, chcial sprawdzic swe umiejetnosci w praktyce - ale w czasach pokoju nie bylo takiej potrzeby. Wlasnie dlatego wstapil do Net Force. Mial tu przynajmniej szanse, ze wysla go tam, gdzie bedzie naprawde goraco. Operacja na Ukrainie byla najgoretsza z tego, co dotad robil i chociaz lepsze to, niz siedzenie w biurze i czytanie meldunkow, musial przyznac, ze tak naprawde byla... ledwie ciepla... -Dzien dobry. Howard uniosl wzrok i zobaczyl Tyrone'a, stojacego w kuchni w spodniach od pizamy. -Dopiero szosta - powiedzial Howard. - Co ty tu robisz tak wczesnie? -Nie wiem. Obudzilem sie i juz nie moglem zasnac. Tyrone podszedl do lodowki i wyjal mleko. Potrzasnal kartonikiem, przekonal sie, ze jest prawie pusty i napil sie prosto z niego. Usmiechnal sie do ojca. - Mama mowi, ze moge, jesli wypije do konca - powiedzial. Howard tez sie usmiechnal. Tyrone pociagnal nastepny lyk mleka i otarl usta. -Moge cie o cos spytac, tato? -Strzelaj. -Jak sobie radzisz z silami, ktore sa wieksze i lepiej uzbrojone od twoich i okupuja juz terytorium, ktore ty chcesz zajac? -To zalezy od celu strategicznego, uksztaltowania terenu, dostepnej broni i sprzetu, systemow transportowych i mnostwa innych rzeczy. Najpierw okreslasz swoj cel, potem musisz opracowac rozsadna strategie, a nastepnie taktyke. - Aha. -Od kiedy interesujesz sie takimi sprawami? -Och, przeciez na tym polega twoja praca. Pomyslalem, ze powinienem sie czegos o tym dowiedziec. No, wiesz... - Wbil wzrok w podloge. Howard zachowal powage, powsciagnawszy usmiech. Chlopiec mial trzynascie lat. Okres dojrzewania. Minelo juz wprawdzie troche czasu, kiedy on sam... Ale przeciez dobrze to pamietal. -W porzadku - powiedzial. - Porozmawiajmy przez chwile o celach i strategii. Twoim celem jest zajecie jakiegos terytorium bez zniszczenia go, tak? - O, tak. -Wiec musisz postepowac ostroznie. Wrog ma wiecej wojsk niz ty, wiec jest silniejszy, ale czy jest tez sprytniejszy? Sam rozumiesz, ze nie mozna szarzowac, wdawac sie w otwarta walke, jesli wrog ma przewage uzbrojenia. Zostalbys zmieciony. Zanim wiec wykonasz jakis ruch, musisz ocenic sytuacje. Rozejrzec sie za slabymi punktami przeciwnika. W wojnie partyzanckiej znajdujesz taki slaby punkt, zadajesz uderzenie i uciekasz. Dzialasz szybko, a potem ukrywasz sie, tak, ze wrog nie tylko cie nie znajdzie, ale moze nawet nie wiedziec, kim jestes. Tyrone oparl sie o lodowke. -Tak, rozumiem. -Poza tym, wedlug Przewodniczacego Mao, zeby wygrac wojne partyzancka, musisz przeciagnac na swoja strone miejscowa ludnosc. -Ale jak to zrobic? -Oferujesz im cos, czego nie moga dostac od twojego wroga, cos cenniejszego od tego, co daje im twoj wrog. Pozwol, zeby cie z nim porownali, a kiedy zaczna to robic, wykaz im jego slabosci. Pokaz im, o ile jestes lepszy. Masz wprawdzie mniej broni, ale moze jestes madrzejszy? Demonstrujesz im, ze inteligencja jest wazniejsza od brutalnej sily. Uczysz miejscowa ludnosc tego wszystkiego, czego twoj wrog nie potrafi nauczyc. Jak usprawnic polowy siecia, jak zwiekszyc plony... albo na przyklad, jak poslugiwac sie komputerem. Chlopiec ponownie skinal glowa. -Kiedy juz okreslisz cel, dazysz konsekwentnie do jego zdobycia, ale nie zawsze idziesz najkrotsza droga. Czasem trzeba zajsc z boku, wycofac sie i wrocic od innej strony. Czasem robisz krok do przodu, uderzasz, a potem cofasz sie o kilka krokow, zeby nie dostac sie pod ogien. Cierpliwosc ma kluczowe znaczenie w tego rodzaju wojnie. Musisz uwaznie wybierac cele, nie strzelac na oslep. Lamac opor przeciwnika powoli. Kiedy juz miejscowa ludnosc bedzie po twojej stronie, sily wroga nie beda mialy znaczenia, poniewaz miejscowi zaczna ci pomagac, ukrywac cie przed nieprzyjacielem. Zdarza sie, ze sami obalaja twego wroga; ty nawet nie musisz sie do tego przykladac. W ostatecznym rozrachunku taki sposob jest najlepszy. -Rozumiem. Na chwile zalegla cisza. Potem Tyrone powiedzial: -Dziekuje, tato. Wracam do lozka. -Spij dobrze, synku. Kiedy chlopiec poszedl, Howard usmiechnal sie do swego mleka. To juz tyle lat. Kiedy byl taki mlody, jak Tyrone, problemy wydawaly sie tak samo wielkie, jak te, przed ktorymi stawal pozniej. Wszystko jest wzgledne. Trzeba o tym pamietac. A takze o tym, ze odpowiadanie na pytania syna jest rownie wazne, jak wygranie bitwy w jakims obcym kraju na drugim koncu swiata. W koncu byc ojcem jest wazniejsze niz byc pulkownikiem. Sprobowal mleka. Cieple. Podszedl do zlewu, wylal mleko, oplukal szklanke i odstawil na suszarke. Moze tez bedzie mogl teraz zasnac? Warto sprobowac. Rozdzial 27 Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 6.40 Waszyngton, Dystrykt Columbia Stojac przy rozsuwanych drzwiach, Alex Michaels patrzyl na psa, wedrujacego po podworku. Spal, kiedy Skaut przyszedl do niego do sypialni i wskoczyl na lozko. Calkiem niezly skok, jak na psa tych rozmiarow. Wskoczywszy, nie szczekal, nie wiercil sie, po prostu siedzial, czekajac cierpliwie, az Michaels wstanie i wypusci go na dwor. Jeden z podsystemow alarmowych byl teraz wlaczony przez caly czas. Technik z Net Force ustawil go i podlaczyl do programu sterowania glosem w komputerze Michaelsa. Wystarczy, zeby Alex wypowiedzial slowo "zabojca" dostatecznie glosno, by dotarlo do rozmieszczonych w domu mikrofonow, a wlaczy sie syrena alarmowa. Odlaczyl rozsuwane drzwi od systemu alarmowego, zeby wypuscic psa, ale w kieszeni szlafroka mial taser. Nie zajmowal sie ta bronia, od kiedy mu ja wydano, ale teraz postanowil spedzic troche czasu na strzelnicy. Zamierzal przede wszystkim popracowac nad szybkim wyciaganiem tasera z kieszeni, badz odpinaniem go od paska. W zaparkowanym kolo domu samochodzie siedzialo dwoch agentow. Trzeci stal przy bocznym wejsciu. Michaels nie wiedzialby o nim, gdyby nie pies, ktory wyweszyl go i obszczekal, zmuszajac do ujawnienia sie. Ten szczeniak byl lepszy niz system alarmowy. Pies zakonczyl podlewanie i nawozenie trawnika i - pewien juz, ze jego teren jest zabezpieczony przed intruzami - podreptal z powrotem do kuchni. Stanal kolo Michaelsa, spojrzal na niego i pomachal ogonkiem. -Glodny jestes, piesku? Michaels kupil pare puszek kosztownego pokarmu dla psow. Otworzyl teraz jedna, sciagajac aluminiowe wieczko i wrzucil zawartosc do miseczki, ktora postawil nastepnie na podlodze kolo naczynia z woda. Pies jak zwykle czekal. Byl glodny, ale stal nad miska, patrzac na Michaelsa i czekajac na pozwolenie. Ten, kto go wytresowal, zrobil to bardzo dobrze. - Jedz. Skaut pochylil sie nad miska i pochlanial jedzenie, jakby niczego nie mial w pysku od tygodnia. Skonczyl jesc, popil woda i poszedl za Michaelsem do saloniku. Michaels usiadl na kanapie i klepnal sie po udzie. Psiak wskoczyl mu na kolana i zaczal sobie lizac lape, podczas gdy Michaels drapal go za uszami. Jakze przyjemnie bylo tak siedziec i piescic to zwierzatko. Susie zawsze chciala miec psa. Megan mowila jej, ze musi zaczekac, az bedzie na tyle duza, zeby mogla sie nim sama zajmowac. Susie rosla bardzo szybko, nawet za szybko, jak na jego gust. Jego corka miala juz osiem lat... Michaels lubil psy. Nie sprawil sobie jednak zadnego, od kiedy przeniosl sie do Waszyngtonu, bo nie chcial zostawiac zwierzecia samego, wychodzac do pracy. Ale Skaut byl taki maly, ze w domu mial dla siebie az nadto miejsca. Poprzedni wlasciciele tego segmentu mieli kota; wyprowadzajac sie zostawili na strychu maly pojemnik z piaskiem. Michaels kupil worek swiezego piasku i stawial pojemnik przy drzwiach, kiedy wychodzil z domu. Pies natychmiast nauczyl sie z niego korzystac, kiedy nie mogl wyjsc na dwor. Skaut polizal reke Michaelsa. Czlowiek usmiechnal sie do psa. - Nie obchodzi cie, ze mialem paskudny dzien w pracy, co? Jestes absolutnie szczesliwy, kiedy tylko mnie widzisz? Pies odpowiedzial slabym pisnieciem, zupelnie jakby zrozumial, co Michaels do niego powiedzial. Podsunal leb pod jego reke. Michaels rozesmial sie. Psy maja to do siebie - nie trzeba byc nikim szczegolnym, zeby zrobic na nich wrazenie. Lubil to. Gdybysmy byli tak dobrymi ludzmi, jak sa o tym przekonane nasze psy, swiat wygladalby inaczej. No, czas wziac sie za siebie. Isc pod prysznic, ogolic sie, ubrac. Pomyslal, ze wlasciwie moglby zabrac psa do pracy. Dlaczego nie? Pozwolilby mu biegac po biurze, a co jakis czas wyszedlby z nim na spacer. Zadne przepisy tego nie zabranialy. A w koncu to on byl szefem, czyz nie? Przynajmniej jeszcze przez dzien, czy dwa. Wiec niby dlaczego nie? Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 7.40 Quantico, Wirginia John Howard byl ubrany w wojskowy podkoszulek koloru khaki, wyplowiale, wystrzepione spodnie od munduru polowego i wysokie buty z kevlaru. Zalozyl tez czarna opaske na glowe - kiedy sie juz rozgrzal, pocil sie obficie, a nie bylo mowy, zeby czapka utrzymala sie w tych warunkach na glowie. Bez opaski wygladalby jak kazdy z piecdziesieciu zolnierzy, pokonujacych tor przeszkod w ten niedzielny poranek. John Howard nie nalezal do tych dowodcow, ktorzy komenderuja swymi ludzmi zza biurka, kazac im robic rzeczy, ktorych sami nie chcieliby - albo nie potrafili - zrobic. Wyruszal na tor jako ostatni. Fernandez dal sygnal gwizdkiem. -Naprzod! Uslyszal brzeczenie transpondera przy pasku, oznaczajace rozpoczecie mierzenia czasu. Ruszyl biegiem w kierunku dolu z woda, podskoczyl, chwycil gruba line i przelecial nad przeszkoda, pelna raczej blota niz wody. Sztuka polegala na tym, zeby dobrze sie rozkolysac, wykorzystujac rozped, pracujac troche rekami i calym cialem, a potem zeskoczyc przy drugim wahnieciu... Howard puscil line i zeskoczyl pol metra za krawedzia dolu. Pobiegl do tunelu z drutem kolczastym. Na przedpolu wlotu do tunelu byl wal ziemny, wystarczajaco gruby, zeby zatrzymac pociski z broni maszynowej. Strzelcy mieli dzis wolne, ale podczas sprawdzianow ciagly strumien pociskow - co dziesiaty smugowy - tworzyl jakby dach nad drutem kolczastym. Zoltodzioby robily w portki, ale wiekszosc zolnierzy Howarda byla starymi wygami. Wiedzieli, ze pociski nie sa grozne, chyba ze wystawiloby sie glowe przez drut kolczasty, co nie bylo latwe, nawet gdyby komus bardzo na tym zalezalo. - Czas ucieka, pulkowniku! - krzyknal Fernandez. Howard usmiechnal sie, rzucil sie na ziemie i zaczal sie czolgac na lokciach i kolanach pod ostrym jak brzytwa drutem kolczastym. Dopoki trzymal sie nisko, nie grozilo mu nic, oprocz ubrudzenia sie ziemia. Ale gdyby ktos sprobowal zadzierac nosa, drut kolczasty by mu go przytarl. Pokonal tunel. Przed soba mial mur wysokosci czterech i pol metra, z ktorego zwisala lina. Trzeba sie bylo rozpedzic i podskoczyc, zeby zlapac line jak najwyzej. Potem wystarczylo podciagnac sie na niej dwa, trzy razy, przetoczyc po szczycie muru i zeskoczyc do dolu z trocinami po drugiej stronie, wszystko w ciagu trzech sekund. Jesli natomiast ktos musial podciagac sie dwa i pol metra po linie, trwalo to oczywiscie dluzej. Howard skoczyl, chwycil dwucalowa line obydwoma rekami na wysokosci dobrych trzech metrow, wyciagnal prawa reke w gore, chwycil line ponownie, potem lewa reka i juz byl po drugiej stronie. Nastepna przeszkoda byl dwunastometrowy slup telefoniczny, lezacy poziomo na wspornikach w ksztalcie "X" na wysokosci niespelna dwoch metrow. Trzeba bylo podciagnac sie na koncu masztu - byl tam niewielki stopien - wejsc na niego i przejsc na druga strone. Jesli ktos spadl, musial wrocic i zrobic wszystko jeszcze raz. Sztuka polegala na tym, zeby isc rownym krokiem, nie za szybko i nie za wolno. Nie bylo to az tak wysoko, ale upadek z prawie dwoch metrow mogl sie skonczyc skreceniem nogi w kostce albo zlamaniem reki. Wydarzyl sie tu kiedys tragiczny wypadek - zolnierz spadl na glowe i skrecil sobie kark. Howard dotarl do stopnia, chwycil rekami za koniec masztu podskoczyl i stanal na nim. Pokonywal juz te przeszkode setki razy i wiedzial, jakie utrzymywac tempo. Rowno, nie za szybko i nie za wolno. Na drugim koncu znajdowal sie nastepny dol z trocinami, chociaz ten archaiczny termin nie byl juz adekwatny - to nie byly trociny, lecz plastikowe kulki. Najlepszym sposobem, zeby nie zapasc sie do dna dolu, czyli o prawie metr, byl zeskok na siedzenie lub na plecy. Pulkownik dotarl do konca masztu, zeskoczyl, przekrecajac sie w powietrzu i upadl plasko na plecy, z rozlozonymi rekoma, wewnetrzna strona dloni do dolu. Nie zapadl sie gleboko w plastikowe kulki. Szybko przetoczyl sie, chwycil rekami za krawedz dolu i stanal na nogi. Zolnierz, ktory byl przed nim, pokonywal przeszkody wolniej niz Howard. Wydobyl sie wlasnie z dolu i zmierzal w strone pola minowego. Howard szybko znalazl sie tuz za nim. -Z drogi! - krzyknal. Zolnierz przesunal sie na bok, pozwalajac, by pulkownik go minal. Bedzie niezly czas. Moze nie rekordowy, ale niezly. Czul to. Pole minowe bylo piaszczystym korytarzem szesciometrowej szerokosci, dlugim na trzydziesci metrow. Miny byly elektroniczne, wielkosci pilki tenisowej i niegrozne, ale jesli sie na ktoras nastapilo, potrafila dac o tym znac - wydawala dzwiek, ktory obudzilby nieboszczyka. Za kazde wejscie na mine dostawalo sie pietnascie karnych sekund. Miejsca, w ktorych znajdowaly sie miny, byly widoczne - male wglebienia w piasku, moze na centymetr. Ktos, kto szedl korytarzem jako pierwszy, mial ulatwione zadanie. Widzac zaminowane miejsca mogl pokonac przeszkode w ciagu dziesieciu, pietnastu sekund. Nastepnym trudniej juz bylo dostrzec niewielkie wglebienia miedzy sladami butow. Kiedy Howard dotarl do korytarza, szli nim jeszcze dwaj zolnierze. Zoltodziobom wydawalo sie, ze mozna przebiec po starych sladach i nic zlego sie nie stanie. Na prawdziwym polu minowym taki sposob bylby skuteczny, ale tutaj wybrana losowo czesc min, ktore "wybuchly" uaktywniala sie ponownie po dwoch minutach, wiec pewnosci nie bylo. Nie mozna tez bylo nauczyc sie na pamiec ukladu min - na polecenie Howarda technicy zmieniali go mniej wiecej raz w tygodniu. Takze tutaj sztuka polegala na utrzymaniu rownego tempa. Jesli szlo sie za szybko, najczesciej konczylo sie to nastapieniem na mine. Ktos, kto szedl za wolno, zaczynal widziec miny tam, gdzie ich wcale nie bylo. Wszedl na piasek. Czterdziesci sekund pozniej byl po drugiej stronie, nie nastapiwszy na zadna mine. Czul sie swietnie, bo w korytarzu minal jednego z zolnierzy, a drugiego dogonil w drodze do ostatniej przeszkody. Ta ostatnia przeszkoda byl sierzant Arlo Phillips, instruktor walki wrecz, metr dziewiecdziesiat piec wzrostu i sto dziesiec kilo wagi. Rola Phillipsa byla prosta: nalezalo przejsc kolo niego i przycisnac guzik dzwonka, umieszczony na maszcie w srodku zaznaczonego na bialo kregu na piasku. Sierzant probowal wyrzucic kazdego poza ten krag, zanim zdazy zadzwonic. Zolnierzom wolno bylo wchodzic do kregu tylko pojedynczo, a jesli ktorys zostal wyrzucony, musial isc na koniec kolejki, odczekac swoje i sprobowac jeszcze raz. Chociaz kazdemu zatrzymywano zegar, kiedy czekal w kolejce - transponder przy pasie wlaczal sie z powrotem dopiero po przekroczeniu kregu - wlasnie na tej przeszkodzie zolnierze tracili zwykle najwiecej. Instruktorzy walki organicznie nie lubili przegrywac. Zmieniali sie w kregu, a wszyscy byli dobrzy. Z Phillipsem bylo jednak najtrudniej - nie tylko byl silny i sprawny, ale jeszcze uwielbial to zajecie. W walce jeden na jednego proba pokonania go sila miesni byla z gory skazana na niepowodzenie. Paru zolnierzy przysiegalo, ze widzieli na wlasne oczy, jak sierzant uniosl kiedys przod furgonetki Dodge'a i wsunal go w ciasna luke parkingowa. Phillipsa mozna bylo pokonac tylko w jeden sposob - trzymajac sie od niego z daleka, ale nie bylo to wcale proste. Kiedy przyszla jego kolej, Howard natarl prosto na Phillipsa, zrobil zwod w lewo, potem w prawo, sfingowal atak na gorne partie ciala i zanurkowal w lewo, wykonujac przewrot. Phillips zdazyl go zlapac reka za kostke, kiedy Howard wstawal, ale bylo juz za pozno - pulkownik siegnal do przycisku dzwonka i zdolal musnac go czubkami palcow, zanim sierzant obalil go na ziemie. To wystarczylo - zadzwonil dzwonek i pomiar czasu sie skonczyl. -Mial pan oficerskie szczescie, sir - powiedzial Phillips. Howard wstal, otrzepal sie z kurzu i wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Niech bedzie. Bez lutu szczescia nawet najlepszy niczego nie zwojuje. -Tak jest. - Phillips odwrocil sie. - Nastepny! Howard podszedl do stanowiska, przy ktorym Fernandez i paru technikow oceniali cwiczenie. -Starzeje sie pan, pulkowniku, sir. Bedzie pan zaledwie trzeci. -Za kim...? - Sciagnal z glowy opaske otarl nia twarz z potu. -Coz, sir, kapitan Morgan jest pierwszy, z przewaga dobrych szesnastu sekund. Nie widzial pan tego, ale przewrocil Phillipsa jednym z tych rzutow jujitsu, ktore tak lubi. -A drugi...? Fernandez usmiechnal sie. -Skromnosc mi nie pozwala, sir. -Nie wierze. -A jednak, sir, moze dlatego, ze szedlem jako pierwszy. -O ile byles lepszy? -Dwie sekundy. -Jezu! -Naprawde wierze, ze ma mnie On w swojej opiece, sir. - Skoro szedles jako pierwszy, powinienes byl przemknac przez pole minowe jak na skrzydlach. -Zrobilem sobie mala przerwe na piwo, sir. Pomyslalem, ze mam mnostwo czasu. Howard pokrecil glowa, caly czas sie usmiechajac. -Jak reszta sobie radzi? -W sumie calkiem niezle. Nasi najlepsi chlopcy - i dziewczeta - moga sie bez obaw mierzyc z tymi z Sil Specjalnych, czy z komandosami SEAL. - Prowadzcie dalej zajecia, sierzancie. -Sir. Howard szybkim krokiem ruszyl w strone nowej szatni oficerskiej - cholera, wszystko tu bylo nowe, zadnego z tych obiektow nie bylo jeszcze pare lat temu - zeby sie przebrac. Jesli sie pospieszy, zdazy do domu w sama pore, zeby pojsc z zona do kosciola. Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 8.45 nad Marietta w Georgii. Mora Sullivan wyjrzala przez okno pasazerskiego odrzutowca. Miala dla siebie dwa fotele w kabinie pierwszej klasy i nie bylo to dzielem przypadku - lecac dokads, zwykle kupowala dwa bilety, na wypadek, gdyby musiala zmienic tozsamosc przed wejsciem na poklad. Samolot byl w polowie pusty, wiec nikogo nie posadzono na pustym miejscu kolo niej. W dole widac bylo barwy jesieni - drzewa lisciaste w mieszanych lasach Georgii przyodzialy sie w pomaranczowo-zoltoczerwona szate, stojac w towarzystwie wiecznie zielonych sosen. Zwykle spala podczas lotu, ale tego ranka byla zbyt podniecona i zdenerwowana. Przez wszystkie lata w tym biznesie tylko dwa razy skasowala swego klienta. Na pierwszego, Marcella Toulliera, Francuza, dostala kontrakt pol roku po tym, kiedy wykonala zlecenie dla niego. To, ze byl jednym z jej klientow nie dawalo mu immunitetu. Biznes, to biznes. Nie bylo w tym nic osobistego. Nawet lubila Toulliera. Za drugim razem bylo inaczej. Jej klient, handlarz broni Denton Harrison narobil glupstw i dal sie aresztowac. Wladze mialy na niego dosc, zeby wsadzic go za kratki na pietnascie lat, a Sullivan wiedziala, ze Harrison nie potrafi trzymac geby na klodke, ze wypapla wszystko, co wie, byle tylko nie trafic do wiezienia. Predzej czy pozniej moglo sie zdarzyc, ze wspomni cos o tym, ze wynajal Selka. Nie dysponowal, oczywiscie, niczym, co mogloby naprowadzic na jej slad, ale rzecz w tym, ze dotychczas wladze w ogole nie mialy pewnosci, ze istnieje taki platny zabojca. Nie chciala, zeby te pewnosc zdobyly. Policja federalna postanowila schowac Harrisona w bezpiecznym miejscu. Kilku policjantow wyprowadzilo go, ubranego w lekka, kevlarowa kamizelke kuloodporna, z gmachu sadu w Chicago. Strzelila z odleglosci szesciuset metrow. Kevlar drugiej klasy wytrzymalosci nie powstrzymal pocisku kalibru 0,303 cala z karabinu snajperskiego. Kula przeszla przez aorte i wyszla plecami; rana wylotowa byla wielkosci piesci. Nie zyl juz, zanim dotarl do niego huk wystrzalu. A teraz Genaloni. Podeszla stewardesa. -Podac pani cos do picia? Kawa? Herbata? A moze cos innego? -Nie, dziekuje. Czy powinna skasowac tego gangstera? Gdyby zdecydowala sie na to instynktownie, nie bylaby lepsza od niego. Tak, musiala cos zrobic, a poniewaz zarabiala na zycie likwidowaniem ludzi, byla to jej mocna strona, wiec nalezalo oczywiscie wziac pod uwage te ewentualnosc. Ale byly tez inne sposoby. Skoro juz postanowila, ze czas przejsc w stan spoczynku, i tak musiala sie pozbyc wszystkich starych dokumentow, adresow i tak dalej. Moglaby przekonywujaco sfingowac wlasna smierc, aranzujac katastrofe samochodowa, czy jakis inny wypadek. Albo mogla w cos wrobic Genaloniego tak, zeby z cala pewnoscia zostal skazany. Oczywiscie, nadal kierowalby swa przestepcza organizacja z celi wieziennej, tacy jak on zawsze to robili, ale i bez niej mialby wtedy dosc zmartwien. Nawet ktos taki, jak Genaloni prawdopodobnie zapomnialby o niej po pieciu, czy dziesieciu latach za kratkami. Mezczyzni tacy jak Genaloni zwykle umierali mlodo albo trafiali do wiezienia. Robili sobie mase wrogow po obu stronach linii wytyczonej przez prawo i istnialo duze prawdopodobienstwo, ze ktorys z tych wrogow zdola ich dopasc. Ale zdarzali sie tez, oczywiscie, dziewiecdziesiecioletni gangsterzy w wozkach inwalidzkich, oddychajacy za pomoca przenosnych aparatow tlenowych i udajacy demencje albo skleroze. Zdolali przezyc mimo tylu niebezpieczenstw i byli wolni. Westchnela. Jakie wyjscie jest wiec najlepsze? Nie mogla za dlugo zwlekac z decyzja. Zastanowi sie nad tym u siebie w domu, w Albany, ale najpierw musi jeszcze zaplacic w schronisku za zgubionego psa. Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 13.28 Waszyngton, Dystrykt Columbia Tyrone stal pod drzwiami domu Belli i oddychal gleboko, probujac sie uspokoic. Wczorajsza sesja poszla calkiem dobrze. Nie byla mistrzynia w zeglowaniu po Sieci, ale nie byla tez taka zla. Dwa razy otarla sie o niego biodrem. Raz, kiedy wychylila sie po rylec, poczul jej piers na swoim ramieniu. Moze te wspomnienia z czasem przyblakna, ale w tej chwili nie przyczynialy sie do zwolnienia tetna Tyrone'a. Siegnal do dzwonka. Bella otworzyla drzwi. Byla dzis troche bardziej zakryta - miala na sobie dres. Wlosy zwiazala do gory, wygladala swiezo, jak po kapieli, nawet pachniala jeszcze mydlem. -Czesc, Tyr. Wlasnie wyszlam spod prysznica. Przepraszam za moj wyglad. Nie musial sie specjalnie wysilac, zeby to sobie wyobrazic. Bella pod prysznicem. -Nie, skadze, wygladasz w porzadku - powiedzial. Ale powiedzial to troche za szybko i troche za wysokim glosem. Co za duren z niego! Niech to licho! -Wejdz. Na gorze zalozyli osprzet VR i ruszyli. -Sprobujemy dzis mojego programu - powiedzial. - Masz cos przeciw przejechaniu sie na motocyklu? -Zapro. Na co tylko masz ochote. Akurat. To, na co mial ochote, nie mialo nic wspolnego z Siecia. Na pewno nie. -W porzadku - powiedzial. - W tym scenariuszu... Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 21.45 Grozny, Czeczenia Zalogowawszy sie do rzeczywistosci wirtualnej, Plechanow uswiadomil sobie, ze wciaz nie skasowal tamtego programu z samochodem. Blyszczaca niebieska Corvette stala przy krawezniku. Pokrecil glowa. Naprawde powinien sie tego pozbyc. W porzadku, zrobi to zaraz po powrocie z przejazdzki do Szwajcarii. Nieodwolalnie. Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 13.50 Waszyngton, Dystrykt Columbia Harley pedzil kreta szosa w szwajcarskich Alpach. -Widzisz, jak to dziala? - zawolal Tyrone, przekrzykujac szum wiatru. - Moj program przeklada ich programy na kompatybilne moduly wizualne. Widzisz te ciezarowke? Gdybysmy byli w scenariuszu morskim, bylaby prawdopodobnie barka albo statkiem. -Ale jak to sie robi? - zawolala Bella. Obejrzal sie. Ped powietrza rozwiewal jej wlosy. -To proste. Jesli pracujemy w zupelnie roznych trybach, moj program po prostu naklada sie na wizualizacje tamtego. Kat widzenia i predkosc wzgledna sa te same, bez wzgledu na otoczenie - powietrze, woda, ziemia, nawet fantastyka. Jesli pracujemy w podobnych trybach - na przyklad jesli ta ciezarowka jest rzeczywiscie pojazdem samochodowym, a nie statkiem, albo jeszcze czyms innym, moj program korzysta z wizualizacji tamtego bez zmian, zeby nie powodowac opoznien. Wiekszosc ludzi, spotykajacych sie w rzeczywistosci wirtualnej umawia sie przedtem na korzystanie z konkretnego programu. W przeciwnym razie odswiezanie obrazu bedzie opoznione o pare mikrosekund. -Aha, rozumiem. -Wrocmy do tej ciezarowki. W rzeczywistosci jest to wielki pakiet informacyjny. Zawiera tak duzo danych, ze porusza sie powoli. Popatrz. Przekrecil manetke i potezny silnik Harleya ryknal basowo. Wyprzedzili wlokaca sie ciezarowke i szybko zjechali z powrotem na prawa strone szosy, bo z przeciwka nadjezdzal samochod. Bella krzyknela z zachwytu. Och, jakze mu sie to podobalo. -I to wszystko normalne oprogramowanie komercyjne? -No, akurat ten program troche zmodyfikowalem. -Potrafisz to robic? -Jasne. Moglbym napisac wlasny program, od podstaw, ale latwiej jest zmodyfikowac juz istniejacy. -Moglbys mi pokazac, jak to zrobic? Jak napisac wlasny program? -Jasne, zapro. To nie takie trudne. -Swietnie. W tym momencie Tyrone przypomnial sobie rozmowe z ojcem. Zaproponuj miejscowym cos, czego nie moga dostac od twojego wroga. Chociaz tak naprawde Tyrone nie uwazal Byka za wroga, to jednak stary mial niewatpliwie racje. On, Tyrone, mial cos, czego nie mial LeMott - umiejetnosci, talent i wlasnie w tej chwili Belli bylo to potrzebne. To byl PDBZ - przeplyw danych bez zaklocen - do czwartej potegi! Dojechali do skrzyzowania i zatrzymali sie na czerwonym swietle. Po lewej stronie byla CyberNation. Moze by ja tam zabrac? Zagladal tam juz pare razy i bylo interesujaco, chociaz naprawde dobrych rzeczy nie chcieli pokazac, dopoki nie zostalo sie ich obywatelem, a to nie wchodzilo w gre. Wyobrazal sobie, co powiedzialby ojciec: "Chcesz zrzec sie obywatelstwa, zeby zamieszkac w jakims komputerowym panstwie, ktore nie istnieje w swiecie realnym?". Tyrone tak sie zamyslil, ze o malo nie przegapil niebieskiej Corvetty, ktora przemknela przez skrzyzowanie. O malo... W jego umysle zapalily sie swiatelka alarmowe. Corvette, Corvette... Co to takiego...? Ach, tak, wczorajsza wiadomosc od J.G. w poczcie elektronicznej. Miej oczy otwarte, szukamy mlodego faceta w garniturze, jezdzacego niebieska Corvetta. Samochod przejechal, zanim Tyrone zdazyl sie przyjrzec kierowcy. Przed nim na zmiane swiatel czekaly jeszcze dwa samochody i furgonetka. Ech, pewnie mu sie cos przywidzialo. A moze? Powinien to jednak sprawdzic. A jesli Bella spyta, o co chodzi, bedzie jej musial powiedziec, prawda? Byk nie pomagal zadnej agencji federalnej. Tyrone wrzucil pierwszy bieg i dodal troche gazu. Zjechal na pobocze i przemknal obok czekajacych samochodow. Tamtym kierowcom wcale sie to nie podobalo i dali temu wyraz, naciskajac na klaksony. -Rany! Czy to legalne? -No, niekoniecznie - powiedzial Tyrone - ale nie bylo innego wyjscia. - Polozyl maszyne w zakret, a kiedy wyszedl na prosta, wrzucil wyzszy bieg i ostro dodal gazu. - Widzisz te niebieska Corvette? -Tak? -Musze ja sprawdzic. Hm, jak by to powiedziec... pomagam kumplowi z Net Force. -Z Net Force? Naprawde? -O tak. Jay Gridley jest ich glownym specem od komputerow. Od czasu do czasu troche mu pomagam. -No, no, Tyr! Wyobraznia platala mu figle, czy tez faktycznie objela go mocniej w pasie? -Dogonimy go? -Zapro. Malo kto jest szybszy ode mnie w tym scenariuszu. Trzymaj sie. Nie ulegalo kwestii, ze objela go mocniej. Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 21.58 Grozny, Czeczenia Plechanow wracal wlasnie z banku w Zurychu. W lusterku wstecznym zobaczyl, ze szybko zbliza sie do niego jakis motocykl. Zmarszczyl brwi, troche zaniepokojony. Uwaznie obserwowal motocykl w lusterku. Wkrotce tamten dogonil go, zjechal na lewa strone i zaczal wyprzedzac, najwyrazniej nie widzac ciezarowki, nadjezdzajacej z przeciwka z duza predkoscia. Patrzyl teraz na motocykl katem oka. Dwoje ludzi, nastolatki, chlopak i dziewczyna. Zadne z nich nie zdawalo sie nim szczegolnie interesowac. W ciagu kilku sekund motocykl wyprzedzil go, zjechal z powrotem na prawa strone i jeszcze przyspieszyl. Wydawalo sie, ze zaledwie o centymetry uniknal zderzenia z ciezarowka. Szybko zniknal w oddali. Plechanow pokrecil glowa na swa paranoje. Nie bylo zadnego niebezpieczenstwa. Czarnuch, ktory popisywal sie przed dziewczyna, wyprzedzajac najszybszy samochod na szosie i ryzykujac zderzeniem z pojazdami, nadjezdzajacymi z przeciwka. Tez byl kiedys taki mlody, chociaz mial wrazenie, jakby bylo to wiele wiekow temu. Wcale nie tesknil za tamtymi czasami, nie zamienilby swej z trudem zdobytej wiedzy i madrosci na nadmiar hormonow i wlasciwa mlodziezy filozofie carpe diem.* [* (lac.) Korzystaj z dnia [przyp. tlum.]. Nastolatki myslaly, ze beda zyc wiecznie, ze swiat do nich nalezy. On wiedzial, ze jest inaczej. Zawsze istnialy jakies ograniczenia. Nawet najbogatsi i najpotezniejsi ludzie, jacy kiedykolwiek zyli, musieli w koncu umrzec. Za piecdziesiat, szescdziesiat lat takze jego czas sie skonczy. Ale coz to beda za lata... Rozdzial 28 Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 14.20 Quantico, Wirginia Jay Gridley byl w sieci, prowadzac Dodge'a Vipera z duza szybkoscia gdzies w Montanie, kiedy nagle do rzeczywistosci wirtualnej wdarl sie dzwonek telefonu. Byl to zastrzezony numer w jego mieszkaniu. Wylogowal sie, zdjal osprzet VR i wydal glosem polecenie przyjecia rozmowy. -Tak? -Pan Gridley? - spytal glos mlodej kobiety. Jay zmarszczyl czolo. Nikt, kto znal ten zastrzezony numer nie powinien zwracac sie do niego per "pan". -Kto mowi? - spytal. -Nazywam sie Belladonna Wright. Jestem przyjaciolka Tyrone'a Howarda. Zanim Gridley zdazyl sie zanadto zdziwic, dziewczyna powiedziala: -Jestem w scenariuszu online. Powiedzial, zebym do pana zadzwonila i podala koordynaty. Przypuszcza, ze znalazl te niebieska Corvette, na ktorej panu zalezalo. -Jezu! Gdzie? Przekazala mu koordynaty. Gridley zlecil komputerowi wprowadzenie tych danych bezposrednio do programu VR. -Dziekuje, panno Wright. Prosze mu powiedziec, ze juz jade. Rozlaczam sie. Gridley natychmiast ruszyl z powrotem do rzeczywistosci wirtualnej, ale zatrzymal sie na moment przed potwierdzeniem wyboru wehikulu. Zapewne Tyrone sie mylil, ale jesli nie, to tamten kierowca z pewnoscia nabralby podejrzen na widok Dodge'a Vipera. Lepiej zmienic program, nie ma sensu ryzykowac. Zaladowal szarego Neona. Najpopularniejszym samochodem na drogach w swiecie rzeczywistym byl dwuletni Neon, a najwiecej tych samochodow mialo kolor szary. W rzeczywistosci wirtualnej byl to domyslny wehikul dla nowicjuszy i tych, ktorym bylo wszystko jedno, czym poruszaja sie po Sieci. Nie ulegalo kwestii, ze firma Dodge musiala dobrze zaplacic wielkim serwerom za to domyslne ustawienie. Viper natychmiast rzucal sie w oczy, byl stylowy, elegancki. Ale szary Neon? Jadac takim samochodem, czlowiek stawal sie praktycznie niewidzialny. A jesli ktos sie na tym znal, potrafil wlozyc pod maske cos wiecej, niz standardowy silnik. Mimo wszystko, jego Neon nie byl tak szybki jak Viper, ale coz, byla to cena anonimowosci. Jesli to ten facet, Jay w zadnym wypadku nie chcial zostac zauwazony za wczesnie. Uruchomil program i wprowadzil koordynaty. Okazalo sie, ze prowadzily do parkingu dla ciezarowek gdzies w zachodnich Niemczech, z restauracja, toaleta i tak dalej. Wjezdzajac na parking zobaczyl ladna dziewczyne idaca z toalety w strone Tyrone'a, ktory stal przy swoim Harleyu kolo ciezarowki Volvo z napedem elektrycznym, ladujacego akumulatory. Byl to realistyczny scenariusz. Tyron nie zauwazyl go, kiedy Jay wjezdzal; patrzyl w strone miejsc parkingowych przy restauracji. Gridley tez spojrzal w tamta strone i zobaczyl Corvette, zaparkowana przy budynku. Model sie zgadzal, kolor tez, ale to jeszcze nie znaczylo wiele. Zatrzymal Neona przy motocyklu Tyrone'a. Chlopiec i dziewczyna dopiero teraz go zauwazyli. Wylaczyl silnik i wysiadl z samochodu. Byl piekny jesienny dzien. W powietrzu unisil sie zapach paliwa dieslowskiego, zmieszany z zapachem ozonu, wydobywajacym sie z wielkiej ladowarki, obslugujacej wlasnie Volvo. To byl bardzo realistyczny scenariusz. - Czesc, Tyrone. -Czesc, Jay. Ee... To jest, ee... Belladonna. Bella, poznaj Jaya Gridleya. -Rozmawialismy przez telefon - powiedzial Gridley. - Milo mi. To persona, czy tak wygladasz w swiecie rzeczywistym? -Tak wygladam - powiedziala dziewczyna. -W rzeczywistosci wyglada jeszcze lepiej - zapewnil Tyrone, a potem nabral naglego zainteresowania czubkami swoich butow. Gridley usmiechnal sie. Dobrze, ze chlopak mial ciemna skore; w przeciwnym razie zarumienilby sie tak, ze mozna by go uzywac jako swiatla stopu. Tyrone tez to wiedzial. Postaral sie szybko przejsc do rzeczy. -To ten samochod. Kierowca jest w srodku. Gridley skinal glowa. -Sprawdziles numer rejestracyjny? -Jasne, w pierwszej kolejnosci. Quickscan mowi, ze pojazd nalezy do niejakiego Wing Lu z Kantonu w Chinach. Ale w Kantonie nie potwierdzaja. - Wiec tablice rejestracyjne sa zapewne falszywe - powiedzial Gridley. - Co za niespodzianka. Tyrone wyjasnil to dziewczynie. -Mnostwo ludzi woli zachowac anonimowosc w Sieci, wiec oprocz przybranych nazwisk i zmiany wygladu - no, wiesz, persona - dorabiaja sobie cala legende, falszywe tablice rejestracyjne, adresy, numery telefonow. Jedna z najwazniejszych regul zeglowania po cyberprzestrzeni mowi... -Nigdy nie wierz wlasnym oczom - dokonczyla dziewczyna. - Bylam juz w Sieci raz czy dwa, chociaz moze nie jestem jeszcze zupelnym pajakiem. - Przepraszam - powiedzial Tyrone. Gridley pokrecil glowa. Szczenieca milosc. Az zal bylo patrzec. -Cos jeszcze? - spytal, zeby skierowac rozmowe z powrotem na Corvette. - Facet niezle prowadzi i lubi szybka jazde. Zrecznie unika tloku i korkow - powiedzial Tyrone. -Harcownik - powiedzial Gridley. -Bez watpienia - potwierdzil Tyrone. -Kto to jest harcownik? - spytala dziewczyna. -Ktos, kto porusza sie po Sieci z wielka swoboda - odpowiedzial Tyrone. - To znaczy, ze albo jest szczegolnie dobry w jakims konkretnym trybie pracy, prawdopodobnie ma wielkie doswiadczenie, albo spedza w Sieci tyle czasu, ze w kazdym trybie czuje sie jak w domu. -To znaczy? -Prawdopodobnie jest programista - powiedzial Gridley. -A moglabym spytac, dlaczego go szukacie? -Naprawde nie moge ci jeszcze powiedziec. Sledztwo trwa. -Ale to jakas duza sprawa? -O, tak. Jesli facet jest tym, ktorego szukamy, to sprawa jest kolosalna. Im wiecej sie o nim dowiemy, tym lepiej. - Gridley zerknal na Tyrone'a. - Widzial cie? - Wyprzedzilismy go, zeby mu sie lepiej przyjrzec. Szosa byla waska. Potem juz sie nie zblizalismy. Nie sadze, zeby zauwazyl, ze jechalismy za nim, ale jesli nas znow zobaczy, moze cos sobie skojarzyc. -W porzadku. Jesli chcecie, mozecie jechac ze mna. Motocykl musisz tu zostawic. Zobaczymy, jak dlugo uda nam sie deptac mu po pietach. Gridley poszedl do samochodu. Chlopak i dziewczyna ruszyli za nim. Przyszedl mu do glowy pewien pomysl. -Lepiej usiadzcie oboje z tylu - powiedzial. - Mam mnostwo roznych drobiazgow na przednim fotelu. Bedzie to prawda, zanim dojda do samochodu. Mogl to zrobic bez trudu. Do licha, w koncu sam byl kiedys taki mlody. Patrzac na Tyrone'a i jego przyjaciolke Belladonne mial wrazenie, ze to juz kawal czasu, ale jesli pamiec go nie zawodzila, zajecie miejsca kolo pieknej dziewczyny na tylnym siedzeniu malego samochodu bylo w tym wieku ogromnie ekscytujace. Jesli sie nad tym zastanowic, bylo ekscytujace takze w jego wieku. Wsiedli wlasnie do samochodu, kiedy Tyrone powiedzial: -Jest! Gridley spojrzal. Z restauracji wychodzil jakis mezczyzna. Zmierzal do Corvetty. Jay przyjrzal mu sie uwaznie Na twarzy pojawil mu sie usmiech. Tak! To ta sama persona, ktora widzial w Nowym Orleanie! Facet musial sie czuc bardzo pewnie, skoro jeszcze sie nia poslugiwal. I postepowal glupio. Nareszcie przelom, ktorego tak potrzebowali. - Tyrone, jestes wspanialy. -To on? - spytala Bella. -O, tak. -Cudownie, Tyr! Zabrzmialo to tak, jakby na tylnym siedzeniu czyjes akcje gwaltownie podskoczyly. -Mam cie - powiedzial Gridley, nasladujac Dartha Vadera. Wyjal mikrofon spod deski rozdzielczej Neona. - Tu Jay Gridley, agent Net Force, legitymacja numer JG szesc-piec-osiem-dziewiec-dziewiec, autoryzacja Zet jeden-jeden. Mam Piaty Priorytet. Przekazuje koordynaty i szczegoly. - Gridley podal koordynaty, numer rejestracyjny Corvetty, opis pojazdu i kierowcy. Na tylnym siedzeniu Tyrone mowil cicho do dziewczyny. - Stawia organa scigania w stan pogotowia. Kazdy gliniarz w Sieci, ktory zobaczy Corvette, zarejestruje czas i miejsce. Moze uda nam sie zorientowac w jego ruchach takze po tym, kiedy stracimy go z oczu? -Kiedy stracimy go z oczu? Nie wierzysz, zebysmy zdolali utrzymac sie za nim w zasiegu wzroku? -Nie ma mowy, jesli to harcownik, ktory ma cos na sumieniu. Bedzie sie mial na bacznosci i predzej czy pozniej zorientuje sie, ze jest sledzony. Gdyby tylko pokrecil sie troche i wylogowal, pozostawilby po sobie slady, ktorymi moglibysmy pojsc. Wiec kiedy juz nas zauwazy, bedzie nam musial uciec, albo zgubic nas w jakis inny sposob. - Nie tym razem - mruknal Gridley. - Te opony sa odporne na przebicia. -??? -Niewazne. -W razie powaznych klopotow facet moze wyjsc z rzeczywistosci wirtualnej, uciekajac sie do brutalnych metod, takich jak zerwanie z siebie osprzetu VR albo wylaczenie zasilania. Prawdopodobnie rozwali sobie przy tym system i zniszczy program, ale przynajmniej zniknie. -I myslisz, ze to zrobi? -Ja bym zrobil - powiedzial Gridley. - Nadrzedna regula pracy z komputerem jest sporzadzanie kopii zapasowych wszystkich wazniejszych aplikacji i danych. Ponowne zainstalowanie oprogramowania i doprowadzenie go do poprzedniego stanu moze mu zajac troche czasu, ale na pewno lepsze to, niz agenci Net Force z nakazem aresztowania, wywalajacy kopniakami drzwi w swiecie realnym. Dziewczyna byla pod wrazeniem. Gridley uruchomil silnik Neona. -No, ale to dopiero pozniej. - Patrzyl na Corvette, wyjezdzajaca z parkingu na autostrade. -Jeszcze nam nie uciekl. Zapnijcie pasy. Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 15.00 Albany, Nowy Jork Sullivan zaplacila oczywiscie za psa, ktorego zgubila. Zrobila to jednak okrezna droga. Firma, ktora podrzucila do schroniska koperte pelna uzywanych studolarowek, byla trzecia w calym lancuchu; otrzymala te koperte od innej firmy, ktorej dostarczyla ja jeszcze inna firma. Ta pierwsza odebrala koperte w recepcji pewnego hotelu, dokad przyniosl ja nastolatek, ktoremu Sullivan kupila za to szesc puszek piwa. Transakcje przeprowadzila w przebraniu. Bylo malo prawdopodobne, zeby ktos to zdolal zrekonstruowac, jesli w ogole by sie tym zajal. W kazdym razie slad urwalby sie na chlopaku, ktory zapamietal jedynie kobiete po czterdziestce, ze znamieniem na brodzie. Teraz Sullivan byla juz w Albany i podjela decyzje. Byla jeszcze mloda. Miala przed soba kolejne szescdziesiat, czy osiemdziesiat lat, w zaleznosci od postepow medycyny, a moze i wiecej. To prawda, ze znajdowala sie u szczytu formy - psychicznie i fizycznie. Po tych wszystkich latach tanczenia nad przepascia wyrobila w sobie wyczucie, niemal instynkt, ktoremu nauczyla sie wierzyc. W tej chwili wyczucie podpowiadalo jej, ze czas wyjsc z przyjecia. W zadnym wypadku nie odpowiadala jej rola boksera, ktory ma juz za soba szczyt formy i zostaje powalony na deski przez jakiegos dzieciaka z zelazna szczeka. Wiec postanowione - Selk odchodzi na wczesniejsza emeryture, kiedy tylko skasuje tamten cel, ktory wymknal jej sie za pierwszym razem. Przetnie wszystkie lacza, mogace prowadzic do Selk. W koncu nie grozila jej bieda. Zdazyla odlozyc osiem milionow dolarow. Jej celem bylo dziesiec milionow, ale zawsze byla to tylko hipotetyczna suma. Wiedziala, jak zainwestowac w pare ryzykownych, ale bardzo oplacalnych przedsiewziec. Glod jej nie grozil. Wielkim, nierozwiazanym problemem pozostawal Genaloni. Prawdopodobnie skonczy tak jak wiekszosc typow jego pokroju - w trumnie albo w wiezieniu. Ale "prawdopodobnie" to za malo, kiedy stawka jest szescdziesiat, czy osiemdziesiat lat zycia. Nie chciala spedzac tych lat na trwozliwym ogladaniu sie przez ramie, w obawie, ze w cieniu czai sie Genaloni. Nie, Genaloni musial stac sie czescia jej przeszlosci. Jej przeszlosci, ktora umarla. Nie bedzie to wcale trudne. Przestepcy, tacy jak Genaloni, otaczaja sie uzbrojonymi osilkami, chroniac sie przed soba nawzajem. Mieli prawnikow do zajmowania sie gliniarzami i uwazali, ze sa bezpieczni. Genaloni byl moze najbystrzejszy z tej bandy, ale tez mial slabe punkty. Selk zawsze dowiadywala sie wszystkiego o swoich klientach, zanim przyjela zlecenie. Genaloni mial mala armie zbirow i prawnikow, ale mial tez kochanke. Miala na imie Brigette i choc Genaloni dobrze o nia dbal, nie bylo ani prawnikow, aniochroniarzy miedzy nia a swiatem. Wiec postanowione. NajpierwGenaloni, nastepnie tamten biurokrata w Waszyngtonie. A potem moze miesiac na pieknych Hawajach? Albo na Tahiti? Gdzies, gdzie jest cieplo, gdzie swieci slonce i gdzie nie trzeba pracowac. Selk usmiechnela sie. Dobrze bylo miec nowy cel.Rozdzial 29 Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 23.05 Polnocna Autostrada Euroazjatycka Plechanow zorientowal sie, ze jest sledzony. Klal przez chwile po rosyjsku, dajac upust zlosci, po czym przywolal sie do porzadku. Co sie stalo, to sie nie odstanie, trzeba pomyslec, co dalej. Musial dokonac pewnych modyfikacji. Samochod, ktory za nim jechal, byl jednym z tych nie rzucajacych sie w oczy pojazdow, jakich miliony poruszaja sie po Sieci i po drogach w swiecie realnym. Nie zwrocilby uwagi, ze za nim jada, gdyby nie to, ze trzymal sie standardowych procedur - co jakis czas zjezdzal z autostrady i krecil sie po bocznych drogach - wlasnie po to, zeby sie ustrzec przed tego rodzaju problemami. Byl to juz trzeci taki manewr podczas obecnej podrozy i chociaz podczas dwoch poprzednich niczego nie zauwazyl, musial zalozyc, ze szary samochod trzyma sie za nim juz od jakiegos czasu. Od jak dawna byl sledzony? To tylko pierwsze z kilku pytan, na ktore nalezy znalezc odpowiedz. Kto go sledzil? Jak go znalezli? W jaki sposob sie ich pozbyc? Wjechal ponownie na autostrade. Najlepiej bedzie udawac, ze ich nie zauwazyl. Dawalo mu to pewna przewage. Szary samochod jechal za nim, zachowujac dosc duzy dystans. Plechanow nie mial juz watpliwosci. Wiedzial, ze tamci staraja sie zebrac jak najwiecej informacji na podstawie jego samochodu - wektory, szczegoly konstrukcyjne, moduly programowe i inne drobiazgi, ktore jednak w rekach eksperta mogly w koncu wskazac na niego. Rzeczywistosc wirtualna byla miejscem metaforycznym, ale obrazy mialy zwiazki ze swiatem realnym. Mozna je bylo zarejestrowac, zbadac dokladnie i zapewne dotrzec do autorow, zwlaszcza ze ci z Net Force dysponowali komputerami o dostatecznej mocy obliczeniowej, by przeanalizowac profile ogromnej liczby programistow. Im dluzej beda go sledzic, tym wiecej mozliwosci zdolaja wyeliminowac. Przedtem mogl byc jednym z dziesiatkow, albo i setek tysiecy; z kazda minuta, kiedy siedzieli mu na ogonie, ta liczba sie zmniejszala. Kazdy programista mial swoj styl - tych najlepszych mozna bylo po nim zidentyfikowac rownie niezawodnie, jak na podstawie odciskow palcow, czy analizy DNA. Jesli beda go sledzic wystarczajaco dlugo, ustala jego tozsamosc, albo przynajmniej ogranicza zakres poszukiwan na tyle, ze w koncu wpadnie w ich sieci. Sztuka polegala na tym, zeby wiedziec kogo sie szuka i wprowadzic wlasciwe kryteria do systemu poszukiwawczego. Cholera! Znajdowal sie na Polnocnej Autostradzie Euroazjatyckiej. Minal republiki baltyckie i byl juz prawie w domu. Oczywiscie nie mogl teraz jechac do siebie, ale nagla zmiana trasy wzbudzilaby podejrzliwosc przesladowcow. Musial sie tez liczyc z tym, ze nie sa sami w tym szarym samochodzie. Inne pojazdy mogly jechac przed nim, jeszcze inne czekac na skrzyzowaniach, az je minie. Jesli w tym szarym samochodzie byl agent Net Force, czy ktorejs ze wspolpracujacych z nia agencji, bylo prawie pewne, ze w poblizu sa jeszcze inni. W porzadku. Mogl zjechac na Autostrade Indyjska za niecale sto kilometrow, poprowadzic ich na poludnie, z dala od domu. Mogl zaparkowac samochod, wejsc do restauracji i wyjsc ze scenariusza w trybie awaryjnym... Nie, skadze. Taka paniczna reakcja oznaczalaby, ze w rece wpadnie im samochod... Cos innego... Raz juz sie udalo. Moze uda sie i teraz? Moze da sie ich zgubic, zjechac na boczna droge, wyjsc ze scenariusza i skasowac go. Na pewno warto sprobowac. Zwolnil, pozwolil, zeby jadacy za nim samochod zblizyl sie troche. Kiedy byl gotow, wyjal kolczatki z woreczka, w ktorym je trzymal i wprawnie rozrzucil po wszystkich czterech pasach ruchu za soba. Kolczasty deszcz... Szary samochod zatoczyl sie, ominal wiekszosc kolczatek, ale nie wszystkie. Aha! Poczucie triumfu szybko jednak zgaslo. Z opon szarego samochodu nie uszlo powietrze. Tamten nie zwolnil. Moze nawet przyspieszyl. Cholera! Cholera! Musieli podejrzewac kim jest, przynajmniej jako ta persona i w tym samochodzie. Wiedzieli, czego moga sie spodziewac, wprowadzili do swojego programu zabezpieczenia przed jego srodkami obronnymi. Jego arsenal byl juz, niestety, na wyczerpaniu - na pewno nie dysponowal niczym, co powstrzymaloby kogos tak dobrego, jak tamci. Mial mnostwo roznych zaslon dymnych i podobnych programow, ale wiedzial, ze na nic by sie tu nie zdaly. Nie potrafil ich zgubic, a jednoczesnie nie mogl pozwolic, zeby jechali za nim zbyt dlugo. I tak juz za duzo wiedzieli. Nie mogl ryzykowac, ze zbiora dosc informacji, by znacznie zawezic zakres poszukiwan. Nie zdola dotrzec do Autostrady Indyjskiej. Musi sie wyrwac z rzeczywistosci wirtualnej teraz, zaraz! Swiatlom ostrzegawczym towarzyszyl komunikat glosowy: -Ostrzezenie! Awaria systemu! Ostrzezenie! Awaria systemu! Plechanow sciagnal osprzet VR i wylaczyl zasilanie komputera, nie zawracajac sobie glowe procedurami. Wiedzial, ze dane zostana znieksztalcone tak, ze nie beda sie juz nadawac do uzytku, ze system operacyjny zostal uszkodzony, a aplikacje VR bedzie mogl spisac na straty. Nie mialo to jednak znaczenia w sytuacji, kiedy o ucieczce decydowaly sekundy. Niech to jasny szlag trafi! Jak oni go znalezli? Ile wiedzieli? Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 15.10 Quantico, Wirginia Zobaczyli jaskrawy blysk, Corvetta eksplodowala i znikla. -Cholera! - zaklal Jay. -Juz go nie ma - wyjasnil Tyrone Belli. - Zauwazyl nas i zrobil twardy reset. - Pochylil sie do Jaya. - Masz cos pozytecznego? -Tak, chyba tak. Byl w drodze do Azji Srodkowej - do Rosji, albo moze do ktorejs z republik Wspolnoty Niepodleglych Panstw. Mogl zjechac na Autostrade Indyjska albo kontynuowac podroz na Wschod, ale jesli zmierzal na Poludnie, mial lepszy zjazd dobre sto kilometrow wczesniej. Jeszcze jedno, nigdy nie widzialem zadnego Japonczyka, ani Koreanczyka, ktory by prowadzil tak jak on. Mysle, ze jechal do domu i ze prowadzi jak Rosjanin. -O czym on mowi? - spytala Bella. Tyrone wyjasnil jej, ze kazdy dobry programista ma swoj niepowtarzalny styl. - Wracamy do domu. Trzeba przeanalizowac to, co mamy - powiedzial Jay. - Moze wystarczy, zeby drania przygwozdzic. Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 15.23 Quantico, Wirginia Michaels machnieciem dloni wlaczyl telefon. -Tak? -Szefie, tu Jay Gridley. Mamy cos o tym facecie, ktory tak rozrabial w Europie i w Azji. Michaels poczul uklucie rozczarowania. Pierwsze miejsce na jego prywatnej liscie priorytetow zajmowal w tej chwili Steve Day. Ale inne sprawy byly dla Net Force wazniejsze, nawet jesli jego wlasna kariere mial spotkac zalosny koniec. - Wspaniale, Jay. - Przyjde, jak tylko posprawdzam pare rzeczy - dodal Jay. Telefon zadzwonil ponownie, ledwie Michaels zdazyl sie rozlaczyc. -Slucham. -Czesc, tatusku! -Czesc, coreczko. -Nie spisz juz? Trzecia po poludniu, a ona pyta, czy juz wstal. Usmiechnal sie. -Nie, nie spie, pracuje. W ramach rutynowych procedur Net Force miala oko na Susie. Zaalarmowano tez miejscowa policje, ale dotad nie wydarzylo sie nic niepokojacego. - Mama naprawila kanal wideo. Przelacz sie. Na ekranie komputera pojawil sie obraz jego corki. Byla ubrana w niebieski dres i czerwony podkoszulek. Jej wlosy byly teraz krotsze; musiala byc u fryzjera. Jakiez piekne dziecko, mlodsza kopia matki. Byl oczywiscie absolutnie obiektywny, uwazajac, ze ma piekna corke. Usmiechnal sie i wlaczyl kamere, zeby Susie mogla go widziec. - O rety, tatusku! Wygladasz jak babcia Drakuli! -Kto to jest babcia Drakuli? -Daj spokoj, nie ogladasz telewizji? Przeciez to najlepszy serial wszech czasow! Vince O'Connell gra Drakule, Stella Howard jest jego zona, a Brad Jones synem. A babcia grala kiedys mame w "Bombowych Mnichach"! Gdzie ty zyjesz, na ksiezycu? Znow sie usmiechnal. -Nie mialem ostatnio czasu za duzo czasu na seriale. -Ten jest swietny, powinienes go ogladac. Tak czy inaczej, wygladasz okropnie. Nie jestes przypadkiem chory? -Nie, tylko zmeczony. Za duzo pracy, za malo odpoczynku. Ale za to mam psa. -Psa? Prawdziwego psa? Nie symulacje VR? -Aha. -Jaka rasa? Skad go masz? Zabierzesz go ze soba, kiedy przyjedziesz na moje przedstawienie? Jaki jest duzy? Jak sie wabi? Jaka ma siersc? Jest madry? Rozesmial sie. -To miniaturowy pudel, ma na imie Skaut, jest wielkosci sredniego kota. Bardzo madry i mysle, ze cie polubi. -Genialnie! - Odwrocila wzrok od kamery i krzyknela: - Mamo! Tata ma psa! Wezmie go ze soba, kiedy przyjedzie! Gdzies w tle uslyszal glos swojej bylej zony. Susie znow spojrzala w kamere. -Myslisz, ze mnie polubi? -Jestem pewien, ze tak, kochanie. Kiedy na nia patrzyl, znow naszly go mysli o opuszczeniu Waszyngtonu i przeniesieniu sie na Zachod. Ta perspektywa zaczynala go coraz bardziej pociagac. Oczywiscie, wolalby odejsc w glorii chwaly, ale tak czy inaczej... Coz, wkrotce sie okaze. Obojetne, co zrobi pozniej, musi najpierw zakonczyc te sprawe. Steve Day nie zostanie zapomniany. W zadnym wypadku. Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 16.00 Long Island, Nowy Jork Ray Genaloni spojrzal na zegarek. Przekleta niedziela; nawet tak daleko na Long Island ulice byly potwornie zatloczone. Znajdowal sie oczywiscie na tylnym siedzeniu limuzyny, a z korkarni musial sie borykac jego kierowca, ale i tak byl wkurzony. Kazda minuta, stracona w tloku na jezdni byla minuta, ktorej nie spedzi z Brigette. W sumie nie bylo zreszta tak zle, przyjezdzal tu z reguly raz albo dwa razy w tygodniu. A i Brigette wcale nie byla najlepsza dziewczyna, jaka kiedykolwiek sciagala dla niego spodniczke. Mial juz lepsze i to kilka razy. Z drugiej strony, Brigette wygladala po prostu wspaniale. Byla od niego o dziesiec lat mlodsza i gotowa zrobic, czego tylko zazada - rzeczy, o ktorych nigdy nie odwazylby sie nawet wspomniec zonie. Kiedy dojechali na miejsce - kupil Brigette maly domek na koncu uliczki, w spokojnej okolicy i w otoczeniu znacznie wiekszych, kosztowniejszych willi - Genaloni pozostal w limuzynie, dopoki jego ochroniarze z samochodu, ktory jechal przodem nie wysiedli i nie sprawdzili, czy wszystko w porzadku. Kiedy tu przyjezdzal, przed jego limuzyna zawsze jechal samochod z dwoma, albo trzema ochroniarzami, a w samochodzie z tylu bylo jeszcze paru. Czekali przed domem, dopoki nie skonczy, chociaz - na ile mogl to stwierdzic - nikt nigdy nie probowal przyjechac tu za nim. Zadzwonil i kochanka otworzyla drzwi, ubrana w przezroczysta, jedwabista szatke, ktora wprawdzie siegala od ramion do kostek, ale nie zakrywala absolutnie niczego. Jej dziadkowie pochodzili ze Szwecji, albo z Danii, czy cos takiego. Byla wysoka, piersiasta i w doskonalej kondycji. Widac tez bylo, ze jest naturalna blondynka. Trzymala w rekach dwa kieliszki do szampana, jeszcze oszronione od trzymania w lodowce. - Czesc, przystojniaku. Moj maz wyszedl. Wejdziesz na drinka? Usmiechnal sie. Czasem bawili sie w ten sposob. Wyjal jej z reki kieliszek i wszedl do srodka. Wiedzial, ze Brigette daje przedstawienie na uzytek jego ochroniarzy i bardzo mu sie to podobalo. Cierpcie, chlopcy, pomyslal. Kiedy tylko zamknela drzwi siegnal pod przezroczysta szatke i polozyl jej reke na piersi. Zadnego silikonu, naturalny, cieply cycek, gladki jak aksamit. - Och, jesli po to przyszedles, to musimy sie pospieszyc, bo moj maz niedlugo wroci. -Moze poczekac na swoja kolejke - powiedzial Genaloni. Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 14.01 Las Vegas, Newada Nawet w porcie lotniczym byly automaty do gry: jednoreczni bandyci, poker, keno* [*Gra hazardowa podobna do bingo [przyp. tlum.] - elektroniczni zebracy, ustawieni rzedem, zeby wyludzac pieniadze od ludzi w drodze do samolotow. Na scianach znajdowaly sie wielkie monitory, na ktorych prezentowali sie wspaniali magicy, treserzy dzikich zwierzat i prawie rozebrane girlaski. Ruzjo patrzyl na Zmieje, ktory zatrzymal sie, wrzucil dolara do jednego z automatow, pociagnal za dzwignie i czekal w napieciu. Maszyna zadzwieczala, barwne symbole zawirowaly, potem stanely. Grigorij Zmieja pokrecil glowa, usmiechnal sie blado i wzruszyl ramionami. Nic nie wygral. -Nie wie, kiedy skonczyc, co? - powiedzial Winters. Ruzjo nie odezwal sie, choc Amerykanin niewatpliwie mial racje. W ciagu trzech dni, jakie tu spedzili, Grigorij przegral co najmniej piec tysiecy dolarow. Dobra passa przy stole do gry w blackjacka szybko go opuscila. Oprocz tego, co przegral, przepuscil jeszcze pewnie ze dwa tysiace dolarow na dziwki. Coz, to byly jego pieniadze, a Plechanow dobrze mu placil, ale przeciez w Rosji siedem tysiecy dolarow moglo zapewnic przecietnej rodzinie utrzymanie przez prawie dwa lata. Grigorij byl glupcem, marnujacym tylko tlen. - Musze zatelefonowac - powiedzial Ruzjo. - Pozwol mu grac, ile bedzie chcial az do odlotu. Mamy ponad godzine. -Przejde sie do sklepu z upominkami, kupie cos do poczytania. Ruzjo skinal glowa. Poszedl do automatu telefonicznego, nalozyl na sluchawke scrambler jednorazowego uzytku i wybral numer, pod ktory mial dzwonic tylko w razie klopotow. Zestawienie polaczenia troche potrwalo, poniewaz sygnal, kierowany na rozne lacza, musial pare razy obiec swiat dookola. Ruzjo nie byl zaniepokojony, a przynajmniej nie bardzo, ale poniewaz Plechanow nie zglosil sie juz dwukrotnie o umowionej porze, w piatek i w sobote, nalezalo trzymac sie procedury, przewidzianej w takich sytuacjach. - Tak? - dobiegl ze sluchawki oschly glos Plechanowa. -Wszystko jest w porzadku? -W zasadzie tak, ale pojawila sie nieprzewidziana przeszkoda. Drobiazg, ale troche mnie niepokoi. Ruzjo czekal, az Plechanow zacznie mowic dalej. Nie czekal dlugo. - Ten... projekt inzynieryjny, ktory rozpoczales, nie przyniosl dotad zadowalajacych rezultatow. Ruzjo wiedzial, ze chodzilo o akcje, majaca odwrocic uwage Net Force - zamach na jej szefa w celu sprowokowania wojny miedzy ta agencja a organizacja przestepcza. -Jest jeszcze dosc wczesnie - powiedzial. -Mimo wszystko, musimy sie tym zajac. Ta drobna przeszkoda, o ktorej wspomnialem, pojawila sie wlasnie z tamtej strony, a to oznacza, ze trzeba przyspieszyc realizacje calego projektu. -Rozumiem. -Podjeta zostala proba, hm... zdublowania twojego pierwszego eksperymentu. Przez kogos, pracujacego dla tej wloskiej firmy. Nie potrafili powtorzyc twoich wynikow. Aha, wiec organizacja Genaloniego probowala zabic nowego szefa Net Force, ale bez powodzenia. Bardzo ciekawe. W wiadomosciach nie slyszal niczego na ten temat. - Chce pan, zebym ja sie tym zajal? -To bardzo prawdopodobne. Chcialbym jednak, zebys zaczekal na moj sygnal. To mogloby byc przedwczesne. Bede wiedzial dokladnie za dzien, dwa. - Jak pan sobie zyczy. -Moze byloby dobrze, gdybys udal sie w tamten region. -Oczywiscie. -Wiec do uslyszenia. Odezwe sie jutro. -Do uslyszenia. Ruzjo zdjal scrambler jednorazowego uzytku i wpatrzyl sie w niego. Rodopsynowa* [* Rodopsyna - chromoproteina, tzw. purpura wzrokowa - swiatloczuly barwnik, wystepujacy m.in. w precikach siatkowki oka, gdzie umozliwia adaptacje wzroku do oswietlenia; pod wplywem ostrego swiatla rodopsyna blednie, a w ciemnosci odzyskuje poprzednie, ciemnoczerwone zabarwienie [przyp. tlum.] matryca biomolekularna, ktora byla mozgiem tego urzadzenia, zaczela sie rozkladac w momencie, kiedy scrambler zostal zdjety ze sluchawki. W ciagu zaledwie dwudziestu sekund pamiec zostanie bezpowrotnie wymazana, a wszystkie obwody stana sie bezuzyteczne. Przydatna zabawka, uboczny produkt prac nad nowymi mysliwcami. Jesli samolot rozbijal sie na terytorium wroga, to lepiej, zeby pokladowe systemy komputerowe nie dostaly sie w niepowolane rece. Dane, zapisane elektronicznie, trudno bylo calkowicie wymazac, za to martwej pamieci biologicznej nijak nie da sie reanimowac. Trzymal scrambler w reku przez cala minute, po czym wyrzucil go do kosza na smieci. Wiec udadza sie znow do Waszyngtonu, a wlasciwie do tamtego motelu w Maryland, odleglego o niecala godzine jazdy samochodem. Podszedl Grigorij, oderwawszy sie wreszcie od automatow do gry. -Skonczyles z hazardem? - spytal Ruzjo. -Da. Ruzjo nie mogl sie powstrzymac od drobnej uszczypliwosci. -Twoj system najwidoczniej trzeba udoskonalic - powiedzial. Zmieja zmarszczyl brwi. Wyraz jego twarzy sprawil Ruzjo troche przyjemnosci. Rozdzial 30 Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 18.15 Quantico, Wirginia Wieczor byl przyjemnie chlodny. Toni Fiorella wyszla z budynku Net Force i ruszyla do samochodu, stojacego na prawie pustym o tej porze parkingu. W pewnej chwili spostrzegla, ze jakas postac z neseserem w reku idzie jej naprzeciw. Poznala go od razu. -Rusty. Co sie stalo? Zobaczyla, ze nabral gleboko powietrza. -Postanowilem dowiedziec sie czegos wiecej o silat, sciagnalem troche materialow z Sieci, zdobylem pare ksiazek i starych kaset. Pomyslalem sobie, ze... no, wiesz... ze moze przejrzelibysmy to razem? Chcialbym poznac twoja opinie. - Potrzasnal neseserem. - Jasne. Rzuce na to okiem. -O, dziekuje. Ale wiesz, moglbym ci to pokazac przy kolacji. To znaczy, moglibysmy... moglabys... no, nie jestes glodna? Toni byla troche zaskoczona. Najwyrazniej czekal tu na nia. I chyba chcial ja zaprosic na randke. A jesli tak, to czy ona chcialaby pojsc z nim? Racjonalna strona umyslu podpowiadala jej, ze w koncu kolacja nie zaszkodzi. Musisz przeciez jesc, prawda? Usmiechnela sie do swych mysli. Chyba nalezaloby sprawdzic intencje Rusty'ego. -Chcesz mnie zaprosic na kolacje? Jesli chcialby sie wycofac, mogl to jeszcze zrobic. No, niezupelnie, pomyslalem tylko, ze moglibysmy cos zjesc, omawiajac te materialy na temat silat, ktore mam w neseserze. -Tak, madam, sadze, ze tak. Rozesmiala sie. - Zaprosic dziewczyne, a potem zwracac sie do niej madam. Co za grzecznosc. No i co, Toni? Jest uczniem, ale jest tez atrakcyjnym mezczyzna. Inteligentny, wysportowany, wyksztalcony. Dyplom wydzialu prawa i szkolenie w FBI. Ale jesli zacznie z nim chodzic, moze na tym ucierpiec stosunek nauczycielka-uczen. A juz na pewno skomplikuje sie sprawa z Alexem. O Jezu, dziewczyno! Jesli bedziesz czekac, az Alex dostrzeze w tobie kobiete, mozesz umrzec ze starosci, zanim to nastapi. Zreszta, przeciez to tylko kolacja. Nie prosil cie, zebys byla matka jego dzieci, czy cos takiego. -W porzadku. Mysle, ze mozemy cos zjesc. Gdzie twoj samochod? -W domu. Przyjechalem Transem. -Nie ma sprawy, pojedziemy moim. Myslales o jakims konkretnym lokalu? -Nie. Kuchnia niewazna, liczy sie towarzystwo. Ty wybieraj. Znow sie usmiechnela. Byl uroczy, na swoj sympatyczny, poludniowy sposob. Troche wbrew sobie, Toni poczula sie podekscytowana. Dawno juz nie spotykala sie z mezczyzna w celach towarzyskich. Milo jest byc zapraszana. W koncu kolacja, to nic zlego. Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 19.44 Waszyngton, Dystrykt Columbia Alex wyszedl ze Skautem na spacer po okolicy. Nowemu zespolowi jego ochroniarzy bardzo sie to nie podobalo, wiec ostatecznie spacer zmienil sie w mala parade ulicami wokol segmentu, w ktorym mieszkal. Uczestniczylo w niej nawet wiecej ludzi, niz by sie spodziewal. Bylo czterech agentow w dwoch samochodach, jeden z przodu, drugi z tylu. Oba jechaly powolutku, w tempie spacerujacego Michaelsa. Bylo tez czterech agentow pieszo, jeden na przedzie, jeden z tylu i dwoch po przeciwnej stronie ulicy. Poinformowano go tez, ze dalsze dwa samochody patrolowaly ulice rownolegle do tej, przy ktorej stal jego segment i jeszcze dwa, zajmujace sie przecznicami. W niektorych z tych wozow byl tylko jeden czlowiek. W sumie czternastu agentow, jak powiedzial mu szef ochrony. Tylu ochroniarzy dla niego jednego? Mial wrazenie, ze dosc hojnie szafuje sie pieniedzmi podatnikow, ale jego szef osobiscie podpisal rozkaz. Skautowi cale to towarzystwo najwyrazniej nie przeszkadzalo. Podlewal trawniki, znaki drogowe i hydranty. Warczal na kepy krzewow, w ktorych w zaden sposob nie mogloby sie ukryc zwierze wieksze od niego. Bawil sie doskonale. Michaelsowi spacer tez sprawial przyjemnosc. Zrobilo sie troche chlodniej, ale wciaz jeszcze nie trzeba bylo wkladac marynarki. Mial jednak na sobie wiatrowke, zeby nosic taser w kieszeni, miec go pod reka. Gdyby ktos sie zdolal do niego przedrzec - mimo tych wszystkich srodkow bezpieczenstwa - Michaels moglby sie przynajmniej bronic. Ostroznosc, obawa - byly to dla niego nowe uczucia. Nigdy przedtem nie musial sie obawiac bezposredniego, fizycznego zagrozenia. Byl dosc wysoki i w calkiem niezlej formie, a mieszkal przeciez w cywilizowanej okolicy. Przed laty, kiedy wstepowal do Net Force, przeszedl kurs samoobrony, a takze szkolenie strzeleckie, lacznie z obsluga tasera, ale w tej chwili nie bylo to wielka pociecha. Wiedzial, ze nie jest w tym dobry i wiedzial, ze w glebi serca jest przeciwny przemocy. Bil sie po raz ostatni, kiedy byl w siodmej klasie. Jego przeciwnik nazywal sie Robert Jeffries. Wpadli na siebie na korytarzu podczas przerwy i Jeffries, chociaz byla to jego wina, wkurzyl sie i powiedzial Michaelsowi, ze spotkaja sie po lekcjach. Byla to ostatnia rzecz, na ktorej Michaelsowi zalezalo, ale nie mogl sie przeciez uchylic, bo grozilo to utrata twarzy przed kolegami. W tamtych czasach uwazal, podobnie jak wiekszosc jego przyjaciol, ze lepiej jest wziac ciegi niz zostac uznanym za tchorza. Tak wiec, choc byl niemal sparalizowany ze strachu, spotkal sie z Jeffriesem przy stojakach na rowery. Sciagneli marynarki i zaczeli okrazac sie nawzajem. Zaden nie chcial uderzyc pierwszy. Widzial, ze Jeffries jest blady, spocony i oddycha szybko; zaswitalo mu w glowie, ze jego przeciwnik tez mial czas to sobie przemyslec i tez sie boi. Ale dlaczego przyszli sie bic, skoro zaden tego nie chcial? Moze skonczyloby sie na pogrozkach, groznych minach i popychaniu sie nawzajem, ale paru chlopcow z grupy, ktora przyszla popatrzec, napuszczalo ich na siebie. Jeffries natarl, niewprawnie mlocac piesciami. Michaels nie potrafil powiedziec, co dokladnie stalo sie potem. Posypaly sie na niego ciosy, w ramiona, w glowe - nie czul ich wprawdzie, ale tez nie bardzo wiedzial, jak ich uniknac, chociaz zadawane byly jakby w zwolnionym tempie i w absolutnej ciszy. Chwile pozniej Jefrfries lezal na ziemi, a on siedzial mu na piersi, przyciskajac rece kolanami. Unieruchomiwszy przeciwnika, Michaels moglby zrobic z niego miazge - Jeffries nie byl w stanie temu zapobiec. Ale nie uderzyl go, po prostu siedzial na nim, przygwozdziwszy go do ziemi. Jeffries skrecal sie, wil, prezyl, krzyczal do Michaelsa, zeby go puscil. - Nie ma mowy - powiedzial Michaels. - Najpierw musisz powiedziec, ze jestesmy kwita. Moge tak na tobie siedziec przez cala noc. Cos, co zdawalo sie trwac cale godziny, w rzeczywistosci potrwalo moze minute. Kiedy Jeffries przekonal sie, ze nie da rady zrzucic Michaelsa, zgodzil sie przerwac walke. Uznali, ze jest remis; Michaels byl bardzo zadowolony z takiego obrotu spraw... Skaut zatrzymal sie, oznaczyl kepe chwastow jako swoje terytorium i tylnymi lapami narzucil na nia troche trawy. Michaels usmiechnal sie, wspominajac tamta walke w szkole. Ile mogl miec wtedy lat? Trzynascie. Kawal czasu. Usmiech znikl mu jednak z twarzy, kiedy pomyslal o poprzedniej wlascicielce Skauta i przypomnial sobie wyraz jej twarzy, gdy szykowala sie do rozwalenia mu glowy laska. Nie chodzilo jej o rozkwaszenie mu nosa, czy podbicie oka; byla zdecydowana zabic. Michaels poczul sie bardziej bezbronny niz kiedykolwiek. Mogl zginac. Jedno uderzenie w glowe i juz nigdy by sie nie obudzil. Nigdy. Zdawal sobie sprawe, ze musi kiedys umrzec. Kazdy musial. Ale nigdy sie nad tym nie zastanawial, az do czasu, kiedy siedzial w swej kuchni po ucieczce tamtej kobiety. Siedzial roztrzesiony, z taserem w reku, czekajac na przybycie swoich ludzi i policji. Nie odczuwal strachu podczas samej walki. Ale potem...? Bal sie. Czul sie taki... bezsilny. Nienawidzil tego poczucia bezsilnosci. Tak, przepedzil niedoszlego zabojce. Nie uciekl, czy cos w tym rodzaju, ale chociaz postapil, jak trzeba, nie czul sie odwazny. Zdal sobie sprawe, ze brakuje mu umiejetnosci, ktorych potrzebowal. Nalezalo cos w tej sprawie zrobic. Moze powinien porozmawiac z Toni. Byla ekspertem - widzial to na wlasne oczy. Przedtem go to nie interesowalo. Ale teraz? Moze nauczylaby go troche tego, co sama potrafila. Slyszal kiedys takie powiedzenie: Konserwatysta, to liberal, ktory padl ofiara napadu rabunkowego. Tak, Michaels wiele dalby w tej chwili za umiejetnosc obronienia sie przed napastnikiem, usilujacym rozwalic mu glowe kijem. W koncu nie zawsze bedzie mial ze soba pluton ochroniarzy. Albo opanuje sztuke samoobrony, albo nie bedzie w stanie wyjsc z domu, nie czujac strachu. Ale nie mozna zyc w ciaglym poczuciu zagrozenia. Nie zamierzal sie poddawac. Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 20.09 Waszyngton, Dystrykt Columbia Tyrone mial za soba dlugi i pelen wrazen dzien. Kiedy Bella odprowadzala go do drzwi, pomyslal, ze lepiej juz chyba byc nie moglo. Najpierw Bella, potem Jay Gridley i pogon za szalonym programista w Corvecie. Nie co dzien ma sie okazje zabrac piekna i inteligentna dziewczyne do rzeczywistosci wirtualnej na poscig, ktory byl w dodatku oficjalna akcja Net Force. Tata mial racje - niech Byk sprobuje to przebic. Bella zatrzymala sie przy drzwiach. -Dziekuje za pomoc, Tyr - powiedziala. - I za to, ze pozwoliles mi jechac z wami. To bylo giganto excitamento. Daj mi znac, czym to sie skonczy, dobrze? - Jasne. W szkole nie powinnas juz miec problemow. Masz to opanowane na mur. Otworzyl drzwi i odwrocil sie, zeby powiedziec dobranoc. Bella przysunela sie i pocalowala go w usta. Byl to delikatny, krotki pocalunek, ale wiedzial, ze nawet jesli bedzie zyl milion lat, nigdy nie zapomni tego nieoczekiwanego musniecia jej warg. Nie bylby bardziej oslupialy, gdyby walnela go mlotkiem w glowe. -Zadzwon do mnie czasem - powiedziala. - Wybierzemy sie gdzies. Mial sparalizowany mozg i jezyk. Kiedy juz troche doszedl do siebie, zdolal tylko wymamrotac: -A c-co... z Bykiem... to jest, chcialem powiedziec z LeMottem? - Nie jestem jego wlasnoscia. Nie jestesmy malzenstwem. - Poslala mu usmiech. - Do widzenia. - Zamknela drzwi. Tyrone stal, jakby nogi wrosly mu w ziemie, niezdolny do myslenia, do poruszania sie, moze nawet do oddychania. Kiedy wreszcie mozg znow zaczal mu dzialac, nie potrafil powiedziec, jak dlugo stal tam pod drzwiami jak slup. Kilka sekund, a moze kilka wiekow? Zadzwon do mnie czasem. Wybierzemy sie gdzies... O rety! Kiedy szedl na stacje Transa, musial stapac po ziemi, ale nie zdawal sobie z tego sprawy. A wiec tak to jest, kiedy czlowiek sie zakocha. Niedziela, 3 pazdziernika, godzina 22.01 Waszyngton, Dystrykt Columbia W swoim mieszkaniu Toni spojrzala na plastikowa kasete wideo, ktora podal jej Rusty. -Skad to masz? -Pare dni temu trafilem na strone internetowa pewnej ksiegarni w Alabamie. Dopiero dzis rano moglem tam pojechac. Nie mam magnetowidu VHS, wiec nie moglem tego jeszcze obejrzec. Toni obejrzala kasete. Zdjecia na pudelku przedstawialy krotko ostrzyzonego mezczyzne w koszuli i spodniach, wykonujacego blok i sapu w starciu z wysokim, dlugowlosym facetem w dzinsach i w ciemnej kurtce. Pudelko musialo chyba kiedys zmoknac, bo na wiekszosci fotografii byly zacieki. Z trudem odczytala nazwe producenta: Paladin Press, wszelkie prawa zastrzezone, rok 1999. Slyszala o nich. Wydawali ekscentryczne ksiazki i kasety wideo na temat sztuk walki - od dwunastu sposobow zabicia kogos przedmiotami z kredensu po brutalne sceny z bronia palna i biala. O ile pamietala, firma miescila sie gdzies w Colorado. Na drugiej stronie pudelka, z ktorej zdarto czesc naklejonej tam fotografii, zachowal sie tytul. Pukulan Pentjak Silat: DRUZGOCACA SZTUKA WALKI BUKTI NEGARA-SERAK, TOM TRZECI. Poczula, ze ogarnia ja podniecenie. Nie wiedziala, ze ktos wydal kasety wideo o jej sztuce walki. A ta kaseta byla trzecia z serii. - No to zobaczymy, czy moj magnetowid jeszcze dziala. Nie korzystalam z niego od jakiegos czasu. Podeszla do multimedialnego odtwarzacza i wsunela kasete w szczeline VHS. Zapalily sie swiatelka. Wlaczyla telewizor i usiadla na kanapie kolo Rusty'ego. Po czolowce na ekranie ukazal sie krotkowlosy mezczyzna wchodzacy w waska uliczke. Natknal sie na innego mezczyzne, ktory przenosil cos ciezkiego i poprosil o pomoc. Nagle z tylu pojawilo sie jeszcze trzech napastnikow, wyskakujac zza pojemnikow na smieci. Jeden z nich mial noz, inny kij baseballowy. Wszyscy czterej natarli jednoczesnie na krotkowlosego. Jak on sie nazywal? Nie zwrocila na to uwagi. Niewazne, sprawdzi pozniej. W ciagu pieciu sekund wszyscy czterej napastnicy lezeli na ziemi, przy czym zaden nie upadl miekko ani nie polozyl sie z wlasnej woli. Toni patrzyla uwaznie. Bedzie to sobie musiala obejrzec jeszcze raz, w zwolnionym tempie. Krotkowlosy byl cholernie szybki. Silat nie byl widowiskowy, ale za to na pewno skuteczny. Obraz sie zmienil. Guru stal na macie, w tle byla sciana, pomalowana na niebiesko. Mial na sobie czarny podkoszulek z obcietymi rekawami i klasyczny sarong. Na koszulce byl emblemat Bukti: ptak garuda z paszcza tygrysa na piersi, nad skrzyzowanymi trojzebami tjabang. Guru byl najwyrazniej w dobrej formie, niezle umiesniony i bardzo pewny siebie. Zastanawiala sie, jak wygladalby dzisiaj, po ponad dziesieciu latach. Toni odwrocila sie do Rusty'ego. -To wspaniale. Jestem szczesliwa, ze mi to pokazales. - Kupilem to dla ciebie - powiedzial. - Pomyslalem, ze bardziej cie to zainteresuje niz mnie. -Usmiechnela sie. - Dziekuje. To milo z twojej strony. - Polozyla mu reke na ramieniu. Chwila przeciagala sie. Jej gest byl zwyklym dotknieciem, niczym wiecej, i mial tylko podkreslic, jak bardzo jest wdzieczna. Byloby tak, gdyby cofnela reke. Chwila trwala. Toni podjela decyzje. Nie cofnela reki: Rozdzial 31 Poniedzialek, 4 pazdziernika, godzina 5.05 Quantico, Wirginia Jay Gridley uswiadomil sobie nagle, jak potwornie jest zmeczony. Spojrzal na zegarek. Oho! Juz rano. Przejrzal tyle materialow, ze mozna by nimi zapelnic tankowiec, ale bylo warto. Mial teraz lepsze pojecie o programiscie, ktorego scigali. Przedtem nie dysponowali niczym, za to teraz czesci ukladanki zaczynaly do siebie pasowac. Mieli poszlaki, ze tamten przechodzil szkolenie we Wspolnocie Niepodleglych Panstw. Gridley byl sie gotow zalozyc, ze facet jest Rosjaninem. Oczywiscie, to jeszcze nie identyfikacja, ale zakres poszukiwan znacznie sie zawezal. Postukal w klawiature, pracujac w trybie rzeczywistym zamiast w rzeczywistosci wirtualnej. To byla katorznicza praca, mielenie liczb i slow, a jemu zalezalo na surowych danych, nie zmodyfikowanych przez zadna wizualizacje. Mainframe Net Force przesiewal najrozniejsze mozliwosci, przesylajac mu te, ktore miescily sie w zadanych parametrach. W tej chwili komputer zajmowal sie po kolei wszystkimi zyjacymi programistami, ktorzy mieszkali w Rosji. Dostana tego harcownika. To tylko kwestia czasu... Rozlegl sie sygnal pilnej poczty elektronicznej. Pokrecil glowa, niezadowolony, ze mu przeszkadzaja, ale w koncu nie byl to problem. Jesli mainframe Net Force cos znajdzie, natychmiast go o tym powiadomi. Przelaczyl sie na e-maila. Hmm. Wiadomosc byla od jednego z zespolow w terenie. Informowali, ze maja cos w sprawie zamachu na Daya. Coz, w porzadku, to tez bylo wazne. Nie tak wazne, jak programista, przynajmniej zdaniem Gridleya - Day byl martwy i nic juz tego nie zmieni. Nikt juz nie mogl go zranic, za to akty sabotazu w Sieci nie ustawaly. Z drugiej strony, ujecie zabojcy to tez cos. Zwlaszcza, ze wszyscy wiedzieli, jaka jest stawka - jesli czegos nie znajda, i to szybko, ich szef bedzie sobie musial poszukac innej pracy. W tej branzy zawsze tak bylo. Gridley sciagnal plik dolaczony do e-maila i otworzyl go. Nie trwalo dlugo, zanim zorientowal sie, ze to bardzo wazna wiadomosc. Poniedzialek, 4 pazdziernika, godzina 5.05 Waszyngton, Dystrykt Columbia Megan Michaels byla na werandzie swego domu, trzymajac sie za rece z postawnym, ciemnowlosym mezczyzna. Calowali sie. Mezczyzna przesunal jej dlonie wzdluz plecow, zlapal za posladki. Wydala cichy jek, odwrocila sie i zobaczyla stojacego obok Alexa. Usmiechnela sie. -Naleze teraz do niego - powiedziala. - Nie do ciebie. - Demonstracyjnie wsunela tamtemu dlon miedzy nogi... Michales obudzil sie z koszmarnego snu, wsciekly i zazdrosny. Niech to szlag trafi! Skaut spal, zwiniety w kulke przy nogach Alexa. Na podlodze, kolo konsoli telewizyjnej stalo wprawdzie nowiutkie poslanie dla psa, recznie pleciony koszyk z poduszka, wypchana cedrowymi wiorkami, ale pies odmawial polozenia sie tam, chyba ze Michaels mu kazal. Ale kazac spac na podlodze psu, ktory uratowal mu zycie? Uznal, ze to by nie bylo w porzadku; zreszta, skoro Skaut chcial spac u niego w lozku, to przeciez bylo ono wystarczajaco duze. W koncu to nie dog. Kiedy Michaels sie obudzil, Skaut uniosl lepek i spojrzal na niego. Najwidoczniej uznal, ze nie dzieje sie nic zlego, bo po chwili znow zwinal sie w klebek. Walt Carver mial o dziesiatej spotkanie z prezydentem. Jesli Net Force nie wyposazy go na to spotkanie w cos na temat zabojstwa Daya, Net Force bedzie miala nowego szefa - kiedy tylko wyrzuca Michaelsa... Do diabla z tym wszystkim. Wstal i poczlapal do lazienki. Skaut tez sie podniosl, przeciagnal sie jak kot, zeskoczyl z lozka i podreptal za Michaelsem. Usiadl kolo niego i bacznie obserwowal strumien moczu, wpadajacy do muszli klozetowej. Co mogl sobie myslec? Ze jego pan oznacza to jako swoje terytorium? - Tak, to moja lazienka - powiedzial Michaels. Skaut szczeknal na potwierdzenie. Poniedzialek, 4 pazdziernika, godzina 5.05 Waszyngton, Dystrykt Columbia Toni lezala w lozku, patrzac w sufit. Obok niej spal pod koldra nagi Jesse "Rusty" Russel, oddychajac ciezko. O Boze. Dlaczego to zrobila? Spojrzala na mezczyzne kolo siebie. Rusty byl przystojny, bystry, pociagal ja seksualnie. Na pewno bylo jej z nim dobrze w lozku, a nie oszczedzali materaca. Kupione dawno temu prezerwatywy, ktore wygrzebala spod majtek i biustonoszy w szufladzie nie stracily jeszcze terminu waznosci. Oboje byli dorosli, oboje wolni - nie szkodzili nikomu. Wszystko to prawda, ale mimo wszystko wiedziala, ze nie powinna byla... Dlaczego czula sie taka winna? Co ona tu robila z tym... obcym w lozku? Sytuacja byla jakby nierzeczywista, jak sen, nie cos, co sie stalo naprawde. Poczula, ze robi jej sie niedobrze. Byla przerazona. Jakby zrobila cos strasznie, strasznie zlego. To Alex powinien tu lezec, zaspokojony, szczesliwy, zakochany w niej. To powinno cos znaczyc. Rusty byl w porzadku, lubila go, ale nie byl kims, z kim chcialaby spedzic zycie, czy chocby tylko czesc zycia. Wiedziala to na pewno. Byl troskliwym i doswiadczonym kochankiem. Seks sprawil jej przyjemnosc - sklamalaby twierdzac, ze bylo inaczej -ale sam seks, to jeszcze za malo, bez wzgledu na to, jaki jest dobry. Potrzeba bylo czegos wiecej, o wiele wiecej. Lubila Rusty'ego, ale nie kochala go. Kochala Alexa. No dobrze, ale skoro tak, to jak mogla to zrobic? I jak spojrzy teraz Alexowi w oczy? Okazala sie wobec niego niewierna. Chwileczke, dziewczyno, wtracila sie racjonalna strona jej umyslu. Zamknij sie. Rusty przekrecil sie na lozku. Powinna wstac, wziac prysznic, ubrac sie. Nie chciala, zeby sie obudzil i zapragnal powtorki ostatniej nocy. Bylo milo, ale byl to rowniez blad i nie zamierzala go powtarzac. Poniedzialek, 4 pazdziernika, godzina 5.05 Columbia, Maryland Ruzjo siedzial po turecku na lozku, bladzac gdzies niewidzacym wzrokiem. Nie byl znudzony - od lat nie doswiadczyl nudy - ale tez nic go specjalnie nie interesowalo. Nie przejmowal sie tym za bardzo, ale zdawal sobie sprawe z tego braku lacznosci ze swiatem. Plechanow, ten Rosjanin, ktory upodobal sobie Czeczenie, w koncu zadzwoni - dzis, jutro, pojutrze. I bylo prawdopodobne, ze rozkaze mu, unikajac jak zwykle konkretow i bezposrednich sformulowan, wyruszyc i znow zabijac. Bylo to czescia wielkiego planu Plechanowa, planu, ktory mial mu dac ogromna wladze nad calymi krajami. Poczatkowo motywy Plechanowa byly dla Ruzjo wazne. Teraz wystarczalo zupelnie, ze Plechanow sobie czegos zyczyl. Ruzjo byl narzedziem w jego rekach; byl to dla niego jedyny powod pozostawania przy zyciu. Zyc. Umrzec. W koncu to zupelnie wszystko jedno. Poniedzialek, 4 pazdziernika, godzina 7.30 Quantico, Wirginia Jay juz czekal, kiedy Michaels przyszedl do biura. Usmiechal sie. -Masz dobre wiadomosci? -O, tak. -Wejdz. W biurze, Jay powiedzial: -Prosze na to spojrzec. Moge? - Wskazal gestem stacje robocza Michaelsa. -Prosze bardzo. Jay wlaczyl komputer i wywolal jakis plik. -To meldunek naszego zespolu w stanie Nowy Jork - powiedzial. - A to... - postukal w klawiature i na ekranie pojawil sie obraz - pewne schronisko dla psow. Polozone nad pieknym wschodnim brzegiem Wielkiego Jeziora Scandaga, miedzy wzgorzami North Broadalbin a Fish House. Michaels patrzyl na Jaya, niczego nie rozumiejac. -To na polnocny zachod od Amsterdamu, ktory lezy takze na polnocny zachod od Schenectady, na polnocny zachod od Albany, kto... -Wystarczy, Jay. -Hm. Tak czy inaczej, wlasnie tam wytresowany zostal ten pudelek. -Naprawde? -Aha. Jedno z paru miejsc, gdzie sie tym zajmuja. Wytresuja twojego psa, sprzedadza ci juz wytresowanego, albo nawet wynajma ci zwierze. Tak wlasnie bylo z twoim pudlem. Zostal wynajety. Jay usmiechnal sie. -Oczywiscie w schronisku nigdy nie widziano osoby, ktora go wynajela. Ta kobieta jest naprawde ostra, szefie. Gotowke i instrukcje dostarczyl kurier. Pismo bylo wydrukiem komputerowym; facet z FBI mowi, ze czcionka i papier wskazuja na ktoras z wielkich firm, swiadczacych uslugi w zakresie drukowania i kopiowania - Kinko's, LazerZip - nie da sie tego dokladniej ustalic. Nasi agenci zajeli sie psem. Zostal dostarczony do innej firmy kurierskiej, potem do jeszcze jednej i ostatecznie przekazano go komus, kto czekal w holu nowego hotelu "Holiday Inn" w Schenectady. Poslaniec zapamietal, ze odbior psa pokwitowal jakis mezczyzna, ktory zaplacil gotowka. Przecietny facet; poslaniec nie zapamietal twarzy. -Nie brzmi to zbyt obiecujaco. -Chwileczke. "Holiday Inn" jest wyposazony w komputerowy system kontroli i zarzadzania. Wszedzie tam pelno ukrytych kamer. Prosze spojrzec na to. Jay ponownie postukal w klawiature. -Tu mamy faceta, ktory odebral psa. Na ekranie pojawilo sie zdjecie mezczyzny, trzymajacego niewielki plastikowy pojemnik, sluzacy