Nekroskop X Odrodzenie - LUMLEY BRIAN

Szczegóły
Tytuł Nekroskop X Odrodzenie - LUMLEY BRIAN
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Nekroskop X Odrodzenie - LUMLEY BRIAN PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Nekroskop X Odrodzenie - LUMLEY BRIAN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Nekroskop X Odrodzenie - LUMLEY BRIAN - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Brian Lumley Nekroskop X Odrodzenie Odrodzenie Tytul oryginalu: The Lost Years vol. IITlumaczenie: Stefan Baranowski Dla Sylwii Starshine - ktorej zawdzieczam pewna fascynujaca informacje - jako podziekowanie i w dowod dozgonnej wdziecznosci. STRACONE LATA Streszczenie Harry Keogh jest mlodym czlowiekiem w ciele kogos innego: jego umysl ozywil martwe cialo Aleca Kyle'a. Ostatnio musial do tego przywyknac - do owego dziwnego uczucia i nowego wygladu zewnetrznego - co stanowiloby wystarczajacy problem nawet bez dodatkowych komplikacji wynikajacych z faktu, ze teraz byl Harrym Keoghiem. Harry bowiem to Nekroskop, czyli czlowiek, obdarzony zdolnoscia komunikowania sie ze zmarlymi, ktorzy spoczywaja w grobach! A ponadto, wykorzystujac formuly dawno niezyjacego matematyka i astronoma, Augusta Ferdynanda Mobiusa, Harry poznal sekret natychmiastowych podrozy w czasie i przestrzeni. Sekret teleportacji.Ale od czasu "smierci" i metamorfozy, problemy Nekroskopa nie mialy konca. Jego zona Brenda, w wyniku urazu spowodowanego dawnymi wydarzeniami i wobec perspektywy zycia w towarzystwie "kogos obcego", zabrala ich dziecko i znikla z powierzchni ziemi. Agenci Wydzialu E - brytyjskiej agencji szpiegow umyslu z siedziba w Londynie, dla ktorej pracowal Harry - nie zdolali jej odnalezc i pomimo swych niezwyklych zdolnosci Harry takze nie mial pojecia, jak ja zlokalizowac, chociaz moze... Wiedzial, ze zdolnosci syna co najmniej dorownuja jego wlasnym. Mozliwe, ze dziecko zabralo matke i gdzies ja ukrylo. Ale gdzie? Azeby sie calkowicie poswiecic poszukiwaniom, Harry opuscil Wydzial E i powrocil do swego domu pod Bonnyrig kolo Edynburga. Jednak bez jego wiedzy Darcy Clarke, szef wydzialu E, podjal pewne kroki, aby miec pewnosc, ze wyjatkowe zdolnosci Nekroskopa nie zostana wykorzystane przez jakies wrogie sily. Poniewaz brytyjski Wydzial E nie jest jedyna parapsychologiczna organizacja szpiegowska na swiecie: Chiny i Zwiazek Sowiecki od dawna prowadzily podobne badania i powolaly podobne tajne agencje. Clarke po prostu nie mogl pozwolic, aby Harry chodzil, gdzie chcial, i narazal sie na ryzyko podjecia wspolpracy z jakas agencja szpiegowska czy organizacja o charakterze kryminalnym. W istocie zona i dziecko Nekroskopa mogly zostac porwane przez taka wlasnie organizacje! Dlatego, zanim Harry opuscil Wydzial E, Clarke kazal go uspic, zahipnotyzowac i wprowadzic do jego umyslu rozkazy, ktore uniemozliwia ujawnienie czy zdradzenie komukolwiek swych zdolnosci. Mialo to miejsce trzy i pol roku temu. Pod pewnymi wzgledami plan Clarke'a wyszedl Harry'emu na dobre, jednak byl takze zrodlem dodatkowych komplikacji, jesli chodzi o pogodzenie sie z jego osobliwa sytuacja... W Szkocji, osamotniony i dreczony przez koszmary - tkwiace w nim nadal "echa" swiadomosci Aleca Kyle'a i niewytlumaczalne przeblyski przyszlych zdarzen - Harry nawiazal "romantyczna" znajomosc z Bonnie Jean Mirlu, "uparta dziewczyna", ktora pomogla mu wydobyc sie z klopotow w Londynie. Zatrudniajac kilka ladnych panienek, B.J. prowadzila winiarnie w obskurnej dzielnicy Edynburga. Ale winiarnia byla tylko przykrywka, a B.J. Mirlu byla naprawde kims wiecej. W rzeczywistosci byla liczaca dwiescie lat wampirzyca, ktora przez cale zycie pilnowala pradawnego okropienstwa pochodzacego z potwornego swiata rownoleglego. Tym okropienstwem -jej panem - byl Radu Lykan, ktory mial kryjowke w grupie niedostepnych jaskin w gorach Cairngorms. Pozostajac w stanie pozornej smierci - trwajacej juz od szesciu stuleci - Radu byl Wampyrem! Pierwsze Wampyry wygnano do naszego swiata prawie dwa tysiace lat temu. Bylo ich czterech: Nonari Wielgus Ferenczy, bracia Drakulowie i Radu Lykan - wilkolak. Przywlekli ze soba krwawe wasnie, ciagnace sie od kilkuset lat. Jednak nasz swiat byl inny. Zamieszkiwaly go niezliczone plemiona wojownikow, ktore wiodly ze soba krwawe wojny, a Wampyry mogly latwo sie w nie wplatac i zginac. Wojny te niczym nie przypominaly wojen z ich wlasnego swiata, gdzie ich jedynym wrogiem byli oni sami! Na poczatku nie potrafili sie przystosowac; byly takie chwile, gdy grozilo im zupelne wyniszczenie, zanim nie zrozumialy zlotej zasady sztuki przetrwania, tej mianowicie, ze dlugowiecznosc jest rownoznaczna z anonimowoscia. Potem stopniowo zaczeli wtapiac sie w otoczenie. Dzieki zdolnosciom metamorficznym nie bylo im trudno grac role ludzi; w koncu we wlasnym swiecie tez byli ludzmi, zanim stali sie Wampyrami! Teraz musieli znow powrocic do ludzkiej postaci, znalezc zajecie najlepiej odpowiadajace swym umiejetnosciom i wykorzystac je dla zalozenia baz w tym nowym dla nich swiecie. I tak wygnani lordowie Wampyrow poszli wlasnymi drogami. Nie kwapili sie do pomnazania swojej rasy; starannie wybierali swych potomkow i mieli niewielu prawdziwych synow krwi. Osiedlili sie glownie w odleglych zakatkach swiata i trzymali sie z dala od spraw zwyklych ludzi. Bracia Drakulowie wzniesli swoje reduty (albo zamczyska) w Transylwanii, gdzie w ciagu dziewieciuset lat zostali poteznymi bojarami. Nonari Ferenczy uciekl przed Radu Lykanem na wschod; zmienil nazwisko, zostal obywatelem Rzymu, a w koncu gubernatorem malej prowincji nad Morzem Czarnym. Z urodziwymi niewolnicami splodzil synow, ktorzy osiedlili sie w glebi mrocznych gor na wschodzie, dokad azjatyccy najezdzcy bali sie zapuszczac. W zasadzie rody Drakulow i Ferenczych pozostawaly w ukryciu; ich czlonkowie pragneli, aby legendy pochodzace z dawnych czasow, gdy mieszkali nad Dunajem i na poroslych lasem wzgorzach - przerazajace legendy o wysysajacych krew bestiach i sadzacych susami ludziach-wilkach - zostaly zapomniane w wyniku wielu krwawych wojen, jakie przetoczyly sie przez te strony. I na ogol o nich zapomniano. Ale jesli chodzi o Radu Lykana, tkwiacy w nim wilk sprawial, ze mial prawdziwie dzika nature. Na poczatku