Brian Lumley Nekroskop X Odrodzenie Odrodzenie Tytul oryginalu: The Lost Years vol. IITlumaczenie: Stefan Baranowski Dla Sylwii Starshine - ktorej zawdzieczam pewna fascynujaca informacje - jako podziekowanie i w dowod dozgonnej wdziecznosci. STRACONE LATA Streszczenie Harry Keogh jest mlodym czlowiekiem w ciele kogos innego: jego umysl ozywil martwe cialo Aleca Kyle'a. Ostatnio musial do tego przywyknac - do owego dziwnego uczucia i nowego wygladu zewnetrznego - co stanowiloby wystarczajacy problem nawet bez dodatkowych komplikacji wynikajacych z faktu, ze teraz byl Harrym Keoghiem. Harry bowiem to Nekroskop, czyli czlowiek, obdarzony zdolnoscia komunikowania sie ze zmarlymi, ktorzy spoczywaja w grobach! A ponadto, wykorzystujac formuly dawno niezyjacego matematyka i astronoma, Augusta Ferdynanda Mobiusa, Harry poznal sekret natychmiastowych podrozy w czasie i przestrzeni. Sekret teleportacji.Ale od czasu "smierci" i metamorfozy, problemy Nekroskopa nie mialy konca. Jego zona Brenda, w wyniku urazu spowodowanego dawnymi wydarzeniami i wobec perspektywy zycia w towarzystwie "kogos obcego", zabrala ich dziecko i znikla z powierzchni ziemi. Agenci Wydzialu E - brytyjskiej agencji szpiegow umyslu z siedziba w Londynie, dla ktorej pracowal Harry - nie zdolali jej odnalezc i pomimo swych niezwyklych zdolnosci Harry takze nie mial pojecia, jak ja zlokalizowac, chociaz moze... Wiedzial, ze zdolnosci syna co najmniej dorownuja jego wlasnym. Mozliwe, ze dziecko zabralo matke i gdzies ja ukrylo. Ale gdzie? Azeby sie calkowicie poswiecic poszukiwaniom, Harry opuscil Wydzial E i powrocil do swego domu pod Bonnyrig kolo Edynburga. Jednak bez jego wiedzy Darcy Clarke, szef wydzialu E, podjal pewne kroki, aby miec pewnosc, ze wyjatkowe zdolnosci Nekroskopa nie zostana wykorzystane przez jakies wrogie sily. Poniewaz brytyjski Wydzial E nie jest jedyna parapsychologiczna organizacja szpiegowska na swiecie: Chiny i Zwiazek Sowiecki od dawna prowadzily podobne badania i powolaly podobne tajne agencje. Clarke po prostu nie mogl pozwolic, aby Harry chodzil, gdzie chcial, i narazal sie na ryzyko podjecia wspolpracy z jakas agencja szpiegowska czy organizacja o charakterze kryminalnym. W istocie zona i dziecko Nekroskopa mogly zostac porwane przez taka wlasnie organizacje! Dlatego, zanim Harry opuscil Wydzial E, Clarke kazal go uspic, zahipnotyzowac i wprowadzic do jego umyslu rozkazy, ktore uniemozliwia ujawnienie czy zdradzenie komukolwiek swych zdolnosci. Mialo to miejsce trzy i pol roku temu. Pod pewnymi wzgledami plan Clarke'a wyszedl Harry'emu na dobre, jednak byl takze zrodlem dodatkowych komplikacji, jesli chodzi o pogodzenie sie z jego osobliwa sytuacja... W Szkocji, osamotniony i dreczony przez koszmary - tkwiace w nim nadal "echa" swiadomosci Aleca Kyle'a i niewytlumaczalne przeblyski przyszlych zdarzen - Harry nawiazal "romantyczna" znajomosc z Bonnie Jean Mirlu, "uparta dziewczyna", ktora pomogla mu wydobyc sie z klopotow w Londynie. Zatrudniajac kilka ladnych panienek, B.J. prowadzila winiarnie w obskurnej dzielnicy Edynburga. Ale winiarnia byla tylko przykrywka, a B.J. Mirlu byla naprawde kims wiecej. W rzeczywistosci byla liczaca dwiescie lat wampirzyca, ktora przez cale zycie pilnowala pradawnego okropienstwa pochodzacego z potwornego swiata rownoleglego. Tym okropienstwem -jej panem - byl Radu Lykan, ktory mial kryjowke w grupie niedostepnych jaskin w gorach Cairngorms. Pozostajac w stanie pozornej smierci - trwajacej juz od szesciu stuleci - Radu byl Wampyrem! Pierwsze Wampyry wygnano do naszego swiata prawie dwa tysiace lat temu. Bylo ich czterech: Nonari Wielgus Ferenczy, bracia Drakulowie i Radu Lykan - wilkolak. Przywlekli ze soba krwawe wasnie, ciagnace sie od kilkuset lat. Jednak nasz swiat byl inny. Zamieszkiwaly go niezliczone plemiona wojownikow, ktore wiodly ze soba krwawe wojny, a Wampyry mogly latwo sie w nie wplatac i zginac. Wojny te niczym nie przypominaly wojen z ich wlasnego swiata, gdzie ich jedynym wrogiem byli oni sami! Na poczatku nie potrafili sie przystosowac; byly takie chwile, gdy grozilo im zupelne wyniszczenie, zanim nie zrozumialy zlotej zasady sztuki przetrwania, tej mianowicie, ze dlugowiecznosc jest rownoznaczna z anonimowoscia. Potem stopniowo zaczeli wtapiac sie w otoczenie. Dzieki zdolnosciom metamorficznym nie bylo im trudno grac role ludzi; w koncu we wlasnym swiecie tez byli ludzmi, zanim stali sie Wampyrami! Teraz musieli znow powrocic do ludzkiej postaci, znalezc zajecie najlepiej odpowiadajace swym umiejetnosciom i wykorzystac je dla zalozenia baz w tym nowym dla nich swiecie. I tak wygnani lordowie Wampyrow poszli wlasnymi drogami. Nie kwapili sie do pomnazania swojej rasy; starannie wybierali swych potomkow i mieli niewielu prawdziwych synow krwi. Osiedlili sie glownie w odleglych zakatkach swiata i trzymali sie z dala od spraw zwyklych ludzi. Bracia Drakulowie wzniesli swoje reduty (albo zamczyska) w Transylwanii, gdzie w ciagu dziewieciuset lat zostali poteznymi bojarami. Nonari Ferenczy uciekl przed Radu Lykanem na wschod; zmienil nazwisko, zostal obywatelem Rzymu, a w koncu gubernatorem malej prowincji nad Morzem Czarnym. Z urodziwymi niewolnicami splodzil synow, ktorzy osiedlili sie w glebi mrocznych gor na wschodzie, dokad azjatyccy najezdzcy bali sie zapuszczac. W zasadzie rody Drakulow i Ferenczych pozostawaly w ukryciu; ich czlonkowie pragneli, aby legendy pochodzace z dawnych czasow, gdy mieszkali nad Dunajem i na poroslych lasem wzgorzach - przerazajace legendy o wysysajacych krew bestiach i sadzacych susami ludziach-wilkach - zostaly zapomniane w wyniku wielu krwawych wojen, jakie przetoczyly sie przez te strony. I na ogol o nich zapomniano. Ale jesli chodzi o Radu Lykana, tkwiacy w nim wilk sprawial, ze mial prawdziwie dzika nature. Na poczatku Radu ignorowal zasady, jakimi kierowali sie pozostali lordowie - nie ukrywal sie, lecz dzialal otwarcie, zostal najemnikiem i bral udzial w rozmaitych bezecenstwach. I czynil to z niebywalym entuzjazmem. A kiedy pozostali lordowie Wampyrow juz sie gdzies "urzadzili", Radu i jego banda zostali zwyklymi rabusiami, w ogole sie nie kryjac i nie dbajac o anonimowosc; pragneli tylko zagrabic, ile sie da. Walczyli jako najemnicy dla wlasnych korzysci - oraz dla czystej przyjemnosci! - pod wodza watazkow, ktorych umiejetnosci bitewne byly bardzo rozne, ale znacznie przewyzszaly umiejetnosci jakiegokolwiek lorda Wampyrow w swiecie, z ktorego pochodzil Radu. W ten sposob stal sie przebieglym wojownikiem. Ale w koncu, w wyniku ludzkiej zdrady, Radu zrozumial, ze czas sie wycofac. Powrociwszy do Rumunii, postanowil sie przyczaic w gorskiej kryjowce. Musial jednak znalezc jakis sposob, aby przezyc, a jedynym sposobem, jaki znal, byla krew, ktora stanowi zycie. Dlatego zbudowal zamczysko i ustanowil sie wojewoda, obronca wiesniakow zamieszkujacych wschodnie polacie Karpat. Ale Drakulowie, ktorzy od dawna panowali w zachodniej czesci Karpat, przejrzeli jego plany. Napadli na niego, chcac go zabic i zniszczyc jego siedzibe. Radu byl wtedy nieobecny, ale kiedy wrocil i ujrzal, co sie stalo... wiedzial, kto jest za to odpowiedzialny. Nic nie mogl na to poradzic; jego banda zostala zdziesiatkowana, a on sam nie dysponowal wystarczajaca sila liczebna, aby moc stawic opor. Jednak Drakulowie ukazali swoje prawdziwe oblicze i odtad Radu juz wiedzial, jak sprawy stoja. W rzeczywistosci wiedzial to od zawsze, ale bylo to w istocie wyrazne wypowiedzenie wojny. Krwawej wojny! Od tej chwili, w ciagu wielu stuleci, nie mozna bylo sie spodziewac litosci ze strony zadnych rywalizujacych ze soba frakcji Wampyrow. Rody Drakulow i Ferenczych, ich potomkowie i niewolnicy, Radu i jego banda stanowili rozlegly trojkat wzajemnej wrogosci i nienawisci, znacznie przewyzszajacej namietnosci rozpalajace zwyklych ludzi. Od czasu do czasu sie ze soba kontaktowali - choc zazwyczaj roztropnie unikali sie nawzajem - ale we wlasciwym miejscu i we wlasciwym czasie... ...Musi poplynac krew! Utrzymujac niski stan liczebny swojej druzyny i uczestniczac w licznych wielkich bitwach dawnego swiata, Radu kontynuowal kariere najemnika. Kiedy tylko mogl, wracal do Rumunii, ktora uwazal za swego rodzaju dom. Wiedzial jednak, ze Drakulowie nadal panuja w gorach, a jego najgorsi wrogowie, Ferenczy, wciaz sa poza granicami kraju. Prosil swa ksiezycowa pania, aby mogl sie wreszcie z nimi spotkac i naprawic krzywdy, ktore mu wyrzadzili. I w jakims sensie - choc nie calkiem tak, jakby sobie tego zyczyl - jego blagania w koncu zostaly wysluchane... Mijal czas; swiat ulegal zmianom; ze wschodu nadciagneli nowi wrogowie, pustoszac kraj. Tym razem nie byly to zwycieskie hordy Mongolow, ale szczury! Do Europy zawitala Czarna Smierc, od ktorej gineli zarowno zwykli ludzie, jak i wampiry. W swiecie wampirow istniala tylko jedna ludzka choroba, ktorej Wampyry sie lekaly: trad, ktory niszczyl ich metamorficzne cialo szybciej, niz tkwiaca w nich pijawka byla w stanie je naprawic. A teraz, w tym obcym swiecie, pojawila sie jeszcze jedna taka choroba. Wydawalo sie to groteskowe i ironiczne: tam, gdzie Wampyry byly najwiekszymi pasozytami, zaraza byla przenoszona przez najmniejsze mozliwe istoty - pchly, ktore zerowaly na azjatyckich szczurach! Ostatni z Drakulow (Egon, oryginal z Krainy Gwiazd) w okresie pochodu Czarnej Smierci mieszkal w Polsce, ktorej prawie nie dotknela zaraza. A jesli chodzi o pozostalych Ferenczych, co najmniej jeden z nich zdolal przetrwac czas zarazy na jakiejs wyspie, bo w owym czasie stanowili potege na obszarze Morza Srodziemnego. Ale Radu Lykan byl zawsze najemnikiem, poszukiwaczem przygod i wedrowcem. I zaraza go w koncu dopadla. Uciekajac na zachod z ogarnietej panika i nekanej przez zaraze Europy, Radu zostal zaatakowany, odniosl powazne rany i zarazil sie. Przeciazony wyczerpujacym trybem zycia i walka z choroba krwi, jego pasozyt zaczal tracic sily. W czasie gdy on i ci z jego druzyny, ktorzy ocaleli, dotarli do Szkocji, byl skrajnie wyczerpany i pozostalo mu tylko jedno wyjscie. Od dawna wiedzial o konserwujacym, a zapewne i leczniczym dzialaniu zywicy. Teraz musial szukac ucieczki w zywicznym "grobie"; musial zanurzyc sie w wielkiej kadzi wypelnionej zywica i pokladac nadzieje w nieustepliwosci swojej pijawki. Uwolniony od czesci spoczywajacego na nim brzemienia pasozyt bedzie mogl najpierw sam sie wyleczyc, a potem zajac sie swym zywicielem. I bedzie mial na to mnostwo czasu. Radu posiadal umiejetnosc odmienna od mentalizmu; potrafil mianowicie czytac w przyszlosci, ktora widzial w swych snach. Jednak czytanie w przyszlosci jest rzecza niepewna. Zdarzenia moga w rzeczywistosci przebiegac niezupelnie tak, jak wygladaja w snach. Ale bylo cos, co Radu "zobaczyl" bardzo wyraznie: jego "sen" mial trwac ponad szescset lat! Najpierw byl to dla niego potezny cios, ale kiedy sily zaczely go opuszczac, pogodzil sie z ta mysla. Przygotowal sobie kryjowke wysoko w gorach Cairngorms i wyznaczyl obserwatorow; kiedy wszystko bylo gotowe, zanurzyl sie w zywicy... To bylo dawno temu. Minely stulecia i nadszedl wlasciwy czas, czas jego powrotu. Musial jedynie poczekac na przybycie pewnej tajemniczej istoty - Czlowieka-o-Dwu-Twarzach - ktory, jak wynikalo ze snu, mial sie pojawic tuz przed jego odrodzeniem. A B.J. Mirlu wlasnie zwrocila jego uwage na kogos takiego; byl nim Nekroskop Harry Keogh. Radu porozumiewal sie z B.J. droga telepatyczna z glebi kadzi z zywica ze swej kryjowki w gorach. Kiedy sie nim zajmowala, rozmawial z nia, jakby stali obok siebie. Kazal jej przedstawic sobie Harry'ego przy najblizszej sposobnosci. Pragnal poznac jego umysl, przekonac sie, czy jest to istotnie czlowiek z jego snow o przyszlosci. Ale Radu byl nie tylko powodowany ciekawoscia. Poniewaz jego umysl w zasadzie "odlaczyl sie" od ciala wskutek dlugiego okresu pozornej smierci, nie mogl byc pewien, ze jego cialo zachowalo sprawnosc i ze pijawka pokonala chorobe. Jednakze nawet w najgorszym z mozliwych scenariuszy wierzyl, ze sie zdola odrodzic w wyniku "przeniesienia" umyslu w cialo Harry'ego Keogha. W takim wypadku tozsamosc Keogha zostalaby calkowicie "podmieniona" i Harry stalby sie Radu! Bonnie Jean znala plan Radu i byla w kropce. Wkrotce sama miala zostac Wampyrem - o ile dotad to nie nastapilo - i mialaby Harry'ego tylko dla siebie. Jednak na razie byla we wladzy Radu, podobnie jak Nekroskop byl w jej wladzy. Musiala byc posluszna swemu panu, choc kazdy nerw jej ciala glosno sie temu sprzeciwial. Moze gdyby znala historie Harry'ego, jego ezoteryczne zdolnosci, zmienilaby zdanie. Ale nie znala jej, bo oprocz tego, ze B.J. byla prawdziwa czarodziejka i pod tym wzgledem ustepowala tylko samemu Radu, Wydzial E dotarl do Nekroskopa jako pierwszy. W wyniku dwukrotnego zastosowania hipnozy nie wolno mu bylo ujawniac swoich zdolnosci. Z drugiej strony zdolnosci hipnotyczne Radu byly innego rodzaju. Mozliwe, ze bedzie w stanie wniknac do umyslu Harry'ego. W rzeczywistosci to wlasnie musi uczynic, aby osiagnac swoj cel! W ten sposob sekrety Harry'ego moga jednak zostac odkryte... Radu nie byl jedynym Wielkim Wampirem, ktory przetrwal owe burzliwe stulecia. Byl jedynym pierwotnym wampirem, lecz nie ostatnim. Na tybetanskim plaskowyzu Tingri zyl Daham Drakesh, samozwanczy arcykaplan klasztoru, w ktorym zorganizowal armie wampirow-niewolnikow. Rzekomo wspolpracowal z jednostka parapsychologiczna chinskiej Czerwonej Armii, stacjonujaca w Chungking. Ale na terenie tak opustoszalym i niedostepnym jak Dach Swiata, Drakesh byl w istocie pozostawiony samemu sobie. Wiedzial, ze Radu Lykan wciaz "zyje" i ze wkrotce powroci nie mniej potezny niz niegdys. Wyslannicy Drakesha, jego wampiryczni uczniowie, szukali kryjowki Radu, aby go unicestwic, zanim zdola sie odrodzic. Ostatni z rodu Ferenczych bracia blizniacy cieszyli sie podobnym prestizem jak mafijni bossowie na Sycylii. W rzeczywistosci nie byli czlonkami mafii, ale "doradcami" szefow wszystkich rodzin na calym swiecie; sluzyli takze jako doradcy KGB, CIA oraz innych organizacji szpiegowskich. Ich "wyrocznia", zrodlem informacji, byl calkowicie zmutowany Angelo Ferenczy -prawnuk Nonariego Wielgusa! Mniej wiecej trzysta lat temu pasozyt Angela doznal metabolicznej zapasci; jego metamorfizm wymknal sie spod kontroli, degradujac go do wynaturzonej, oblakanej istoty, ktora zamknieto w jamie wydrazonej pod Le Manse Madonie, wiejskiej rezydencji w gorach Sycylii o tej samej nazwie. Jego synowie krwi, Anthony i Francesco, karmili go i wydobywali z niego informacje, dzieki ktorym pozostawali w branzy. Paradoksalnie bowiem wampiryczne zdolnosci Angela wzrosly niepomiernie w wyniku doznanych zaburzen; czytal w przyszlosci i byl jasnowidzem o niebywalej mocy. Poniewaz jednak byl Wampyrem i to oblakanym, jego odpowiedzi rzadko mialy charakter bezposredni: zaciemnial obraz i bawil sie slowami, zmuszajac swych synow do zgadywania. Jednak ostrzegl ich, ze Radu Lykan wkrotce powroci, i powiedzial, co zamierza uczynic: odnalezc ich i zniszczyc! Niedawno zarowno Daham Drakesh jak i bracia Ferenczy postanowili za wszelka cene odszukac Radu i zabic go w jego kryjowce, zanim sie zdola odrodzic. Znalezli jego "opiekunke", B.J. Mirlu i dowiedzieli sie, ze pomaga jej Harry Keogh. Jednak mysleli, ze to Alec Kyle! Wygladalo na to, ze swego czasu ten sam Kyle jakos zdolal sie wlamac do skarbca Ferenczych w ich posiadlosci, ktora podobno byla nie do zdobycia, i ulotnil sie z milionami. Daham Drakesh - ktory ukrywal sie nawet przed bracmi Ferenczy - byl prowokatorem; wyslal swych poplecznikow do Szkocji, aby zlikwidowali Bonnie Jean Mirlu i rozpalili zarzewie nienawisci miedzy Radu i bracmi Ferenczy. Ale jego plan nie wypalil; dzieki ochronie, jaka stanowil Nekroskop, B.J. ocalala, a syn krwi Drakesha i jego niewolnik zaplacili zyciem.W Le Manse Madonie bracia Ferenczy wpadli we wscieklosc z powodu poniesionych strat; uwazali, ze owo wlamanie stanowilo "uderzenie wyprzedzajace", zrealizowane przez ludzi Radu, celem wykrycia ich slabych punktow, zanim Radu powroci i wojna wybuchnie na dobre. Ponadto zdali sobie sprawe, ze do gry wszedl ktos trzeci, jeden bowiem z ich niewolnikow, uspiony szpieg mieszkajacy w Szkocji, byl swiadkiem smierci wyslannikow Drakesha z rak Harry'ego Keogha. Ale chociaz straty Drakesha byly niemale (i choc niechcacy ujawnil, ze maczal w tym alce), nadal zamierzal grac role prowokatora. Bedac w posiadaniu srodkow, ktore spowodowalyby, ze nie tylko wampiry, ale cale narody mogly skoczyc sobie do gardel, ostatni z Drakulow po prostu czekal na wlasciwy moment, nie przestajac spiskowac przeciwko swym pobratymcom i calemu rodzajowi ludzkiemu... a zwlaszcza przeciwko B.J. Mirlu i "Alecowi Kyle". Harry'ego i Bonnie Jean czekaly ciezkie czasy, przede wszystkim dlatego, ze umysl Nekroskopa znajdowal sie pod jej kontrola. Juz teraz liczne wydarzenia z przeszlosci byly jak biale plamy w jego pamieci, jak karty wyrwane z ksiegi jego zycia. Wydarzenia te stanowily fragment straconych lat... PROLOG Wsrod sniegu czaili sie dwaj drapiezcy, ale byli zupelnie rozni. Jednym z nich byl czlowiek, podczas gdy drugi... byl Inny. Bylo w nim wprawdzie cos ludzkiego, jednak bylo takze cos wiecej; o wiele wiecej. Byl pol kobieta, pol Innym.Choc owa Istota tkwila tu juz od pewnego czasu, czlowiek byl nieswiadom jej obecnosci, ona zas patrzyla, jak nadaje ostateczny ksztalt swojej kryjowce. To bylo cos, co rozumiala calkiem dobrze: wewnetrzny przymus budowy kryjowki, bazy operacyjnej, sekretnego miejsca, ktore mozna nazwac swoim wlasnym. W rzeczywistosci Istota znala podobna kryjowke, daleko na polnocy, w niedostepnej gorskiej twierdzy: kryjowka ta jednak nie nalezala do niej, lecz do kogos "wyzszego rzedu". Normalnie o tej porze roku, wlasnie w tym miesiacu, w tym tak niebezpiecznym okresie, Istota powinna sie tam znajdowac, zajmujac sie swym panem, spoczywajacym w kryjowce. Ale nie tym razem. Tym razem bowiem zagrozona byla jej wlasna kryjowka, a to oznaczalo, ze zagrozona byla ona sama. Dlatego patrzyla i czekala na wlasciwy moment, podczas gdy czlowiek przygotowywal swoja kryjowke. Ale sa rozmaite kryjowki... Kryjowka tego czlowieka miala miec charakter staly. Stanowila... jame wykopana w sniegu, ktory utworzyl zaspe na zboczu pagorka, podobna do tych, jakie buduja dla zabawy dzieci; jednak to nie byl plac zabaw, a on nie byl dzieckiem. Strop byl z twardego, zbitego sniegu, ktory znajdowal sie na powierzchni zaspy, pokrytej nieustannie sypiacym sniegiem; podloge takze tworzyl zbity snieg, dodatkowo sprasowany wskutek ciezaru kopiacego czlowieka. Zaglebienie mialo osiem stop dlugosci, cztery i pol stopy szerokosci i trzy i cwierc stopy glebokosci. W najlepszym razie bylo to kruche, tymczasowe schronienie. Legowisko ludzkiej bestii. Bestia skonczyla je budowac dziesiec minut temu. W odleglosci niecalych stu piecdziesieciu stop i siedemdziesiat stop powyzej, za oslonietym od wiatru skalistym wystepem, Istota siedziala i obserwowala - czula - dzialanie czlowieka. Wiedziala, co juz zrobil i co robi wlasnie teraz. Jej oczy, dzikie, zolte, przenikliwe oczy o szkarlatnych zrenicach, znacznie bardziej wrazliwe i przebiegle niz oczy dzikich zwierzat, spogladaly w dol, na sniezny pagorek i kryjowke wykopana u jego podstawy. Istota patrzyla, jak wciaz padajacy snieg powoli wygladza kontury zbudowanej przez czlowieka kryjowki. Jej przenikliwe oczy widzialy slabe, czerwonawe migotanie wlaczonej latarki, przenikajace przez strop oraz swiatlo drugiej latarki, ktora wypelniala wnetrze kryjowki krwawa poswiata. W koncu wszystko ucichlo, ale Istota nadal odbierala swymi wyczulonymi zmyslami ruchy czlowieka wewnatrz kryjowki, jego koncowe przygotowania. Wiedziala, ze czlowiek-drapiezca wkrotce zamierza zrealizowac swoj plan. Wtedy, starajac sie nie zwracac na siebie uwagi - posuwajac sie na brzuchu i wzniecajac male, bezglosne lawinki sniegu - Istota zaczela schodzic w dol zbocza. Tam, gdzie powierzchnia byla nierowna, czolgala sie; tam, gdzie warstwa sniegu byla cienka, zeslizgiwala sie na brzuchu; na pokrytym rumoszem skalnym siodle, miedzy zboczem a pagorkiem, zatrzymala sie, przykucnela i zaczela nasluchiwac. Byla teraz mniej niz szescdziesiat stop od kryjowki czlowieka i tylko dwadziescia stop powyzej. Jak dotad zdolnosci telepatyczne Istoty nie byly zbyt duze - nie mozna ich bylo porownac z "mentalizmem" jej pana - ale czlowiek, ktorego sledzila, nie byl jej obcy. Dlatego postanowila podjac probe dotarcia do jego umyslu z odleglosci kilkunastu krokow, przekazujac mu nastepujacy komunikat: Otrzymales ostrzezenie. Jeszcze jest czas, zeby je rozwazyc. To, co teraz uczynisz, uczynisz z wlasnej woli, a wynik bedzie taki, jak chciales. Moze cos z tego dotarlo do czlowieka; wylaczyl latarke, przestal ogladac wyjete z portfela groteskowo wulgarne fotografie kobiet w lubieznych pozach, przechylil glowe na bok, zmarszczyl brwi i zaczal nasluchiwac. Ale nic nie bylo slychac. Jedynie w jego glowie cos sie kolatalo, jak odlegle wspomnienie: To nie dla ciebie. Jezeli bedziesz ja scigal, znajdziesz sie w wielkim niebezpieczenstwie! Nie, to nie bylo jak wspomnienie, to bylo wspomnienie, ale skad? Jakies dawne mysli? Jakies przeczucia? Zwykle sciskanie w gardle, kiedy operacja zblizala sie do konca? Glos... czego, sumienia? Raczej nie! Wiec moze to jego "dobra" strona (ale czy mial taka?), ktora mowi mu, ze to nie jest nieuniknione? Ale bylo! Bylo i musi ja miec! (Spojrzenie na swiecaca tarcze zegarka... 19:30.) Teraz powinna juz byc w drodze. I on wkrotce ruszy! A potem jej krew... goracy strumien tryskajacy z jej rozcietego gardla, coraz wolniejszy, jak z wysychajacej studni, studni jej zycia. Jej gorace piersi stygna, jeszcze jedrne, ale powoli sztywnieja. Twarz ma blada jak snieg, a oczy szkliste jak lod scinajacy gorski potok. Zadrzal. To bylo okropne... i wspaniale! Jakby byl bogiem ciemnosci, ktory panuje nad zyciem i smiercia. Ale nie, bo bog dysponuje mozliwoscia wyboru, a czlowiek nie. A potem... ona musi umrzec. Jesli pozwoli jej zyc, zacznie mowic; to bylby koniec. Znalezliby go, ona by go zidentyfikowala i ukrzyzowaliby go! Nie jak bozego syna, lecz jak zwykla bestie. Skonczylby nie na krzyzu, lecz w celi, za kratami, uwieziony na zawsze, albo dopoki inni wiezniowie nie usmierciliby go. Dziwne, jak nawet najbardziej nikczemni i gwaltowni ludzie nienawidza takich jak on... Byl w miejscu, gdzie pracowala. (To dziwne, ale niewiele z tego pamietal.) Ciemne miejsce, skapane w czerwonym swietle, jak jego sniezna kryjowka. Wiec tak zyla i tak samo umrze - jak kusicielka. Wszyscy, ktorzy zyli jak ona, wabiac i droczac sie, i obiecujac rozmaite rzeczy, ale nigdy nie dotrzymujac obietnic, wykorzystali swoje szanse. Ona takze. A on wykorzystal swoja przybywajac tutaj, do miejsca, gdzie pracowala... ale oczywiscie musial to uczynic, aby dowiedziec sie o niej wszystkiego. Byl tam dwa lub trzy razy, ale mimo to nic z tego nie zapamietal, z wyjatkiem tego, ze... miejsce bylo ciemne, oswietlone czerwonym swiatlem, a napoje podawaly ciemnookie dziewczyny, jak Lorelei. Lorelei... stara niemiecka legenda... dziwne skojarzenie. W Hamburgu byly podobne miejsca: przyciszona muzyka, przycmione swiatla, swiat, ktory zaludniali przestepcy... Byl wtedy sierzantem, ale jego stopien nie zapewnial zadnych specjalnych przywilejow wsrod dziewczat z nocnego klubu. Och, ludzie z jego plutonu mieli je - mieli mnostwo dziwek! - ale zeby je miec, trzeba bylo zaplacic. Jakze tego nienawidzil: tego, ze rzadko pozwalaly na drugi raz, nawet za kupe forsy, jaka im dawal. Cos dziwnego mial w oczach... jakis chlod. Tak, chlod. Bo u innych mezczyzn pozadanie wywolywalo goraco, ale jego podniecal chlod. Pamietal, jak szesc lat temu, w gorach Harzu, podczas zimowej akcji (zanim wyszly na jaw rozmaite naduzycia stopnia i przywilejow, ktore wystarczyly, aby z obiecujacego zolnierza "sredniego szczebla" spadl do poziomu bezuzytecznego palanta w spoleczenstwie, ktore nie potrzebowalo jego umiejetnosci komandosa), zaszyl sie na tydzien w pokrytych sniegiem gorach, rzekomo po to, aby zdobyc umiejetnosc przetrwania, a w istocie po to, aby fantazjowac o uprawianiu seksu z goracymi, drzacymi z pozadania, nagimi kobietami. Tam wlasnie po raz pierwszy wpadl na ten pomysl: w gorach Harzu, w Niemczech... ...Ale snieg jest taki sam na calym swiecie i podobnie kobiety: dobre do pieprzenia, ale poza tym pozytek z nich niewielki. Tylko ze mezczyzna nie jest "prawdziwym" mezczyzna, jesli choc raz nie wykorzystal ciala kobiety; ale tylko wykorzystal, bo posiadanie kobiety na stale, zwiazane z tym brzemie, bardzo szybko zdegradowaloby go do poziomu podczlowieka! W taki sposob ow mezczyzna, lezacy w wykopanej w sniegu kryjowce, pojmowal zwiazki miedzy kobietami i mezczyznami - paradoks, w wyniku ktorego mezczyzna zawsze okazuje sie ofiara. I wydawalo mu sie, ze powinna byc jakas alternatywa. No wiec byla. Ale poniewaz sluzyla jedynie potrzebom mniejszosci (mianowicie jemu samemu), byla nie do przyjecia dla pozostalych. No to... pieprzyc tych pozostalych! Bardzo by chcial, ale z jego punktu widzenia w spoleczenstwie, ktore go odrzucilo, zyli inni drapiezcy. Zwali sie policjantami, a on byl ich ofiara, czy raczej mogl byc, ale byl przebiegly i jak dotad go nie zlapali. Chociaz prawie im sie udalo. Istnieja rozmaite rodzaje drapiezcow, znane i nieznane. Nawet wsrod znanych jestes tylko niewiele znaczacym stworzeniem, podczas gdy wsrod nieznanych stanowisz drobinke! Wiec sie lepiej wycofaj, poki jeszcze mozesz... Co? Znow do niego mowi? Wciaz mial ten powtarzajacy sie sen, ze przesladuje go cos budzacego groze. To nie bylo sumienie, ale tylko i wylacznie poczucie winy. Bo to on byl przesladowca, kims budzacym groze. Otrzasnal sie z wrazenia, ze sledza go czyjes niewidzialne oczy i ze ostrzega go jakis glos, ktorego nie bylo. A niedaleko niego Istota, przykucnieta na skraju kamienistego siodla, wyczuwajac, ze odpycha od siebie jej wspomnienie? jej sugestie? - tak czy owak, wyczula jego zdecydowanie, determinacje, ze czlowiek-drapiezca zamierza wprowadzic w zycie swoj plan. Niech wiec tak bedzie: uczyni to z wlasnej woli. Za pagorkiem waska droga byla tylko jak czarna wstega wyrabana w sniegu. Wykopana przez plug sniezny, ktory sluzyl pomoca mieszkancom okolicznych wiosek, droga zostala ponownie przetarta dwie godziny temu. Od tego czasu znow pokryla ja warstwa swiezego puchu, spod ktorego przebijal czarny asfalt pokryty lodem. W tych okolicach podobne warunki nie byly czyms niezwyklym; pogoda musialaby sie znacznie pogorszyc, zeby calkowicie zablokowac drogi. Zreszta byla to tylko droga dojazdowa do niewielkiej osady. Glowna szosa z Perth do Dunfermline i Edynburga, wiodaca przez przelecz na wzgorzach Ochil, lezala poltorej mili dalej. Sama osada, Sma' Auchterbecky, lezala w dolinie miedzy wzgorzami. Prowadzila do niej tylko ta droga; urywala sie na drewnianej kladce przerzuconej nad zamarznietym teraz potokiem. W miejscu gdzie droga sie konczyla, widac bylo czarny prostokat, ktory mial dwojakie przeznaczenie: jako miejsce do zawracania i jako parking. Przysadziste, zgarbione sylwetki trzech oslonietych pokrowcami samochodow - czyli wszystkich pojazdow z tej osady - tkwily na parkingu jak trzy zamarzniete mamuty rodem z syberyjskiej tundry. Kiedy swiatlo ksiezyca przeniknelo przez zaslone chmur, czarny dotad prostokat parkingu na chwile zalsnil biela. Trwalo to tylko przez chwile - klebiace sie olowiane chmury znow sie zamknely - ale Istota poczula, jakby cos dzgnelo ja pod zebra. Po plecach przebiegl jej dreszcz; zahipnotyzowana widokiem ksiezycowej kuli na chwile znieruchomiala, czujac nagly ucisk w pulsujacym gardle. I jednoczesnie poczula dziwne mrowienie w brzuchu. Szkarlatne zrenice jej oczu rozszerzyly sie, a z ust zaczela kapac slina; uniesiona do gory glowe obrocila w strone kryjowki czlowieka. Cala jej uwage pochlonelo teraz zaglebienie, w ktorym kryla sie ludzka bestia; mezczyzna lezal na plecach i onanizowal sie w czerwonym swietle latarki, patrzac na pornograficzne fotosy, wyrwane z magazynu. Istota wyczula jego podniecenie, uslyszala przyspieszone bicie serca i poczula, jak krew szybciej krazy mu w zylach. Ale nie byl to punkt kulminacyjny tego, co mial uczynic, a jedynie czesc. Ostatnia czesc, kiedy... sie przygotowywal. Wszystko bylo na swoim miejscu i drapiezca byl gotow do dzialania. Brakowalo tylko jednego: ofiary, ale ta zblizala sie. Istota musiala uczynic jeszcze jeden, ostatni wysilek, bo pozwolic na to, by czlowiek zaczal dzialac, moglo na dluzsza mete oznaczac zagrozenie dla niej samej. W rzeczywistosci w kazdym innym wypadku czlowieka tego moglaby nawet uwazac za sprzymierzenca, za pozyteczna przykrywke! Ale nie w sytuacji, gdy zagrazal jednemu z jej pobratymcow. Przeslala wiec kolejny komunikat: Popelniasz blad. Grozi ci wielkie niebezpieczenstwo! Ale pomimo wszystkich jej wysilkow czlowiek nie uslyszal nic, albo jesli uslyszal cokolwiek, uznal to za kolejne echo swego snu. W ciemnosci rozswietlonej czerwonym blaskiem... drwiaca Lorelei, epatujaca swoja nagoscia... i budzacy groze przesladowca, nie on sam, ale ktos inny, czy raczej czyjs glos w jego glowie, ktory zadaje pytania i domaga sie odpowiedzi. Oto, co go naprawde przesladowalo, dreczylo: wrazenie, ze mogl byl komus zdradzic swoje najskrytsze mysli. Ale... we snie? I nieoczekiwanie ten sen znow powrocil. W koncu sobie przypomnial, przynajmniej fragment: Stal na czarnej drodze posrod czarnej nocy i wpatrywal sie w czelusc czarnego tunelu wydrazonego w gorskim zboczu. Stal znieruchomialy, pozbawiony wszelkiej woli, niezdolny poruszyc chocby jednym miesniem swego ciala, kiedy cos (pojazd?) zblizalo sie do niego, powoli i nieublaganie. Zolte reflektory swiecily mu prosto w oczy i oslepialy swym blaskiem; czul sie jak zwierze w pulapce. Potem, z ciemnosci za oslepiajacymi zoltymi swiatlami, rozlegl sie glos: -Dlaczego? Zrozumial sens tego pytania i wiedzial, ze musi odpowiedziec. -Bo pragne jej. -Dla jej ciala? - Tak. -Tylko tego pragniesz? - I jej zycia. - Dlaczego? -Nie moge zostawic sladow. Zadnych sladow. -Sladow? -Chodzi mi o to, ze moglaby mowic. -Robiles to juz kiedys... (Ale poniewaz to nie bylo pytanie, nie musial odpowiadac.) -Czy robiles to juz kiedys? -Tak. -Jak czesto? -Trzy razy. -To byly morderstwa? -Nie dla samych morderstw, ale ze wzgledu na moje potrzeby... w kazdym razie, na poczatku. -Zabijales niewinne kobiety? -Nie byly niewinne! Potrzasaly posladkami, kolysaly cyckami! Same sie o to prosily! I przez caly czas zolte reflektory rosly, zblizajac sie coraz bardziej; a ciemnosc za nimi i wokol nich stawala sie jeszcze ciemniejsza... -Kiedy? -Wkrotce. Kiedy spadnie duzy snieg. -Gdzie? (Wahanie. Nie powinien tego mowic, nawet we snie, nawet do siebie. Ale nie mogl nie odpowiedziec.) -Zrobie to tam, gdzie mieszka. -Jak? -Poczekam na nia i zrobie to w sniegu. Dluga pauza. -Tak, chcesz zrobic to z wlasnej woli. Ale ostrzegam cie: ona nie jest dla ciebie. Jesli bedziesz na nia nastawal, znajdziesz sie w wielkim niebezpieczenstwie! Ale jezeli musisz, niech i tak bedzie... Wtedy swiatlo reflektorow otoczylo go ze wszystkich stron! A ciemnosc rozwarla sie, jakby chciala go wessac! Dudniace warczenie, ale nie byl to warkot silnika. A reflektory... reflektory! Nie zolte, lecz... ...Czerwone? Mezczyzna pokrecil glowa i otrzasnal sie. Snil na jawie, wpatrujac sie w czerwone latarki, ktore wcisnal w miekkie, sniezne sciany swojej kryjowki. Wpatrywal sie w nie jak zahipnotyzowany. Zahipnotyzowany? Czy ktos go zahipnotyzowal? Zamrugal i prychnal drwiaco. Moze tracil zmysly. Moze byl oblakany! (Oczywiscie byl, musial byc niebezpiecznym maniakiem!) Ale to niczego nie zmienialo. Niczego nie zmienial tez jego sen, ktory juz zacieral sie w jego wynaturzonym umysle. Nic sie nie zmienilo. Mial ustalony kurs. I zamierzal sie go trzymac. Niech tak bedzie! Ukryta w cieniu zbocza Istota zjechala w dol po stoku, slizgajac sie na piersi i brzuchu, i zatrzymala sie na rownej powierzchni. Byla teraz zaledwie o jakies piecdziesiat stop od kryjowki drapiezcy; jego zapach unosil sie w ostrym i czystym nocnym powietrzu, ktore pulsowalo w takt jego wibracji. Byl silny, tak jak go zapamietala. Doskonale! A jego wyczucie czasu bylo bez zarzutu. Mrok nocy przeciely dlugie swiatla reflektorow, oswietlajac cicho padajacy snieg, i pomknely w kierunku osady ponad zamarznietym potokiem. Swiatlo rozpraszalo sie na tanczacych w powietrzu platkach sniegu, zmniejszajac jego zasieg; podobnie warkot silnika taksowki tlumil padajacy bezustannie snieg. Moze to wlasnie wysnil sobie drapiezca: przyjazd taksowki, jej swiatla i cichy warkot silnika. Wypelzl ze swojej kryjowki, niewidoczny w bialym, nylonowym dresie i zapietej pod szyje parce z naciagnietym na glowe kapturem; twarz mial zakryta biala ponczocha. Tymczasem taksowka zwolnila, zakrecila i zatrzymala sie na parkingu; wysiadla z niej kobieta, stajac w swietle padajacym z okna od strony kierowcy. W glebi wylozonego futrem kaptura jej plaszcza mozna bylo dostrzec owal jej twarzy; grzebala w torebce, aby zaplacic za przejazd. Potem drzwi taksowki zamknely sie z trzaskiem i samochod powoli odjechal, zlobiac w sniegu glebokie koleiny, i zniknal w oblokach spalin. Mocno przyciskajac kolnierz plaszcza dziewczyna ruszyla przez gleboki snieg w kierunku kladki. Ale zanim sie przy niej znalazla... ...Nie wiadomo skad tuz przed nia pojawil sie drapiezca! Jej instynktowny, mimowolny okrzyk pobudzil go do dzialania. Kiedy z oczami rozszerzonymi strachem probowala odskoczyc, uderzyl ja w brzuch. Ze swistem wypuscila z pluc powietrze i zgiela sie w pol, a wtedy mezczyzna ponowil cios; tym razem uderzyl ja w gardlo... ale nie na tyle mocno, by zabic. Jeszcze nie teraz. Krztuszac sie, osunela sie na kolana, a jej stopy zaczely sie slizgac na pokrytej lodem ziemi. Gdyby jej nie zlapal, runelaby jak dluga. Chwyciwszy ja prawa reka pod pachami, a lewa trzymajac za wlosy, powlokl ja zwijajaca sie z bolu, w strone snieznego pagorka. Chichotal i nie mogl sie powstrzymac - bylo to jak smiech malej dziewczynki, ktory wydobywal mu sie z gardla krotkimi seriami, jak chichot podnieconej hieny, jak zew dzikiego psa, biegnacego sladem rannej ofiary. Nie przestajac chichotac, wykrzykiwal gardlowym glosem: "Pieprzyc, pieprzyc, pieprzyc!" A jego nabrzmiala meskosc pulsowala pod spodniami dresu. Dziewczyna zaczela dochodzic do siebie. Walczyla, kiedy wlokl ja kolo stop pagorka do swej snieznej kryjowki. Zatrzymal sie na chwile, mocno ja scisnal za gardlo, niemal miazdzac tchawice, i potrzasnal jej glowa, jakby byla szmaciana lalka, a kiedy uspokoila sie, wciagnal ja do wnetrza jamy... do wypelnionej czerwonym swiatlem kryjowki. Kiedy znalazl sie w srodku, polozyl ja i uklakl nad nia. Jeknela i chwycila sie za gardlo, probujac zlapac oddech, kiedy ujrzala nad soba jego wykrzywiona oblakanczym usmiechem twarz, zeby i swinskie oczka. Szarpnal zamek blyskawiczny i jej oczom ukazal sie jego nabrzmialy czlonek. Czujac, co sie stanie za chwile, rozszerzonymi oczami wpatrywala sie w swego przesladowce. Rozpial jej plaszcz, a jego dlon powedrowala do jej bluzki; jednym ruchem zerwal stanik, spod ktorego wysunely sie jej gorace i drzace piersi. -To dla ciebie! - wykrzyknal, kolyszac sztywnym, pulsujacym czlonkiem. -Ugh! - zakrztusila sie, probujac uniesc sie na lokciach. Uderzyl ja otwarta dlonia - ale niezbyt mocno, po prostu zeby jej uswiadomic, kto tu rzadzi - a kiedy upadla, siegnal w dol, chwycil jej krotka spodniczke i po omacku zaczal sciagac z niej majtki. Boze! Za minute bedzie w niej... bedzie gryzl jej cycki... wystrzeli swa sperme! Warto bylo czekac caly rok na te goraca, sliska, mala... ...Jego lubiezny chichot nagle umilkl. Trzymajac bowiem ja za szyje i patrzac miedzy jej nogi, spojrzal w kierunku wejscia kryjowki... i tam ktos byl! Rozpoznal te scene natychmiast; zapowiedz tego, co nastapi za chwile, spadla na niego jak grom, tak ze szarpnal sie w tyl, jak trafiony kula. Jego sen to juz nie byl sen! Ciemny tunel i zolte reflektory; tylko ze, jak widzial to teraz, to nie byly reflektory, lecz oczy! Wielkie, zolte, trojkatne oczy, ktore nieruchomo wpatrywaly sie w niego. A kiedy odezwal sie glos - cichy, troche warkliwy szkocki akcent, za ktorym kryla sie ogromna sila - to juz nie byly przytlumione wspomnienia, lecz rzeczywistosc! -Zostales ostrzezony, nieprawdaz? Ostrzegalam cie! -Cco...? Cco...? Cco...? -Ostrzegalam cie: ona nie jest dla ciebie. Jesli bedziesz na nia nastawal, znajdziesz sie w wielkim niebezpieczenstwie! Tak, ale ty zignorowales moje ostrzezenie! Niech wiec tak bedzie... -Cco...? Cco...? Cco...? - Po omacku siegnal po noz, ktorego ostrze po chwili zalsnilo czerwienia w blasku latarki. Ale Istota, ktora powoli sie do niego zblizala, w ogole nie okazywala strachu. Naraz jak gdyby znow znalazl sie naprzeciw drapiezcy ze swego snu! Tak jak przedtem stal na czarnej drodze, wpatrujac sie w czelusc czarnego tunelu, i tak jak przedtem stal znieruchomialy, niezdolny poruszyc chocby jednym miesniem swego ciala, kiedy cos budzacego groze zblizalo sie do niego, powoli i nieublaganie. Zolte oczy wpatrywaly sie w niego nieruchomo, a on stal, zesztywnialy ze strachu, gdy ciemnosc otoczyla go ze wszystkich stron... To nie byl w ogole sen (teraz to zrozumial), lecz koszmar! Oczy rozszerzyly sie, jakby go obejmujac. Ciemnosc rozwarla sie, jakby chciala go wessac. Dudniace warczenie, ktore nie bylo warkotem silnika. Ale te oczy - te okropne oczy - teraz nie byly juz zolte! Twarz, ktora wychynela z ciemnosci, nie nalezala do czlowieka. Byla trojkatna. Uszy wysuniete do przodu, w strone mezczyzny; rozwarta dolna szczeka; wielkie oczy... ktore teraz lsnily czerwienia. Jak krew! -Cco...? - powiedzial mezczyzna; nie zdolal wykrztusic nic wiecej. To bylo jak pisk czy skomlenie, a wtedy dlon, lapa, czy cokolwiek to bylo, wysunela sie z tunelu, na chwile zawisla nad jego noga jak wielki kosmaty pajak i wbila sie w jego cialo, przebijajac material i siegajac az do kosci udowej. Wtedy mezczyzna krzyknal i upuscil noz, probujac zlapac sie dziewczyny, ktorej w koncu udalo sie podniesc... teraz siedziala, usmiechajac sie do niego! Jej oczy byly zolte, tak jak jeszcze przed chwila oczy Istoty, i wpatrywaly sie w niego, patrzyly, jak powoli jest wciagany do tunelu; a uszy wydawaly sie wysuwac do przodu tak jak uszy Istoty, sluchajac jego sapania, krzykow i okropnego odglosu rozszarpywanego ciala, gdy pazury ostre jak brzytwa przecinaly je na pol, jak dymiacy kawal miesa. A potem, posrod warczenia i sapania Istoty, dziewczyna mogla tylko wcisnac sie jak najglebiej w kat, aby uniknac ochlapania goraca krwia. Znajac Istote, wiedziala, jak bardzo niebezpieczna bylaby proba przylaczenia sie do uczty. No coz, trzeba bedzie troche poczekac... CZESC PIERWSZA Spiacy i niemartwi I Inspektor Ianson prowadzi sledztwo Byla dziesiata rano, ale o tej porze roku i w tym miejscu moglaby byc rownie dobrze czwarta po poludniu. Pod nisko wiszacymi ciezkimi chmurami, w cieniu wzgorz, czas nie mial znaczenia: wszystko bylo szare... z wyjatkiem tego, co jeszcze niedawno przykrywal snieg, a teraz lezalo osloniete grubym plotnem, przyniesionym przez miejscowa policje. To cos - to, co z tego zostalo - nie bylo jednak szare, jak caly swiat wokol, lecz czerwone. Czerwone i poszarpane...