do przewozenia malych zwierzat. Byl na dworze, na jakims dziedzincu. W tle widac bylo mnostwo zieleni i kwiatow. Mezczyzna byl sredniego wzrostu, sredniej budowy ciala, mial przecietna fryzure, ubrany byl w koszule, spodnie i ciemne buty. Byl absolutnie przecietny. -A tutaj jest kobieta, ktorej przekazal psa. Inny obraz, widziana z przodu kobieta, stojaca naprzeciwko mezczyzny z pojemnikiem. Wygladala na jakies czterdziesci lat, miala dlugie, kasztanowe wlosy, zaczynajace siwiec, nieco przysadzista figure, ciemne okulary, luzna bluzke z dlugimi rekawami, luzne spodnie i sportowe buty. Tez wygladala zupelnie przecietnie. - Kamery hotelowego systemu bezpieczenstwa filmuja z predkoscia trzech klatek na sekunde, wiec film jest kiepskiej jakosci, ale mamy ze szesc, moze osiem naprawde dobrych zdjec tej kobiety. -W ogole nie przypomina tej starszej pani - powiedzial Michaels. - A poza tym, skad pewnosc, ze i na tych zdjeciach nie jest w przebraniu? - Nasi faceci od identyfikacji mowia, ze prawdopodobnie jest - rozmiary jej szyi i nadgarstkow, szczuplosc twarzy i rak nie bardzo pasuja do tulowia i bioder. Prawdopodobnie sztucznie sie pogrubila. -Wiec jak nam to moze pomoc? -Coz, z analizy komputerowej wynika, ze prawdopodobnie nie zmienila ksztaltu malzowin usznych, ani rak. Na podstawie obiektow, ktorych wielkosc znamy - tej donicy, albo tamtych ozdobnych cegiel - mozemy okreslic rozmiar jej obuwia, a ekstrapolujac obwod nadgarstkow i szyi - z duzym prawdopodobienstwem takze rzeczywista wage ciala. Te wlosy, to zapewne peruka, wiec na nic sie nie przydadza, ale na zdjeciach dobrze widac jej dlonie i nadgarstki. Ponadto, technicy z laboratorium FBI mowia, ze prawdopodobnie nie miala makijazu, kiedy robione byly te zdjecia, wiec prawdopodobnie jest naturalna blondynka, sadzac po karnacji skory. -Potrafia to okreslic? -To ciagle jeszcze raczej sztuka tajemna niz nauka, ale mowia, ze sa pewni na osiemdziesiat piec procent. -Hm. -To jeszcze nie wszystko. Prosze popatrzec. Jay wlaczyl odtwarzanie filmu. Kobieta wziela plastikowy pojemnik, odwrocila sie i ruszyla w swoja strone. Pojawilo sie ujecie z innej perspektywy - na pewno z innej kamery, uznal Michaels. Obiektyw byl umieszczony wyzej, dokladnie na wprost idacej w strone kamery kobiety. W pewnym momencie kobieta z plastikowym pojemnikiem poslizgnela sie. -Widzisz, jaka mokra jest nawierzchnia tej alejki? Umyto ja krotko przedtem, ale nie zdazono jeszcze ustawic znakow ostrzegawczych. Nastepne ujecie przedstawialo kobiete, ktora zachwiala sie i podparla wolna reka o sciane. Odepchnela sie od sciany i poszla dalej. -Niezle sobie poradzila, co? - powiedzial Jay. - Ja na jej miejscu prawdopodobnie klapnalbym na tylek, natomiast ona tylko odepchnela sie od sciany jak gdyby nigdy nic i poszla dalej. Nawet nie zwolnila. - Usmiechal sie teraz naprawde szeroko. Michaels zrozumial. Spojrzal na Jaya. -Odciski? -Aha. Ilu ludzi w ciagu ostatniego miesiaca, czy dwoch moglo sie tam poslizgnac i podeprzec o sciane dokladnie w tym miejscu? Pozostawila odcisk dloni, palca wskazujacego, srodkowego i serdecznego. Takze troche zatarty odcisk malego palca. Michaels skinal glowa. To bylo cos. Moze nawet cos, co uratuje jego glowe. - Aha, czy wspominalem, ze mamy pare komorek jej naskorka i troche DNA, nadajacego sie do analizy? -Do cholery, Jay... Jay rozesmial sie. -Coz, szefie, nie chcialbym robic zludnych nadziei. To ciagle jeszcze drobiazgi, chociaz mozemy powiedziec z cala pewnoscia, ze to kobieta i okreslic jej grupe krwi. -Jezu, dlaczegos tego nie powiedzial od razu? -Tak sie nie opowiada historii, szefie. To, co najlepsze, trzeba zostawic na koniec. Zreszta, sprawdzenie odciskow i DNA w aktach FBI, NCIC UpolNet i AsiaPol musi troche potrwac. Ale nawet jesli nie dotrzemy do niej ta droga, to przeciez chyba jest gdzies zarejestrowana - DL, BioMed, BankSeal. A jesli tak, to predzej czy pozniej komputery nam to powiedza. To tylko kwestia czasu. -Swietna robota - powiedzial Michaels. - Doskonale sie spisales, Jay. -Zapro. -Przepraszam? -To taka odzywka, szefie. Znaczy "zaden problem". Trzeba byc na biezaco. A czy powiedzialem juz, ze zaplacila za zgubionego psa? Wyslala pieniadze przez poslanca. Skutecznie zatarla slady, ale tak czy inaczej, zachowala sie przyzwoicie, prawda? Michaels byl zachwycony, ale wiedzial, ze Net Force ma jeszcze inne sprawy na glowie. -A co z tamtym programista? -Jestesmy coraz blizej. Jest Rosjaninem albo Ukraincem. Cos w tym rodzaju. Zaprzaglem do roboty mainframe SuperCray - przesiewa mozliwosci, sprawdza charakterystyki. -O ile pamietam, mowiles, ze tamten moze zamaskowac swoj styl? - O, tak, moze, ale tylko czesciowo. Wiem juz o jego stylu dosc, zeby go rozpoznac. To tak, jak z malarzami. Obraz Picassa kazdy pozna i na pewno nie pomyli go z Renoirem. To wlasnie kwestia stylu. Facet jest za dobry, zeby ukryc caly swoj talent. Cos tam zawsze wylezie na wierzch, zeby nie wiem jak sie staral. -Naprawde swietna robota, Jay. Dziekuje. -Coz, szefie, na tym polega moja praca. Ale nie mialbym nic przeciwko temu, zeby pamietal pan o tym przy nastepnych raportach przydatnosci i podwyzkach. Obaj sie rozesmieli. -Musze wracac do roboty - powiedzial Jay. - Zapisalem to wszystko w panskim komputerze. Zglosze sie, kiedy bedziemy mieli cos wiecej. - Jeszcze raz dziekuje. Kiedy Jay wyszedl, Michaels uwaznie przestudiowal caly material, porzadkujac go sobie w myslach. Uznawszy, ze zapoznal sie z nim wystarczajaco dokladnie, zadzwonil do Walta Carvera. Dyrektor nie bedzie bezbronny, idac dzis na spotkanie u prezydenta. Moze nawet Michaels zachowa stanowisko jeszcze przez pare dni. Ulga, jaka odczul, troche go zaskoczyla. Byla silniejsza, niz moglby przypuszczac. Moze wcale nie mial tego wszystkiego dosc, jak mu sie wydawalo? -Biuro dyrektora Carvera. -Czesc, June, tu Alex Michaels. Stary juz jest? -Od szostej, dyrektorze. Chwileczke, juz pana lacze. Czekajac, az Carver podniesie sluchawke, Michaels wyjrzal przez okno. Zobaczyl Toni, ktora przechodzila wlasnie kolo budynku. Skinal jej glowa, ale ich oczy nie spotkaly sie. Poszla do swojego biura. Coz, pewnie byla zmeczona - wszyscy juz za dlugo pracowali bez wytchnienia. Zaraz po rozmowie z dyrektorem zadzwoni do niej i przekaze, co Jay zdolal ustalic. Bedzie szczesliwa, slyszac takie dobre wiesci. - Dzien dobry, Alex. Masz dla mnie dobre wiadomosci? -Tak, prosze pana. Bardzo dobre. Rozdzial 32 Sroda, 6 pazdziernika, godzina 9.11 Long Island, Nowy Jork Selk stala na progu, trzymajac w rekach mala paczuszke, opakowana w kosztowny papier. Miala na sobie bawelniane, granatowe spodnie, swiezo wyprasowane i pasujaca do nich koszule z dlugimi rekawami oraz czapke baseballowa tego samego koloru. Kilka kosmykow peruki blond wystawalo spod czapki. Nalozyla na twarz tyle makijazu, zeby sie postarzec o jakies piec lat. Owinieta w papier paczuszka byla wielkosci etui na diamentowy naszyjnik. Furgonetka zaparkowana na ulicy byla wynajeta, biala, bez reklam i z kradzionymi tablicami rejestracyjnymi. Wygladala na kobiete, rozwozaca przesylki w lepszych dzielnicach. Zadzwonila do drzwi. Minela minuta. Selk zadzwonila jeszcze raz. -Czego? - dobiegl przez domofon zaspany glos. -Przesylka ze sklepu jubilerskiego Steinberga dla pani Brigette Olsen. -Przesylka? Boze, daj cierpliwosc! Ktorej czesci zdania nie zrozumialas, kochanie? Selk zerknela do notatnika, ktory trzymala w reku. -Od pana Genaloniego. -Chwileczke. Brigette otworzyla drzwi, na ile pozwalal lancuch. Przez szpare Selk zobaczyla, ze kochanka Genaloniego jest blondynka z duzym biustem, z tych, o ktorych mezczyzni mowia: niezla sztuka. Miala na sobie czarna jedwabna pidzame i wyplowialy niebieski szlafrok. Jesli potwierdzi sie rozmowa telefoniczna, ktora Selk podsluchala poprzedniego wieczoru, Ray Genaloni zlozy dzis tej pani wizyte. Selk byla gotowa. Brigette wyciagnela reke. -Niech mi pani to da. -Bedzie pani musiala pokwitowac odbior - powiedziala Selk. Pomachala zamowieniem, przyczepionym do sztywnej podkladki. Zerknela tez na zegarek, jakby chciala dac do zrozumienia, ze ma jeszcze inne przesylki do rozwiezienia. Brigette zawahala sie. Selk potrafilaby prawdopodobnie otworzyc drzwi kopniakiem, wyrywajac lancuch. Lancuchy w drzwiach byly zwykle mocowane krotkimi, nic nie wartymi srubami, ale nie chciala ryzykowac, ze ktos ja zobaczy - otwieranie kopniakiem drzwi kochanicy gangstera i to w bialy dzien nie bylo najrozsadniejsze. Mogla tez siegnac po malokalibrowy pistolet, ktory miala w kaburze po wewnetrznej stronie paska od spodni, za prawym biodrem, i zagrozic nim kobiecie - otwieraj, kochanie, albo strzelam. Ale to tez bylo ryzykowne. Poza tym, potrzebowala tej kobiety zywej. Wiedziala, co musi zrobic, zeby nie uciekac sie do zadnej z tych drastycznych metod. -Och, przepraszam, zapomnialam, ze kazano mi cos pani odczytac. - Rozwinela kawalek papieru. - Nie zakladaj dzis wieczorem niczego wiecej. Podpisano - Ray. Selk wbila wzrok w ziemie, udajac zaklopotanie. Brigette rozesmiala sie i otworzyla drzwi z lancucha. -W porzadku, to od Raya. Drzwi stanely otworem. Ludzie sa tacy latwowierni. Sroda, 6 pazdziernika, godzina 11.46 Quantico, Wirginia Alex Michaels szedl do kafeterii, chociaz wcale nie byl bardzo glodny. Gorace slady, na ktore Jay natrafil dwa dni wczesniej, zdazyly ostygnac. Komputerowe poszukiwania zamieszkalych w Rosji programistow nie daly rezultatow. A DNA i odciski palcow kobiety, ktora odebrala psa w hotelu w Schenectady nie znajdowaly sie w zadnym z systemow, ktore zdolali sprawdzic. Gridley rozszerzyl zakres poszukiwan programisty o sasiadujace z Rosja kraje Wspolnoty Niepodleglych Panstw oraz coraz dalej zarzucal sieci, w ktore chcial zlapac niedoszla zabojczynie Michaelsa, ale na prozno. Michaels odniosl wrazenie, ze Toni Fiorella stara sie go unikac. Nie przyszla na narade, wychodzila z pracy wczesniej i w ogole patrzyla na niego, jakby nabawil sie jakiejs bardzo zarazliwej choroby. Coz, przynajmniej zachowal dotad stanowisko. Wystarczylo, ze dyrektor powiedzial prezydentowi o zdjeciach, na podstawie ktorych zamierzali szybko dotrzec do tamtej kobiety, podejrzanej takze o dokonanie zamachu na Daya. Czy byla to prawda, czy nie, to juz zupelnie odrebna kwestia. Jedno bylo pewne - ich akcje staly troche lepiej. Zreszta, przeciez predzej, czy pozniej na pewno ja zlapia. Na korytarzu Michaels spostrzegl przed soba Johna Howarda, ktory tez szedl do kafeterii. Howard zobaczyl go dopiero, kiedy znalazl sie przy wejsciu. Skinal glowa. -Dzien dobry, dyrektorze. Byl uprzejmy, ale nic poza tym. Michaels nie rozumial, dlaczego pulkownik go nie lubi, ale to, ze go nie lubi bylo oczywiste. -Dzien dobry, pulkowniku. Howard przeszedl kawalek dalej, nie proponujac wspolnego zjedzenia posilku. Do kafeterii wpadl jednak usmiechniety Jay Gridley i Michaels odlozyl na pozniej rozwazania na temat Howarda. -Powiedz, ze przynosisz dobre wiadomosci i podwyzke masz w kieszeni - powiedzial Michaels. -Coz, sam nie wiem, czy dobre - ty musisz zdecydowac. Mam tego programiste. No i co? -Naprawde?! -Mialem racje, to Rosjanin. Wyemigrowal do Czeczenii, mieszka tam od trzech lat, to dlatego na poczatku nie moglismy na niego trafic. - Jay uniosl swoj elektroniczny notes, pokazujac twarz programisty. -Dyrektorze, pozwoli pan, ze przedstawie. Wladimir Plechanow. Sroda, 6 pazdziernika, godzina 15.30 Nowy Jork Genaloni spojrzal na zegar, stojacy na biurku. Dosyc na dzisiaj. Musial stad wyjsc. Przerzucanie dokumentow, papierowych, czy elektronicznych, po kilku godzinach moglo czlowieka przyprawic o pomieszanie zmyslow. Wlaczyl interkom. - Roger, sprowadz samochod. Jedziemy do Brigette. Po calym dniu pod presja biznesu potrzebowal miejsca, w ktorym moglby sie odprezyc i kogos, w czyim towarzystwie moglby to zrobic. Brigette swietnie sie do tego nadawala. Jesli sie pospiesza, zdaza, zanim zaczna sie popoludniowe korki. O tak, zamoznosc miala swoje dobre strony. Sroda, 6 pazdziernika, godzina 15.40 Long Island Brigette byla ze wszech miar chetna do wspolpracy. Kiedy tylko doszla do siebie po szoku, jaki przezyla, widzac pistolet w reku tej kobiety, powiedziala: -O, kurwa. W jej glosie nie bylo strachu, tylko irytacja. Zupelnie jakby zorientowala sie, ze pada deszcz, gdy wlasnie zamierzala sie opalac. Furgonetka byla teraz zaparkowana jedna przecznice dalej, na podjezdzie do pustego domu, wystawionego na sprzedaz. Selk zajela sie tym, przykuwszy Brigette kajdankami do rury wodociagowej w kuchni. Po powrocie zdjela jej kajdanki i pozwolila sie ubrac. Wciagajac czarne, jedwabne majtki, Brigette spojrzala na Selk swymi slodkimi, chabrowymi oczyma i spytala: -Mnie tez zabijesz? Nie miala zadnych watpliwosci, w jakich zamiarach Selk tu przyszla. Nie byla glupia gaska. -Nie, dlaczego? Zrobisz, co ci powiedzialam, Genaloni dostanie w czape i pojde sobie. -Zawsze ma ze soba ochroniarzy. Czekaja przed domem. -Ilu? -Ze dwoch. Udawala, ze jest gotowa do wspolpracy, ale klamala. Genaloni bedzie mial ze soba co najmniej czterech ochroniarzy, z kierowca pieciu. Jeden z nich bedzie pilnowal na tylach domu. Brigette probowala oslaniac wlasny tylek - lepiej niz byly to w stanie zrobic wyciete majtki, ktore miala na sobie. Jesli Genaloni dostanie w leb, mogla miec nadzieje, ze ja zabojczyni pozostawi przy zyciu. Przeciez jej pomogla. Jesli natomiast Genaloniemu uda sie wyjsc z tego calo, a zginie ta kobieta, slodka Brigette bedzie mu mogla opowiedziec, jak klamala, zeby go chronic. -Nie wygladasz na specjalnie zmartwiona, ze twoj facet ma zostac skasowany. Blondynka zalozyla bluzke z surowego jedwabiu - biustonosza nie nosila - i zapiela guziki. Zrozumiala spojrzenie drugiej kobiety. -Lubi, kiedy mi stercza sutki - powiedziala. Potem wzruszyla ramionami. - Jest gangsterem. To ryzykowna branza. Odlozylam troche, zreszta nie sadze, zebym miala klopoty ze znalezieniem nastepnego zrodla pieniedzy. Skoro cos bylo wystarczajaco dobre dla Genaloniego, inni gangsterzy beda chcieli tego sprobowac. Selk usmiechnela sie. Malo sentymentalna dziewczyna. Wiedziala, kim jest i byla zdecydowana poradzic sobie jak najlepiej. Nawet jej sie to podobalo, ta prostolinijnosc Brigette, zadnego udawania. -Mogliby uznac, ze to twoja wina. -Niby dlaczego? Pozwole sie podlaczyc do wykrywacza klamstw i powiem im prawde. Przylozylas mi pistolet do glowy - co moglam zrobic? - Aha, ale to znaczy, ze powiesz im rowniez, jak wygladam, tak? Brigette zawahala sie przez moment, musiala sie zastanowic. -Tak - powiedziala w koncu - powiem im. Ale przeciez to przebranie, prawda? -A jesli spytaja, czy bylam przebrana? -Z tym potrafie sobie poradzic. To sie stawalo interesujace. -Naprawde? Jak? Brigette wciagnela mikrospodniczke, zapiela suwak i wsunela bluzke. - To zalezy od tego, jak beda pytac. Jesli spytaja: "Sadzisz, ze zabojczyni Raya byla w przebraniu?" - moge odpowiedziec "Nie" i wykrywacz potwierdzi, ze mowie prawde. - Naprawde? -Pewnie. Poniewaz nie sadze, ze jestes w przebraniu, ja to wiem. Znam sie troche na makijazu. Selk znow sie usmiechnela. -Ale dlaczego mialabys to robic? Kryc mnie? -Moglabys wrocic pozniej i skasowac mnie, gdybys sadzila, ze cie wsypalam. Jej logika byla krucha, ale Selk nie zamierzala tego wytykac. Gdyby Brigette dostatecznie dobrze sie spisala, wsypujac ja, gangsterzy mogliby znalezc zabojczynie Raya i nic juz nie zaklocaloby spokoju ducha slodkiej Brigette. Mogla jej ufac? Aha, na pewno. Selk nie miala watpliwosci, ze kochanka Genaloniego bedzie spiewac jak w operze, kiedy zaczna jej zadawac pytania. Brigette znalazla pare jedwabnych ponczoch, zwinela jedna, wsunela lewa stope do srodka i naciagnela ponczoche na dluga noge. Selk obserwowala ja, zaintrygowana tak calkowitym brakiem skromnosci i emocji w swietle tego, co wkrotce mialo nastapic. Brigette dostrzegla to w jej oczach. Usmiechnela sie. -Lubisz kobiety? Moglabym cie uprzyjemnic czas, kiedy bedziemy czekaly. Selk pokrecila glowa. -Dziekuje, nie podczas pracy. Dziewczyna Raya byla niezlym ziolkiem. Selk wolalaby nie wisiec nad przepascia na linie, ktorej drugi koniec trzymalaby slodka Brigette - chyba, ze mialaby w reku plik banknotow, ktorym moglaby jej pomachac. Mimo wszystko, Brigette sie przyda. Pistolet Walther TPH.22, ktory miala Selk, byl czyms w rodzaju pomniejszonej wersji Walthera PPK Jamesa Bonda. Byl doskonalym egzemplarzem sztuki rusznikarskiej, maly, wykonany z nierdzewnej stali, bardzo celny. Ale pocisk kalibru 0,22 cala wystrzelony z pistoletu nie eliminowal czlowieka natychmiast, chyba ze trafil w centralny uklad nerwowy. Zeby na pewno zabic, trzeba bylo wpakowac kule w kregoslup lub w mozg. Gdyby Brigette zaczela wrzeszczec, kiedy Ray Genaloni bedzie wchodzil, strzal w glowe moglby sie okazac trudny. Wprawdzie mozliwy - z tej broni potrafila trafic czlowieka w glowe z dwudziestu metrow - ale TPH bedzie w tym momencie wyposazony w tlumik. Lufa nie byla dostatecznie dluga, zeby amunicja Stinger mogla osiagnac predkosc ponaddzwiekowa, a tlumik jeszcze spowolni pocisk, wyciszajac strzal przez absorpcje gazow wylotowych. Jesli sie nie wpakuje pocisku prosto w oko, cel moze przezyc. Czaszka ludzka jest twarda; opisano wiele przypadkow, kiedy kule odbijaly sie rykoszetem. A trafic w oko, kiedy tlumik zaslania przyrzady celownicze - coz, to dosc ryzykowna sprawa. Nie, jesli sie mialo pistolet.22 z tlumikiem, najlepiej bylo zblizyc lufe na pare centymetrow do glowy celu i wpakowac trzy, czy cztery pociski w potylice, podczas gdy ochroniarze beda siedziec w samochodach, niczego nie podejrzewajac. I zniknac na dlugo, zanim ktokolwiek zacznie pukac do drzwi. Potrzebowala spokoju, zeby to zrobic w ten sposob. Brigette wpusci Genaloniego do domu. Kiedy zamkna sie za nim drzwi, Selk zajmie sie reszta. Sroda, 6 pazdziernika, godzina 6.00 Quantico, Wirginia Przewidziane na piata spotkanie rozpoczelo sie z godzinnym opoznieniem. Byli w malej grupie - Michaels, Toni, Jay, pulkownik Howard i facet z FBI, specjalista od komputerow Richardson. Ten z FBI nie mogl jednak zostac dlugo. Od tej chwili wszystkie informacje dotyczace tej sprawy mialy byc przekazywane tylko tym, ktorzy musieli je znac. -W porzadku - powiedzial Michaels. - Wszyscy dostaliscie infopakiet, zestawiony przez Jaya. Sa jakies pytania? Zglosil sie Richardson. -Kiedy juz uzyskacie potwierdzenie, ze ten... Plechanow jest programista, ktorego szukamy, co dalej? -To troche skomplikowane - odpowiedzial Michaels. - W idealnych warunkach skontaktowalibysmy sie z rzadem czeczenskim i wystapili o ekstradycje, na podstawie Porozumienia o Zwalczaniu Przestepczosci w Sieci z roku 2004. Ale to nie bylby chyba najlepszy pomysl. Jay? Jay skinal glowa. -Plechanow ma prawdopodobnie jakis stale wlaczony program, czuwajacy nad bezpieczenstwem jego najwazniejszych plikow. Jesli miejscowi policjanci zastukaja do niego do biura albo do domu i zaczna dobierac sie do komputera, system prawdopodobnie zablokuje sie na amen, zanim zdaza sie zorientowac, jak wylaczyc zabezpieczenia. A jesli nawet nie ma takiego programu, to najwazniejsze pliki na pewno zaszyfrowal. Pewnie korzysta ze 128-bitowego programu szyfrujacego, albo moze nawet z 256-bitowego. Pisal kiedys programy szyfrujace dla rosyjskich sil zbrojnych. Bez klucza, nasz SuperCray musialby pracowac na pelnych obrotach jakies dziesiec miliardow lat, zeby zlamac taki szyfr. Podejrzewam, ze tak dlugo raczej nie bedziemy chcieli czekac, wiec do jego plikow systemowych nie dostaniemy sie bez klucza. A jesli nie zdobedziemy tych plikow, nie bedziemy potrafili udowodnic, ze to on i nasi prawnicy nie beda mieli podstaw, zeby wystapic o ekstradycje. - Wiec jak to zalatwicie? - spytal Howard. -Najlepiej byloby spojrzec mu przez ramie, kiedy bedzie wlaczal system. Albo to, albo zdobyc jakos klucz. -W dodatku to dopiero czesc calego problemu - powiedzial Michaels. - Jay? - Przyjrzalem sie troche temu facetowi. Okazuje sie, ze ma mnostwo powiazan z przedstawicielami rzadow wielu krajow. Duzo pracuje, zupelnie legalnie, nad opracowujac zabezpieczenia systemow komputerowych na zlecenie Rosjan, Hindusow, Tajow, Australijczykow i kogo tam jeszcze. Ma pieniadze - zgromadzil kilka milionow na legalnych rachunkach i z pewnoscia o wiele wiecej nielegalnie. Napad na bank w Nowym Orleanie prawdopodobnie nie byl dla niego pierwsza akcja tego typu. - Wiec mamy do czynienia z bogatym facetem o duzej sile przebicia - powiedziala Toni. - I gdyby nawet Czeczeni byli sklonni aresztowac go i wydac nam, nie mozemy go przygwozdzic bez dowodow, a tych nie mamy jak zdobyc. - Dobrze to podsumowalas - powiedzial Michaels. -Ale skoro ten gosc jest tak bogaty i ma takie wplywy, to po co to wszystko robi? - spytal Howard. - Dlaczego ryzykuje? Michaels skinal glowa, zadowolony, ze jego ludzie sluchaja uwaznie i mysla. -To najwazniejsze pytanie. Co facet chce osiagnac? -Jeszcze wiecej pieniedzy i jeszcze wieksza wladze - powiedzial Richardson. - Facet jest zachlanny. -Prawdopodobnie - zgodzil sie Michaels. - Ale uwaznie zapoznalem sie ze wszystkimi informacjami i mam wrazenie, ze tamten zmierza do czegos konkretnego. Niektore z tych aktow sabotazu w Sieci przyniosly mu bezposrednie korzysci - Jay dysponuje szczegolami - ale niektore nie. Nawet jesli czesc z nich byla swego rodzaju zaslona dymna, wydaje mi sie, ze jest w tym wszystkim metoda. Facet do czegos zmierza. Zanim sprobujemy go zlapac, warto by sie zastanowic, co to moze byc. Moze ktos mu pomaga - dobrze byloby zgarnac ich wszystkich. Przerwal, poniewaz otworzyly sie drzwi sali konferencyjnej i weszla jego sekretarka. Musialo to byc cos bardzo powaznego, skoro zdecydowala sie im przeszkodzic. Michaels przestraszyl sie, ze cos zlego przytrafilo sie jego zonie - bylej zonie, do diabla - albo corce. Ale zanim zdazyl wpasc w panike, sekretarka uspokoila go: -Dyrektorze, powinien pan zapoznac sie z tymi doniesieniami z Nowego Jorku. Dotycza Raya Genaloniego. Rozdzial 33 Sroda, 6 pazdziernika, godzina 16.40 Long Island W domu Brigette zadzwonil dzwonek przy drzwiach. -O Jezu! - powiedziala. -Otworz mu. Pamietaj, ze bede stala tak, aby was widziec, ale on mnie nie bedzie widzial. Jesli wykonasz jakis gwaltowny ruch, cokolwiek, natychmiast cie zabije. - W porzadku, rozumiem. Brigette ruszyla do drzwi. To byl niebezpieczny moment. Selk nie przypuszczala jednak, by Brigette zrobila cos glupiego. Wiele zalezalo od tego, jak sie zachowa. Jesli sprawy przybiora niepomyslny obrot zanim Genaloni wejdzie do domu, miala cztery zapasowe magazynki do Walthera, dwadziescia cztery dodatkowe pociski, plus siedem w pistolecie. I jeszcze troche amunicji Stinger luzem w kieszeni spodni, ale gdyby miala potrzebowac wiecej niz trzydziesci jeden pociskow, bylaby w opalach. -Czesc, kochanie, wejdz. Moj maz wlasnie wyszedl. Genaloni rozesmial sie i wszedl do srodka. Selk cofnela sie, zeby jej nie zobaczyl. Pistolet trzymala w obu rekach na wysokosci prawego ucha, z lufa skierowana w sufit. Miala teraz na rekach cienkie gumowe rekawiczki. Nie dotknela pistoletu ani magazynkow gola reka od kiedy wytarla je do czysta zeszlej nocy. Gleboko wciagnela powietrze i wypuscila je powoli. Czula adrenaline we krwi. - Nie moge sciagnac drutu z korka od szampana, Ray. Kreci sie, ale nie chce zejsc. -Zaraz sie tym zajme. W kuchni? -Aha. Butelka stoi w wiaderku z lodem. - Alez byla opanowana. Ani sladu zdenerwowania w glosie. Selk weszla do otwartej szafy, ktora miala za soba. Poczula zapach swiezych, nie noszonych sukienek, na ktorych wisialy jeszcze metki. Przymknela drzwi prawie do konca. Genaloni i Brigette przeszli obok jej kryjowki, ale zadne nawet nie spojrzalo w te strone. Selk wyszla i stanela im za plecami, kiedy weszli do kuchni. -Nie ruszac sie - powiedziala. Te slowa wystarczyly Genaloniemu. Wiedzial, co sie szykuje i wiedzial, ze Brigette ma w tym swoj udzial. -O kurwa! Ty parszywa, pieprzona dziwko. -Przykro mi, Ray, ona mnie zmusila! Ma bron! - Byly to najbardziej emocjonalne slowa, jakie Brigette wypowiedziala tego dnia. -Rece nad glowe, Genaloni. Posluchal. -Moge sie odwrocic? -Pewnie. Odwrocil sie powoli. Kiedy ja zobaczyl, pokiwal glowa. -No tak. Jestes Selk, prawda? Dlaczego? -Wiesz, dlaczego. Twoi ludzie probowali mnie odszukac. Powiedziano ci dawno temu, ze nie wolno ci tego robic. Nie probowal klamac. -Psiakrew. A podobno byli tacy dobrzy. -Nie dosc dobrzy. -Dobra, zauwazylas ich. Czego chcesz? Pieniedzy? Gwarancji, ze juz nie bedziemy probowali cie znalezc? Mierzyla juz z pistoletu w jego prawe oko. Na taka odleglosc nie potrzebowala przyrzadow celowniczych. -O jakiej sumie mowimy? Usmiechnal sie, myslac, ze ja zlapal. Mylil sie. Mechanizm spustowy pistoletu byl w idealnym stanie i mial opor ustawiony na poltora kilo, bez zadnego luzu. Selk delikatnie sciagnela spust. Rozlegl sie cichy trzask, przypominajacy zlamanie patyka. Nie byl glosniejszy niz strzal z wiatrowki. Nie bylo mowy, zeby uslyszano go na zewnatrz. Malenki pocisk trafil Raya Genaloniego w galke oczna. Gangster zwiotczal i upadl. Kawalek olowiu, odbijajacy sie rykoszetem wewnatrz czaszki porozrywal mu mozg. -O Jezu! O Jezu! - powtarzala Brigette. Selk nie byla okrutna, a w dodatku polubila Brigette. -Uspokoj sie - powiedziala. - Nic ci nie bedzie. Juz mnie tu nie ma - a kto tam stoi przy drzwiach? Brigette odwrocila sie, zeby zobaczyc. Selk strzelila jej dwa razy w prawa skron. Blondynka upadla. Machala jeszcze spazmatycznie nogami, bo uszkodzony mozg wysylal ostatnie sygnaly do ucieczki. Byla to instynktowna reakcja, nie majaca juz zadnego znaczenia. Brigette rozstala sie z zyciem w chwili, kiedy myslala, ze udalo jej sie przezyc. Selk dzialala szybko. Pochylila sie, wpakowala dwie kule w potylice Brigette, a potem jeszcze dwie w potylice Raya. Pistolet dzialal bez zarzutu - osobiscie wypolerowala stalowa wata czesc zwana wslizgiem nabojowym, az lsnila jak lustro, po czym pokryla ja wojskowym smarem TW-25B na bazie kauczuku fluorowego. Ten Walther nigdy jeszcze sie nie zacial, nawet przy strzelaniu Stingerami z wydrazonym wierzcholkiem. Nacisnela zatrzask, wysunela pusty magazynek i wsunela na jego miejsce pelny. Pusty magazynek schowala do kieszeni spodni, po czym zarepetowala Walthera, wprowadzajac naboj do lufy. Jeszcze raz wymienila magazynek. Miala teraz do dyspozycji siedem nabojow w pistolecie. Rozejrzala sie dookola. Nigdzie nie pozostawila odciskow palcow. Wystrzelone luski byly czyste - dotykala ich wylacznie