Radu ignorowal zasady, jakimi kierowali sie pozostali lordowie - nie ukrywal sie, lecz dzialal otwarcie, zostal najemnikiem i bral udzial w rozmaitych bezecenstwach. I czynil to z niebywalym entuzjazmem. A kiedy pozostali lordowie Wampyrow juz sie gdzies "urzadzili", Radu i jego banda zostali zwyklymi rabusiami, w ogole sie nie kryjac i nie dbajac o anonimowosc; pragneli tylko zagrabic, ile sie da. Walczyli jako najemnicy dla wlasnych korzysci - oraz dla czystej przyjemnosci! - pod wodza watazkow, ktorych umiejetnosci bitewne byly bardzo rozne, ale znacznie przewyzszaly umiejetnosci jakiegokolwiek lorda Wampyrow w swiecie, z ktorego pochodzil Radu. W ten sposob stal sie przebieglym wojownikiem. Ale w koncu, w wyniku ludzkiej zdrady, Radu zrozumial, ze czas sie wycofac. Powrociwszy do Rumunii, postanowil sie przyczaic w gorskiej kryjowce. Musial jednak znalezc jakis sposob, aby przezyc, a jedynym sposobem, jaki znal, byla krew, ktora stanowi zycie. Dlatego zbudowal zamczysko i ustanowil sie wojewoda, obronca wiesniakow zamieszkujacych wschodnie polacie Karpat. Ale Drakulowie, ktorzy od dawna panowali w zachodniej czesci Karpat, przejrzeli jego plany. Napadli na niego, chcac go zabic i zniszczyc jego siedzibe. Radu byl wtedy nieobecny, ale kiedy wrocil i ujrzal, co sie stalo... wiedzial, kto jest za to odpowiedzialny. Nic nie mogl na to poradzic; jego banda zostala zdziesiatkowana, a on sam nie dysponowal wystarczajaca sila liczebna, aby moc stawic opor. Jednak Drakulowie ukazali swoje prawdziwe oblicze i odtad Radu juz wiedzial, jak sprawy stoja. W rzeczywistosci wiedzial to od zawsze, ale bylo to w istocie wyrazne wypowiedzenie wojny. Krwawej wojny! Od tej chwili, w ciagu wielu stuleci, nie mozna bylo sie spodziewac litosci ze strony zadnych rywalizujacych ze soba frakcji Wampyrow. Rody Drakulow i Ferenczych, ich potomkowie i niewolnicy, Radu i jego banda stanowili rozlegly trojkat wzajemnej wrogosci i nienawisci, znacznie przewyzszajacej namietnosci rozpalajace zwyklych ludzi. Od czasu do czasu sie ze soba kontaktowali - choc zazwyczaj roztropnie unikali sie nawzajem - ale we wlasciwym miejscu i we wlasciwym czasie... ...Musi poplynac krew! Utrzymujac niski stan liczebny swojej druzyny i uczestniczac w licznych wielkich bitwach dawnego swiata, Radu kontynuowal kariere najemnika. Kiedy tylko mogl, wracal do Rumunii, ktora uwazal za swego rodzaju dom. Wiedzial jednak, ze Drakulowie nadal panuja w gorach, a jego najgorsi wrogowie, Ferenczy, wciaz sa poza granicami kraju. Prosil swa ksiezycowa pania, aby mogl sie wreszcie z nimi spotkac i naprawic krzywdy, ktore mu wyrzadzili. I w jakims sensie - choc nie calkiem tak, jakby sobie tego zyczyl - jego blagania w koncu zostaly wysluchane... Mijal czas; swiat ulegal zmianom; ze wschodu nadciagneli nowi wrogowie, pustoszac kraj. Tym razem nie byly to zwycieskie hordy Mongolow, ale szczury! Do Europy zawitala Czarna Smierc, od ktorej gineli zarowno zwykli ludzie, jak i wampiry. W swiecie wampirow istniala tylko jedna ludzka choroba, ktorej Wampyry sie lekaly: trad, ktory niszczyl ich metamorficzne cialo szybciej, niz tkwiaca w nich pijawka byla w stanie je naprawic. A teraz, w tym obcym swiecie, pojawila sie jeszcze jedna taka choroba. Wydawalo sie to groteskowe i ironiczne: tam, gdzie Wampyry byly najwiekszymi pasozytami, zaraza byla przenoszona przez najmniejsze mozliwe istoty - pchly, ktore zerowaly na azjatyckich szczurach! Ostatni z Drakulow (Egon, oryginal z Krainy Gwiazd) w okresie pochodu Czarnej Smierci mieszkal w Polsce, ktorej prawie nie dotknela zaraza. A jesli chodzi o pozostalych Ferenczych, co najmniej jeden z nich zdolal przetrwac czas zarazy na jakiejs wyspie, bo w owym czasie stanowili potege na obszarze Morza Srodziemnego. Ale Radu Lykan byl zawsze najemnikiem, poszukiwaczem przygod i wedrowcem. I zaraza go w koncu dopadla. Uciekajac na zachod z ogarnietej panika i nekanej przez zaraze Europy, Radu zostal zaatakowany, odniosl powazne rany i zarazil sie. Przeciazony wyczerpujacym trybem zycia i walka z choroba krwi, jego pasozyt zaczal tracic sily. W czasie gdy on i ci z jego druzyny, ktorzy ocaleli, dotarli do Szkocji, byl skrajnie wyczerpany i pozostalo mu tylko jedno wyjscie. Od dawna wiedzial o konserwujacym, a zapewne i leczniczym dzialaniu zywicy. Teraz musial szukac ucieczki w zywicznym "grobie"; musial zanurzyc sie w wielkiej kadzi wypelnionej zywica i pokladac nadzieje w nieustepliwosci swojej pijawki. Uwolniony od czesci spoczywajacego na nim brzemienia pasozyt bedzie mogl najpierw sam sie wyleczyc, a potem zajac sie swym zywicielem. I bedzie mial na to mnostwo czasu. Radu posiadal umiejetnosc odmienna od mentalizmu; potrafil mianowicie czytac w przyszlosci, ktora widzial w swych snach. Jednak czytanie w przyszlosci jest rzecza niepewna. Zdarzenia moga w rzeczywistosci przebiegac niezupelnie tak, jak wygladaja w snach. Ale bylo cos, co Radu "zobaczyl" bardzo wyraznie: jego "sen" mial trwac ponad szescset lat! Najpierw byl to dla niego potezny cios, ale kiedy sily zaczely go opuszczac, pogodzil sie z ta mysla. Przygotowal sobie kryjowke wysoko w gorach Cairngorms i wyznaczyl obserwatorow; kiedy wszystko bylo gotowe, zanurzyl sie w zywicy... To bylo dawno temu. Minely stulecia i nadszedl wlasciwy czas, czas jego powrotu. Musial jedynie poczekac na przybycie pewnej tajemniczej istoty - Czlowieka-o-Dwu-Twarzach - ktory, jak wynikalo ze snu, mial sie pojawic tuz przed jego odrodzeniem. A B.J. Mirlu wlasnie zwrocila jego uwage na kogos takiego; byl nim Nekroskop Harry Keogh. Radu porozumiewal sie z B.J. droga telepatyczna z glebi kadzi z zywica ze swej kryjowki w gorach. Kiedy sie nim zajmowala, rozmawial z nia, jakby stali obok siebie. Kazal jej przedstawic sobie Harry'ego przy najblizszej sposobnosci. Pragnal poznac jego umysl, przekonac sie, czy jest to istotnie czlowiek z jego snow o przyszlosci. Ale Radu byl nie tylko powodowany ciekawoscia. Poniewaz jego umysl w zasadzie "odlaczyl sie" od ciala wskutek dlugiego okresu pozornej smierci, nie mogl byc pewien, ze jego cialo zachowalo sprawnosc i ze pijawka pokonala chorobe. Jednakze nawet w najgorszym z mozliwych scenariuszy wierzyl, ze sie zdola odrodzic w wyniku "przeniesienia" umyslu w