-Jakies zwierze - powiedzial stary Angus McGowan, kiwajac glowa. - To zrobilo jakies zwierze i to duze! -Taak, tak wlasnie myslimy - odparl inspektor Ianson. - Zwierze bez watpienia. Dlatego wezwalismy cie, Angus. Ale teraz rodzi sie pytanie: co to za zwierze? I skad taka bestia... no, rozumiesz, skad sie tu wziela? -Co? - Angus McGowan spojrzal na inspektora policji dziwnie. - Tutaj, wsrod sniegu? A skad mialaby sie wziac, czlowieku? Ianson wzruszyl ramionami i zadygotal, ale nie z zimna. -Skad? - Zmarszczyl brwi, kiedy zastanowil sie nad tym, co mogl miec na mysli jego stary przyjaciel i rywal, po czym znow wzruszyl ramionami. - Po prostu skadkolwiek! Moze z afrykanskiego veldu? Albo z australijskiego buszu? Z Indii? Ale tu, w Szkocji? A moze ta bestia pochodzi z Auld Windy czy samego Edynburga - to przeciez zaledwie jakies siedem czy osiem mil stad. Ale tu nie ma zadnych lwow, tygrysow czy niedzwiedzi, o ile nie uciekly z zoo! Jak dobrze wiesz, to jeszcze jeden powod, dla ktorego cie wezwalem. Angus popatrzyl na niego swymi zalzawionymi oczyma. Uczucie zimna - i, tak jak w wypadku inspektora, moze czegos jeszcze - przeniknelo cialo starego weterynarza. Ale w koncu widok okrutnej i gwaltownej smierci dziala na wszystkich w podobny sposob. Inspektor Ianson byl wysokim, mierzacym ponad szesc stoj wzrostu mezczyzna, a zarazem byl chudy jak tyka. Ale choc nie byl juz pierwszej mlodosci, George Ianson byl wciaz zwawy i bystry, i aktywny zarowno fizycznie, jak i umyslowo. Zajmowal sie zabojstwami (czesto mozna bylo uslyszec, jak narzeka swym oschlym, pozbawionym emocji glosem: "Czlowieku, jakze ja nienawidze tej roboty! To czyste morderstwo!") ale to byla jego dzialka, to nalezalo do jego obowiazkow: obszar ksztaltem przypominajacy latawiec, ciagnacy sie ze wschodu na zachod od Edynburga do Glasgow i z polnocy na poludnie od Stirling do Dumfries. Poza tym obszarem czlowiek mogl zginac i jego cialo nigdy nie byloby wystawione na chlodne spojrzenie George'a Iansona. Ale wewnatrz tego obszaru... -Z Afryki? Z Indii? - powtorzyl Angus za tyczkowatym inspektorem, po czym jeszcze raz zerknal na lezace na ziemi poskrecane cialo i pokrecil glowa przeczaco. - Nie, nie, George. To nie byl zaden wielki kot. Ani pies... ale cos podobnego do psa, tak! Ianson przyjrzal sie uwaznie ponuremu staremu Angusowi McGowanowi, ktorego znal od lat. Zywa karykatura! Typowy "przebiegly stary Szkot", ktory nigdy z nikim nie podzieli sie swa wiedza, tak jak bogacz nigdy nie podzieli sie swym bogactwem. Jego kaprawe szare oczy - oczy jastrzebia, choc zasnute mgla - widzialy wszystko; jego pokryty niebieskimi zylkami nos byl rownie wrazliwy jak nos psa tropiacego; wiedza (przez trzydziesci lat byl uznanym autorytetem w dziedzinie zoologii) wypelniajaca jego mozg byla iscie encyklopedyczna. Mowiac po prostu, o ile inspektor byl znawca ludzi - ich sposobow postepowania i myslenia, zwlaszcza w odniesieniu do przestepstw - o tyle Angus byl znawca zwierzat. W owych rzadkich wypadkach, gdy jeden z nich mogl zwrocic sie do drugiego o opinie, odwolujac sie do jego fachowej wiedzy, rodzilo sie miedzy nimi cos w rodzaju wspolzawodnictwa, tak samo jak w szachach, w ktore grywali raz na tydzien w gabinecie inspektora, w jego domu w Dalkeith. I tu takze, choc sprawa byla powazna, rywalizowali ze soba, sondujac swoje umysly, aby sie przekonac, ktory z nich jest blizszy prawdy. Najlepsze w tym bylo to, ze o ile w szachach moze byc tylko jeden zwyciezca, o tyle tutaj mogli wygrac obaj. -Cos podobnego do psa? - powtorzyl Ianson, patrzac McGowanowi gleboko w oczy. Stary Angus: zaledwie piec stop i cztery cale wzrostu, pomarszczony jak zeszloroczny orzech, ale noszacy wysoko glowe, bo pewien swej wiedzy i jakichs tajemnic, ktore stanowily o jego pozycji. Kiwajac glowa i ostroznie obchodzac polac zakrwawionego sniegu, uklakl na jedno kolano. Nie mialo to wielkiego znaczenia - nie trzeba sie juz bylo martwic mozliwoscia zatarcia sladow, bo odpowiedzialni za to ludzie skonczyli swoja prace godzine temu - ale Angus nie chcial, aby krew tego biedaka poplamila mu plaszcz. Spogladajac w gore na Iansona, drobny mezczyzna zapewne by sie usmiechnal, gdyby sytuacja byla inna. Zamiast tego skrzywil sie, podrapal sie w nos i odparl: -Mozna powiedziec cos w rodzaju psa. Albo moze suki. Mozliwe, ze szarej barwy. Wielki, szary pies. Angus mogl miec na mysli tylko jedno zwierze. To niedorzeczne! Tylko ze on nigdy nie formulowal niedorzecznych sadow. -Z zoo? - Ianson chwycil McGowana za ramie, kiedy ten wstawal. - A moze z cyrku? Wiec slyszales o jakiejs ucieczce? Czy jakies zwierze wydostalo sie na wolnosc? -Jakies zwierze? - Tamten przybral mine niewiniatka. -Daj spokoj, Angus! - cmoknal inspektor. - Dzikie sniezne zwierze, jak wielki, szary pies? Masz pewnie na mysli wilka, prawda? -Mam na mysli, wlasnie! - zachichotal tamten, ale po chwili spowaznial. - Nie to, ze mam na mysli, George. Chcesz znac moje zdanie? To byl wilk! I to jaki! Ale taki, co uciekl z zoo?... -Pokrecil glowa, nie tyle odrzucajac taki pomysl, co z konsternacja. - Nigdy dotad nie natknalem sie na zwierze takich rozmiarow, przynajmniej nie w zadnym zoo w Anglii, Szkocji czy Walii. A jesli chodzi o cyrk... chyba zartujesz, o tej porze roku? I na pewno nie tutaj! Ale oczywiscie nie dam glowy. -Jednak powiedziales, ze to wilk - zauwazyl inspektor. - Chyba sie z tego nie wycofujesz. -Taak, wilk! - mruknal tamten stanowczo. - Ale jak sie tu dostal i skad pochodzi... -Wzruszyl ramionami, zaczal szurac zziebnietymi stopami i chuchnal w dlonie. - Teraz twoj ruch, George. Twoj ruch. -Moj... Sluchaj, chodzmy juz, bo strasznie zimno! - Ianson wzdrygnal sie, odetchnal gleboko i zmusil sie, zeby przestac myslec o tej makabrycznej sprawie, zeby uwolnic sie od tej chorobliwej fascynacji, przynajmniej na razie. Jezeli bowiem McGowan mial racje, a tak najprawdopodobniej bylo, wowczas w ogole nie powinien zajmowac sie ta sprawa. Morderstwo, ktorego sprawca jest czlowiek, to jedno... ale jesli "sprawca" jest pies, wilk czy jakies inne dzikie zwierze rzeczy maja sie zupelnie inaczej: wtedy jest to po prostu nieszczesliwy wypadek. (A jesli to byl czlowiek i pies?) Ale jesli McGowan sie nie myli, powinni wezwac mysliwego z zupelnie konkretnym zadaniem: bezwarunkowo zabic te bestie! Stary Angus odgadl - przynajmniej czesciowo - o czym inspektor mysli, bo szybko powiedzial: -Ale najpierw musimy postarac sie tego dowiesc, a przynajmniej zawezic zakres poszukiwan. -Wracamy do domu? - Ianson ruszyl przed siebie, a jego drobny przyjaciel pospieszyl za nim. Dom, o ktorym mowil, stanowil fragment malowniczych zabudowan, stojacych w odleglosci okolo trzystu jardow za kladka. Kiedys byla to duza farma z budynkami gospodarczymi, ale teraz Sma' Auchterbecky stanowila niewielka osade u stop gor. -Chcialbym stad zadzwonic w pare miejsc - powiedzial Angus. - Widzisz linie telefoniczna? -A ja mam jeszcze pare pytan do tej dziewczyny - odparl inspektor, podnoszac kolnierz plaszcza. Popatrzyl wokol i ujrzal, ze znow zaczelo sypac - z olowianego nieba powoli padaly wielkie platki sniegu. Prawie nie bylo wiatru. -Latem to calkiem ladne miejsce - zauwazyl McGowan. - Ale zima? Okropne miejsce na smierc. Ha! I okropna takze sama smierc! - Stali kolo siebie przez chwile, obserwujac doline miedzy wzgorzami. Niedaleko nich, na skraju drogi stal policyjny land-rover, radiowoz z kolami zaopatrzonymi w lancuchy i karetka z szeroko otwartymi drzwiami. Niebieskie swiatla pojazdow rzucaly niesamowity blask na grupke przestepujacych z nogi na noge i wymachujacych rekami umundurowanych policjantow i towarzyszacego im personelu medycznego. Niebiesko-szare gazy spalinowe land-rovera wedrowaly spiralnie ku niebu, jakby nasladujac dym unoszacy sie z kominow okolicznych domow. Ianson dal znak, ze mozna zabrac cialo. Nastepnym jego przystankiem bedzie laboratorium medycyny sadowej w Edynburgu, po czym szczatki wyladuja w kostnicy. Choc nie bedzie tego zbyt wiele. -Okropne miejsce na smierc? - powtorzyl z wyrazem zdziwienia inspektor. - A moze to swoisty sposob... sam nie wiem, wymierzenia sprawiedliwosci? - Cos w jego glosie spowodowalo, ze McGowan spojrzal na niego ostro. Czegos mu nie powiedziano? Och, weterynarz bedzie sie do konca trzymal zdania, ze byla to robota wilka. Widzial bowiem (i w istocie czul) dowody, ktore w jego mniemaniu byly bezsporne. Jednak Ianson byl przeciez policjantem i to naprawde doskonalym! Tak czy owak, nie ma sensu go naciskac; nie wyglada na to, aby wiedzial zbyt wiele, a musi wyjasnic wiele szczegolow. Przeczucie to jedno, ale trzeba znalezc dowody. -Sprawiedliwosci? - powtorzyl Angus. Ton jego glosu dowodzil, ze ma wlasne przypuszczenia na ten temat. - Czegos mi nie powiedziales, George? - Nie bylo to szczegolnie zaskakujace; tak zwykle przebiegala ich gra. Ianson usmiechnal sie ponuro. -Och, jeszcze wiele musimy wyjasnic, Angus... zwlaszcza dzieki tobie! Nie rozwiazemy tej zagadki, dopoki nie poznamy wszystkich szczegolow. - I zanim tamten zdazyl zareagowac, dodal: -Chodzmy teraz do tego domu. Mozemy rozmawiac idac... -Ja go znam - przyznal Ianson, kiedy przechodzili przez kladke. -Znasz ofiare? -Ofiare, lajdaka, niewazne, jak go nazwiemy - wzruszyl ramionami inspektor. - Nazywa sie John Moffat. Nie poznalbym jego ciala, ktozby to zdolal zrobic? Ale poznalem jego twarz. Tak, to Moffat: glowny podejrzany w sprawie morderstwa w Glasgow w ubieglym roku. Wtedy takze zrobil to w sniegu; w parku na przedmiesciach, przed switem. Ten sam modus operandi: wykopal jame w zaspie, wybral prostytutke, ktora wracala do domu, i zawlokl ja do tej jamy. Zgwalcil ja, a potem zamordowal, rozcinajac jej gardlo od ucha do ucha. Wczesniej widziano go w tym parku. Bylo poza tym kilka nieprzekonujacych sladow... za malo, aby go przygwozdzic. -I uszlo mu to na sucho - stwierdzil McGowan. -Ale nie tym razem - odparl ponuro Ianson. - Wiec jeden jest zalatwiony... ale trzeba znalezc tego drugiego. -Chcesz powiedziec, ze to byla... zemsta? Ale to znaczy, ze uwazasz, iz sprawca byl czlowiek. Czlowiek i jego wielki pies? Ianson zerknal na niego spod oka. -Moze - odparl. - Ale to by przeczylo twojej teorii o wilku. Tamten nie odpowiedzial. Wiedzial, ze Ianson nie wezwalby go, gdyby przynajmniej nie podejrzewal udzialu wielkiego zwierzecia z rodziny psow albo jakiejs innej bestii. Inspektor sam to przyznal. -Ja tylko wiem, ze ktos ochranial dziewczyne - ciagnal Ianson. - I robil to cholernie skutecznie. Az za bardzo! -Moze to byl ktos, kto znal te prostytutke z Glasgow? -Co takiego? A tak, to mozliwe. W kazdym razie ktos, kto znal te dziewczyne. -Tak? Wiec byly jeszcze inne? Postepujesz nieuczciwie George! - cmoknal McGowan. - Nie moge grac w ciemno! Musze znac wszystkie twoje ruchy. -Byla co najmniej jeszcze jedna - powiedzial Ianson. - W Gleneagles, dwa lata temu, tez zima. -A wiec znow w sniegu! I niezbyt daleko stad. Byla prostytutka? -Tak. Znalezlismy ja dopiero, kiedy zrobilo sie cieplej i nadeszly roztopy. Lezala tam z gora miesiac. Wszelkie slady przepadly. Jednak sprawca mogl byc nasz podejrzany, bo znow stwierdzono ten sam modus operandi. Ale oczywiscie wtedy go jeszcze nie znalismy. Pojawil sie na scenie dopiero w zwiazku z morderstwem w Glasgow. -I to juz wszystko? -Tak, jesli chodzi o morderstwa prostytutek... przynajmniej o ile mi wiadomo. Oczywiscie moga byc jeszcze inne, o ktorych nie wiemy. Jak dobrze wiesz, czasami ludzie znikaja bez sladu. - I spojrzal na niego z ukosa. -Ale jesli nasz John Moffat nie byl powiazany z morderstwem w Gleneagles i jesli ten, kto go usmiercil, zabil go z zemsty, to ten nowy zabojca musial znac te dziewczyne z Glasgow, prawda? Ianson zmarszczyl brwi. -Albo to byl ktos, kto znal Johna Moffata i wiedzial, co ten wyprawia - moze ktos, kogo znal? - kto doszedl do wniosku, ze czas go zatrzymac. -A wiec nie ktos, kto ochranial te wlasnie dziewczyne? -Co? - Ianson przerwal i spojrzal na tamtego uwaznie. - Kiedy powiedzialem, ze ktos ja ochranial, mialem na mysli kogos, kto akurat znalazl sie na miejscu. -Wiec nie myslales o innego rodzaju ochronie? Ze na przyklad mogl jej pilnowac jej sutener? -Sutener? -No coz, wyglada na to, ze ten facet zabija tylko kurwy, wiec ta dziewczyna musi byc jedna z nich. Jezeli tak jest, prawdopodobnie ma swego sutenera. Ktos - i jego pies? - kto na nia czekal, kiedy ja napadnieto zeszlej nocy! Inspektor poderwal sie, a potem wyszczerzyl zeby w usmiechu i zlapal tamtego za lokiec. Choc stary Angus wygladal na slabeusza, sprezystosc jego ciala nigdy nie przestawala dziwic Iansona; poczul, jak pod ubraniem tamtego poruszyly sie muskuly, prezac sie pod wplywem nieoczekiwanego uscisku. -Widzisz, jaki z nas wspanialy zespol? - powiedzial Ianson. - Moze wlasnie trafiles w sedno! McGowan uwolnil reke z uscisku i rzekl: -Moze. Ale jest tak, jak powiedziales: Nie rozwiazemy tej zagadki, dopoki nie poznamy wszystkich szczegolow. - Po czym dodal: - Osobiscie nadal jestem zwolennikiem teorii o samotnym wielkim zwierzeciu. Dzikie zwierze zeszlo ze wzgorz, aby zapolowac. -Myslalem, ze odrzucilismy teorie o wilku. - Inspektor zmierzal w kierunku domow. -Nie, to ty ja odrzuciles - powiedzial McGowan. - Ale ja mam kilka teorii. Widzisz, gdybys mi nie powiedzial o innych morderstwach, albo ze ten John Moffat jest podejrzany, nadal bym uwazal, ze to dzikie zwierze. W glebi duszy wciaz tak mysle. -Dzikie zwierze? Jak dawno temu po raz ostatni widziano w Szkocji dzikiego wilka, Angus? -O ile mi wiadomo, dwiescie piecdziesiat lat temu - odrzekl tamten. - Ale Szkocja jest rozlegla i jest tu wiele terenow w pierwotnym stanie. Na calym swiecie wilki pojawiaja sie najpierw na polnocy, wiec dlaczego nie tutaj? -Poniewaz mieszkamy na wyspie, Angus! -Naprawde? Wiec wyjasnij mi, skad wziely sie wielkie koty w Dartmoor i rozmaitych innych miejscach. Zabijaja owce i sa rzeczywiste! -To niesprawdzona informacja - powiedzial Ianson. -Sprawdzona! - prychnal McGowan. - Bylem w Devon i w Kornwalii, pamietasz? Wezwano mnie. Nie, nie widzialem tam tych bestii, ale widzialem, co uczynily. Wielkie koty, George. Uwierz mi na slowo! -Moj Boze, ty bys nawet przysiagl, ze Nessie istnieje naprawde! - usmiechnal sie Ianson. - Tam takze cie wezwano, nieprawdaz? -Mowisz o tym amerykanskim zespole badawczym? Pracowalem tam przez trzy miesiace, George. To byly najlatwiej zarobione pieniadze w moim zyciu! Pomysl. Letnie wakacje nad brzegiem Loch Ness z pelnym utrzymaniem i jeszcze forsa w banku! - McGowan zachichotal i cmoknal, po czym znow spowaznial. - Tak czy owak, bylem tam tylko "doradca technicznym". Nie musialem w to wszystko wierzyc... chociaz oni mysleli, ze wierze! Ale wilk to nie plezjozaur, George. Wielkie stworzenia wyginely dawno temu, ale wilki na swiecie wciaz zyja. -Nie w Szkocji - nie ustepowal tamten. -Moze, ale wkrotce tu beda! -Co takiego? -Mowi sie o zalozeniu rezerwatu gdzies na polnocy. Oczywiscie beda je musieli za jakis czas przetrzebic czy zastrzelic te, ktore za bardzo sie stamtad oddala. Ale prowadza nad tym badania. -Naprawde? -A dlaczegozby nie? Wilki sa tu od tak dawna, jak my sami. I przeciez sa jeszcze lisy. Pojawiaja sie nawet w miastach! Czyz to nie absurd? W Irlandii maja wilczarzy - a nigdy nie widziano tam wilka! -Tylko tutaj? Ale Angus tylko wzruszyl ramionami. Odtad mial trzymac sie w cieniu i mowic tylko to, czego od niego oczekiwano. Mowil o ludziach i o wilkach, lecz ani razu nie wspomnial o tej bestii. W przeciwienstwie do potwora z Loch Ness, ktory naprawde nie istnial, to byloby zbyt blisko. Jednak ostatecznie - gdyby do tego doszlo - nie byloby zle, gdyby inspektor Ianson pomyslal o wilku... czy nawet wilkolaku. Bo choc jako legenda stworzenie to zniklo z mitow, ono samo stalo sie czyms wyjatkowym. Nikt przy zdrowych zmyslach nie moglby pomylic pojedynczego przypadku (czy nawet epidemii) wilkolactwa jako jednostki chorobowej z pojawieniem sie wampira. Mogloby to co najwyzej uczulic ludzi na pierwszy rodzaj potworow, ale ten drugi pozostalby rownie tajemniczy jak zawsze... Podczas gdy inspektor przesluchiwal dziewczyne, Margaret Macdowell, stary Angus rozmawial przez telefon. Kiedy obaj skonczyli, podziekowali za kawe i kanapki i wrocili do samochodu Iansona. Snieg znow zaczal padac i sciezka byla zupelnie biala. W drodze do Edynburga zajeli sie rozmowa. -To nie dziwka - powiedzial Ianson. - Sprzedaje alkohol, a nie swoje cialo. Pracuje w winiarni w Edynburgu. Dlatego tak pozno wracala do domu; takie sa godziny otwarcia tego lokalu. Moglaby nawet byc jeszcze pozniej, ale szefowa pozwala jej wczesniej wychodzic, jesli pogoda jest zla. Pewno slyszales, ze Moffat czesto bywal w tym barze i gawedzil takze z innymi dziewczynami, ale szczegolna uwage poswiecal Margaret Macdowell. Znala tylko jego imie. Jednakze zdolala go rozpoznac, kiedy ja zaatakowal i zawlokl do tej... nory. I wiedziala, ze ja zabije. Zanim stracila przytomnosc, poczula, ze byl tam jeszcze ktos. A kiedy sie ocknela... zobaczyla to wszystko! Wydaje sie jej, ze pamieta jakies warczenie i brutalny ruch wokol, a takze belkot Moffata. I to wszystko. -Rozmawiales z nia, zanim przywiozla mnie tu policja - myslal glosno Angus. - Czy wtedy nie dowiedziales sie od niej czegos wiecej? -Byla wyczerpana i wstrzasnieta - Ianson wzruszyl ramionami. - Nadal jest, ale nie chce pomocy lekarza. Nie winie jej. Ma kilka siniakow, to wszystko. Jest mloda i szybko z tego wyjdzie. Tak, dowiedzialem sie czegos, ale to warczenie jest czyms nowym. Moze przypomni sobie cos jeszcze, kiedy dojdzie do siebie. -A wiec to nie dziwka - zadumal sie McGowan. -Ale mozna ja bylo latwo wziac za dziwke - odparl tamten. - Dziewczyna pracujaca przy barze - dlugie nogi, ksztaltny tylek i odsloniety biust - ubrana w krotka sukienke i czarne ponczochy z podwiazkami; podawala drinki glownie meskiej klienteli. Och, jestem pewien, ze nasz pan Moffat mogl latwo odniesc mylne wrazenie. -Wspolczesny Kuba Rozpruwacz - mruknal McGowan. -Tylko ze to on sam zostal rozpruty - ponuro zauwazyl Ianson. - I z pewnoscia nie uzyto przy tym narzedzi chirurgicznych. -Mezczyzna i jego pies - znow zadumal sie Angus. - Ale nie ma zadnych sladow... -Snieg - przypomnial inspektor. -Wiec co teraz? -Jesli chodzi o ciebie? Licze na to, ze sprawdzisz wszystkie ogrody zoologiczne i rezerwaty przyrody na calym obszarze. - Ianson spojrzal na drobnego czlowieczka. - Tak, abysmy byli absolutnie pewni, ze zadne dzikie zwierze nie wydostalo sie na wolnosc. Naprawde bede ci bardzo wdzieczny, Angus, bo z toba na pewno beda rozmawiac swobodniej niz ze mna. A jesli chodzi o mnie... musze porozmawiac z pozostalymi dziewczynami z tej winiarni. Ale nie mam watpliwosci, ze potwierdza wszystko, co powiedziala Margaret. -Wiec czym sie przejmujesz? -Och, to rutynowa sprawa - Ianson wzruszyl ramionami. - Kto wie, moze powiedza mi cos wiecej o tym czlowieku. Czy mial jakichs wrogow. Albo cos, o czym moga wiedziec. -Cos o mezczyznie i jego psie? -Na przyklad... Albo, zastanawial sie inspektor, moze o kobiecie i jej psie? Do tej pory, mowiac o wilku, stary weterynarz kilkakrotnie powiedzial "ona". Tak czy owak, dlaczego Angus tak bardzo odszedl od swego poczatkowego wniosku? Czyzby calkowicie porzucil teorie o wilku? A jego rozmowy telefoniczne? -Z kim rozmawiales, Angus? - zapytal Ianson. - Z ludzmi z zoo w Edynburgu? -Sa na mojej liscie. Musze to zrobic, chyba rozumiesz, chocby po to, aby wszystko sobie poukladac w glowie. -Ale w rzeczywistosci juz porzuciles te teorie? Stary Angus tylko wzruszyl ramionami. -No wiec? -Zostal zamordowany przez psa. To wydaje sie coraz bardziej prawdopodobne... Inspektor byl troche zaniepokojony. McGowan mowil teraz tak niewiele; pewnie dlatego, ze byl... ze cos ukrywal? Tak zazwyczaj sie zachowywal, kiedy wykonywal na szachownicy jakis zaskakujacy ruch. Moze Ianson powinien dokladniej przyjrzec sie tej sprawie z punktu widzenia starego Angusa. Poniewaz wydawalo sie, ze jego stary przyjaciel znow powrocil do teorii wilka, moze inspektor powinien jej poswiecic nieco wiecej uwagi. Jesli jednak Angus wpadl na jakis pomysl, Ianson byl pewien, ze teraz niewiele zdola z niego wyciagnac. Dlatego tez chyba warto skorzystac z innych zrodel. A jezeli pamiec go nie zawodzila, wiedzial, gdzie moze znalezc jakis punkt zaczepienia: w aktach nierozwiazanych spraw w komendzie glownej policji w Edynburgu... Kiedy inspektor Ianson zawiozl McGowana do jego mieszkania w podupadlej dzielnicy miasta, wstapil do komendy glownej policji i udal sie do archiwum, proszac o wykaz atakow zwierzat na ludzi i inwentarz zywy, jakie mialy miejsce w ciagu ostatnich pieciu lat. Potem wykonal krotki telefon do Scotland Yardu, aby poprosic o dodatkowe informacje, a kiedy skonczyl rozmawiac, otrzymal z archiwum szereg materialow. Bylo tego az za wiele: liczba atakow, ktorych sprawcami byly zazwyczaj domowe psy, byla zaskakujaco duza. Przeprowadzil rozmowe z dyzurnym urzednikiem, wypytujac go o starsze wypadki. -To bylo jakies trzydziesci lat temu. Bylem wtedy nowicjuszem, ale chyba pamietam sprawe, gdzies na polnocy kraju, ktora wtedy narobila sporo szumu. Moze sa jakies zeznania swiadkow? Zdarzenie mialo miejsce w jednym z rezerwatow, a w jego wyniku jeden z miejscowych policjantow podal sie do dymisji. Odszedl, kiedy jego raport zmieszano z blotem, a jego samego wysmiano. Moglby pan to dla mnie odszukac? Urzednik w okularach, szczuply i wysoki jak sam Ianson, spojrzal na niego spod przymruzonych powiek i rzekl: -Trzydziesci lat temu? Ma pan fantastyczna pamiec, inspektorze! Ale obawiam sie, ze tych starych akt nie ma na mikrofiszkach. To moze zabrac troche czasu. Jednak jesli panu na tym zalezy, moge poszukac. Ianson kiwnal glowa. -Doskonale. Jesli pan znajdzie te akta, prosze sie skontaktowac ze mna w domu. * * * Zabral plik papierow do swego przestronnego mieszkania na poddaszu, przygotowal sobie lekki lunch, po czym zabral jedzenie do gabinetu i usiadl przy biurku pod wielkim, ukosnym swietlikiem. Ianson lubil swiatlo naturalne, nawet w mroczne zimowe dni. Na malym stoliku w rogu pokoju stala szachownica, na ktorej figury pozostawaly w pozycji, w jakiej je zostawili on i Angus przed kilkoma wieczorami. Kiedys mieli skonczyc te gre, ale teraz toczyla sie gra duzo wazniejsza.Chrupiac kanapke z kurczakiem, inspektor zaczal przegladac wydruki, sporzadzone dla niego w komendzie glownej z mikrofiszek. Ale po paru minutach, kiedy sie zorientowal, ze odszukanie interesujacych go informacji zajmie mu troche czasu, a takze dlatego, ze dzis wieczor zamierzal odwiedzic winiarnie B.J., przerwal, aby zadzwonic i umowic sie na spotkanie z kierownikiem lokalu. Numer telefonu dostal od Margaret Macdowell; kiedy go wykrecil, w sluchawce odezwal sie kobiecy glos z miekkim szkockim akcentem. Kiedy poprosil do telefonu szefa, uslyszal: -To ja, Bonnie Jean Mirlu. -Pani Mirlu, laskawa pani, moze juz pani slyszala, ze zeszlej nocy napadnieto jedna z pani dziewczat? - I szybko dodal: - Mam na mysli Margaret Macdowell. Ale chcialbym pania uspokoic, ze nie stala sie jej zadna krzywda. Jestem inspektorem policji i zajmuje sie ta sprawa. -Prosze sie do mnie zwracac po prostu B.J. - powiedzial glos. - Tak, slyszalam o tym, Margaret dzwonila i powiedziala mi. Co moge dla pana zrobic, inspektorze...? Ianson, George Ianson. Mam kilka pytan i mam nadzieje, ze moze mi pani pomoc, zwykle rutynowe pytania. Moze moglibysmy sie spotkac dzis wieczor, w godzinach otwarcia? Postaram sie jak najbardziej streszczac i nie przeszkadzac pani w pracy. -Ale coz ja moge wiedziec? To stalo sie daleko stad i to nie byl nawet staly klient. Po prostu utrapienie moich dziewczyn, to wszystko. -Wiec pani go znala? Naprawde musze sie z pania spotkac, B.J. Westchnela i odparla: -Jezeli pan musi, to trudno, ale nie rozumiem, czego sie pan moze ode mnie dowiedziec. -Ile tam was jest... to znaczy w lokalu? -Cztery, same dziewczyny, no i ja. Ale chyba nie bedzie pan przesluchiwac nas wszystkich, prawda? -Prawdopodobnie bede musial. Ale tylko kilka minut kazda, obiecuje. -No dobrze - zgodzila sie niechetnie. - Powiedzmy, kolo osmej, dobrze? -Doskonale - powiedzial. - A wiec do osmej. Ale kiedy inspektor odlozyl sluchawke, jeszcze zanim wrocil do przegladania dokumentow, zdal sobie sprawe, ze cos uderzylo go w jej glosie; jakis dziwny akcent, pomyslal. Bardzo dobra imitacja, ale to nie bylo autentyczne. A moze zbyt autentyczne. Zastanawial sie nad tym jeszcze przez chwile, po czym pstryknal palcami. To bylo to! Akcent B.J. Mirlu nie byl sztuczny; byl po prostu... niedzisiejszy, nie przypominajacy jezyka potocznego, jaki mozna uslyszec na co dzien. Brzmial jak jezyk z ubieglego stulecia - moze z obszaru Highlands - tak mowila babka Iansona, Panie swiec nad jej dusza, kiedy George byl jeszcze malym chlopcem. Moze wiec ta B.J. Mirlu pochodzila z polnocy i pretensjonalny akcent edynburski byl jej obcy. Musi ja o to zapytac, chocby po to, aby zaspokoic wlasna ciekawosc... Przejrzenie wszystkich fotokopii zajelo inspektorowi jakies dwie godziny. Zamkniete sprawy (glownie oskarzenia, wniesione przez indywidualnych powodow albo przez rodzicow dzieci zaatakowanych przez domowe czy udomowione psy oraz liczne wypadki, w ktorych wsciekli farmerzy zastrzelili bezpanskie psy, ktore napastowaly ich stada) tworzyly jeden stos, a otwarte drugi. Sprawy nalezace do tej ostatniej kategorii podzielil nastepnie na ataki na zwierzeta, na ludzi i zeznania swiadkow; w tym ostatnim wypadku bylo sporo doniesien o wielkich, na ogol niezidentyfikowanych, blakajacych sie stworzeniach. Wlasnie takimi przypadkami byl zainteresowany Angus McGowan. Ale inspektora nie interesowaly zwierzeta podobne do zbikow czy ogarow z Dartmoor ani potwor z Loch Ness. Jego potwory - potwory zwiazane z jego zawodem - to niezmiennie byli ludzie. Albo, jak w tym wypadku, moze i zwierzeta, i ludzie. Mezczyzna i jego pies. Albo moze kobieta i jej pies... Zanim Ianson zdazyl zajrzec do odpowiednich dokumentow, zadzwonil telefon: byl to jego przyjaciel ze Scotland Yardu. -George, mamy twoje zapytanie - powiedzial Peter Yanner, ktory jako byly inspektor policji czas dzielacy go od emerytury spedzal za biurkiem. - I juz czytalem poranne doniesienia. Masz sie zajmowac ta sprawa w, jak ta miejscowosc sie nazywa, Auchterbecky? -Sma' Auchterbecky - poprawil go inspektor. - Obrzydliwa sprawa, Peter. Jedna sprawa jest zamknieta, ale musza zajac sie druga. -Rozumiem - powiedzial tamten. - I przypuszczam, ze jestes, jakby to rzec, rozdarty: cieszysz sie, ze jedno sie skonczylo, ale martwisz sie, ze cos innego zwalilo ci sie na glowe. To tak jak wojna gangow. Nigdy sie specjalnie nie przejmujemy, gdy zalatwia jakiegos kryminaliste, ale zawsze pojawia sie pytanie, kto to zrobil. Szkoda, ze nie moga sie sami powybijac, co? -Morderstwo to morderstwo - odparl Ianson. - John Moffat zaplacil rachunek, ale komu. - Wzruszyl ramionami, po czym zapytal: - Wiec co tam dla mnie masz? -Wlasnie staram sie to wyjasnic - odpowiedzial tamten. - Mowiles: ataki wielkich psow. A co z wilkolactwem? -Slucham? -Mamy faceta, ktory mysli, ze byl wilkolakiem. To takze zabojca policjantow! To bylo trzy, moze trzy i pol roku temu. Zlapalismy go... ale cala ta sprawa byla dziwna. Wszystko to nie trzymalo sie kupy, wiesz? Ale kiedy Ministerstwo Spraw Wewnetrznych da szlaban, sprawa zostaje zamknieta. -Wiec? - Kiedy inspektor uslyszal o wilkolactwie, jego mysli zaczely bladzic. Nie widzial zadnego zwiazku z prowadzona sprawa; niewiele pojal z tego, co mu mowiono. - Wiec to nie byl wsciekly pies? To znaczy prawdziwy pies? -Wlasnie dlatego do ciebie dzwonie - wyjasnil tamten. - Chodzi mi o to, ze trudno o cos duzo wiekszego od wilkolaka, prawda? W koncu inspektor zaskoczyl. Wiedzial, ze to go nie dotyczy, ale jego instynkt mowil mu, ze warto pojsc tym tropem. -Mowisz, ze tamta sprawe zamknieto? Zlapaliscie go? Wiec dlaczego uwazasz, ze to mnie zainteresuje? To znaczy wilkolactwo. O co ci chodzi, Peter? -To wszystko jest smieszne... -Smieszne? -No, moze raczej dziwne. OK, prawdopodobnie nie orientujesz sie w sytuacji, wiec pozwol, ze ci wyjasnie. W tej sprawie z wilkolakiem facet zostal zabity strzala z kuszy ze srebrnym grotem. -Co takiego? Policja uzyla kuszy? - inspektor znow sie pogubil. -Nie, ten, kto go zabil. -Wiec pomogl wam ktos z zewnatrz. Jednostka antyterrorystyczna? -Nie. -Sluzby specjalne? -O ile mi wiadomo, nie. Po prostu dopadl go ktos z zewnatrz. - I zanim Ianson zdazyl zadac nastepne pytanie, ciagnal: - A potem, pare miesiecy temu, zdarzyl sie drugi wypadek, u ciebie w lesie. -Jaki wypadek? - (W lesie? To ponownie przykulo uwage inspektora.) -Morderstwo, niedaleko Kincraig. Na pewno pamietasz tych Tybetanczykow, ktorzy zgineli, George. Moze to byly jakies porachunki o podlozu religijnym? W rozbitym samochodzie znaleziono dwa trupy, a potem cala ich grupe wyrzucono z kraju. Ianson zmarszczyl brwi. - Pamietam naglowki w gazetach, ale nie zajmowalem sie ta sprawa. Nie podlegala mojej kompetencji. Poza tym co to ma wspolnego z atakami wielkich psow czy wilkolactwem, skoro o tym mowa? -Moze istniec miedzy nimi zwiazek, to wszystko - powiedzial Yanner. - Uzyto takiej samej broni: kuszy. I takich samych strzal ze srebrnym grotem... -Strzaly ze srebrnym grotem - mruknal do siebie inspektor. -Co mowisz? W kazdym razie taka wlasnie strzala usmiercila zarowno tego wilkolaka, jak i jednego z tych Tybetanczykow. A drugi usmazyl sie w rozbitym samochodzie. To oczywiscie moze nic nie znaczyc. Ale cos te sprawy laczy. Tak zwany wilkolak i kusza ze srebrnymi strzalami. I to twoje zapytanie na temat atakow psow lub duzych zwierzat: Szkocja, morderstwo i znowu srebrne strzaly. Wiem, ze to troche pogmatwane, ale tak to widze. Ianson oblizal wargi, po czym pokrecil glowa, chociaz Yanner nie mogl go widziec. -Ale co laczy morderstwo z ostatniej nocy i te morderstwa Tybetanczykow? To znaczy jak do tego wszystkiego pasuje John Moffat? Nie rozumiem, Peter. -Ja tez nie, ale za to mi nie placa. Ja tylko prowadze archiwum. Ty zas dzialasz w terenie. Moze nie powinienem byl sie wtracac. Przepraszam, jesli dodatkowo zagmatwalem sprawe. -Nie, wcale nie. W rzeczywistosci bardzo mnie to zainteresowalo. Przekaz mi wszystko, co masz, na temat wilkolactwa, dobrze? Jak rowniez rutynowe informacje. -Jasne. -I mowisz, ze sprawa jest zamknieta, tak? -Tak. -I nie znaleziono mordercy? To znaczy tego drugiego? -To byl zabojca policjantow, George. -I wszyscy zainteresowani byli usatysfakcjonowani tymi wyjasnieniami? -Najwyrazniej. - Bardzo dziwne! -Tak wlasnie mowilem... -Peter, dzieki za telefon. -Nie ma za co. I wysle ci wszystko jak najszybciej. -Czesc... - Ianson powoli odlozyl sluchawke. Potem zajal sie papierkowa robota. Na poczatku bylo to dosyc nudne, ale kiedy zaczal czytac zeznania swiadkow, nieustannie krecil glowa i pomrukiwal z niedowierzaniem; wreszcie odlozyl papiery na bok. Te tak zwane zeznania swiadkow obejmowaly wszystkie mozliwe ewentualnosci. Oczywiscie byla tam Nessie (zgodnie ze sprawozdaniem jakiegos pijanego lesniczego, przekazanym policji w Drumnadrochit). Byly tez zdziczale koty, ktore zaatakowaly hodowle drobiu w Aboyne; bezpanskie psy, ktore napastowaly owce w Braemar kolo Balmoralu, a takze w samym Edynburgu. Oraz...Wilki, ktore widziano w Newtonmore, Blair Atholl i na przeleczy Killiecrankie. A takze w paru innych miejscach! Wielkie szare wilki! Pol tuzina przypadkow. Zdecydowanie za duzo tych cholernych wilkow! Wiec moze mimo wszystko stary McGowan cos wiedzial. Ale jezeli tak, dlaczego nic nie powiedzial? A moze (inspektor pokrecil glowa zaniepokojony) to on, George Ianson, po prostu pogubil sie w tym wszystkim, w tych bzdurach. Czy, u licha, zawsze nie bylo rozmaitych pokreconych ludzi w tych zapadlych dziurach? I czy w tym jeziorze zawsze nie czaila sie Nessie? No coz, dopoki przyjezdzali tam turysci, tak musialo byc! Wielki szary pies z oczami jak latarnie, biegnacy droga w mglista noc w Newtonmore... wilk? Alez skad! Po prostu duzy pies. A ta para, ktora dostrzezono na przeleczy Killiecrankie? Czlowiek, ktory wyprowadzil swe psy na spacer. Psy stoja na skraju drogi; moze troche sie cofaja, kiedy obok przejezdza samochod. Kierowca - bez watpienia po paru kieliszkach - widzi, jak ich oczy plona w swietle reflektorow. A kolo Kincraig? Czlowiek moglby przysiac, ze widzial wszystko w mglista, ksiezycowa noc, na owych kretych, poroslych lasem sciezkach i skalistych zboczach! Niech to diabli, zaledwie rok temu widziano tutaj latajace talerze! Tak samo w hrabstwie Sussex, a w Devon i Dorset pojawily sie kregi w zbozu! Czym wiec sie wlasciwie niepokoil? I w chwile potem wydalo mu sie, ze zna odpowiedz. Niewiele z tego pamietal, kiedy odwiedzil komende glowna policji, ale teraz przypomnial to sobie calkiem dobrze. Te przeklete, glupie sprawozdania odswiezyly mu pamiec: o tym posterunkowym, ktory odszedl ze sluzby przed trzydziestu laty, w zwiazku z podobnym zeznaniem. Ale bylo w tym cos wiecej, wtedy chodzilo bowiem o zabojstwo! Jednak nie czlowieka, lecz zwierzecia! I to nie byle jakiego: zubra! Wielkiej bestii! A jesli chodzi o miejsce... ...Mialo to miejsce na terenie rezerwatu kolo Kincraig. Wowczas rezerwat ten byl zaledwie zaczatkiem tego, czym stal sie teraz; w rzeczywistosci otwarto go dopiero w szesnascie lat pozniej. Mimo to znajdowal sie tam spory zestaw "gorskich" zwierzat, z ktorych wiele wyginelo przed wieloma wiekami: niedzwiedzie brunatne, bobry, renifery i tym podobne. Oraz zubry. Kincraig. Tam tez zgineli ci Tybetanczycy. A potem znow cos widziano kolo Carrbridge i Nethybridge. Ale jesli chodzi o wilki - i wilkolaki - no coz, Ianson omal nie wybuchnal smiechem. Ale tak sie nie stalo. Kiedy bowiem zaczal sprawdzac, okazalo sie, ze w rezerwacie nie bylo wilkow! Czy o tym wlasnie napomykal stary Angus? Czy smial sie z niego w kulak, kiedy mu mowil, ze sa plany odnowienia populacji wilkow gdzies na polnocy kraju? Czyzby wiedzial, ze to sie juz stalo? W takim razie oszukiwal! Stary Angus? Ze swym "nie moge grac w ciemno!" i "musze znac wszystkie twoje ruchy". Przebiegly stary cap! Powinno byc latwo to sprawdzic. Telefon do rezerwatu i wszystko bedzie jasne. Ale inspektor wiedzial, ze niepokoi go cos jeszcze, cos z pogranicza mitu i legendy. Pstryknal palcami i nagle to sobie uswiadomil: srebro! Srebrne groty strzal! A przeciez aby usmiercic wilkolaka, potrzebne sa srebrne strzaly, nieprawdaz? Jakiego wiec rodzaju pomocy z zewnatrz domagala sie wtedy policja, chcac poradzic sobie z przypadkiem wilkolactwa czy moze obledu? I kimkolwiek byl ow mysliwy, dlaczego uzyl strzal ze srebrnymi grotami? Przeciez chyba nie z tego "oczywistego" powodu. A moze sam byl tez oblakany? Inspektor siedzial przez dluzszy czas, rozmyslajac... albo starajac sie nie myslec. W ten sposob czasami mozna bylo osiagnac lepszy skutek. Swiatlo bylo coraz slabsze. Krotkie dni, dlugie noce, a za oknem wielka tarcza ksiezyca. Ianson pamietal, jak dwie noce temu siedzial w tym samym miejscu nad jakas inna sprawa: ksiezyc bliski juz pelni, wisial nisko nad horyzontem. Wiec zeszlej nocy... byla pelnia? Coz on sobie, u diabla, wyobrazal?! Wstal, przeciagnal sie i spojrzal na zegarek. Boze, byla juz 16:45. Popoludnie minelo bardzo szybko. Podszedlszy do okna, popatrzyl na dachy Dalkeith, w kierunku, gdzie ksiezyc wylanial sie z wieczornej mgielki... Zapalil swiatlo, wrocil do biurka i gwaltownie podskoczyl na dzwiek dzwonka telefonu. Dzwonil urzednik z archiwum komendy glownej. -Za pare minut zamykam sklepik - powiedzial. - Pomyslalem, ze zainteresuje pana wiadomosc, iz odnalazlem te akta - sprawa w Kincraig sprzed prawie trzydziestu lat. Zajrzy pan jutro? -Nie - powiedzial Ianson. - Bede w miescie dzis wieczor. Prosze je zostawic w informacji, dobrze? Zabiore je stamtad. -Doskonale, tylko prosze potwierdzic odbior. I jeszcze jedno. Ten posterunkowy, ktory odszedl ze sluzby. Odnalazlem go za posrednictwem sekcji plac... dostal rente inwalidzka w zwiazku z jakims niewielkim urazem, jakiego doznal, kiedy byl na sluzbie. Nazywa sie Gavin Strachan, pochodzi z Kingussie, ale przeprowadzil sie tutaj wkrotce po odejsciu ze sluzby. -Tutaj? -To jeden z tych zbiegow okolicznosci. Mieszka niedaleko pana. Dziesiec minut drogi od Penicuik Road. Inspektor podziekowal mu i dodal: -Oszczedzil mi pan wiele wysilku. Jeszcze raz dziekuje. -Nie ma za co. Zycze panu dobrej nocy. Dobranoc - odpowiedzial Ianson odruchowo. Znowu spogladajac na ksiezyc za oknem, mial nadzieje, ze nic zlego sie nie wydarzy. W kazdym razie zaczelo sie dobrze... Poniewaz bylo za wczesnie na posilek, a tym bardziej na spotkanie z B.J. w winiarni, Ianson jeszcze raz przejrzal policyjne raporty. Teraz przegladal dokumenty dotyczace spraw, w ktorych zostali zaatakowani ludzie. I choc piec lat to dlugi okres czasu, to jego zdaniem - a opieral sie wylacznie na liczbie atakow - w okolicy bylo o wiele za duzo rottweilerow i dobermanow! Jesli chodzi o liczbe pokasan twarzy... byla ona doprawdy przerazajaca! Co gorsza, kilka z tych atakow skonczylo sie smiercia. Co, u licha, tkwi w takim psie - zastanawial sie inspektor - ze kaze mu kasac w twarz male dziecko? I co, u licha, sprawia, ze nie przestaje nawet wtedy, gdy z ofiary zostana juz tylko krwawe strzepy? Natura wilka, jak przypuszczam. Dobrze, ze niemal w kazdym wypadku, w ktorym taki pies kogos zaatakowal, zdolano odnalezc jego wlasciciela. Dziewiec na dziesiec tych zwierzat - to znaczy psow - nastepnie zlikwidowano. Ianson nigdy nie byl wielkim milosnikiem psow, niespecjalnie tez lubil ich wlascicieli. Ale byly jeszcze owe nierozwiazane sprawy... Jednak inspektora bolaly juz oczy; pozostale sprawozdania moga poczekac; zrobi sobie przerwe i sprobuje sie skontaktowac z bylym posterunkowym Gavinem Strachanem. Jego nazwisko figurowalo w ksiazce telefonicznej - w istocie znajdowalo sie tam kilka osob o tym nazwisku. Ianson porownal ich adresy z tym, ktory otrzymal od urzednika w archiwum, i wykrecil numer. -Tak? - odezwal sie w sluchawce ostry glos. -Dobry wieczor - odpowiedzial Ianson. - Czy to pan Gavin Strachan? -Tak. O co chodzi? -Byly posterunkowy Strachan? -Juz od dawna nim nie jestem. O co panu chodzi? -Mowi inspektor Ianson - powiedzial Ianson. - Nigdy nie spotkalismy sie, ale bardzo bym chcial pana poznac. -Po co? - glos po drugiej stronie linii byl ostry i pelen podejrzen. -Och, to rutynowa procedura - powiedzial obojetnym tonem Ianson. - Chodzi o sprawe, ktora sie pan zajmowal w Kincraig przed trzydziestu laty, o wypadek, ktory mial miejsce w rezerwacie... Przez chwile w sluchawce panowala cisza, po czym glos powiedzial: -Czy to jakis zart? -Zart? Absolutnie nie. Po prostu chcialbym od pana uslyszec, co naprawde wydarzylo sie tamtej nocy. Co pan widzial lub wydawalo sie panu, ze pan widzial. -Co mi sie wydawalo? Juz im to mowilem