w rekawiczkach, wyjmujac ze swiezo otwartego pudelka i wciskajac do magazynka. Mogli do czegos dojsc na podstawie sladow iglicy i pazura wyrzutnika, ale poniewaz zamierzala sie pozbyc tej broni jak najszybciej, nie mialo to znaczenia. Nawet gdyby jakis nurek znalazl Walthera po dwudziestu latach, nie wykryto by niczego, co mogloby wskazac na nia. Kupila ten pistolet incognito na czarnym rynku. Troche szkoda. Naprawde polubila tego Walthera, ale nie pozostawia sie broni, z ktorej dokonane zostalo morderstwo. Wiezienia byly pelne strzelcow, ktorzy przywiazali sie do swej ulubionej broni i zachowali ja po zalatwieniu z niej kogos. Glupota. Spojrzala na zwloki. W momencie, kiedy do nich strzelala, oboje mysleli, ze sie z tego wywina. Byli martwi, zanim zorientowali sie w swej pomylce. Sa gorsze rodzaje smierci. W porzadku, teraz druga czesc. Podeszla do tylnych drzwi i wyjrzala przez szpare w zaslonie znajdujacego sie obok okna. Wysoki mezczyzna w szarym dresie stal kolo bramy, po wewnetrznej stronie ogrodzenia. Palil papierosa, a wielkie brzuszysko zwisalo mu prawie do kolan. Pistolet nosil w torbie, przymocowanej do paska na brzuchu. Dobrze. Z kabury bron wyciagalo sie znacznie szybciej. Musiala sciagnac go blizej tylnych drzwi, tak, aby nie byl widoczny od frontu. Z Brigette spedzila wiele godzin. Byla w stanie nasladowac jej glos na tyle, zeby zwiesc kogos, kto slyszal go nie wiecej niz kilka razy. Nabrala gleboko powietrza. Otworzyla drzwi. -Przepraszam, moglbys tu podejsc na chwile? Ray potrzebuje pomocy. Ochroniarz w dresie wolnym krokiem podszedl do tylnych drzwi. W momencie, kiedy od frontu nie mozna go juz bylo zobaczyc, Selk wyszla na podworko. Ochroniarz spojrzal zdziwiony. Nie Selk spodziewal sie zobaczyc. Mial niezly refleks, ale fatalna taktyke. Zamiast schowac glowe w ramiona i rzucic sie do ucieczki, moze przeskoczyc przez plot, co daloby mu szanse, mimo ze moglby zarobic pare malokalibrowych pociskow w plecy, zaczal wyciagac bron. Nawet najszybszy rewolwerowiec swiata nie moglby wyciagnac broni tak szybko, zeby wyprzedzic pistolet, wymierzony juz w niego. Biorac pod uwage czas reakcji i sama czynnosc wyjecia broni z kabury, chocby przystosowanej do szybkiej akcji, musialo potrwac co najmniej jedna trzecia sekundy, jesli strzelec byl naprawde dobry. Majac pistolet w torbie na brzuchu, facet potrzebowal dwoch sekund, a nie mial tyle czasu. Selk strzelila po raz pierwszy, kiedy tamten mial jeszcze wyraz zdziwienia na twarzy. Drugi i trzeci strzal nastapily tak szybko po sobie, ze zabrzmialy jak jeden cichy trzask. Trafila go trzema pociskami w glowe i biegla juz w strone ogrodzenia, zanim zdazyl upasc na ziemie. Jej furgonetka stala dwa domy dalej, po lewej stronie, a na podworku sasiedniego domu nie bylo psa - sprawdzila to. Przeszkoda do pokonania byl parkan z cedrowych sztachet, wysoki na metr osiemdziesiat. Nic tak nie poprawia stosunkow miedzy sasiadami, jak przyzwoity plot. Podbiegla szybko, rece - w jednej caly czas trzymala pistolet - oparla na wierzchu plotu, podskoczyla i przerzucila sie na druga strone. Calkiem niezly skok. Po drugiej stronie ziemia byla miekka, a podworko sasiada puste. Dobrze utrzymana trawa, niedawno skoszona. Pobiegla do furtki kolo domu, otworzyla ja i zaraz zamknela za soba. Odkrecila tlumik z nagwintowanej lufy Walthera i wsunela go do tylnej kieszeni spodni, a sama bron z powrotem do kabury. Wypuscila koszule na wierzch, zeby nie bylo widac Walthera. Po czterdziestu pieciu sekundach byla juz w furgonetce. Po drugiej stronie ulicy dwie dziewczynki graly w klasy na chodniku. Selk usmiechnela sie i pomachala im reka. Odjechala bez szczegolnego pospiechu, zatrzymala sie przed znakiem stop i wlaczyla prawy kierunkowskaz, sygnalizujac skret. Wzorowy kierowca. Raya Genaloniego miala z glowy. Teraz musiala wrocic do Waszyngtonu, dokonczyc to, co nie powiodlo sie za pierwszym razem... Rozdzial 34 Czwartek, 7 pazdziernika, godzina 2.45 Grozny, Czeczenia Plechanow pracowal wlasnie nad odbudowa systemu, uszkodzonego podczas brutalnego wyskoczenia z rzeczywistosci wirtualnej, kiedy zorientowal sie, ze dzieje sie cos zlego. Ktos sie tu krecil, uruchomil kilka sygnalow alarmowych. Bylo pozno, byl zmeczony i w pierwszej chwili ogarnela go panika. Zmusil sie do kilku glebokich oddechow. Spokojnie, Wladimir, jeszcze nie wszystko stracone. Jeszcze raz przesledzil dane systemu zabezpieczajacego. Zadnych innych sladow intruza, wiec - kimkolwiek to byl - znal sie na tym, co robil. Ale jesli ktos sie zapuscil w pewne elektroniczne korytarze, musial przerwac cienkie "nitki" i zdradzic swa obecnosc. Jak pasemka najdelikatniejszej pajeczyny, nitki byly rozmieszczone z najwyzsza starannoscia, tam, gdzie nikt by ich nie podejrzewal. Nawet ktos, kto zwracalby szczegolna uwage na takie zabezpieczenia, nie wszystkie by zauwazyl. Nitki byly przeciagniete na wysokosci kolan, prawie niewidoczne i stawiajace przy zerwaniu minimalny opor. Jesli nawet ktos przeszedl nad jedna, bylo duze prawdopodobienstwo, ze nadepnie na nastepna. Raz zerwanej nitki nie dalo sie z powrotem przeciagnac. Mogl to byc przypadek, jakis hacker, szukajacy szczescia, ale Plechanow w to nie wierzyl. Nie w takiej chwili. Byl pewien, ze to ktorys z agentow Net Force, korzystajacy z informacji, zebranych podczas poscigu. Gdyby role byly odwrocone, gdyby to on siedzial komus na ogonie w rzeczywistosci wirtualnej, potrafilby go odnalezc na podstawie zebranych wtedy informacji. I chociaz bardzo mu sie to nie podobalo, wiedzial, ze jesli on to potrafi, potrafia takze inni. Nie docenil ich. Ale nie powtorzy tego bledu. Albo juz wiedzieli kim jest, albo byli bliscy ustalenia tego. Jesli prawdziwa byla ta druga mozliwosc, to i tak dotarcie do niego bedzie tylko kwestia czasu, biorac pod uwage zasoby, jakimi dysponuje Net Force. A potem? A, wtedy dopiero sprawa zrobi sie ciekawa. Nie mieli zadnych niezbitych dowodow, tego byl pewien. A zeby zdobyc takie dowody, musieliby sie wedrzec znacznie glebiej niz dotad do jego systemu. Jesli wiedzieli, kim jest, musieli sobie zdawac sprawe, ze to praktycznie niemozliwe. Jesli wiedzieli, kim jest, orientowali sie w jego mozliwosciach. Klucz do szyfru istnial tylko w jego mozgu, nie byl nigdzie zapisany i nie mieli zadnych mozliwosci prawnych, zeby go zmusic do jego ujawnienia. A bez klucza jego zaszyfrowane pliki mogly rownie dobrze byc kawalkami zelaza - nikt nie potrafi ich otworzyc, nikt. Plechanow odchylil sie na krzesle, rozprostowal palce i rozmyslal nad swoim problemem. Wiedziec, kim jest, to jeszcze nie to samo, co udowodnic, ze zrobil, o co sie go podejrzewa. Prowadzil, oczywiscie, symulacje, tworzac scenariusze, w ktorych Net Force, czy jakas inna organizacja do walki z przestepczoscia ustalala jego tozsamosc, zanim jego plan zaczal sie na dobre ziszczac. Chociaz taka ewentualnosc byla wrecz nieprawdopodobna, byl zbyt doswiadczony, zeby przynajmniej nie wziac jej pod uwage. W najczarniejszym scenariuszu wiedzieli kim jest i mieli dowody na to, co zrobil - akty sabotazu w Sieci, lapowki, zabojstwa i tak dalej. Byl punkt, od ktorego nawet to nie mialo juz znaczenia. Kiedy jego ludzie znajda sie u wladzy, on sam stanie sie praktycznie niezwyciezony. Wnioskow o ekstradycje nie bedzie sie odrzucac od razu - to byloby niegrzeczne. Ale sledztwo w zwiazku z oskarzeniami, stawianymi drogiemu, szacownemu przyjacielowi narodu, wykaze w koncu, ze wydanie go Amerykanom nie lezaloby w interesie kraju. Nie mial zludzen - jego ludzie rzuciliby go na pozarcie wilkom, gdyby mysleli, ze ujdzie im to bezkarnie. Na szczescie nowo wybrane osobistosci nie tylko beda mu zawdzieczac - beda istnialy szczegolowe opisy tego, jak owe stanowiska otrzymali. Probujac rzucic go bestiom na pozarcie, sami wypadliby z san. Przekonal sie juz dawno temu, ze na trosce o wlasne bezpieczenstwo mozna polegac bardziej niz na wdziecznosci. To, co sie stalo, bylo oczywiscie przykre. Zgrzyt w trybach maszyny, ktora poza tym pracowala bez zarzutu. Ale na tym etapie nie grozilo to juz katastrofa. Zamierzal wszystko bacznie obserwowac, postepowac ze wzmozona ostroznoscia, ale realizowac plan tak, jak dotychczas. Ruzjo byl juz na miejscu. Na pierwsza oznake wzmozonej aktywnosci Net Force Karabin wystrzeli, potegujac zamieszanie. Od pewnego punktu wszystko, co zrobia bedzie bez znaczenia i punkt ten szybko sie zblizal. Sroda, 6 pazdziernika, godzina 19.06 Quantico, Wirginia Michaels wciaz jeszcze przetrawial wiadomosc o smierci Raya Genaloniego, jego kochanki i ochroniarza. Postanowil szybko zakonczyc narade. Richardson juz wyszedl. Dla swoich ludzi Michaels mial troche zadan. -Jay, przeanalizuj rozne scenariusze, sprobuj ustalic, do czego moze dazyc Plechanow. Zbierz do kupy wszystkie informacje. Jest jakis sposob, zeby ustalic, gdzie bywal i z kim sie spotykal, zarowno w rzeczywistosci wirtualnej, jak i w swiecie realnym? -Moze. Swoje pliki ma oczywiscie zabezpieczone, ale znamy jego tozsamosc, wiec moze uda sie przesledzic troche kontaktow. -Zrob to, prosze. Jay skinal glowa i wyszedl. Michaels zwrocil sie do Howarda. -Chce, zeby cos pan dla mnie zrobil. Chodzi o opracowanie planu potajemnego wydostania Plechanowa z Czeczenii. Howard szeroko otworzyl oczy. -Sir? -Prosze wstepnie zalozyc, ze ekstradycja tego Rosjanina okaze sie niemozliwa. Czego potrzeba, zeby nasz zespol mogl sie tam udac i uprowadzic go? Czy to w ogole mozliwe? Howard nie mial watpliwosci. -Oczywiscie, sir. Mozna to zrobic. Na ile tajna musialaby byc taka operacja? - Nie ma mowy, zeby nasi zolnierze maszerowali glowna ulica Groznego, powiewajac gwiazdzistym sztandarem; z drugiej strony, jesli sprawy przybiora niepomyslny obrot, nie pozostawimy ich na pastwe losu. Wojskowe plakietki identyfikacyjne pod cywilnymi ubraniami. Jakis plan awaryjny. W tej dziedzinie to pan jest ekspertem. - Rozumiem. Moge opracowac taki plan, ale - patrzac realistycznie - jakie sa szanse na jego realizacje? -Raczej niewielkie, pulkowniku, ale w wypadku tego scenariusza trzymamy sie maksymy NRA, wie pan, tej o broni i samoobronie. -Lepiej miec bron i nie musiec jej uzyc, niz nie miec, kiedy bedzie potrzebna. -Dokladnie. -Sir, przygotuje to najszybciej jak potrafie. Czyzby w glosie pulkownika pojawila sie nuta szacunku? Moze nawet sympatii? -Dziekuje, pulkowniku. Michaels wrocil do swego biura. Toni poszla z nim. -Jesli to Genaloni kazal zabic Steve'a Daya, to juz mu nic nie mozemy zrobic - powiedziala. -Tak, ktos oszczedzil ludziom dlugiego i kosztownego procesu. Zastanawiam sie tylko, kto to mogl byc? I dlaczego? Toni wzruszyla ramionami. -To gangster. A gangsterzy tluka sie miedzy soba. Doszli do jego biura. Toni weszla z nim do srodka. Zmarszczyl czolo. -To nie byly zwyczajne gangsterskie porachunki. Zrobil to jakis wybitny fachowiec, ekspert. Trzy trupy w spokojnej okolicy i nikt niczego nie widzial. Zlikwidowali Genaloniego i jego kochanke u niej w domu, wyszli na zewnatrz i zastrzelili ochroniarza na tylach, wiedzac, ze od frontu jest jeszcze czterech uzbrojonych ludzi. To zrobil ktos, kto ma w zylach lod zamiast krwi. Jakies nowe informacje, ktorych jeszcze tu nie mam? - Machnal reka w strone komputera. -Raport z analizy sladow na miejscu zbrodni ma na razie wstepny charakter. Znalezlismy odcisk buta na sasiednim podworku. Facet musial byc drobnej budowy. Michaels uniosl brwi. Wywolala na ekran raport, o ktorym mowila. -Popatrz. Slad wyglada na meska czworke, albo piatke. Sadzac po wglebieniu, facet wazy piecdziesiat, moze piecdziesiat piec kilo. Chuchro. Michaels zamyslil sie. Cos mu chodzilo po glowie... -Nie podoba mi sie to - powiedzial. - Zbyt proste. -Czasem tak juz jest, Alex. Dzieja sie rzeczy, ktorych nie da sie przewidziec. Ktos znajduje sie we wlasciwym miejscu i we wlasciwym czasie, okolicznosci sa sprzyjajace, sprawy wymykaja sie spod kontroli. Spojrzal na nia. O czy ona wlasciwie mowi? Brzmialo to raczej jak przeprosiny niz jak wyjasnienia. Sprawiala wrazenie, jakby czula sie nieswojo. -Chce powiedziec, ze ktos mial cos za zle Genaloniemu, ale to zabojstwo moze byc przypadkowe. Cos mu przyszlo do glowy. Usiadl do komputera i otworzyl plik. -Co? Nie podniosl glowy. -Jaki byl rozmiar buta zabojcy? -Czworka albo piatka. Bedziemy wiedziec dokladnie, kiedy nasi specjalisci przeanalizuja gipsowy odlew i porownaja odcisk na podobnym podlozu. - Pozwol, ze cie o cos spytam. Jak maja sie do siebie rozmiary damskich i meskich butow? -Zalezy od fasonu i producenta. Zwykle w wypadku obuwia tej samej wielkosci damska numeracja jest pare oczek wyzsza. Dlaczego...? Och. - Tak. Z ekstrapolacji komputerowej wynika, ze kobieta, ktora odebrala psa w stanie Nowy Jork - i ktora pare dni temu zaplacila za jego zgubienie, oczywiscie przez posrednikow - nosi szostke. I wazy od piecdziesieciu do piecdziesieciu pieciu kilo. - Myslisz, ze to ta sama osoba? -Zbiegi okolicznosci maja swoje granice. Zakladamy, ze kobieta, ktora probowala mnie zabic i ktora, jak przypuszczamy, zabila Steve'a Daya, pracuje dla Genaloniego. Wiemy, ze byla w stanie Nowy Jork, zeby zaplacic za zgubionego psa, a pare dni pozniej Genaloni ginie z rak eksperta mniej wiecej tej samej postury. Co ci to mowi? - To moze byc ta sama osoba. Ale jesli pracuje dla Genaloniego...? -Dokladnie. Dlaczego mialaby go zabijac? -Moze nie chcial jej zaplacic za nieudana probe zamachu na ciebie - powiedziala. -Moze, ale jakos mi to wszystko nie pasuje. - Zastanawial sie przez chwile. - A jesli nie mamy racji, podejrzewajac, kto kazal zabic Steve'a Daya? Jesli ktos chcial w to wrobic Genaloniego? W jakis sposob Genaloni sie o tym dowiedzial i ta kobieta skasowala go? Moze pracuje dla kogos innego? -Troche to naciagane. -Zgoda, ale popatrz: zamachu na Daya dokonal zespol. Zgoda, bylo to zaplanowane, ale wykonane po partacku. Faceci strzelali na wszystkie strony z pistoletow maszynowych, a mimo to Day trafil jednego z nich. Nie wyglada mi to na styl tej kobiety. Ona jest chyba wieksza profesjonalistka. -Ale ciebie nie zdolala zabic. -Tylko dlatego, ze pies zaszczekal. Sekunde wczesniej lub pozniej i bylbym trupem. -Wiec co chcesz powiedziec? Ze sa dwa zespoly zabojcow? - Nie wiem. Ale to mozliwe. Zalozylismy, ze smierc Daya ma zwiazek z jego dlugoletnia batalia przeciw przestepczosci zorganizowanej. Wskazywal na to sposob dokonania zamachu. Ale jesli sie mylimy? Jesli zrobil to kto inny? Jesli w ogole nie mialo to zwiazku z przestepczoscia zorganizowana? -Dobrze, przyjmujmy na chwile, ze masz racje. Kto? I dlaczego? Dlaczego komus zalezalo, zeby zlikwidowac ciebie? -Co Day i ja mamy wspolnego? -Net Force. Zostales dyrektorem, kiedy on zginal. -Dokladnie. A jesli nie byly to zamachy na nas osobiscie, lecz na szefow Net Force? -I dokonane przez roznych zamachowcow? -Tak. Oboje zastanawiali sie nad tym przez chwile w milczeniu. Rozleglo sie pukanie, drzwi sie otworzyly i wszedl Jay Gridley. -Co sie stalo, Jay? -Prosze mnie wyznaczyc do podwyzki, szefie. Mamy ja, te zabojczynie. Pozytywna identyfikacja. Rozdzial 35 Czwartek, 7 pazdziernika, godzina 8.48 Quantico, Wirginia W swoim biurze Toni analizowala informacje, zdobyte przez Jaya. Nie bylo fotografii ani hologramu. Stare materialy i w sumie dosc niewiele. Odciski palcow kobiety, podejrzanej o dokonanie zamachu, zdjete ze sciany w "Holiday Inn" w Schenectady zostaly zidentyfikowane - nalezaly do Mory Sullivan, Irlandki, corki bojownika IRA zabitego przez Brytyjczykow. Mala Mora miala osiem lat, kiedy pobrano jej odciski palcow. Od tamtego czasu nie bylo zadnej wzmianki o dziewczynce - teraz juz kobiecie - w zadnym z systemow komputerowych, z ktorymi polaczona byla Net Force, to znaczy w wiekszosci miedzynarodowych systemow policyjnych. Znikla. Albo, jak mowil Jay, ktos, kto sie na tym znal usunal jej dane z systemow komputerowych, nie pozostawiajac zadnych sladow. Mieli szczescie, ze trafili na te odciski palcow. Zdobyli je, poniewaz byly nie w komputerze, lecz na papierze. Lezaly sobie w magazynie jednego z posterunkow policji irlandzkiej z kilkuset innymi odciskami, ktorych nie zeskanowano przez przeoczenie. Znali wiec jej wiek, narodowosc, kolor wlosow i oczu, no i mieli odciski palcow. Nieduzo tego, biorac pod uwage jej zdolnosci kamuflazowe. Peruka albo farba do wlosow, soczewki kontaktowe, rekawiczki, troche makijazu, odpowiednie ubranie i juz byla zmieniona nie od poznania. Zademonstrowala juz, ze potrafi wystapic jako kobieta po czterdziestce albo jako slabowita starsza pani po siedemdziesiatce, podczas gdy naprawde miala trzydziesci dwa lata. Nawet, gdyby udalo im sie zdobyc zdjecie malej Mory, po tylu latach trudno bylo oczekiwac wielkiego podobienstwa. Mimo wszystko, kazda dodatkowa informacja mogla sie przydac. Kiedy w koncu ja znajda, beda mogli potwierdzic jej tozsamosc. Zadzwonil telefon. Na wyswietlaczu pojawila sie informacja o rozmowcy. Poczula skurcz zoladka. Rusty. Oczekiwala tego telefonu, zostawila mu wiadomosc, zeby do niej zadzwonil, ale i tak czula sie nieswojo. Przespanie sie z Rustym bylo bledem, zdawala sobie z tego sprawe, ale nie wiedziala, jak mu to powiedziec. Z drugiej strony, trzymanie go w niepewnosci nie byloby uczciwe. Ale to nie byla rozmowa na telefon. -Slucham. -Guru Toni. Jak sie masz? Dlaczego w jego glosie musialo byc takie rozradowanie? -Dobrze. Jestem bardzo zajeta. -Co sie dzieje? -Nie dam rady przyjsc dzis na trening - powiedziala. - Za duzo pracy. -Zaden problem. Ja musze sie uczyc. Jutro? -Sluchaj, moglabym sie dzis wyrwac na pare minut w porze lunchu. Napijemy sie gdzies kawy? -Swietnie. Az sie skrzywila. Kiedy to mowil, w jego glosie bylo tyle szczescia. Nie wie, co go czeka. -Moze u Heidi? - Byla to kawiarnia w poblizu siedziby Net Force. Ciche, spokojne miejsce. Podawali tam podla kawe i jeszcze gorsze potrawy, ale dzieki temu nie bedzie tlumow dookola, kiedy mu powie. -Doskonale! To do zobaczenia. Rozlaczyli sie. Toni westchnela i zamyslila sie. Doskonale. Akurat. Pomyslala, ze ktos na pewno napisal kiedys ksiazke o tym, jak powiedziec mezczyznie, ktorego sie lubilo, ale z ktorym nie - chcialo sie wiecej isc do lozka, ze wciaz sie go lubi - ale nie chce sie z nim wiecej isc do lozka. Zalowala, ze taka ksiazka nigdy nie wpadla jej w rece. Jak to powiedziec? Bez ogrodek? Sluchaj, fajnie sie bylo z toba pieprzyc, lubie cie i tak dalej, ale nie pojde juz z toba do lozka, tamto to byla spontaniczna pomylka, nie bierz tego do siebie osobiscie, ale kocham innego. Nawet jesli on nie zywi dla mnie takich uczuc. Przykro mi. A co poza tym slychac? Toni probowala sobie wyobrazic, jak by sie czula, gdyby role byly odwrocone. Nie byloby jej latwo, zwlaszcza gdyby kochala faceta, mowiacego jej wprost, ze od tej chwili powinni byc tylko przyjaciolmi. Zbyt bolesnie kojarzylo jej sie to z jej stosunkami z Alexem. Gdyby to z nim sie przespala, a potem on powiedzialby jej cos takiego, chyba nie potrafilaby tego zniesc. Czy Rusty ja kochal? Nie powiedzial tego wprost, ale nie ulegalo kwestii, ze Toni bardzo go pociagala. A poniewaz w lozku bylo im ze soba dobrze, moze miec problemy ze zrozumieniem. W koncu on nie powiedzial ani nie zrobil nic zlego; to nie byla jego wina. Obojetne, w jakie piekne slowa Toni to ubierze, Rusty poczuje sie odrzucony. Nie chce cie wiecej. Co gorsza, zdanie Rusty'ego w ogole sie tu nie liczylo - nie mial wyboru. Sprawa byla przesadzona, wszelka dyskusja zbedna, koniec, kropka. Tak mi przykro. To, ze juz podjela decyzje, wcale nie ulatwialo jej zadania. Nie chciala go zranic, ale wiedziala, ze albo zdecyduje sie na radykalne ciecie, albo skaleczy go i pozwoli, zeby sie wykrwawil. Ta druga ewentualnosc bylaby latwiejsza. Toni moglaby udawac, ze jest zbyt zajeta, by sie z nim spotkac, zbyt zapracowana, zeby trenowac, zbyt pochlonieta sprawami sluzbowymi, zeby odpowiadac na jego telefony. Jego szkolenie w FBI mialo sie ku koncowi. Jako mlodszy agent zostanie zapewne wyslany gdzies daleko - uswiadomila sobie, ze gdyby chciala, moglaby nawet wykorzystac swe kontakty i zaaranzowac wyslanie go na jakas bardzo odlegla placowke - i na tym sprawa by sie zakonczyla. Rusty pewnie by sie jakos pozbieral, zastanawiajac sie caly czas, w ktorym momencie postapil niewlasciwie. Byloby to jednak tchorzliwe unikanie jasnego postawienia sprawy. Ja nauczono, ze tak postepowac nie nalezy, ze sprawy trzeba doprowadzac do konca. A wiec radykalne ciecie. Bardziej niebezpieczne, ale tez bardziej przyzwoite i szybciej rozwiazujace problem. A moze on nie przywiazywal do tego az takiej wagi? Moze po prostu chcial sie z nia przespac i nic wiecej? W koncu byl mezczyzna, a na jej widok ludzie nie odwracali sie z obrzydzeniem - moze chodzilo mu tylko o seks? To by upraszczalo sprawe. Zalowala, ze nie ma tu nikogo, z kim moglaby o tym porozmawiac, przyjaciolki, ktora potrafilaby doradzic. Zastanawiala sie, czy nie zadzwonic do Ireny, przyjaciolki, ktora zostawila w Bronx. Doszla jednak do wniosku, ze to by bylo nie fair. Nie rozmawialy ze soba od miesiecy i jakos nie wypadalo dzwonic tylko po to, zeby sie jej wyplakiwac do sluchawki. Poza tym, Irena nie miala zbyt wiele doswiadczenia w tych sprawach. Miala wprawdzie paru chlopakow, ale potem do szalenstwa zakochala sie w Toddzie i wyszla za niego za maz. Toni nigdy nie mowila jej o Alexie, o swoich uczuciach do niego, a teraz musialaby to zrobic, zeby nie wyrywac Rusty'ego z kontekstu. Bo gdyby nie Alex, dlaczego mialaby porzucac faceta, za ktorym tyle przemawialo? Nie, musi sobie poradzic sama. Czwartek, 7 pazdziernika, godzina 20.56 Quantico, Wirginia John Howard chodzil po swoim biurze w te i z powrotem, podczas gdy komputer zestawial kolejny scenariusz porwania rosyjskiego programisty. Dotychczas Howard przeprowadzil symulacje pieciu planow operacyjnych; szanse powodzenia, obliczone przez komputer, wahaly sie od szescdziesieciu szesciu do mniej niz dwunastu procent. Nie podobaly mu sie te liczby. Duzo wiedzial o standardowych modulach strategii i taktyki; jesli szanse powodzenia nie wynosily co najmniej osiemdziesiat procent, istnialo prawdopodobienstwo, ze beda ranni, a moze i zabici. Ofiary mogly byc po stronie wroga albo po jego stronie. Oczywiscie, ta pierwsza ewentualnosc byla korzystniejsza z jego punktu widzenia, ale w tej konkretnej sytuacji obie byly niedobre. Czasem trzeba stanac do walki bez wzgledu na szanse, ale nie podobalo mu sie wyruszanie w pole ze swiadomoscia, ze straci czesc swoich ludzi. Glowne elementy scenariusza byly stabilne; problemem okazywaly sie, jak zwykle, drobne zmienne. Im wiecej informacji mial do dyspozycji, tym lepiej mogl zaprogramowac modul strategii i taktyki, ale niektore zmienne po prostu nie dawaly sie zdefiniowac. Walka na wielkim, pustym polu byla prosta. Ale co mozna zrobic, zeby na przyklad przewidziec sytuacje na ulicach jakiegos wielkiego miasta podczas operacji? Nieoczekiwany wypadek na przelotowej arterii w godzinie szczytu mogl spowodowac calkowite zablokowanie ruchu; nalezalo wiec opracowac alternatywne trasy dojazdowe, uwzgledniajac, ze inni tez moga chciec z nich skorzystac. Ale nawet jesli w planie uwzgledni sie ewentualnosc wywrocenia sie jakiejs wielkiej ciezarowki, jak okreslic, gdzie i kiedy dokladnie moze to nastapic? Nie da rady, chyba ze samemu zaaranzuje sie taka katastrofe. Atak poza godzinami szczytu komunikacyjnego, wczesnie rano, albo pozno w nocy, tez przysparzal problemow, tyle ze innego rodzaju. W nocy miejscowa policja zwroci uwage na to, co w ciagu dnia zapewne by zignorowala. Gdyby zostali odkryci, znacznie trudniej byloby im znalezc kryjowke, a o ucieczce ladem przed poscigiem z powietrza w ogole nie bylo mowy. W dzisiejszych czasach wszedzie pelno bylo smiglowcow, nawet w krajach, w ktorych wiekszosc ludnosci mieszkala jeszcze w szalasach. Samo porwanie programisty bylo tylko czescia operacji. Mogl sie tym zajac maly zespol, trzech, moze czterech ludzi, nie wiecej. Nalezy opracowac trase ucieczki, najlepiej droga powietrzna. Potrzebne bylo cos, co potrafiloby latac dostatecznie szybko, a jednoczesnie tak nisko, zeby uniknac radarow wroga. A jesli operacja sie nie uda? Ilu ludzi potrzeba w zespole zapasowym? Czy zespol Net Force mogl zaryzykowac wymiane ognia z zolnierzami zaprzyjaznionego oficjalnie kraju? Jakie mogloby to miec reperkusje? Howard potrzasnal glowa. Jak by na to patrzec, konieczne bylo przeanalizowanie mnostwa ewentualnosci, a i tak wiedzial, ze wszystkich nie zdola przewidziec. Moze mimo to operacja pojdzie gladko, ale byla i inna mozliwosc. Wolal o niej nie myslec. Komputer zasygnalizowal koniec analizy kolejnego scenariusza. Szanse powodzenia: piecdziesiat cztery procent. Rownie dobrze mozna by rzucic moneta. -Komputer, zachowaj poprzednie parametry, przesun poczatek operacji na 23.00. Wykonaj. Komputer znow zabral sie do pracy. Howard znow chodzil w te i z powrotem. Prawdopodobnie i tak nic z tego nie bedzie. Nie bardzo wierzyl, by Michaels wydal w tej sytuacji rozkaz interwencji wojskowej. Mial nad soba zbyt wielu ludzi w hierarchii sluzbowej i wszyscy oni byli cywilami. Mozna bylo udac sie do jakiegos kraju za wiedza miejscowych wladz, ktore tylko udawaly, ze sa slepe i gluche, a wiec udzielaly milczacej zgody. Co innego wyslac zolnierzy na teren innego panstwa wbrew woli miejscowych wladz. Czeczeni byli szczegolnie czuli na tym punkcie od czasu, kiedy przed wielu laty najechali na nich Rosjanie. Nie byliby zadowoleni, gdyby nagle pojawila sie w ich kraju amerykanska grupa uderzeniowa, chocby jej operacja byla tajna. A gdyby gowno wpadlo w wentylator, podnioslby sie straszny wrzask. Posypalyby sie glowy; Howard wiedzial, ze jego glowa bylaby jedna z pierwszych. Ale rozkaz, to rozkaz. Wykona go najlepiej, jak potrafi. Byl zolnierzem. Czwartek, 7 pazdziernika, godzina 21.02 Waszyngton, Dystrykt Columbia Selk nie mogla liczyc na to, ze zespoly zapewniajace ochrone jej celowi, dwa razy z rzedu pojada ta sama trasa do jego domu. Ale im blizej domu, tym mniej mozliwosci do wyboru. Wlasciwie tylko z dwoch stron byl wygodny dojazd. Jesli dzis pojada strona, ktora obserwowala, jutro najprawdopodobniej zdecyduja sie na druga. Miala szczescie. Dzis przejechali kolo miejsca, z ktorego prowadzila obserwacje. Stala w budce telefonicznej niecale dwa kilometry od segmentu Michaelsa, majac kolo siebie nowy rower, oparty na podnozku. Byla przebrana za mezczyzne - wysokie buty, znoszone dzinsy, za duza kurtka, krotka, wypielegnowana brodka. Kiedy