cialo Harry'ego Keogha. W takim wypadku tozsamosc Keogha zostalaby calkowicie "podmieniona" i Harry stalby sie Radu! Bonnie Jean znala plan Radu i byla w kropce. Wkrotce sama miala zostac Wampyrem - o ile dotad to nie nastapilo - i mialaby Harry'ego tylko dla siebie. Jednak na razie byla we wladzy Radu, podobnie jak Nekroskop byl w jej wladzy. Musiala byc posluszna swemu panu, choc kazdy nerw jej ciala glosno sie temu sprzeciwial. Moze gdyby znala historie Harry'ego, jego ezoteryczne zdolnosci, zmienilaby zdanie. Ale nie znala jej, bo oprocz tego, ze B.J. byla prawdziwa czarodziejka i pod tym wzgledem ustepowala tylko samemu Radu, Wydzial E dotarl do Nekroskopa jako pierwszy. W wyniku dwukrotnego zastosowania hipnozy nie wolno mu bylo ujawniac swoich zdolnosci. Z drugiej strony zdolnosci hipnotyczne Radu byly innego rodzaju. Mozliwe, ze bedzie w stanie wniknac do umyslu Harry'ego. W rzeczywistosci to wlasnie musi uczynic, aby osiagnac swoj cel! W ten sposob sekrety Harry'ego moga jednak zostac odkryte... Radu nie byl jedynym Wielkim Wampirem, ktory przetrwal owe burzliwe stulecia. Byl jedynym pierwotnym wampirem, lecz nie ostatnim. Na tybetanskim plaskowyzu Tingri zyl Daham Drakesh, samozwanczy arcykaplan klasztoru, w ktorym zorganizowal armie wampirow-niewolnikow. Rzekomo wspolpracowal z jednostka parapsychologiczna chinskiej Czerwonej Armii, stacjonujaca w Chungking. Ale na terenie tak opustoszalym i niedostepnym jak Dach Swiata, Drakesh byl w istocie pozostawiony samemu sobie. Wiedzial, ze Radu Lykan wciaz "zyje" i ze wkrotce powroci nie mniej potezny niz niegdys. Wyslannicy Drakesha, jego wampiryczni uczniowie, szukali kryjowki Radu, aby go unicestwic, zanim zdola sie odrodzic. Ostatni z rodu Ferenczych bracia blizniacy cieszyli sie podobnym prestizem jak mafijni bossowie na Sycylii. W rzeczywistosci nie byli czlonkami mafii, ale "doradcami" szefow wszystkich rodzin na calym swiecie; sluzyli takze jako doradcy KGB, CIA oraz innych organizacji szpiegowskich. Ich "wyrocznia", zrodlem informacji, byl calkowicie zmutowany Angelo Ferenczy -prawnuk Nonariego Wielgusa! Mniej wiecej trzysta lat temu pasozyt Angela doznal metabolicznej zapasci; jego metamorfizm wymknal sie spod kontroli, degradujac go do wynaturzonej, oblakanej istoty, ktora zamknieto w jamie wydrazonej pod Le Manse Madonie, wiejskiej rezydencji w gorach Sycylii o tej samej nazwie. Jego synowie krwi, Anthony i Francesco, karmili go i wydobywali z niego informacje, dzieki ktorym pozostawali w branzy. Paradoksalnie bowiem wampiryczne zdolnosci Angela wzrosly niepomiernie w wyniku doznanych zaburzen; czytal w przyszlosci i byl jasnowidzem o niebywalej mocy. Poniewaz jednak byl Wampyrem i to oblakanym, jego odpowiedzi rzadko mialy charakter bezposredni: zaciemnial obraz i bawil sie slowami, zmuszajac swych synow do zgadywania. Jednak ostrzegl ich, ze Radu Lykan wkrotce powroci, i powiedzial, co zamierza uczynic: odnalezc ich i zniszczyc! Niedawno zarowno Daham Drakesh jak i bracia Ferenczy postanowili za wszelka cene odszukac Radu i zabic go w jego kryjowce, zanim sie zdola odrodzic. Znalezli jego "opiekunke", B.J. Mirlu i dowiedzieli sie, ze pomaga jej Harry Keogh. Jednak mysleli, ze to Alec Kyle! Wygladalo na to, ze swego czasu ten sam Kyle jakos zdolal sie wlamac do skarbca Ferenczych w ich posiadlosci, ktora podobno byla nie do zdobycia, i ulotnil sie z milionami. Daham Drakesh - ktory ukrywal sie nawet przed bracmi Ferenczy - byl prowokatorem; wyslal swych poplecznikow do Szkocji, aby zlikwidowali Bonnie Jean Mirlu i rozpalili zarzewie nienawisci miedzy Radu i bracmi Ferenczy. Ale jego plan nie wypalil; dzieki ochronie, jaka stanowil Nekroskop, B.J. ocalala, a syn krwi Drakesha i jego niewolnik zaplacili zyciem.W Le Manse Madonie bracia Ferenczy wpadli we wscieklosc z powodu poniesionych strat; uwazali, ze owo wlamanie stanowilo "uderzenie wyprzedzajace", zrealizowane przez ludzi Radu, celem wykrycia ich slabych punktow, zanim Radu powroci i wojna wybuchnie na dobre. Ponadto zdali sobie sprawe, ze do gry wszedl ktos trzeci, jeden bowiem z ich niewolnikow, uspiony szpieg mieszkajacy w Szkocji, byl swiadkiem smierci wyslannikow Drakesha z rak Harry'ego Keogha. Ale chociaz straty Drakesha byly niemale (i choc niechcacy ujawnil, ze maczal w tym alce), nadal zamierzal grac role prowokatora. Bedac w posiadaniu srodkow, ktore spowodowalyby, ze nie tylko wampiry, ale cale narody mogly skoczyc sobie do gardel, ostatni z Drakulow po prostu czekal na wlasciwy moment, nie przestajac spiskowac przeciwko swym pobratymcom i calemu rodzajowi ludzkiemu... a zwlaszcza przeciwko B.J. Mirlu i "Alecowi Kyle". Harry'ego i Bonnie Jean czekaly ciezkie czasy, przede wszystkim dlatego, ze umysl Nekroskopa znajdowal sie pod jej kontrola. Juz teraz liczne wydarzenia z przeszlosci byly jak biale plamy w jego pamieci, jak karty wyrwane z ksiegi jego zycia. Wydarzenia te stanowily fragment straconych lat... PROLOG Wsrod sniegu czaili sie dwaj drapiezcy, ale byli zupelnie rozni. Jednym z nich byl czlowiek, podczas gdy drugi... byl Inny. Bylo w nim wprawdzie cos ludzkiego, jednak bylo takze cos wiecej; o wiele wiecej. Byl pol kobieta, pol Innym.Choc owa Istota tkwila tu juz od pewnego czasu, czlowiek byl nieswiadom jej obecnosci, ona zas patrzyla, jak nadaje ostateczny ksztalt swojej kryjowce. To bylo cos, co rozumiala calkiem dobrze: wewnetrzny przymus budowy kryjowki, bazy operacyjnej, sekretnego miejsca, ktore mozna nazwac swoim wlasnym. W rzeczywistosci Istota znala podobna kryjowke, daleko na polnocy, w niedostepnej gorskiej twierdzy: kryjowka ta jednak nie nalezala do niej, lecz do kogos "wyzszego rzedu". Normalnie o tej porze roku, wlasnie w tym miesiacu, w tym tak niebezpiecznym okresie, Istota powinna sie tam znajdowac, zajmujac sie swym panem, spoczywajacym w kryjowce. Ale nie tym razem. Tym razem bowiem zagrozona byla jej wlasna kryjowka, a to oznaczalo, ze zagrozona byla ona sama. Dlatego patrzyla i czekala na wlasciwy moment, podczas gdy czlowiek przygotowywal swoja kryjowke. Ale sa rozmaite kryjowki... Kryjowka tego czlowieka miala miec charakter staly. Stanowila... jame wykopana w sniegu, ktory utworzyl zaspe na zboczu pagorka, podobna do tych, jakie buduja dla