trzydziesci lat temu - dziennikarzom, wszystkim. Ale to bylo zawracanie glowy. Tak, i to mi spieprzylo cala kariere! -Panie Strachan, ja... -Odwal sie! - przerwal mu tamten i z trzaskiem odlozyl sluchawke... II Strachan, Bonnie Jean i... McGowan? Jezeli bylo cos, co moglo inspektora poderwac do natychmiastowego dzialania, to wlasnie takie zachowanie. Swietnie, moze ten facet myslal, ze mial prawdziwa sprawe. Lepiej, zeby tak bylo, bo Ianson postara sie, zeby jego zle wychowanie nie wyszlo mu na zdrowie! Najlatwiej byloby wezwac go na miejscowy posterunek policji, zeby tam sobie z godzine poczekal, zanim sie z nim rozmowi. Tak, prawo bylo calkowicie po stronie Iansona. Regula numer jeden: Jezeli funkcjonariusz policji usiluje znalezc sprawce przestepstwa, wowczas wolno mu zadawac pytania sluzace temu celowi kazdej osobie czy osobom, podejrzanym czy tez nie, od ktorych moze uzyskac uzyteczne informacje. Wiec to ty sie odwal, Strachan! - pomyslal Ianson, kiedy mocno zapukal do drzwi parterowego mieszkania na Penicuik Road. - Mozemy to zalatwic na udry albo po dobroci, jak uwazasz.Drzwi otworzyl wysoki, gburowaty i mocno zbudowany mezczyzna po czterdziestce. Stal wyprostowany, ale i tak musial na Iansona patrzec troche w gore. Od razu rozpoznal w nim policjanta, a inspektor wiedzial, ze to jest czlowiek, ktorego szukal. Jeden gliniarz rozpozna drugiego nawet na mile. Nawet jesli to jest byly gliniarz. Jakby na potwierdzenie Strachan spojrzal na niego zaczerwienionymi oczami i mruknal: -Inspektor Ianson. Spodziewalem sie pana. -Gavin Strachan - odparl inspektor - musze z panem porozmawiac. Uczynie to tu czy gdzies indziej, teraz czy potem, jak pan woli. -Czy cos przeskrobalem? -Nic mi o tym nie wiadomo. Mialem nadzieje, ze chcial pan zrobic cos pozytecznego. Moze nie bedzie pan mogl mi pomoc; jezeli tak, nie zabiore panu wiele czasu i nie bede pana wiecej niepokoil. Odwiedzilem pana... tak na wszelki wypadek. Tamten cos mruknal i odsunal sie na bok. -Ze jak? Pewnie pan zauwazyl, ze niezbyt sie ucieszylem na panski widok. Policja? Kiedys bylem policjantem i to dobrym, ale nie wyszlo mi to na zdrowie! A teraz znow pan wraca do tej nieszczesnej sprawy z rezerwatu. -Ale ja musze, Strachan, naprawde musze - odparl Ianson. W jego glosie bylo cos, co sprawilo, ze tamten gwaltownie sie obrocil i spojrzal na inspektora badawczo. -Co sie stalo? Nic sie nie stanie, jesli mu powie. Zreszta pisali juz o tym w gazetach. -Mialy miejsce zabojstwa podobne do tych w rezerwacie. Ale tym razem to nie byl zubr. To bylo morderstwo, Strachan. Prawdopodobnie miedzy tymi dwiema sprawami nie ma zadnego zwiazku. Ale musze to sprawdzic. I dlatego chcialbym wysluchac panskiej relacji. Pamietam cos niecos z tego, co wtedy pisaly gazety, i jutro zapoznam sie z aktami tej sprawy. Szczegoly ulecialy z mojej pamieci, ale podejrzewam, ze z panskiej nie. Podczas gdy inspektor mowil, rownoczesnie przygladal sie stojacemu naprzeciw mezczyznie. Gavin Strachan robil wrazenie twardego, lecz zmeczonego i zgorzknialego czlowieka. Gorycz musiala w nim tkwic od dawna; byla wyryta na jego twarzy jak pyl weglowy w skorze gornika. Jego szaroniebieskie oczy mialy wyraz kogos w potrzasku, a worki pod oczami swiadczyly o nieprzespanych nocach. We wszystkim, co mowil, i w jego ruchach czailo sie podejrzenie, ktore Ianson wyczul juz podczas krotkiej rozmowy telefonicznej. Z drugiej strony inspektor zawsze uwazal, ze zna sie na ludziach, i trzeba powiedziec, ze w tym czlowieku nie znajdowal wlasciwie nic antypatycznego - no, moze poza tym, ze Strachan najwyrazniej nie darzyl sympatia jego samego! Ale i to wydawalo sie teraz slabnac, bo w koncu Strachan gestem zaprosil go do ponurego pokoju, wskazal krzeslo i zapytal: -Kawy? W rzeczywistosci Strachan ocenial swego goscia, a otwartosc i szczerosc inspektora bardzo mu pomogly zdobyc zaufanie gospodarza. Jako policjanta - choc wyzszego ranga a wiec przywyklego do odrobiny szacunku - trudno go bylo nie polubic. -Chetnie sie napije - powiedzial Ianson. -Moze napilby sie pan czegos jeszcze? -Ale tylko odrobine - odpowiedzial Ianson. - Dzieki. -Co, na sluzbie?! - Strachan byl teraz w swej malenkiej kuchni i inspektor nie mogl go widziec, ale w jego glosie zabrzmiala nuta prawdziwego zaskoczenia. - Jest pan pewien? -Jestem tu nieoficjalnie, Gavin, jesli moge sie tak zwracac do pana. Jak mowilem, przyjechalem tu w ciemno. Strachan wyszedl z kuchni i stanal naprzeciw Iansona. W reku trzymal butelke whisky i dwie szklanki, ktore postawil na stoliku. -Swietnie! - powiedzial. - Bo jesli pan chce, abym znow wrocil do tej sprawy, musze sobie nalac! Jesli ma pan ochote, moze mi pan towarzyszyc. Dlaczegozby nie? Jedna szklaneczka przeciez nie zaszkodzi. Kiedy Ianson nalewal sobie whisky, zagwizdal czajnik i Strachan wrocil do kuchni, zeby zaparzyc kawe. Atmosfera zrobila sie znacznie swobodniejsza, ale mimo to... Ianson wyczuwal w gospodarzu jakies napiecie. W koncu Stracham usiadl naprzeciw inspektora i powiedzial tonem, w ktorym mozna bylo wyczuc rezygnacje: -No to zaczynajmy. - Napelnil swoja szklanke po brzegi i wychylil ja jednym haustem. Ianson patrzyl, jak wyraz jego twarzy zmienia sie, i zapytal: -Jest az tak zle? -George - powiedzial tamten (Ianson byl zaskoczony, ze Strachan zapamietal jego imie) - jesli przez trzydziesci lat probujesz o czyms zapomniec, ale to wciaz wraca w snach, nie jest latwo o tym mowic. Zapytales mnie, co sie wydarzylo tamtej nocy w rezerwacie, wiec ci opowiem. Ale dobrze uwazaj, bo juz nie bede tego powtarzal - nigdy! Po czym, teraz troche rozluzniony, oparl sie wygodniej na krzesle i przymknal oczy. Popijajac na przemian kawe i whisky, zaczal swoja opowiesc... To byla jedna z tych nocy. Jesli zapytacie jakiegokolwiek policjanta, potrafi wam opowiedziec o tej jednej nocy, kiedy ni stad, ni zowad wszystko zwala ci sie na glowe. Takiej wlasnie nocy posterunkowy Gavin Strachan znalazl sie w centrum zdarzen w rezerwacie w Kincraig. Ale w gorach? I to nawet nie w piatkowa czy sobotnia noc, kiedy mozna sie spodziewac klopotow ze strony chlopakow bawiacych sie na rozmaitych potancowkach, po tym, jak wypija za duzo i zaczna sie przystawiac do dziewczyn swoich kolegow. W rzeczywistosci byla wtedy sroda i bylo mrozno, mimo ze byl srodek maja; w taka noc kazdy, kto ma choc troche oleju w glowie, powinien siedziec w domu, grzejac nogi przed kominkiem. Kazdy, z wyjatkiem policjanta na sluzbie. W ciagu ostatnich trzech miesiecy Strachan nie mial do czynienia z niczym powazniejszym niz wypadek na oblodzonej drodze. Wiec z pewnoscia nie spodziewal sie, ze w srodku tygodnia, i to w taka noc, wydarzy sie cos szczegolnego. Byla chyba pelnia... i byl stale w ruchu, od chwili gdy zastapil kolege z dziennej zmiany w malym komisariacie w Kingussie. Bylo to okolo godziny 18 i oczywiscie posterunkowy z dziennej zmiany nie mial mu nic do przekazania; w ksiedze zajsc widniala pusta strona. Podobnie jak wczoraj i poprzedniego dnia. Ale to miala byc jedna z tych nocy. Ledwo Strachan zrobil sobie kawe i zaczal czytac jakies opowiadanie science fiction, kiedy zadzwonil telefon: zgloszono wlamanie w muzeum w Newtonmore. Trzy mile drogi, godzina spedzona na badaniu stluczonego okna i spisywaniu zeznan, po czym z powrotem. Ale zanim zdazyl wszystko wpisac do ksiegi zajsc, wezwano go do osrodka wypoczynkowego w Aviemore, gdzie jeden z gosci upil sie i zaczal demolowac bar hotelowy. Tym razem droga liczyla dziesiec mil, a Strachan byl naprawde poirytowany i zdecydowany aresztowac sprawce. Ale okazalo sie, ze kiedy sie znalazl na miejscu, ten spal, a kierownik hotelu nie chcial przysparzac mu klopotow. Poza tym byl pewien, ze rano zrekompensuje wszelkie szkody. Jednak na wypadek gdyby pojawily sie jakies problemy... no coz, moze posterunkowy zechcialby sporzadzic jakas notatke, skoro juz tu jest? Zabralo mu to dodatkowa godzine. Ale przynajmniej dostal kieliszeczek na koszt firmy, zeby sie troche rozgrzac. Wystarczyloby to az nadto na jedna "spokojna" noc. Ale nie, kiedy Strachan wrocil do Kingussie, telefon zadzwonil znowu: wypadek drogowy na trudnym zakrecie drogi do Coylumbridge. Niech to diabli, w Aviemore byl zaledwie mile czy dwie od tego miejsca! Gdyby wiedzial, po prostu wyszedlby na droge i czekal! To troche zalatywalo Irlandia, a on byl Szkotem; los policjanta jest nie do pozazdroszczenia. Ale nie bylo tak zle. Dwa samochody odbily sie od siebie. Jednym z kierowcow okazala sie mloda kobieta, ktora miala otarte kolana i byla w lekkim szoku po tym, jak jej samochod zjechal z drogi i uderzyl w drzewo. Strachan przetarl jej zgrabne kolana srodkiem odkazajacym i jak zawsze, gdy doszlo do wypadku, dal obu kierowcom kropelke brandy z flaszki, ktora zawsze mial ze soba. Sam takze sie napil i kiedy drugi kierowca, mezczyzna, odjechal, usiadl razem z kobieta w wozie policyjnym, czekajac na samochod pomocy drogowej. Kobieta byla drobna i bardzo ladna; dobrze, ze nie trafil na jakas zrzedzaca stara babe. Kiedy ruszyl w droge powrotna do Kingussie, bylo po jedenastej dwadziescia i od strony wzgorz nadciagala zimna mgla, stopniowo zaslaniajac ksiezyc w pelni wiszacy nisko nad dolina. Wlasnie wtedy to sie wydarzylo... Na wysokosci rezerwatu nagle pojawila sie na drodze jakas postac! Mezczyzna z latarka (dzieki Bogu, ze mial latarke, bo w przeciwnym razie Strachan moglby go latwo potracic), spowity mgla, rozpaczliwie wymachiwal rekami, aby zatrzymac policjanta. Byl to stary Andrew Bishop, wlasciciel tych terenow i straznik rezerwatu. Kiedy Strachan zjechal na pobocze i zatrzymal samochod, zobaczyl, ze tamten ma oczy rozszerzone ze strachu. Kiedy wysiadl z samochodu, Bishop goraczkowo podbiegl do niego. -David Strachan? - wysapal, ogladajac sie przez ramie na spowite mgla zabudowania gospodarcze rezerwatu i druciane ogrodzenie. - Gavin, chlopie! Dzieki Bogu jestes tutaj! -Co sie stalo? -Moj Boze! Zaraz ci powiem, co sie stalo. Cos jest wsrod zwierzat! Strachan zlapal go za ramiona, starajac sie uspokoic. -Gdzie sa twoi chlopcy? -Jeszcze nie wrocili z potancowki w Dalwhinnie. A Liz jest zamknieta w sypialni. -Zamknieta? Twoja zona? -Sam ja zamknalem! Masz jakas bron, Gavin? -Bron? Andrew, po co ci bron? Bishop az podskakiwal z niepokoju. -Mam w domu strzelbe - krzyknal - ale zabraklo mi naboi! Cholera jasna! Strachan chwycil go jeszcze mocniej. -Andrew, opamietaj sie, chlopie! Co z toba? Powiedziales, ze cos jest wsrod zwierzat. -Wlasnie - tamten zdolal sie uwolnic z uscisku. - I jest ich wiecej! A zwierzeta biegaja jak oszalale, uciekajac od tego, co rozszarpuje je na strzepy! -Daj spokoj - powiedzial Strachan, ruszajac sciezka w strone zabudowan i zagrod. - Zobaczmy, co tam jest. - Ale stary Bishop uczepil sie jego reki. -Co? Chcesz tam pojsc bez broni? To sprawilo, ze Strachan sie zatrzymal. Drzenie jego glosu, jakiego policjant nie slyszal nigdy w zyciu. I fakt, ze zamknal swoja zone w sypialni, chroniac ja - ale przed czym? I w tej samej chwili Gavin Strachan zrozumial, ze tam rzeczywiscie jest cos strasznego... Wtedy jego uszu dobieglo wsciekle, szalone gdakanie przerazonych kurczat. -Moje kurczeta! - wykrzyknal Bishop. - Dostaly sie do moich biednych kurczat! -Tylko wezme latarke - cicho mruknal Strachan, wyciagajac z samochodu potezna latarke. -Wez tez palke - jeknal Bishop. - Ale na Boga, prawdziwa bron bylaby o wiele lepsza!... - Szalone trzepotanie, gdakanie i piski po chwili ucichly. Ruszyli sciezka zblizajac sie do zabudowan, gdy zatrzymal ich inny dzwiek. Sa rozmaite dzwieki. To bylo wycie, upiorne zawodzenie, i trudno go bylo nie poznac. - Pies - szepnal Strachan, przyspieszajac kroku. - W lesie, na tylach domu. Prawdopodobnie duzy, zdziczaly pies. - Jeszcze zanim skonczyl mowic, odpowiedzialo mu przeciagle wycie gdzies z bliska. A kiedy ucichlo, Strachan dodal: - Albo psy. Napastowaly owce na poludnie stad. -Tak myslisz? - stary Bishop wydal westchnienie ulgi. - Psy? -A cozby innego? - Strachan znow ruszyl do przodu. - Twoje zwierzeta musialy je wyczuc. -Wyczuly je, uslyszaly i prawdopodobnie zobaczyly - staruszek wydawal sie teraz spokojniejszy. - Boze, alez one wyly przez ostatnia godzine! O rany, jak bardzo przerazily mnie i Lize! Zobaczylismy jednego z nich przez okno na pietrze. Ale Gavin... - tu znow chwycil policjanta za ramie -...mozesz mnie nazwac przekletym klamca, jesli nie widzialem, jak jeden z nich stanal na tylnych lapach! I chlopie... alez on byl wielki! Z najblizszej zagrody dobiegl ich szelest, a po chwili gdakanie. -Moje kury! - Stary Bishop skierowal w te strone swiatlo latarki, skoczyl do przodu, poslizgnal sie i zatrzymal w klebiacej sie pod stopami mgle, w miejscu gdzie w wysokiej drucianej siatce widniala wyrwana dziura. Strachan dostrzegl, ze siatka byla wykonana z grubego drutu. -Psy! - wyszeptal Strachan, kiedy swiatlo jego wlasnej latarki przeczesywalo gesta mgle. - Rzeczywiscie wielkie. Stary Andrew obrocil ku niemu nagle zwiotczala twarz. -Boze, przegryzly ten drut, jakby to byl ser! I znow nie to, co powiedzial, lecz ton jego glosu sprawil, ze Strachan znieruchomial. Znowu zadal sobie pytanie, co wlasciwie zobaczyl Bishop; co spowodowalo, ze zamknal w domu zone i jak szalony wybiegl na droge. Taki stoik jak stary Andrew Bishop? W calej okolicy nie bylo czlowieka, ktory by tak twardo stapal po ziemi jak on! I jak dotad (tak podejrzewal Strachan) stary Bishop byl tak powsciagliwy, jakby nie chcial zniszczyc swego obrazu czlowieka, ktory byl sola tej ziemi. Strachan zdal sobie sprawe, ze jest teraz tak samo zdenerwowany jak tamten. Tak nie mozna. -Jest nas dwoch - powiedzial. - To przeciez wystarczy, zeby powstrzymac kilka psow. A poza tym ptaki uspokoily sie. Idziemy. - Przecisnal sie przez wielka dziure w siatce, a stary Bishop ruszyl jego sladem. Zagroda byla duza, po obu jej stronach staly kurniki, a posrodku znajdowal sie chodnik z desek. Ale gdy swiatlo latarek przedarlo sie przez klebiaca sie wokol mgle, ujrzeli, ze kurniki zostaly zniszczone, kompletnie rozbite. I wszedzie wokol lezaly martwe kury. Stary Bishop podniosl jedna z nich drzaca reka - nie bylo na niej zadnych sladow. Wygladalo, jakby ptak umarl ze strachu. Ale inne byly zakrwawione, a niektore pozbawione glow. Przez glowe Strachana przelatywaly rozmaite bezuzyteczne mysli. Bezuzyteczne, bo nie prowadzily do niczego. Mogly to zrobic lisy - faktycznie, bezsensowna masakra tylu ptakow zgadzala sie ze sposobem dzialania lisow - tylko ze lisy zrobilyby podkop pod ogrodzeniem; nie zdolalyby go przegryzc. A jesli chodzi o zbiki, nigdy nie podeszlyby tak blisko i z pewnoscia nie o tej porze roku, gdy wszedzie wokol bylo pelno pokarmu. -Cokolwiek to bylo, juz go tu nie ma - wychrypial policjant i odchrzaknal. - Ptaki dalyby znac o jego obecnosci. Stary Bishop blakal sie wsrod zrujnowanych kurnikow, zbierajac martwe ptaki. -Jakie ptaki? - zapytal, a jego twarz w swietle latarki byla wykrzywiona strachem. - Zaden nie ocalal! - I potykajac sie poszedl w strone oddalonej czesci zagrody. -A co z jeleniami? - Strachan zdal sobie sprawe z panujacej wokol niesamowitej ciszy i wcale mu sie to nie podobalo. - Mowiles, ze byly porzadnie wystraszone. -Tak, wpadly w poploch. Widzielismy z zona, jak znikaja w lesie. Mozna by pomyslec, ze byl tu pozar! Ale Gavin, juz czas, zebys sie dowiedzial. Nie sadze, aby stworzenia, ktore tutaj widzialem, to byly psy. Nie jestem pewien, nie potrafie powiedziec, czym wlasciwie byly... ale to nie byly psy, na pewno nie. Zanim zdazyl powiedziec cos wiecej, z wielkiej klatki, stojacej z dala od innych, dobiegly ich glosne piski. -Kuny lesne! - wykrzyknal Bishop. -Szybko! Przez dziure! - schrypnietym glosem zawolal Strachan. -Nie! - odparl Bishop. - Tedy bedzie krocej. Potykajac sie Strachan ruszyl za nim, stapajac po rozbitych deskach, i zobaczyl, ze Bishop drzy na calym ciele, jakby trawiony goraczka, wpatrujac sie w slad znaczony zakrwawionymi piorami, skrzydlami i innymi szczatkami ptakow, ktory wiodl w noc. -Dosc tego! - Strachan byl teraz zly na siebie, zniesmaczony strachem, jaki cala ta sytuacja i przerazenie starego czlowieka wzbudzily w nim samym. - Zobaczmy, co to kurwa jest! Przeszli przez kolejna dziure w ogrodzeniu i zataczajac sie pobiegli w strone klatki z kunami, gdzie od razu przekonali sie, ze zwierzeta jedynie sygnalizowaly obecnosc niebezpieczenstwa. Ale mimo ze klatka nie byla uszkodzona, z pewnoscia cos tu bylo. Strach kun widac bylo w sposobie, w jaki zbily sie razem, uczepiwszy sie drucianego stropu klatki. Mgla byla teraz gestsza, siegala im juz po kolana i powoli ogarniala drzewa otaczajace rezerwat. -Ta mgla - narzekal stary Bishop, gwaltownie dygoczac - przylepia sie do ciala! Rzeczywiscie tak bylo: wydawalo sie, ze mgla zyje. Szli dalej, a snopy swiatla latarek, przecinajac mgle, juz siegaly nastepnej niewielkiej zagrody, w ktorej znajdowalo sie piec cennych zubrow, gatunku od dawna niespotykanego na tym terenie. I wtedy wszystko znow ozylo. W jednej chwili znalezli sie w centrum koszmaru. Najpierw zza ogrodzenia uslyszeli przejmujacy ryk zwierzecia, a potem samo ogrodzenie peklo, gdy dwa ogarniete poplochem zubry rzucily sie do przodu, tratujac deski i pedzac w kierunku Bishopa i Strachana; w chwile potem rozlegl sie dzwiek tluczonego szkla i krzyk - wrzask - z niewyraznie majaczacego we mgle, pograzonego w mroku domu. -Andrew! Andrew! Andrew! Wypusc mnie... och, wypusc mnie! Kiedy oszalaly ze strachu zubr przemknal obok nich i zniknal w ciemnosci, pozbierali sie i ledwo zdazyli umknac w bok, gdy nastepne dwa zwierzeta parskajac wypadly przez otwor w ogrodzeniu. Wtedy stary Bishop, nie zwazajac na nic, rzucil sie w strone domu. -Liz! - wolal. - Juz ide, kochanie, juz ide! Natomiast Strachan zwrocil sie w strone zagrody, pewien, ze to, co zaatakowalo zwierzeta, wciaz jest wewnatrz. Ale przez wylom w ogrodzeniu dostrzegl jedynie morze mgly, ktorej smugi wybiegaly gdzies z klebiacego sie srodkowego obszaru. Wtedy... W polu widzenia, wynurzajac sie z morza mgly, pojawil sie czerwono-czarny grzbiet wierzgajacego zwierzecia... ale po chwili jakies inne istoty wciagnely go z powrotem! Strachan nie byl pewien, co wlasciwie zobaczyl; wszystko dzialo sie zbyt szybko. Ale w oczach pozostal mu obraz jakby grubych bialych lin - a moze ramion? - zaopatrzonych w pazury; a moze to byly szponiaste dlonie? Stal jak skamienialy, czujac zapach goracej krwi i sluchajac odglosow rozszarpywanego ciala... oraz sapania i rykow zubra, ktore szybko ucichly. A potem uslyszal warczenie i goraczkowe mlaskanie, podczas gdy mgla nie przestawala sie klebic w srodku zagrody... Jak dlugo to trwalo? Trudno powiedziec. Strachanowi wydawalo sie, ze minely godziny, zanim przyszedl do siebie. Poderwal sie do dzialania, gdy klebiaca sie mgla zaczela plynac w jego strone, i zobaczyl zarysy jakiejs istoty, ktorej gorejace oczy wpatrywaly sie prosto w niego! Nie mial zadnej broni, oprocz latarki. Rozgladajac sie na boki, zobaczyl pod nogami czesci rozbitego ogrodzenia i chwycil dlugi na dwie stopy, ostry kawalek drewna. Z mgly patrzyly na niego trzy pary swiecacych oczu. A wiec byly tam. Ale katem oka zobaczyl, ze od strony domu zmierza w kierunku lasu jakas postac. To nie byl Bishop, ale... postac, dziwnie pochylona do przodu, przypominajaca znieksztalconego mezczyzne - albo kobiete - ktora sadzila susami przez morze mgly. Jej oczy takze swiecily... ...Wtedy znow pojawil sie stary Bishop z dubeltowka w drzacych dloniach. -Znalazlem pare naboi - wysapal, zanim dotarlo do niego to, co zobaczyl w zagrodzie. Klnac wycelowal i wypalil z obu luf. Oslepiajacy blysk i ogluszajacy huk na chwile rozdarly ciemnosc i cisze. Na poly oslepiony przez blysk Strachan wyrzucil w gore ramie, kiedy rozstapila sie przed nim mgla. W nastepnej chwili runal na ziemie, przewrocony przez cos, co zahaczylo o rekaw jego kurtki. Potem zobaczyl niewyrazna plame czegos, co przewinelo sie obok, i uslyszal wsciekle warczenie, ktore szybko oddalilo sie w kierunku lasu otaczajacego rezerwat, i jakby naglace wycie dobiegajace od strony wzgorz. Prawie jak gdyby... te istoty zostaly przywolane. Wtedy uslyszal sapanie i lkanie starego Bishopa, ktory lezal rozciagniety na ziemi. -Ta moja cholerna noga! - jeczal starzec. - Moja przekleta noga! Chyba jest zlamana. Ale czy widziales, Gavin? Czy widziales? -Nie. - Blady jak trup policjant podszedl do niego. - W kazdym razie nic... sensownego. -A... psy? - naciskal starzec. Kiedy ich oczy spotkaly sie, Strachan musial przyznac: -Nie, nie uwazam, ze to byly psy. -W takim razie co? - wyszeptal Bishop. Strachan mogl tylko pokrecic glowa. Rekawy jego munduru i koszuli zostaly przeciete jak brzytwa az do samej skory, ale jakims cudem sama skora pozostala nietknieta. I niewazne, co mu sie wydawalo, ze widzial; jaka istota mogla to uczynic. Chyba ze... W domu Liz Bishop wpadla w histerie. Drzac na calym ciele i mowiac bez ladu i skladu, zdolala w koncu opowiedziec, co widziala tej nocy i czego nigdy nie odwazylaby sie powtorzyc przed sadem ani przeniesc na papier. Maz by jej na to nie pozwolil, a on sam pozniej zaprzeczal wszelkim szalonym pogloskom, twierdzac, ze byl to "atak dzikich zwierzat, prawdopodobnie psow, ktorego ofiara padly zwierzeta w rezerwacie". Moze nie chcial sie wystawiac na posmiewisko, ale Strachan tak nie myslal. Znajac charakter Bishopa, wydaje sie bardziej prawdopodobne, ze uwazal, iz zaprzeczajac temu, w co naprawde wierzyl, moze sie przed tym uwolnic, jak czlowiek w ten sposob dodajacy sobie otuchy. Pozniej policjant mial zalowac, ze nie postapil podobnie. A oto relacja pani Bishop: Zaniepokojona gdakaniem kurczat i zachowaniem kun, podeszla do okna sypialni na pietrze i wyjrzala na zewnatrz. Zaraz za oknem byl balkon wychodzacy na park; na dole klebila sie mgla: mlecznobiale jezioro przelewajace sie miedzy drzewami i zagrodami. A przyczajona pod sciana domu patrzyla na nia... jakas istota, cos dzikiego, nagiego i okropnego, ale zarazem ludzkiego! Choc moze nie calkiem. Kiedy jej zolte trojkatne oczy spotkaly sie z oczami kobiety, istota warknela, skoczyla w gore, zlapala za balustrade balkonu i przeskoczyla ja. Teraz jej twarz patrzyla na kobiete zza okna, a jej wargi cofnely sie, odslaniajac zeby ostre niczym sztylety! W tym momencie kobieta chwycila krzeslo i walnela z calych sil w szybe. Po czym smiertelnie przerazona wrzasnela, wolajac meza. Ale gdy znow odwazyla sie spojrzec w okno, istota znikla i pani Bishop zapamietala tylko, ze "Wygladala jak... och, moglabym przysiac... to znaczy ona nie byla calkowicie zwierzeca, Andrew! Chyba oszalalam! Wygladala jak... to znaczy przypominala... dziewczyne! Ale jaka dziewczyne, Andrew?!". Ostatnie slowa wypowiedziala pelnym przerazenia szeptem. To wszystko, co powiedziala owej nocy, a nastepnego dnia byla zbyt wytracona z rownowagi, aby zlozyc zeznanie, i stary Bishop musial sie nia zajac. -Sporzadzilem raport - dokonczyl Strachan. - Bylem mlody i gorliwy; moglem zostac dobrym policjantem. Zrelacjonowalem wszystko tak, jak widzialem. I to byl wielki blad. Kiedy w koncu Bishopowie zlozyli zeznanie, powiedzieli, ze byla to sprawka zwierzat. Nie sprecyzowali jakich, ale najprawdopodobniej to byly psy. A ja? Zostalem na lodzie! I wyszlo na to, ze tamtej nocy mialem jakies koszmarne sny! Tak to bylo. A jesli chodzi o reszte... ...Od tamtej chwili nie dawano mi spokoju, az wreszcie zrezygnowalem! Co za idiota, prawda? Bo jak powiedzialem, zrelacjonowalem wszystko tak, jak widzialem, i powiedzialem, co widzialem na wlasne oczy. To byl moj blad. -Ale co wlasciwie widziales? - naciskal inspektor, nie mogac odwrocic spojrzenia od kropel potu, jakie zebraly sie na brwiach Strachana, mimo ze w pokoju bylo chlodno. Tamten kiwnal glowa. -Sluchaj uwaznie - powiedzial - bo wiecej do tego nie wroce, przysiegam. Widzialem wilki, George! Biale wilki albo stworzenia, ktore poruszaly sie, skradaly i warczaly jak wilki. Na pewno widzialem jednego wilka - tego, ktory wybiegl z domu, po tym, jak smiertelnie przerazil Liz Bishop. Ale naprawde piekielne w tym wszystkim jest to, ze kiedy ta istota biegla w strone drzew, tuz przed tym, jak stary Bishop wypalil z dubeltowki, wygladala raczej jak dziewczyna! Taak, dokladnie tak, jak powiedziala pani Bishop. Ale wilk, suka, dziewczyna czy jakas dziwna mieszanina ich wszystkich - czymkolwiek byla - stala na tylnych nogach, George, stala wyprostowana! Mozesz mi to wyjasnic? Inspektor uwazal, ze dysponuje dowodami, ktore moglyby to wyjasnic. -A jesli to nie byl pies? - zapytal. - Albo, jak twierdzisz, suka. Czy jest mozliwe, ze to, co widziales, to byla jakas oblakana kobieta biegnaca w towarzystwie psow? Co o tym sadzisz, Gavin? Czy to mozliwe? -Co takiego? - Strachan oblizal wargi, zmarszczyl brwi i w koncu powiedzial: - Za twoimi odwiedzinami kryje sie cos wiecej. Moze bys dla odmiany opowiedzial mi swoja historie, co? Co to za sprawa, ktora sie obecnie zajmujesz? -Istnieja, moga istniec pewne podobienstwa - przyznal Ianson, po czym wzdychajac powiedzial: - OK, umowa stoi. Powiem ci, co wiem, ale to jest przeznaczone wylacznie dla ciebie. -Zgoda! Ale przejdzmy do mego gabinetu... powiedzmy, ze to gabinet. Jesli chodzi o to, co studiuje - co zglebialem calymi latami - lepiej, jak ci pokaze. Kiedy Ianson usiadl, Strachan poszedl przyniesc butelke i szklanki; w miedzyczasie inspektor przygladal sie polkom zastawionym ksiazkami, ktore znajdowaly sie tak blisko, ze mogl odczytac tytuly niektorych z nich. W wyniku ostatnich wypadkow i przeprowadzonych rozmow po chwili zorientowal sie w charakterze obsesji gospodarza. Wilkolactwo, wilkolaki. Cala dotyczaca tematu literatura. Ale bylo tam takze sporo ksiazek poswieconych drapieznikom w ogole -prawdziwym drapieznikom - ale glownie wilkom... -Tak, mam tu nawet komiksy - ponuro powiedzial Strachan, kiedy usiadl naprzeciw goscia i napelnil sobie szklanke. - Jesli jakas ksiazka ma cos wspolnego ze zwierzetami, prawdopodobnie ja mam. To obsesja, moze. - Podal inspektorowi butelke, ale Ianson odmowil. -Dziekuje, nie. Dzis wieczorem mam jeszcze kogos odwiedzic. Ale Gavin, czy chcesz mi powiedziec, ze wszystko to ma swe zrodlo w wydarzeniach owej nocy w rezerwacie? W odpowiedzi Strachan kiwnal tylko glowa ale zaraz dodal: Wiec moze rzeczywiscie jestem tak durny, jak mowia. W kazdym razie teraz wiesz, o czym snie nocami i dlaczego tak niechetnie o tym mowie. A teraz twoja kolej. Ianson dostrzegl na jednej z polek ksiazke, ktora znal. Jej tematem byly zwierzeta miesozerne, oczywiscie drapiezniki, ale inspektora bardziej zainteresowal jej autor, chocby dlatego, ze znal go osobiscie. Kiedy zaznajomil Strachana z pewnymi szczegolami morderstwa w Sma' Auchterbecky, wzial ksiazke, otworzyl ja i zaczal bezmyslnie przewracac kartki. Dzikie psy i wielkie koty Angusa McGowana. Bylo to wydanie starsze od tego, ktore Ianson widzial poprzednio u Angusa podczas jednej z bardzo rzadkich wizyt w domu przyjaciela; byl to tani egzemplarz, mial zniszczony grzbiet i byl mocno sfatygowany; kartki mial pogniecione i pozolkle od czestego uzywania. Inspektor wiedzial, ze nowsze wydania sa znacznie obszerniejsze. Byla to jednak niewatpliwie ksiazka McGowana; mimo ze farba pokrywajaca grzbiet zniszczyla sie, litery wciaz byly wyraznie widoczne. A poza tym na skrzydelku obwoluty widnialo jego zdjecie. W koncu Ianson skonczyl opowiadac o morderstwie. Odkladajac ksiazke (i marszczac brwi, bo cos go zaniepokoilo, ale jeszcze nie wiedzial co), powiedzial: -Wiec teraz rozumiesz, dlaczego przypomnialem sobie o tych wydarzeniach w rezerwacie i dlaczego chcialem z toba porozmawiac. Zwiazek miedzy tymi dwiema sprawami moze byc bardzo niewielki, albo w ogole go nie ma, jednak chocby szansa byla bardzo mala, musialem to zbadac. Strachan kiwnal glowa. -Doskonale to rozumiem. Ale powiedz mi teraz, George, i to szczerze: wierzysz w moja historie? Inspektor zastanowil sie. -Powiem ci, w co wierze - odparl w koncu. - Wierze, ze sa rzeczy, ktorych po prostu nie znamy i nie rozumiemy. Ale wierze takze, ze strach jest zarazliwy i ze kiedy czlowiek sie boi, staje sie ofiara wlasnej wyobrazni. Strachan powiedzial: -Wiec nawet teraz nie wierzysz, co? Ianson wzruszyl ramionami. -Co to ma za znaczenie? - powiedzial. - Z pewnoscia wierze, ze ty wierzysz! A takze ze kiedy odszedles ze sluzby, stracilismy... dobrego policjanta. Spojrzal na zegarek. Musial juz isc. Jednak w drzwiach zatrzymal sie, zmarszczyl brwi i jeszcze raz ogarnal wzrokiem maly pokoik. Stragan poszedl za jego spojrzeniem, uniosl brwi i zapytal: -Jeszcze cos? -Jesli pozwolisz - powiedzial inspektor, przecial pokoj i jeszcze raz wzial do reki ksiazke McGowana, po czym przewrocil kilka pierwszych stron, jakby czegos szukajac. Nastepnie, znow marszczac brwi, zapytal: - Czy moglbym ja pozyczyc? Kiedy ja zwroce, moze moglibysmy znow porozmawiac. -Jak sobie zyczysz - odparl tamten, wzruszajac ramionami. - Pod warunkiem ze tematem bedzie twoja sprawa, a nie moja. Inspektor kiwnal glowa i zabrawszy ksiazke, poszedl na spotkanie z Bonnie Jean Mirlu. Ale przedtem wpadl do komendy glownej policji, zeby zabrac akta sprawy Strachana oraz kilka fotografii Johna Moffata. Ponadto czekalo tam na niego pare informacji, ktore zdobyli jego podwladni: odnalezli adres Moffata oraz jego samochod stojacy w zaspie, pol mili od Sma' Auchterbecky. Elementy ukladanki zaczynaly do siebie pasowac... * * * Ulica byla zasypana sniegiem, z ktorego zaczela robic sie breja, kiedy inspektor zjawil sie w lokalu B.J. dziesiec minut przed umowionym czasem. Ale juz na niego czekala.-Jak pan widzi - powiedziala, kiedy znalezli sie w barze - w takie wieczory interes nie idzie najlepiej. Komu przy zdrowych zmyslach zechce sie wychodzic z domu na taka pogode? Wiec przykro mi, ale dzis nie ma wszystkich dziewczyn. Nie ma Margaret - dalam jej pare dni wolnego - i nie bylo sensu sciagac innych po to, zeby siedzialy bezczynnie. Wiec poza mna sa tylko te dwie. A poza tym, jak juz mowilam przez telefon, nie wiem, w jaki sposob bede mogla panu pomoc. Jedna z dziewczyn wziela od Iansona plaszcz, a kiedy rozejrzal sie po lokalu, B.J. powiedziala: Lepiej porozmawiajmy na gorze, w moim pokoju. Skoro nic sie tutaj nie dzieje, nie przypuszczam, aby nam przeszkadzano. - Miala racje, w barze bylo tylko dwoch gosci. Jeden z nich gawedzil przy barze z druga dziewczyna, a drugi siedzial przy stoliku z opuszczona glowa popijajac. Teraz inspektor mogl bardziej skupic swoja uwage na B.J. Jej osobliwy akcent robil wrazenie nie mniej dziwne niz przez telefon. Byl staroswiecki, a zarazem wspolczesny, jakby "sceniczny". Wydawal sie jakis nierzeczywisty, jak wymyslony. Moze majac arystokratyczne pochodzenie, przyjela styl, ktory byl bardziej stosowny w tym srodowisku. Bo w koncu kim byla naprawde, jak nie barmanka? Ianson mowil sobie, ze to nie jego snobistyczne podejscie, lecz jedynie oparta na faktach obserwacja. A moze sedno sprawy polegalo na tym, ze nie chciala, aby klienci mysleli, iz jest kims "z wyzszych sfer". Jesli zas chodzi o nia sama, trudno bylo ocenic, ile ma lat. Ale w koncu (czul sie w obowiazku zadac sobie to pytanie) dziewczyna czy kobieta, jaka to roznica? I czy jej wiek ma tutaj cos do rzeczy? Ianson nie mial zbyt wielkiego doswiadczenia z kobietami. Nigdy sie nie ozenil i musial przyznac, ze jego wiedza w tej dziedzinie byla bardzo skapa. B.J. byla bezsprzecznie atrakcyjna kobieta. Byla wysoka i zgrabna; miala kragle ksztalty, a jej pewna siebie postawa przywodzila na mysl modelke. Miala piekne orzechowe oczy, nieco skosne jak u Euroazjatki i z zoltymi plamkami w srodku, ktore w przycmionym swietle wypelniajacym bar nadawaly im zlotawy kolor. Mozna by powiedziec, ze byly to oczy troche dzikie. Uszy miala duze, lecz nie rzucajace sie w oczy; przylegaly jej plasko do glowy i byly lekko spiczaste, jak u chochlika. Jednak B.J. prawdopodobnie zdawala sobie z tego sprawe, bo nie starala sie ich specjalnie ukryc pod burza lsniacych, choc dziwnie bezbarwnych wlosow. Nos miala spiczasty i lekko splaszczony, a usta zdecydowanie zbyt duze, choc niezwykle ksztaltne. A jej zeby byly tak biale i tak doskonale utrzymane, ze inspektor nie pamietal, aby widzial podobne kiedykolwiek przedtem. Inspektor uchwycil jej glowne cechy, jak nauczyly go lata praktyki, drodze na gore, jeszcze zanim znalezli sie w jej pokoju. Kiedy usiadl, zaproponowala mu drinka, ale grzecznie odmowil i nie zwlekajac przeszedl do rzeczy. -Czy pani znala czlowieka, ktory zaatakowal Margaret Macdowell? Nazywal sie John Moffat i mieszkal na drugim koncu miasta. - Pokazal jej fotografie. -A tak, poznaje go - odpowiedziala, patrzac na zdjecie. - Ale czy go znalam? - Spojrzala na Iansona. - Ani troche. Dziewczyny zawieraja znajomosc z niektorymi goscmi, ale ja trzymam sie od nich z daleka. -Pani dziewczyny - mam na mysli personel - nawiazuja z nimi zwiazki uczuciowe? -Absolutnie nie! - zachnela sie. - Zawieraja znajomosc ze stalymi goscmi, to wszystko. -Rozumiem. Ale on tutaj bywal. Byl czestym gosciem, prawda? -Jak mowilam, poznaje go. Bywal tu raz albo dwa razy na tydzien. Ale trzeba powiedziec, ze Margaret mu sie podobala. -Nie osmielala go? B.J. westchnela - cierpliwie, pomyslal Ianson. -Moje dziewczyny nie sa takie, inspektorze. Place im za to, ze pracuja a nie flirtuja. A na wypadek gdyby pan sie zastanawial, czy to nie jest burdel, moge powiedziec, ze nie! Prowadze winiarnie i nic ponadto. -Nigdy nie myslalem inaczej. - Ianson mogl byc z nia szczery, bo rzeczywiscie jeszcze nie wyrobil sobie zadnej opinii na ten temat. Jednak, jak to mial w zwyczaju, teraz powiedzial cos ni z tego, ni z owego: - Co pani mysli o psach? - zapytal z oczami utkwionymi w jej twarzy. Zamrugala, a na jej twarzy odbilo sie zaskoczenie, a moze nawet niepokoj. -Jakich psach? -Czy ma pani psa? Duzego psa. Moze psa strozujacego, ktory po zamknieciu lokalu pilnuje parteru. -Nigdy sie nad tym nie zastanawialam - pokrecila glowa. - Zawsze uwazalam to miejsce za dosyc bezpieczne. Zreszta niespecjalnie przepadam za tymi smierdzacymi stworzeniami! - Ianson usmiechnal sie w duchu. Bo choc zachowala spokoj, jej akcent nagle ulotnil sie. -A pani dziewczyny? Czy ktoras z nich przypadkiem nie posiada duzego psa? Na przyklad Margaret Macdowell? Wzruszyla ramionami. -Nigdy tu zadnego nie widzialam. -Wiec co tak pania zaniepokoilo, kiedy wspomnialem o psach? -Slucham? - Wygladala na zmieszana i zaskoczona. - Co pan mowi? Dlaczego mialabym byc zaniepokojona? - Dziwny akcent powrocil. -Nie pochodzi pani stad, prawda? - Tym razem Ianson usmiechnal sie naprawde. -Ojej, alez pan przeskakuje z tematu na temat! - Zdobyla sie na kwasny usmiech. - Jeszcze przed minuta mowil pan o psach, a teraz zastanawia sie pan, skad pochodze! -To ten pani akcent - powiedzial. - Ja sam jestem z Edynburga. Ale swoj akcent staram sie kontrolowac. Nie udaje mi sie jedynie wtedy, gdy jestem czyms podekscytowany. Nie chodzi o to, ze sie go wstydze, ale precyzja lezy w mojej naturze. Jednak... pani nie jest z Edynburga. I nikt mnie nie przekona, ze jest inaczej! -Czy rozwiklanie sprawy mego pochodzenia jest czescia panskiego sledztwa? - Byla teraz juz troche rozdrazniona. - No, dobrze, zeby pana uspokoic i abysmy mogli kontynuowac: pochodze z Highlands. Moi rodzice byli z Garve i Strathpeffer, ale kiedy bylam jeszcze dzieckiem, przeprowadzilismy sie do Londynu. Wiec ma pan racje, moj akcent jest sztuczny czy moze nie tyle sztuczny, co konieczny. Moi klienci lubia myslec, ze jestem Szkotka, wiec chocby ze wzgledu na nich jestem Szkotka. Jest pan zadowolony? A jezeli nie ma pan nic wiecej... - Zrobila ruch, jakby chciala wstac, ale Ianson zlapal ja za reke i przytrzymal. -Policjant - wyjasnil - nabiera z czasem pewnych przyzwyczajen i nie wszystkie z nich sa godne pochwaly. Przepraszam pania, pani Mirlu... -B.J. - przerwala. - Przynajmniej dla przyjaciol. -...za moje pokretne metody dzialania - ciagnal inspektor. - Ale widzi pani, wyglada na to, ze John Moffat zostal zabity przez wielkiego psa. I musze sie upewnic... -Ze ktos stad jej nie ochranial? Inspektorze, o ile wiem, nikomu nawet sie nie snilo, ze cos takiego moze sie wydarzyc! Przepowiadano duze opady sniegu, wiec pozwolilam Margaret wyjsc wczesniej. Tak normalnie robimy, gdy spodziewamy sie zlej pogody; dziewczyny mieszkajace poza miastem zawsze wypuszczam wczesniej. Sama wezwalam dla Margaret taksowke, ktora zabrala ja prosto sprzed drzwi lokalu. - (Bylo to klamstwo, bo w rzeczywistosci B.J. byla juz w drodze do Sma' Auchterbecky, wiedziala jednak, ze jej dziewczyny stana za nia murem i potwierdza jej alibi.) - A potem dowiedzielismy sie, ze biedna dziewczyna zostala zaatakowana. - Uniosla rece. - Coz jeszcze moge panu powiedziec? To wszystko, co sie z tym wiaze. -No, niezupelnie - powiedzial Ianson, marszczac brwi. - Ostatecznie napastnik zostal zamordowany, moze powinienem powiedziec zabily. A morderstwo to morderstwo, B.J., niezaleznie od tego, czy jego ofiara lub sprawca jest zwierze. - To twierdzenie nie calkiem odpowiadalo prawdzie, ale dokladnie odzwierciedlalo jego uczucia. Zmienil taktyke. -Czy John Moffat mogl wiedziec, ze Margaret zostanie zwolniona wczesniej? -Bywal tu na tyle czesto, ze mogl tego oczekiwac - odparla B.J. Ale naraz zmarszczyla brwi. - Wielki pies - mruknela. - Ktos majacy wielkiego psa. Hmm! Jak wielkiego? -Slucham? - Ianson pochylil sie w jej strone. - Czy jest cos, co powinienem wiedziec? -Nie wiem - odparla. - Nie jestem pewna. -Wiec niech mi pani powie, a ja zadecyduje. Kogo takiego pani zna, kto jest wlascicielem duzego psa, B.J.? -Och, ja go nie znam - powiedziala. - Bardzo tego zaluje, bo moglabym panu podac jego nazwisko! Wiem tylko, ze obserwuje to miejsce. -Obserwuje to miejsce? - Glos inspektora na chwile stwardnial. - Ktos obserwuje pania i pani dziewczyny? Ktos z psem? -To... prawdopodobnie nic takiego. To znaczy mam taka nadzieje. - powiedziala B.J. - Czasami ma ze soba psa, a czasami jest sam. - Podniosla sie z miejsca i powiedziala: - Zaraz panu pokaze. Zaprowadzila go na najwyzsze pietro, do swojej sypialni. i podeszla do malego okna, z ktorego mozna bylo zobaczyc drzwi po drugiej stronie drogi. -Tam zobaczylysmy go po raz pierwszy - powiedziala. - Jego i psa. - Klamala, przynajmniej jesli chodzi o psa, ale inspektor nie mogl tego wiedziec. -Jak dawno temu to sie zaczelo? - spytal. -Och, pare lat temu! - odparla. - Myslalam, ze to moze ojciec jednej z moich dziewczyn, ktory szuka swojej corki, jezeli pan wie, co mam na mysli. Albo moze detektyw na tropie niestalego meza... Przychodzi tu sporo roznych typow, ktorzy patrza pozadliwie na dziewczyny i... -Ale to sie powtarzalo, tak? - Ianson byl podekscytowany. -No tak, od czasu do czasu. -A ostatnio? -Jakies dwa tygodnie temu. -Ale... dlaczego nie powiedziala mi pani o tym wczesniej? Na przyklad przez telefon, albo kiedy po raz pierwszy wspomnialem o psie? Lekko wzruszyla ramionami, jakby przepraszajaco. -Wylecialo mi z glowy. Do tej chwili o tym nie myslalam. Na poczatku bylam zaniepokojona jego widokiem, ale w koncu nic sie nie stalo. Obserwowal nas, ale nie probowal nic zrobic. A