znalazla sie w polu widzenia ochroniarzy, odwrocila sie do nich plecami, obserwujac te mala kawalkade w malym lusterku wstecznym, przymocowanym do rowerowego helmu, ktory miala na glowie. Nie zwracali na nia uwagi. Tak jak oczekiwala, jej cel podlegal teraz wzmozonej ochronie. Jeden samochod z przodu, jeden z tylu, opancerzona limuzyna dla szefa Net Force. Nie chciala ryzykowac przejezdzania przed jego segmentem, ale musiala zalozyc, ze i tam wprowadzono ostre srodki bezpieczenstwa. Nie da rady dostac sie tam w przebraniu babci ani przeskoczyc przez plot na tylach i wslizgnac sie do domu. Ci faceci siegna po bron szybciej niz ochroniarz Genaloniego. Zaczeliby strzelac, kiedy tylko by ja zauwazyli. Postala przy budce telefonicznej jeszcze przez minute; nagroda za wytrwalosc okazal sie jeszcze jeden samochod z dwoma ochroniarzami w srodku. Byl moze i czwarty woz ochrony, na samym poczatku, ale nie zauwazyla go. Wziawszy pod uwage lokalizacje i uwarunkowania logistyczne, wykluczyla segment jako miejsce dokonania zamachu. Byc moze daloby sie strzelic z karabinu, kiedy bedzie wysiadal z limuzyny przed domem, albo wsiadal, lecz bylo to zbyt ryzykowne. Ochroniarze prawdopodobnie liczyli sie z taka ewentualnoscia i obstawili wszystkie miejsca, nadajace sie na oddanie takiego strzalu. Nie dalaby rady ich ominac i zlozyc sie do strzalu, zwlaszcza, ze w okolicy nie bylo wysokich budynkow. A nawet gdyby zdolala strzelic, wiekszym problemem byloby wydostanie sie stamtad. A przeciez ucieczka byla najwazniejsza, wazniejsza niz skasowanie celu. Nie, segment odpadal. Odwiesila sluchawke, wsiadla na rower i ruszyla do motelu, w ktorym wynajela pokoj. Miala do przejechania pare kilometrow. Pokoj wynajela w meskim przebraniu, na wypadek, gdyby zwracali uwage na samotne kobiety. Proba zaatakowania konwoju tez byla ryzykowna. Jedynym praktycznym wyjsciem byly materialy wybuchowe. Pocisk rakietowy Stinger, moze rakietowy pocisk przeciwpancerny, albo bomba. Ale zeby sie posluzyc rakieta, musialaby sie wystawic na widok ochroniarzy. Nie miala watpliwosci, ze gdyby zobaczyli kogos z wyrzutnia rakietowa, stojacego przy drodze, albo wychylajacego sie z okna, najpierw otworzyliby ogien, a dopiero potem zaczeliby zadawac zwlokom pytania. Poza tym, z pociskami rakietowymi roznie bywalo. Slyszala o przypadkach, kiedy trafialy pod katem w zwyczajna szybe samochodu i odbijaly sie, nie wybuchajac. Z pociskami tradycyjnymi zdarzalo sie to bardzo czesto. A bomba? Byla sie gotowa zalozyc, ze ekipy FBI, albo Net Force odpowiedzialne za ochrone jej celu wysylaly na obie trasy dojazdowe do segmentu ludzi, ktorzy sprawdzali wlazy do kanalow i zagladali do koszy, upewniajac sie, ze nie ma tam jakichs podejrzanych paczek. Poza tym, zdalnie detonowana bomba mogla sie okazac niewystarczajaca w wypadku dobrze opancerzonej limuzyny. A ladunek wybuchowy wystarczajaco duzy, zeby na pewno zabic, zostalby prawdopodobnie wykryty przez czujniki elektroniczne, czy nawet przez specjalnie tresowane psy. Gdyby mieli pewnosc, ze ona wciaz dybie na szefa Net Force, zamkneli by go w jakims bezpiecznym obiekcie na cale tygodnie, albo i miesiace. Nie chciala do tego dopuscic. Kiedys potrafila byc cierpliwa, jesli sytuacja tego wymagala, ale skoro juz postanowila przejsc w stan spoczynku, chciala dokonczyc te robote i ruszac dalej. Kilka dni, moze tydzien - wiecej czasu nie zamierzala na to poswiecac. A pamietajac, jakim fiaskiem zakonczyla sie pierwsza proba, chciala to teraz zrobic z bliska, twarza w twarz. Laska nie wchodzila w gre, ale noz, czy gole rece - dlaczego nie? Rozlegl sie klakson samochodu, ktory zjechal na srodek jezdni, zeby ja ominac. Pomachala reka, usilujac sprawic wrazenie, jakby bylo jej przykro, ze tarasuje droge. Samochod odjechal. Kierowca cos krzyknal, zabrzmialo to jak "Glupi sukinsyn". Selk usmiechnela sie. Tamten kierowca nie mial pojecia, na jakie niebezpieczenstwo by sie narazil, gdyby sie zatrzymal, zeby przylozyc drobnemu rowerzyscie, ktory zmusil go do zdjecia stopy z pedalu gazu. Wolalaby nie uzywac schowanego w plecaku pistoletu przeciw rozezlonemu kierowcy, ale zawsze mogla to zrobic, gdyby mialo sie okazac, ze mimo swego treningu nie potrafi z nim sobie poradzic golymi rekoma. Nie, jedyna rozsadna alternatywa bylo skasowanie celu w miejscu, gdzie nie bedzie bez przerwy otoczony przez ochroniarzy. Poza tym musi to zrobic tak, zeby miec mnostwo czasu na ucieczke, zanim ktokolwiek sie zorientuje, co sie stalo. Rozpatrzywszy wszystkie mozliwosci uznala, ze jedynym miejscem, ktore sie do tego nadawalo, bylo miejsce, uznawane przez tamtych za bezpieczne. Bedzie go musiala zabic w centrali Net Force. Rozdzial 36 Piatek, 8 pazdziernika, godzina 9.05 Quantico, Wirginia Przedostanie sie - czy wniesienie czegos niedozwolonego - na strzezony teren, wcale nie jest takie trudne, jak przypuszcza wiekszosc ludzi. Selk znala co najmniej cztery sposoby na przeszmuglowanie broni palnej na poklad samolotu i to niekoniecznie ceramicznego pistoletu, jak ten, ktory miala zatkniety za sciagacz rajstop. Byl to trzystrzalowy pistolet z trzema lufami pieciocentymetrowej dlugosci. Bron te wytwarzano nielegalnie w Brazylii, dla tamtejszych agentow, operujacych za granica. Byla zrobiona z tego samego twardego materialu ceramicznego, ktory Japonczycy opracowali do produkcji wiecznie ostrych nozy kuchennych. Pistolet strzelal krotka amunicja kalibru 9 mm, bezluskowa, z epoksydowego boru, odpalana przez obrotowy zapalnik piezoelektryczny. Materialem pednym byla bardziej stabilna odmiana stalego paliwa rakietowego. Krotkie lufy nosily nawet slady bruzdowania, chociaz pociski byly tak lekkie, ze strzelanie na wieksza odleglosc nie wchodzilo w rachube. Ta bron byla skuteczna na dwadziescia metrow; jesli dystans byl wiekszy, sprawdzalo sie powiedzenie, ze czlowiek strzela, a Bog kule nosi. Z bliskiej odleglosci mozna bylo z tego pistoleciku zabic czlowieka rownie pewnie, jak z najwiekszego kowbojskiego rewolweru, jaki kiedykolwiek wyprodukowano. Z materialu ceramicznego byla nie tylko rama i lufy, ale takze sworznie, zawiasy, sruby i mechanizm spustowy. Teoretycznie rzecz biorac, bron te mozna bylo zaladowac ponownie, ale w praktyce byl to pistolet jednorazowego uzytku. Juz po pierwszych trzech strzalach wewnetrzne czesci ceramiczne robily sie troche kruche. Znacznie rozsadniej bylo uzyc nowego pistoletu niz ryzykowac, ze stary zawiedzie w krytycznym momencie. Trojwartosciowy bor, wchodzacy w sklad kompozytu, z ktorego wykonane byly pociski, byl niemetalem, wiec nie trzeba sie bylo obawiac wykrywaczy metali. Skaner twardych obiektow wykrylby ten pistolet, natomiast skaner fluoroskopowy mozna bylo oszukac, kladac bron w odpowiedniej pozycji, w ktorej niczym nie przypominala pistoletu. Lezac na stole, pistolet wygladalby jak wyrzezbiony z kawalka mydla. Do wewnetrznej czesci prawego uda, prawie w kroczu miala przypasany noz w pochwie, rowniez ceramiczny, z plastikowa rekojescia. Ostrze bylo w stylu tanto, z zakrzywionym czubkiem, krotkie i bardzo grube. Materialy ceramiczne sa lamliwe, wiec ostrze musialo byc grube, zeby nie zlamalo sie, jesli mialo byc uzyte do zadawania ciosow, a nie tylko do podrzynania gardel. Standardowe srodki bezpieczenstwa w wiekszosci budynkow rzadowych byly ograniczone - z uwagi na skapo wydzielane fundusze - do wykrywaczy metali i plakietek identyfikacyjnych z fotografiami lub odciskami palcow, sprawdzanymi przez umundurowanych straznikow. Jesli mialo sie cos do zalatwienia w takim obiekcie, a nie bylo sie pracownikiem, zakres procedury kontrolnej zalezal od straznikow. Standard - tak zwany trzeci stopien - obejmowal komputerowe sprawdzenie dowodu tozsamosci, przeszukanie bagazu i rewizje osobista, a takze przydzielenie opiekuna, kogos z firmy, kto towarzyszyl gosciowi na kazdym kroku. W centrali Net Force stosowano, w zaleznosci od potrzeb wszystkie trzy stopnie. Przy wejsciu do budynku obowiazywal tylko trzeci stopien. Niektore sektory byly zabezpieczone lepiej, dzieki skanerom dloni lub siatkowki, analizatorom glosu i tak dalej. Nie poradzilaby sobie z tymi zabezpieczeniami, nie majac mnostwa czasu na przygotowania, wiec przedostanie sie do biura, w ktorym urzedowal jej cel i zastukanie drzwi bylo wykluczone. Ale wcale nie musiala tego robic. Nie trzeba bylo przedostawac sie w poblize celu - jesli cel ulatwi sprawe i sam przyjdzie do niej. Nawet przy minimalnej wiedzy komputerowej latwo bylo odszukac ludzi z personelu pomocniczego - sekretarki, recepcjomstki, monterow - dopiero od niedawna pracujacych w Net Force. Wybranie sposrod nich niezameznej kobiety, ktora mieszkala samotnie i do ktorej latwo bedzie sie mozna upodobnic, bylo jeszcze latwiejsze. W koncu Selk potrafila sie upodobnic niemal do kazdego... W ten sposob Christine Wesson, niebrzydka brunetka o brazowych oczach, dwadziescia dziewiec lat, zakonczyla swe krotkie i prawdopodobnie malo ciekawe zycie. A teraz kobieta, ktora wygladem na tyle przypominala Wesson, zeby wprowadzic w blad kazdego, kto nie znal jej naprawde dobrze, majaca na sobie jej ubranie, podeszla do poludniowo-zachodniego wejscia do siedziby Net Force. Wybrala wlasnie to wejscie, poniewaz ruch byl tam zawsze najwiekszy. Byl piatek, a wiec weekend w perspektywie. Pracownicy dziennej zmiany czekali w kolejce przy skanerze, kontrolujacym legitymacje. Nie trwalo to dlugo. Wsuwalo sie legitymacje w szczeline skanera, zapalalo sie zielone swiatelko i juz czlowiek byl w srodku. Selk wiedziala juz, ze jej legitymacja byla w porzadku - poslugujac sie nia wjechala na parking osmioletnim, rozklekotanym Fordem nie zyjacej Christine Wesson. Christine lezala w swej wannie, owinieta folia i przysypana kilkudziesiecioma kilogramami topniejacego powoli lodu, ktory mial zapobiec narzekaniom sasiadow na przykry zapach - przynajmniej do czasu, kiedy Selk zrobi, co zaplanowala i zniknie. Selk byla juz w siedzibie Net Force. Musiala teraz sprawdzic pare miejsc, wiedziala tez o miejscach, w ktorych moze sie zatrzymac, zeby uniknac wystawania na korytarzach. Dwa lata temu straznikow z Pentagonu przylapano na ogladaniu nakreconych ukryta kamera kaset wideo, przedstawiajacych kobiety korzystajace z toalet w tym budynku. Bylo tez paru mezczyzn. Opinia publiczna byla oburzona, ale wojsko bylo przyzwyczajone do ignorowania kaprysow cywilnej czesci populacji. Mimo wszystko generalicja zaniepokoila sie troche, ze ktos moglby zobaczyc czterogwiazdkowego generala, pogwizdujacego podczas... A skad wiadomo, czy w ubikacjach w Kongresie nie zainstalowano podobnych kamer? Zadziwiajace, jak szybko mozna bylo napisac i przeglosowac niektore ustawy, jesli byly naprawde wazne. W rezultacie oficjalnie zabroniono instalowania kamer bezpieczenstwa w toaletach budynkow federalnych. Falszywa Wesson mogla wiec usiasc sobie z ksiazka na sedesie i przeczekac nawet pare godzin. W porze lunchu mogla sobie posiedziec w kafeterii. Mogla wyjsc przed budynek, na specjalnie wydzielony teren i zapalic papierosa z mala zawartoscia substancji smolistych i nikotyny. Znalazla takie w torebce Wesson. Na palaczy patrzono wprawdzie niechetnie, ale prawo nakazywalo ich tolerowac. Z plakietka identyfikacyjna, przypieta krzywo do bluzki, zachowa anonimowosc. Nikt jej tu nie znal, a firma byla wielka. U siebie w biurze, na obszarze, do ktorego nie byloby sie tak latwo dostac, jej cel byl bezpieczny, ale przeciez wyjdzie stamtad na obszar, gdzie srodki bezpieczenstwa nie sa tak ostre, jesli tylko Selk podsunie mu odpowiedni powod. Musiala znalezc taki powod w ciagu najblizszych kilku godzin. Predzej czy pozniej biuro, w ktorym zatrudniona byla Wesson musialo sie oczywiscie zorientowac, ze nie ma jej w pracy. Prawdopodobnie zadzwonia wtedy do domu, gdzie wlaczona byla automatyczna sekretarka. Zaden problem, chyba ze ktos wpadlby na pomysl, zeby sprawdzic w komputerze systemu bezpieczenstwa siedziby Net Force. Dowiedzialby sie w takim wypadku, ze Christine Wesson przyszla do pracy o zwyklej porze, wiec pewnie by sie troche zdziwil. Skoro przyszla do pracy, to gdzie sie podziewala? Zeby temu zapobiec, Selk grzecznie, ale stanowczo poprosila, zeby Christine zrobila cos dla niej. Tak wiec Christine Wesson zadzwonila do swej szefowej w sekcji materialow biurowych, w ktorej pracowala, zapowiadajac, ze spozni sie o kilka godzin, poniewaz musi isc do lekarza.Szefowa nie miala nic przeciwko temu, a "kilka godzin" spokojnie moglo sie przeciagnac do poludnia. Wtedy na terminalu szefowej pojawi sie e-mail, w ktorym Wesson bedzie informowala, ze spoznienie troche sie przedluzy. Wiecej niz troche, ale o tym wiedziala tylko Selk. W ten sposob powinna miec spokoj do konca dnia. Dawalo jej to wiecej czasu niz potrzebowala. Piatek, 8 pazdziernika, godzina 12.18 Quantico, Wirginia Toni cwiczyla djuru, robiac po kazdym przerwe na odpowiednie sambut. W sali nie bylo w tej chwili innych kobiet. Trenowalo paru mezczyzn, ale nie bylo wsrod nich Rusty'ego. Kiedy mu powiedziala, ze nie bedzie z nim wiecej spala, przyjal to calkiem niezle. Nie bylo wybuchu gniewu, lez, tylko zdziwienie i rezygnacja. Poszlo znacznie lepiej niz sie obawiala. Tyle ze nie miala z nim od tamtej pory zadnego kontaktu. Powiedziala, ze sprobuje zajrzec do sali gimnastycznej i ze bedzie na niego czekala - nie opuscil dotad zadnego treningu. Teraz byla troche zaskoczona. Moze wcale nie poszlo tak dobrze? Podnoszac sie po djuru numer trzy, zadala uderzenie prawym przedramieniem pionowo do gory, potem cios piescia i jeszcze dwa ciosy, lewa i prawa reka. Miala nadzieje, ze Rusty nie rzuci treningu. Uczyla go z przyjemnoscia, a jednoczesnie sama wiele na tym korzystala. Ale oczywiscie to byla jego sprawa. Dlaczego tak jest, ze mezczyzna moze byc najpierw przyjacielem, potem kochankiem, ale nie ma mowy o powrocie do przyjazni, kiedy z miloscia nie wyjdzie? Zakonczyla serie cwiczen i potrzasnela rekami, zeby je rozluznic. Wciaz byla spieta. Brunetka w bluzce i spodnicy podeszla do kranu z woda, usmiechnela sie i skinela Toni glowa. Toni nie znala jej, ale mimowolnie odpowiedziala skinieniem glowy, zajeta swoimi myslami. Rozwiazanie problemu Rusty'ego nie rozwiazywalo jeszcze problemu Alexa. Co zrobic, zeby wreszcie ja zauwazyl? Brunetka poszla do szatni. Toni nie zaprzatala nia sobie mysli, ale po chwili brunetka wrocila, wyraznie zaniepokojona. -Przepraszam pania - powiedziala. - Tam w szatni jakas kobieta zle sie czuje. Wyglada, jakby miala jakis atak! Dzwonilam juz do punktu medycznego, ale boje sie, ze moze sobie zrobic krzywde! Moglaby pani pomoc? -Oczywiscie - powiedziala Toni. Poszla za brunetka do szatni. Piatek, 8 pazdziernika, godzina 12.18 Quantico, Wirginia Jay Gridley i John Howard dolaczyli do Michaelsa w malej salce konferencyjnej. Zdawal sobie sprawe, ze zgodnie z wymogami proceduralnymi powinien sie z nimi spotykac osobno - zasada, ze nikt nie powinien wiedziec wiecej niz to niezbedne, ktora szpiedzy przypominali do znudzenia - ale uznal, ze w gronie jego najlepszych ludzi kazdy powinien wiedziec, co robia pozostali. Zreszta, Gridley - gdyby mu sie chcialo - potrafilby odszukac kazda informacje w systemie komputerowym, ktory pomagal zaprojektowac i zainstalowac. -Jay? -W porzadku, szefie, tak to mniej wiecej wyglada. - Uruchomil prezentacje komputerowa. - Zdolalismy zebrac troche informacji na temat podrozy Plechanowa w ciagu ostatnich kilku miesiecy. Jesli pan chce, moge podac szczegoly i zademonstrowac, jaka blyskotliwoscia sie wykazalismy, kojarzac pewne sprawy. - Nie trzeba, przyznaje, ze jestes genialny - powiedzial Michaels. - Dawaj to, co najwazniejsze. -Jasne. Konkretow jest malo, sam pan rozumie, ale wyglada na to, ze facet chce sobie kupic jakas rade ministrow, albo i dwie. Michaels skinal glowa. Lobbying nie byl niczym nowym; byl akceptowany, jesli nie wykraczal poza granice, okreslone przez prawo. -Niektorzy ludzie, z ktorymi jest powiazany sa mniej ostrozni niz sam Plechanow. Sadzimy, ze to on bedzie decydowal o obsadzie urzedow prezydenta i premiera w dwoch, moze trzech krajach Wspolnoty Niepodleglych Panstw po najblizszych wyborach. Dotyczy to takze Czeczenii, gdzie mieszka. Nie mamy oczywiscie zadnych niezbitych dowodow. Do tego potrzebny jest nam dostep do jego komputera. Howard skinal glowa. -Jakie szanse bedzie mial nasz wniosek o ekstradycje, jezeli szef rzadu, do ktorego sie w tej sprawie zwrocimy, bedzie wszystko zawdzieczal Plechanowowi? Pytanie bylo retoryczne. -Niezbyt mi sie to podoba, Jay - powiedzial Michaels. - No to nastepne informacje beda sie panu podobac jeszcze mniej. Chodzi o ludzi, zwiazanych z Plechanowem. Jest wsrod nich paru generalow. Howard spojrzal na Jaya. -Wspaniale. -Myslisz, ze planuje jakis zamach stanu? - spytal Michaels. Jay wzruszyl ramionami. -Pewnosci nie ma. Ale sadzac po tym, jak facet dziala, mysle, ze istnieje taka mozliwosc. Michaels zwrocil sie do Howarda. -Pulkowniku? -To by mialo sens, sir. Oczywiscie, zdobycie wladzy w wyniku manipulacji wyborczych byloby latwiejsze, ale na jego miejscu opracowalbym jakis plan awaryjny. Czasem na broni mozna polegac bardziej niz na elektoracie. Miec dowodce sil zbrojnych po swojej stronie, zapewnic sobie kontrole nad mediami i nikt sie nie zorientuje, co sie dzieje, zanim bedzie juz za pozno - to dobra polisa ubezpieczeniowa. Michaels spojrzal kolejno na Howarda i Gridleya. -Wiec nawet gdybysmy zdobyli dowod, ze facet chce sobie kupic wybory, a potem zainstalowac kogos u wladzy, zebysmy mysleli... -Prawdopodobnie machnalby w takim wypadku reka na wybory i rozpetal wojne domowa - powiedzial Howard. - Zanim ktos z zewnatrz by tam dotarl, byloby po wszystkim. -Cholera. -Tak, sir - powiedzial Howard. - Mozna to tak podsumowac. Michaels westchnal. Jezu! Co za bagno! -W porzadku. Pulkowniku, moze pan ma dla mnie lepsze wiadomosci? - W pewnym sensie, sir. Moj najbardziej optymistyczny scenariusz operacji... hm... sciagniecia tu pana Plechanowa daje siedemdziesiat osiem procent szans powodzenia. -To przeciez dobrze, prawda? -Wolalbym ponad osiemdziesiat procent, ale z punktu widzenia wojska wszystko powyzej siedemdziesieciu jest mozliwe do przyjecia. Tyle ze nie ma takiego planu bitewnego, ktory nie wymagalby korekt juz po pierwszym kontakcie z wrogiem. - Bede sie chcial zapoznac z tym scenariuszem. -Prosze bardzo, sir. Weszla sekretarka Michaelsa. -Dyrektorze, Toni Fiorella na linii prywatnej. Machnal reka, dajac jej znac, ze moze odejsc. -Panowie, pozwolcie, ze odbiore ten telefon. Pulkownik i Gridley skineli glowami, i zajeli sie swymi prezentacjami komputerowymi. -Slucham. -Dyrektor Michaels? Tu Christine Wesson, z zaopatrzenia. Cwiczylam na sali gimnastycznej i pani Fiorella poprosila mnie, zebym do pana zadzwonila. Korzystam z jej virgila. Miala wypadek, sluzba medyczna jest w drodze. Chyba zlamala sobie noge. Toni ranna? -Zlamala noge?! -Spadl na nia jeden z przyrzadow. Mowi, ze nic jej nie bedzie, chciala tylko, zeby pan wiedzial, ze spozni sie na narade. Ale tak miedzy nami, chyba bardzo ja boli. - Juz tam ide - powiedzial. Gridley i Howard spojrzeli na niego. Slyszeli oczywiscie, co mowil, chociaz udawali, ze sa zajeci prezentacjami. -Cos z Toni? - spytal Gridley. -Chyba nic powaznego. Jakas awaria sprzetu treningowego. Lekarz jest w drodze, ale chce zobaczyc, co sie stalo. Wy dwaj przemyslcie to wszystko jeszcze raz. Wroce za pare minut. -Jasne, szefie. Michaels wyszedl na korytarz. Piatek, 8 pazdziernika, godzina 12.28 Quantico, Wirginia Jedna noga w kabinie prysznicowej, Selk mierzyla z pistoletu do kobiety, siedzacej w srodku po turecku na wylozonej terakota podlodze. Gdyby ktos wszedl, nie zobaczylby Toni ani pistoletu. Selk miala chec ja zastrzelic, ale wolala nie robic halasu - ani nie tracic cennej amunicji. Gdyby cos poszlo nie tak, bron mogla jej sie przydac podczas ucieczki. Poza tym ta kobieta mogla jeszcze byc potrzebna, zeby sciagnac tu cel. Potem Fiorella zginie tak samo, jak Michaels. Selk postanowila, ze zabije ich oboje ceramicznym nozem, ktory miala w pochwie na udzie. Zamknie zwloki w kabinie prysznicowej, splucze krew i bedzie juz w polowie stanu Maryland, zanim ktos znajdzie zwloki. Podwojny zamach w centrali Net Force -Selk stanie sie legenda. Fiorella poruszyla sie. -Trzymaj rece na glowie - powiedziala Selk. -Nie uda ci sie. -Sprobuj chocby mrugnac i nie bedzie to juz mialo dla ciebie znaczenia. -Wiemy, kim jestes. -Gadaj zdrowa. -Nie jestes taka dobra, jak ci sie wydaje. Nazywasz sie Mora Sullivan. To ja zaskoczylo. Jak, u diabla, zdolali sie tego dowiedziec? Poczula, ze ogarnia ja panika, ale natychmiast przywolala sie do porzadku. Sullivan to teraz tylko nazwisko, jeszcze jedna tozsamosc, ktorej mozna sie pozbyc. Mimo to... -Bedziemy musialy sobie porozmawiac, zanim odejde - powiedziala Selk. Fiorella byla przerazona - i slusznie - ale powiedziala hardo: -Nie sadze. Odwazna kobieta. Szkoda, ze bedzie musiala ja zabic. -Toni? - dobiegl glos spod drzwi szatni. -Tutaj! - zawolala Selk. - Szybko! Uslyszala odglos krokow. Usmiechnela sie. Rozdzial 40 Piatek, 8 pazdziernika, godzina 20.37 Grozny, Czeczenia Plechanow nie potrzebowal rzeczywistosci wirtualnej, zeby sie przekonac, ze wiele nitek dookola niego zostalo zerwanych. Wiedzieli, kim jest i prawdopodobnie usilowali sie o nim dowiedziec jak najwiecej. Nie sadzil, zeby sie do czegos dogrzebali, ale byl troche zaniepokojony. Ten cholerny dzieciak, pracujacy dla Net Force byl raczej utrapieniem niz zagrozeniem, ale ktos bystrzejszy mogl skojarzyc sobie rozne sprawy i wyciagnac wnioski, ktorych Plechanow wolalby uniknac. Mogli tez zaprzac do pracy sztuczna inteligencje; na podstawie wszystkich informacji, jakie udalo im sie zdobyc, analogowa maszyna mogla dokonac skojarzen, przekraczajacych mozliwosci czlowieka. Bardzo mu sie to nie podobalo. A byl juz tak blisko. Wybory mialy sie odbyc za kilka dni. Musial wiec tylko powstrzymac ich jeszcze troche. Potem bedzie juz naprawde wszystko jedno, ile wiedza. Nawet teraz nikt juz najprawdopodobniej nie zdola go powstrzymac, ale Plechanow byl ostrozny. Ludzie mowili mu nawet, ze jest przesadnie ostrozny, ze rozglada sie dookola, kiedy powinien skakac, ale nie mieli racji. Gdzie byli dzisiaj ci, ktorzy wygadywali te glupstwa? Nie tu, gdzie on, przygotowujacy sie do zdobycia wladzy nad milionami ludzi. Ostroznosci nigdy za wiele. Postanowil wykonac jeszcze jeden ruch, ktory zmusi ich do zastanowienia. Postawic na ich drodze przeszkode, o ktora musza sie potknac. Nie pozbieraja sie na czas, zeby go zlapac. Zadzwonil do Ruzjo. Piatek, 8 pazdziernika, godzina 12.37 Quantico, Wirginia Trzeba przyznac, ze natychmiast zorientowal sie w sytuacji, kiedy tylko zobaczyl bron, pomyslala Selk. Szybko wymierzyla w kobiete w kabinie prysznicowej. - Rusz sie, a ona zginie! Cel skinal glowa. -Rozumiem. Nie mam broni. - Wyciagnal rece przed siebie, zeby pokazac, ze sa puste. Selk pokrecila glowa. Glupio z jego strony, ze nie ma przy sobie broni. -W porzadku, podejdz tu. Powoli! Michaels czul, jak strach skreca mu wnetrznosci, ale wiedzial, ze bedzie musial rzucic sie na te kobiete. Musial ja powstrzymac przed zastrzeleniem Toni. A jesli mial zginac, to na stojaco, stawiajac czolo zagrozeniu, a nie podczas ucieczki. Powoli nabral powietrza i wstrzymal oddech... Toni siedziala, nie wykonujac najmniejszego ruchu. Patrzyla. Wiedziala, ze wkrotce bedzie musiala cos zrobic. Usilowala oddychac rowno, spokojnie, ale nie bylo to latwe. Ta sama kobieta, ktora zabila Raya Geanaloniego, probowala zabic Alexa, a moze byla tez odpowiedzialna za smierc Steve'a Daya. Jedno bylo pewne: jesli Toni nic nie zrobi, ta kobieta zabije ja i Alexa. Pistolet byl jedna z tych ceramicznych zabawek, ale wcale nie oznaczalo to, ze jest mniej smiercionosny. Siedzac po turecku, mogla sie poderwac blyskawicznie, na treningu robila to tysiace razy. Silat obejmowal rowniez walke w parterze. Gdyby ta kobieta stala kilkanascie centymetrow blizej, Toni moglaby jej dosiegnac stopa. Gdyby, gdyby... -Nic ci nie jest, Toni? - spytal Alex. -Nie - odpowiedziala. Alex podchodzil coraz blizej. Pistolet byl wycelowany w nia i Toni wiedziala, ze jesli wykona jakis ruch, z cala pewnoscia zarobi kule, ale da w ten sposob Alexowi sekunde, albo dwie. Nabrala powietrza, powoli, gleboko, Wstrzymala oddech... -Nie ruszac sie! FBI! - rozlegl sie czyjs okrzyk. Toni spojrzala na sylwetke, odbijajaca sie w drzwiach kabiny prysznicowej. Rusty...? Selk zareagowala bez namyslu, niemal instynktownie. Kiedy mezczyzna, ktory pojawil sie w drzwiach do szatni rzucil sie do srodka wyciagajac w jej strone cos, co uznala za bron, zatoczyla luk reka, w ktorej trzymala pistolet i strzelila. Mala bron, choc lekka, niezle szarpnela, ale Selk zobaczyla, ze strzal byl celny. Trafila w srodek tulowia. Mezczyzna osuwal sie na ziemie. Nie mial kamizelki... Cel rzucil sie na nia, krzyczac cos. Za pozno, zeby wyciagnac noz. Skierowala pistolet w jego strone, strzelila... -Nie! - krzyknela kobieta w kabinie prysznicowej. Chwile potem natarla cialem na Selk i obie polecialy na podloge. Pistolet wypadl Selk z reki. Upadla kolo lawki, przetoczyla sie i zerwala w momencie, kiedy rowniez Fiorella sie podniosla. Selk zrzucila buty, zdarla spodnice, chwycila rekojesc noza i wyszarpnela go z pochwy. Trzymala ostrze przed soba, gotowa pchnac lub ciac. Zerknela na swoj cel - lezal, trafiony w noge - nie byl dla niej grozny. To ta kobieta, Fiorella, byla zagrozeniem. Wycwiczona, gotowa. Selk odwrocila sie do niej, trzymajac noz w gotowosci. Bedzie sie musiala pospieszyc. Na pewno ktos uslyszal strzaly. Walki ulicznej uczyl ja ojciec, ktory wyszedl calo z kilku takich sytuacji. Potem trenowala jeszcze z roznymi specjalistami, w tym z para Filipinczykow, ktorzy po mistrzowsku poslugiwali sie kijem i nozem. Zamierzala szybko skonczyc z ta kobieta, zlikwidowac cel i uciekac. Jesli sie pospieszy, moze jeszcze zdazy. Ruszyla w strone Fiorelli... Michaels poczul uderzenie pocisku - jakby rozpalonym zelazem dzgnieto go w prawe udo. Upadl. Wlasciwie nie czul bolu, ale nie byl w stanie sie podniesc. Postrzelona noga po prostu odmawiala wspolpracy. Widzial przed soba Toni naprzeciwko tamtej kobiety, ktora zdarla z siebie spodnice i wyciagnela noz z bialym ostrzem. Nacierala na Toni. To jeszcze nie byl koniec. Musial cos zrobic... Bron! Tamta kobieta upuscila bron! Gdzie...? Toni zrobila sie teraz spokojniejsza. Napastnik z nozem - wiele