zabawy dzieci; jednak to nie byl plac zabaw, a on nie byl dzieckiem. Strop byl z twardego, zbitego sniegu, ktory znajdowal sie na powierzchni zaspy, pokrytej nieustannie sypiacym sniegiem; podloge takze tworzyl zbity snieg, dodatkowo sprasowany wskutek ciezaru kopiacego czlowieka. Zaglebienie mialo osiem stop dlugosci, cztery i pol stopy szerokosci i trzy i cwierc stopy glebokosci. W najlepszym razie bylo to kruche, tymczasowe schronienie. Legowisko ludzkiej bestii. Bestia skonczyla je budowac dziesiec minut temu. W odleglosci niecalych stu piecdziesieciu stop i siedemdziesiat stop powyzej, za oslonietym od wiatru skalistym wystepem, Istota siedziala i obserwowala - czula - dzialanie czlowieka. Wiedziala, co juz zrobil i co robi wlasnie teraz. Jej oczy, dzikie, zolte, przenikliwe oczy o szkarlatnych zrenicach, znacznie bardziej wrazliwe i przebiegle niz oczy dzikich zwierzat, spogladaly w dol, na sniezny pagorek i kryjowke wykopana u jego podstawy. Istota patrzyla, jak wciaz padajacy snieg powoli wygladza kontury zbudowanej przez czlowieka kryjowki. Jej przenikliwe oczy widzialy slabe, czerwonawe migotanie wlaczonej latarki, przenikajace przez strop oraz swiatlo drugiej latarki, ktora wypelniala wnetrze kryjowki krwawa poswiata. W koncu wszystko ucichlo, ale Istota nadal odbierala swymi wyczulonymi zmyslami ruchy czlowieka wewnatrz kryjowki, jego koncowe przygotowania. Wiedziala, ze czlowiek-drapiezca wkrotce zamierza zrealizowac swoj plan. Wtedy, starajac sie nie zwracac na siebie uwagi - posuwajac sie na brzuchu i wzniecajac male, bezglosne lawinki sniegu - Istota zaczela schodzic w dol zbocza. Tam, gdzie powierzchnia byla nierowna, czolgala sie; tam, gdzie warstwa sniegu byla cienka, zeslizgiwala sie na brzuchu; na pokrytym rumoszem skalnym siodle, miedzy zboczem a pagorkiem, zatrzymala sie, przykucnela i zaczela nasluchiwac. Byla teraz mniej niz szescdziesiat stop od kryjowki czlowieka i tylko dwadziescia stop powyzej. Jak dotad zdolnosci telepatyczne Istoty nie byly zbyt duze - nie mozna ich bylo porownac z "mentalizmem" jej pana - ale czlowiek, ktorego sledzila, nie byl jej obcy. Dlatego postanowila podjac probe dotarcia do jego umyslu z odleglosci kilkunastu krokow, przekazujac mu nastepujacy komunikat: Otrzymales ostrzezenie. Jeszcze jest czas, zeby je rozwazyc. To, co teraz uczynisz, uczynisz z wlasnej woli, a wynik bedzie taki, jak chciales. Moze cos z tego dotarlo do czlowieka; wylaczyl latarke, przestal ogladac wyjete z portfela groteskowo wulgarne fotografie kobiet w lubieznych pozach, przechylil glowe na bok, zmarszczyl brwi i zaczal nasluchiwac. Ale nic nie bylo slychac. Jedynie w jego glowie cos sie kolatalo, jak odlegle wspomnienie: To nie dla ciebie. Jezeli bedziesz ja scigal, znajdziesz sie w wielkim niebezpieczenstwie! Nie, to nie bylo jak wspomnienie, to bylo wspomnienie, ale skad? Jakies dawne mysli? Jakies przeczucia? Zwykle sciskanie w gardle, kiedy operacja zblizala sie do konca? Glos... czego, sumienia? Raczej nie! Wiec moze to jego "dobra" strona (ale czy mial taka?), ktora mowi mu, ze to nie jest nieuniknione? Ale bylo! Bylo i musi ja miec! (Spojrzenie na swiecaca tarcze zegarka... 19:30.) Teraz powinna juz byc w drodze. I on wkrotce ruszy! A potem jej krew... goracy strumien tryskajacy z jej rozcietego gardla, coraz wolniejszy, jak z wysychajacej studni, studni jej zycia. Jej gorace piersi stygna, jeszcze jedrne, ale powoli sztywnieja. Twarz ma blada jak snieg, a oczy szkliste jak lod scinajacy gorski potok. Zadrzal. To bylo okropne... i wspaniale! Jakby byl bogiem ciemnosci, ktory panuje nad zyciem i smiercia. Ale nie, bo bog dysponuje mozliwoscia wyboru, a czlowiek nie. A potem... ona musi umrzec. Jesli pozwoli jej zyc, zacznie mowic; to bylby koniec. Znalezliby go, ona by go zidentyfikowala i ukrzyzowaliby go! Nie jak bozego syna, lecz jak zwykla bestie. Skonczylby nie na krzyzu, lecz w celi, za kratami, uwieziony na zawsze, albo dopoki inni wiezniowie nie usmierciliby go. Dziwne, jak nawet najbardziej nikczemni i gwaltowni ludzie nienawidza takich jak on... Byl w miejscu, gdzie pracowala. (To dziwne, ale niewiele z tego pamietal.) Ciemne miejsce, skapane w czerwonym swietle, jak jego sniezna kryjowka. Wiec tak zyla i tak samo umrze - jak kusicielka. Wszyscy, ktorzy zyli jak ona, wabiac i droczac sie, i obiecujac rozmaite rzeczy, ale nigdy nie dotrzymujac obietnic, wykorzystali swoje szanse. Ona takze. A on wykorzystal swoja przybywajac tutaj, do miejsca, gdzie pracowala... ale oczywiscie musial to uczynic, aby dowiedziec sie o niej wszystkiego. Byl tam dwa lub trzy razy, ale mimo to nic z tego nie zapamietal, z wyjatkiem tego, ze... miejsce bylo ciemne, oswietlone czerwonym swiatlem, a napoje podawaly ciemnookie dziewczyny, jak Lorelei. Lorelei... stara niemiecka legenda... dziwne skojarzenie. W Hamburgu byly podobne miejsca: przyciszona muzyka, przycmione swiatla, swiat, ktory zaludniali przestepcy... Byl wtedy sierzantem, ale jego stopien nie zapewnial zadnych specjalnych przywilejow wsrod dziewczat z nocnego klubu. Och, ludzie z jego plutonu mieli je - mieli mnostwo dziwek! - ale zeby je miec, trzeba bylo zaplacic. Jakze tego nienawidzil: tego, ze rzadko pozwalaly na drugi raz, nawet za kupe forsy, jaka im dawal. Cos dziwnego mial w oczach... jakis chlod. Tak, chlod. Bo u innych mezczyzn pozadanie wywolywalo goraco, ale jego podniecal chlod. Pamietal, jak szesc lat temu, w gorach Harzu, podczas zimowej akcji (zanim wyszly na jaw rozmaite naduzycia stopnia i przywilejow, ktore wystarczyly, aby z obiecujacego zolnierza "sredniego szczebla" spadl do poziomu bezuzytecznego palanta w spoleczenstwie, ktore nie potrzebowalo jego umiejetnosci komandosa), zaszyl sie na tydzien w pokrytych sniegiem gorach, rzekomo po to, aby zdobyc umiejetnosc przetrwania, a w istocie po to, aby fantazjowac o uprawianiu seksu z goracymi, drzacymi z pozadania, nagimi kobietami. Tam wlasnie po raz pierwszy wpadl na ten pomysl: w gorach Harzu, w Niemczech... ...Ale snieg jest taki sam na calym swiecie i podobnie kobiety: dobre do pieprzenia, ale poza tym pozytek z nich niewielki. Tylko ze mezczyzna nie jest "prawdziwym" mezczyzna, jesli choc raz nie wykorzystal ciala kobiety; ale tylko wykorzystal, bo