my... przyzwyczailysmy sie do niego. -My? -Ja i moje dziewczyny. Och, i jeszcze cos: raz czy dwa razy... szedl za jedna z nich! - Nagle gwaltownie wciagnela powietrze. Dlonia zaslonila usta, patrzac na inspektora rozszerzonymi oczyma. - Mysli pan...? O Boze! Ze ten czlowiek i jego wielki wilczur! -Prosze go opisac - warknal Ianson. A kiedy B.J. az sie cofnela na dzwiek jego glosu, dodal lagodniej: - Prosze mi powiedziec jak najdokladniej, jak on wyglada. Tak tez uczynila... Pozniej, stojac przy krawezniku pod barem, wdychajac zimne, nocne powietrze i czekajac na taksowke, inspektor rozmyslal nad tym, jak wydarzenia zaczynaja sie ukladac w logiczna calosc. Mial do czynienia z rozmaitymi dziwnymi zdarzeniami i osobliwymi zbiegami okolicznosci, a George Ianson nigdy do konca nie wierzyl w zbiegi okolicznosci. Nauczyly go tego lata sluzby. Opis obserwatora, jaki podala B.J., byl dokladny; zbyt dokladny, aby mozna go bylo wyczarowac z niczego, nawet gdyby miala zamiar go oszukac (dlaczego wlasciwie mialaby to robic?). Ale opis byl tak rzeczywisty, ze moglby pasowac do paru znajomych inspektora... a zwlaszcza do jednego z nich. Proba powiazania go z nim byla absurdalna, a jednak... Czy rzeczywiscie? Inspektor czul w kieszeni plaszcza ciezar ksiazki Angusa McGowana. To stare wydanie, prawdopodobnie pierwsze (w kazdym razie sadzac po dacie), z obwoluta pochodzaca z jakiegos nowszego - czy na pewno? To bylo mozliwe; Ianson wiedzial, ze czasami to sie zdarza. Jednak, o ile mu bylo wiadomo, pozniejsze wydania - z ktorych jedno mial w reku podczas jednej z wizyt w mieszkaniu Angusa - nie byly zaopatrzone w zdjecie starego weterynarza. A wlasnie to zdjecie zaniepokoilo go najbardziej. Bo jesli ta obwoluta towarzyszyla ksiazce, jesli obie byly oryginalne... Mial ochote wrocic i pokazac to zdjecie B.J. Mirlu. I uczynilby tak, gdyby nie czul sie glupio. Ale czul sie glupio i mial powody. Ta cholerna ksiazka sprzed dwudziestu osmiu lat, ozdobiona fotografia, ktora wygladala, jakby zrobiono ja wczoraj. Ale tak naprawde zdumiala go cena tej ksiazki. Cena wydrukowana na zamienionej obwolucie, jesli rzeczywiscie zostala zamieniona. Tylko siedem szylingow i szesc pensow, a za to nie mozna by dzis kupic nawet taniej ksiazki w miekkiej oprawie... III Smiertelnie powazna rozmowa.Dylemat Bonnie Jean Brzeg rzeki byl ciemny, zimny i niegoscinny. W powietrzu panowal normalny chlod zimowej nocy i trawe pokryl szron. Gdyby nie ostatnie roztopy i silny prad, ktory nie pozwalal wodzie zamarznac, powierzchnia rzeki pokrylaby sie zdradliwa warstwa lodu. Bez watpienia w tym miejscu woda byla zdradliwa. Ale tam gdzie powstawala cofka, prad byl slaby, rzeka plynela wolno i lod mial wiecej szans.Wlasnie tam gdzie brzeg byl lekko przewieszony, pod powierzchnia wody, w gestej plataninie wodorostow, zimno bylo nienaturalne, smiertelne. W odosobnionym bowiem wodnym grobie (bardzo waznym grobie kogos, kto przedwczesnie opuscil ten swiat) panowalo zimno smierci. Tym kims byla Mary, matka Nekroskopa, Harry'ego Keogha. Spoczywala tam pograzona w mule i wodorostach i na dobra sprawe bylo tak, jakby nigdy nie istniala dla nikogo - z wyjatkiem Harry'ego. Nie pozostalo z niej nic materialnego, co mogloby przypominac o jej niegdysiejszym istnieniu. Byla martwa i prawie zapomniana. W kazdym razie przez zywych. Bo zywi nie wiedza i nie obchodzi ich, ze smierc... nie jest taka, jak mysla. Gdyby im o tym powiedziano, zazadaliby dowodow, ale nawet wtedy nie uwierzyliby. Nie uwierzyliby, ze smierc nie stanowi ostatecznego konca, jak w glebi serca uwaza wiekszosc ludzi. Cialo umiera, ale umysl zyje nadal; na swoj sposob Ogromna Wiekszosc funkcjonuje w dalszym ciagu. Wielcy mysliciele nadal snuja swe rozwazania, ktorymi moga sie dzielic ze swymi niezliczonymi kolegami. Wielcy architekci buduja w myslach fantastyczne miasta, ktore moga istniec tylko w ich umyslach, poniewaz ich glosow nie jest w stanie uslyszec nikt, z wyjatkiem Nekroskopa. Wielcy matematycy i astronomowie nie przestaja zastanawiac sie nad natura wszechswiata, ktorego tajemnic nigdy nie zdolaja ujawnic swiatu, a jedynie tym, ktorzy wraz z nimi spoczeli w grobie. I jeszcze komus. A moze nawet wiecej niz jednej istocie ludzkiej... Podczas gdy powierzchnia wody w tym malym zakolu rzeki wydawala sie wzglednie spokojna - marszczyly ja tylko podmuchy wiatru i odbijalo sie w niej swiatlo gwiazd, a poza tym nie widac bylo zadnego sladu zycia - "pod spodem" toczyly sie ozywione rozmowy zmarlych. Jakies siedemdziesiat piec jardow dalej, w gorze rzeki w glebi, otoczone wysokim murem i dlugim, zarosnietym ogrodem, pomiedzy dwoma opuszczonymi domami, widac bylo wielkie, stare domostwo, z ktorego komina leniwie unosil sie dym. Na gorze dwa slabo oswietlone okna przywodzily na mysl zapuchniete oczy; byla to sypialnia Harry'ego Keogha, w ktorej Nekroskop spal przy zapalonych swiatlach, sniac jakis sen. Tym razem sen Harry'ego wypelnialy nie obrazy, lecz dzwieki, ale glosy czy raczej szepty byly tak ciche, ze nie mogl ich uslyszec. Gdyby je uslyszal, wiedzialby ze sni... -Mary, czy naprawde mozemy wykorzystac te szanse? Czy mozemy sie osmielic to uczynic? Co nam radzisz? Chyba wiesz, jak bardzo cierpimy z powodu bezczynnosci. Od lat spoczywamy tutaj, nie robiac nic! Ale to Harry we wlasnej osobie! A twoj syn uczynil dla nas tak wiele. Wiec dlaczego nam nie pozwalasz uczynic takze cos dla niego? Glos nalezal do sir Keenana Gormleya; Harry poznalby go zawsze i wszedzie. W istocie minelo juz kilka lat, odkad byl w Londynie i rozmawial z sir Keenanem. Nie bylo watpliwosci, ze zmarli rozmawiali wlasnie o nim. A poniewaz jego matka znajdowala sie blisko (jej glos takze rozpoznal), zdolal oddzielic te glosy od "zaklocen", ktore bylo slychac w tle; tylko on wiedzial, ze jest to w istocie szmer milionow glosow Ogromnej Wiekszosci. Ale tym razem zaklocenia te byly znacznie slabsze i Harry wiedzial dlaczego: na wielkim obszarze ziemi - lub pod nia - zmarli nie rozmawiali ze soba, lecz sluchali tej samej rozmowy. I dlatego wiedzial, ze jej temat musi byc dla nich bardzo wazny. Musi uwaznie sluchac -podsluchiwac, mimo ze to on sam byl przedmiotem tej rozmowy - bo w przeciwnym razie wyczuja jego obecnosc i wylacza sie. -Myslisz, ze nie chce mu pomoc i nie chce waszej pomocy? (Glos jego matki byl pelen frustracji.) Czy myslisz, ze jest cos, czego bym dla niego nie uczynila? - W istocie nie bylo takiej rzeczy, bo kiedys nawet wynurzyla sie z rzeki, aby mu pomoc. -Ale... -Zadnych ale, Keenan! Dalam mu zycie, pamietasz? A ty i twoi ludzie zabraliscie je! Bo to, co dla was robil, w koncu go zabilo. -To nie w porzadku - powiedzial inny glos, kiedy Gormley nie odpowiedzial i Nekroskop rozpoznal go takze. Byl to jego dawny nauczyciel wychowania fizycznego Graham "Sierzant" Lane, ktory mowil z cmentarza w Harden. - Harry jest twoim synem, Mary Keogh, ale mialas go dla siebie tylko przez pare krotkich lat. A ja patrzylem, jak rosnie. Widzialem, ze ma charakter i jak bardzo jest wyjatkowy. To byl ktos, kto latwo sie nie poddaje! Wiem to, ba mialem zaszczyt z nim walczyc. Wszyscy to wiemy i dlatego nie mozemy zniesc mysli, ze teraz moze zginac. -To nie w porzadku, ale z innego powodu - w koncu odezwal sie sir Keenan. - To prawda, ze jego praca w Wydziale E wpedzila go w klopoty. Ale wiedzial, w co zostal wciagniety. I nie zapominajcie, ze gdyby Harry nie dowiedzial sie o tym, o czym sie dowiedzial, kiedy byl w Wydziale E - mam na mysli Kontinuum Mobiusa - wowczas po smierci na zawsze pozostalby martwy! Jego przemiana nie bylaby mozliwa. Nie rozmawialibysmy teraz o nim, lecz z nim, i to wykorzystujac nasze wlasne "srodki przekazu"! Tak, Mary, on umarl, ale teraz znow zyje. I niech tak pozostanie. Matka Harry'ego pozwolila mu skonczyc, ale wciaz zastanawiala sie nad tym, co przed chwila powiedzial Sierzant. -Zginac? (Jej glos byl tylko troche glosniejszy od szeptu.) Jak zginac? Chcesz powiedziec: umrzec i dolaczyc do nas? Wiec mamy zignorowac wszystkich madrych ludzi, ktorych wysluchalismy? - I podnoszac glos tak, aby wszyscy mogli ja slyszec: - A co powiesz o naszych prekognitach, Keenan, ktorzy poinformowali nas, ze moj syn bedzie zyl? - I zwracajac sie do sierzanta: - Jak w ogole mozesz przypuszczac, ze znasz mego syna lepiej niz ja? Jestesmy z tej samej gliny. Nawet gdy milczy - kiedy sie przede mna zamyka - i tak wiem, o czym mysli! -Ale wszyscy o tym wiemy, Mary. (To byl znowu Gormley, ale teraz mowil lagodniej, poniewaz wyczul jej strach.) -Nie. (Harry mial wrazenie, ze jego matka kreci glowa i usmiecha sie w ten swoj niezapomniany sposob.) Tego nie wiecie. Chodzi mi o... uczucia, ktore sa w nim samym. Te wszystkie cierpienia i stan jego ducha. Znam go jak... jak matka! - Ktoz moglby to wyrazic lepiej? -Wiemy, ze jest jedynym swiatlem w otaczajacej nas ciemnosci - jak zwykle, Sierzant byl bardzo bezposredni. - I nie chcemy, aby to swiatlo ktos zdmuchnal! - Rozlegl sie zgodny szmer co najmniej tuzina glosow, ktorych Harry jeszcze nie byl w stanie rozpoznac. - Tak (ciagnal Sierzant, przerywajac im), nasi prekognici twierdza, ze Harry bedzie zyl. Ale mowimy o przyszlosci, a wiedza jej dotyczaca jest niepewna. Ktoz moze przewidziec, co bedzie jutro? Kto chcialby podjac to ryzyko? Wiec Harry bedzie zyl, ale jako kto albo co? Czy jako on sam... czy tez jako cos innego? Znajac glebokie uczucia Sierzanta - ktory w przeszlosci takze przyszedl Harry'emu z pomoca, tak jak oni wszyscy uczyniliby, gdyby zaistniala taka potrzeba - Mary Keogh nie byla przytloczona czy oburzona jego zarem, tylko spokojnie spytala pozostalych: -Wiec co chcecie, abym zrobila? Co zrobilibyscie wy sami, bedac na moim miejscu? Jakiej byscie udzielili mu rady? -Po prostu powiedzielibysmy mu prawde - odpowiedzial sir Keenan. - I zapytalibysmy, dlaczego sam jej nie moze dostrzec! Wiemy, ze znow ma klopoty; w naszym swiecie zjawily sie istoty nie bedace istotami ludzkimi; kiedys byly ludzmi, ale nastapila przemiana, w wyniku ktorej "trwaja" miedzy zyciem a smiercia. Nawet kiedy sa naprawde martwe, wciaz tkwi w nich zlo i Ogromna Wiekszosc trzyma je na dystans. Nekroskop... sprowadzil je tutaj, ale nie mozemy go za to winic. Stanowia zaraze, ktora nalezy usunac ze swiata, w ktorym wciaz zyja nasze dzieci i nasi bliscy. Wiec powiedzialbys mu prawde - matka Harry'ego nie tracila cierpliwosci. - A jak bys sie do tego zabral? "Harry, wiemy, ze w twoim swiecie wciaz zyja istoty pelne zla. Wiemy to, bo co jakis czas sprowadzasz je do naszego swiata. Wiec powiedz, co sprawilo, ze polaczyles sily z jedna z takich istot? Ona nie jest po prostu wampirem, Harry, lecz wilczyca - wilkolakiem!" Czy to wlasnie bys mu powiedzial? -Tak, cos w tym rodzaju - powiedzial ostroznie sir Keenan. -Sluchajcie mnie wszyscy - powiedziala. - Memu synowi grozi wielkie niebezpieczenstwo, ktorego zrodlem jest zarowno on sam, jak i te istoty. Od dawna ze mna nie rozmawial - ani z zadnym z was - ale ostatnim razem zapytal mnie, czy moim zdaniem traci rozum. Uwazal, ze byc moze jest alkoholikiem i ze ta sklonnosc zostala mu przekazana wraz z jego nowym cialem. Uwazal, ze mogl takze odziedziczyc niektore zdolnosci Aleca Kyle'a. Jego sny byly szalone; byly to doslownie koszmary. Nawet na jawie, podczas rozmow ze mna, miewal dziwne wizje, bedace zapowiedzia wypadkow, jakie maja nastapic, lecz znacznie przekraczajace jego zdolnosc pojmowania. A takze moja. Za zycia sama mialam zdolnosci parapsychologiczne! A poniewaz tak bylo i poniewaz Harry jest moim synem, slysze wiecej, niz niosa same slowa. Rozumialam wiecej, niz probowal mi przekazac. I wiedzialam, ze nie wie, co sie z nim dzieje. Przerwala, zeby zebrac mysli, i po chwili ciagnela dalej: - Dlatego obserwowalam go, zarowno na jawie, jak i we snie, aby przekonac sie, czy zdolam odkryc, co mu jest. I odkrylam wiecej, niz sie spodziewalam. Ta istota plci zenskiej, ktora rzucila na niego urok, ta Bonnie Jean, sprawila, ze zyje w dwoch roznych swiatach, a nawet w dwoch roznych umyslach. Jeden z nich zdaje sobie sprawe, kim ona jest, i to go przeraza! Ale mimo to nie moze sie uwolnic spod jej wplywu, jest zniewolony, ale nie stal sie, dzieki Bogu, wampirem! Jego drugi umysl takze jest zniewolony, ale... w odmienny sposob. W sposob, jaki kazdy, kto kiedykolwiek byl zakochany, latwo zrozumie. Troche to skomplikowane, co? Ale to zaledwie polowa. Dalej nie rozumiecie, czym sie stal? Jest czlowiekiem o rozszczepionej osobowosci! Ale jeszcze przed pojawieniem sie B.J. jego problemy byly nie do opisania. Umysl uwieziony w ciele innego czlowieka! Zona uciekla od niego wraz z dzieckiem i ukryla sie w miejscu (dzieki Bogu nie znalezli sie wsrod nas!), ktorego ani on, ani my nie jestesmy w stanie odszukac. Poszukujac ich, moj syn odkryl istnienie wampirow, ale nie moze tego ujawnic ani uczynic w ogole czegokolwiek, dopoki B.J. mu na to nie pozwoli. Ona go... zahipnotyzowala! Ale co wiecej, podejrzewam, ze oprocz tego, cos z nim jest nie tak; cos, czego nie rozumiemy, ani on, ani ja. Cos, co oslabia jego zdolnosci i mozliwosci wykorzystywania Kontinuum Mobiusa; cos, co sprawia, ze nawet nie ma ochoty rozmawiac... z wlasna matka! Wiec powiedzcie mi: czy Harry nie ma wystarczajaco duzo problemow? Zamilkla, a Ogromnej Wiekszosci udzielilo sie jej cierpienie i zal... W koncu Keenan Gormley zapytal: -O co ci wlasciwie chodzi, Mary? -O co mi chodzi? - powtorzyla. - Czyz to nie oczywiste? Jesli moj syn jest bliski szalenstwa, czy prawda nie bedzie przyslowiowa kropla, ktora przepelni miare? Czy te prawde przyjmie, czy tez ja odrzuci? Czy zaakceptuje fakt, ze oszukiwal samego siebie i sprobuje to naprawic, czy moze poszuka ucieczki w szalenstwo? Mowiac najprosciej, jak wiele jego umysl zdola wytrzymac? Juz przedtem byl ogromnie przeciazony, a teraz...? I nie mozemy mu tego powiedziec takze dlatego, ze nie znamy wszystkich odpowiedzi. Ale choc wyglada na to, ze nie jestescie w stanie tego pojac, ta B.J. wie o tym az za dobrze. I trzyma go krotko. Pragnie, aby zachowal zdrowe zmysly dla jej tylko wiadomych celow! Przykro mi, ze musze to przyznac, ale ona moze go ocalic. Ta... istota stanowi jego ostoje i dbajac o jego bezpieczenstwo, sprawia, ze nie popada w szalenstwo. Z tego powodu powinnismy zostawic to tak, jak jest przynajmniej na razie... Kiedy juz do wszystkich dotarlo to, co powiedziala, Sierzant wyjasnil sytuacje, mowiac: -Wiec mamy nie robic nic? - Z tonu jego glosu mozna bylo wywnioskowac, ze jest oburzony takim obrotem sprawy. Ale wowczas odezwal sie jeszcze jeden glos: -Moze nie tak zupelnie nic. - Sniacy wciaz Harry poznal ten glos takze. Byl to R.L. Stevenson Jamieson, ktory mial u Nekroskopa dlug wdziecznosci w zwiazku z pewna sprawa, ktora sie razem zajmowali w Londynie. Brat R.L. Stevensona cierpial na urojenie wilkolactwa (byl po prostu powaznie chorym czlowiekiem, a nie wilkolakiem!) i Nekroskop oraz jego zespol zetkneli sie z nim w czasie, gdy Harry poznal Bonnie Jean Mirlu. R.L. glownie jemu zawdzieczal akceptacje ze strony Ogromnej Wiekszosci i nigdy o tym nie zapomnial. -Co masz na mysli, R.L.? - spytal sir Keenan. - Czy mozemy jakos pomoc Harry'emu, nie narazajac na szwank jego zdrowia psychicznego? -Jestem pewien, ze tak! - odpowiedz nadeszla natychmiast. - Widzicie, ja mam dar. Mam to po ojcu. Ale tutaj nie robie z niego wielkiego uzytku, poza tym, ze w pewnym sensie sprawuje kontrole nad moim bratem, Arthurem Conanem. Nie zeby mial teraz wielkie klopoty, juz nie. Chce, abyscie zrozumieli, ze moj dar ma lagodny charakter, tak jak przedtem u mego taty, mozecie to nazwac biala magia. Moj tata nie skrzywdzilby nawet muchy. Po prostu lubil swoje zaklecia i napoje milosne, ktorymi sie bawil na Haiti, gdzie sie wychowalem. Nigdy nie eksperymentowal z truciznami czy trupami... no wiecie, za przeproszeniem, mam na mysli zombi. Moj tata staral sie raczej chronic ludzi. I wlasnie w tej dziedzinie osiagnal cos wyjatkowego. Tam do licha! Mogl to wykorzystac, zeby zostac kims waznym. Na Haiti cale rzady utrzymywaly sie przy wladzy lub padaly, majac kogos takiego do dyspozycji! Moj tata potrafil zagladac do umyslu nieprzyjaciela i dzieki temu znal kazdy jego ruch. Ja takze to potrafie, tylko teraz, gdy jestem martwy, nie jest to juz takie silne jak dawniej. Rozumiecie, kiedy czlowiek nie uzywa swego daru, traci go. Cwiczony rosnie, a nieuzywany slabnie. A tu, wsrod niezywych, nie mialem wielu okazji, aby z niego korzystac. Bo nie mam tutaj zbyt wielu wrogow... Ale znam Nekroskopa; pracowalismy razem, probujac pomoc memu bratu, Arthurowi Conanowi. I wiem, ze gdyby Harry zdolal znalezc sposob... (R.L. westchnal i zmarli poczuli, jak wzruszyl ramionami.) Wiec jest tak: A.C. mial zycie innych ludzi za nic i w koncu utracil wlasne. Tak czy owak znam aure Harry 'ego. Wiec w pewnym sensie jestem jak jego matka. Nie chodzi tylko o to, ze go slysze, kiedy do nas mowi, ale wiem takze, co czuje. Potrafie z nim wspolczuc, a takze wyczuc jego nieprzyjaciol! Och, nie umiem wnikac do ich umyslow tak jak A.C., ale wiem, kiedy sa w poblizu, ilu ich jest i skad przychodza. Nie bylbym w stanie powiedziec mu, kim sa, ale przynajmniej moglbym go uprzedzic, ze sa w poblizu. Wiec... co o tym myslicie? Matka Harry'ego powiedziala: -Doskonale! Tak! To juz cos. W glebi duszy Harry wie, ze ma klopoty, a dar R.L. moze ten fakt uwypuklic, nie okreslajac go dokladnie. A potem sam Harry bedzie musial to rozgryzc, krok po kroku. Ale sir Keenan Gormley nie przestawal naciskac: - I to wszystko? Nie mozemy zrobic nic wiecej? -Och, prawdopodobnie moglibysmy zrobic bardzo wiele - odpowiedziala Mary. - Ale powoli i bardzo ostroznie. Bo jesli do tego dojdzie, w koncu bedziemy musieli zrobic naprawde mnostwo, to znaczy wszystko, co w naszej mocy. Wszyscy zmarli bez wyjatku wiedzieli, co miala na mysli... Ale po chwili bardzo podenerwowany Sierzant - ktory niegdys byl prawdziwym czlowiekiem czynu - powiedzial: - A w miedzyczasie nie wolno nam nawet udzielic mu rady? To znaczy czy nie mozemy mu pomoc inaczej, niz zostawiajac samemu sobie? -Tylko jesli sam nas poprosi o rade - odparla - i jesli sam nas poprosi o pomoc. Bo to bedzie pierwszy wyrazny znak, ze zaczyna sie z tym godzic i ze jest gotow do walki, by stawic opor. Pamietam, jak bylam dziewczynka, matka czesto mi mowila: "Nikt nie moze pomoc komus, kto nie umie pomoc samemu sobie." Zylam zgodnie z ta maksyma i Harry podobnie - i nadal tak bedzie. Tak sie przedstawia sytuacja. Wiec nie osmielimy sie pokazac mu swiatla, musimy poczekac, az ujrzy je sam. -Ale kiedy to sie stanie... bedzie oblakanym Nekroskopem! (Sierzant skinal glowa na znak zgody.) Nie szalony, ale kompletnie oblakany! Wiec moze masz racje i to jest najlepsze wyjscie. -Och, bedzie jeszcze gorzej - ponuro dodal sir Keenan. - I bardziej goraco. Wyobrazam sobie, ze na tym bedzie polegal jego glowny problem, poniewaz wlasnie wtedy bedzie musial zachowac jak najwiekszy spokoj. A kiedy Harry Keogh bedzie spokojny... no coz, patrzmy, co sie bedzie dzialo. Ale predzej mi tu kaktus wyrosnie...! Kiedy juz wszystko zostalo powiedziane i zebranie zakonczylo sie, zmarli mogli zajac sie swoimi sprawami, powrociwszy do jedynych miejsc, jakie znali, do swych grobow, gdzie spoczywali w prochu i pyle, i wiecznej nocy smierci. Ale w owym nieprzeniknionym mroku migotalo samotne swiatelko - jedyne zrodlo swiatla i ciepla... Nekroskop, ktory przewracal sie z boku na bok w swym lozku... Dzwonil telefon. Glosy zmarlych umilkly, odeszly w "prawdziwy" sen, wyparte przez glosny dzwiek dzwonka telefonu. Harry wiedzial, ze powinien nie przestawac snic, ale bal sie i pozwolil, aby sen odplynal. Glosy znikly, a wraz z nimi wszelkie odniesienia do wydarzen na jawie. Nekroskop zbudzil sie. Dzwonek brzeczal nieustannie, jednak w koncu umilkl. Ale wtedy wlaczyla sie automatyczna sekretarka i zapalila sie czerwona lampka, sygnalizujaca rejestrowanie wiadomosci. Co? Kto? Harry rzucil sie do telefonu i omal nie spadl z lozka. Mial metlik w glowie; spal tylko przez godzine czy cos kolo tego, a polozyl sie tylko dlatego, ze nie mial co robic do czasu, gdy zadzwoni B.J. O ile w ogole zadzwoni. A teraz? To mogla byc ona! Chwycil sluchawke, ale bylo juz za pozno. Sekretarka wylaczyla sie. Usiadl, oddychajac ciezko, i przejechal dlonia po wlosach. Ktora to godzina? Zaraz bedzie dziesiata. Snil i chcial zapamietac o czym. A teraz ten telefon. Odsluchal wiadomosc: "Harry, moj maly. Oddzwon, dobrze?" Chropawy glos B.J. wywarl na nim dziwne wrazenie. Z jednej strony wzdrygnal sie, gdy gdzies znikad rozbrzmialo zalosne wycie (rzeczywiscie narodzilo sie w najglebszych zakatkach jego umyslu), a na tle jasnej tarczy ksiezyca w pelni pojawil sie wyrazny zarys glowy wilka, z ktorego gardzieli plynela pulsujaca piesn. Ale z drugiej strony zdal sobie sprawe, ze jest bezsilny wobec swego uzaleznienia, pozadania B.J., oraz faktu, ze nie widzial jej juz od ponad tygodnia. Wycie wilka odplynelo (odplynal tez sen, ktory powinien zapamietac), a pozostal jedynie fakt, ze dzwonila B.J., a on nie odebral telefonu. Rzeczywiscie bardzo brakowalo mu B.J. przez ostatnie szesc lub siedem dni. Zdecydowanie zbyt dlugo. Zamrugal i przetarl oczy, aby sie na dobre rozbudzic. Nie bylo to latwe. W glowie mu huczalo od mysli, wspomnien ze snu... i urojen? Jakby sie w ogole nie obudzil. Albo nie chcial sie obudzic. Szesc lub siedem dni... Te ostatnie dni bez niej byly "zaplanowane"; to byl jej czas, ktory spedzala na terenie Highlands, polujac i zyjac na lonie natury. Ale nawet w taka pogode?... Jednak Nekroskop nawet przez chwile o tym nie pomyslal. Byla to jedna z wielu rzeczy, o ktore nie wolno mu bylo pytac, cos, co od czasu do czasu jego umysl rejestrowal, ale zaraz potem zapominal. Dopoki bowiem sama B.J. tego nie powiedziala, byla "niewinna". I nawet wtedy - mimo ze gdzies w glebi duszy wiedzial, kim i czym jest naprawde - Harry byl zniewolony, oczarowany, zakochany. Zadrzal, bo w glebi duszy wiedzial, co sie za nia kryje, jednak z przyjemnoscia sluchal brzmienia jej glosu - nawet nagranego - i byl zachwycony jej cialem. Jego uzaleznienie mialo bowiem zarowno fizyczny jak i psychiczny charakter: pociag, ktorego zrodlem bylo jej cialo i jej towarzystwo oraz fakt, ze byla wszystkim, co mial. Tak, byla wszystkim, co mial. Taka byla prawda i Nekroskop musial to przyznac: zyl coraz bardziej samotnie. Od dawna zerwal kontakty z przyjaciolmi z Wydzialu E - jedynymi prawdziwymi, zywymi przyjaciolmi -odizolowal sie niemal calkowicie od swiata rzeczywistego i nawet zaniedbywal zmarlych. A wsrod nich ukochana matke. Cos z jego snu wrocilo na krotka chwile, ale zaraz rozplynelo sie w nicosc. A jesli chodzi o Brende... ale kim byla Brenda? Odeszla tak dawno, ze jej twarz, wspomnienie jej twarzy stanowilo jedynie niewyrazna plame. Harry pamietal ja taka, jaka kiedys byla: jako dziewczynke, jego ukochana z dziecinstwa. A jego dziecko, Harry Junior... mialby teraz cztery lata! Chodzilby, mowil i robil... rozne rzeczy. Tylko ze inne niz wszystkie inne dzieci. Bo tak jak jego ojciec, byl Nekroskopem. Potrafil rozmawiac ze zmarlymi i znal wszystkie sekrety Kontinuum Mobiusa. -On moze sie udac wszedzie, gdzie zechce - powiedzial do siebie Nekroskop. - Mogli sie ukryc... gdziekolwiek! - I tam pozostac, dopoki on sie nie zjawi. Wiedzial tez, ze gdyby chcieli, aby ich znalazl, on i cala armia poszukiwaczy, ktorych wynajal, znalazlaby ich. Jednak najwyrazniej tego nie chcieli. Ale poniewaz to sie stalo jego obsesja, nie przestawal szukac. To wszystko bylo nierzeczywiste, oprocz B.J., ktorej numer wlasnie nakrecal. -Uganiam sie za nia jak szczeniak - pomyslal, po czym zasmial sie, bo bylo to wyjatkowo trafne porownanie, ale po chwili przestal sie smiac, bo wlasciwie nie wiedzial, dlaczego jest tak trafne. Szczeniak? Telefon odebrala jedna z jej dziewczyn, Zahanine; poznal jej niski, zmyslowy glos. -Daj mi B.J. - powiedzial, a Zahanine nawet nie spytala, kto dzwoni. Po chwili uslyszal glos B.J. -Harry? (W jej glosie mozna bylo uslyszec nute niepokoju.) -Tak - nasladowal jej akcent, wiedzac, ze B.J. to lubi. - To twoj maly. (Twoj pieprzony szczeniak.) Po chwili milczenia powiedziala: -Czy jestes z jakiegos powodu... rozgniewany? - Nuta niepokoju przeszla teraz w nute zaciekawienia. Harry pokrecil glowa, zamrugal i pomyslal: - Czy rzeczywiscie? - Czy tez znow obwinial ja o cos, czemu nie byla winna? Cos, czego nie rozumial, co nie bylo jej wina, poniewaz byla niewinna? -Nie - powiedzial - nie jestem rozgniewany. Ale mam przechlapane. Znow chwila milczenia, po czym: - Chcesz o tym porozmawiac? -Radu - powiedzial prawie odruchowo. To slowo czy imie wystrzelilo gdzies z zakamarkow jego podswiadomosci, jak zbyt szybko wyciagniety korek szampana. A Harry nijak nie mogl zrozumiec, dlaczego wlasciwie to powiedzial! Ale w glebi duszy cos mu drgnelo. - Szampan - pomyslal. - Ale juz dawno temu zamienil sie w ocet, w zolc. - Nagle poczul mdlosci, wciaz nie wiedzac, dlaczego. Po drugiej stronie linii, B.J. byla akurat w barze. Towarzyszyly jej dwie dziewczyny, zajete robieniem porzadkow. Spojrzawszy na nie, przylozyla palec do ust. A kiedy znieruchomialy, powiedziala, starajac sie, aby zabrzmialo to jak najbardziej naturalnie: -Zapomnij o tym, co wlasnie powiedziales, Harry. Nie powinienes o tym mowic ani nawet myslec. Jezeli to cie niepokoi, mozemy o tym porozmawiac, jak sie spotkamy. Moze za godzine, dobrze? -Dzis wieczor? - spytal po chwili, jak nieprzytomny. - Naprawde... tesknie za toba, B.J. Teraz wiedziala, co sie stalo. Juz dosyc dawno nie "utrwalala" swych hipnotycznych polecen, ktore rozdzielaly dwa poziomy jego swiadomosci, a widziala sie z nim ponad tydzien temu. Ale Harry nie byl zwyklym czlowiekiem; pozostawiony samemu sobie jego umysl probowal polaczyc ze soba ponownie rozdzielone poziomy swiadomosci. Powoli informacje zaczynaly przeciekac z jednego poziomu do drugiego. Gdyby ten proces nabral tempa i owe dwa poziomy zlaly sie ze soba... Harry moglby nawet doznac szoku, katatonicznej samoizolacji. Harry jak roslina! Jej roslina! -Nie - poprawila sie. - Czlowiek-o-Dwu-Twarzach nalezy do jej pana, Radu. - Jej skosne oczy zwezily sie w malenkie szparki, a z gardla wydobylo sie warczenie. -B.J.? - glos Harry'ego byl jakby jeszcze bardziej daleki, pelen smutku i zagubiony. Nagle poczula obawe - jedynie o niego, choc bylo wiele powodow do obaw - i szybko powiedziala: -Bede u ciebie jak najszybciej. Wiec nie przejmuj sie, odpoczywaj i czekaj na mnie. -Dobrze - odpowiedzial. - OK. - A po chwili: - B.J.? -Tak? -Mysle, ze snilem. -Bedziemy snili razem - obiecala. - Juz wkrotce. - Poczekala, dopoki nie uslyszala trzasku odkladanej sluchawki. Jadac na zachod nieuczeszczana wiejska droga, prowadzaca do domu Harry'ego, B.J. myslala: - Wiec w koncu to zaczyna do niego docierac. Zastanawia sie, co z nim jest nie tak i otwarcie przyznaje, ze ma przechlapane. Ano ma, z mego powodu. Ale przynajmniej ma cos, kogos, w kogo moze wierzyc, na kim moze sie oprzec, nawet jesli to tylko jestem ja! A co ja mam? Poczula gdzies gleboko uklucie bolu, ktore bylo jak krzyk. -Och, Harry, moj maly! Mozesz mi wierzyc, niewiedza to prawdziwe szczescie! Wiedziec, co sie dzieje, byloby czyms znacznie gorszym, a poza tym to nie rozwiazaloby ani nie zmienilo niczego. Zreszta robie to i tak nie dla siebie. I myslisz, ze tylko ty masz przechlapane? Rzeczywiscie. To, co ona uczynila Harry'emu, on uczynil takze jej. W odmienny sposob, ale koniec koncow wyszlo na to samo. Nie tak dawno temu byl jedynie niewielkim fragmentem wielkiego rownania, malenkim trybikiem w ogromnym mechanizmie. A teraz stal sie kluczem, czescia rownania, ktora nie chciala dzialac. Umysl Harry'ego byl jak komputer, do ktorego wpuscila wirusa. A w rzeczywistosci dwa wirusy. Jednym z nich bylo klamstwo, drugim zas milosc. Stal sie jej prywatna zabawka. Ale ten drugi wirus okazal sie zjadliwy i przeskoczyl na nia sama. Harry Keogh, jej maly? Juz nie, i to od pewnego czasu. "Moj maly" byl zwrotem, ktorego uzywala, aby uruchomic hipnotyczne implanty osadzone w mozgu Harry'ego i zmienic "tryb pracy" jego umyslu. Wykorzystujac ten mechanizm, mogla przekazywac do jego umyslu wszystko, co chciala, zeby wiedzial. A zanim przerwala kontakt, mogla wymazac wszystko, co uznala za niepozadane, czego nie powinien wiedziec czy pamietac. Ale ten zwrot, ten swoisty "spust", teraz przeobrazil sie w czule slowko i w ten sposob stracil czesciowo swoja moc. B.J. musiala go "wzmocnic", zarowno ze wzgledu na niego, jak i na nia sama, zanim dwie polowki jego umyslu zderza sie ze soba i wzajemnie unicestwia. Jej pan, Radu Lykan, kiedys powiedzial, ze w chwili swego odrodzenia bedzie potrzebowal silnego czlowieka, a nie jakiegos opoja. To bylo po tym, jak uzyla pewnego starego wina, aby oslabic opor Harry'ego. Wtedy takze lord wampirow zwrocil jej uwage, ze istnieja inne sposoby uzalezniania mezczyzn. Mial na mysli jej cialo i kobiece sztuczki, ktorych w ciagu dwustu lat nauczyla sie uzywac w sposob niezwykle skuteczny. Ale milosc i seks to obosieczna bron, a Harry Keogh byl zniewalajacy. "Moj maly"? Ani troche! Teraz wydawalo sie nader prawdopodobne, ze rzeczywiscie jest czlowiekiem ze snow Radu o przyszlosci, w ktorego ciele lord wampirow moze sie odrodzic, opusciwszy kadz wypelniona zywica. Wszystko to pieknie, o ile... B.J. nie zechce Harry'ego dla siebie. Chciala. Tylko ze... nic nie bylo tak proste, przeciwnie, bylo porzadnie poplatane; B.J. miala rzeczywiscie "przechlapane". Gdyby nie powtarzajace sie naruszanie granic przez Ferenczych i gdyby nie wypowiedzenie wojny przez braci Drakulow (o ile te odziane w czerwone szaty tybetanskie wampiry nie zdecydowaly sie przybyc na miejsce tak pozno), wszystko mogloby byc latwiejsze, a wybor B.J. nie tak trudny... (Jej wybor? Miedzy wskrzeszeniem Radu a romansem z Harrym? Samo rozwazanie takiej mozliwosci wydawalo sie rzecza zupelnie szalona! Ale ona to rozwazala! Och, byla naprawde popieprzona!) ....Ale w koncu nieprzyjaciel odkryl karty i B.J. zdala sobie sprawe z wlasnej slabosci. Bo choc byla wilkolakiem, nie byla wojownikiem, przynajmniej nie wedle standardow Wampyrow. A jesli chodzi o Harry'ego, to choc robil wrazenie zarowno wytrawnego wojownika, jak i taktyka - a moze zuchwalego szalenca? - byl tylko czlowiekiem. Mimo ze raz mu sie poszczescilo, B.J. wiedziala, ze na dluzsza mete nie moze byc rownorzednym przeciwnikiem dla Wampyrow. Azeby uporac sie z takimi nieprzyjaciolmi, jak Drakulowie czy Ferenczy, trzeba bylo dysponowac mozliwosciami podobnymi do tych, jakie mial Radu. Lord Radu, jej pan. Mysli B.J. przeskakiwaly z tematu na temat, przeczac sobie nawzajem... Radu Lykan stal sie zmora zycia B.J. i niemalym zagrozeniem dla Harry'ego. Nie przestawala sie zdumiewac tempem swojej przemiany, o ktorej nawet teraz prawie nie osmielala sie myslec. Bonnie Jean Mirlu, strazniczka kryjowki Radu od ponad stu siedemdziesieciu lat. Byla, mozna powiedziec, jego ochroniarzem, ktorego wszystkie wysilki zmierzaly do zapewnienia mu bezpieczenstwa, a ostatecznie wskrzeszenia. B.J. zdrajczynia? Jeszcze nie, przynajmniej nie w sensie fizycznym, ale z pewnoscia rozwazala te ewentualnosc. A teraz juz nie tylko ewentualnosc, bo miala motyw: Harry'ego. Zastanawiala sie, co takiego ma w sobie Harry. Co ja w nim pociaga? Jest przeciez tylko czlowiekiem... ale pierwszym, ktory narazal dla niej wlasne zycie; to byl zapewne punkt zwrotny. A teraz tylko o tym myslac, ona naraza swoje zycie dla niego! Ale czy to byl tylko Harry i jego naturalny czar, czy tez bylo to cos zupelnie innego? Czy to moze sprawa jej wlasnej natury, ktora przemiana tak odmienila? Czy bylo cos - cos fizycznego -wewnatrz niej samej, co sprawialo, ze oddanie dla Radu ulegalo kaprysom jej natury? I znow jej mysli pobiegly innym torem, aby uniknac nieuniknionego wniosku... Radu, ktory tak jasno plonal w jej umysle jak bog, stworca i ojciec swej wlasnej rasy! Bog pograzony we snie i B.J., ktora strzegla go w jego grobowcu. Tak bylo, odkad siegala pamiecia, wiec nielatwo bylo teraz myslec o zakonczeniu wszystkiego tego, czemu poswiecala sie tak dlugo i z takim oddaniem, porzucic wysilki i aspiracje calego zycia. Nie jej dotychczasowego zycia, ale tego, ktore moglo byc jej udzialem w przyszlosci. Przez glowe przemknela jej cala przeszlosc... Na poczatku, kiedy byla jeszcze dziewczyna, zajmowanie sie Radu bylo trudnym wyzwaniem, ale w ciagu stu lat weszlo w zwyczaj, a przez nastepne piecdziesiat stalo sie po prostu obowiazkiem. Cale swe zycie poswiecila temu, by jej pan mogl znow ozyc, a teraz jezeli ona sama ma zyc, on takze musi wrocic do zycia. Bo bez niego predzej czy pozniej wrogowie z pewnoscia ja dopadna i zlikwiduja. Wiedzieli o niej od dawna (miala na ten temat bardzo wiele dowodow) i uczyniliby to juz dawno temu, ale byli zachlanni i pragneli takze dostac jej pana. Tak przedstawiala sie przeszlosc, ale co mozna bylo powiedziec o przyszlosci? Jaka by byla bez Radu? Czy w ogole mogla dla niej istniec jakas przyszlosc bez Radu? Z Harrym? Ale on byl tylko czlowiekiem... i ta mysl wrocila do niej znowu! Tyle niepewnosci, a na szali spoczywalo jej wlasne zycie. I Harry'ego. Harry: dlaczego wciaz chodzil jej po glowie? Moglaby sie bez niego obejsc, tak naprawde wcale go nie potrzebowala... czy rzeczywiscie? Czy rzeczywiscie? Moze nie... ale wydawalo sie pewne, ze bedzie potrzebowala Radu i jego pomocy, gdy ten wroci do zycia. Bedzie musiala sie od niego dowiedziec wszystkich tajemnic, jakie obiecal jej wyjawic, aby zrozumiec nature Wampyrow i swoja wlasna. I, co niemniej wazne, bedzie potrzebowala jego ochrony. Koniec rozterek, lord Wampyrow byl najbezpieczniejszym rozwiazaniem. Bezpiecznym? Prawda byla taka, ze byla niewolnica Radu i bala sie go! Bala sie nawet swoich "krnabrnych" mysli; tego, ze moze w niej odkryc ziarno zdrady - a nawet wiecej niz ziarno -i dojsc do wniosku, ze sie nie nadaje. Dlatego zwiazek z Radu byl wciaz aktualny - chocby naznaczony odraza i fascynacja, strachem i potrzeba - i B.J. byla rozdarta miedzy lojalnoscia wobec iscie koszmarnego potwora z innego swiata i odleglej przeszlosci a miloscia do czlowieka, ktory byl stad i wyprzedzal swoj czas. Ale jej lojalnosc wobec Radu nie byla juz taka jak dawniej, w przeciwnym razie nie targalyby nia te wszystkie watpliwosci. Kiedys wielbila go z takim samym zapalem, jak tuzin niewolnic przed nia. Ale one wszystkie byly tylko jego niewolnicami i opiekunkami. Natomiast Bonnie Jean Mirlu... byla Wampyrem! Wlasnie. Do tego sie to sprowadzalo: podobnie jak Radu B.J. nalezala do wampirow wyzszego rzedu i wkrotce powinna osiagnac status lady. Trudno bylo powiedziec, jak do tego doszlo. Poprzez regularne, dobrowolne transfuzje krwi do organizmu Radu? To chyba bylo niemozliwe; zawsze sadzila, ze przeplyw odbywa sie w jedna strone! A przez caly czas swojej sluzby dla Radu B.J. nigdy nie miala z nim fizycznego kontaktu, jesli nie liczyc plynow, ktore opuszczaly jej cialo. Jakze moglo byc inaczej, skoro spoczywal w kadzi wypelnionej polplynna zywica? Ale nawet Wampyry nie mogly wiedziec wszystkiego na temat swego... stanu. Jego tajemnice byly tak roznorodne, jak samo zycie... Moze wiec B.J. stanowila relikt, wynik mutacji genow, rownie poteznych jak same Wampyry z Krainy Gwiazd? Albo moze Radu nieswiadomie "wyprodukowal" zarodnik, ktory pokonal warstwe zywicy i wniknal do jej organizmu. Jakkolwiek bylo, wiedziala, ze ma w sobie pijawke, ktora szybko dojrzewa. Wiedziala, czula to rownie mocno, jak bicie swego serca czy oddech poruszajacy jej klatke piersiowa. Jezeli kiedykolwiek w to watpila, zawsze pojawialo sie potwierdzenie jej wampirycznej metamorfozy, ktora trwala juz od czterdziestu lat: podczas pelni lub w jej poblizu zmieniala sie w cos innego, w cos roznego od zwyklej kobiety. Ponadto budzilo sie w niej wowczas to dziwne pragnienie, aby wyc, biec w blasku ksiezyca z wataha wilkow... i polowac! Te potezne, targajace nia uczucia; furia, ktora znacznie wykraczala poza ludzka skale doznan; szalona wola zycia i zadza krwi, ktora przeciez jest zyciem! I jeszcze jedna cecha, ktora byla niewatpliwym znakiem rozpoznawczym jej gatunku: instynkt terytorialny. Przez prawie dwiescie lat gory okalajace dluga, porosla lasem doline kolo Spey stanowily jej terytorium, ktore chronila. Jej niewielka "wataha" - dziewczyny, ktore zwerbowala, aby uczynic z nich ksiezycowe dzieci, wymieniajac je w razie potrzeby - nalezala do niej. Nawet kryjowke lorda Wampyrow B.J. znala lepiej niz on sam. Dla Radu bylo to wylacznie schronienie. Ale dla B.J. bylo to zamczysko, jej siedziba i ukryte "centrum dowodzenia", kiedy juz stanie sie pelnoprawna lady Wampyrow! Moze ta mysl tkwila w jej glowie juz od pewnego czasu, moze nawet od dziesiecioleci, gdy coraz blizsza byla chwila odrodzenia sie Radu. Nawet zastanawiala sie: - Jak to bedzie, kiedy moj pan znow powstanie, kiedy powroci? Co bedzie wolno, a czego nie? - I dalej snula swe mysli: - A jesli wroci do Rumunii, zeby odzyskac swe gory, teraz, gdy Drakulow i Ferenczych juz tam nie ma? Jezeli tak sie stanie, moze nawet zostawic tutaj B.J., aby strzegla kryjowki w Cairngorms i zostala prawdziwa lady. Wowczas beda jak rowni sobie - niewiarygodna perspektywa! Kiedys (dawno temu), gdy majaczyla po tym, jak oddala Radu zbyt duzo krwi, poruszyla nawet ten temat. Teraz przypomniala sobie, co wtedy uslyszala: -Ach, Bonnie! Pomysl, tylko pomysl! Jesli ja jestem lordem-psem, a zenskim odpowiednikiem lorda jest lady... czym sie staniesz - lady-suka? A moze bardziej suka niz lady? - I w glowie zabrzmial jej warkliwy smiech Radu... ale w tle uslyszala takze glebokie warkniecie. Nie zrozumiala, ale on zignorowal to, mowiac: -Niech tak bedzie, Bonnie. Bo przeciez do tej chwili brakuje jeszcze stu lat. Ty chcialabys zostac Wampyrem? Najpierw zostan dziewka, a potem mozesz zostac i suka... Wtedy Radu po raz pierwszy sprzeciwil sie przeznaczeniu B.J., ale potem powtorzylo sie to jeszcze wiele razy. Nie chcial, aby myslala w ten sposob, a B.J. sadzila, ze wie dlaczego. Bo w jego wizji przyszlego swiata nie bylo miejsca dla innych lordow czy lady... Oczy B.J. na chwile oslepily reflektory nadjezdzajacego z przeciwka samochodu, a kiedy zniknal w oddali, jej mysli znow powrocily do terazniejszosci. Otrzasnawszy sie wyprostowala sie za kierownica i usilowala sie skupic na celu swej podrozy, czlowieku, do ktorego jechala. Terazniejszosc byla wazniejsza niz przeszlosc, a to, o czym myslala, mialo miejsce grubo przed czasem, kiedy zyl Harry. I teraz, znacznie bardziej niz troska o przyszlosc Radu czy nawet swoja wlasna, obchodzil ja los Harry'ego... Czy go potrzebowala? Po co sie dalej oszukiwac? Oczywiscie, ze tak, przeciez nawet kochala go. Co za obled! I znow mysli B.J. przeskoczyly na inny temat. Radu ostrzegl ja, aby nie "zarazila" Harry'ego; moze go uwodzic na wszelkie mozliwe sposoby, ale w zadnym razie nie moze dopuscic, aby cos z niej samej przeniknelo do jego wnetrza. Lord chcial, aby Harry byl nieskazony i oczywiscie wiedziala dlaczego. Gdyby pijawka Radu nie zdolala go wyleczyc z choroby krwi, jakiej nabawil sie przed