razy radzila sobie w takiej sytuacji na treningach, w najrozniejszych wariantach. Atak od gory, od dolu. Najwazniejsza sprawa bylo kontrolowanie noza. Nie mozna bylo pojsc na wymiane - pchniecie za uderzenie piescia - wiec nalezalo koniecznie powstrzymac reke z nozem w dwoch punktach, wysoko i nisko, zeby zachowac kontrole... Selk nacierala. Fiorella stala nieruchomo, obserwujac, czekajac. Wygladala, jakby wiedziala, co robi. Niewazne. Selk musiala to skonczyc i uciec. Zasymulowala kopniecie, po czym zrobila wypad... Zewnetrzna czesc reki, tam, gdzie jest mniej naczyn krwionosnych, ktore moga zostac przeciete! Instrukcje guru przebiegly jej przez glowe, wyrazne, przejrzyste. W konfrontacji z ekspertem nie unikniesz ciecia. Daj mu jak najmniejszy cel. Kopniecie bylo sfingowane, ale ciecie nozem tez. Kiedy Toni wyrzucila w gore lewa reke, zeby wykonac blok, tamta kobieta cofnela noz. Ostrze rozoralo zewnetrzna strone przedramienia Toni, tuz nad lokciem. Niewazne. Nie wykrwawi sie od takiego skaleczenia. Reka wciaz byla sprawna. Czekala, przestepujac z nogi na noge... Fiorella nie zareagowala na ciecie, nawet nie spojrzala na reke, caly czas pilnowala przeciwniczki. Selk wyszczerzyla zeby w usmiechu. Jej przeciwniczka byla dobra, ale czas uciekal. Zdecydowala sie na atak sekwencyjny, dwa zwody, przerzucenie noza do drugiej reki, pchniecie w serce miedzy zebrami i poderzniecie gardla w drodze powrotnej. Cwiczyla to wielokrotnie, a kiedys zabila w ten sposob mezczyzne w prawdziwej walce. Koniec zabawy. Czas zrobic to, co potrafila najlepiej i wyjsc. Selk natarla... Przeciwniczka znow nacierala, zrobila jeden zwod, drugi, przerzucila noz z reki do reki w momencie, kiedy Toni usilowala zablokowac cios. Obserwujac te scene z boku, Toni bylaby zapewne pod wrazeniem, ale teraz nie miala na to czasu. Teraz musiala sie zdac na lata treningu, jakie miala za soba, reagowac instynktownie, bo na zastanawianie sie nie bylo czasu...! Toni zmienila pozycje, zignorowala zwod i zablokowala reke z nozem na wysokosci nadgarstka - nisko. Krew ciekla jej ze skaleczonego przedramienia, kiedy lewym nadgarstkiem uderzyla przeciwniczke w lokiec - wysoko. Noz wypadl ze zlamanej reki. Toni uderzyla przeciwniczke lokciem w twarz i poszla za nia. Tamta cofnela sie o pare krokow, dopoki nie wpadla na szafki. Toni uderzyla ja kolanem w brzuch, a potem wykonala sapu luar, przewracajac ja na podloge. Przeciwniczka upadla ciezko, uderzyla glowa o posadzke, ale natychmiast przetoczyla sie na bok, zanurkowala po noz, chwycila go sprawna reka, wstala i przerzucila go w dloni rekojescia do przodu, przygotowujac sie do rzutu. Miala zlamany, zakrwawiony nos i rozcieta brew... Wiedziala juz, ze nie dalaby rady Fiorelli w walce wrecz, nawet gdyby nie miala zlamanej reki. Ostatnia szansa. Noz nie byl najlepszy do rzucania, ale przynajmniej powstrzyma tamta na chwile, obojetne, czy trafi ostrzem, czy rekojescia. Przegrala, ale ciagle jeszcze mogla uciec... Selk trzymala noz za ostrze na wysokosci ucha, mierzac lokciem w przeciwniczke... Michaels znalazl bialy pistolet, przetoczyl sie po zranionej nodze - teraz zabolalo! - i wyciagnal bron przed siebie. -Hej! - krzyknal, chcac odwrocic uwage kobiety, szykujacej sie do rzutu nozem. Nie zareagowala, zaczela opuszczac reke... Sciagnal spust. Odrzut wyrwal mu pistolet z reki, a huk byl taki, jakby w poblizu wybuchla bomba. Chwila przeciagala sie. Mijaly wieki. Nikt sie nie ruszal. Noz polecial w powietrze, ale upadl na posadzke zaledwie poltora metra dalej. Michaels trafil ja. W sam srodek plecow. Kobieta osunela sie na kolana, probowala siegnac reka do rany na plecach, ale nie mogla. Odwrocila sie i spojrzala na niego. Na jej twarzy malowalo sie przede wszystkim zaskoczenie. Zaraz potem przewrocila sie na bok. Toni podbiegla do lezacego Alexa. -Alex?! -W porzadku, w porzadku, trafila mnie tylko w noge. Slychac bylo podniecone glosy nadbiegajacych ludzi. -Jestes ranna - powiedzial. -Tylko drasniecie. Nic groznego. Zostan tu, przyniose jakis recznik. -Nigdzie sie nie wybieram. Wstala. Przypomniala sobie o Rustym. Podbiegla do miejsca, w ktorym lezal. Oczy mial otwarte i nieruchome. Kula trafila go w piers. Nie oddychal. Nie mogla wyczuc pulsu. Do szatni wbieglo dwoch mezczyzn z sali gimnastycznej. -On potrzebuje pomocy! - powiedziala, wskazujac na Rusty'ego. Opadla na kolana. Do dwoch mezczyzn dolaczyl trzeci. -Zajmiemy sie nim, Toni - powiedzial jeden z nich. - Idz opatrzyc to rozciecie. Alex podczolgal sie do miejsca, gdzie lezala tamta kobieta. Przewrocil ja na plecy. Jeknela i spojrzala na niego. Wrocila Toni z recznikiem w reku. Przycisnela go do rany na udzie Alexa. -Au! - Spojrzal na Toni. - Dziekuje. Powrocil wzrokiem do lezacej kobiety. -Skurwysyn - wykrztusila z trudem Selk. Rzezila, prawdopodobnie krew splywala jej do pluc. -Kto ci zaplacil za zabicie Steve'a Daya? - spytal Alex. Kobieta umierala. Mimo to rozesmiala sie, albo przynajmniej wydala slaby dzwiek przypominajacy smiech. -Kogo? -Daya. Steve'a Daya. -Nie znam tego nazwiska - powiedziala. - Nigdy nie zapominam tych, ktorych... skasowalam. Jego wsrod nich... nie bylo. -Nie ty zabilas Steve'a Daya? -Gluchy jestes? Zostalam wynajeta do... zabicia ciebie. Ja - Genaloni. Zlikwidowalam go. I paru innych. Nie... Nagle zgasla. Smierc przerwala jej w polowie zdania. Wydala ostatnie tchnienie i znieruchomiala. Alex i Toni spojrzeli na siebie. Wbiegl ktos ze sluzby medycznej. Nagle w szatni zrobilo sie tloczno. Toni poczula nieodparta chec, zeby objac Alexa. Zrobila to. Nie opieral sie. Sam tez ja objal. Rozdzial 37 Piatek, 8 pazdziernika, godzina 13.02 Quantico, Wirginia Sluzba medyczna miala w gmachu glownym lekarza i kilka pielegniarek, a takze ambulans na wypadek, gdyby sami nie mogli sobie z czyms poradzic. Lekarz zszyl reke Toni - musial zalozyc osiemnascie szwow - siegnal po opatrunek w spreju, tak zwana sztuczna skore, zrobil jej jeszcze zastrzyk przeciwtezcowy i powiedzial, ze szwy mozna bedzie zdjac za piec dni. Przeswietlenie nogi Michaelsa wykazalo, ze kula, ktora przeszla na wylot, drasnela kosc udowa, ale jej nie zlamala. Rana wylotowa byla tuz pod posladkiem. W sumie nic groznego, jesli nie liczyc dwoch dziur wielkosci malego palca. Lekarz oczyscil i zabandazowal obie rany, ale ich nie zaszyl; zrobil mu zastrzyk przeciwtezcowy, zalecil chodzenie o kulach, a na koniec odradzil Alexowi gre w pilke nozna przez najblizsze kilka tygodni. Pielegniarce polecil przyniesienie obojgu tabletek przeciwbolowych i zapowiedzial, ze jutro bedzie ich bolec o wiele bardziej niz teraz. Jesli chca, moga oczywiscie jechac do miejscowego szpitala na ostry dyzur i zasiegnac opinii innego lekarza. Oboje odmowili. Wkrotce znalezli sie w biurze Michaelsa. Usiadl na kanapie, ostroznie wyciagnal przed siebie noge. Toni stanela przy drzwiach. -Cos cie niepokoi, Alex? -Oprocz tego, ze zostalem ranny? -Tak. -Tam, w szatni, nie czulem sie jak bohater - wyznal. -Nie rozumiem. -Powinienem byl zdzialac wiecej. -Przyszedles, zeby mi pomoc. Natarles na uzbrojona w pistolet morderczynie, a sam byles nieuzbrojony. Czego chcesz wiecej? Zamierzasz grac role supermena? Usmiechnal sie do niej blado. -No tak. Ale wciaz mam wrazenie, ze wygladalismy jak Flip i Flap, probujacy schwytac morderce. Spojrzala na niego, nie rozumiejac. -Flip i Flap, ta para komikow, nie pamietasz? -Moi bracia ogladali te stare filmy. Widocznie chlopcow to pociaga. Ja nigdy ich nie lubilam. Za duzo tam przemocy - usmiechnela sie ironicznie. - Naprawde bardzo mi przykro z powodu twojego przyjaciela, tego z FBI. -Wiem. Nastapila dluzsza przerwa. -Wierzysz jej? - spytal po chwili. - W to, co mowila o Dayu? Toni wzruszyla ramionami. -Nie wiem. Przyznala sie do Genaloniego "i paru innych". Dlaczego mialaby klamac w sprawie Daya? -Moze chciala nam namieszac w glowach - powiedzial Michaels. -Musimy to brac pod uwage. A ty jej uwierzyles? Skinal glowa. -Tak, uwierzylem. Juz przedtem uwazalem, ze zabojstwo Daya nie bylo w jej stylu; ona to tylko potwierdzila. -No, przynajmniej z jej strony nic ci juz nie grozi. -Rzeczywiscie. Ale jesli mowila prawde, za smierc Daya odpowiada kto inny. - Ktos, komu najwidoczniej zalezalo, zebysmy mysleli, ze to mafia - powiedziala Toni. Skinal glowa. - Pamietasz tamta sprawe z czlowiekiem Genaloniego, ktory zniknal? Mysleli, ze zwinela go FBI. -Tak. -Zaloze sie, ze chodzilo o to, zeby maksymalnie wkurzyc Genaloniego. A ten, kto to zrobil, kimkolwiek byl, postaral sie, zeby wygladalo to na nasza robote. - I chyba mu sie udalo - powiedziala. - Jesli Genaloni byl przekonany, ze Net Force chce mu sie dobrac do skory, mogl wynajac kogos, zeby odpowiedziec ciosem na cios. W jego swiecie kazdy problem mozna rozwiazac pieniedzmi albo sila. Przesunal sie ostroznie na kanapie, zmieniajac pozycje. Pulsujacy bol w nodze zaczynal mu solidnie doskwierac. Zastanawial sie, czy by nie polknac tabletki przeciwbolowej, ale postanowil sie wstrzymac. Jasny umysl byl mu teraz bardziej potrzebny, niz uwolnienie sie od bolu za cene odurzenia. -Czyli w sprawie zabojstwa Daya znalezlismy sie w punkcie wyjscia - powiedziala. -Nie. Wiem, kto to zrobil. Spojrzala na niego zaskoczona. -Kto? -Ten Rosjanin. Plechanow. Zastanawiala sie nad tym przez chwile. -Jak do tego doszedles? Zaczal wyjasniac: -To byla od poczatku czesc jego planu. Chcial, zeby Net Force byla zajeta czym innym, kiedy on rozpocznie swoj marsz do wladzy. Zamach na Daya, ataki na nasze posterunki nasluchowe, wszystkie te klody, ktore rzucal nam pod nogi na calym swiecie. Zalezalo mu, zebysmy mieli pelne rece roboty. Liczyl, ze nie zwrocimy wtedy uwagi na jego dzialania. W calym tym szalenstwie jest metoda. -Sama nie wiem, Alex. To mozliwe, ale... -To on. Wiem, ze to on. Doprowadzal do awarii systemow komputerowych, zeby gineli ludzie. Stad juz wcale nie tak daleko do wynajecia zamachowca. Patrzylismy w niewlasciwa strone - dokladnie tam, gdzie Plechanow chcial, zebysmy patrzyli. Jest sprytny. Toni spojrzala na niego. -Zalozmy, ze masz racje. Ale jak to udowodnic? Jesli zna sie na systemach komputerowych tak dobrze, jak twierdzi Jay, nie dostaniemy sie do jego plikow. A bez tego mamy tylko poszlaki, a i tych niewiele. -Plechanow moglby otworzyc nam swoje pliki. Ma klucz. - Nie ma zadnego powodu, zeby to zrobic, nawet gdybysmy go mieli w swoich rekach, a nie mamy. -Bedziemy sie musieli zastanowic nad odpowiednia forma poproszenia go o to. Kiedy juz go bedziemy mieli. Znow pokrecila glowa. -Gora nigdy na to nie pojdzie, Alex. Walt Carver nie zaryzykuje, zanadto jest uwiklany w polityke. A nawet gdyby chcial, i tak nie zdola do tego przekonac komisji do spraw tajnych operacji za granica, ani CIA. Komisja juz tyle razy poparzyla sobie palce. Od dwoch lat nie dali zielonego swiatla zadnej operacji wojskowej, jesli miejscowe wladze nie zgadzaly sie na nia, a przynajmniej nie byly gotowe przymknac oczu, jak w wypadku tej operacji na Ukrainie. -Ten czlowiek zlecil zamordowanie Steve'a Daya. Jest tez odpowiedzialny za smierc innych ludzi. W tej chwili szykuje sie do sfalszowania wyborow i w rezultacie znajdzie sie ponad prawem. A my nie mozemy go zdjac z powodu jakichs biurokratycznych bzdur? - Wiem, co czujesz, ale tracilibysmy tylko czas, wystepujac z takim wnioskiem - powiedziala. -Swietnie. Wiec nie bedziemy o nic prosic. Spojrzala na niego. -Alex... -Jest roznica miedzy prawem a sprawiedliwoscia. Jesli ten facet ujdzie bezkarnie, to tylko po moim trupie. Tej rozmowy nigdy nie bylo, Toni. Nic o tym nie wiesz. Pokrecila glowa. -O, nie. Nie pozbedziesz sie mnie tak latwo. Jesli chcesz zrobic cos glupiego, to przynajmniej dopilnuje, zebys to zrobil dobrze. Wchodze w to. - Nie musisz. -Steve Day byl rowniez moim szefem. Jego zabojca musi zaplacic. Przez dluzsza chwile siedzieli w milczeniu. Wreszcie Michaels przerwal cisze. -Chyba trzeba zawolac Johna Howarda. -Myslisz, ze pojdzie na to? -Nie bedziemy mu wszystkiego mowic. Podlega mnie. Jesli cos sie stanie, ja poniose konsekwencje. Nie mozna go winic za cos, o czym nie wiedzial. - Myslisz, ze to uczciwe? -Chronimy go w ten sposob. Bedzie myslal, ze dostal zupelnie oficjalny rozkaz. Jest kryty. -Coz, to twoja decyzja. -Zgadza sie. Najwyzszy czas, zebym podjal pare decyzji, ktore beda cos znaczyc. Sobota, 9 pazdziernika, godzina 5.00 nad zatoka Hudson -W porzadku, sierzancie Wszechwiedzacy, sluchamy. Howard znal ten plan - sam go opracowal - ale pomyslal, ze nie zaszkodzi wbic go sobie jeszcze lepiej w pamiec. Powtorzyc jeszcze raz, starajac sie wylapac ewentualne bledy. Julio Fernandez wyszczerzyl zeby w usmiechu i glosem rekruta piechoty morskiej, zwracajacego sie do kaprala prowadzacego musztre potwierdzil rozkaz. - Sir, pulkowniku Howard, sir! - Dalej mowil juz nieco ciszej. - Czeczenia nie ma dostepu do morza. Graniczy z Inguszetia na zachodzie, z Rosja na polnocy, Dagestanem na wschodzie i Gruzja na poludniu. Zachodnia granica tego kraju przebiega w odleglosci okolo trzystu kilometrow na wschod od Morza Czarnego. Stolica i najwiekszym miastem jest Grozny; jesli pan pulkownik zechce, moze obejrzec na swoim ekranie szczegolowy plan tego miasta, dostarczony przez CIA. Ludnosc stanowia glownie Czeczeni i Rosjanie, to znaczy... -Darujcie sobie historie geopolityczna, sierzancie. Przejdzmy, prosze, do strategii i taktyki. -Jak pan pulkownik sobie zyczy. - Usmiechnal sie, odprezony. - Nasze dwa klasyczne smiglowce UH-1H Huey maja zostac wyladowane o godzinie 19.00 z samolotu transportowego, ktory dostarczy je do Wladykaukazu w Polnocnej Osetii, ktorej wladze oczekuja, ze Stany Zjednoczone potrafia sie odwdzieczyc za te przysluge. Poniewaz zalezy nam na przyjaciolach w tym regionie, w koncu na pewno sie odwdzieczymy. Kiedy juz przygotujemy smiglowce do lotu, bedziemy musieli naruszyc przestrzen powietrzna Inguszetii na odcinku okolo pietnastu kilometrow, zeby dostac sie do Czeczenii. Nasze stanowisko dowodzenia bedzie sie znajdowac kolo miejscowosci Urus Martan, okolo dwudziestu pieciu kilometrow w glebi terytorium Czeczenii. W sumie bedziemy wiec musieli przeleciec okolo czterdziestu kilometrow nad nieprzyjaznymi obszarami. Oczywiscie oba te kraje maja stacje radarowe i cos w rodzaju sil powietrznych, ale poniewaz bedziemy leciec tuz nad koronami drzew i w dodatku po ciemku, prawdopodobnie, przelot naszych smiglowcow zauwazy co najwyzej kilka koz. Nie powinno byc niespodzianek. Ale na pokladzie bedzie troche ciasno. W Groznym bedzie czekac ciezarowka. Nasz czteroosobowy zespol ekstrakcyjny dotrze tam na rosyjskich skuterach, ktore zabierzemy na poklad smiglowcow. O ile wiem, to jakies imitacje Vespy. Nie sa zbyt szybkie, ale z Urus Martan do Groznego jest tylko kilkanascie kilometrow, a wracac beda juz ciezarowka. W sumie oplacalna wymiana - dwa skutery za jednego rosyjskiego przestepce. Oczywiscie, oplacalna dla miejscowych. Howard dal mu znak, zeby mowil dalej. -Jesli wszystko dobrze pojdzie, znajdziemy sie na miejscu o 22.00. Baze taktyczna urzadzimy w starym gospodarstwie mleczarskim, nalezacym do naszych przyjaciol-szpiegow. Przyjaciele-szpiedzy nie wiedza zreszta, ze bedziemy korzystac z tego obiektu, z uwagi na zasade GTKO, obowiazujaca podczas tej misji. Howard zmarszczyl czolo. Nowy akronim. -GTKO? -Gowno To Kogo Obchodzi - wyjasnil Fernandez. - Zwlaszcza CIA - dodal i usmiechnal sie szeroko. -Sam to wymysliles, co? -Czuje sie dotkniety nieslusznymi podejrzeniami pana pulkownika. Jak moglbym wazyc sie na cos takiego? - Sierzancie Fernandez, jestemprzekonany, ze potrafilby pan ostrzyc niedzwiedziapolarnego na pudla i nazwac go Fifi. Fernandez rozesmial sie. -Sir. To gospodarstwo lezy na uboczu. Jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, ludzie z zespolu ekstrakcyjnego skuterami pojada do miasta, przesiada sie na ciezarowke, zgarna tego Ruskiego, wroca i pare minut po polnocy bedziemy znow w powietrzu, w drodze do tego wygodnego 747, ktory do tego czasu zostanie zatankowany i bedzie na nas czekal na lotnisku we Wladykaukazie. W gescie dobrej woli pozostawimy smiglowce naszym nowym przyjaciolom w Polnocnej Osetii, przesiadziemy sie do Boeinga i polecimy do domu. Jak w kinie. -Jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem - powiedzial Howard. - Za duzo sie pan martwi. Nasi ludzie z zespolu ekstrakcyjnego mowia plynnie po rosyjsku, a ponadto znaja troche miejscowy dialekt. Maja stosowne dokumenty, a jesli trzeba, potrafia strzelic komarowi w oko z dziesieciu krokow. Poradza sobie. A gdyby pojawil sie jakis problem, ktory przekraczalby ich mozliwosci, to przeciez bedzie nas jeszcze dwudziestu w tym gospodarstwie, prawda? Howard skinal glowa. Byl zaskoczony, ze ta misja w ogole otrzymala zielone swiatlo, mimo tych wszystkich chmur na politycznym niebie Waszyngtonu. Wolalby, zeby nie doszlo do strzelaniny z Czeczenami. Bez wzgledu na to, z czyjej winy by do tego doszlo, on dowodzil i odium spadloby na niego. Nie, tym razem nie zalezalo mu na wojaczce. Chcial, zeby to byla cicha, sprawna operacja, bez zadnych niespodzianek... Sobota, 9 pazdziernika, godzina 10.00 Springfield, Wirginia Ruzjo i Gigorij Zmieja byli na stacji benzynowej przy autostradzie I-95, niedaleko centrom handlowego w Springfield. Z mapy, ktora mial Ruzjo wynikalo, ze kilkanascie kilometrow dalej w strone Quantico znajdowal sie stary poligon doswiadczalny Fort Belvoir. Zastanawial sie, jak moze wygladac amerykanski poligon. Pewnie zalezy od tego, jakie uzbrojenie, czy pojazdy tam testuja. Winters, Teksanczyk, pojechal do domu w Dallas albo Fort Worth, czy skad tam pochodzil. Powiedzial, ze przez nastepne kilka dni bedzie sprawdzal poczte glosowa na wypadek, gdyby go potrzebowali. Zatrzymali sie na stacji benzynowej, poniewaz Grigorij musial skorzystac z toalety. Na podstawie jekow, jakie wydawal, oddajac mocz, Ruzjo doszedl do wniosku, ze osobista zmija Grigorija zostala dotknieta jakas przypadloscia. Pewnie rzezaczka. Sposrod roznych chorob wenerycznych wlasnie rzezaczka najczesciej objawiala sie bolem przy oddawaniu moczu. Jako zolnierz, Ruzjo nasluchal sie takich jekow; bol pojawial sie zwykle od jednego do trzech dni po powrocie z przepustek, na ktorych zolnierze korzystali z uslug dziwek. Grigorij doczekal sie nagrody za swe podboje w Las Vegas. Zmieja wyszedl z toalety czerwony na twarzy. -Potrzebna mi penicylina, Michail. -Byla przynajmniej tego warta? -Wtedy - tak. Teraz - nie. -Nie sadze, zeby dalo sie tu kupic penicyline bez recepty - powiedzial Ruzjo. Zachowywal obojetny wyraz twarzy, chociaz mial sie chec usmiechnac. Dobrze tak glupkowi. -W poblizu jest zoologiczny - powiedzial Grigorij. - Tam kupimy. -W sklepie zoologicznym? -Da. W Ameryce sa przepisy, dotyczace sprzedazy penicyliny dla ludzi, ale nie dla zwierzat. Mozesz kupic penicyline, tetracykline, streptomycyne, nawet chloramfenikol dla rybek w akwarium. Otwiera sie kapsulke i wsypuje lekarstwo do wody. Leki nie sa tak dobrze oczyszczone, jak te dla ludzi i drogo kosztuja, ale dzialaja tak samo skutecznie. Ruzjo pokrecil glowa. Niesamowite. Nie dlatego, ze Amerykanie postepuja w ten sposob - glupota Amerykanow przestala go juz dziwic - ale dlatego, ze Zmieja o tym wiedzial. Naprawde fascynujace. Jak on zdobyl taka wiedze? Ruzjo spytal go o to. -Mialem juz pare razy pecha w milosci - odpowiedzial Grigorij. Ruzjo popatrzyl na Zmieje. Ignorancje mozna jeszcze bylo wybaczyc i naprawic. Ale wiedziec, czym to grozi i narazac sie mimo wszystko? To juz byla glupota, a tej nie da sie tak latwo naprawic. - Dobrze, pojdziemy do tego twojego sklepu zoologicznego, zebys mogl kupic rybie lekarstwo i wyleczyc swoja chora zmije. Potem znajdziemy jakis sposob, zeby sie zainstalowac w poblizu siedziby Net Force. Mysle, ze chyba zostaniemy amerykanskimi marines. W Quantico nie ma lepszego przebrania. -Co tylko zechcesz, Michail, ale najpierw musze wziac penicyline. Sobota, 9 pazdziernika, godzina 22.48 Urus Martan, Czeczenia Howard spojrzal na zegarek, a nastepnie wyjrzal przez okno podupadajacej chalupy w gospodarstwie. Zolnierze zdolali wtoczyc oba smiglowce do wielkiej, choc walacej sie obory. Kiedys byly tam przegrody dla dojnych krow, ale szpiedzy oproznili obore na tyle, zeby mozna tam bylo schowac na przyklad dwa sfatygowane, przedpotopowe smiglowce Huey. Maszyny wprawdzie nie wygladaly najlepiej, ale byly w dobrym stanie technicznym. Zostaly pomalowane na ciemnozielony, wojskowy kolor, nie na czarno, jak zwykle, ale i tak nadawaly sie do tajnych operacji. Nie mialy zadnego uzbrojenia, nawet pokladowych karabinow maszynowych. Sluzyly wylacznie do celow transportowych. Nie byl to zreszta szybki transport - zaladowany Huey mogl osiagnac moze dwiescie dwadziescia kilometrow na godzine - ale za to smiglowce byly wytrzymale i niezawodne. Zreszta, zaden helikopter i tak nie zdola uciec rakiecie powietrze-powietrze, czy ziemia-powietrze. Te maszyny nie nadawaly sie do walki i nie byly szybkie, ale nikt nie mogl ich zestrzelic, jesli w ogole ich nie zobaczyl. Ukrywanie sie bylo w tym scenariuszu lepsze od strzelania. Howard odwrocil sie od okna. -Status, sierzancie? Julio stal za plecami trzech operatorow komputerow taktycznych, ktorzy siedzieli na stolkach przed bateria pieciu komputerow polowych, ustawionych na wlasnych teleskopowych stojakach. Komputery byly otwarte jak wielkie walizy, z ekranami w wiekach na zawiasach. Urzadzenia te wygladaly paskudnie, pomalowane na zielony, wojskowy kolor, ale nie wyglad byl ich zaleta. Byly to nowoczesne maszyny z najnowszymi bioprocesorami FireEye 900 MHz, ogromna pamiecia operacyjna i akumulatorami, zapewniajacymi czternascie godzin pracy, gdyby akurat nie bylo gdzies pradu w sieci. -Sir, wedlug GPS, nasz zespol jest tutaj. - Wskazal miejsce na mapie, wyswietlonej na ekranie. W srodkowej czesci mapy pulsowala mala, czerwona plamka. - Dwa kilometry od celu. -Co melduja? -Wedlug zakodowanej transmisji sprzed trzech minut, wszystko w porzadku. -Doskonale. Jeden z ekspertow komputerowych powiedzial: -Mamy transmisje wideo online z satelity szpiegowskiego Big Bird, przechodzacego wlasnie nad tym regionem. Prosze spojrzec. Na jednym z ekranow pojawil sie niesamowity, fosforyzujacy na zielono obraz widzianej z gory ciezarowki, ktora jechala nieoswietlona ulica. Ciezarowka skrecala wlasnie w prawo. Kiedy przejezdzala pod latarnia, dostrzegli jakis rysunek na jej dachu. Operator rozesmial sie. -Co cie tak rozbawilo? - spytal Howard. Operator polozyl rece na klawiaturze. Obraz znieruchomial i powiekszyl sie. - Troche to niewyrazne... ale prosze uwaznie popatrzec. - Powiedzial operator. - Wiadomosc od naszych ludzi. Obraz wyostrzyl sie na tyle, ze Howard go rozpoznal. Byl to rysunek reki z palcami ulozonymi w litere "V". Znak zwyciestwa. Howard usmiechnal sie. -Jest mi pan winien piataka, sierzancie - powiedzial operator. Howard uniosl brew. Fernandez wyjasnil. -Zalozylismy sie, co ludzie z zespolu namaluja na dachu ciezarowki, sir. Jestem prawie pewien, ze ten tutaj operator jakos ich przekupil. - A na co ty stawiales? - spytal Howard. -Tez na reke, sir, ale dajaca troche inny znak. -Z wysunietym tylko jednym palcem - powiedzial operator, zachowujac kamienna twarz. Howard znow sie usmiechnal. Obojetne, gdzie, obojetne, w jakiej sytuacji, zolnierze zawsze znajda jakis sposob na nude, albo na rozladowanie napiecia. - Robcie swoje - powiedzial Howard i wrocil pod okno. Sobota, 9 pazdziernika, godzina 23.23 Grozny, Czeczenia Plechanow zamierzal pojsc spac. Myl wlasnie zeby, kiedy odezwal sie dzwonek do drzwi jego domu. Byl to maly domek, ale ladnie polozony i w sasiedztwie podobnych domow. Wkrotce jego dom bedzie dwa razy wiekszy i bedzie sie znajdowal w lepszej dzielnicy. Wszystko w swoim czasie. Znow rozlegl sie dzwonek. Byl dosc natarczywy. Cholernie pozno, jak na odwiedziny. To nie mogly byc dobre wiadomosci. Wyplukal usta, osuszyl twarz recznikiem i naciagnal szlafrok na pizame. Zatrzymal sie kolo stolika przy wejsciu, wysunal szuflade i wyjal z niej pistolet Luger, ktory jego dziadek przywiozl z frontu w 1943 roku. Trzymajac pistolet w reku, spojrzal przez wizjer. Przed drzwiami stala bardzo atrakcyjna, mloda kobieta. Miala rozczochrane wlosy i rozmazana szminke. Ciemna bluzka, wyciagnieta ze spodni, rozpieta i szeroko rozchylona, odslaniala gole piersi. Spodnie - niebieskie dzinsy - byly rozpiete; przytrzymywala je jedna reka, a w drugiej sciskala biustonosz. Chyba plakala. Kiedy wygladal przez wizjer, mloda kobieta ponownie zadzwonila do drzwi. Zobaczyl, ze szlocha. Dobry Boze! Ofiara gwaltu? Plechanow opuscil bron i otworzyl drzwi. -O co chodzi? Moge pani jakos pomoc? W tym momencie nie wiadomo skad pojawil sie mezczyzna. Tez mial na sobie dzinsy, a ponadto ciemny podkoszulek i niebieska wiatrowke. Wycelowal Plechanowowi w twarz. -O tak, sir, moze nam pan pomoc. - Mowil po rosyjsku, ale nie z tutejszym akcentem. Mezczyzna wyciagnal reke i delikatnie uwolnil Plechanowa od Lugera. -Ladna bron - powiedzial. - Pewnie jest wiele warta. Chwile pozniej pojawili sie jeszcze dwaj mezczyzni. Wygladali bardzo podobnie - mlodzi, sprawni, ubrani sportowo. Co tu sie dzialo? Napad rabunkowy? Ostatnio popelniano tu mnostwo przestepstw. Czego chcieli? Kobieta zaciagnela suwak dzinsow i zapiela guzik. Sciagnela bluzke, zalozyla biustonosz - jakis sportowy model - poprawila go na sobie, zalozyla z powrotem bluzke, zapiela i wpuscila w spodnie. Jeden z mezczyzn podal jej granatowa wiatrowke. - Moglabys to powtorzyc juz tylko dla nas, Becky - powiedzial mlody mezczyzna z bronia. -Mozesz sobie pomarzyc, Marcus - odparla kobieta. -Zechce pan wejsc do srodka, doktorze Plechanow - powiedzial mezczyzna. Mowil poprawnie, ale Plechanow wciaz nie potrafil umiejscowic akcentu. -Nie jestes Rosjaninem, ani Czeczenem - powiedzial. -Nie, prosze pana - powiedzial tamten. Powiedzial po angielsku. Plechanow poczul skurcz zoladka. To byli Amerykanie! Mezczyzna wskazal droge lufa pistoletu. -Do srodka. Na pewno bedzie sie pan chcial przebrac na podroz. Czeka nas daleka droga. Sobota, 9 pazdziernika, godzina 23.28 Urus Martan, Czeczenia -Maja go! - zawolal Fernandez. - Sa juz w drodze powrotnej. Powinni tu byc za dwadziescia minut. Rozlegly sie okrzyki radosci. Howard pozwolil im sie nacieszyc, po czym powiedzial: -No, dobra, nie przesadzajmy. Przygotowac smiglowce. Bedziemy swietowac po powrocie. Dziesiec minut pozniej Howard stal przed domem, przypatrujac sie