posiadanie kobiety na stale, zwiazane z tym brzemie, bardzo szybko zdegradowaloby go do poziomu podczlowieka! W taki sposob ow mezczyzna, lezacy w wykopanej w sniegu kryjowce, pojmowal zwiazki miedzy kobietami i mezczyznami - paradoks, w wyniku ktorego mezczyzna zawsze okazuje sie ofiara. I wydawalo mu sie, ze powinna byc jakas alternatywa. No wiec byla. Ale poniewaz sluzyla jedynie potrzebom mniejszosci (mianowicie jemu samemu), byla nie do przyjecia dla pozostalych. No to... pieprzyc tych pozostalych! Bardzo by chcial, ale z jego punktu widzenia w spoleczenstwie, ktore go odrzucilo, zyli inni drapiezcy. Zwali sie policjantami, a on byl ich ofiara, czy raczej mogl byc, ale byl przebiegly i jak dotad go nie zlapali. Chociaz prawie im sie udalo. Istnieja rozmaite rodzaje drapiezcow, znane i nieznane. Nawet wsrod znanych jestes tylko niewiele znaczacym stworzeniem, podczas gdy wsrod nieznanych stanowisz drobinke! Wiec sie lepiej wycofaj, poki jeszcze mozesz... Co? Znow do niego mowi? Wciaz mial ten powtarzajacy sie sen, ze przesladuje go cos budzacego groze. To nie bylo sumienie, ale tylko i wylacznie poczucie winy. Bo to on byl przesladowca, kims budzacym groze. Otrzasnal sie z wrazenia, ze sledza go czyjes niewidzialne oczy i ze ostrzega go jakis glos, ktorego nie bylo. A niedaleko niego Istota, przykucnieta na skraju kamienistego siodla, wyczuwajac, ze odpycha od siebie jej wspomnienie? jej sugestie? - tak czy owak, wyczula jego zdecydowanie, determinacje, ze czlowiek-drapiezca zamierza wprowadzic w zycie swoj plan. Niech wiec tak bedzie: uczyni to z wlasnej woli. Za pagorkiem waska droga byla tylko jak czarna wstega wyrabana w sniegu. Wykopana przez plug sniezny, ktory sluzyl pomoca mieszkancom okolicznych wiosek, droga zostala ponownie przetarta dwie godziny temu. Od tego czasu znow pokryla ja warstwa swiezego puchu, spod ktorego przebijal czarny asfalt pokryty lodem. W tych okolicach podobne warunki nie byly czyms niezwyklym; pogoda musialaby sie znacznie pogorszyc, zeby calkowicie zablokowac drogi. Zreszta byla to tylko droga dojazdowa do niewielkiej osady. Glowna szosa z Perth do Dunfermline i Edynburga, wiodaca przez przelecz na wzgorzach Ochil, lezala poltorej mili dalej. Sama osada, Sma' Auchterbecky, lezala w dolinie miedzy wzgorzami. Prowadzila do niej tylko ta droga; urywala sie na drewnianej kladce przerzuconej nad zamarznietym teraz potokiem. W miejscu gdzie droga sie konczyla, widac bylo czarny prostokat, ktory mial dwojakie przeznaczenie: jako miejsce do zawracania i jako parking. Przysadziste, zgarbione sylwetki trzech oslonietych pokrowcami samochodow - czyli wszystkich pojazdow z tej osady - tkwily na parkingu jak trzy zamarzniete mamuty rodem z syberyjskiej tundry. Kiedy swiatlo ksiezyca przeniknelo przez zaslone chmur, czarny dotad prostokat parkingu na chwile zalsnil biela. Trwalo to tylko przez chwile - klebiace sie olowiane chmury znow sie zamknely - ale Istota poczula, jakby cos dzgnelo ja pod zebra. Po plecach przebiegl jej dreszcz; zahipnotyzowana widokiem ksiezycowej kuli na chwile znieruchomiala, czujac nagly ucisk w pulsujacym gardle. I jednoczesnie poczula dziwne mrowienie w brzuchu. Szkarlatne zrenice jej oczu rozszerzyly sie, a z ust zaczela kapac slina; uniesiona do gory glowe obrocila w strone kryjowki czlowieka. Cala jej uwage pochlonelo teraz zaglebienie, w ktorym kryla sie ludzka bestia; mezczyzna lezal na plecach i onanizowal sie w czerwonym swietle latarki, patrzac na pornograficzne fotosy, wyrwane z magazynu. Istota wyczula jego podniecenie, uslyszala przyspieszone bicie serca i poczula, jak krew szybciej krazy mu w zylach. Ale nie byl to punkt kulminacyjny tego, co mial uczynic, a jedynie czesc. Ostatnia czesc, kiedy... sie przygotowywal. Wszystko bylo na swoim miejscu i drapiezca byl gotow do dzialania. Brakowalo tylko jednego: ofiary, ale ta zblizala sie. Istota musiala uczynic jeszcze jeden, ostatni wysilek, bo pozwolic na to, by czlowiek zaczal dzialac, moglo na dluzsza mete oznaczac zagrozenie dla niej samej. W rzeczywistosci w kazdym innym wypadku czlowieka tego moglaby nawet uwazac za sprzymierzenca, za pozyteczna przykrywke! Ale nie w sytuacji, gdy zagrazal jednemu z jej pobratymcow. Przeslala wiec kolejny komunikat: Popelniasz blad. Grozi ci wielkie niebezpieczenstwo! Ale pomimo wszystkich jej wysilkow czlowiek nie uslyszal nic, albo jesli uslyszal cokolwiek, uznal to za kolejne echo swego snu. W ciemnosci rozswietlonej czerwonym blaskiem... drwiaca Lorelei, epatujaca swoja nagoscia... i budzacy groze przesladowca, nie on sam, ale ktos inny, czy raczej czyjs glos w jego glowie, ktory zadaje pytania i domaga sie odpowiedzi. Oto, co go naprawde przesladowalo, dreczylo: wrazenie, ze mogl byl komus zdradzic swoje najskrytsze mysli. Ale... we snie? I nieoczekiwanie ten sen znow powrocil. W koncu sobie przypomnial, przynajmniej fragment: Stal na czarnej drodze posrod czarnej nocy i wpatrywal sie w czelusc czarnego tunelu wydrazonego w gorskim zboczu. Stal znieruchomialy, pozbawiony wszelkiej woli, niezdolny poruszyc chocby jednym miesniem swego ciala, kiedy cos (pojazd?) zblizalo sie do niego, powoli i nieublaganie. Zolte reflektory swiecily mu prosto w oczy i oslepialy swym blaskiem; czul sie jak zwierze w pulapce. Potem, z ciemnosci za oslepiajacymi zoltymi swiatlami, rozlegl sie glos: -Dlaczego? Zrozumial sens tego pytania i wiedzial, ze musi odpowiedziec. -Bo pragne jej. -Dla jej ciala? - Tak. -Tylko tego pragniesz? - I jej zycia. - Dlaczego? -Nie moge zostawic sladow. Zadnych sladow. -Sladow? -Chodzi mi o to, ze moglaby mowic. -Robiles to juz kiedys... (Ale poniewaz to nie bylo pytanie, nie musial odpowiadac.) -Czy robiles to juz kiedys? -Tak. -Jak czesto? -Trzy razy. -To byly morderstwa? -Nie dla samych morderstw, ale ze wzgledu na moje potrzeby... w kazdym razie, na poczatku. -Zabijales niewinne kobiety? -Nie byly niewinne! Potrzasaly posladkami, kolysaly cyckami! Same sie o to prosily! I przez caly czas zolte reflektory rosly, zblizajac sie coraz bardziej; a ciemnosc za nimi i wokol nich stawala sie jeszcze ciemniejsza... -Kiedy? -Wkrotce. Kiedy spadnie duzy snieg. -Gdzie? (Wahanie. Nie powinien tego mowic, nawet we snie, nawet do siebie. Ale nie mogl