wiekami, wowczas sprobowalby dokonac transferu calej swojej osobowosci do ciala innej osoby - do ciala Harry'ego! Radu bowiem snil o Tajemniczej Istocie, Czlowieku-o-Dwu-Twarzach, ktory znajdzie sie tutaj w godzinie jego odrodzenia. Takim czlowiekiem byl wlasnie Harry Keogh, ktorego umiejetnosci przetrwania byly rowne umiejetnosciom samych Wampyrow. Pomysl byl pod pewnymi wzgledami intrygujacy, ale pod innymi przerazajacy. Mysl o Harrym obdarzonym wielka potega Radu przemawiala do wyobrazni B.J.; majac zapewniona dlugowiecznosc i dysponujac umiejetnosciami agenta specjalnego, bylby doskonalym partnerem. Ale wiedziala, ze nie jest to wlasciwa droga. Bo posiadalby umysl Radu i jego metafizyczne zdolnosci. I B.J. wiedziala, jak Harry by wtedy wygladal: tak jak Radu obecnie! Bylby jak glina w dloniach lorda, ktory uformowalby go na swoje podobienstwo. Wyobraziwszy sobie swego pana w wielkiej kadzi pelnej zywicy - jego groteskowe zarysy widoczne pod polprzezroczysta warstwa zywicy - B.J. zadygotala. Nie, nawet nie moze sie nad tym zastanawiac, ani przez chwile. A mimo to za trzy miesiace, wiosna, bedzie musiala to wlasnie uczynic. Wtedy bowiem Radu postanowil powrocic do zycia. Moze nawet juz to sie stalo, ale Radu chcial zobaczyc Harry'ego przed tym, co mialo nastapic. Powinien byl go zobaczyc juz trzy miesiace temu, ale przeszkodzila temu interwencja porucznika Drakulow. Wowczas Harry Keogh po raz kolejny zademonstrowal swoja zdolnosc przetrwania - i swe uczucie do Bonnie Jean, ktora oslanial, narazajac wlasne zycie - ale teraz nie bylo juz Drakulow. W polowie drogi do domu Harry'ego w Bonnyrig B.J. przypomniala sobie to, co jej zostalo w pamieci z ataku Drakulow i co nastapilo potem... IV Niech spiacy lord spoczywa. Tajny nadzor. Sprawozdanie StaregoJohna. Stan zawieszenia B.J. zabrala wtedy Harry'ego na polnoc, na dlugi weekend, w ciagu ktorego mieli chodzic po gorach, polowac i zyc na lonie natury. W kazdym razie tak mu powiedziala. Ale w rzeczywistosci mieli odwiedzic lorda spiacego w swej kryjowce. Miala w zwiazku z tym zle przeczucia; kochala Harry'ego nad zycie, kochala go az za bardzo. Obudzil w niej uczucia odmienne od jej innych wielkich namietnosci i wiedziala, ze kiedy Radu go ujrzy, kiedy z nim "porozmawia", bedzie to oznaczalo oddanie Harry'ego w jego rece. Ale w kazdym razie jeszcze to sie nie stalo.Kiedy w cieply jesienny ranek B.J. i Harry jechali samochodem Starego Johna w kierunku punktu startowego planowanej wyprawy w gory, Drakulowie przypuscili atak. Bylo ich dwoch, "kaplanow" odzianych w czerwone szaty w kombi, ktorego uzyli jako tarana, probujac zepchnac B.J. z drogi. Powiedziala Harry'emu, ze to dwaj wrogowie, przed ktorymi poprzednio go ostrzegala. Ale jak tylko odskoczyla na pewna odleglosc i za zakretem znikla przesladowcom z oczu, Harry poprosil, aby go wysadzila. W minute czy dwie potem, kiedy Drakulowie wciaz sie nie pojawiali, wrocila, zeby go zabrac. Jakims sposobem udalo mu sie doprowadzic do wypadku; ich samochod wypadl z drogi, przelecial przez sciane poroslego lasem parowu i runal w dol, a drzewa tylko w nieznacznym stopniu oslabily impet upadku. Jeden z nich, kierowca - i, sadzac po jego wygladzie, porucznik, ktory pozniej umarl - nadzial sie na kolumne kierownicy; drugi, niewolnik, wyszedl z katastrofy bez szwanku. Kiedy B.J. zjawila sie na miejscu, ledwie zdazyla zapobiec zaatakowaniu Harry'ego. Strzala z kuszy przeszyla serce niewolnika, a Harry podpalil benzyne, ktora wyciekala z rozbitego samochodu. Obaj Drakulowie usmazyli sie w plomieniach. Widok byl zaiste okropny, ale rownoczesnie potwierdzilo sie, ze kierowca byl rzeczywiscie porucznikiem. Za sciana drgajacego zarem powietrza wyraznie bylo widac jego plonaca postac, gdy probowal sie uniesc z kolumny kierownicy. Kiedy mu sie to nie udalo, popatrzyl na sciane ognia, a w chwile pozniej jego tulow rozerwal sie; z jego wnetrza wyroily sie biale macki, smagajac rozpalone wnetrze samochodu. Wijace sie macki wydostaly sie na zewnatrz przez zerwany dach, wystrzelily w gore, jak ognisty strumien i uniosly sie w pradzie goracego powietrza, jak pedy okaleczonego anemonu. Inne macki wyplynely jak robaki przez otwarte drzwi samochodu. Tryskala z nich pomaranczowa ciecz, a w miejscach gdzie zetknela sie z ziemia, unosily sie kleby dymu. Wtedy wampir w ciele porucznika poddal sie, cofnal swe nadpalone macki, zapadl sie w siebie i wysunal sie przez drzwi, splywajac po ramionach drugiego pasazera samochodu, ktory siedzial martwy z sercem przebitym strzala B.J. Bylo po wszystkim... Podczas podrozy do Dalwhinnie B.J. usunela ten epizod z pamieci Harry'ego. Widzial on bowiem rzeczy, ktore nie pasowaly do obrazu "niewinnej" B.J., fragmenty jej ciemnej strony, na ktore nie byl przygotowany. I od tej chwili - przynajmniej z punktu widzenia Harry'ego - po prostu wybrali sie na wycieczke w gory, z ktorej z jakichs powodow B.J. musiala zrezygnowac. Calkiem proste... Oczywiscie Harry myslal i dzialal pod wplywem hipnozy, jednak dla B.J. nie bylo latwo wyrzucic tych wypadkow z pamieci. W istocie nie potrafila zapomniec najdrobniejszych szczegolow, byla to bowiem sprawa zycia i smierci. Z Dalwhinnie zadzwonila do Starego Johna w Inverdruie i kazala mu udac sie do Radu. W przeciwienstwie do B.J., ktora byla jego porucznikiem, Stary John byl zwyklym niewolnikiem. Choc przez cale swe zycie byl ksiezycowym dzieckiem, nigdy nie biegal z wataha wilkow podczas pelni ksiezyca; jego przeznaczeniem nie bylo zostac wilkolakiem. Byl jednak bardzo sprawnym wspinaczem i znal droge do kryjowki Radu. Jako lesniczy na objetym ochrona terenie w dolinie Badenoch przez wieksza czesc swego zycia John pilnowal szlakow wiodacych do kryjowki. I oczywiscie zajmowal sie lordem Wampyrow pod nieobecnosc B.J. To znaczy zapewnial mu pokarm - jemu i jego pijawce... I bez watpienia Radu sondowal umysl Johna, zeby sie zorientowac, co sie nie udalo. Plan sie powiodl; w dwa dni pozniej Stary John zadzwonil do winiarni B.J., donoszac, ze wszystko jest w porzadku. Ale jesli chodzi o Tego-w-Swej-Gorskiej-Kryjowce, no coz, on "nie byl specjalnie zadowolony"! Jego czas zblizal sie szybko i odrodzenia nie mozna bylo odkladac. Chocby sie walilo i palilo, B.J. miala mu przedstawic te owiana mrokiem tajemnicy osobe, kiedy nastepnym razem zjawi sie w kryjowce. A powinno to bylo nastapic podczas minionego weekendu. Uplynely trzy miesiace i mimo ze pogoda znacznie sie pogorszyla - a takze dlatego, ze B.J. byla mniej sklonna niz kiedykolwiek, rozstawac sie ze "swym malym" - nie mozna sie juz bylo dluzej wykrecac. Ale przynajmniej (B.J. powtarzala sobie z niepokojem) bedzie to tylko "wstepna audiencja"; potem pozostawalo jeszcze szesc miesiecy do chwili faktycznego odrodzenia Radu. I wtedy, niecale dwa tygodnie przed zaplanowana wizyta, cos zaczelo sie dziac... W rzeczywistosci od chwili nieudanego ataku Drakulow przez caly czas dzialy sie rozmaite rzeczy. W dzien czy dwa po tym, jak w gazetach opisano historie "smiertelnego wypadku w dolinie Spey", B.J. z zadowoleniem przeczytala, ze Ministerstwo Spraw Wewnetrznych wydalo nakaz wydalenia "kilku czlonkow malo znanego tybetanskiego zakonu, ktorzy byli zamieszani w dzialania wojenne miedzy sektami religijnymi na terenie Wysp Brytyjskich". Nie tylko zostali wydaleni, ale innym czlonkom tego zakonu - emisariuszom Drakesha - nie wydano zgody na wjazd do kraju... Wiadomosci te wspolgraly z doniesieniami o gaszeniu pozaru oraz odkryciem broni i dowodow jej wykorzystania na miejscu wypadku, ktory poprzednio uznano mylnie za wypadek drogowy. Wszystko to pasowalo do siebie jak ulal, zwlaszcza aluzja do emisariuszy Drakesha. Ale zakon? No, chyba ze zakon Drakulow! I nie zamieszany w zaden sposob w jakiekolwiek dzialania wojenne (przynajmniej do chwili spotkania z B.J. i Harrym Keoghiem), lecz pochloniety szpiegowaniem i zbieraniem sil przed odrodzeniem lorda Wampyrow! Przynajmniej Radu wie teraz, gdzie szukac ich albo jego - D.D., ostatniego z rodu. W Tybecie. Ale o ile dzieki zdobytym informacjom Drakula w swym odleglym klasztorze wiedzial o rychlym powrocie Radu, o tyle co mozna bylo powiedziec o Ferenczych? Od wielu dziesiecioleci B.J. podejrzewala, ze jest obserwowana; dlatego miala sie na bacznosci, a czasami nawet probowala zlokalizowac inne istoty nalezace do jej rodzaju. Pare lat temu stracila jedna ze swych dziewczyn, ktora znikla w Londynie w tajemniczych okolicznosciach. Wedlug Radu byla to robota Ferenczych, ktorzy przewidujac jego rychle wskrzeszenie, probowali go odszukac. Od tego czasu B.J. podwoila srodki ostroznosci, jednak nie byla dostatecznie czujna. Albo moze poufalosc zrodzila lekcewazenie i jej czujnosc oslabla z czasem. To Harry Keogh pierwszy zwrocil jej uwage na fakt pojawienia sie tajemniczego obserwatora, drobnego mezczyzny, o ktorym wspomniala inspektorowi. Kiedy Harry po raz pierwszy odwiedzil winiarnie B.J., zobaczyl tego dziwnego czlowieka, przyczajonego w drzwiach sklepu po drugiej stronie ulicy, ktory najwyrazniej robil zdjecia. Ale dopiero gdy opisal tego obserwatora, B.J. zdala sobie sprawe, ze takze go widywala... i to od lat, zarowno w miescie, jak i w sasiedztwie jej lokalu. Ale tylko noca, albo gdy dzien byl pochmurny. Wowczas B.J. przypomniala sobie, ze kiedy byla w tlumie, wielokrotnie czula na sobie czyjes spojrzenie lub slyszala za soba ciche stapanie, kiedy szla jakas mala uliczka, albo dostrzegala zloty blysk spod dziwnie znajomego, wielkiego kapelusza. Nie tylko B.J. go widywala; jej dziewczyny takze... Czyz wiec ten obserwator byl szpiegiem Ferenczych, przed ktorym ostrzegal ja Radu? Wydawalo sie to bardzo prawdopodobne. Szpieg - "uspiony", wyslany do Szkocji przed co najmniej trzydziestu laty - ktorego zadaniem bylo jedynie zainstalowanie sie i zlokalizowanie niewolnikow i ochroniarzy lorda Wampyrow i poprzez nich odnalezienie Radu w jego kryjowce. B.J. byla pewna, ze jak dotad mu sie nie udalo. Jej "baza" byla tak oddalona od kryjowki, a stosowane przez nia srodki ostroznosci podczas wizyt, odbywajacych sie w trzymiesiecznych odstepach, tak ostre - nie wspominajac o mozolnej wspinaczce do jego kryjowki w towarzystwie Starego Johna, ktory obserwowal, czy w poblizu nie ma obcych - ze bezpieczenstwo Radu wydawalo sie zapewnione. Ale ona sama i jej grupa, jej dziewczyny... zostaly odkryte juz dawno temu. Wiec na co czekaly te mety z rodu Ferenczych? Setki razy mogli wpakowac jej w glowe srebrna kule, ale tak sie nie stalo. Dlaczego? Odpowiedz wydawala sie prosta: gdyby ja zlikwidowali, ostrzegloby to pozostalych niewolnikow Radu, jesli tacy istnieli, i narazilo na niebezpieczenstwo zarowno samego obserwatora, jak i jego panow, gdziekolwiek byli! Poza tym Ferenczy mogli sobie pozwolic na czekanie, bo dopoki Radu tkwil w swojej kadzi, nie stanowil zadnego zagrozenia. I oczywiscie ow D.D., ostatni z rodu Drakulow, byl podobnego zdania: niech spiacy lord spoczywa, a w tym czasie mozna sledzic jego niewolnikow, zlokalizowac kryjowke i dowiedziec sie wszystkiego, co mozliwe, o nim samym i jego poddanych. Po czym w chwili jego odrodzenia przypuscic zmasowany atak, zanim zdola odzyskac utracone sily! To wszystko trzymalo sie kupy, czy raczej bylo tak, dopoki Drakulowie nie zaatakowali. Coz wiec sprawilo, ze zrobili falstart? A co do Harry'ego... kiedy ujrzal odzianych z czerwone szaty "kaplanow", byl wyraznie podenerwowany. Co wiec ich laczylo? A moze byl to zwykly zbieg okolicznosci i B.J. wyciagala zbyt daleko idace wnioski? Ale pomijajac to, w ciagu trzech miesiecy, jakie uplynely od nieudanego ataku Drakulow, prowadzona przez Ferenczych obserwacja winiarni, dziewczyn B.J. i jej samej wyraznie zintensyfikowala sie. Kiedy mowila inspektorowi Iansonowi o owym obserwatorze, nie klamala; od czasu gdy ostrzegla dziewczyny, podejrzanego drobnego mezczyzne widziano z dziesiec razy. Jedyne klamstwo dotyczylo jego wielkiego psa. Zaden taki pies nie istnial, byla tylko wielka, biala wilczyca... Jesli chodzi o Drakulow, B.J. przeczytala w trzecim doniesieniu prasowym, jak policja zlokalizowala dalszych czterech czlonkow owej sekty, ktorzy ukrywali sie na terenie kraju. Wszystko sie zgadzalo: poczatkowo grupa liczyla szesciu czlonkow. Wiec czterech z nich wciaz dzialalo i prawdopodobnie niezbyt daleko stad. No coz, teraz nie ma mowy, zeby podkradli sie do B.J. w swych czerwonych szatach! I trzeba dopilnowac, aby ona i jej dziewczyny unikaly wszelkich Azjatow; w razie potrzeby trzeba bedzie zaatakowac ich powtornie. Wszystkie te powody przemawialy za tym, aby Stary John zastapil ja znowu, aby wykrecila sie od wizyty w kryjowce Radu i po raz drugi odlozyla jego spotkanie z Harrym, spotkanie, ktore z pewnoscia przypieczetowaloby los tego ostatniego. Bylo wiec wiele powodow, ale zaden z nich nie byl dosc dobry. Lord bez watpienia by jej powiedzial, ze poniewaz zdaje sobie sprawe z klopotow, ktore musi pokonac, musi po prostu zwiekszyc srodki ostroznosci i tyle. Co gorsza, prawdopodobnie dziwilby sie jej powsciagliwosci. I wtedy, kiedy juz pozostal tylko tydzien do "egzekucji", los zeslal jej dwie znacznie bardziej zadowalajace wymowki: fakt, ze jedna z jej dziewczyn, Margaret Macdowell, zostala zaatakowana - cos, czym B.J. musi zajac sie osobiscie - i trudne warunki atmosferyczne, ktore sprawialy, ze wyprawa w gory Cairngorms byla jeszcze bardziej niebezpieczna niz zwykle. Mimo ze sama szkolila Harry'ego, wcale nie byl wytrawnym wspinaczem; na pewno nie chcialaby go utracic na jakims oblodzonym, stromym stoku, w drodze do kryjowki lorda Wampyrow! Byloby dobrze, gdyby jego pierwsza "audiencja" u Radu zostala opozniona o dalsze trzy miesiace, kiedy pogoda poprawi sie i droga bedzie latwiejsza. Teraz jej wymowki byly wreszcie przekonywajace, zadzwonila wiec do Starego Johna w Inverdruie, aby mu przekazac swoje postanowienie. A poniewaz poswiecila sporo czasu, aby wymienic wszystkie podane powody i wbic mu je do glowy, mogla miec pewnosc, ze kiedy Radu uzyje swych zdolnosci mentalnych, aby je wydobyc - co z pewnoscia uczyni - bedzie wiedzial, ze Bonnie Jean Mirlu jest jego prawdziwa i oddana sluzebnica. Ale w rzeczywistosci B.J. wiedziala, kim byla naprawde - zdrajczynia! I wiedziala dlaczego: poniewaz byla Wampyrem! Tak, Wampyrem, diablo chytrym, jak kazdy Wielki Wampyr przed nia. A mimo to takze oddana Harry'emu... Bezladne mysli B.J. wrocily do terazniejszosci. Jechala przez stary, kamienny most. Cwierc mili przed nia, na tle ciemnego nieba, rysowal sie stojacy nad brzegiem rzeki dom Harry'ego, ktory przypominal stara, czujna, lecz na poly slepa sowe miedzy dwiema spiacymi siostrami. Czujna, lecz zmeczona... Dopiero wtedy B.J. zdala sobie sprawe, jak bardzo zaniepokoily ja jej wlasne poczynania po telefonie Harry'ego. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie przejmowala sie jakimikolwiek srodkami ostroznosci i nie patrzyla, czy jest sledzona. Ale uplynal juz tydzien od chwili, gdy ostatni raz widziala Harry'ego, ktory byl przygnebiony i zatroskany. A co z pozostalymi zmartwieniami B.J., zwlaszcza wizyta inspektora policji oraz faktem, ze wciaz czekala na telefon od Starego Johna, aby uzyskac potwierdzenie, ze wszystko u Radu poszlo dobrze. Nie ma sie co dziwic, ze czula sie dosc niepewnie! A zreszta co u diabla? Kto mialby ja sledzic w taka zimna i ciemna noc? Teraz bylo juz zbyt pozno, aby plakac nad rozlanym mlekiem. A zreszta byly duze szanse, ze juz dowiedzieli sie o Harrym. Z drugiej strony pewnie wiedzieli, ze jest tylko czlowiekiem, jej kochankiem i ze to nie ich sprawa. Tak w kazdym razie beda uwazac Ferenczy. A kilku Drakulow nadal sie ukrywalo. Wiec naprawde nie mogla spowodowac powaznego zagrozenia. Jednak kiedy zatrzymala sie przed starym domem i pogasila swiatla samochodu, zmruzyla oczy, wpatrujac sie dlugo i badawczo we wsteczne lusterko, ale w koncu wydala westchnienie ulgi. Za nia nie bylo widac nic oprocz ciemnej wstegi rzeki, posrebrzonej swiatlem ksiezyca, ktory na chwile wyjrzal zza chmur. Tak, swiatlo ksiezyca, ale bylo juz dwa dni po pelni. Po chwili pokrywa chmur zamknela sie i znow zapanowala ciemnosc. B.J. wysiadla z samochodu, zamknela go i prawie pobiegla sciezka prowadzaca do drzwi domu Harry'ego... ...Jednak po drugiej stronie rzeki, prawie naprzeciw domu Harry'ego, na trawiastym poboczu wiejskiej drogi, ukryty pod zwisajacymi galeziami wysokich drzew, stal w ciemnosci i ciszy drugi samochod i tylko od czasu do czasu bylo slychac delikatne dzwieki szybko stygnacego w mroznym powietrzu silnika. Byl to stary, lecz niezawodny garbus, a jego kierowca na podstawie kilku poprzednich wizyt wiedzial, gdzie jest najlepsze miejsce do jego zaparkowania. Przez nastepne pol godziny bedzie po prostu siedzial i obserwowal i czekal, az zgasna swiatla, po czym odjedzie. Ale o pierwszym brzasku zjawi sie znowu, aby patrzec, jak dziewczyna odjezdza. Podgladanie na odleglosc nie bylo jego obsesja, lecz ponurym zajeciem. Zwyczaje bowiem B.J. Mirlu byly dla niego bardzo wazne, szczegolnie te, ktore wiazaly sie z mezczyzna, ktorego odwiedzala... A dwiescie jardow dalej, przy tej samej drodze, stal w ciemnosci i ciszy trzeci samochod, ale inspektor George Ianson byl tutaj z zupelnie innego powodu. Nie po to, aby szpiegowac dziewczyne - absolutnie nie - ale tego, kto ja szpiegowal. I zastanawial sie, co u diabla kombinuje stary Angus McGowan?! Inspektor znalazl sie tutaj w wyniku szeregu zbiegow okolicznosci, co samo w sobie bylo dziwne, poniewaz nie wierzyl w zbiegi okolicznosci. Na jego ulicy nie bylo wolno parkowac, wiec trzymal samochod prawie mile od domu. Byly posterunkowy Gavin Strachan mieszkal calkiem niedaleko, ale w druga strone, wiec po wyjsciu od Strachana Ianson pojechal do B.J. taksowka. Ale po drodze do domu - wciaz zmagajac sie z zagadka zwiazana z ksiazka starego Angusa - postanowil zlozyc mu wizyte. Co prawda bylo juz poznawo, a McGowan nie lubil przyjmowac gosci o zadnej porze, ale Ianson wiedzial, ze jest z niego nocny marek, i mial nadzieje, ze sie nie obrazi. Poza tym mogl ukryc prawdziwy cel swej wizyty, pytajac weterynarza o informacje uzyskane w zoo, jakie maja uklady... choc nie potrafilby powiedziec, dlaczego mialby uzywac takiego wybiegu. Kiedy taksowka odwiozla go do miejsca, gdzie parkowal swoj samochod, pojechal do McGowana, ktory mieszkal we wschodniej czesci miasta, w poblizu morza. Kiedy znalazl sie na slabo oswietlonej ulicy, przy ktorej mieszkal McGowan, zobaczyl, jak ten odjezdza swym zdezelowanym garbusem. Zobaczywszy ten samochod, inspektor zorientowal sie, ze to musi byc McGowan. Siedzial skulony za kierownica, pochloniety kierowaniem, ze wzrokiem utkwionym wprost przed siebie... i w ogole zachowywal sie podejrzanie. A moze bylo to tylko wrazenie Iansona, ktory mial dziwne uczucie w zwiazku z ta cala sytuacja. Jakis instynkt, przeczucie. Instynkt, ktory czasami sprawia, ze policjant dokonuje rzeczy wielkich, a czasami takze ma glebokie poczucie winy. Tak czy inaczej Ianson zawrocil i zastosowal technike ukrytego poscigu, ktorej nauczyl sie przed dwudziestu pieciu laty w policji. Ruszyl za weterynarzem ulicami Edynburga. Na szczescie ruch byl na tyle duzy, ze mogl sie trzymac dwa czy trzy samochody z tylu, nie gubiac McGowana. Mial takze szczescie, ze jego siedmioletni samochod byl brazowy; samochodow takiego koloru byly setki. Po chwili inspektor zorientowal sie, ze jedzie ta sama droga, ktora taksowka odwozila go z winiarni B.J., tam wlasnie wydawal sie kierowac McGowan! Bylo to absurdalne przypuszczenie, ale okazalo sie prawdziwe. Jeszcze kilka minut i inspektor znalazl sie w dzielnicy, gdzie miescila sie winiarnia. Kiedy sie tam znalezli, McGowan wyszukal wolne miejsce w szeregu samochodow stojacych w poblizu baru. Kiedy byl zajety parkowaniem, Ianson wyprzedzil go i znalazlszy wolne miejsce dla swego samochodu, zaparkowal tak, aby we wstecznym lusterku mogl widziec zarowno samochod McGowana, jak i odcinek ulicy przed winiarnia. Potem przez jakies pietnascie minut siedzial, zacierajac rece, aby pobudzic krazenie krwi; mial nadzieje, ze wlaczony grzejnik nie spowoduje rozladowania akumulatora. Ale glownie zastanawial sie, o co tu chodzi. Czyzby stary Angus prowadzil jakies sledztwo na wlasna reke? To bylo nie do przyjecia... przeciez McGowan byl weterynarzem, a nie policjantem! Co wiecej, pasowal doskonale do podanego przez B.J. opisu obserwatora, ktorego widziano kilkakrotnie w poblizu winiarni przed atakiem na Margaret Macdowell. Inspektor byl tak pograzony w myslach, ze omal nie przegapil grupki dziewczyn wychodzacych z winiarni. Byly opatulone w grube plaszcze i znajdowaly sie zbyt daleko, aby mogl je rozpoznac, a zreszta szybko rozdzielily sie i kazda poszla w swoja strone. Uplynela mniej wiecej godzina, odkad inspektor wyszedl z winiarni; najwyrazniej B.J. zamykala dzis wczesnie. No coz, to akurat nie wymagalo wyjasnienia; nie bylo ruchu i nie warto bylo trzymac otwartego baru. Ale gdy dziewczyny rozeszly sie, stary Angus takze szybko ruszyl i inspektor musial sie pospieszyc, aby go nie zgubic. Gdzie udawal sie teraz? Skierowal sie na zachod, jadac glowna droga wyjazdowa z miasta, i Ianson znow trzymal sie o pare samochodow z tylu, obserwujac charakterystyczny ksztalt volkswagena, kierujacego sie - dokad? Kiedy ruch na drodze zmalal, a noc stala sie jeszcze ciemniejsza, garbus skrecil na droge gruntowa, cofnal sie i stanal. Jego swiatla zgasly. Jadac dwiescie jardow za sciganym, Ianson nie sadzil, ze droga dokads prowadzi. Moze McGowan obawial sie, ze jest sledzony, i zatrzymal sie, zeby to sprawdzic. Dlatego inspektor skrecil na krotki podjazd, zawrocil i ustawil sie tak, aby w razie potrzeby mogl szybko wyjechac. Po czym zaczal czekac. Za niedalekim zywoplotem widac bylo odblask szyb garbusa... Glowna droga przejechalo w miedzyczasie zaledwie kilka samochodow; wiekszosc zmierzala do Edynburga... Przez nastepne piec minut nie dzialo sie nic, a potem na glownej drodze pojawil sie srebrno-szary samochod, ktory pedzil od strony miasta. Kiedy minal droge gruntowa, volkswagen wlaczyl swiatla mijania i McGowan wycofal sie na glowna droge. Ruszywszy za nim, Ianson takze wlaczyl swiatla mijania... ...Teraz siedzial juz tutaj od pol godziny i wciaz zastanawial sie, co sie dzieje i do czego to wszystko zmierza. Stary McGowan wysiadl z samochodu i opierajac sie o tyl samochodu - bez watpienia po to, aby ogrzac sie troche od silnika - obserwowal przez lornetke oswietlone okna domu za rzeka. No, dosc juz tego. Ianson wlasnie postanowil wrocic do domu i jutro wypytac o wszystko Angusa, gdy nagle swiatla w domu pogasly. W chwile pozniej Angus wsiadl do samochodu i wlaczyl swiatla pozycyjne. Ianson ledwo zdazyl sie skulic w fotelu, aby byc niewidocznym, kiedy McGowan zawrocil swego garbusa i ruszyl z powrotem waska gruntowa droga. Ale gdy jego samochod przejezdzal obok, inspektor nie mogl sie powstrzymac: uniosl sie lekko i spojrzal prosto na kierowce. Angus McGowan, bez watpienia. Ale... ...W tej samej chwili McGowan spojrzal na niego... i to byl jakis inny McGowan! Ianson nie potrafil powiedziec, na czym polegala roznica. Nie potrafil nawet powiedziec, czy tamten go rozpoznal, prawdopodobnie nie. A on rozpoznal McGowana tylko dlatego, ze wiedzial, iz to jest on. Ale wyraz twarzy malego czlowieczka: ten wyraz podejrzliwosci w jego kaprawych oczach, dzikich, zoltych oczach. Ta agresywnie wysunieta szczeka... Przez dobre trzy minuty po zniknieciu jego samochodu inspektor siedzial bez ruchu, po czym otrzasnal sie, wlaczyl silnik i starym mostem przejechal przez rzeke. Zaparkowal i jak najciszej poszedl pelna kolein droga dojazdowa w kierunku srebrno-szarego samochodu stojacego przed srodkowym domem. Tym samym, ktory obserwowal McGowan. Ianson zapamietal numer rejestracyjny samochodu, upewnil sie, ze potrafi tu znow trafic i pojechal do domu... Pol godziny wczesniej. -Przepraszam za spoznienie - powiedziala zadyszana B.J. - Musialam podliczyc kase, porozmawiac z dziewczynami i zamknac lokal. Przyjechalam tak szybko, jak moglam. Harry nie spal, ale mial zapadniete oczy. Ostatni tydzien byl ciezki; w rzeczywistosci nie ostatni tydzien, ale ostatnie trzy miesiace; jednak nie wiedzial dlaczego. Ale mial uczucie nieuchronnie zblizajacego sie czegos, co szarpalo mu nerwy. Patrzac na B.J., widzial, ze dla niej takze byl to nielatwy okres. - Powinna byc ze mna szczera - pomyslal, zastanawiajac sie dlaczego. B.J. nie byla telepatka. Zalazek tych zdolnosci miala w sobie, jak wiekszosc Wampyrow, ale w zadnym wypadku nie byla to jeszcze umiejetnosc. Jednak moze dotarlo do niej cos z tego, co zaprzatalo jego mysli. -Harry, przykro mi... - zaczela i ugryzla sie w jezyk. - Chcialam powiedziec, ze jest mi przykro, ze jestes taki przygnebiony. -Jasne - powiedzial, ale jakos bez przekonania. I zmieniajac temat: - Wyjezdzalas w ten weekend? Gdzies na polnoc? -No, nie - pokrecila glowa. - Bylam zajeta i... -...Ta pogoda? - Szukal dla niej wymowki. - A Nowy Rok za pasem. Nie bylismy razem zbyt dlugo w okresie swiat, B.J. W okresie swiat? To nie byl jej czas! -Nie - odparla. - Rzeczywiscie. Przykro mi. Ale wiesz, jak bardzo winiarnia jest uczeszczana... w sezonie ogorkowym... - Zamilkla. -Juz minal tydzien, B.J. - powiedzial. - I poprzedni tydzien, i jeszcze jeden tydzien i tak dalej. W rzeczywistosci tak jest od miesiecy. A kiedy jestesmy razem, zawsze patrzysz gdzies w przestrzen, unikasz mego spojrzenia, masz... watpliwosci? Stala, patrzac na niego. Serce jej podskoczylo, gdy padla mu w ramiona i powiedziala: -Watpliwosci? Nie w zwiazku z toba Harry! Nie, absolutnie nie! -Wiec powiedz, o co chodzi - przyciskajac ja do siebie mocno, wyszeptal jej do ucha. -Powiedziec? - Teraz, gdy trzymal ja w ramionach, nie potrafila normalnie myslec. -Opowiedz mi wszystko po kolei - powiedzial. - Nawet, jesli to trudne. No coz, bedzie musiala go "wlaczyc", jezeli w jego obecnosci chce skorzystac z telefonu. W przeciwnym razie nie zrozumie tego, co ma do powiedzenia Staremu Johnowi. -Harry, moj maly - powiedziala i natychmiast poczula, jak lekko sie zakolysal... ...Gdy na ziemie padlo swiatlo ksiezyca w pelni, a wielki wilk uniosl glowe i z glebi jego gardla wydobylo sie pulsujace wycie. Wtedy B.J., poczuwszy, jak Harry zesztywnial w jej ramionach, puscila go. -Wszystko w porzadku - powiedziala, nie spuszczajac z niego swego hipnotyzujacego wzroku. - Ale musze zadzwonic do Starego Johna. Harry kiwnal glowa. -Zeby sie dowiedziec, jak sie czuje, tak? Przytaknela. -A potem porozmawiamy. - Tak na serio? -Zawsze jest serio, Harry! Przynajmniej jesli o mnie chodzi. - Ale B.J. wiedziala, co mial na mysli i powiedziala: - Tak, na serio. Pochylila sie ku niemu i szybko go pocalowala, a on nie probowal sie cofnac. Ale tez nie zareagowal. Wtedy B.J. usiadla na skraju lozka i zadzwonila do Starego Johna... W swym domku w Inverdruie Stary John wlasnie bandazowal przegub, gdy zadzwonil telefon. Swoj zakrwawiony przegub! Gdyby tylko jego rany goily sie tak szybko jak rany jego pani. Ale tak nie bylo. Wciaz mial blizny sprzed trzech miesiecy, a u Bonnie Jean w ogole nie bylo ich widac. Telefon wciaz dzwonil, gdy zawiazywal wezel i mocno go zaciskal. To bez watpienia jego pani we wlasnej osobie. Ale to nie jego wina, ze do niej nie zatelefonowal. Byl zamroczony od dwudziestu czterech godzin. Cala noc i caly dzien. Nawet teraz nie czul sie jeszcze zbyt dobrze. -John Guiney - glosno warknal do sluchawki, aby ukryc swoja slabosc. - Kto mowi? -To ja, John - odezwal sie glos jego pani, w ktorym mozna bylo wyczuc wyrazna ulge. - Niepokoilam sie, nie zadzwoniles. -Wlasnie mialem to zrobic - zaprotestowal John, starajac sie nie zajeczec. - Ale niezbyt mi poszlo, Bonnie Jean. Ta wspinaczka zupelnie mnie wykonczyla. A On tam... och, On byl naprawde glodny, dziewczyno! -John, dobrze sie czujesz? - zapytala z niepokojem. -Teraz juz tak - powiedzial i dodal: - Ale cicho, sza! Porzadnie mnie wyssal. Nie, nie, to byla moja wina. Cholerny, stary duren! Zasnalem! A obudzilo mnie dopiero Jego wolanie w mojej glowie. Moja rana nie chciala sie zamknac, a droga w dol to byla istna mordega! Potem spalem jak dziecko przez poltora dnia i dlatego nie zadzwonilem do ciebie. Wybacz, dziewczyno, staremu durniowi. B.J. westchnela i powiedziala: -Nie mam ci nic do wybaczenia, John; najwazniejsze, ze jestes zdrow i caly. Ale robisz wrazenie bardzo wyczerpanego! -Bo jestem, ale nie obawiaj sie. Jestem ulepiony z twardej gliny. Jeszcze jedna noc i wszystko bedzie w porzadku. A wewnatrz czuje sie silniejszy niz kiedykolwiek. Pomysl, Bonnie Jean, tylko pomysl! To moja krew utrzymuje Go przy zyciu! - Ale w chwile potem podniecenie ulecialo z jego glosu. - Tylko ze... - zawahal sie. -Tylko ze? - ponaglila go. - Czy cos sie stalo, John? Drzac Stary John usiadl. -Bonnie, On nie byl zadowolony. Nie, tym razem nie, i bylo znacznie gorzej niz poprzednio. Powiedzialem mu, ze ja powinienem mu to wynagrodzic, ale to nie pomoglo. Mowil do mnie - to znaczy w mojej glowie - i byl bardzo, bardzo zly! Nie tyle na ciebie, co na tych innych, na Ferenczych i Drakulow! Czulem, ze w Nim az sie gotuje! Potrzebuje mojej pani, a nie tego starego sukinsyna, jesli zechcesz mi wybaczyc to sformulowanie. -Co mu powiedziales? Co od ciebie wyciagnal? - B.J. byla znow zaniepokojona; John niemal slyszal, jak wali jej serce. -Tylko to, co mi powiedzialas! - znowu zadrzal i poczul nagly zawrot glowy. - Nie powiedzialem mu zbyt wiele, ale wydobyl to z mojej glowy. -Tak, tak - (John wyczul, ze skinela glowa potakujaco.) -Ale co ci powiedzial? -Och, mam dla ciebie wiadomosc - odparl John. - Nie mozna juz tego wiecej odkladac, Bonnie Jean, juz nie. Ani Ferenczy, ani Drakulowie, ani zadna katastrofa, nawet smierc - nic nie moze ci stanac na drodze. Nastepnym razem musisz zajac sie Radu osobiscie albo wszystko przepadnie i sie z toba rozprawi! A jesli chodzi o tego Harry'ego Keogha - ma ci towarzyszyc. Tak, bo on jest bardzo wazny. Przez chwile na linii panowala cisza i John slyszal tylko slabe trzaski zaklocen. Poza tym jedynie syczenie bierwion w palenisku i swist wiatru. W koncu B.J. przemowila znowu, ale jej glos byl teraz cichy jak szept. -Czy on... czy... zamierza powstac? Co? Wielki wilk? Powstac, mowisz? Nie, nie, nie to mialem na mysli. Za szesc miesiecy, tak powiedzial. Ale wlasnie dlatego musi nastepnym razem zobaczyc twojego Harry'ego; aby wiedzial, na czym stoi. Ale ja nie jestem tak bystry jak ty, Bonnie Jean. Nie bylem pewien, co wlasciwie mial na mysli... Ale na drugim koncu linii Bonnie Jean zrozumiala az za dobrze, co mial na mysli lord Wampyrow! Siedzacy obok niej wymizerowany Harry Keogh takze moglby zrozumiec, o co tu chodzi, gdyby slyszal. Jednak nie slyszal. - Nie przejmuj sie tym, John - powiedziala. - Zalatwie to. - I za chwile wrocil jej niepokoj o Johna. - Ale co z ta wspinaczka? Czy naprawde bylo tak zle? -O tak, ale w gore poszedlem latwiejszym szlakiem i po drodze ubilem piekne zwierze dla Jego pijawki. On... on rozwija sie, tak? -Tak - potwierdzila. - Wiem... Stary John uslyszal nutke watpliwosci w jej glosie (sam byl pelen watpliwosci) i spytal: -Dziewczyno, czy u ciebie wszystko w porzadku? -W jak najlepszym - odpowiedziala. I zanim zdazyl zareagowac, mowila dalej: - John, mamy... On ma... tutaj wrogow. Mam nadzieje, ze patrzyles, czy cie nie sledzono. Czy po drodze spotkales jakichs obcych? Czy zauwazyles cos dziwnego? -Nie widzialem nikogo ani niczego - odparl. - Przeciez znasz mnie. Nigdy nie ryzykuje. Nawet gdy otwieram drzwi, mam przy sobie bron! Mysle, ze to byl czysty fart, ze cie wtedy zabrali. A jesli chodzi o mnie, no coz, jestem po prostu gderliwy stary palant i kazdy w okolicy moze to potwierdzic! Usmiechnela sie i powiedziala: -Uwazaj na siebie, John. Wkrotce pogadamy. Ale nie dzwon do mnie, ja zadzwonie do ciebie. Uwazaj na swoja... rane. Dopilnuj, zeby sie porzadnie wygoila. -Och, na pewno sie wygoi. To byl po prostu moj obowiazek... Kiedy John uslyszal trzask odkladanej sluchawki, usiadl i patrzyl na zabandazowany przegub, gdzie ciagle jeszcze bylo widac cienka czerwona linie. Tak, to byl jego obowiazek, ale zostal doceniony. Przypomnial sobie, co jeszcze powiedzial mu Radu, a czego nie osmielil sie powtorzyc Bonnie Jean: -Jestes drugi w kolejnosci po twojej pani. Ona w koncu jest tylko dziewczyna, slaba jak wszystkie kobiety. Boje sie, ze kiedy nadejdzie moj czas, moze sie ugiac czy nawet zalamac. Wiec dobrze zapamietaj to, co przeznaczone jest tylko dla twoich uszu: dochowaj tajemnicy i sluz mi z oddaniem, John, tak jak twoi przodkowie. Kto wie?... Moze pewnego dnia bedziesz pierwszy! Obietnica lorda Wampyrow! Krazyla w zylach Starego Johna jak wino. Nadawala nowy sens jego istnieniu i warta byla kazdej kropli krwi, ktora przez lejek wplynela do wnetrza wielkiej istoty zanurzonej w kadzi. Warta byl takze klamstwa, ktore musial powiedziec B.J., ale uczynil to na rozkaz samego Radu, a kimze byl Stary John, zeby mogl sie Jemu przeciwstawic? Tak, Radu mial sie wkrotce odrodzic i potrzebowal kazdej kropli krwi. To ma nastapic za szesc miesiecy? O nie... za cztery! Ale Radu kazal Johnowi nie mowic o tym Bonnie Jean; faktycznie musial jej sklamac! To bowiem John mial byc odtad Jego powiernikiem, bo B.J. dowiodla, ze... ze ostatecznie jest slaba dziewczyna. Jednak John byl pewien, ze to nie jej wina. (Zmarszczyl brwi i poczul niepokoj o swoja pania.) Bardziej prawdopodobne bylo to, ze zrodlem jej slabosci jest ten Harry Keogh! Ale lord takze wobec niego mial swoje plany. Jeszcze cztery miesiace i zajmiemy sie tym Harrym! A B.J. woli, aby John sie z nia nie kontaktowal. No to nie bedzie. Ale Radu uczyni to na pewno! Jeszcze trzynascie tygodni i Bonnie Jean uslyszy Jego wezwanie. Ciche wycie w swej glowie, ktore podziala na nia jak magnes. Wtedy otrzyma instrukcje. A w miesiac pozniej ten, ktory sprawil, ze zboczyla z drogi... dostanie za swoje! -Jego rana? - Harry mimo wszystko troche uslyszal z ich rozmowy. -Co? - popatrzyla na niego B.J. -Powiedzialas, zeby uwazal na swoja rane. -Skaleczyl sie o ostra skale - sklamala. - Tak? -Czy to jest ta rozmowa na serio, ktorej chciales? - Zaczela rozpinac bluzke. Bo sa inne sposoby mamienia mezczyzny i lepsze sposoby, aby usmierzyc jego bol. I jej takze. -Ty mi powiedz - powiedzial. -Doskonale, mozesz normalnie myslec i mowic. - I natychmiast byl znow soba, tym czlowiekiem o cieplych oczach, za ktorymi sie skrywal chlodny i wyrachowany umysl. B.J., czy cos sie wydarzylo, gdy bylismy na terenie Highlands? Pojechalismy do domu Starego Johna w Inverdruie, zeby pochodzic po gorach i zapolowac, ale wycofalas sie. A w ostatni weekend znowu to odwolalas. OK, w koncu jest teraz srodek zimy, ale jak to wlasciwie bylo ostatnim razem? -Czytales gazety, Harry? - Nie - (Ale Wydzial E kontaktowal sie z nim trzy miesiace temu w zwiazku z czyms dziwnym w tej czesci lasu.) - Dlaczego pytasz? Czy bylo tam cos, co powinienem byl przeczytac? B.J. pokrecila glowa. Wymazala ten epizod z jego pamieci i nie chciala, by teraz powrocil, na co najwyrazniej sie zanosilo. -Miales jakies koszmary, Harry? Mowiles przez telefon, ze sniles. -Jakies sny, fragmenty wspomnien... leki i uczucia, ktorych nie rozumiem. Powiedz mi, co to jest. - Wzruszyl ramionami; B.J. wydalo sie, ze z rozpacza. I wtedy ni stad, ni zowad spytal -B.J., dlaczego nie jestes ze mna szczera? -Szczera? - Zdjela bluzke, ukazujac wspaniale piersi. Niemal odruchowo zrzucila spodnice. - Pytaj. Jezeli bede mogla odpowiedziec, odpowiem. -Nie wiem o wszystkim, prawda? -Prawda. -Dlaczego? -Moge powiedziec ci tylko to, co On mi pozwoli. -Radu? -Tak. -Ale to klamca! - ostro warknal Harry, a w jego glosie zabrzmiala nienawisc. - To Wampyr, a wszystkie Wampyry to klamcy! B.J. byla znow zaskoczona. -Ale... czy ja ci mowilam, ze Radu jest Wampyrem? - Czy mowila? Oczywiscie, ze tak; wtedy, gdy "wyjasniala" swoj cel i role Harry'ego. Jednak byla zdeprymowana gwaltownoscia jego reakcji i wyrazem jego oczu. Ale niech to diabli, jesli pamieta, ze mowila, iz wszystkie Wampyry to klamcy! B.J. nie mogla tego wiedziec, ale Harry byl takze zdezorientowany. Prawie sam sie zlapal w pulapke, dajac sie poniesc emocjom. Nekroskop nie byl jedynym, ktory "nie wiedzial wszystkiego". Bylo bowiem pare takich rzeczy, o ktorych i on nie mogl powiedziec B.J. -Tak - powiedzial - mowilas mi. Mowilas, ze Radu jest Wampyrem - Wielkim Wampyrem - i ma wrogow, ktorzy nie chca jego powrotu: Ferenczych i Drakulow. I ze one bez przerwy klamia. Kiwnela glowa i pomyslala: - Poci sie. Dlaczego sie poci? Co zaprzata jego umysl? Ten jego gleboki umysl? Harry takze tego nie wiedzial - nie wiedzial, co wlasciwie zaprzata jego umysl - tylko ze cos sie klebi pod powierzchnia, ze jakies informacje spoczywaja ukryte w jego glebi. B.J. mogla je uwolnic. Ale... tego nie chciala! Gdyby wiedziala, ze byl w tamtych miejscach, chcialaby wiedziec, kiedy to bylo i dlaczego sie tam znalazl, i jak sie tam dostal! Chcialaby sie dowiedziec o Kontinuum Mobiusa, jak je odkryl i jak je wykorzystal, zeby sie w tamtych miejscach znalezc! Ale w jakich cholera miejscach? I wtedy to sie stalo. Przez kilka sekund trwalo to, czego obawiala sie zarowno jego matka, jak i B.J., choc nie dokladnie tak, jak sobie wyobrazaly, gdy nagle dwa poziomy swiadomosci Harry'ego nawiazaly kontakt. Stal na odkrytym terenie w bialy dzien i wyciagal szyje, patrzac w gore na surowe, zolte i biale urwiska i na przysadzisty zamek czy palac o bialych murach, wznoszacy sie na skraju przepasci. Bylo to gdzies nad Morzem Srodziemnym i wiedzial to na pewno! I znal ten zamek! Le Manse Madonie! Sycylia! Ferenczy! Wampyry! Jezu Chryste! W glowie mu wirowalo... i on sam wirowal takze. I ciagle wirujac, pedzil gdzies daleko... ...Do skutej lodem krainy, Dachu Swiata, i surowego lancucha gor, widocznego na tle szarego nieba, ktore ciagnelo sie az po horyzont. Panowalo przenikliwe zimno, a padajacy snieg klul jak tysiace malych igielek, pokrywajac jego cialo coraz grubsza, marznaca warstwa. Jak na drgajacym starym filmie widzial dlugi, wijacy sie mur miasta, przypominajacy miniature Wielkiego Chinskiego Muru. A po drugiej stronie wyrzezbiona w skale u stop gor widniala wielka twarz, rownie ponura i zimna jak caly swiat wokol. U szczytu wykutych w skale schodow czelusc jej ust stanowila brame do... czego? Jakiejs swiatyni? A moze klasztoru poswieconego jakiejs starozytnej i zakazanej religii? Z dala dobiegal brzek malych zlotych dzwoneczkow, ktory stawal sie coraz glosniejszy, zagluszajac szum zacinajacego sniegu. Widok powoli sie zatarl, ale dzwoneczki dzwieczaly coraz glosniej i jakos zlowieszczo, gdy umysl Nekroskopa przeniosl sie do innej zakazanej krainy jego pamieci... ...Wydawalo sie, ze znajduje sie na polanie oswietlonej promieniami slonca, rozproszonymi przez okoliczne drzewa. Byla z nim B.J. i oboje stali obok samochodu, patrzac w strone zielonego tunelu, u ktorego wylotu, jakies piecdziesiat stop dalej, stalo kombi. Opierajac sie o przednie drzwi samochodu, patrzylo na nich dwoch odzianych w czerwone szaty Azjatow. Jeden z owych "kaplanow" trzymal w reku bron i obaj