pilotom, przygotowujacym maszyny. Nagle podbiegl do niego Fernandez. - Sir, mamy maly problem. Howard poczul sie, jakby mial w zoladku stado motyli, ktore za wszelka cene chcialy sie stamtad wydostac. -Co? -Awaria ciezarowki. Dowodca zespolu, kapitan Marcus mowi, ze to chyba uszczelka pod glowica. Ciezarowka sie zepsula? Tego nie bylo w scenariuszu! Jezu Chryste! Niedziela, 10 pazdziernika, godzina 0.04 Urus Martan, Czeczenia -Gdzie teraz sa? - spytal Howard. Jeter, operator komputera taktycznego, udzielil rzeczowych informacji, bez sladu niedawnego rozbawienia w glosie. -Sir, wedlug GPS sa jeszcze w miescie, na poludnie od dawnej siedziby partii komunistycznej, na terenie wielkiego skladu ropy naftowej nad brzegiem Sundzy. - Jak daleko od nas? -Dobre osiemnascie kilometrow, sir. Za daleko, jak na spacer z opornym jencem. -Cudownie. -Uwaga, nadaja. Dekoduje. - Jeter postukal w klawisze. Jesli dowodca zespolu decydowal sie przerwac cisze radiowa, to choc transmisja byla zakodowana, sprawy musialy przybrac fatalny obrot. -Wilcze Stado, tu Szczeniak Omega Jeden, jak odbior? -Tu Wilk Alfa, mow. -Sir, ciezarowka zepsula sie w samym srodku wielkiego skladu ropy. Dwaj straznicy jada do nas na rowerach. Maja jeszcze jakies dwiescie metrow. Straznicy na rowerach. Wspaniale. -Omega Jeden, trzymajcie sie ustalonej procedury. Usmiechac sie grzecznie i pokazac dokumenty. Sa wystarczajaco autentyczne. -Tak jest - o kurwa! -Powtorz Omega Jeden. Ponownie rozlegl sie glos kapitana, ale slowa nie byly skierowane do pulkownika Howarda. -Niech mu ktos, do cholery, zatka gebe! -Omega Jeden, melduj. Cisza. -Omega jeden, zglos sie! -Alfa, mamy tu problem. Nasz pasazer zaczal wzywac pomocy, a ci durni straznicy zeskoczyli z rowerow i otworzyli ogien! Fernandez, ktory stal obok Howarda, mruknal: -Jezu, tak od razu siegac po bron? Sukinsyny. Przeciez nie moga wiedziec, z kim maja do czynienia. -Alfa, odpowiadamy ogniem. Powtarzam, odpowiadamy ogniem. Po naszej stronie nie ma rannych, powtarzam, nie ma rannych, ale polozylismy jednego z miejscowych, a drugi... drugi... - Zabraklo mu regulaminowych slow. - Schowal dupe za jakis pieprzony zbiornik z ropa, sir. Chwileczke. Barnes, Powell, zajdzcie go z prawej, Jessel, ty z lewej. Ruszac sie! Howard czekal. Wydawalo mu sie, ze mijaja tysiaclecia. Wymienil spojrzenia z Fernandezem. Kapitan Marcus zglosil sie ponownie. -Sir, jeden z miejscowych nie zyje. Mial przy pasku radiotelefon. Musimy zalozyc, ze i ten drugi ma cos takiego, ale zgubilismy go. Chyba bedziemy wkrotce mieli nieprzyjazne towarzystwo. Prosze o instrukcje, Alfa. Howard spojrzal na Fernandeza. Nie bylo wyboru. Nikogo nie zostawia. -Ruszamy! Start za trzy minuty! Kapitanowi, czekajacemu na drugim koncu linii, Howard powiedzial: -Trzymajcie sie, Omega. Stado w drodze. -Potwierdzam, Alfa. Dziekuje, sir. -Idziemy, Julio. Howard i Fernandez pobiegli do smiglowcow. Sobota, 9 pazdziernika, godzina 16.10 Quantico, Wirginia Michaels i Toni siedzieli w malej salce konferencyjnej, wykanczajac drugi dzbanek kawy. Sprawdzily sie przewidywania lekarza - noga bolala teraz Michaelsa o wiele bardziej, niz zaraz po zranieniu. Bolalo, kiedy sie ruszal, bolalo, kiedy stal nieruchomo, bolalo, kiedy siedzial. W domu zazyl tabletki, zeby moc zasnac, ale teraz, kiedy operacja Howarda byla w toku, chcial zachowac jasnosc umyslu. Godzine temu wycisnal jednak dwie tabletki z plastikowego opakowania i popil je piata, czy szosta filizanka kawy. Ostry, rwacy bol zelzal troche, zmienil sie w latwiejszy do zniesienia tepy, rwacy bol. - Jak twoja reka? - spytal Toni. -To bylo rowne, czyste ciecie. Niespecjalnie boli - powiedziala - ale za to swedzi. Podziekowal jej juz raz, kiedy bylo po wszystkim, ale potem mial mnostwo czasu, zeby to sobie spokojnie przemyslec. -Tam, w szatni, uratowalas mi zycie - powiedzial. - Gdybys sie na nia nie rzucila, tak kobieta na pewno by mnie zabila. -Uratowal nas Rusty. Nigdy nie zdolalabym jej dopasc, gdyby nie wpadl tam i nie zaczal krzyczec. Trzymajac w reku wieczne pioro i udajac, ze to pistolet. - Pokrecila glowa. -Naprawde bardzo mi przykro z powodu agenta Russela - powiedzial. - Wiem, ze uczylas go swojej sztuki walki. Byliscie... ze soba blisko? Zawahala sie przez chwile. -Nie, wlasciwie nie. - Wbila wzrok w filizanke z kawa. - Jego rodzice zalatwili przetransportowanie zwlok samolotem do Jackson w stanie Missisipi. Tam odbedzie sie pogrzeb. Wlasnie z Jackson pochodzil. Jego rodzice sprawiaja wrazenie milych ludzi. Chcialabym poleciec na pogrzeb, jesli to mozliwe. To dopiero za kilka dni. -Jasne. Po tym wszystkim, przez co przeszlismy, jesli to juz bylo wszystko, zastanawiam sie, czy moglabys mi pokazac cos z tej twojej sztuki walki. Jak ona sie nazywa, silat? Spojrzala nad niego znad filizanki z kawa. -Ostatnio, sam nie wiem dlaczego, odczuwam potrzebe zapoznania sie blizej ze sztuka samoobrony. Usmiechneli sie oboje. -Z przyjemnoscia - powiedziala. -Potrwa jeszcze pewnie pare tygodni, zanim przestane kustykac. - Dotknal zabandazowanej nogi. -Poczekam. Pociagnal lyk kawy, po czym zorientowal sie, ze jesli wypije jeszcze wiecej, bedzie kandydatem do transplantacji pecherza. Odstawil filizanke. - Ciekawe, jak im idzie. Powinni juz konczyc. -Jestem pewna, ze odezwa sie, jak tylko beda mogli. -Tez jestem pewien. I jestem przekonany, ze pulkownik Howard wykona zadanie. Znow sie usmiechnela. -Co takiego? - spytal. -Nic. Cos mi sie po prostu przypomnialo z dawnych czasow. -Co? -W szkole sredniej przeprowadzilam sie do mieszkania, ktore wynajelam z dwiema innymi uczennicami. Moj brat Tony stracil wlasnie prace, wiec jego zona z dwojgiem dzieci sprowadzila sie do moich rodzicow, a on wyruszyl do Maine w poszukiwaniu jakiegos zajecia. W domu zrobilo sie troche ciasno. Mialysmy szczescie - udalo nam sie znalezc mieszkanie objete programem kontroli czynszow, w dodatku ogrzewane i z oknami, ktore dawaly sie otworzyc. Na miejscu tego budynku jest dzis pewnie jakis parking, ale wtedy byl to idealny apartament dla trzech dziewczat, ktore po raz pierwszy znalazly sie poza domem. Jedna z tych dziewczyn, Mary Louise Bergamo z Filadelfii, byla podobna do mnie; druga, Dirisha Mae Jones, wysoka, szczupla Murzynka z Teksasu, grala w siatkowke. Byla najzabawniejszym czlowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkalam. Na kazda okazje miala te swoje niesamowite historie, ktore gdzies zaslyszala. Pewnej nocy - pilysmy wlasnie tanie wino i chichotalysmy, ile wlezie - przedstawila nam definicje pojecia "pewnosc siebie". -Posluchajcie, dziewczyny. Byl sobie taki czarny facet, Ernest, zonaty z pieeekna kobieta, Loretta. Ale Loretta zagrozila, ze odejdzie od niego, poniewaz Ernesta wyrzucili z pracy, chociaz wcale nie bylo to z jego winy. Michaels usmiechnal sie. -No wiec pewnego ranka Ernest wstal, zalozyl wyjsciowe spodnie, jedyna biala koszule, najlepszy krawat i poszedl na rozmowe w sprawie nowej pracy. Ernest wiedzial, ze jesli nie dostanie tej pracy, kobieta odejdzie od niego. Wiedzial tez, ze facet, prowadzacy rozmowy z kandydatami nie przepada za kolorowymi, wiec trzeba szczegolnie uwazac, zeby zrobic dobre wrazenie. -Jest poludnie. W drodze na rozmowe Ernest zatrzymuje sie w barze grillowym u Ricka, gdzie zamawia podwojna porcje wieprzowych zeberek i piwo. Czekajac, az chlopak Ricka, James, przyniesie zeberka - polane paroma litrami ostrego, gestego sosu barbecue, absolutnie najlepsze zeberka w calym Wschodnim Teksasie, a moze takze w Zachodnim i Srodkowym, i to bez zadnej przesady - no wiec czekajac na zeberka, Ernest podchodzi do telefonu i dzwoni do Loretty. - Kochanie - mowi do niej - wyciagaj z szafy te niebieska sukienke, idziemy dzis wieczorem na tance, zeby uczcic moja nowa prace. - Widzicie, dziewczyny, facet, ktory je zeberka, majac na sobie biala koszule, ktorej nie wolno mu poplamic - to sie nazywa pewnosc siebie. Michaels rozesmial sie. -Lubie, kiedy sie smiejesz, Alex. Za rzadko to robisz. Michaels poczul jakies uklucie mimo tabletek przeciwbolowych. Cos w jej glosie. Wyrazna sympatia. Poczul sie troche nieswojo, ale tylko troche. - Ostatnio jakos nie bylo okazji. No i co sie z nimi stalo? Z twoimi przyjaciolkami? -Mary Louise poszla na studia prawnicze. Harvard. Potem wrocila do domu i rozpoczela praktyke w kancelarii ojca. Byla w zespole, ktory w zeszlym roku wygral sprawe panstwo przeciw Penco Housing w sadzie najwyzszym. - A ta kobieta z Teksasu? -Dirisha zaraz po szkole znalazla sie w zawodowej druzynie pilki siatkowej. Grala przez trzy lata, jej druzyna kilka razy zdobywala mistrzostwo kraju. Kiedy skonczyla z siatkowka, napisala ksiazke o swoich przygodach, a potem dostala kolumne sportowa w "New York Times". Pare lat temu wyszla za maz, urodzila dziecko, synka. Wiesz, jak dala mi na imie? -Nie zartuj. -Aha. Ernest. -Zmyslasz. Uniosla reke, jak do przysiegi. -Ani troche. Slowo. Znow zachichotal. Miala racje. Powinien sie wiecej smiac. Ale w tej chwili byl troche zdenerwowany. Co sie dzieje z Howardem? Przeciez powinien byl juz zadzwonic. Spojrzal na zegarek. Nawet jesli wszystko poszlo jak po masle, wiedzial, ze bedzie musial stanac na glowie, zeby uspokoic Carvera. Kiedy dyrektor dowie sie o wszystkim, skoczy mu pewnie do gardla. A gdyby nie dopadli Plechanowa? Coz, znalazlby sie wtedy w gownie po uszy. Gdyby ta operacja sie nie powiodla, bedzie mial z pewnoscia mnostwo czasu, zeby sie posmiac, prawdopodobnie gdzies bardzo daleko od wszystkiego, co ma jakis zwiazek z Net Force. Chociaz pewnie nie bedzie mu wtedy do smiechu. Niedziela, 10 pazdziernika, godzina 0.12 Grozny, Czeczenia -To juz maksymalna predkosc, sir! - krzyknal pilot. Musial krzyczec, zeby bylo go slychac przez halas wirnika Hueya i swist wiatru. Wszystkie te filmy akcji, na ktorych pokazywano ludzi rozmawiajacych normalnym glosem na pokladzie wielkiego smiglowca lecacego z otwartymi drzwiami, jak para arystokratow, popijajacych herbate w klimatyzowanym Rolls Royce, byly czysta fantastyka. Rezyserzy takich filmow pewnie nigdy nie widzieli smiglowca z bliska. Nawet rozmowy radiowe w sluchawkach slyszalo sie z trudem. -Jak dlugo jeszcze? - krzyknal Howard. -Dwie, trzy minuty - odkrzyknal pilot. - Przed nami, troche w prawo, widac juz to sklad ropy. A tam jest rzeka. Wejde w zawis nad glowna ulica. Dziesieciu ludzi na pokladzie tego smiglowca bylo uzbrojonych w pistolety maszynowe HK i bron boczna w kaburach - Browningi 9 mm, a takze noze Cold Steel. Na zwyczajne kombinezony nalozyli kamizelki kuloodporne, mieli tez helmy i buty z kevlaru. Wszystko to bylo powszechnie dostepne w handlu - pistolety maszynowe pochodzily z Niemiec, Browningi z Belgii, kamizelki z Izraela, noze z Japonii. Jesli cos pozostaloby na miejscu, zaden trop nie wskazalby na Stany Zjednoczone. Zolnierze nosili natomiast plakietki identyfikacyjne, ale bylo to bez znaczenia, poniewaz z cala pewnoscia nie zamierzali pozostawic nikogo. Albo wroca wszyscy, albo nikt. -Tam jest ciezarowka! - krzyknal Fernandez. -A tam klopoty - powiedzial Howard. Trzy wojskowe pojazdy szybko zblizaly sie do unieruchomionej ciezarowki z przeciwnej strony. Jako pierwsza jechala kopia dzipa z karabinem maszynowym, obslugiwanym przez mezczyzne, majacego na sobie mundur w barwach ochronnych. Drugi byl woz policyjny, blyskajacy niebieskimi swiatlami. Trzecim pojazdem byla wielka ciezarowka, podobna do tych, ktorych uzywaja w Stanach oddzialy antyterrorystyczne SWAT, rowniez z migajacym swiatlem na dachu. Mimo halasu w smiglowcu, slyszeli wycie syren. -O, cholera - zaklal Fernandez. Howard zwrocil sie do pilota. -Mamy lacznosc z drugim smiglowcem? -Tak, sir. Wlaczyl nadajnik i wywolal kapitana dowodce drugiego smiglowca. -C2, tu Wilk Alfa, slyszysz mnie? -Wilk Alfa, slyszymy. -C2, chce, zebyscie sie trzymali z daleka, powtarzam, z daleka. Zawroccie, sciagniemy was, jesli bedziecie potrzebni. Nie ma sensu dawac im dwoch celow. - Zrozumialem. Do pilota Howard powiedzial: -Laduj, Loot. Miedzy ciezarowka a nadjezdzajacymi pojazdami. Zoladek podszedl Howardowi do gardla, kiedy smiglowiec zaczal opadac na droge. Mimo woli napial miesnie. -Nikt nie strzela, chyba ze tamci zaczna pierwsi! Kiedy wyladujemy, zajac pozycje po obu stronach smiglowca i czekac w pogotowiu! Howard spojrzal na szybko rosnaca w oczach droge. Zadnej oslony, ale przeciez on nie zaczalby strzelac w samym srodku sklad ropy naftowej, gdyby nalezala do niego. Stawial na zaskoczenie i na poczucie odpowiedzialnosci czeczenskiego dowodcy. Wiedzial, ze gdyby to on byl na jakims prowincjonalnym posterunku i otrzymal nagle rozkaz sprawdzenia, co to za strzelanina w srodku nocy, a z nieoznakowanego smiglowca wysypaliby sie niezidentyfikowani zolnierze z bronia, zawahalby sie przed otwarciem ognia - chyba ze tamci zaczeliby strzelac pierwsi. Bylo pare istotnych pytan, na ktore chcialby dostac odpowiedz: Kim sa? Co tu robia? Moze to swoi, wykonujacy jakas tajna operacje? Zanim sie zacznie strzelac, trzeba dysponowac jakimis informacjami. Co innego ostrzelac przestepcow w ciezarowce, w ktorej mogl sie znajdowac zakladnik, ale otwarcie ognia do swoich zolnierzy mialoby fatalne konsekwencje dla kariery. A rozwalenie pociskami przeciwpancernymi paru zbiornikow z ropa tez byloby niewskazane. Na miejscu Czeczena, Howard telefonowalby pospiesznie, probujac ustalic, co sie tu, do diabla, dzieje. Huey dotknal ziemi. -Ruszamy! - krzyknal Howard. Sprawdzil bron, upewniajac sie, ze jest gotowa i ruszyl po swoich ludzi i ich zdobycz. Rozdzial 38 Niedziela, 10 pazdziernika, godzina 0.18 Grozny, Czeczenia Trzy czeczenskie pojazdy zatrzymaly sie z piskiem opon, podczas gdy ludzie Howarda wyskakiwali ze smiglowca i rozbiegali sie na prawo i lewo z bronia w pogotowiu, ale nie biorac jeszcze nikogo na cel. Czeczeni mieli te przewage, ze mogli wykorzystac pojazdy, ktorymi tu przyjechali, jako oslone. Bylo ich pietnastu, moze osiemnastu, w mundurach wojskowych. Z bronia gotowa do strzalu zajeli stanowiska za kopia dzipa, ciezarowka i samochodem policyjnym. Ludzie Howarda byli odslonieci, co stawialo ich w niekorzystnym polozeniu. Nadwozie samochodu moze zatrzymac wiele pociskow z broni malokalibrowej; rozrzedzone powietrze nie. -Marcus! - zawolal polglosem Howard, majac nadzieje, ze Czeczeni go nie uslysza. - Ladujcie paczke i znikamy. Za jego plecami ludzie z zespolu ekstrakcyjnego pospiesznie zaprowadzili Plechanowa do smiglowca. Marcus byl poliglota; kiedy tylko Rosjanin znalazl sie na pokladzie, zeskoczyl na ziemie i stanal kolo Howarda. Szescdziesiat metrow dalej ktorys z Czeczenow zaczal cos wolac po rosyjsku. Howard, ktory znal w tym jezyku pare zwrotow, zdolal zrozumiec pytanie: "- Kim wy, u diabla, jestescie?". -Jak sie nazywa tutejsza tajna policja? - spytal Howard Marcusa sciszonym glosem. -Zalit Kulk, sir. -Powiedz im, ze jestesmy wlasnie stamtad. Powiedz, ze wykonujemy tajna operacje. Powiedz, ze maja sie wynosic do wszystkich diablow, albo usmazymy sobie ich jaja na sniadanie. Howard nie przypuszczal, zeby tamci uwierzyli, ale tak czy inaczej zmusi ich to do zastanowienia. A jesli to prawda? Czy warto ryzykowac? Marcus uniosl sie i zawolal cos glosno po rosyjsku. Howard sciszonym glosem wydawal instrukcje swoim ludziom. -Cofac sie po dwoch, ci najblizej smiglowca jako pierwsi. Kiedy pierwsza dwojka wspiela sie na poklad Hueya, czeczenski dowodca cos krzyknal, a jego ludzie skupili cala uwage na broni. -Chyba nie pozwola nam odleciec - powiedzial Fernandez. Zoladek Howarda wypelnil sie nagle suchym lodem i cieklym azotem. Skinieniem glowy przyznal sierzantowi racje. Ale im dluzej tu pozostawali, tym bardziej niebezpieczna stawala sie sytuacja. Komus mogly puscic nerwy, mogl doznac skurczu palca na spuscie, a strzal bylby sygnalem do obustronnej kanonady. Powoli, ostroznie Howard wlaczyl mikrofon i wywolal drugiego Hueya. Mial nadzieje, ze nie odlecieli poza zasieg przenosnego radia. - C2, tu Wilk Alfa. Przez chwile panowala martwa cisza. -C2, zglos sie. -Slysze cie, Alfa, tu C2. Howard mial chec odetchnac z ulga, ale sie powstrzymal. - Trzeba odwrocic uwage przeciwnika. Jakies szescdziesiat metrow na polnoc od naszej pozycji, obok Cl, stoi wielka ciezarowka z migajacym niebieskim swiatlem na dachu. Bylbym wdzieczny, gdybys nadlecial z polnocy, kazal sie komus wychylic i wpakowac pare magazynkow w dach tego pojazdu. -Zalatwione, Alfa. Ruszamy. -Za ile tu bedziecie? -Czterdziesci piec sekund, sir. A wiec nie odlecieli za daleko. Byl im za to w tej chwili bardzo wdzieczny. - Zolnierze, odlatujemy - powiedzial Howard na tyle glosno, zeby jego ludzie uslyszeli. Niewiele go juz obchodzilo, czy i opozycja go slyszy. - Na moj rozkaz, dwojkami, najszybciej, jak potraficie. Zobaczyl, ze kilku Czeczenow unioslo glowy, patrzac za siebie i w gore. Slychac juz bylo silniki nadlatujacego Hueya - Pratt Whitney, 1.200 koni mechanicznych, na pelnych obrotach na pewno nie nalezaly do najcichszych. -Przygotowac sie... - powiedzial Howard. W swiatlach czeczenskich pojazdow i sodowych latarni przy zbiornikach z ropa Howard obserwowal nadlatujacy smiglowiec. Huey wszedl w zawis bokiem do ciezarowki na wysokosci dwudziestu pieciu metrow, a w otworze drzwiowym rozblysly zolto-pomaranczowe plomienie wylotowe dwoch, albo trzech pistoletow maszynowych. Jego zolnierze potrafili strzelac. Na dach ciezarowki posypal sie stalowy grad. Czeczeni odwrocili sie w strone nowego, bardziej aktywnego zagrozenia. -Ruszac! Ruszac! Ruszac! Zolnierze Howarda wskakiwali do Hueya... Czeczeni otworzyli ogien do smiglowca w zwisie... Ostatni z jego ludzi wskoczyli na poklad. Tylko Howard i Fernandez byli jeszcze na zewnatrz. -Wskakuj, Julio! -Wiek ma pierwszenstwo przed uroda, sir. Howard usmiechnal sie i wskoczyl do smiglowca. Fernandez wpadl mu na plecy, kiedy pulkownik odsuwal sie od drzwi. -Start! Start! - krzyknal Howard. Pilot zwiekszyl ciag i Huey poderwal sie w niebo. Czeczeni zorientowali sie, ze celem ataku z powietrza bylo odwrocenie ich uwagi. Prowadzili ogien w dwoch kierunkach. Pociski zastukaly w poszycie smiglowca. -Przydusic ich! - krzyknal Howard. Fernandez, ktory byl najblizej drzwi, otworzyl je i wodzil swym HK na prawi i lewo, jak wezem do podlewania ogrodu. Czeczeni schowali sie za pojazdami, o ktore zaczely grzechotac pociski. Prowadzacy Huey przechylil sie i opadl pod ostrym katem, wznoszac sie powoli spirala. Jeszcze kilka pociskow trafilo w poszycie, ale za chwile byli juz poza zasiegiem broni. -C2? - ryknal Howard do mikrofonu. -Tuz za toba, Alfa. -Ofiary? -Bez ofiar, sir. -Sierzancie? -Dostal ktorys? - krzyknal Fernandez. Nikt sie nie zglosil. Howard odetchnal gleboko i wyszczerzyl zeby w usmiechu. Udalo sie! -To kidnaping! Nie wolno wam tego robic! Howard popatrzyl na oburzonego Rosjanina. Poczul, ze ogarnia go zimna nienawisc. -Glupcy! Sprowokujecie incydent miedzynarodowy! Mam wplywowych przyjaciol! Nie ujdzie wam to bezkarnie! Howard nie spuszczal z niego wzroku. -Juz nam uszlo. Rosjanin zaczal klac. Howard rozpoznal kilka slow. Nie zamierzal tego sluchac. Uniosl reke w gescie, nakazujacym milczenie. Rosjanin zamilkl i tylko patrzyl na niego spode lba. -Zabil pan czlowieka, ktorego lubilem i szanowalem. Jesli sie pan natychmiast nie zamknie, moze pan przypadkiem wypasc z tego smiglowca. Przy tej predkosci i na tej wysokosci bedzie sie pan odbijal jak gumowa pilka, kiedy pan uderzy w ziemie. Rosjanin najwidoczniej uznal, ze nie ma juz nic do powiedzenia. Sobota, 9 pazdziernika, godzina 18.54 Quantico, Wirginia W sali konferencyjnej zadzwonil telefon. Michaels, ktory siedzial tam samotnie, chwycil za sluchawke. -Tak? -Sir, lacze z pulkownikiem Howardem - powiedzial jakis glos. -Dyrektor? -Przy aparacie, pulkowniku. -Zadanie wykonane, sir. Jestesmy w powietrzu, w drodze do domu. Michaels poczul ogromna ulge. -W porzadku! Gratulacje, pulkowniku! Jakies problemy? -Nic wartego wzmianki, sir. Jak spacer po parku. Do sali konferencyjnej weszla Toni. Michaels spojrzal na nia, wskazal wolna reka na sluchawke telefoniczna i uniosl kciuk. -Zobaczymy sie za jakies szesnascie godzin, dyrektorze. -Czekam niecierpliwie. Jeszcze raz gratuluje, pulkowniku. Dobra robota. Michaels rozlaczyl sie i poslal usmiech Toni. -Maja go. Wracaja. Beda tu jutro. -Dam znac Jayowi Gridleyowi - powiedziala. - Prosil, zeby go zawiadomic, jak poszlo. -Zrob to. -I co teraz, Alex? Jesli masz racje, to mamy czlowieka, ktory zabil Steve'a Daya, nawet jesli nie potrafimy tego udowodnic. Kobieta, ktora zmacila wode, nie zyje. - Mysle, ze wracamy do normalnej roboty - powiedzial. - O ile przezyje rozmowe z Carverem, podczas ktorej powiem mu, co zrobilem. -Przezyjesz. Dyrektora interesuja tylko rezultaty. To tak jak decyzja Busha w sprawie Noriegi, czy porwanie tamtego Irakijczyka z Bagdadu w ostatnich dniach administracji Clintona. Nasz obecny prezydent chcial, zebysmy zlapali tego faceta, wiec go zlapalismy. Teraz to juz nie nasz problem, lecz Departamentu Sprawiedliwosci. -Ale najpierw zamienimy pare slow z panem Plechanowem. -Oczywiscie. Ale praktycznie sprawa jest juz zakonczona. -Tak - powiedzial. - Wszystko skonczone. I w sumie niezle sie spisalismy, co? -Calkiem niezle. Usmiechneli sie do siebie. Epilog Niedziela, 10 pazdziernika, godzina 11.30Quantico, Wirginia Ruzjo, ubrany w mundur polowy sierzanta amerykanskiej piechoty morskiej, stal przy metalowej siatce, ktora ogrodzony byl teren centrali Net Force. Byl po zewnetrznej stronie ogrodzenia, jakies trzysta metrow od glownego wejscia, ale sztucer w futerale, ktory lezal kolo niego na ziemi byl bronia, z ktorej na taka odleglosc bez trudu mozna trafic w cel wielkosci czlowieka. Byl to Remington strzelajacy nabojami kalibru 30-06, podobnie jak sztucer, z ktorego w Oregonie zabil tamtego biznesmena z branzy komputerowej. Glowna roznica polegala na tym, ze celownik byl teraz optyczny, a nie holograficzny, z dziesieciokrotnym powiekszeniem i ustawiony na trzysta metrow. Wybral sobie to miejsce do strzalu, a dopiero potem ustawil karabin. Tuz obok byl przystanek autobusowy, tak nowy, ze nie bylo na nim zadnego graffiti. Ruzjo nie musial sie obawiac, ze ktos sie nim zainteresuje. Chociaz byla niedziela, krecilo sie tu sporo ludzi, wiec jeszcze jeden marine, czekajacy na autobus nie powinien nikogo specjalnie zaniepokoic. Gdyby dyrektor Net Force nie wyszedl na lunch, Ruzjo zamierzal odjechac, a potem wrocic, sprobowac zlapac go, kiedy bedzie wychodzil z pracy. A gdyby i wtedy nie udalo mu sie go zobaczyc, moze znajdzie jakies miejsce przy trasie, ktora tamten jezdzi do domu. Zawsze znajdzie sie jakies miejsce. W poblizu wejscia zatrzymal sie bialy, nie oznakowany mikrobus Dodge. Ruzjo mial w kieszeni miniaturowa, powiekszajaca osmiokrotnie lunetke Bushnella, tak mala, ze mozna ja bylo ukryc w dloni. Oparl sie bokiem o ogrodzenie i przystawil lunetke do oka. Drzwi budynku otworzyly sie i wyszla nimi atrakcyjna brunetka. Podeszla do mikrobusu i zatrzymala sie. Tuz za nia szedl Alex Michaels w towarzystwie dwoch mezczyzn, ktorzy wygladali na ochroniarzy. Ruzjo wiedzial, ze musi dzialac szybko. Czlowiek, stojacy przy ogrodzeniu i celujacy z karabinu musial sciagnac na siebie uwage, marine, czy nie. Pochylil sie i odsunal zamek blyskawiczny futeralu. Bron byla gotowa. Musial ja tylko uniesc do ramienia, wsunac lufe przez siatke, co dawalo mu doskonale oparcie, naprowadzic krzyz celownika na cel i sciagnac spust. Robota na piec sekund, moze dziesiec, jesli nie bedzie sie spieszyl. Kluczem do powodzenia byly precyzyjne, spokojne ruchy. Zadnych szarpniec. Po prostu uniesc bron, wsunac lufe przez siatke, nabrac gleboko powietrza, wstrzymac oddech, odnalezc cel. Przystapil do dzialania. Doskonaly celownik firmy Leupold zapewnial ostry, wyrazny obraz. Jest. Ruzjo naprowadzil krzyz celownika na klatke piersiowa tamtego mezczyzny... Z tej odleglosci Michaels nie wypelnial calego pola celownika. Ruzjo widzial takze tamta kobiete, jednego z ochroniarzy i zolnierza w mundurze, wysiadajacego w tym momencie z mikrobusu. Wypuscil powietrze do polowy. Zaczal sciagac spust... Cholera! Ruzjo zdjal palec z jezyka spustowego. Tamten wojskowy, Murzyn, trzymal jakiegos mezczyzne za ramie. Tym mezczyzna byl Wladimir Plechanow! Ruzjo zdawal sobie sprawe, ze musi sie zdecydowac - strzelac, czy nie - i ze musi to zrobic szybko. Nie mogl dluzej stac tak w tym miejscu. A wiec mimo wszystkich umiejetnosci Plechanowa tamci zorientowali sie, ze to on jest ich wrogiem. Nie dosc na tym - mieli go w swoich rekach. Plechanow ujety. Ruzjo rozmawial z nim zaledwie dwa dni temu. Niesamowite. Chwila przeciagala sie. Zastrzelic Michaelsa? A moze powinien zastrzelic Plechanowa? Na przesluchaniach tamten moglby go wydac. Ruzjo dobrze wiedzial, ze sa srodki chemiczne i instrumenty, za pomoca ktorych mozna wydrzec tajemnice z najciasniej zasznurowanych warg. Amerykanie nie poslugiwali sie takimi srodkami zbyt czesto, ale mogli to zrobic, gdyby uznali, ze trzeba. Co robic? Strzelac? Nie, nie zabije Wladimira. Jesli Rosjanin bedzie chcial go wydac Amerykanom, to niech sie tak stanie. A co z dyrektorem Net Force? Jego tez nie ma teraz sensu zabijac. Nie pomogloby to Plechanowowi. Nie sluzyloby zadnemu celowi. Ruzjo, mimo ze byl zawodowym zabojca, nie zabijal bez powodu. Wysunal lufe z ogrodzenia, pochylil sie i schowal bron do futeralu. Rozejrzal sie dookola. Od chwili, kiedy wyjal sztucer, minelo moze pietnascie sekund. Wygladalo na to, ze nikt nie zwrocil na niego uwagi. Zasunal zamek blyskawiczny i wstal. Nadjezdzal autobus. Postanowil odjechac nim, a potem wynajac samochod w najblizszym miescie i ruszyc dalej, znalezc jakies miejsce, gdzie bedzie mogl usiasc i pomyslec. Mial jeszcze samochod, ktory wynajal przedtem, ale nie chcial juz z niego korzystac. Byl cieply dzien, jak na pazdziernik, wiec w bagazniku pewnie zaczynalo juz cuchnac. Autobus zatrzymal sie. Drzwi sie otworzyly. Kierowca usmiechnal sie do niego. Ruzjo tez sie usmiechnal, chociaz nie tak szeroko, bardziej do mysli, ktora przemknela mu przez glowe niz z jakiegos innego powodu. Przynajmniej juz nigdy nie bedzie musial sluchac, jak Grigorij Zmieja przechwala sie swoim medalem za operacje w Czeczenii. A kiedy w koncu ktos otworzy bagaznik tamtego samochodu i zobaczy, co jest w srodku, Ruzjo bedzie juz bardzo, bardzo daleko. Moze na pustyni. KONIEC tomu 1 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-04 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/