nie odpowiedziec.) -Zrobie to tam, gdzie mieszka. -Jak? -Poczekam na nia i zrobie to w sniegu. Dluga pauza. -Tak, chcesz zrobic to z wlasnej woli. Ale ostrzegam cie: ona nie jest dla ciebie. Jesli bedziesz na nia nastawal, znajdziesz sie w wielkim niebezpieczenstwie! Ale jezeli musisz, niech i tak bedzie... Wtedy swiatlo reflektorow otoczylo go ze wszystkich stron! A ciemnosc rozwarla sie, jakby chciala go wessac! Dudniace warczenie, ale nie byl to warkot silnika. A reflektory... reflektory! Nie zolte, lecz... ...Czerwone? Mezczyzna pokrecil glowa i otrzasnal sie. Snil na jawie, wpatrujac sie w czerwone latarki, ktore wcisnal w miekkie, sniezne sciany swojej kryjowki. Wpatrywal sie w nie jak zahipnotyzowany. Zahipnotyzowany? Czy ktos go zahipnotyzowal? Zamrugal i prychnal drwiaco. Moze tracil zmysly. Moze byl oblakany! (Oczywiscie byl, musial byc niebezpiecznym maniakiem!) Ale to niczego nie zmienialo. Niczego nie zmienial tez jego sen, ktory juz zacieral sie w jego wynaturzonym umysle. Nic sie nie zmienilo. Mial ustalony kurs. I zamierzal sie go trzymac. Niech tak bedzie! Ukryta w cieniu zbocza Istota zjechala w dol po stoku, slizgajac sie na piersi i brzuchu, i zatrzymala sie na rownej powierzchni. Byla teraz zaledwie o jakies piecdziesiat stop od kryjowki drapiezcy; jego zapach unosil sie w ostrym i czystym nocnym powietrzu, ktore pulsowalo w takt jego wibracji. Byl silny, tak jak go zapamietala. Doskonale! A jego wyczucie czasu bylo bez zarzutu. Mrok nocy przeciely dlugie swiatla reflektorow, oswietlajac cicho padajacy snieg, i pomknely w kierunku osady ponad zamarznietym potokiem. Swiatlo rozpraszalo sie na tanczacych w powietrzu platkach sniegu, zmniejszajac jego zasieg; podobnie warkot silnika taksowki tlumil padajacy bezustannie snieg. Moze to wlasnie wysnil sobie drapiezca: przyjazd taksowki, jej swiatla i cichy warkot silnika. Wypelzl ze swojej kryjowki, niewidoczny w bialym, nylonowym dresie i zapietej pod szyje parce z naciagnietym na glowe kapturem; twarz mial zakryta biala ponczocha. Tymczasem taksowka zwolnila, zakrecila i zatrzymala sie na parkingu; wysiadla z niej kobieta, stajac w swietle padajacym z okna od strony kierowcy. W glebi wylozonego futrem kaptura jej plaszcza mozna bylo dostrzec owal jej twarzy; grzebala w torebce, aby zaplacic za przejazd. Potem drzwi taksowki zamknely sie z trzaskiem i samochod powoli odjechal, zlobiac w sniegu glebokie koleiny, i zniknal w oblokach spalin. Mocno przyciskajac kolnierz plaszcza dziewczyna ruszyla przez gleboki snieg w kierunku kladki. Ale zanim sie przy niej znalazla... ...Nie wiadomo skad tuz przed nia pojawil sie drapiezca! Jej instynktowny, mimowolny okrzyk pobudzil go do dzialania. Kiedy z oczami rozszerzonymi strachem probowala odskoczyc, uderzyl ja w brzuch. Ze swistem wypuscila z pluc powietrze i zgiela sie w pol, a wtedy mezczyzna ponowil cios; tym razem uderzyl ja w gardlo... ale nie na tyle mocno, by zabic. Jeszcze nie teraz. Krztuszac sie, osunela sie na kolana, a jej stopy zaczely sie slizgac na pokrytej lodem ziemi. Gdyby jej nie zlapal, runelaby jak dluga. Chwyciwszy ja prawa reka pod pachami, a lewa trzymajac za wlosy, powlokl ja zwijajaca sie z bolu, w strone snieznego pagorka. Chichotal i nie mogl sie powstrzymac - bylo to jak smiech malej dziewczynki, ktory wydobywal mu sie z gardla krotkimi seriami, jak chichot podnieconej hieny, jak zew dzikiego psa, biegnacego sladem rannej ofiary. Nie przestajac chichotac, wykrzykiwal gardlowym glosem: "Pieprzyc, pieprzyc, pieprzyc!" A jego nabrzmiala meskosc pulsowala pod spodniami dresu. Dziewczyna zaczela dochodzic do siebie. Walczyla, kiedy wlokl ja kolo stop pagorka do swej snieznej kryjowki. Zatrzymal sie na chwile, mocno ja scisnal za gardlo, niemal miazdzac tchawice, i potrzasnal jej glowa, jakby byla szmaciana lalka, a kiedy uspokoila sie, wciagnal ja do wnetrza jamy... do wypelnionej czerwonym swiatlem kryjowki. Kiedy znalazl sie w srodku, polozyl ja i uklakl nad nia. Jeknela i chwycila sie za gardlo, probujac zlapac oddech, kiedy ujrzala nad soba jego wykrzywiona oblakanczym usmiechem twarz, zeby i swinskie oczka. Szarpnal zamek blyskawiczny i jej oczom ukazal sie jego nabrzmialy czlonek. Czujac, co sie stanie za chwile, rozszerzonymi oczami wpatrywala sie w swego przesladowce. Rozpial jej plaszcz, a jego dlon powedrowala do jej bluzki; jednym ruchem zerwal stanik, spod ktorego wysunely sie jej gorace i drzace piersi. -To dla ciebie! - wykrzyknal, kolyszac sztywnym, pulsujacym czlonkiem. -Ugh! - zakrztusila sie, probujac uniesc sie na lokciach. Uderzyl ja otwarta dlonia - ale niezbyt mocno, po prostu zeby jej uswiadomic, kto tu rzadzi - a kiedy upadla, siegnal w dol, chwycil jej krotka spodniczke i po omacku zaczal sciagac z niej majtki. Boze! Za minute bedzie w niej... bedzie gryzl jej cycki... wystrzeli swa sperme! Warto bylo czekac caly rok na te goraca, sliska, mala... ...Jego lubiezny chichot nagle umilkl. Trzymajac bowiem ja za szyje i patrzac miedzy jej nogi, spojrzal w kierunku wejscia kryjowki... i tam ktos byl! Rozpoznal te scene natychmiast; zapowiedz tego, co nastapi za chwile, spadla na niego jak grom, tak ze szarpnal sie w tyl, jak trafiony kula. Jego sen to juz nie byl sen! Ciemny tunel i zolte reflektory; tylko ze, jak widzial to teraz, to nie byly reflektory, lecz oczy! Wielkie, zolte, trojkatne oczy, ktore nieruchomo wpatrywaly sie w niego. A kiedy odezwal sie glos - cichy, troche warkliwy szkocki akcent, za ktorym kryla sie ogromna sila - to juz nie byly przytlumione wspomnienia, lecz rzeczywistosc! -Zostales ostrzezony, nieprawdaz? Ostrzegalam cie! -Cco...? Cco...? Cco...? -Ostrzegalam cie: ona nie jest dla ciebie. Jesli bedziesz na nia nastawal, znajdziesz sie w wielkim niebezpieczenstwie! Tak, ale ty zignorowales moje ostrzezenie! Niech wiec tak bedzie... -Cco...? Cco...? Cco...? - Po omacku siegnal po noz, ktorego ostrze po chwili zalsnilo czerwienia w blasku latarki. Ale Istota, ktora powoli sie do niego zblizala, w ogole nie okazywala strachu. Naraz jak gdyby znow znalazl sie naprzeciw drapiezcy ze swego snu! Tak jak przedtem stal na czarnej drodze, wpatrujac sie w czelusc czarnego tunelu, i tak jak przedtem stal znieruchomialy, niezdolny poruszyc chocby