szczerzyli zeby w usmiechu. W przesianym przez drzewa swietle slonca ich zolte oczy lsnily dziko. Ich usmiechy byly bezmyslne, przypominaly "usmiech" hieny, i widniala w nich iscie diabelska zlosliwosc! Drakulowie! B.J. miala w reku kusze i wiedziala, jak jej uzyc. Jej oczy tez lsnily dziko, gdy wymierzyla i pociagnela za spust. Rozlegl sie charakterystyczny dzwiek i... ....Wtedy Harry uslyszal pelen niepokoju glos B.J.: -Harry! Harry! - Jej glos przerwal wizje; Harry znow znalazl sie w swiecie rzeczywistym, zdezorientowany. Wyrwawszy sie z jej ramion, uderzyl glowa w wezglowie i spadl z lozka. -Wszystko w porzadku - powiedziala. - Wszystko w porzadku - powtarzala wciaz od nowa, polozywszy mu glowe na poduszce i probujac przytrzymac rece, ktorymi wywijal w powietrzu, i hipnotyzujac go swoim spojrzeniem, az w koncu sie uspokoil. Wtedy przyciemnila swiatla i sciszyla glos, po czym zaczela odwracac proces, ktory zostal w nim zainicjowany, aby znow rozdzielic dwa poziomy jego swiadomosci... Po chwili wydawalo sie, ze zasnal; rzeczywiscie zapadl w gleboki sen wywolany przez B.J. i znalazl sie w pograzonym w mroku miejscu, gdzie nie istnialo nic poza jej glosem, ktory wciaz powtarzal, ze wszystko jest w porzadku. Jej chlodne palce dotykaly jego czola, usuwajac ostatnie slady goraczki; czul zapach jej ciala, zmieszany z jakimis delikatnymi perfumami, a kiedy sie nad nim nachylala, jej piersi lagodnie kolysaly sie nad jego cialem. -Co...? - powiedzial. Lekko prychnela i powiedziala: -Dobrze sie z toba rozmawia! -Co takiego? - Harry byl skonsternowany, ale juz znowu byl soba. A przynajmniej takim, jakim go pragnela. Jakby chcac tego dowiesc, Harry instynktownie uniosl dlonie i delikatnie dotknal jedrnych polkul jej piersi. Odrzucila do tylu glowe, przeciagnela sie i westchnela: - Mielismy porozmawiac na serio, ale ty zasnales! Co z ciebie za rozmowca! I kochanek! -Bylem wykonczony - powiedzial. - Ale teraz juz czuje sie dobrze. Tylko ze... - Zawahal sie i zmarszczyl brwi. Nadal byl "wlaczony". Wiedzial o niej, o Radu, o wszystkim, o czym chciala, zeby pamietal, ale wszystko inne bylo okryte mgla niepamieci. Musialo tak byc, przynajmniej do chwili, gdy sprawdzi, czy jej hipnoza dziala. - Tylko ze? - powtorzyla. -Jedna rzecz - powiedzial. - Tylko jedna... -Serio? -Tak - potwierdzil, niepewnie wstal i szybko zdjal spodenki i koszule. - Chodzi o Radu. -Tak? - B.J. starala sie zachowac spokoj. Jego slowa wydawaly sie chlodne i przemyslane. -Jest w tej kadzi wypelnionej zywica, tak? -Spi tam od stuleci - potwierdzila skinieniem glowy. -Ale wkrotce sie przebudzi? Znowu skinela glowa. -Musi, jezeli ja, my mamy przezyc. Sami nie zdolamy pokonac jego wrogow. Potem... nie chce wiecej slyszec o Radu. Bedziemy tylko my. - Te slowa poplynely jej prosto z serca. Pokrecil glowa. -Tu chodzi nie tylko o Radu, B.J. Chodzi takze o ciebie. -O mnie? -On spoczywa w tej kadzi pelnej zywicy. Czy cie nie... dotykal? - Miala wrazenie, jakby jego smutne oczy zagladaly w glab jej duszy. Smutne i niezglebione, a niekiedy chlodne jak dno oceanu. B.J. myslala, ze wie, co Harry ma na mysli, i sadzila, ze rozumie jego niepokoj. Pytal, czy Radu nie jest kims wiecej niz jej panem; zastanawial sie, czy przypadkiem nie byl takze jej kochankiem. I moze w pewnym sensie B.J. miala racje, tak wlasnie odbierajac jego slowa. Jednak w rzeczywistosci to siegalo glebiej i istnialy tu podobienstwa, ktore jedynie Nekroskop mogl rozpoznac, ale nigdy nie moglby ich wyjasnic B.J., bo nie bylo mu wolno. Na przyklad nekromanta Borys Dragosani rowniez byl niegdys straznikiem grobowca wampira i na poczatku takze byl na swoj sposob "niewinny". Jednakze jego los... ...Byl tematem, od ktorego Harry powinien trzymac sie jak najdalej. Nie odwazyl sie myslec o tym zbyt intensywnie, mimo ze to wlasnie sprowokowalo jego pytanie. Ten pomysl byl po prostu nie do przyjecia, nie do obrony, nie w zestawieniu z sytuacja B.J. -Czy mnie dotykal? - Udalo jej sie przyjac wyraz zdziwienia. - Przeciez Radu tkwil juz od stuleci w tej zywicy, jak wielka mucha zatopiona w bursztynie, jeszcze zanim przyszlam na swiat! Jak moglby mnie dotykac; mogl tylko mowic do mnie dzieki swemu mentalizmowi. Byla to prawda i bylo to klamstwo. Niewinne klamstwo. A zreszta co za roznica? Bo to bylo lekarstwo. Harry z ulga wypuscil powietrze. Z jego ust wydobylo sie tylko jedno slowo: - Niewinna! - I B.J. wiedziala, ze mial na mysli jej niewinnosc, jedyny element jej posthipnotycznej osobowosci, ktory zapomniala przywrocic. Wiec Harry zrobil to za nia. Bylo to dla niego niezmiernie wazne. Teraz byl juz zadowolony i ona takze. "Wylaczyla" go, jak zwykle mowiac: - Harry, moj maly - po czym "wlaczyla" go ponownie, ale tym razem za posrednictwem swego ciala... Potem zasneli, ale Nekroskop mial niespokojne sny, a od czasu do czasu dreczyly go groteskowe koszmary. Dwa razy sie budzil, majac wrazenie, ze B.J. ma zbyt wiele piersi, ze trzyma w dloniach zwiotczale cycki... V Obserwator zdemaskowany Dla inspektora Iansona byla to pozna noc i zarazem wczesny ranek. Pozna noc, poniewaz skontaktowal sie z centrala policji i poprosil o sprawdzenie rejestracji srebrno-szarego samochodu, po czym czekal, az otrzyma odpowiedz, co zabralo ponad godzine, bo wszyscy byli zajeci. A wczesny ranek poniewaz nie spal zbyt dobrze (mial zbyt wiele na glowie) i chcial z samego rana przeprowadzic kontrole mieszkancow przy ulicy Riverside nr 3.Jego umysl zaprzatala osoba BJ. oraz fakt, ze to jej samochod sledzil stary Angus. Dlaczego? Ten stary duren powinien sie zajac czyms sensowniejszym niz prowadzeniem prywatnego dochodzenia w sprawie BJ. i jej winiarni. Mial przeciez na Boga wlasne zadanie do wykonania! A poza tym ten wyraz jego twarzy, kiedy odjezdzal z tamtego miejsca nad rzeka. Jesli istnialo jakies wyjasnienie, zupelnie nie mogl pojac, jakie mogloby byc. O 9:15 zadzwonil do BJ. Nie mial pewnosci, czy bedzie w domu ani tez czy w ogole zamierzala dzis wrocic, ale musial sprobowac. Udalo sie za pierwszym razem i bez zbednych ceregieli zapytal: -B.J., nie sadzisz, ze ktos mogl cie sledzic zeszlego wieczoru? Uslyszal, jak gleboko wciagnela powietrze, a potem powiedziala cos, czego naprawde nie chcial uslyszec: - Zeszlego wieczoru? Kiedy? Zeszlego wieczoru? A wiec miala cos do ukrycia? -No, no, BJ. Nie baw sie ze mna w kotka i myszke. Kiedy wyszlas z winiarni i pojechalas zobaczyc sie z Keoghiem. -Och! - W kazdym razie BJ. zdala sobie sprawe z bledu w chwili, gdy go popelnila. Udawanie glupiego wobec inspektora Iansona bylo bez sensu. Nie byl przeciez glupcem; co to, to nie. -To wielka tajemnica, tak? - spytal lagodnie i uslyszal westchnienie rezygnacji. Ale po drugiej stronie linii BJ. myslala szybko, co powiedziec. -Harry... jest zonaty - odezwala sie w koncu - ale zyje w separacji. Nawet nie wie, gdzie jest jego zona. Odeszla od niego. To bylo jakis czas temu, chyba kilka lat, ale... -Rozumiem - powiedzial Ianson. - Wciaz jestes ostrozna. -Inspektorze - (teraz mowila szybko) - myslalam, ze to calkiem mozliwe, iz mezczyzna, ktory obserwowal winiarnie, jest prywatnym detektywem zatrudnionym przez zone Harry'ego. Ale prosze mi wierzyc, nie chcialam skierowac pana na falszywy trop. Dlatego nie powiedzialam panu o nim od razu, to znaczy o tym obserwatorze. Ale kiedy przyszedl pan do winiarni i wspomnial o wielkim psie, i ze Margaret zostala zaatakowana i tak dalej... nagle wszystko zaczelo do siebie pasowac. -Rozumiem - powiedzial Ianson. - Ale niech mi pani powie: czy Harry Keogh ma psa? -Nie, nie ma nawet papuzki! Ale co pan wlasciwie mysli? Niech mi pan uwierzy, ze... -... .Staram sie pani uwierzyc, B.J. Ale prosze mnie wiecej nie wprowadzac w blad, dobrze? -Nie, oczywiscie, ze nie. Ale co sie tyczy zeszlego wieczoru... czy naprawde ktos mnie sledzil? Pan? -Nie... ktos inny - powiedzial. - Ale tak sie sklada, ze ja sledzilem jego. Zapewniam pania ze to zupelny przypadek. Nie toczy sie przeciwko pani zadne dochodzenie. -A wiec kto to mogl byc? - spytala. - To znaczy jesli pan go sledzil... czy to znaczy, ze pan go zna? -Nie - sklamal inspektor (ze wzgledu na starego McGowana - znal go od lat i musial zastosowac wobec niego przywilej watpliwosci, przynajmniej na razie). - Ale moglaby mi pani pomoc. Mam zdjecie naszego podejrzanego. Jezeli potrafi go pani zidentyfikowac jako tego obserwatora, jestem pewien, ze zdolam go odnalezc, a moze nawet powiazac z morderstwem w Sma' Auchterbecky. - Wowczas McGowan bedzie musial wyjasnic, po co obserwowal B.J., jej dziewczyny i winiarnie. I robil to od jakiegos czasu, przed atakiem na Margaret Macdowell. B.J. zrozumiala, ze ma kolejna szanse, zeby popsuc szyki Ferenczym, zeby sie od niej odczepili. - Zdjecie? - powiedziala. - Fotografia? Kiedy tylko pan sobie zyczy inspektorze. Z przyjemnoscia go zidentyfikuje, jesli tylko potrafie. -Swietnie! - powiedzial Ianson. - Wiec zrobmy to teraz. Moge byc u pani za pol godziny. - Doskonale, bede czekala. -B.J.? -Tak? -Prosze sie nie przejmowac. Moze byc pani calkiem pewna, ze to nie jest ktos, kto pracuje na zlecenie zony Harry'ego. Nie, na pewno nie... * * * Na miejscu byly trzy dziewczyny B. J. Niezaleznie od Bonnie Jean potwierdzily to, co - jak Ianson mial nadzieje - nie mialo miejsca; ze McGowan - albo ktos, kto wygladal dokladnie tak jak on - byl owym obserwatorem, ktory ich przesladowal. I robil to od bardzo dawna. Teraz Ianson musial miec nadzieje, ze to po prostu przypadek blednej identyfikacji, ze stary weterynarz ma sobowtora. Ale niezaleznie od tego bylo jeszcze cos, co wydawalo sie nie miec zadnego rozsadnego wyjasnienia. Ksiazka starego Angusa i ta fotografia na obwolucie. Ale nie wolno zapominac, ze dopoki nie poznamy wszystkich faktow, nie wiemy niczego... Wydawnictwo bylo jednoosobowa firma z Edynburga, ktora specjalizowala sie w publikowaniu ksiazek o safari i dalekich podrozach oraz na rozmaite tematy zoologiczne i ekologiczne. Jej siedziba miescila sie w cichej, wysadzanej drzewami slepej uliczce, zaraz za centrum miasta, w kierunku na Linlithgow. Byl jeden z owych rzadkich, jasnych i orzezwiajacych zimowych porankow, kiedy Ianson zaparkowal samochod przed budynkiem Greentree Publishing Ltd i zostal zaproszony do glownego pokoju - w istocie jedynego, jaki tam byl - przez samego szefa firmy nazwiskiem Jeoffrey Greentree. Inspektor myslal, ze byc moze nazwa firmy wiaze sie z jej specjalnoscia i w ten wlasnie sposob zagail rozmowe. -O tak! O tak! - powiedzial rozpromieniony Greentree. - To prawdziwe szczescie, ze moje nazwisko tak wspolgra z naszym profilem. Ochrona przyrody, inspektorze. Zwierzeta zyjace na swobodzie, w lasach i, rzecz jasna, same drzewa. Zielone drzewa, Matka Ziemia, Gaja! Wie pan, ze uzywamy wylacznie papieru z makulatury? Strony moga brazowiec, ale lasy pozostaja zielone. To powinna byc nasza dewiza! Czym moge panu sluzyc? Jeoffrey Greentree byl niskim mezczyzna po szescdziesiatce, lekko sie garbil, mial cichy glos i skrzace sie oczy. Ale mimo ze przez cale zycie mial do czynienia z drobnym drukiem, oczy byly wciaz bystre, choc nieco zalzawione. Wlosy na czubku glowy byly juz mocno przerzedzone, ale jego ruchliwe, krzaczaste brwi w jakims sensie to rekompensowaly. A jego biuro bylo... zupelnie inne. Biura prawnicze, w ktorych bywal Ianson, byly znacznie mniej zagracone. Jedna ze scian wygladala jak pionowy labirynt podobno "alfabetycznie uporzadkowanych" polek z przegrodkami. Z wielu przegrodek wystawaly zakurzone paczki powiazanych sznurkiem listow, starych rekopisow, umow, odbitek korektorskich... i fotografii. Ich widok sklonil Iansona, aby nie zwlekajac podac cel swojej wizyty. -Moze zdola mi pan pomoc w nastepujacej sprawie - powiedzial, kladac ksiazke McGowana na zagraconym i zakurzonym biurku, po czym otworzyl tylne skrzydelko obwoluty, na ktorym znajdowalo sie zdjecie Angusa. - Jezeli nie pan sam, to na pewno ktos, kto zajmowal sie redakcja tej ksiazki, czy tez ktokolwiek, kto moze cos wiedziec na ten temat. Wiem, ze ta ksiazka jest dosc stara i ukazala sie drukiem - a teraz zapewne jej naklad jest wyczerpany - wiele lat temu, ale... -Prosze, niech pan siada, inspektorze - Greentree gestem zachecil go do zajecia miejsca na krzesle (oczywiscie pokrytym kurzem), wzial ksiazke McGowana i usiadl za biurkiem. - Co my tutaj mamy? Ach tak! Od dawna juz nie widzialem pierwszego wydania, to znaczy poza moim wlasnym egzemplarzem. -To na pewno pierwsze wydanie? I sama ksiazka i obwoluta? -Slucham? - Greentree zamrugal nie rozumiejac. - O tak, z cala pewnoscia. I bardzo rzadkie! Ale, jak powiedzialem, mam wlasny egzemplarz. Zachowuja co najmniej jeden egzemplarz wszystkich publikowanych pozycji. Powinien stac na jednej z tych polek, chyba gdzies tam! - Zamachal reka i powrocil do trzymanej w reku ksiazki. Polki, ktore wskazal, zajmowaly sciane po przeciwnej stronie pokoju. Ianson wstal, podszedl do nich i na prozno staral sie odnalezc nazwisko Angusa McGowana na grzbiecie jednej z tysiaca lub wiecej ksiazek. -Moze byc troche trudno - powiedzial Greentree. - Ludzie siegaja po ksiazke, a potem odstawiaja ja z powrotem na polke... ale rzadko na wlasciwe miejsce. Dalem za wygrana juz dawno temu. Ale to nie znaczy, ze nie wiem, gdzie sie znajduja! Podszedl do Iansona. -Ale jeszcze mi pan nie powiedzial, inspektorze, co takiego interesuje pana w Dzikich psach i wielkich kotach. - Jak strzelec wyborowy wycelowal dlonia, prawie od niechcenia siegnal w gore i zdjal szukany egzemplarz z jednej z gornych polek. Zdmuchnawszy kurz, podal ksiazke Iansonowi. -Autor jest moim przyjacielem - powiedzial inspektor w roztargnieniu. - To znaczy Angus McGowan. - Wrocil do biurka, zeby porownac nieskazitelny egzemplarz z ksiazka, ktora pozyczyl od Strachana. Pomijajac ich stan, byly identyczne. -Naprawde? No coz, widzialem go tylko dwa razy, chociaz pare razy rozmawialem z nim przez telefon. Ale to bylo dawno temu. Dziwny czlowiek. Pamietam, ze pomyslalem, iz doskonale sie trzyma. Trudno powiedziec, dlaczego to stwierdzenie tak poruszylo Iansona; to byl powod, dla ktorego sie tu znalazl. Jednak rownoczesnie Greentree mogl dostarczyc mu odpowiedzi -zwyczajnej, banalnej odpowiedzi - ze inspektor poszukiwal czegos, co wcale nie bylo niczym nadzwyczajnym. Nie bylo tu zadnej tajemnicy, lecz po prostu stwierdzenie faktu, ze McGowan "doskonale sie trzyma". Naprawde? Wiec dlaczego nawet teraz Ianson slyszal w glowie dzwonki alarmowe? -Kiedy ostatnio pan go widzial? -Chyba ze dwadziescia lat temu - odparl Greentree. - Wznawialismy jego ksiazke - tak, te ksiazke, ktora nie byla aktualizowana od dziesieciu lat - i McGowan dostarczyl nowy rozdzial, a takze wprowadzil szereg zmian. Mial ponadto pewna prosbe. -Prosbe? Greentree przytaknal. -Chcial, abysmy zastapili jego zdjecie na skrzydelku obwoluty innym, ktore przyniosl ze soba. Tak, to wlasnie to zdjecie. - Wskazal na fotografie, ktore porownywal ze soba inspektor. - Wydaje sie, ze nie byl zbyt zachwycony swoim wygladem. Wlasnie wtedy zauwazylem, ze w ciagu dziesieciu lat prawie w ogole sie nie zmienil! Mysle wiec, ze to szczesciarz, a moze i nie. Chyba nie powinienem tego mowic, ale McGowan nie jest szczegolnie przystojny. Ale przynajmniej wydaje sie, ze zdaje sobie z tego sprawe. Wyglad starego Angusa nie zmienil sie w ciagu dziesieciu lat? Ianson poczul, jak po plecach przebiega mu dreszcz. No, przyjacielu, zobaczmy, jak to wyglada po nastepnych dwudziestu latach! Czyli w sumie trzydziestu! Ale Greentree na pewno mial racje i teraz ten fakt uderzyl inspektora z cala sila. Znal McGowana od trzydziestu lat i nigdy nie zauwazyl w nim zadnych zmian! Co? Czyzbym byl slepy? A moze on tez przez caly czas sobie powtarzal, ze McGowan "doskonale sie trzyma"? Czy znajomosc tlumaczyla to wszystko? Fakt, ze minal zaledwie tydzien, od kiedy ostatni raz grali w szachy czy popijali ze soba? -Ale ja sie zmienilem - pomyslal Ianson. - Postarzalem sie, a wraz ze mna wielu kolegow. A "stary" Angus byl juz stary, kiedy sie poznalismy! Boze jedyny, co to wszystko znaczy!? -Cos nie tak? - Greentree wygladal na zaniepokojonego. -Tak - tepo powiedzial Ianson. - Nie... nie wiem. Ale moze pan byc pewien, ze sie dowiem! Z ponura determinacja usiadl za biurkiem kolo wydawcy i wzial do reki jedna z ksiazek. Aby wszystko bylo jasne - a zapewne takze po to, aby zachowac zdrowe zmysly - powiedzial: -Chcialbym miec co do tego stuprocentowa pewnosc. Czy jest pan pewien, ze to jest pierwsze wydanie? -Alez oczywiscie! - Greentree wygladal na zaskoczonego. - Przeciez jestem wydawca! Rok wydania jest podany na stronie z informacjami wydawniczymi: 1952. Siedem lat po wojnie wciaz uzywalem tego samego niskogatunkowego papieru, stosujac sie do rzadowych ograniczen. I, jak panu mowilem, uzywam go dotad. -I nowe wydanie ukazalo sie mniej wiecej w dziesiec lat pozniej? -Dokladnie w dziesiec lat pozniej. Chce pan je zobaczyc? - Bardzo prosze. - Ianson usiadl i czekal, a Greentree podszedl do polek i po chwili powrocil z bardzo podobna ksiazka; taka sama jaka inspektor pamietal z mieszkania McGowana. - W tym wydaniu nie umieszczono jego zdjecia, prawda? -Juz to panu mowilem - potwierdzil tamten. - Ale dlaczego sam pan sie nie przekona? Ianson otworzyl ksiazke i zobaczyl, ze duzy fragment tylnej czesci obwoluty jest zadrukowany. -To dlatego, ze chcial miec wiecej miejsca na tekst? -I dlatego, ze jak juz wspominalem, doszedl do wniosku, iz na zdjeciu nie wyglada zbyt korzystnie. -Albo moze - pomyslal inspektor, wstajac z miejsca - dlatego, ze nie wygladal starzej. I nie chcial, aby ta - anomalia? - byla widoczna, bo w koncu ktos moglby zwrocic na to uwage. - To bylo zupelnie szalone! -Och, i jeszcze jedno - Greentree zmarszczyl brwi. - Wszystko to mialo miejsce jakis czas temu, ale teraz znow wraca. -Co mianowicie? -To, ze McGowan jest, mozna by rzec, perfekcjonista. -Niech pan mowi dalej. -Naprawde mysle, ze tak bardzo mu sie nie podobalo wczesniejsze wydanie tej ksiazki, ze wykupil sporo egzemplarzy, aby je zniszczyc. Ale nie z powodu fotografii, tego jestem pewien. Nie, chyba chodzilo o to, ze nie byl zadowolony ze swojej wczesniejszej pracy, ze uwazal ja za niedokonczona. To czesty przypadek: slyszalem o kilku autorach, ktorzy postepowali podobnie. Zawodowa duma czy tez... - To tlumaczyloby, dlaczego nie widzial pan tej ksiazki tak dlugo, to znaczy poza ta na panskiej polce. -Wlasnie - Greentree odprowadzil inspektora do drzwi. -Panie Greentree - Ianson uscisnal mu dlon - to bardzo milo z panskiej strony, ze zechcial mi pan poswiecic tyle czasu... -Drobnostka. -...Ale chce pana prosic o cos jeszcze. -Smialo! -Prosze nie mowic o tym nikomu. Jesli wszystko dobrze sie ulozy, obiecuje, ze tu wroce. Ale w miedzyczasie... ani slowa. -No coz, to wszystko jest bardzo tajemnicze, ale dobrze. W koncu jest pan straznikiem prawa. -Istotnie - powiedzial inspektor z usmiechem. Ale jego usmiech byl wymuszony. I przez glowe przemknela mu mysl: - Straznik prawa? Tak, a przez ostatnie trzydziesci lat Bog wie czego jeszcze! Musial w tym tkwic jakis blad. Musialo istniec jakies wytlumaczenie. Ale w tej sprawie - w sprawie morderstwa, jak stale powtarzal sobie Ianson - zupelnie nic nie trzymalo sie kupy. Jednak dzis wieczor to sie zmieni, a przynajmniej zacznie sie zmieniac. Poczynajac od Angusa McGowana... Inspektor mial cos do zalatwienia w kwaterze glownej policji. Nic, co wiazaloby sie z ta sprawa. Byl zajety do wczesnego popoludnia, po czym wrocil do domu. Nastepnie zatelefonowal do McGowana i czekal, a telefon wciaz dzwonil i dzwonil. Tak bylo zawsze: maly czlowieczek nigdy nie spieszyl sie z podniesieniem sluchawki. Ale w koncu uslyszal jego zachryply glos. -Tak? -Angus, tu George - powiedzial Ianson, starajac sie, aby jego glos brzmial mozliwie swobodnie. - Jak sobie przypominasz, nie skonczylismy naszej gry w szachy. Figury stoja na szachownicy i czekaja. Teraz chyba twoj ruch. Wiec tak sie zastanawiam: co robisz dzisiaj wieczorem? I oczywiscie mam nadzieje, ze zechcesz mnie poinformowac o wynikach swoich poszukiwan w zoo, no wiesz, w sprawie Sma' Auchterbecky. Przez kilka sekund panowalo milczenie, po czym nadeszla odpowiedz: -A ja mam nadzieje, ze mnie wtajemniczysz w to, co sam odkryles. Mam racje? Inspektor probowal sobie wyobrazic, jak bedzie rozmawial z McGowanem twarza w twarz, starajac sie, aby rozmowa przebiegala w sposob jak najbardziej naturalny. Ale w glosie Angusa bylo cos takiego, jakas dziwna nieufnosc, co kazalo mu myslec, ze ta rozmowa wcale nie bedzie taka latwa. Moze mimo wszystko najwlasciwsza strategia bedzie szczerosc. -To prawda, ze odkrylem pare interesujacych rzeczy... - zaczal. Ale kiedy uslyszal w odpowiedzi zachryply, zdlawiony chichot starego Angusa, prawie ujrzal, jak drobny weterynarz szczerzy zeby w usmiechu! Ten jego znajomy chichot byl tak uspokajajacy, ze Ianson zaczal sie zastanawiac, skad sie wziely jego watpliwosci. -Odkryles cos, tak? - zapytal tamten. - Ja takze. W istocie wydaje mi sie, ze cie wyprzedzilem w tej grze, George. Iansona zamurowalo. Niech go diabli! Sam prowadzil sledztwo, wbrew wszelkim zasadom, i najwyrazniej wiedzial znacznie wiecej, niz mowil. Pozostale watpliwosci inspektora znikly, jakby ich nigdy nie bylo. To byl znow przebiegly, stary Angus, taki jak zwykle, igrajacy slowami, ktory wszystkie zdobyte informacje trzymal w tajemnicy, jak skarb. Ten sprytny, irytujacy czlowieczek, ten przyjaciel George'a Iansona od tak dawna, ze tych wszystkich lat nie mozna bylo tak po prostu odrzucic jedynie z powodu paru dziwnych okolicznosci. Choc rzeczywiscie obciazajacych! -Wiec mnie wyprzedziles, tak? - powiedzial. - Zeszlego wieczoru z pewnoscia byles tam. A ja bylem zaraz za toba! - To byl zwyczaj inspektora: nieoczekiwana, zaskakujaca uwaga. Ale jesli myslal, ze w ten sposob zaskoczy tamtego, to byl w bledzie. -Tak, wiem - znow zachichotal Angus. - Podejrzewalem, ze to ty, choc byles w tym starym gracie, ktory nazywasz samochodem! Ale czy ci nie wstyd, George? Tak sie kryc w krzakach, zeby sledzic starego kumpla! - Po czym na dodatek wydal dzwiek, ktory sprawil, ze Ianson wyobrazil go sobie, jak kreci glowa z dezaprobata. Musial sie usmiechnac. I zaraz poczul sie lepiej, bo od pewnego czasu mial chandre. Wydawszy westchnienie ulgi, powiedzial: -No powiedz, co ty tam kombinowales, Angus? Gdybym nie rozpoznal twojego garbusa, moglbym nawet podejrzewac, ze sledzilem morderce! Po dluzszym milczeniu, znow odezwal sie zachryply glos McGowana, ale tym razem brzmial powazniej niz kiedykolwiek: -Alez ty wlasnie sledziles morderce, George! -Co takiego? -Nie mnie - i nigdy ci nie wybacze, jesli tak wlasnie myslales, nawet jesli miales podstawy! - ale te dziewczyne. To Bonnie Jean Mirlu i jej grupa! Ianson mial w glowie zupelny metlik. -Angus, co ty u licha...? -Wielkie psy, George! Nie pamietasz? -Oczywiscie, ze pamietam, ale... -A wielkie suki? Ianson pokrecil glowa, jak gdyby myslal, ze McGowan moze go widziec. -Suki? Nie rozumiem. - Ale rownoczesnie dostrzegl jeszcze nie calkiem jasny zwiazek z relacja Strachana. I, co wiecej, przypomnial sobie jedna z uwag McGowana na miejscu zbrodni w Sma' Auchterbecky: o psie albo suce innego koloru. -Nie rozumiesz, George? - powtorzyl za nim stary Angus. - Naprawde? Ale przeciez jestes cholernie dobrym policjantem, nie? A moze wariatem, co? To wszystko jest rzeczywiscie dziwne, moj przyjacielu, delikatnie mowiac. Skladalem to do kupy calymi latami i teraz wreszcie mam! Ale jest tego mnostwo i nie sa to sprawy, o ktorych mozna rozmawiac przez telefon. -Mnostwo czego, na Boga? -Dowodow, czlowieku, niezbitych dowodow! -Angus, sluchaj... Ale tamten nie sluchal. -Przyjedziesz? -Do ciebie? Teraz? Tak, dzis wieczor. Im predzej, tym lepiej! Inspektor podjal decyzje. Stary Angus byl podekscytowany; cokolwiek mial, byl gotow wyrzucic to z siebie jak najszybciej, rozkoszujac sie swoim sprytem. Mialby prawo, jezeli rzeczywiscie natknal sie na cos i jezeli rzeczywiscie to bylo tak wazne jak myslal. Ale Bonnie Jean Mirlu? W koncu oskarzenie McGowana do niego dotarlo. - Chcesz powiedziec ze... -Tak powiedzialem, George. Wiec jak? - Przyjade, jak tylko cos zjem - powiedzial Ianson. - Jak sobie zyczysz, ale nie kaz mi czekac zbyt dlugo, George. Chodzi o to, ze ta gra sie toczy, i tym razem to jest nie byle jaka gra! To ostatecznie przekonalo inspektora, przynajmniej o tym, ze jest mnostwo spraw, o ktorych musial sie przekonac. - Bede za jakas godzine - powiedzial. -Dobrze! - powiedzial tamten. - Ale jedz ostroznie, George. Drogi pokryte marznaca breja sa bardzo niebezpieczne. A poza tym nigdy nie wiadomo, kto cie sledzi, prawda? - I tuz przed tym, jak polaczenie zostalo przerwane, Ianson znow uslyszal ten irytujacy chichot malego weterynarza... Byla dopiero piata, ale juz zrobilo sie ciemno, gdy Ianson zjawil sie pod domem starego Angusa i zaparkowal samochod za volkswagenem weterynarza. Bywal tu juz przedtem, wiec znal droge. Kiedy przekroczyl brame z kutego zelaza, poszedl schodami do lukowatego wejscia i zadzwonil, grube debowe drzwi otworzyly sie, a stojacy na progu Angus zaprosil go do srodka. Dokladnie w tej samej chwili ulica przejezdzal samochod i swiatlo jego reflektorow omiotlo oczy weterynarza, ktore zalsnily zoltym blaskiem. Nie pierwszy raz inspektor zauwazyl ten efekt. Moze to byla sprawa kontrastu, bo za plecami McGowana swiatla byly wygaszone; faktycznie caly dom robil wrazenie pograzonego w ciemnosci. Maly weterynarz byl ubrany, jakby wybieral sie na dwor: na ubranie na co dzien narzucil plaszcz przeciwdeszczowy i zalozyl swoj tradycyjny kapelusz. Wzial Iansona pod ramie i przywital, mowiac szeptem: -Nie, George. Parkowanie tutaj to niezbyt dobry pomysl, prawdopodobnie jestem sledzony! Wiec chodz, wstawimy twoj samochod do mojego garazu nad morzem. Podszedl do samochodu Iansona i wskazal mu droge do rzedu garazy, odsunietych o jakies cwierc mili od ciemnego nabrzeza. Jego garaz byl przestronny, lecz wilgotny; zbudowano go z przegnilych cegiel, stal na rozmoklym podlozu. -Powiedziano mi, ze za jakis rok pewnie sie zawala - powiedzial. - Jest w okolicy wiele rozpadajacych sie domow. Maja tu wybudowac nowa promenade czy cos w tym rodzaju. Dla turystow. - W milczeniu ruszyli do domu. Ale gdy doszli na miejsce i McGowan przekrecil klucz w zamku, zeby wejsc do srodka, inspektor chwycil go za lokiec. -Angus - powiedzial - ales ty dzisiaj tajemniczy! Naprawde nie wiem, co mam o tym myslec. Mowisz, ze jestes sledzony? -Tak, to bardzo prawdopodobne - potwierdzil tamten, rzuciwszy okiem na ulice. - Wiec lepiej nie stojmy na zewnatrz, dobrze? - Ale gdy Ianson chcial wejsc, McGowan zastapil mu droge. - George - powiedzial, patrzac uwaznie na swego goscia. - To, co za chwile ci powiem - a moze i pokaze - nie jest przeznaczone dla zwyklych ludzi. To moze cie zmienic na zawsze, a nie chcialbym, abys mnie za to winil! Ianson pokrecil glowa zdumiony. -Angus, gdybym cie dobrze nie znal - powiedzial - pomyslalbym, ze to jakis zart. Nie potrafie sobie wyobrazic, do czego wlasciwie zmierzasz! -Ale chcesz wiedziec, prawda? -Jasne, ze chce wiedziec. Musze wiedziec! - Poirytowany inspektor, ktorego cierpliwosc byla na wyczerpaniu, przecisnal sie obok niego i wszedl do srodka. -Robisz to z wlasnej woli - szepnal McGowan, zamykajac drzwi. Korytarz, biegnacy obok ponurych, stromych schodow i prowadzacy do salonu, byl caly ciemny. Ianson znal droge, choc moze niezbyt dobrze; w kazdym razie McGowan chwycil go za lokiec, prowadzac w glab domu. W koncu pojawilo sie upragnione swiatlo, gdy gospodarz wlaczyl lampe; inspektor lekko sie zachwial, kiedy nagly blask oslepil jego oczy. Ianson nigdy sie specjalnie nie interesowal domem McGowana ani dzielnica, w ktorej sie znajdowal. Obszar ten byl zbyt stary, zimny i lezal zbyt blisko morza. Tylko niewiele domow nadawalo sie do zamieszkania, a jak zauwazyl sam Angus, byly stopniowo wyburzane. Ale byc moze dostanie rzadowa dotacje, kiedy bedzie sie musial stad wyprowadzic. Wiec moze to wlasnie trzymalo go tutaj przez te wszystkie lata. Domy byly wysokie, waskie, z dwuspadowymi dachami. W swoim czasie musialy byc dosc okazale, ale posrednicy od handlu nieruchomosciami juz dawno stracili zainteresowanie ta czescia miasta; wieksza czesc nabrzeza byla w oplakanym stanie. Ianson byl pewien, ze to wlasnie byl powod, dla ktorego stary Angus nie zapraszal go do siebie zbyt czesto; poniewaz troche sie wstydzil swojej dzielnicy. W kazdym razie jasne i przestronne mieszkanie inspektora wydawalo sie bardziej odpowiednie na ich sporadyczne spotkania. I skoro juz o tym mowa, byloby rownie odpowiednie na ich dzisiejsze spotkanie. -Dlaczego tutaj? - zadawanie podchwytliwych pytan bylo specjalnoscia Iansona - skutek wielu lat pracy w policji. Czasami moglo to stanowic blad. - Dlaczego nie mogles przyjsc do mnie? A skoro zorientowales sie, ze cie sledzilem, dlaczego sam nie zadzwoniles, zeby uspokoic nas obu? -Czekalem, az uznasz sie za pokonanego - usmiechnal sie McGowan. - Chcialem zobaczyc, jak tworczo rozwijasz swoja teorie "czlowieka i wielkiego psa". Ale nie obawiaj sie: zadzwonilbym do ciebie, jesli sam bys z tym zwlekal zbyt dlugo. Salon mial ksztalt litery L, byl wysoki i pelen przeciagow, a mimo to pachnialo w nim wilgocia. McGowan zapalil gazowy kominek, przyniosl butelke whisky i szklanki i poprosil Iansona, aby zajal miejsce na starej skorzanej kanapie, a sam usiadl naprzeciw. -George - powiedzial. - Czas, abym ci cos wyznal. Nie wykonalem swojego zadania. Nie sprawdzilem miejscowych ogrodow zoologicznych i wcale nie zamierzalem tego robic. Myslisz, ze to rodzaj dezercji? W zadnym razie! Dlaczego nie? Bo wiem az nadto dobrze, skad pochodzi ta mordercza bestia - gdzie zyje - i to nie jest zadne zoo ani rezerwat przyrody! Czy posuwam sie zbyt szybko? Ianson wzial szklanke, wstal i podszedl do regalu. - Nie - odparl - bo jak dotad nie powiedziales kompletnie nic! Powiedziales czy raczej dales do zrozumienia, ze masz dowody na cos "daleko idacego", ale na razie sa to nic nie znaczace slowa. Najwyrazniej mowisz o B.J. Mirlu i najwyrazniej myslisz, ze jest czemus winna. Morderstwa, powiadasz. Moze jest - wzruszyl ramionami. - Nie bede wiedzial, dopoki nie poznam wszystkich faktow. McGowan stanal obok niego. -Wiec jestes gotow mnie wysluchac, czy tak, George? Doskonale! Ale czy jestes wolny od uprzedzen? Mowilem ci, ze to wszystko jest dziwne. Inspektor znalazl to, czego szukal. Ksiazke, ktora kiedys widzial na tej samej polce - drugie wydanie Dzikich psow i wielkich kotow autorstwa Angusa McGowana. Wrocil na kanape i polozyl ksiazke na stojacym obok stoliku. McGowan spojrzal z zaciekawieniem na niego, potem na ksiazke i powiedzial: -Tak? -Wyslucham cie - powiedzial inspektor. -Swietnie. Ale nie przerywaj mi, jesli mozesz. Moja opowiesc jest dluga i kiedy juz zaczne, chcialbym ja doprowadzic do konca. Nie wiem tylko, od czego zaczac. -Moze od poczatku - zaproponowal inspektor. Kiedy stary Angus ponownie napelnil szklanki, zaczal swoja opowiesc... -Oto slowo-klucz: wilkolactwo! Nic nie mow, George, po prostu sluchaj. Jak wiesz, przez cale zycie interesowalem sie zyciem dzikich zwierzat. Mowia o tym te wszystkie ksiazki na moich polkach, choroby i obrazenia dzikich zwierzat byly moim zyciem. I to doslownie. Ale moje zainteresowania nie ograniczaly sie do zlamanych kosci czy jakichs dolegliwosci: fascynowala mnie natura samych zwierzat, to znaczy zoologia. Moje szczegolne zainteresowanie budzily drapiezniki, wielkie psy czy koty. Ale zwlaszcza psy. Bo widzisz, w mojej rodzinie istnieje takie przekonanie, ze niektorzy moi przodkowie - dalecy krewni - zgineli zabici przez wilki. To mialo miejsce tu, w Szkocji, dawno, bo ponad trzysta lat temu. Pewnie pamietasz o moim zamilowaniu do mitow i legend. Jakze moglbym sie oprzec gazetowym doniesieniom o bestiach, ktore usmiercily owce na wrzosowiskach Bodmin, Dartmoor czy na terenie Highlands, albo gdziekolwiek indziej? Tak, i to nawet naprawde duzym bestiom -choc czesto nie calkiem rzeczywistym; w istocie mozna by je nazwac zmyslonymi, jesli wiesz, co mam na mysli - zamieszkujacym jeziora i tym podobne. Wowczas pakowalem manatki i wyruszalem, aby sprawdzic te doniesienia na miejscu; czasami nawet mi za to placili! -No wiec kiedy bylem mlodszy, bardzo wiele podrozowalem. Krazylem po calym swiecie i dowiadywalem sie o rozmaitych dziwnych rzeczach. Musiales slyszec o dzieciach, George, porwanych przez dzikie zwierzeta. Dzieci-wilki w Indiach, Nepalu i Rosji, dzieci-dingo lub dzieci-hieny w australijskim buszu czy afrykanskich sawannach. Ilekroc doszly mnie sluchy o takich wydarzeniach, ruszalem w podroz, aby sie dowiedziec czegos wiecej. Wiekszosc tych cudow to oczywiscie byly zwykle oszustwa - atrakcje turystyczne, podobnie jak w wypadku starej Nessie - ale na Wegrzech i w Rumunii natknalem sie na kilka przypadkow, ktore opieraly sie probom racjonalnego wyjasnienia. A na Sycylii... och, tam i w ogole na calym obszarze srodziemnomorskim krazyly dziwne pogloski! Jednak w rzeczywistosci to wlasnie na Sycylii spotkalem ludzi o podobnych przekonaniach co ja; ludzi, ktorzy interesowali sie badaniem tego samego rodzaju legend... Gdziez to ja bylem? Aha, w Rumunii. No wiec zaledwie trzydziesci lat temu w miejscowosci o nazwie Dumitresti miala miejsce seria zabojstw ludzi przez wilka - prawdziwych morderstw, moj przyjacielu! - noca, podczas pelni ksiezyca! Miejscowi wiedzieli, czyja to robota. Odczekali miesiac, do nastepnej pelni, i wtedy wyslali w gory mysliwych ze strzelbami i srebrnymi kulami, zeby usmiercic te bestie. Wiedzieli, gdzie jej szukac: w poblizu obozowiska Cyganow. Bo dostrzegli zwiazek, rozumiesz? Gdzie by nie udali sie ci Romowie, ten cholerny wilkolak zawsze byl w poblizu! Romowie, Cyganie, George. I to byli Cyganie Mirlu! Co? Nie zamierzasz spytac tej Bonnie Jean, skad pochodzi? Albo jesli nie ona sama, to jej przodkowie? Dziwna rzecz, ale Ianson zadal B.J. dokladnie to samo pytanie, chociaz w innym kontekscie i z powodu jej akcentu, nie zas jej nazwiska; ale kiedy otworzyl usta i chcial uczynic jakas raczej nieprzemyslana uwage, Angus nie dal mu dojsc do slowa. -Och nie, nie gap sie tak i nie wywijaj rekami! - McGowan wydawal sie teraz rzeczywiscie podekscytowany. - Nie opowiadaj mi o jakichs zbiegach okolicznosci ani takich tam, tylko sluchaj dalej! Czy myslisz, ze jestem glupi, George? Myslisz, ze nie wiem, jak to wszystko brzmi? No wiec doskonale wiem, ale pozwol mi skonczyc, a potem sam zdecydujesz, co o tym myslec. Bo ja nie jestem zbzikowany. Mozesz byc tego pewien! Tak, i jest jeszcze jedno dobre slowo na okreslenie tego samego: obled! Obled, ktorym jest dotknieta istota, ktora wyje do ksiezyca i toczy piane z pyska, a jej ukaszenie jest zarazliwe i niesie szalenstwo! Czy to niemozliwe? Tak myslisz? A wscieklizna przenoszona przez ukaszenie, ktora zmienia istote ludzka w rozszalalego potwora? A czyz rak nie zmienia komorek ludzkiego ciala? A malaria, ktora powoduje, ze skora zmienia barwe? A akromegalia czyz nie zmienia ksztaltu samego ciala!? Wiec czy wilkolactwo nie moze miec podobnych skutkow? Teraz inspektor zaczal sie powaznie niepokoic o McGowana. Pomimo "logiki" niektorych jego argumentow - jego przemowy? - wydawalo sie, ze nie istnieje zaden zwiazek z posiadana przez Iansona ocena rzeczywistosci. Faktycznie maly weterynarz wydawal sie ogarniety jakas osobliwa obsesja, czyms, co dotychczas ukrywal, co dusil w sobie przez bardzo dlugi czas. Ale jak dotad Ianson nie mial poczucia niebezpieczenstwa; w rzeczywistosci zaczela go ogarniac sennosc i apatia wywolana wypita whisky. A stary Angus wykazywal oznaki coraz wiekszego podniecenia. -Co do mitu dotyczacego srebrnych kul - ciagnal - czyz olow nie jest takze metaliczna trucizna? Albo rtec? Czy pluton? Czy wiele innych? Rozne substancje chemiczne wywieraja rozny wplyw na poszczegolne gatunki, George... Wiec o co mi wlasciwie chodzi? Teraz to chyba calkiem oczywiste, nawet dla takiego twardo stapajacego po ziemi czlowieka, jak ty. Poczekaj jeszcze chwile i daj mi skonczyc. Ale widze, ze twoja szklanka jest pusta. Wiec pozwol, ze ci troche doleje. I sobie takze. - Ianson odnalazl w sobie sile woli, aby siegnac do kieszeni i wyciagnac pierwsze wydanie Dzikich psow i wielkich kotow, ktore polozyl na stole obok drugiego egzemplarza tej samej ksiazki. Nie bylo w tym ukrytej grozby, zamiaru zaskoczenia czy przestraszenia tamtego; chcial tylko spytac McGowana o fotografie i nie chcial, zeby mu to wylecialo z glowy, to wszystko. Bo z pewnoscia ktos -Greentree? - musial byc w bledzie. W rzeczywistosci mnostwo rzeczy sie tu nie zgadzalo. Jak we snie inspektor otworzyl tylna czesc obwoluty ze zdjeciem starego Angusa, ktore wydawalo sie unosic w powietrzu. Drzaca dlon opadla mu na kolana, jakby wyczerpana wysilkiem, jaki uczynil. Wzrok McGowana wedrowal od ksiazki do twarzy Iansona i z powrotem. Wskazal palcem fotografie, jego napieta twarz zadrgala, a cienkie wargi lekko cofnely sie, odslaniajac ostre biale zeby. Inspektor zawsze myslal, ze te zeby sa sztuczne. Musialy byc sztuczne! -Dlugowiecznosc! - wykrzyknal McGowan pozornie bez zwiazku. - Jeszcze jedno kluczowe slowo! Widze, ze to cie niepokoi. Ale oczywiscie nie mialbys zadnego powodu, aby sprawdzac te slodka istote w winiarni, prawda? Dobrze, w koncu dojdziemy i do tego. Ale teraz... ...O czym to ja mowilem? - (Glos McGowana byl zachryply jak zawsze, ale Ianson odniosl wrazenie, ze teraz jest takze przepelniony gniewem; jego oczy wciaz wedrowaly do fotografii w lezacej na stole ksiazce.) - Tak, juz pamietam. - Wzial sie w garsc. - Trzydziesci lat temu, w miejscowosci Dumitresti, w Rumunii. Wilkolaki, George, wilkolaki! Mysliwi, o ktorych mowilem, zastrzelili wilka! Wielkiego, szarego potwora, ktory odgryzl jednemu z nich reke, zanim go dopadli! I wtedy wladze postawily ich przed sadem... oskarzajac o morderstwo. Ta sama stara historia: nie zastrzelili bestii, lecz niewinnego cyganskiego chlopca, mlodzienca z obozowiska Romow. Czy rzeczywiscie? Wiec dlaczego ich uniewinniono, George? Uwolniono, oczyszczono ze wszystkich zarzutow; wyszli z tego bez skazy! Zacofane strony, powiesz, jeszcze i dzisiaj pelne wyimaginowanych potworow. To wszystko prawda. Ale trzydziesci lat temu? Wiec musze sie zgodzic, ze to nie fair z mojej strony uzywac argumentow tego rodzaju, opartych na rzekomych wydarzeniach, jakie mialy miejsce w owych barbarzynskich stronach. Przyjrzyjmy sie wiec bardziej cywilizowanym spoleczenstwom, zgoda? Na przyklad tu, w Anglii. Albo jeszcze blizej, w Szkocji. Jak to bylo na terenie Highlands przed trzydziestu laty? Tak, mniej wiecej w tym samym czasie, co tamto wydarzenie w Dumitresti. Bylbym zaskoczony, gdybys jeszcze nie zorientowal sie, o co chodzi, George. W rzeczywistosci jestem pewien, ze wiesz, do czego zmierzam. -Wiec jak to bylo z tym wypadkiem w rezerwacie, co? -Widze to w twoich oczach, George: skad stary Angus moze to wszystko wiedziec? Ale czy mnie nie sluchales? Czlowieku, to moja dziedzina; to czesc mnie samego, tak samo jak sledztwo jest czescia twojej osoby! Ale trzydziesci lat temu? Dowiedz sie, ze byl to dziwny okres. Jakis nietypowy okres aktywnosci ksiezyca, czas niepokoju wsrod wilkolakow na calym swiecie. W Rumunii, na Wegrzech, w Szkocji - wszedzie. Nie potrafily sie kontrolowac; biegaly jak oszalale. Ksiezyc zapanowal nad nimi niepodzielnie i ogarnela je zadza krwi, jak nigdy przedtem... Wiec zajmijmy sie teraz Bonnie Jean. Ale najpierw... nie masz ochoty na jeszcze jedna kropelke? Uderzylo ci do glowy? Te marne pare lykow? No dobrze, czasami tak jest, kiedy cialo ogarnie zmeczenie. Moze to z powodu sledztwa, ktorym sie zajmujesz, George. Tak, niektorzy z nas nie sa juz tak mlodzi, jak niegdys. Nadchodzi czas, kiedy trzeba odejsc. Takie mam wrazenie... O czym to ja mowilem? Ach tak, o Bonnie Jean Mirlu. Od pewnego czasu ja obserwuje... -Zbyt dlugo - wybelkotal Ianson, ktoremu jezyk odmowil posluszenstwa. - Od czasu... jeszcze zanim mialo miejsce to morderstwo w Sma' Auchterbecky! - Ledwie to powiedzial, ugryzl sie w jezyk. Ale za pozno. W ogole bylo juz za pozno. Inspektor zrozumial, ze stary Angus dosypal czegos do whisky, a on sam prawie nie pil. Inspektor nie rozumial jednak, w ogole nie zdawal sobie sprawy, co sie tu dzieje, ale wyczul, ze jest w powaznym niebezpieczenstwie. Oczy wypelnil mu strach. McGowan zerwal sie na rowne nogi, jak mlodzik. -Wiec mialem racje! - warknal. - Przejrzales mnie! Jak dotad nie masz niezbitego dowodu - ktory by wystarczyl super ortodoksyjnemu, twardo stapajacemu po ziemi inspektorowi Iansonowi - ale masz wystarczajacy powod, aby mnie sledzic, co? No coz, bardzo mi przykro, stary przyjacielu, ale tak dalej byc nie moze. I mam juz dosc tego gledzenia! Ianson widzial juz poprzednio ten wyraz jego twarzy, kiedy McGowan odjezdzal znad domu nad rzeka. Wyraz czysto zwierzecej odrazy! Czy byl oblakany? - Angus - inspektor sprobowal przemowic, ale z jego ust wydobyl sie tylko belkot. Probowal wstac, ale upadl jak dlugi, gdy nogi odmowily mu posluszenstwa! Wszystko wokol wirowalo mu przed oczami. -Niedobrze, ze zobaczyles mnie kolo tego cholernego domu pod Bonnyrig - warknal McGowan. - Ale znacznie gorzej, ze dowiedziales sie, iz obserwowalem winiarnie i B.J. Mirlu na dlugo przedtem, nim zmasakrowala to przeklete zwierze w Sma' Auchterbecky. A teraz odkryles te moja przekleta ksiazke - to byl moj blad - a ja mialem nadzieje, ze po tylu latach juz nigdy nie wyplynie! Tak, to juz za wiele i sam jestes sobie winien, George. Obszedl stol, a Ianson patrzyl, jak jego stopy zblizaja sie i rosna w jego oczach. Wtedy poczul, jak rece weterynarza unosza go w gore, jakby byl dzieckiem. Skad u niego taka sila?! -W pewnym sensie to odpowiedni moment - McGowan mowil do siebie i do inspektora rownoczesnie. - Wszyscy wiedza ze prowadziles sledztwo w sprawie tego morderstwa. Kiedy sie nie pojawisz, prawdopodobnie znow odbeda rozmowe z dziewczyna. Ale ani przez chwile nie pomysla o mnie. Przeciez stary Angus byl twoim kumplem! I bede odpowiednio zmartwiony, kiedy sie dowiem o twoim zniknieciu. Ale nie tak zmartwiony jak ty, George. Ianson czul, jak McGowan ciagnie go przez korytarz w glab domu pograzonego w mroku. Ruch na chwile ustal, gdy McGowan zatrzymal sie, chwycil go za wlosy i szarpnal jego glowe tak, aby spojrzec mu w oczy. Oczy starego Angusa plonely w ciemnosci jak zolte latarnie, a w ich srodku szalaly iscie piekielne ognie! -To musi byc okropne, moj przyjacielu - powiedzial - natknac sie na taka prawde. I mimo to nie moc w nia uwierzyc! Ale uwierzysz, mozesz byc pewien... Znalezli sie kolo drzwi, za ktorymi kamienne stopnie prowadzily do piwnicy, o ktorej istnieniu Ianson nawet nie wiedzial. Dlaczegozby zreszta mial wiedziec? Inspektor poczul, jak bezwladnie zwisajace ramie ociera mu sie o sciane; jednoczesnie poczul stechly zapach wilgoci - i jeszcze czegos - ktory dochodzil gdzies z dolu. W tym momencie McGowan musial wlaczyc swiatlo, bo ciemnosc jakby troche sie cofnela. -Te stare domy - powiedzial McGowan, krecac glowa, kiedy kladl Iansona na drewnianym stole. - Kiedy jest przyplyw, czasami czuje sie tutaj zapach soli! Ale dwadziescia piec lat temu przekopalem sie dwie czy trzy stopy pod fundamentami, ze wzgledow sanitarnych. - Szarpnal glowe Iansona w bok i pokazal palcem. - Widzisz te rure? To stary kanal sciekowy, ktory prowadzi do morza. Podlaczylem sie do niego i zamocowalem pokrywe; to moje prywatne urzadzenie do usuwania odpadow... roznych szczatkow, ktorych juz nie potrzebuje. Twoich szczatkow takze, George, kiedy juz z toba skoncze. Ale to troche potrwa, zanim sie z toba calkowicie uporam! Najpierw sobie razem podjemy, co, George? Inspektor lezal na stole, a z jego gardla wydobywal sie niezrozumialy gulgot. Rozpaczliwie probowal krzyknac, ale nie zdolal. Dzwieki, jakie wydawal, przypominaly czlowieka, ktory sni jakis koszmar i za wszelka cene stara sie obudzic. Tylko ze on nie spal i wiedzial o tym... ale to nie znaczylo, ze to nie byl koszmar. To byl koszmar najgorszy z mozliwych! A McGowan spacerowal po tej wstretnej podziemnej norze, mruczac do siebie. Do uszu Iansona docieraly jakies przerazajace dzwieki: syk sprezonego gazu, trzask zaplonu, brzek odkladanych narzedzi i wysoki, a zarazem zlowrogi warkot jakiegos elektrycznego urzadzenia. Odretwienie ogarnelo cale cialo Iansona, ktory nie czul juz rak ani nog. Przez zamglone oczy widzial tylko zamazane kontury. Nie byl w stanie nawet mrugac. A jesli chodzi o to, co byl w stanie dostrzec, lepiej by bylo, gdyby nie widzial w ogole nic. Z boku stala lawa, na ktorej McGowan ukladal jakies narzedzia, ktore zdejmowal ze stojaka znajdujacego sie przy scianie. Ianson sprobowal skupic spojrzenie na rogu pomieszczenia... czy to byl piec? I sprzet kuchenny? I... co to jest, lampa lutownicza? Jej ledwie widoczny migocacy blekitny plomyk lizal plaskie zelazo do wypalania pietna, ktore po chwili zaczelo swiecic pomaranczowym blaskiem. W koncu maly czlowieczek zakonczyl... przygotowania. Wrocil do Iansona i zaczal go rozbierac. A inspektor zdolal tylko wybelkotac: -Coo...? Coo...? -Taak - powiedzial McGowan - Masz wciaz silne konczyny, George. Nie jak stary ramol. Ale to raczej problem, a nie komplement. Widzisz, to co domieszalem do whisky, wkrotce przestanie dzialac, a ja nie moge tu siedziec przez caly czas. Czlowieku, wkrotce znow bedziesz mogl sie poruszac! A na to nie mozemy pozwolic, prawda? Po chwili Ianson byl juz nagi. Wrociwszy do lawy, na ktorej spoczywaly narzedzia, McGowan zawolal do niego: -Te krople nasenne, ktore wlalem ci do whisky, swietnie dzialaja, nie? Moi panowie z Sycylii recza za ich skutecznosc. I ty sie o tym przekonasz. Nic nie poczujesz! Moze pozniej, ale teraz nie. Podszedl ze zlowrogo warczacym narzedziem do stolu i pokazal je Iansonowi: byla to lsniaca srebrzyscie chirurgiczna pila tarczowa! Ale kiedy McGowan podsunal pod nos swojej ofierze to okropne urzadzenie i na widok malujacego sie na twarzy Iansona przerazenia wyszczerzyl zeby w usmiechu, inspektor utkwil wzrok nie w samej pile, ale w twarzy malego weterynarza, ktora odbijala sie w wirujacej tarczy. Och, to byl z pewnoscia McGowan - stary Angus we wlasnej osobie - ale nie mial cech ludzkich. Przynajmniej nie calkiem. Moze wiecej, a moze mniej niz czlowiek. Rozwarta paszcza, skrecony pysk i czerwono prazkowane gardlo, ktore dziwnie pasowalo do jego dzikich, zoltych oczu bestii! Jego zeby - ktore stracily swoj idealny wyglad - przypominaly teraz kawalki szkla wyrastajace ze szkarlatnych dziasel! A w glebi paszczy jezyk rozszczepiony i obrzydliwie ruchliwy, ktory wil sie w jego ustach jak okaleczona jaszczurka! -No to przekonajmy sie, czy potrafisz rozwiklac te mala zagadke, George - chrypliwie powiedzial McGowan, znikajac inspektorowi z pola widzenia, a warkot pily przeszedl w miekkie wibracje - raczej odczuwane niz slyszane - ktore zdawaly sie poruszac cialem Iansona i jeszcze bardziej rozmazywaly wszystko wokol. - Gdzie mozna sie spodziewac odnalezienia ciala inspektora policji pozbawionego konczyn, Wibracje ustaly i twarz McGowana znow pojawila sie w polu widzenia... tylko ze teraz byla ochlapana krwia, a pila znowu zaczela warczec, rozpryskujac wokol rozowa mgielke! -Co? Nie mow, ze juz sie poddales. - McGowan usmiechnal sie od ucha do ucha. Ale Ianson rzeczywiscie sie poddal i zemdlal, w chwili gdy spojrzal na ociekajace krwia urzadzenie, ktore McGowan trzymal wysoko w gorze. Dlatego juz nie uslyszal odpowiedzi malego czlowieczka na zadana przezen zagadke, kiedy ten poszedl po rozgrzane do bialosci zelazo i zaczal przyzegac pierwszy z kikutow inspektora. -No, oczywiscie tam, gdzie sie je zostawi!... CZESC DRUGA Inni gracze I Daham Drakesh W tej upiornej piwnicy w Edynburgu bylo troche po szostej. Ale jakies siedem tysiecy mil stamtad, na plaskowyzu Tingri w Tybecie, bylo juz dobrze po polnocy i gwiazdy zastygle w bezruchu wydawaly sie tak bliskie, ze mozna by je zerwac z firmamentu. Tak myslal Daham Drakesh, Wampyr, ostatni z rodu Drakulow, wysoki i chudy jak szkielet, stojac na dachu tak zwanego klasztoru Drakesha, a w rzeczywistosci swego zamczyska.Stal na kopulastej czaszce wykutej w litej skale glowy, kontemplujac czy moze podziwiajac noc, a jego czerwona szata trzepotala w podmuchach wiatru wiejacego znad plaskowyzu. Ale wielka paszcza wyrytej w skale twarzy stanowila jedynie fasade, a otwierajaca sie miedzy jej szczekami czelusc byla wejsciem do kompleksu jaskin. Byl to wielopoziomowy labirynt tuneli, magazynow, pomieszczen mieszkalnych i... innych, mrocznych i tajemniczych korytarzy i komnat. Wstep do tych ostatnich, usytuowanych glownie na dolnych poziomach, byl zakazany dla wiekszosci mieszkancow zamczyska i tylko sam Daham Drakesh, Najwyzszy Kaplan, mogl tam bezkarnie przebywac. Nawet najstarsi, najbardziej zaufani i doswiadczeni porucznicy nie mieli ochoty tam wchodzic, a jesli musieli, stapali mozliwie cicho. Budowa zamczyska przez niewolnicza sile robocza - czyli niewolnikow "zwerbowanych" w pobliskim otoczonym murem miescie, a nastepnie zwampiryzowanych - zajela w sumie od pietnastu do dwudziestu lat. Zakonczono ja prawie siedemdziesiat lat temu; caly kompleks zostal wykuty w starej skale pochodzenia wulkanicznego, a Drakesh wykorzystal ponadto wiele naturalnych pieczar i szczelin w pelnych dziur warstwach gruntu. Ostatni z rodu Drakulow - w swoim mniemaniu zaslugiwal na wlasne zamczysko - osobiscie nadzorowal prace od poczatku do konca. Pod koniec niegdys bogate miasto, z ktorego pochodzili jego robotnicy, bylo jak martwe i rownie zlowrogie jak wieksza czesc samego plaskowyzu. Tak, ostatni z Drakulow... A na pewno ostatni prawdziwy Drakula, teraz, gdy jego glowny porucznik i syn krwi, Mahag, zginal w Szkocji z rak Lykana. Ale Daham nosil w sobie wampirza pijawke, a jego pasozyt bez watpienia mial jajo; wiec po nim przyjdzie nastepny Drakula - i dalsze - kiedy nadejdzie odpowiedni czas. Taki czas jednak jeszcze nie nadszedl i nie nadejdzie, dopoki rody Lykan i Ferenczy nie zostana calkowicie zlikwidowane. W przeciwienstwie do swych przodkow Daham niezachwianie wierzyl odwiecznej maksymie Wampyrow, ze anonimowosc jest tozsama z dlugowiecznoscia. Jednak jego przodkowie zapomnieli albo postanowili zlekcewazyc te prosta zasade; nie zastanawiajac sie splodzili licznych synow krwi, ktorzy rozniesli zaraze po calym swiecie... ale gdziez oni byli teraz? Gdziez byl jego syn Egon, ostatni i jedyny ocalaly ze swiata rownoleglego i dzielny obronca spod Wallachia, podkowiastego lancucha gorskiego, ktory niegdys byl znany jako Dacja? Odszedl, jak wszyscy pozostali. Ale nie Daham. Jednak bracia Ferenczy, Anthony i Francesco, wzbogacili sie i urosli w sile i teraz mieszkali w swej sycylijskiej fortecy. A lord Radu Lykan, ostatni ocalaly ze starej Krainy Gwiazd, ktory przybyl na Ziemie przed szesciuset laty, zapadl w sen i pozostawal obecnie w stanie smierci pozornej, w jakiejs odleglej gorskiej kryjowce. To byl wlasnie glowny powod, dla ktorego Drakesh wyslal Mahaga i grupe swoich "uczniow" do Europy (a ostatecznie na Wyspy Brytyjskie): aby odszukali kryjowke pograzonego we snie lorda i unicestwili go, zanim sie obudzi. Wszystko to bylo fragmentem wiekszego planu; Drakesh dostrzegl szanse odegrania roli prowokatora, zamierzajac wywolac krwawa wojne miedzy poplecznikami Radu i Ferenczych. Nastepnie, kiedy bedzie po wszystkim, mial wkroczyc na scene i wybic pozostalych przy zyciu, a mialo to byc jedynie przygrywka do Ostatecznego Rozwiazania. Czyli totalnego podboju i wampiryzacji planety! Takie oto pragnienia wypelnialy jego umysl, odkad sie dowiedzial o smierci swego ojca, tak zwanego "hrabiego" Drakuli, co mialo miejsce dziewiecdziesiat lat temu: zamierzal sie uczynic niemartwym, zostac krwawym "cesarzem" swiata wampirow... ale nie mogl tego uczynic, dopoki wrogowie jego przodkow wciaz pozostawali przy zyciu. Dlatego przez piecdziesiat lat wysylal swoich "emisariuszy" - niewolnikow, ktorzy rzekomo byli "ambasadorami" jego sekty - jako szpiegow, ktorzy mieli wyszukiwac inne ogniska plagi Wampyrow. W taki wlasnie sposob odkryl braci Ferenczych w ich sycylijskiej warowni i zlokalizowal przyblizone miejsce pobytu Radu Lykana w gorach Cairngorms. I w taki sposob jego wielkie plany na jakis czas utknely w martwym punkcie. Klasztor Drakesha byl polozony na pograniczu kilku krain, w miejscu, ktore sto lat temu bylo w zasadzie niedostepne. Ale odleglosc, zimno i niedostepnosc - coz to za przeszkody! Nie dla Wampyrow! Z drugiej strony, to co jest naprawde wazne, to instynkt terytorialny! Kiedy w koncu Daham postanowi powiekszyc swoje wlosci, najprostszym sposobem bedzie wyslanie garstki wybranych porucznikow na polnoc, do samego serca owianego tajemnica Tybetu, Chin i Mongolii; na poludnie, do Nepalu, Indii, Birmy i Bhutanu. A kiedy sie juz tam zainstaluja... reszta swiata musi poczekac. Teraz pierwsza z tych placowek - oczywiscie ukryta pod "religijnym" sztandarem Drakesha - powinna juz dzialac. Ale dwadziescia pare lat temu, kiedy ostatni Drakula przygotowywal swoj korpus ekspedycyjny... ...Interweniowala chinska Czerwona Armia. I Drakesh zobaczyl na wlasne oczy, ze Wampyry nie sa osamotnione w swych zapedach terytorialnych, nawet jesli w gre wchodzi tak odlegla kraina. Tybetanskie miasta zostaly podbite; zakony religijne brutalnie rozwiazane, a swiatynie zniszczone; Dalaj Lama musial sie ratowac ucieczka na zachod. Ale daleki "klasztor" na smaganym wiatrem plaskowyzu Tingri ocalal. Drakesh od dawna bowiem wiedzial, ze Czerwona Armia prowadzi badania nad studium wykonalnosci w dziedzinie parapsychologii - byl takze swiadom istnienia eksperymentalnej jednostki parapsychologicznej, chinskiego odpowiednika sowieckiego czy angielskiego Wydzialu E - i celowo zabiegal o zainteresowanie jej rewidenta, pulkownika Tsi-Honga, ktorego siedziba znajdowala sie przy alei Kwijiang w Chungking. Wezwano go do Chungking i "badano" przez ponad rok, a on pozwolil, aby dowiedzieli sie o nim tego, co sam chcial: o jego "filozofii", dlugowiecznosci, odpornosci na choroby, nieustepliwosci, ale nic ponadto. A pulkownik Tsi-Hong nawet go odwiedzil w klasztorze, aby sie naocznie przekonac o niezwyklych mozliwosciach Drakesha w jego wlasnym srodowisku. Drakesh pozwolil sie zamrozic w bloku lodu, po czym roztopil go od wewnatrz. Zademonstrowal zdolnosc widzenia w ciemnosciach - potezniejsza niz Tsi-Hong, uzbrojony w brytyjska lornetke noktowizyjna! - i wlasciwie nie musial podkreslac plynacych z tego korzysci w zastosowaniach wojskowych. Poscil przez ponad miesiac, a mimo to byl w tak dobrej kondycji, ze poszedl przez snieg do odleglego o dziesiec mil miejsca, aby tam oddac sie medytacji. Tsi-Hong przywiozl ze soba naukowcow, genetykow i specjalistow od mutacji, ktorzy pobrali probki spermy Drakesha i zamrozili je, aby pozniej poddac badaniom. Dziesiec lat temu w koncu sie za to zabrali, a w wyniku przeprowadzonych eksperymentow otrzymali potwory! Dokladnie tak, jak Drakesh uprzedzal pulkownika, Tsi-Hong nie powinien hodowac orchidei na polu ryzowym, bo zwiedna. Ale gdyby sie nimi zajeli troskliwi ogrodnicy, gdyby je zraszaly deszcze i gdyby rosly w swej ojczystej ziemi... Pulkownik nie sluchal, wtedy nie. Bo jakze taki czlowiek - nawet posiadajacy owe osobliwe zdolnosci - moglby splodzic niezwyciezona armie mutantow na takim niegoscinnym pustkowiu? Ale Drakesh byl czyms wiecej niz zwykly czlowiek: byl lordem Wampyrow! Sama sila woli i wykorzystujac prawa obcej genetyki, przekazal odpowiednie instrukcje do spermy, ktora zabrali ze soba naukowcy Tsi-Honga. I w Chungking narodzily sie jego dzieci. Pietnascioro z nich bylo tak zdeformowanych, ze umarlo zaraz po przyjsciu na swiat. Ale coz to jest pietnascie sposrod piecdziesieciu? To wlasciwie nie zaskoczylo Drakesha; wedlug Egona Drakuli dziwaczne narodziny i groteskowe deformacje byly powszechne wsrod Wampyrow zamieszkujacych Kraine Gwiazd. Jednak pozostale dzieci jak na razie przezyly. Daham, pozostawiony samemu sobie, czekal az zadziala jego prenatalny mechanizm genetyczny. Mialo to miejsce dwa lata temu. Wiadomosci przywiozl mu major Chang Lun, dowodca garnizonu w Xigaze, oddalonego o okolo poltorej godziny drogi. Teraz przypomnial sobie jego slowa i zadowolenie, z jakim major (ktory raczej nie byl wielbicielem Dahama Drakesha) je wypowiadal. -Kilku ostatnich ucieklo. Mieli tylko po osiem lat; byli najwyrazniej doskonali, jesli nie liczyc ich przyspieszonego tempa wzrostu, jednak zamordowali swych opiekunow i nauczycieli. Nie tylko pokasali reke, ktora ich karmila... oni ich pozarli! Ci przekleci kanibale pili ich krew! Choc mieli tylko po osiem lat, to juz byli prawdziwi mezczyzni i seksualnie nienasycone kobiety! W koncu wytropilismy ich wszystkich i zlikwidowali. Ale to nie bylo latwe... Drakesh nie odczuwal bolu, zadnego ojcowskiego cierpienia, poniewaz wiedzial, jaki bedzie rezultat. W rzeczywistosci to zaplanowal. Ludzie pulkownika Tsi-Honga probowali uczynic z jego potomstwa ludzi, aczkolwiek jedynie ludzkie maszyny, wojownikow. Ale nastepny miot bedzie dzialal zgodnie z poleceniami ich wampirzego ojca i tym razem mu sie powiedzie. I jego wojownicy nie beda wlasnoscia Chin. Nie tylko istoty ludzkie byly wojownikami... Wczesniej, zanim wewnetrznymi drogami i klaustrofobicznymi kominami Drakesh wszedl na szczyt swego zamczyska, ktore opadalo ku przewieszonej skale, zlozyl wizyte innym wojownikom; trzech z nich tkwilo od pieciu lat w wosku, w wielkich kamiennych kadziach znajdujacych sie na najnizszym poziomie budowli. Sprawdzil tempo ich wzrostu, ktory chwilowo spowolnil, czekajac na wlasciwy moment. Ale kiedy w koncu sie "narodza", kiedy wydobeda sie ze swej kamiennej macicy, beda bezmyslnymi maszynami do zabijania, takimi, jakie niegdys hodowaly Wampyry w Krainie Gwiazd. I pomimo ze tutaj warunki byly inne, mialy wrodzone anomalie "zapisane" w jego nasieniu zamrozonym w Chungking. Bo to takze byly jego "dzieci", wytwor jego wampirzego ciala. Powrocil myslami do tej wizyty. Na dole, w ciemnej, cuchnacej pieczarze, Drakesh przechowywal metamorficzna protoplazme - zywy (albo niemartwy) material swych bestii wojennych, wyroslych z jego wlasnego ciala, sliny, spermy i potu - w osobnej celi. Ludzkie cialo, plyny ustrojowe, zeby i kosci umieraja razem z czlowiekiem. Ale cialo wampira zyje, dopoki nie zostanie zniszczone lub nie ulegnie skostnieniu. Cialo ostatniego z Drakulow bylo szczegolnie wytrzymale. I mimo ze bylo pozbawione umyslu, "znalo" swego ojca i pana. Jakis szczatkowy instynkt jego DNA pelnil rola prymitywnego umyslu. Drakesh sam zywil to... stworzenie. Musial; zwykly porucznik bylby narazony na zbyt wielkie niebezpieczenstwo. Wszedlszy do pieczary z misa pelna odpadkow, usiadl na plaskiej skalnej polce w srodku pomieszczenia i czekal. Jasno czy ciemno - to nie mialo dla niego znaczenia. Jego dzikie oczy przybraly w ciemnosci czerwona barwe i swiecily jak latarnie. Pieczara wydawala sie pusta, ale wiedzial, ze to stworzenie tu jest. Kolo jego obutych w sandaly stop ziemia byla wzruszona. Ta istota byla istota mroku, podobnie jak sam Drakesh. Zagrzebala sie pod ziemia, aby sie ukryc i czekac. Poczuwszy pierwsze, niepewne drganie gruntu, Drakesh usmiechnal sie do siebie ponuro. Trzymal mysli na wodzy, ukrywajac swoja tozsamosc. To byla niezla zabawa, ktora lubil: najpierw zachecac, a potem odmawiac. Z misa wypelniona cuchnacymi odpadkami na kolanach, w zupelnej ciemnosci, siedzial, usmiechajac sie i czujac obecnosc istoty. Nagle... ...Uslyszal za soba cichy dzwiek przesypujacej sie ziemi. Istota podkradala sie do niego. Bardzo powoli Drakesh obrocil glowe na swej wychudlej szyi i spojrzal w dol, gdzie formowal sie wzgorek, unoszac sie w gore z nierownego podloza. Po chwili ukazala sie szaro-zielona macka, ktora stawala sie coraz grubsza, unoszac sie jak jakas dziwna lodyga, na ktorej koncu widnialo prymitywne oko. Co ta istota widziala - jezeli w ogole widziala czy tez rozpoznawala, a moze przypominala sobie - Drakesh nie mial pojecia. Ale wyczuwala jedzenie! Jedzenie, ktore spoczywalo na jego kolanach, a moze i jego samego. Macka stala sie jeszcze grubsza i Drakesh poczul drgania gruntu wszedzie wokol. Oko zniklo, a na jego miejscu pojawila sie rozdziawiona paszcza z podwojnym rzedem zebow, ktore z kazda chwila stawaly sie coraz dluzsze. Sucha ziemia u jego stop rozstapila sie w kilku miejscach, a ze szczelin wystrzelily wijace sie macki, ktore jakby zamknely sie wokol niego, i wtedy przypominajaca konczyne "glowna" macka zakolysala sie w jego strone, a z rozdziawionej paszczy zaczela kapac zolta ciecz. W tym momencie Wampyr otworzyl umysl, ujawniajac swoja tozsamosc. - Dosc! -powiedzial. - Tyle ci wolno, ale ani kroku dalej! Skutek byl taki, jak gdyby istota zastala porazona pradem. Wijace sie macki znikly pod ziemia tak szybko, ze koniuszek jednej z nich oderwal sie, rozpryskujac zolta ciecz, i jeszcze przez chwile skrecal sie na ziemi jak padalec, po czym zniknal. "Glowna" macka zapadla sie, rozplynela i wsaczyla sie w ziemie, czemu towarzyszylo cos w rodzaju chlupniecia. W ciagu kilku sekund bylo po wszystkim, jeszcze tylko pare razy zadrgala ziemia, a w powietrzu pozostal odor zgnilizny. Po czym zapanowala cisza. Drakesh nie przestawal sie usmiechac, wyczuwajac strach przenikajacy istote. Tak powinno byc. Nastepnie, odwracajac do gory dnem mise, aby wylac na ziemie jej obrzydliwa zawartosc, powiedzial: -Znasz mnie. Jestem Drakula, twoj pan i jestem dla ciebie dobry. Nie masz zadnych zmyslow, wiedzy ani inteligencji. Ja stanowie cala inteligencje, jakiej kiedykolwiek bedziesz potrzebowac. Nie masz zadnego celu, dopoki ja sam ci go nie wyznacze. Nie mozesz zyc bez pozywienia, ktore ci dostarczam, ani nie mozesz umrzec, jezeli na to nie pozwole. Ale mozesz byc czyms wiecej, niz jestes teraz. Twoi bracia, wyrosli z twego ciala, tak jak ty wyroslas z mojego, wlasnie sie budza do zycia w moich kadziach. Udoskonalilem ich i moge takze udoskonalic ciebie... albo cie zniszczyc. Jezeli zdolasz to zapamietac, wyjdzie ci to na zdrowie. Ruszyl w strone wyjscia, zatrzymal sie i obejrzal. -Teraz jedz i badz wdzieczna. A kiedy ta bezmozga osmiornica, ten zywy czy niemartwy rak metamorficznej tkanki wychynal znow na powierzchnie i pokryl calym soba lezace na ziemi pozywienie, Drakesh odezwal sie znowu: -Nie ruszaj sie! - To bylo jak smagniecie batem i istota natychmiast znieruchomiala. - I pamietaj: to miejsce nalezy do ciebie. Ale tej granicy - stopa nakreslil na ziemi linie przy wylocie pieczary - nie mozesz przekraczac. Tyle ci wolno, ale ani kroku dalej... Potem zajrzal do swych kadzi, wielkich zbiornikow wydrazonych w litej skale, usytuowanych w sasiedniej pieczarze, rownie ciemnej, a moze jeszcze ciemniejszej niz ta, w ktorej znajdowala sie owa metamorficzna protoplazma. Stwory, ktore powolal do zycia, rozwijaly sie w ciemnosci; mialy z nich powstac prawdziwe bestie wojenne. Hybrydy spoczywajace w kadziach mialy stanowic jego pierwszych Straznikow, ktorzy beda pilnowac mrocznych ruin miasta i pustynnych dolin posrod dlugiej zimy, jaka nastanie po wojnie jadrowej, tak, aby zarowno ci, ktorzy ocaleja, jak i wampiry nie mogly sie dostac do zawilej sieci korytarzy jego zamczyska w niebezpiecznym swietle dnia. Ale tak czy owak w owym swiecie nie bedzie zbyt wiele swiatla. To takze stanowilo czesc jego planu - pierwsza czesc - kiedy Drakesh wreszcie bedzie gotow, aby zostac lordem wszystkich lordow. Bo jaka bylaby korzysc z podbijania swiata swiatla, gdyby swiatlo to moglo ostatecznie odniesc zwyciestwo? Ale w swiecie, gdzie bedzie go niewiele, gdzie bedzie sie musialo przedzierac przez klebiace sie promieniotworcze obloki, wydobywajac z mroku gruzy pozostale po najwiekszych, wzniesionych przez czlowieka budowlach... Oczywiscie Drakesh byl szalony i wiedzial o tym. Ale uparty jak wszystkie Wielkie Wampiry przed nim upajal sie taka wizja. Jezeli bowiem Cesarz ma ostatnie slowo i jezeli jego slowo jest prawem, ktoz osmieli sie powiedziec, ze nie jest przy zdrowych zmyslach, a wszyscy pozostali sa zdrowi na umysle? I pewnego dnia zostanie takim wlasnie Cesarzem! Kadzie metamorfizmu... Drakesh stal na krawedzi jednej z nich i patrzyl na galaretowata powierzchnie cieczy, po ktorej przemykaly drobne zmarszczki. Jego wojownicy dojrzewali. W razie potrzeby ich wzrost mozna bylo przyspieszyc, ale mogli tez pozostawac tu jeszcze przez sto lat. Kiedy tak patrzyl, zmarszczki stawaly sie coraz wieksze - jak gdyby mieszkaniec tej kadzi wyczul jego obecnosc - i tuz pod powierzchnia cos sie poruszylo. Po chwili ukazal sie zarys groteskowej, leniwie obracajacej sie glowy, pokrytej polprzezroczysta, szaro polyskujaca chityna. I na jedna krotka chwile w kleistej cieczy ukazalo sie wielkie, bezmyslne oko. -Jest silny! - mruknal do siebie Drakesh, kiwajac glowa. -I wierny az do smierci. - Tak rzeczywiscie bylo. Istoty wyhodowane z jego wlasnego ciala, jak tamta w ciemnej pieczarze, nie mialy wlasnego umyslu czy wlasnych mysli, lecz tylko te, ktore on sam im przekazal... Nastepnie popatrzyl na przypominajace koryta kanaly wychodzace z kadzi i rdzawe scieki wydrazone w skale, sluzy, przez ktore plynela krew hodowanych tutaj niedorozwinietych plodow, obficie oddawana swym braciom. Krwawe bestie, a ten glupiec, pulkownik Tsi-Hong chcial, aby mu wyhodowac ludzi-wojownikow? Wiec tak sie stanie, gdy ciezarne kobiety z Chin i Tybetu, ktore pracowaly na kamienistej roli i zajmowaly sie gospodarstwem w otoczonym murem miescie, urodza swe dzieci. Ale jesli chodzi o kaplanow w klasztorze, jego bractwo, pulkownik nie wiedzial o nich nic; nie wiedzial, ze sa takze dziecmi Drakesha. A wojownicy dojrzewajacy w swych kadziach? No coz, Tsi-Hong przezylby szok i zapewne umarl, gdyby sie o tym dowiedzial! I tak umrze... musi umrzec, nawet gdyby Drakesh musial sie zajac tym osobiscie. Bo gdyby sie o nich dowiedzial, zrozumialby, ze sam Najwyzszy Kaplan nie jest istota ludzka; to jeszcze jeden powod, dla ktorego tutaj zbudowal swe zamczysko: ze wzgledu na surowosc otoczenia i odosobnione polozenie. Miejsce bylo bowiem malo zachecajace. I na ogol (jesli nie liczyc wscibskich spojrzen majora Chang Luna, kolejnego glupca z Xigaze) Drakesha pozostawiono samemu sobie. Dlatego nawet gdy pulkownik i jego tak zwani "naukowcy" odwiedza to miejsce, co w koncu musi nastapic, zobacza tylko samo miasto. Klasztor stanowil bowiem "swiete" miejsce, w ktorym Drakesh mogl im co najwyzej udzielic krotkiej audiencji, gdzie jednak nie mogli liczyc na zakwaterowanie. Ale w koncu ktoz by tego pragnal? Miejsce to nie bylo przeznaczone dla obcych... Rozmyslajac o tym wszystkim, Drakesh kreta droga dotarl na dach swojego zamczyska. Teraz stal, patrzac w nocne niebo usiane gwiazdami, i czul, jak trzepocze na wietrze jego czerwona szata splywajaca z patykowatych ramion. Ktorejs nocy - moze juz niebawem - musi wreszcie wyprobowac swoje zdolnosci, uformowac odpowiednio swoje cialo i wzleciec w powietrze. Kiedys bowiem Drakulowie swietnie latali, a jego ojciec Egon byl mistrzem nad mistrze. Kiedy sie na niego patrzylo, jak szybuje niby wielki czarny nietoperz nad wysokimi murami obronnymi swego zamku w Transylwanii... to doprawdy budzilo podziw. -To wszystko bedzie twoje - powiedzial mu kiedys hrabia. - Wszystko. Tylko badz mi prawdziwym synem i pod moja nieobecnosc opiekuj sie tym zamkiem, a sam takze mozesz zostac Wampyrem! - I przypieczetowujac uklad przed wyjazdem do Anglii, wraz z ojcowskim pocalunkiem przekazal mu jajo. Potem przyszla krotka chwila nieznosnych meczarni... a kiedy Daham odzyskal przytomnosc, ojca juz nie bylo. W dziesiec dni potem i on sam wraz z garstka cyganskich niewolnikow i sakiewka pelna zlota uciekl z Rumunii i schronil sie w tym odludnym miejscu. Potem przez jakis czas obawial sie zemsty ze strony ojca. Co uczyni Wielki Drakula, kiedy po powrocie do Rumunii odkryje, ze syn zawiodl jego zaufanie i uciekl z zamku? A po jakims czasie ogarnela go ulga - wlasciwie nawet zadowolenie! - kiedy sie dowiedzial o smierci ojca z rak msciwego Doktora, ktory studiowal "legendy" o wampirach... Znow targnal nim podmuch wiatru; instynktownie podniosl rece i pochylil sie do przodu; mial ochote uniesc sie w powietrze, ale oparl sie tej pokusie. Wszystko w swoim czasie. Uslyszal niesiony porywistym wiatrem z odleglego o mniej wiecej trzy mile miasta zalosny ryk jaka. Na to wlasnie czekal. Bo jako troskliwy pan staral sie zaspokajac potrzeby wszystkich swych stworzen i pobratymcow. -W gore, lotniaki! - wyslal mysl. - Przybywajcie! I wtedy z rozmaitych szczelin przecinajacych zamczysko - z kolonii ukrytej w mrocznym labiryncie jaskin - wylecialy skrzydlate stwory... Jesli chodzi o Drakesha, major Chang Lun mial okreslone rozkazy. -Nalezy okresowo odwiedzac otoczone murem miasto. - Glupi rozkaz, po prostu smieszny! Ale tak mu kazano i nic ponadto: okresowo odwiedzac to miasto. Ale jak czesto? I co ma tam wlasciwie robic, czego szukac? Czy mial obmacywac kragle brzuchy dziwek, ktore trzymal Drakesh? Gratulowac im udanych stosunkow z ta kreatura? Ale nie, nic z tych rzeczy, po prostu odwiedzac miasto. Och, Chang Lun orientowal sie w calej sprawie calkiem dobrze: brak dyscypliny wewnetrznej i zorganizowanie cywilnego, samodzielnego, tajnego i "eksperymentalnego" oddzialu. Ale ten... ten tak zwany pulkownik Tsi-Hong - ten nudny, senny metafizyk - sam nie wiedzial, co zrobic z tym Drakeshem i jego sekta. Ale z drugiej strony moglo to takze oznaczac, ze Tsi-Hong mu nie ufal albo sam mial jakies podejrzenia. Jesli tak bylo, Chang Lun mogl otrzymane rozkazy rozumiec calkiem odmiennie. Na przyklad tak: Nalezy obserwowac miasto. Dowiedziec sie mozliwie duzo na jego temat. Ale nalezy zachowac jak najwieksza ostroznosc, poniewaz zainwestowalismy tam nasz czas i pieniadze i nie chcemy zrazic tego zagranicznego szarlatana, bo moze dysponowac czyms, co bedziemy mogli wykorzystac. - Chang Lun doskonale wiedzial, jak interpretowac takie rozkazy. Przyjechal wraz z kierowca z Xigaze troche po godzinie 22. Prognoza pogody byla pomyslna; oczywiscie przenikliwie zimno, ale pogodnie, prawie bezwietrznie i bez opadow sniegu. Oficjalne wizyty Chang Luna (sam musial opracowac ich harmonogram) odbywaly sie co szesc tygodni. I aktualna wizyta byla jedna z nich. Jechal z tym samym kierowca co zwykle, kapralem (jego nazwisko nie mialo znaczenia), ktory znal kazda szczeline lodowa i kazdy glaz na drodze, i tylko to bylo wazne. W terenie tak nierownym i noca bardzo latwo bylo popelnic blad fatalny w skutkach. Niektore z przecinajacych ziemie szczelin wydawaly sie nie miec dna! Ale pojazd nie sprawial zadnych klopotow i dotarli bezpiecznie na miejsce pare minut po polnocy. Owym "miejscem" byly osloniete od wiatru skaly na poludniowym stoku wzgorza, na zachod od miasta. Trudno bylo o lepszy punkt obserwacyjny. Zostawiwszy zamaskowany pojazd na dole, wspieli sie dwiescie stop wyzej i staneli za skalna sciana, w miejscu, ktore wybrali podczas poprzednich wizyt. Chang Lun i jego kierowca mogli nawet zrobic sobie tutaj herbate na przenosnej kuchence, przygotowac kanapki z miesem czy serem i zjesc jaki taki posilek. Z tego stanowiska czlowiek zaopatrzony w dobra lornetke noktowizyjna mogl obserwowac nie tylko samo miasto, jego bramy i mury, lecz takze odlegla o trzy mile fasade klasztoru Drakesha. Jedynym minusem bylo przerazliwe zimno. Nawet najlepsza odziez zimowa nie mogla przed nim ochronic. Przenikalo do szpiku kosci. Mocna herbata troche pomagala, ale nie na dlugo. Wiec Chang Lun ciagle sobie powtarzal: "Niech to wszyscy diabli!" To miala byc jego ostatnia wizyta, bez wzgledu na nienawisc, jaka zywil do tego zboczonego sukinsyna, ktory kierowal klasztorem. Nienawisc - mocne slowo, ktorego Chang Lun nie uzywal czesto. Ale Dahama Drakesha znienawidzil od pierwszej chwili. A bedac wyslannikiem Tsi-Honga, mial az nadto kontaktow z tym czlowiekiem. Ale nazywac go czlowiekiem... no coz, jesli chodzi o Chang Luna, nawet i to pozostawalo w sferze domyslow. Pamietal go dobrze z tych czterech czy pieciu (i tak zbyt wielu) poprzednich wizyt. Wyglad zewnetrzny - sama jego obecnosc - nigdy nie przestala robic na nim wrazenia, ale zdecydowanie niekorzystnego. Nie chodzilo tylko o jego wzrost (mial szesc i pol stopy, czyli byl prawie o stope wyzszy od majora), ale o ogolne wrazenie jakiejs obcosci, podkreslone przez groteskowe znieksztalcenia sylwetki i jej proporcji. Choc byl przerazliwie chudy, odnosilo sie wrazenie, ze w jego ciele kryje sie potezna sila. Dlonie i stopy mial nienaturalnie dlugie i waskie, a ostro zakonczone palce z grubymi, zoltymi paznokciami przypominaly pazury. Wygolona czaszka byla waska z przodu i wydluzona z tylu, ksztaltem przypominajac glowe owada osadzona na cienkiej szyi. A jego oczy... ach, jego oczy! Byly najgorszym czy moze najdziwniejszym szczegolem jego wygladu. W swietle dziennym - choc do wnetrza klasztoru docieralo go niewiele - robily wrazenie szklanych, wrecz przezroczystych, jak gdyby pozbawionych wszelkiej barwy. Ale w ciemnosci czy w polmroku korytarzy klasztornych lsnily zolto, jak roztopiona siarka. Spojrzenie tych oczu doslownie przenikalo na wskros; kiedy skierowal je na kogos, wydawalo sie, ze tym oczami przewierca go na wylot. A kiedy sie usmiechaly... ...Chang Lun az sie wzdrygnal, opierajac sie o niska kupe kamieni, i spojrzal przez lornetke. Byl przemarzniety wskutek panujacego zimna, ale jeszcze bardziej czul zimno w swej duszy, zbyt dlugo bowiem rozmyslal o Dahamie Drakeshu. Nawet prosta, mechaniczna czynnosc ogniskowania lornetki na fasadzie klasztoru wydawala sie sprawiac, ze Drakesh byl blizej. Chang Lun znal to uczucie - uczucie strachu - gdy wydawalo mu sie, ze obserwujac Drakesha, sam takze jest przezen obserwowany, jak gdyby lornetka dzialala w obie strony... -Ten jak - powiedzial kierowca, a Chang Lun az podskoczyl. - Nagle zaczal halasowac. - Oczy kaprala byly skierowane na miasto. Chang Lun zamierzal udzielic mu reprymendy (glownie dlatego, ze przed chwila podskoczyl, nie zas dlatego, ze jego kierowca zapomnial o zwyklej grzecznosci naleznej wyzszym ranga), ale dal spokoj. Zreszta bylo zbyt zimno na te wszystkie uklony i szuranie butami. W koszarach byl major i podoficer - "sir" i "Ty tam, rusz dupe!" - ale tutaj byli tylko dwojgiem ludzi w lodowatym pustkowiu. -To przez to zimno - odparl Chang Lun. - Gdyby cie uwiazano w takim miejscu, wystawiono na wiatr hulajacy wokol murow miasta, tez bys glosno protestowal! -Dlaczego go tam zostawili? - zastanawial sie glosno kapral. - Zeby zdechl z zimna? Major wzruszyl ramionami, nie przestajac obserwowac klasztoru. Czy na jego dachu zauwazyl jakis ruch? Bialy dym albo pare unoszaca sie do gory? A ta wiotka postac przeslonieta klebiacym sie - wlasciwie czym? Pomimo doskwierajacego mu zimna poczul dreszcz. W roztargnieniu odpowiedzial na pytanie kierowcy. -Moze to zwierze jest chore i roznosi zaraze. W takim razie odlaczyli je od stada, to wszystko. Najwyrazniej to wlasnie robia ze wszystkimi podejrzanymi zwierzetami: przywiazuja je na tym cmentarzysku, aby zdechly. -To prawda, wsrod miejscowych zwierzat szerzyla sie jakas choroba - powiedzial kapral -ale bylem jednym z kierowcow, ktorzy przywiezli tutaj te zwierzeta. Robily wrazenie zupelnie zdrowych, ale w koncu nie jestem specjalista. Byly najlepsze sposrod tych, ktore mozna znalezc w tej okolicy. Dla ludzi Drakesha zawsze bylo wszystko co najlepsze... - Sir! - warknal major, nagle poirytowany. - Zwracaj sie do mnie sir, kiedy do mnie mowisz. -Tak jest, sir! Ale to co powiedzial, bylo prawda, bo rzeczywiscie byla tam zbyt duza liczba zwierzat. Zaledwie dla piecdziesieciu kobiet zamieszkujacych miasto? No coz, to mozliwe, bo polowa z nich byla w ciazy i kobiety te wkrotce mialy sie rozmnozyc. Kiedy Chang Lun pomyslal o Drakeshu plodzacym dzieci - zwlaszcza z przestepczyniami, jakie dostal - "rozmnozyc sie" bylo jedynym slowem, jakie przychodzilo mu na mysl. Kierowca majora nazwal cmentarzyskiem owo miejsce za murami miasta, kiedy je zobaczyli po raz pierwszy podczas poprzedniej wizyty. Tym wlasnie bylo: kupa kosci rozrzuconych wokol slupka, do ktorego przywiazywano zwierzeta. Raz widzieli, jak kilka kobiet zebralo sie kolo makabrycznych szczatkow, aby - jak sadzil Chang Lun - zrobic z nich nawoz. Cienka warstwa gleby na ich farmach bardzo go potrzebowala. -Ale on - mam na mysli tego jaka - ryczy teraz bardzo glosno - powiedzial kapral nerwowo. Bylo to niepotrzebne, bo Chang Lun slyszal to zupelnie wyraznie: rzenie czy moze beczenie cierpiacego zwierzecia. - Kopie i podskakuje, probujac sie uwolnic! Klnac pod nosem, Chang Lun ustawil ostrosc lornetki, kierujac ja nie na miasto, lecz na sam klasztor, i nagle ujrzal znacznie wyrazniej kopulasty dach zamczyska. Tak, stala tam jakas postac, ktora z tej odleglosci byla malenka, ale nie bylo najmniejszej watpliwosci, ze tam jest. Ale co tam robi? Ramiona miala wzniesione do gory, jak do... modlitwy? Albo w gescie blagania? W nastepnej chwili Chang Lun poczul suchosc w ustach, bo juz wiedzial, ze zna te postac, ze rozpoznaje chuda jak szkielet sylwetke samego Drakesha. A jesli chodzi o te chmure "dymu" (teraz zobaczyl, ze to wcale nie dym, lecz cos znacznie bardziej materialnego); to cos wznosilo sie po spirali, wirujac wokol postaci na dachu klasztoru, rozszerzajac sie, jakby bylo obdarzone zyciem, i kierujac sie prosto w strone miasta, jego murow, a moze w strone ich punktu obserwacyjnego! Rozdzierajacy ryk jaka przybral na sile. Kapral wysapal: -To zwierze wkrotce sie udusi! Prosze popatrzec, jak skacze i kopie, jak szarpie ten kolek. Z pewnoscia mial pan racje, sir. Musi byc szalone albo chore, albo tez cos je doprowadza do szalenstwa! Ale Chang Lun pomyslal tylko: - Albo ten jak wie czy wyczuwa cos, czego nie jestesmy w stanie zrozumiec. - A moze major jednak rozumial. Zaciskajac na lornetce drzace dlonie, sledzil wzrokiem linie lotu tej dziwnej chmury; wcale nie leciala w ich strone; wyraznie kierowala sie do cmentarzyska. -Zgas kuchenke - powiedzial chrapliwie, czujac, jak wlosy jeza mu sie na karku. -Co? - kapral ani drgnal, zafascynowany szalonymi podskokami jaka. -Powiedzialem, zebys natychmiast