jednym miesniem swego ciala, kiedy cos budzacego groze zblizalo sie do niego, powoli i nieublaganie. Zolte oczy wpatrywaly sie w niego nieruchomo, a on stal, zesztywnialy ze strachu, gdy ciemnosc otoczyla go ze wszystkich stron... To nie byl w ogole sen (teraz to zrozumial), lecz koszmar! Oczy rozszerzyly sie, jakby go obejmujac. Ciemnosc rozwarla sie, jakby chciala go wessac. Dudniace warczenie, ktore nie bylo warkotem silnika. Ale te oczy - te okropne oczy - teraz nie byly juz zolte! Twarz, ktora wychynela z ciemnosci, nie nalezala do czlowieka. Byla trojkatna. Uszy wysuniete do przodu, w strone mezczyzny; rozwarta dolna szczeka; wielkie oczy... ktore teraz lsnily czerwienia. Jak krew! -Cco...? - powiedzial mezczyzna; nie zdolal wykrztusic nic wiecej. To bylo jak pisk czy skomlenie, a wtedy dlon, lapa, czy cokolwiek to bylo, wysunela sie z tunelu, na chwile zawisla nad jego noga jak wielki kosmaty pajak i wbila sie w jego cialo, przebijajac material i siegajac az do kosci udowej. Wtedy mezczyzna krzyknal i upuscil noz, probujac zlapac sie dziewczyny, ktorej w koncu udalo sie podniesc... teraz siedziala, usmiechajac sie do niego! Jej oczy byly zolte, tak jak jeszcze przed chwila oczy Istoty, i wpatrywaly sie w niego, patrzyly, jak powoli jest wciagany do tunelu; a uszy wydawaly sie wysuwac do przodu tak jak uszy Istoty, sluchajac jego sapania, krzykow i okropnego odglosu rozszarpywanego ciala, gdy pazury ostre jak brzytwa przecinaly je na pol, jak dymiacy kawal miesa. A potem, posrod warczenia i sapania Istoty, dziewczyna mogla tylko wcisnac sie jak najglebiej w kat, aby uniknac ochlapania goraca krwia. Znajac Istote, wiedziala, jak bardzo niebezpieczna bylaby proba przylaczenia sie do uczty. No coz, trzeba bedzie troche poczekac... CZESC PIERWSZA Spiacy i niemartwi I Inspektor Ianson prowadzi sledztwo Byla dziesiata rano, ale o tej porze roku i w tym miejscu moglaby byc rownie dobrze czwarta po poludniu. Pod nisko wiszacymi ciezkimi chmurami, w cieniu wzgorz, czas nie mial znaczenia: wszystko bylo szare... z wyjatkiem tego, co jeszcze niedawno przykrywal snieg, a teraz lezalo osloniete grubym plotnem, przyniesionym przez miejscowa policje. To cos - to, co z tego zostalo - nie bylo jednak szare, jak caly swiat wokol, lecz czerwone. Czerwone i poszarpane...-Jakies zwierze - powiedzial stary Angus McGowan, kiwajac glowa. - To zrobilo jakies zwierze i to duze! -Taak, tak wlasnie myslimy - odparl inspektor Ianson. - Zwierze bez watpienia. Dlatego wezwalismy cie, Angus. Ale teraz rodzi sie pytanie: co to za zwierze? I skad taka bestia... no, rozumiesz, skad sie tu wziela? -Co? - Angus McGowan spojrzal na inspektora policji dziwnie. - Tutaj, wsrod sniegu? A skad mialaby sie wziac, czlowieku? Ianson wzruszyl ramionami i zadygotal, ale nie z zimna. -Skad? - Zmarszczyl brwi, kiedy zastanowil sie nad tym, co mogl miec na mysli jego stary przyjaciel i rywal, po czym znow wzruszyl ramionami. - Po prostu skadkolwiek! Moze z afrykanskiego veldu? Albo z australijskiego buszu? Z Indii? Ale tu, w Szkocji? A moze ta bestia pochodzi z Auld Windy czy samego Edynburga - to przeciez zaledwie jakies siedem czy osiem mil stad. Ale tu nie ma zadnych lwow, tygrysow czy niedzwiedzi, o ile nie uciekly z zoo! Jak dobrze wiesz, to jeszcze jeden powod, dla ktorego cie wezwalem. Angus popatrzyl na niego swymi zalzawionymi oczyma. Uczucie zimna - i, tak jak w wypadku inspektora, moze czegos jeszcze - przeniknelo cialo starego weterynarza. Ale w koncu widok okrutnej i gwaltownej smierci dziala na wszystkich w podobny sposob. Inspektor Ianson byl wysokim, mierzacym ponad szesc stoj wzrostu mezczyzna, a zarazem byl chudy jak tyka. Ale choc nie byl juz pierwszej mlodosci, George Ianson byl wciaz zwawy i bystry, i aktywny zarowno fizycznie, jak i umyslowo. Zajmowal sie zabojstwami (czesto mozna bylo uslyszec, jak narzeka swym oschlym, pozbawionym emocji glosem: "Czlowieku, jakze ja nienawidze tej roboty! To czyste morderstwo!") ale to byla jego dzialka, to nalezalo do jego obowiazkow: obszar ksztaltem przypominajacy latawiec, ciagnacy sie ze wschodu na zachod od Edynburga do Glasgow i z polnocy na poludnie od Stirling do Dumfries. Poza tym obszarem czlowiek mogl zginac i jego cialo nigdy nie byloby wystawione na chlodne spojrzenie George'a Iansona. Ale wewnatrz tego obszaru... -Z Afryki? Z Indii? - powtorzyl Angus za tyczkowatym inspektorem, po czym jeszcze raz zerknal na lezace na ziemi poskrecane cialo i pokrecil glowa przeczaco. - Nie, nie, George. To nie byl zaden wielki kot. Ani pies... ale cos podobnego do psa, tak! Ianson przyjrzal sie uwaznie ponuremu staremu Angusowi McGowanowi, ktorego znal od lat. Zywa karykatura! Typowy "przebiegly stary Szkot", ktory nigdy z nikim nie podzieli sie swa wiedza, tak jak bogacz nigdy nie podzieli sie swym bogactwem. Jego kaprawe szare oczy - oczy jastrzebia, choc zasnute mgla - widzialy wszystko; jego pokryty niebieskimi zylkami nos byl rownie wrazliwy jak nos psa tropiacego; wiedza (przez trzydziesci lat byl uznanym autorytetem w dziedzinie zoologii) wypelniajaca jego mozg byla iscie encyklopedyczna. Mowiac po prostu, o ile inspektor byl znawca ludzi - ich sposobow postepowania i myslenia, zwlaszcza w odniesieniu do przestepstw - o tyle Angus byl znawca zwierzat. W owych rzadkich wypadkach, gdy jeden z nich mogl zwrocic sie do drugiego o opinie, odwolujac sie do jego fachowej wiedzy, rodzilo sie miedzy nimi cos w rodzaju wspolzawodnictwa, tak samo jak w szachach, w ktore grywali raz na tydzien w gabinecie inspektora, w jego domu w Dalkeith. I tu takze, choc sprawa byla powazna, rywalizowali ze soba, sondujac swoje umysly, aby sie przekonac, ktory z nich jest blizszy prawdy. Najlepsze w tym bylo to, ze o ile w szachach moze byc tylko jeden zwyciezca, o tyle tutaj mogli wygrac obaj. -Cos podobnego do psa? - powtorzyl Ianson, patrzac McGowanowi gleboko w oczy. Stary Angus: zaledwie piec stop i cztery cale wzrostu, pomarszczony jak zeszloroczny orzech, ale noszacy wysoko glowe, bo pewien swej wiedzy i jakichs tajemnic, ktore stanowily o jego pozycji. Kiwajac glowa i ostroznie obchodzac polac zakrwawionego sniegu, uklakl na jedno kolano. Nie mialo to wielkiego znaczenia - nie trzeba sie juz bylo martwic mozliwoscia zatarcia sladow, bo odpowiedzialni za to ludzie skonczyli swoja prace godzine temu - ale Angus nie chcial, aby krew tego biedaka poplamila mu plaszcz. Spogladajac w gore na Iansona, drobny mezczyzna zapewne by sie usmiechnal, gdyby sytuacja byla inna. Zamiast tego skrzywil sie, podrapal sie w nos i odparl: -Mozna powiedziec cos w rodzaju psa. Albo moze suki. Mozliwe, ze szarej barwy. Wielki, szary pies. Angus mogl miec na mysli tylko jedno zwierze. To niedorzeczne! Tylko ze on nigdy nie formulowal niedorzecznych sadow. -Z zoo? - Ianson chwycil McGowana za ramie, kiedy ten wstawal. - A moze z cyrku? Wiec slyszales o jakiejs ucieczce? Czy jakies zwierze wydostalo sie na wolnosc? -Jakies zwierze? - Tamten przybral mine niewiniatka. -Daj spokoj, Angus! - cmoknal inspektor. - Dzikie sniezne zwierze, jak wielki, szary pies? Masz pewnie na mysli wilka, prawda? -Mam na mysli, wlasnie! - zachichotal tamten, ale po chwili spowaznial. - Nie to, ze mam na mysli, George. Chcesz znac moje zdanie? To byl wilk! I to jaki! Ale taki, co uciekl z zoo?... -Pokrecil glowa, nie tyle odrzucajac taki pomysl, co z konsternacja. - Nigdy dotad nie natknalem sie na zwierze takich rozmiarow, przynajmniej nie w zadnym zoo w Anglii, Szkocji czy Walii. A jesli chodzi o cyrk... chyba zartujesz, o tej porze roku? I na pewno nie tutaj! Ale oczywiscie nie dam glowy. -Jednak powiedziales, ze to wilk - zauwazyl inspektor. - Chyba sie z tego nie wycofujesz. -Taak, wilk! - mruknal tamten stanowczo. - Ale jak sie tu dostal i skad pochodzi... -Wzruszyl ramionami, zaczal szurac zziebnietymi stopami i chuchnal w dlonie. - Teraz twoj ruch, George. Twoj ruch. -Moj... Sluchaj, chodzmy juz, bo strasznie zimno! - Ianson wzdrygnal sie, odetchnal gleboko i zmusil sie, zeby przestac myslec o tej makabrycznej sprawie, zeby uwolnic sie od tej chorobliwej fascynacji, przynajmniej na razie. Jezeli bowiem McGowan mial racje, a tak najprawdopodobniej bylo, wowczas w ogole nie powinien zajmowac sie ta sprawa. Morderstwo, ktorego sprawca jest czlowiek, to jedno... ale jesli "sprawca" jest pies, wilk czy jakies inne dzikie zwierze rzeczy maja sie zupelnie inaczej: wtedy jest to po prostu nieszczesliwy wypadek. (A jesli to byl czlowiek i pies?) Ale jesli McGowan sie nie myli, powinni wezwac mysliwego z zupelnie konkretnym zadaniem: bezwarunkowo zabic te bestie! Stary Angus odgadl - przynajmniej czesciowo - o czym inspektor mysli, bo szybko powiedzial: -Ale najpierw musimy postarac sie tego dowiesc, a przynajmniej zawezic zakres poszukiwan. -Wracamy do domu? - Ianson ruszyl przed siebie, a jego drobny przyjaciel pospieszyl za nim. Dom, o ktorym mowil, stanowil fragment malowniczych zabudowan, stojacych w odleglosci okolo trzystu jardow za kladka. Kiedys byla to duza farma z budynkami gospodarczymi, ale teraz Sma' Auchterbecky stanowila niewielka osade u stop gor. -Chcialbym stad zadzwonic w pare miejsc - powiedzial Angus. - Widzisz linie telefoniczna? -A ja mam jeszcze pare pytan do tej dziewczyny - odparl inspektor, podnoszac kolnierz plaszcza. Popatrzyl wokol i ujrzal, ze znow zaczelo sypac - z olowianego nieba powoli padaly wielkie platki sniegu. Prawie nie bylo wiatru. -Latem to calkiem ladne miejsce - zauwazyl McGowan. - Ale zima? Okropne miejsce na smierc. Ha! I okropna takze sama smierc! - Stali kolo siebie przez chwile, obserwujac doline miedzy wzgorzami. Niedaleko nich, na skraju drogi stal policyjny land-rover, radiowoz z kolami zaopatrzonymi w lancuchy i karetka z szeroko otwartymi drzwiami. Niebieskie swiatla pojazdow rzucaly niesamowity blask na grupke przestepujacych z nogi na noge i wymachujacych rekami umundurowanych policjantow i towarzyszacego im personelu medycznego. Niebiesko-szare gazy spalinowe land-rovera wedrowaly spiralnie ku niebu, jakby nasladujac dym unoszacy sie z kominow okolicznych domow. Ianson dal znak, ze mozna zabrac cialo. Nastepnym jego przystankiem bedzie laboratorium medycyny sadowej w Edynburgu, po czym szczatki wyladuja w kostnicy. Choc nie bedzie tego zbyt wiele. -Okropne miejsce na smierc? - powtorzyl z wyrazem zdziwienia inspektor. - A moze to swoisty sposob... sam nie wiem, wymierzenia sprawiedliwosci? - Cos w jego glosie spowodowalo, ze McGowan spojrzal na niego ostro. Czegos mu nie powiedziano? Och, weterynarz bedzie sie do konca trzymal zdania, ze byla to robota wilka. Widzial bowiem (i w istocie czul) dowody, ktore w jego mniemaniu byly bezsporne. Jednak Ianson byl przeciez policjantem i to naprawde doskonalym! Tak czy owak, nie ma sensu go naciskac; nie wyglada na to, aby wiedzial zbyt wiele, a musi wyjasnic wiele szczegolow. Przeczucie to jedno, ale trzeba znalezc dowody. -Sprawiedliwosci? - powtorzyl Angus. Ton jego glosu dowodzil, ze ma wlasne przypuszczenia na ten temat. - Czegos mi nie powiedziales, George? - Nie bylo to szczegolnie zaskakujace; tak zwykle przebiegala ich gra. Ianson usmiechnal sie ponuro. -Och, jeszcze wiele musimy wyjasnic, Angus... zwlaszcza dzieki tobie! Nie rozwiazemy tej zagadki, dopoki nie poznamy wszystkich szczegolow. - I zanim tamten zdazyl zareagowac, dodal: -Chodzmy teraz do tego domu. Mozemy rozmawiac idac... -Ja go znam - przyznal Ianson, kiedy przechodzili przez kladke. -Znasz ofiare? -Ofiare, lajdaka, niewazne, jak go nazwiemy - wzruszyl ramionami inspektor. - Nazywa sie John Moffat. Nie poznalbym jego ciala, ktozby to zdolal zrobic? Ale poznalem jego twarz. Tak, to Moffat: glowny podejrzany w sprawie morderstwa w Glasgow w ubieglym roku. Wtedy takze zrobil to w sniegu; w parku na przedmiesciach, przed switem. Ten sam modus operandi: wykopal jame w zaspie, wybral prostytutke, ktora wracala do domu, i zawlokl ja do tej jamy. Zgwalcil ja, a potem zamordowal, rozcinajac jej gardlo od ucha do ucha. Wczesniej widziano go w tym parku. Bylo poza tym kilka nieprzekonujacych sladow... za malo, aby go przygwozdzic. -I uszlo mu to na sucho - stwierdzil McGowan. -Ale nie tym razem - odparl ponuro Ianson. - Wiec jeden jest zalatwiony... ale trzeba znalezc tego drugiego. -Chcesz powiedziec, ze to byla... zemsta? Ale to znaczy, ze uwazasz, iz sprawca byl czlowiek. Czlowiek i jego wielki pies? Ianson zerknal na niego spod oka. -Moze - odparl. - Ale to by przeczylo twojej teorii o wi