zgasil te pieprzona kuchenke! - major szturchnal go w zebra. - Zgas ogien. I zrob to cicho, wszystko rob bardzo cicho! - syknal ledwie slyszalnie, ze wzrokiem utkwionym w lecacych z przodu skrzydlatych stworach. Nie wiedzac dlaczego - a przynajmniej nie do konca - Chang Lun poczul, ze ogarnia go przerazenie. Nie tyle z powodu lecacych stworow, ile z powodu faktu ich istnienia. Najwyrazniej Drakesh je... wezwal. I przybyly z glebi jego przekletego klasztoru. Wielkie nietoperze! Sposob, w jaki mknely po niebie, nie pozostawial zadnych watpliwosci. Ale to byly biale nietoperze, albinosy, i z tego co major widzial, znacznie wieksze od zwyklych nietoperzy. Nawet nie patrzac przez lornetke, widac bylo, ze sa cholernie duze! Chang Lun wiedzial cos niecos o zoologii, byl wiec pewien, ze te potwory sa tu po prostu... nie na miejscu! Przypominaly olbrzymie nietoperze z gatunku Desmodus, jakie wystepuja w Ameryce Poludniowej i Srodkowej a... ...A nietoperze Desmodus naleza przeciez do zwierzat ssacych krew, prawda? Cholerne wampiry! Tymczasem kapral zgasil kuchenke. W gore uniosla sie ostatnia smuga dymu, ktora rozwial, energicznie machajac rekami. Nastepnie wrocil na swoje miejsce przy kupie kamieni, podniosl lornetke i szybko skierowal ja na przywiazanego jaka. Wtedy uslyszal zachryply glos Chang Luna, ktory ostrzegl go: - Wydaje mi sie, ze jestes dosyc wrazliwy. Jezeli tak jest, nie patrz. -Nie patrzec, sir? Co pan ma na mysli, panie majorze? Chang Lun sam nie wiedzial, co dokladnie mial na mysli. Ale mial takie dziwne wrazenie i nie potrafil sie go pozbyc. Kapral skierowal lornetke w inna strone, starajac sie dojrzec to, co tak zaniepokoilo Chang Luna. Major spostrzegl, jak kapral drgnal, kiedy zobaczyl nietoperze. -Co za diabel...? Chang Lun kiwnal glowa i powiedzial: -A tak, rzeczywiscie diabel! Obaj mezczyzni skulili sie za sciana kamieni i popatrzyli na siebie oczami rozszerzonymi przerazeniem. Kiedy znow skierowali spojrzenie na jaka, poczuli ulge, ze biedne zwierze wyzionelo ducha; a jesli jeszcze zylo, to padlo z wyczerpania. Kiedy strumien wielkich albinosow przelecial niedaleko miejsca, gdzie sie ukryli, do ich uszu dotarl trzepot bloniastych skrzydel. A w miescie... ...Zapalaly sie swiatla. W oknach zamigotaly latarnie i pojawily sie niesamowicie blade twarze, sledzac lot nietoperzy. Kobiety Drakesha... co one wlasciwie robily? -One obserwuja! - wyszeptal kapral, jakby odpowiadajac na niewypowiedziane pytanie majora. - Te kobiety obserwuja! - Znow opuscil "sir", ale jego przelozony juz nie zwracal na to uwagi. Chang Lun wiedzial, ze, podobnie jak on sam, jego kierowca odgadl, co sie za chwile wydarzy. Gdziekolwiek indziej to byloby po prostu... nie do pomyslenia, ale nie tutaj. Tutaj - obaj pomysleli z nienawiscia - to bylo oczywiste. I te kobiety: sposob, w jaki patrzyly, usmiechajac sie blado. Ale z jakiego powodu usmiechaly sie w takim miejscu? Och, bez watpienia byly pod wplywem zaklecia ich pana i wladcy. Ale jakiez to bylo zaklecie? Jesli nawet byly przestepczyniami, coz moglo spowodowac - co sie stalo z ich dusza, gdzie sie podzialo ich czlowieczenstwo - ze patrzyly na cos tak okropnego? Kolumna wielkich nietoperzy opadla po spirali i runela na nie stawiajacy oporu cel jak kamien, a nietoperze przyssaly sie jak pijawki do glowy, szyi, ciala i konczyn jaka, ktory lezal, drzac na zaslanej koscmi ziemi. Obsiadly go calego i juz po chwili byl tylko bezksztaltna krwawa masa. Krew tryskala z rozszarpywanych arterii zwierzecia i wyplywala z pyskow wyglodnialych nietoperzy! -Sir! - wykrztusil kapral, odrywajac lornetke od oczu. Czyz cie nie ostrzegalem? - warknal Chang Lun. - Ten sukinsyn hoduje rozmaite potwory w swym cholernym klasztorze. Nawet w tej chwili takie potwory rosna w brzuchach tych kobiet. Podejrzewam, ze w podobny sposob wyhodowal te nietoperze! I daje glowe, ze nie robi tego w zadnym szlachetnym celu. - W tym momencie nagle zrozumial, ze bedac w tym miejscu, narazaja swoje wlasne glowy. Ale nie, ta ohydna karykatura czlowieka stojacego na dachu klasztoru nie wiedziala, ze sie tutaj znajduja i czego byli swiadkami. Major szybko skierowal lornetke w strone klasztoru. Patykowata postac wciaz tam byla i Chang Lun odniosl wrazenie, ze patrzy w ich kierunku. -Nie mozesz mnie widziec - pomyslal Chang Lun - ale ja widze ciebie. I obiecuja ci, Dahamie Drakeshu: jesli nadejdzie taki dzien, ze bede mogl cie usmiercic, uczynie to bez wahania. I uczynie to z rozkosza! W tym momencie Chang Lun przypomnial sobie wrazenie sprzed paru minut: dziwne uczucie, ze ktos patrzy na niego z drugiej strony lornetki. Zupelnie niemozliwe, a jednak... Wydalo mu sie, ze postac stojaca na dachu w ulamku sekundy urosla i w obiektywie lornetki pojawila sie olbrzymia postac Drakesha! Stali twarza w twarz; utkwione wen oczy Drakesha byly krwawoczerwone, a ich zrenice plonely niby roztopiona siarka. -Aha! - odezwal sie glos w glowie majora, ktory natychmiast i bez zadnych watpliwosci rozpoznal jego wlasciciela. - A wiec mnie szpiegujesz. Popelniasz blad, Chang Lun, bo ja takze mam swoich szpiegow, swoich obserwatorow, a oni sa zarloczni i wiecznie glodni. Co? Myslisz, ze ci groze? Ach, coz znowu! Moi obserwatorzy sa posluszni i nigdy cie nie skrzywdza, jezeli im na to nie pozwole. Faktycznie kaze im odprowadzic was do domu, do Xigaze. A kiedy przekazesz Tsi-Hongowi sprawozdanie ze swej ostatniej wizyty, nie zapomnij serdecznie go pozdrowic... - W tym momencie syczacy, telepatyczny glos Drakesha nagle przeszedl w glosny smiech, po czym ucichl. Znikla tez z dachu klasztoru jego patykowata, odziana w czerwona szate postac. -Sir... sir? Chang Lun otrzasnal sie i zdal sobie sprawe, ze jego kierowca od dluzszego czasu krzyczy mu cos do ucha. Zamrugal i powiedzial: -Co? Co takiego? -Sir, nadciaga wiatr, z kazda chwila przybiera na sile. Moze zaczac padac snieg. A te nietoperze znow sa w ruchu. Major nie potrzebowal lornetki, aby stwierdzic, ze kapral sie nie myli. Czul podmuchy wiatru i widzial, jak biale nietoperze wznosza sie do gory. Blask latarn plonacych w oknach domow przygasl, a po chwili znikl calkowicie i teraz cale to miejsce przypominalo jakas ogromna nekropolie, co byloby prawda, gdyby nie to, ze prawdziwa nekropolia to miasto rzeczywiscie zmarlych. -Teraz szybko - chrypliwie powiedzial major. - Zabierajmy sie stad. Kapralowi nie trzeba bylo tego dwa razy powtarzac; zerwal sie na nogi, aby sprzatnac kuchenke i pozostale dowody ich obecnosci w tym miejscu. Ale Chang Lun go powstrzymal: -Zostaw to wszystko. To nie ma zadnego znaczenia. I tak sie dowiedza, ze bylismy tutaj. - I w chwili gdy wypowiedzial te slowa, zrozumial, ze istotnie tak jest, ze nie snil, kiedy slyszal, jak Drakesh mowi wprost do jego umyslu. Co wiecej, wiedzial, ze jego "grozba" - to mianowicie, ze beda eskortowani do Xigaze - nie byla czcza grozba. -Te nietoperze - mruknal kierowca. Byl tuz przed Chang Lunem; obaj zeslizgiwali sie, podskakujac na zmarznietym stoku wzgorza. - Wyglada na to, ze kieruja sie w nasza strone... -Wiem - przerwal mu major. I wtedy obaj wiedzieli juz na pewno, bo powietrze nad ich glowami wypelnil lopot bloniastych skrzydel. -O mamo! - kapral spojrzal ze strachem w gore, potknal sie i koziolkujac stoczyl sie na sam dol. Ale gdy Chang Lun znalazl sie obok niego, zdazyl juz wstac i teraz pospiesznie zdzieral z ich pojazdu maskujaca oslone. -Spokojnie! Spokojnie! - powiedzial Chang Lun, gdy jego kierowca raz za razem kopal rozrusznik. - Nie zalej tego pieprzonego silnika! Po chwili pojazd zapalil i obaj mezczyzni wgramolili sie nan, jak na tratwe ratunkowa, majac za soba tonacy statek. -Nietoperze! Nietoperze! - jeknal kapral, niebezpiecznie przechylajac pojazd na zakrecie. -Jeszcze raz ci mowie, spokojnie! - krzyknal major. - Rob, jak mowie, bo cie zastrzele i sam poprowadze ten pieprzony pojazd! Nietoperze nas nie zaatakuja. One po prostu... beda lecialy za nami. To znaczy jesli ten sukinsyn Drakesh dotrzyma slowa. Wielkie biale nietoperze - bylo ich ze trzydziesci czy czterdziesci, a rozpietosc ich skrzydel siegala dwoch i pol stopy - smigaly i nurkowaly nad ich glowami. Ich piski bylo doskonale slychac, kiedy sie porozumiewaly ze soba. A moze z kims innym? Bo z pewnoscia ktos nimi kierowal! -Ale w ogole co one u diabla... robia! - krzyknal kapral, gdy para trzepoczacych skrzydlami czerwonookich koszmarnych stworow przeleciala tuz przed przednia szyba tak, ze gwaltownie skrecil w bok. - Czego one chca? -Niczego - krzyknal major, majac nadzieje, ze sie nie myli. - Po prostu chca sie upewnic, ze opuszczamy to miejsce, to wszystko. One stanowia nasza... eskorte. - Zabrzmialo to jak slowa szalenca, ale Chang Lun wierzyl, ze wlasnie tak jest. Nie potrafil tego racjonalnie wyjasnic, ale musial w to wierzyc. I najwyrazniej mial racje. Bo nawet kiedy zaczal padac snieg, i on, i kapral wiedzieli, ze nietoperze sa wciaz w poblizu. Wyczuwali ich obecnosc, a od czasu do czasu dostrzegali je poprzez obloki cicho padajacego sniegu; kiedy wiatr wial w ich strone, slyszeli nawet lopot bloniastych skrzydel... W niecale dwie godziny pozniej - gdy snieg w koncu przestal padac i wiatr oslabl, a na horyzoncie zamigotaly dalekie swiatla Xigaze i garnizonu - ich "eskorta" znikla w ciemnosci. Wtedy wreszcie major Chang Lun poczul, ze znow moze normalnie oddychac. Jego kierowca takze troche sie odprezyl i zwolnil nerwowy uchwyt kierownicy. A nie powinien byl tego robic. Zjawily sie doslownie znikad, jakby spod ziemi; biala, skrzeczaca chmura. Nietoperze! Czerwonookie, z zebami jak igly i zakreconymi, pomarszczonymi nosami, jakby przylepionymi do plaskich, lsniacych wilgocia pyskow. Trzy z nich zawirowaly i rzucily sie w samobojczym ataku prosto na przednia szybe pojazdu. Szyba byla wykonana z plastiku i pekla od pierwszego uderzenia, a po chwili rozleciala sie na kawalki, kiedy zaatakowal trzeci wielki nietoperz, ktory wpadl do srodka, caly pokryty zakrzepla krwia, i uderzyl prosto w twarz kierowcy! Dwa inne zaatakowaly kaprala z boku, a kolejna para od tylu runela na majora. Ten zmasowany atak byl zupelnie nieoczekiwany i pojazd zachwial sie tak silnie, ze kierowca musial szarpnac kierownice, probujac go opanowac. Ale rownoczesnie musial tez walczyc o zycie, bo wielkie nietoperze przywarly do niego, owijajac swymi bloniastymi skrzydlami, i... zaczely go kasac! Jeden z nich wpijal sie w jego twarz, wargi, nos, oczy! Kapral krzyknal i puscil kierownice, slyszac trzask wystrzalow, kiedy major klnac na cale gardlo raz za razem pociagal za spust, strzelajac do stworow, ktore go atakowaly, a w koncu wbil lufe swego pistoletu w bialego potwora, ktory przykryl glowe kierowcy i gorna czesc jego ciala, i rozwalil go na kawalki. Ale w miedzyczasie pojazd zjechal w bok i jego pasazerowie zobaczyli, skad nadlecialy nietoperze; ujrzeli, ze rzeczywiscie spod ziemi, bo prosto przed nimi ziala przepasc! Kapral krzyknal i szarpnal kierownice. Pojazd obrocil sie i zaczal sie wywracac. Wszystko dzialo sie jakby w zwolnionym tempie. Maszyna z wyjacym na wysokich obrotach silnikiem runela w dol, a Chang Lun i jego kierowca, kurczowo trzymajac sie pojazdu, spadali w dol; dno przepasci zblizalo sie nieuchronnie. Ale zanim zderzyli sie z ziemia, major jeszcze raz uslyszal w glowie znajomy glos: -Zegnaj, Chang Lun - powiedzial ow szyderczy glos. - Obawiam sie, ze nie bedzie juz wiecej szpiegowania dla Tsi-Honga! Cha, cha, cha! -Klamca! Klamca! - zdazyl jeszcze krzyknac major, wirujac w powietrzu. W odpowiedzi uslyszal: -Jak zawsze, Chang Lun, jak zawsze! I wtedy, w mgnieniu oka, swiat majora pekl na kawalki w druzgocacym zderzeniu z ziemia... II Bracia Francezci Rytual w Le Manse Madonie byl prosty, ale zarazem uroczysty. Ponura pogoda - wilgotny, porywisty wiatr, wiejacy znad Morza Tyrrenskiego, ktory szarpal woalki kobiet, to przeslaniajac ich blade, smutne twarze, to znow sprawiajac, ze przypominaly surowe, jednobarwne plaskorzezby -harmonizowala z nim doskonale. Pogrzeb corki Julia Sclafani, czesto zaklocany, ale ani na chwile nie przerwany przejawami meczarni, jakie przezywal jej ojciec - jego budzacymi litosc, lecz calkowicie wybaczalnymi jekami i zalamywaniem rak - przebiegal jak dotad bez zaklocen, tak jak zaplanowano. Organizacja uroczystosci byla dopieta na ostatni guzik.Ale w koncu w towarzystwie tak zacnych gosci, w takim miejscu i z uwagi na fakt, ze sami bracia Francezci byli odpowiedzialni za wszystkie przygotowania, tego wlasnie nalezalo oczekiwac. Oczywiscie z koniecznosci - aby uniknac nieprzewidzianych komplikacji - bracia zmuszeni byli zadowolic sie tymi surowymi warunkami. I jak dotad zadne komplikacje sie nie pojawily. Tylko na samym koncu - kiedy niosacy trumne wychudli zalobnicy we frakach i wysokich kapeluszach, przepasanych czarna wstazka, podniesli spoczywajaca w trumnie mloda, piekna i tragicznie zmarla Juliette, aby przeniesc ja z dziedzinca do pograzonej w mroku rezydencji -dopiero wtedy jej ojciec Julio stracil panowanie nad soba. - Musze ja zobaczyc! - krzyknal i chwiejnym krokiem ruszyl do przodu, przeciskajac sie w glab domu i zagradzajac droge zalobnikom niosacym trumne. - Musze! - blagal. - W ciagu calego roku widzialem ja tylko raz! Ale teraz, ten ostatni raz, musze ja zobaczyc! O Boze! Jej matka, Panie, swiec nad jej dusza, nigdy by mi nie wybaczyla, gdybym pozwolil zlozyc jej cialo do grobu, nie spojrzawszy na nia jeszcze ten jeden raz! -Julio! - bracia Francezci juz byli przy nim i trzymali go za ramie. Inni zalobnicy pozostali na zewnatrz, a drzwi zostaly juz zamkniete. - Julio! Julio! - powtorzyl Antonio Francezci, krecac glowa i wzdychajac glosno. - Prosze, uwierz mi: wiemy, jaki to dla ciebie cios, jak musisz to przezywac. W ciagu tych czterech lat - jakze ten czas przelecial! - Julietta byla dla nas jak siostra. Spojrz na Francesca! Popatrz, jak wychudl, jak smutne jest jego oblicze! Nikt nie lubil jej bardziej niz on. -Ale... - drzac na calym ciele, gruby Julio obrocil sie do niego i uczepil sie ramienia Anthony'ego z niezwykla sila. -Ale... to jest Le Manse Madonie! - glos Francesca byl twardy, a Julio spojrzal na niego zaczerwienionymi od placzu oczami. - Jest tym, czym jest i czym byl od pokolen - ciagnal Francesco, ale juz lagodniejszym tonem. - Posiadloscia prywatna, Julio. A twoja Julietta byla... nalezala do rodziny. A to oznacza, ze i ty nalezysz do rodziny. Wiec prosze, nie utrudniaj nam tego, co i tak jest dla nas trudne. -Ale ja po prostu chce ja zobaczyc. Ostatni raz. Dlaczego nie moge? Blagam was! Zanim zlozycie jej cialo w krypcie. Bracia popatrzyli na niego, potem wymienili spojrzenia i w milczeniu doszli do porozumienia. Nastepnie, pusciwszy Sclafaniego, przekazali szeptem jakies instrukcje niosacym trumne zalobnikom, ktorzy stali, cierpliwie czekajac. -Na tym dlugim stole - powiedzial Tony. - Ale badz delikatny, ostrozny. Nie zaklocaj jej spokoju. Wielki hol byl cichy i ciemny. Sciany z lukowatymi przejsciami prowadzacymi do sasiednich pomieszczen - klatki schodowe, elementy wyposazenia, meble i kotary - byly ledwie widoczne w mroku. Gdyby Julio Sclafani zwrocil uwage na te szczegoly, doszedlby do wniosku, ze wszystko tutaj doskonale do siebie pasuje. Ledwie pamietal, ze kiedy go zaproszono, dwa czy moze trzy razy, aby odwiedzil Juliette, Le Manse Madonie za kazdym razem bylo pograzone w mroku. Nie mogl wiedziec, ze tak bylo zawsze, ani tez dlaczego nigdy nie zagladal tutaj nawet jeden promyk slonca i nawet ponure swiatlo sycylijskich zim nie mialo tu wstepu, bo w oknach wisialy grube, zakurzone zaslony. Kiedy trumne postawiono na wypolerowanym stole, Julio wydal zduszony okrzyk i chwiejnie postapil do przodu. Bracia natychmiast zagrodzili mu droge i chwycili go za ramiona. -Sadzilismy, ze... chcesz ja zobaczyc - wyjasnil Tony. - Dlatego trumna ma szklane okienko. Ale Julio, znasz przeciez okolicznosci jej smierci... -Tak, wyniszczajaca choroba - jeknal grubas. - Jak to sie nazywa? Anemia zlosliwa. W samej rzeczy, zlosliwa! Straszna, przerazajaca, mordercza anemia! Nawet wasz najlepszy osobisty lekarz nic nie mogl zrobic. -To prawda - przyznal Tony. - A to oznacza, ze... to juz nie jest Julietta, jaka znasz. Ta choroba byla jak rak. Zzarla jej cialo. Towarzyszyl jej swoisty zapach, ktorego nie dalo sie... zneutralizowac. W zwiazku z tym Julietty nie mozna dotknac ani pocalowac. Stad ta szklana szyba. -Ale... poznam ja? -Oczywiscie. Naszym jedynym zyczeniem bylo, abys ja zapamietal taka, jaka byla. -Jednak musze ja zobaczyc. -Niech i tak bedzie - powiedzieli bracia chorem i puscili jego ramiona. Sclafani chwiejnie podszedl do trumny, zsunal szara, jedwabna zaslone i spojrzal na twarz za szklem. Rysowala sie niewyraznie; szklo bylo pokryte kurzem, ktory czesciowo przeslanial jej blada twarz. Lkajac Sclafani uczepil sie krawedzi stolu, szukajac oparcia i mrugajac zalzawionymi oczami, aby widziec wyrazniej. A kiedy bracia Francezci w milczeniu staneli obok niego, rysy jego ukochanej Julietty jakby staly sie wyrazniejsze. Sclafani byl niskiego wzrostu, wiec patrzyl na nia z bliska, podczas gdy bracia Francezci byli jak drzewa, otaczajac go z obu stron. Teraz Julio zobaczyl ja calkiem wyraznie. I choc oczy miala oczywiscie zamkniete, wygladalo, jakby sie... -...Usmiechala? - powiedzial z drzeniem. To skutek srodkow przeciwbolowych - mruknal Francesco. - Pod koniec... bardzo cierpiala. Na szczescie bylismy w stanie zlagodzic jej bol. Ale tuz przed smiercia twoja Julietta mowila o tobie... i usmiechala sie! Tak, umarla z usmiechem na twarzy, Julio, i myslami byla przy tobie! Oczy Sclafaniego juz sie przyzwyczaily i teraz widzial wszystko znacznie wyrazniej. Ale szczerze mowiac nie podobalo mu sie to, co zobaczyl. -Myslala o mnie? Ale... jej usmiech przypomina grymas! -To z powodu bolu - przypomnial Francesco. - Mimo podawanych lekarstw bardzo... - przerwal. - Ale potrafila dobrze to ukryc. Sclafani pocalowal szklo nad jej wargami; lzy stoczyly sie na zakurzona powierzchnie. -Zaledwie cztery lata temu wygladala jak dziewczyna! - jeknal. - Byla - wciaz jest -dziewczyna! Jednak teraz wyglada jak obca, blada kobieta. -Cztery lata - powtorzyl za nim Tony. - Dorosla, Julio. Twoja Julietta dorosla i zmienila sie... -Tak, zmienila sie. Ma zapadnieta, woskowa twarz. - Sclafani objal gorna czesc trumny. -Jest szczuplejsza - powiedzial Tony. - Ta anemia byla jak rak. -A mimo to wargi ma pelne i czerwone! -Wszystko na prozno - Francesco polozyl mu reke na ramieniu. - Mam na mysli nasze wysilki. Jednak powinno cie pocieszyc, ze nigdy nie okryla cie hanba, nigdy nie miala mezczyzny. -Pocieszyc? To zadne pocieszenie, Francesco! Gdzie moje wnuki? Czy to byloby takie hanbiace? W tym wieku? Jej matka kochala kochac, nawet takiego niegodnego czlowieka jak ja! Ale Julietcie nigdy to nie bylo dane. Masz racje, wszystko na prozno. Byc tak piekna i nigdy nie miec okazji siebie komus ofiarowac! -No juz dobrze, dobrze - powiedzial Francesco, sciskajac go za ramiona i prowadzac z powrotem, podczas gdy Tony znow zakryl trumne. Sclafani przez chwile sie opieral, ale w koncu poddal sie temu, co nieuniknione. -A czy bede mogl to miejsce odwiedzac? -Tutaj, gdzie spedzila swe ostatnie lata? - (Francesco wydawal sie zbity z tropu.) - No coz, zobaczymy. Chcialbys chodzic tu, gdzie ona chodzila? To mozliwe. Ale jesli chodzi o krypte, niestety nie. Nawet teraz. Tam spoczywaja nasi przodkowie, Julio, nalezy uszanowac ich prywatnosc tak za zycia, jak i po smierci. Zawsze bylismy dumni takze z tego, ze mamy u siebie Juliette. Mielismy nadzieje, ze i ty bedziesz dumny, majac swiadomosc, ze ona jest tutaj. Moze oceniamy siebie zbyt wysoko, ale... -Nie, nie! - Zaprotestowal tamten. - Nie chcialem... -...Ale jesli tak jest, to podobnie oceniamy Juliette. Nie mowiac o tobie. -Zawsze byliscie dla mnie i dla moich bliskich... az nadto laskawi. Francesco odprowadzil go do drzwi i na dziedziniec, usciskal na pozegnanie i przekazal pod opieke Maria, ktory byl ich szoferem. Potem patrzyl, jak Sclafani powoli odjezdza wielka limuzyna. W miedzyczasie pozostali zalobnicy, glownie ludzie Francezci, juz sie rozeszli. Nastepnie Francesco wrocil do pokoju, w ktorym jego brat rozmawial z niosacymi trumne. -Teraz szybko - powiedzial Tony. - Zniescie ja na dol i czekajcie tam na nas. Nie wychodzcie, dopoki sie nie zjawimy. - A kiedy wyszli, zwrocil sie do Francesca: - Wszystko poszlo znakomicie. -Hm? Tak myslisz? - Francesco wydawal sie nieobecny, roztargniony; myslami byl zupelnie gdzie indziej. -O co chodzi? - Tony zmarszczyl brwi. - Tylko mi nie mow, ze za nia tesknisz! Tamten wyprostowal sie. -Moze tak, a moze nie, nie wiem. Ale jedno jest pewne: to jej ostatni sen, Sen Przemiany. Wiem, ze to moja wina. Ale to czy za nia tesknie, czy nie, jest nieistotne. Istotne natomiast jest to, ze nie mozemy sobie pozwolic na jeszcze jednego czlonka rodziny Ferenczych w naszym domu, a juz na pewno nie lady Wampyrow! -Doskonale! - zgodzil sie Tony, a jego oczy w otaczajacym mroku zalsnily czerwienia. - Przez chwile myslalem, ze... ze straciles dla niej glowe! Francesco usmiechnal sie ponuro. -Stracilem glowe? O nie. Julietta byla taka... przystepna. Tak latwo bylo ja posiasc. Przypuszczam, ze jestem po prostu leniwy, to wszystko. Ale tesknic za nia? Z pewnoscia bedzie mi brakowalo pieprzenia sie z nia. Byla w tym naprawde dobra! -W koncu sam ja tego nauczyles - zachichotal Tony. - No tak, oczywiscie masz racje! - zasmial sie Francesco. Po czym w slad za zalobnikami zeszli do krypty... Na najnizszych poziomach Le Manse Madonie - w trzewiach posiadlosci - znajdowala sie jaskinia, czesciowo naturalna, a czesciowo wydrazona w skalnym podlozu, ktorej wylot prowadzil do wysokiej na trzy stopy studni o scianach wyciosanych z kamienia. W rzeczywistosci studnia ta znajdowala sie tutaj od pierwszych dni istnienia Le Manse Madonie, czyli od paruset lat, i stanowila naturalny odplyw wody z polozonego osiemdziesiat stop nizej zaglebienia pochodzenia wulkanicznego. Bracia Francezci stali kolo krawedzi studni i zastanawiali sie, co maja uczynic. Cicho i troche niepewnie Tony powiedzial: -Nasza Julietta - czy raczej twoja Julietta - nie jest czysta. -Czysta? - Francesco wzruszyl ramionami. - A kto jest w dzisiejszych czasach? Pokaz mi ladna dziewice w Palermo, ktora skonczyla szesnascie lat, a nazwe cie klamca! -To prawda - zamyslil sie jego brat. - Ale mimo to wiesz, jak bardzo je lubi. Ona nie jest czysta, ale on juz do tego przywykl. -Co? - Francesco byl zawsze porywczy. - Co ty wlasciwie sugerujesz? Moze mielismy ja oczyscic? Poddac ja normalnemu rytualowi i zaryzykowac, ze sie przedwczesnie obudzi ze snu? Jesli to do ciebie jeszcze nie dotarlo, nasza Julietta - albo jesli wolisz moja - jest Wampyrem! Moze wyrzadzic powazne szkody! Nie martwie sie o nas, ale o naszych ludzi, naszych porucznikow. Ostatnia rzecza, jakiej bysmy sobie zyczyli, byloby narazic sie na straty na tym etapie gry. -A jaki to etap gry? - glos Tony'ego brzmial pesymistycznie, co bylo o tyle dziwne, ze na ogol byl optymista. - Czy w ciagu minionych dwoch lub trzech las nastapila jakas subtelna, lecz niezwykla zmiana? Czy cos przeoczylem? - Teraz w jego glosie slychac bylo sarkazm. -Tak! - syknal Francesco, piorunujac wzrokiem swego brata. - Czasu jest coraz mniej! Zbliza sie czas Radu Lykana! A ta groteskowa istota w studni zmienila sie: nasz drogi ojciec Angelo jest coraz mniej wiarygodny i coraz bardziej wymagajacy. Nasza fortuna jest na wyczerpaniu i nic na to nie mozemy poradzic. A rodziny na calym swiecie... smieja sie za naszymi plecami! Nie wiem jak ty, ale ja czuje to wyraznie. A poniewaz zaczelismy zadawac pytania o brytyjski Wydzial E, tego Harry'ego Keogha i tego pieprzonego Aleca Kyle'a - o zmarlych! - a takze o CIA i KGB, i wszystkich innych, nikt nie chce nas znac! Poza tym jest jeszcze ta sekta Drakulow w Anglii i Szkocji i raport naszego czlowieka sprzed trzech miesiecy. I nie zrobilismy w tej sprawie niczego! A ciebie najwyrazniej bawi pytanie, czy nic sie nie zmienilo! -Uspokoj sie! - powiedzial Tony. - W porzadku, wiec nastapily zmiany. Ale ja nie to mialem na mysli. Chodzi o to, ze mam juz dosc bezczynnosci... i w ogole. Masz racje, jestem tak samo poirytowany jak ty! A jakby tego bylo malo, teraz musze z nim przeprowadzic rozmowe, sprobowac zrozumiec to, co mowi! -Ha! - burknal Francesco, troche udobruchany. - No dobrze, musze przyznac, ze ci nie zazdroszcze. Ale nie ma innego wyjscia. On mnie calkowicie ignoruje! -I dlatego zastanawiam sie, czy cos uzyskamy, dajac mu Juliette. -Wiec przestan sie zastanawiac - odparl Francesco. - Zamiast tego zadaj sobie takie oto pytanie: Co nam przyjdzie z tego, ze bedzie niemartwa? Bo tak wlasnie sie stanie, jesli pozwolimy jej sie obudzic. Stanie sie Wampyrem! Wiec problem jest rozstrzygniety, ona nalezy do Angela. Pozostaja tylko... -...Pertraktacje - powiedzial Tony. - Tak, wiem. -A poza tym tak chyba bedzie najlepiej. - Przyjacielskim gestem Francesco polozyl dlon na ramieniu brata, ale ten natychmiast ja strzasnal. -Jak bedzie najlepiej? - spytal podejrzliwie. -Jak ty porozmawiasz z Angelem. Nasz ojciec zawsze mial trudny charakter, ale teraz jest gorzej niz kiedykolwiek. Spojrzmy prawdzie w oczy: ja jestem zbyt porywczy i nie mam cierpliwosci do tych jego... gierek. Ale ty zawsze byles w tym dobry. A poza tym on cie lubi. -Ha! - mruknal Tony. - To mial byc komplement? - Najwyrazniej zdenerwowany; oblizywal wargi i rzucal niespokojne spojrzenia w strone studni. - Dzieki temu powinienem poczuc sie lepiej, tak? Francesco zmruzyl oczy i powiedzial: -O co chodzi? Boisz sie? Ale czego? To przeciez nie jest pierwszy raz, gdy... -Nic nie rozumiesz - przerwal mu Tony. - Nie, to nie pierwszy raz, ani nawet nie dziesiaty, kiedy z nim bede rozmawial. Ale ostatnio... za kazdym razem jest gorzej. Czyz nie zdajesz sobie sprawy, ze kiedy wchodze do umyslu Angela Ferenczy, albo pozwalam mu wejsc do swojego, narazam sie na niebezpieczenstwo? - I zanim Francesco zdazyl odpowiedziec, ciagnal: - Tak, masz racje: zawsze bylem mu blizszy. Mam z nim dobry kontakt, a on - jak sie wydaje - rzeczywiscie mnie lubi. Ale czy myslisz, ze nie jestem tym zaniepokojony? Otoz jestem, Francesco, i to bardzo... -Co? Jak to zaniepokojony? - Francesco zmarszczyl brwi. - Boisz sie, ze w jakis sposob moze wyrzadzic ci krzywde? Ale gdyby ktoremus z nas chcial wyrzadzic krzywde, to na pewno mnie. Naprawde mysle, ze on mnie nienawidzi! A zreszta, znajdujac sie w tej studni, nie jest w stanie skrzywdzic zadnego z nas. -No coz, przynajmniej jestes konsekwentny - westchnal cierpliwie Tony, potrzasajac glowa nad naiwnoscia swego brata. - Przez ponad trzysta lat nie myslales o nim inaczej jak o potworze uwiezionym w studni. -Nieprawda! - odparl Francesco. - Uwazam go takze za naszego ojca, i wcale mi sie nie podoba, ze splodzila nas ta istota! Ale to co mu sie przydarzylo, musialo sie przydarzyc. Jego brat- blizniak tez byl potworem, ktorego uduszono zaraz po przyjsciu na swiat, po czym spalono jako wybryk natury. A czy wiesz, co mi chodzilo po glowie przez te wszystkie stulecia, braciszku? Chyba nietrudno zgadnac. To mianowicie, ze obaj jestesmy z tej samej gliny! Czy czeka nas podobny los? Czy z czasem nasz metamorfizm nie rozszaleje sie tak dalece, ze zdegraduje nas do poziomu chlupocacej, obrzydliwej protoplazmy? Tony chwycil go za ramie. -Prawie trafiles! - warknal. - Jednak opusciles jedno bardzo wazne slowo. Chlupocacej, obrzydliwej, ale obdarzonej czuciem protoplazmy! I jeszcze jedno pominales, Francesco: to mianowicie, ze jest Wampyrem! -Co takiego? - Francesco wpatrywal sie w niego rozszerzonymi oczyma, zaintrygowany. -A jakie sa cechy Wampyrow? Wyraz twarzy tamtego ulegl natychmiastowej zmianie. -Zabawy w slowa - usmiechnal sie szyderczo. - To musi byc cos takiego! Jestes rownie zly jak on! Nie mozemy nawet normalnie porozmawiac, zeby... - Oswiec mnie - nalegal Tony. - Jakie cechy Wampyrow? Francesco odprezyl sie. -Doskonale, to jedyny sposob, aby ruszyc dalej. Wedlug tej istoty w studni Wampyry byly znane ze swej chciwosci, zadzy, klamliwosci oraz instynktu terytorialnego. -I? -Co? -I swej nieustepliwosci! - warknal Tony. - Teraz rozumiesz? To wlasnie mialem na mysli, mowiac, ze prawie trafiles. Bo zwrociles uwage, ze nas splodzil, a nie wspomniales o tym, ze jestesmy tylko jego synami krwi! Francesco pokrecil glowa. -Nadal nie rozumiem... -Wciaz ma swoja pijawke! - przerwal Tony. -Ma pijawke? Ale teraz... ona chyba tez ulegla degeneracji... -Nie, bo gdyby tak bylo, po prostu nie chcialby tak dalej zyc. Jego pijawka to jego nieustepliwosc i to jest jedyna rzecz, ktora go trzyma przy zyciu. A jego pijawka wciaz ma jajo! -Czy to wlasnie tak cie niepokoi? Przeciez juz jestes Wampyrem! Ani pijawka, ani jajo nie moga dostac sie do twego ciala. -Wiem, wiem - Tony byl teraz bledszy niz kiedykolwiek. - Jednak ostatnio, ilekroc musze z nim rozmawiac - tak jak teraz - mam uczucie, ze on... czeka. -Czeka? -Czeka, planuje, obserwuje! Nie pytaj mnie dlaczego. Jednak cos ci powiem: mysle, ze mielismy cholerne szczescie, iz uwiezilismy go tam w dole. -To on mial szczescie - prychnal Francesco. - Podczas ostatnich lat jego postepujacej degeneracji moglismy sie go pozbyc setki razy. I skoro o tym mowa, moglibysmy to zrobic nawet teraz! Wlac do studni piecdziesiat galonow nafty, wrzucic laske dynamitu... i koniec problemow z Angelem Ferenczym! - I koniec wyroczni - zauwazyl Tony. - Koniec naszego zaplecza. To jest defetystyczna logika, braciszku. Dziesiec minut temu wpadles w szal, kiedy zapytalem, co sie zmienilo. W porzadku, bylem niepowazny. Ale zwrociles uwage, ze rodziny zaczynaja smiac sie za naszymi plecami, a takze, ze odwracaja sie od nas rozmaite agencje wywiadowcze. A o ile wczesniej by to nastapilo, gdyby nie Angelo? -Poza jednym drobnym szczegolem - odpowiedzial Francesco - twemu rozumowaniu nic nie mozna zarzucic. A tym drobnym szczegolem jest fakt, ze juz go nie mamy! Kiedy ostatnio nasz ojciec powiedzial cos naprawde przydatnego? Czy chocby cos zrozumialego? On juz odszedl, Tony, przekroczyl pewna granice. Juz nie jest nam potrzebny, z wyjatkiem tej jednej okazji, kiedy posluzy jako srodek do pozbycia sie dziewczyny. -I byc moze jako szpieg umyslu, ktory nam powie, co sie tam dzieje. -Tak. To ostatnia szansa, zeby zlokalizowac kryjowke Radu Lykana i poznac godzine jego przebudzenia. Ostatnia szansa, zeby dotrzec do tego przekletego tybetanskiego zamczyska Drakuli i byc moze zdobycia jakichs informacji na temat jego planow. A jesli dopisze nam szczescie - jesli Angelo bedzie mial ochote z nami wspolpracowac, o ile w ogole jest w stanie - jeden krotki rzut oka w nasza wlasna przyszlosc. -Moze te dwa pierwsze cele - powiedzial w zamysleniu Tony. - Ale nie ostatni. Jak mozemy sie ludzic, ze czegos sie od niego dowiemy na ten temat, skoro nie jest czescia naszej przyszlosci? Nie powie nam, aby przyczynic sie do swej wlasnej smierci... Francesco wyszczerzyl zeby w makabrycznym usmiechu, a oczy zaplonely mu zlowrogo. -Wreszcie zrozumialem, jakim bylem durniem, ze w ciebie watpilem! - powiedzial. -O! - Tony spojrzal na niego chlodno. -Zastanawiales sie, jak sie go pozbyc! -Tylko przez litosc. -Co? Ale jeszcze przed chwila czules przed nim strach! -A czy te dwa uczucia sa nie do pogodzenia? Strach i litosc? Jest naszym ojcem. -Jest potworem! -A my jestesmy lepsi? -Bawisz sie slowami! - Francesco zamachal rekami. - Krecimy sie w kolko - glos Tony'ego zabrzmial ostrzej; mial tego dosyc. - Powiedzielismy zbyt wiele. I dzialo sie to w niewlasciwym miejscu. -Myslisz, ze mogl nas podsluchac? A jesli tak, ze mogl nas zrozumiec? I ze go to obchodzi? Dla niego nic juz nie ma znaczenia; teraz tylko wscieka sie i cos belkocze do swoich ofiar; umyslow, ktore dziela wraz z nim to pieklo. W odpowiedzi Tony przylozyl palec do warg, spojrzal w glab studni i wyszeptal. -Teraz nie belkocze... Rzeczywiscie, psychiczny eter byl teraz zupelnie nieruchomy. Ale miazmaty wydobywajace sie ze studni - oddech czy emanacja uwiezionej tam istoty - wciaz byly wyczuwalne, cuchnaca mgla, ktora zamieniala sie w pare w zetknieciu ze znajdujaca sie pod napieciem zelazna siatka przytwierdzona do pokrywy zamykajacej wylot studni. Przez dluga chwile bracia patrzyli na siebie, az w koncu Francesco powiedzial: -Jak juz mowilem, wcale ci nie zazdroszcze. Ale... -...to trzeba zrobic, wiem - dokonczyl Tony. - Tak, myslalem o tym, zeby sie go pozbyc. Bo w koncu stanowi jedyny powod, dla ktorego tkwimy w tym miejscu, i mysle, ze Le Manse Madonie najlepsze lata ma juz za soba. Moglibysmy byc zupelnie gdzie indziej, tak jak inni, i zajmowac sie czyms innym. Wspomniales o piecdziesieciu galonach nafty i lasce dynamitu. A gdybym zaproponowal odpowiednia ilosc materialow wybuchowych, aby zmiesc cale to miejsce z powierzchni ziemi? -Natychmiast bym ci przyklasnal! - odparl Francesco. - A swiat pomyslalby, ze zginelismy w wybuchu. -Tylko ze nawet gdybysmy mieli pozostawic to miejsce w ruinach, nie rozwiazaloby to naszego problemu, tego mianowicie, ze ludzie Radu Lykana, a zapewne i tego Drakuli z Tybetu, dobrze nas znaja i predzej czy pozniej musielibysmy sie na nich natknac. Bo mozesz byc pewien, ze nie uwierzyliby, ze jestesmy martwi! -Poza tym - warknal Francesco - nie podoba mi sie pomysl wycofania sie z gry, podczas gdy ten tajemniczy intruz - ten Harry Keogh czy Alec Kyle, czy jakkolwiek ten sukinsyn sie nazywa - mialby ujsc bezkarnie. I naprawde wiemy, gdzie przebywa! To cholernie irytujace! -Wiemy tez cos niecos o tym, do czego jest zdolny - przypomnial Tony. - To takze irytujace. Ten czlowiek wystepuje przeciwko wampirom! On i ta Mirlu zlikwidowali porucznika i niewolnika Drakuli. A nasz czlowiek w Szkocji jest zdania, ze Bonnie Jean Mirlu jest teraz Wampyrem. Moze nawet na to przysiac, bo byl swiadkiem jednego z jej zabojstw. -Nasi ludzie sa na stanowiskach - Francesco coraz bardziej sie goraczkowal. - Powinnismy zabrac sie do roboty i wydac rozkaz, aby nasi porucznicy porwali i przesluchali tego hipnotyzera z Wydzialu E, a nasz uspiony szpieg w Szkocji zlikwidowal te Mirlu wraz ze wszystkimi, ktorych udalo jej sie zwerbowac. -Ale w ten sposob nie zblizymy sie ani na jote do zlokalizowania Radu Lykana - zauwazyl Tony pesymistycznie. - Te kobiete trzeba wziac zywcem. -A jesli rzeczywiscie jest Wampyrem? -W takim razie musielibysmy... uczynic to sami. -A jesli wszystko pojdzie po naszej mysli? - Francesco mial ochote zaczac wreszcie dzialac. -Wtedy wysadzimy to miejsce w powietrze - odpowiedzial Tony spokojnie. - A wraz z nim tego starego potwora w studni. Nastepnie urzadzimy sie gdzies indziej. I w koncu znajdziemy sposob, aby dopasc tego Drakule. -I Francezci znikna - skinal glowa Francesco. - A pojawia sie Ferenczy. Dlaczegozby nie? To w Rumunii calkiem popularne nazwisko. -To sie da zrobic! - zgodzil sie Tony. - Rumunscy dysydenci - nawet dawni arystokraci -uciekajacy przed tyrania Ceausescu. Ale dokad? Moze do Ameryki? -Dlaczegozby nie? - glosno zasmial sie Francesco, a echo jego smiechu odbilo sie od scian jaskini. - Nowy Jork z pewnoscia nie jest tak ponury jak to miejsce. A na Piatej Alei jest mnostwo luksusowych apartamentow na ostatnich pietrach, mozesz mi wierzyc! -Wiec nie ma sie co zastanawiac! - zachichotal Tony. - Nowy Jork czeka! -Wieczorami - dodal Francesco - moglibysmy stac na balkonie, obserwujac rzeki elektrycznych swiatel i strumienie zycia plynace ulicami miasta! -Jakie to poetyczne - powiedzial Tony. - Wiesz, braciszku, zawsze podejrzewalem, ze w tobie drzemie poeta. Ale strumienie zycia? Jestes pewien, ze nie miales na mysli strumieni krwi? -Ale przeciez krew to zycie, prawda? - odparl tamten. A kiedy zamilkl - jak gdyby wywolany rozmowa o krwi i zyciu - gdzies blisko rozlegl sie cichy jek. Bracia przestali sie usmiechac; jednoczesnie obrocili glowy w strone trumny Julietty Sclafani, ktorej szklane okienko bylo zwrocone w ich kierunku. Blada twarz Julietty, ktora teraz zdawala sie patrzyc w ich strone, juz nie usmiechala sie, lecz byla dziwnie zachmurzona. Jedna dlon zeslizgnela sie jej z piersi, ale oczy miala wciaz zamkniete i jak dotad nie oddychala. Moze zalobnicy zbyt gwaltownie kolysali trumna, kiedy ja niesli na dol. A moze i nie... -Zakonczmy juz nasza rozmowe - powiedzial nagle spowaznialy Francesco. - Proponuje, zebys teraz porozmawial z nim. - Glowa wskazal studnie. - Sprobuj nawiazac rozmowe, a ja zajme sie reszta. - Wylaczyl prad i zaczal podnosic pokrywe. Ale twarz Tony'ego jeszcze bardziej spowazniala, kiedy chwycil reke brata i rzekl: - Dajmy naszemu ojcu jeszcze jedna szanse! Prosze o to. Och, wiem, ze masz racje: juz nie jest dla nas przydatny, jak dawniej. Ale niech nasz sukces albo niepowodzenie w tej bardzo waznej chwili bedzie czynnikiem decydujacym. Jesli nawiazemy z nim kontakt, jesli teraz, kiedy go potrzebujemy bardziej niz kiedykolwiek, zdola dowiesc swej wartosci, niech zostanie, jak bylo. Pozostaniemy tutaj, bedziemy zaspokajac jego potrzeby i wykorzystywac go jako wyrocznie, dopoki bedzie do tego zdolny. Francesco zdjal siatke i polozyl ja na podlodze. -Pomoz mi podniesc Juliette - powiedzial. I po chwili: - Myslalem, ze to zbyt piekne, aby bylo prawdziwe, nagle ujrzales swiatlo, poczules pragnienie wydobycia sie stad, zrzucenia kajdan, ktore przykuwaja cie do tego miejsca. Nie, nie ty. Nie masz w sobie nic z wolnego ptaka. A kiedy wyjeli Juliette z trumny, polozyli jej bezwladne cialo na platformie i zdjeli z niej obrzedowe szaty, Tony powiedzial: -To jak mamy to zrobic? Dzwigneli osadzona na osi pokrywe i poczekali, az przestala sie kolysac. Teraz wszystko bylo gotowe; Tony musial tylko przeprowadzic rozmowe z istota znajdujaca sie w studni. W koncu Francesco powiedzial: -Chce powiedziec, ze tak czy inaczej ja stad znikam. Swiat jest szeroki, braciszku, a ja zbyt dlugo bylem zamkniety w tym miejscu. Wiec wezme, co moje, i wyjade. Mozesz mi towarzyszyc albo zostac tutaj, jak wolisz. Bo spojrzmy prawdzie w oczy: jestesmy bracmi, ale jestesmy tez Wampyrami! A Wampyry sa samotnikami. Dobrze nam tutaj szlo i nie skakalismy sobie do gardel. Ale w koncu wszystko, co dobre, kiedys sie konczy. -Naprawde tak myslisz? -Zdecydowanie. Wylozylem swoje karty na stol. -Jesli ojciec zechce z nami wspolpracowac - wolno powiedzial Tony - pozostane w Le Manse Madonie i bede sie nim opiekowal. Przywyklem do tego miejsca. Podoba mi sie mysl, ze bedzie... nalezec do mnie. Tylko do mnie. -Instynkt terytorialny Wampyrow - powiedzial Francesco. - U ciebie jest silniejszy niz u mnie. Widzisz, do czego dochodzi, kiedy sie nie jest wolnym ptakiem, braciszku? Jestes jak pies zbyt dlugo zamkniety w klatce! Niech tylko ktos przekroczy jej prog... a bedziesz kasal nawet reke swego opiekuna! Ale ja zawsze lubilem sie wloczyc po swiecie. I teraz znow bede mogl to robic. Tony w odpowiedzi wzruszyl jedynie ramionami i rzekl: -Moze masz racje. Jesli tak, niech i tak bedzie... Anthony Francezci nie byl wybitnym telepata. Kilkaset lat temu jego ojciec, Angelo, powiedzial mu, ze ta zdolnosc Ferenczych ma charakter sporadyczny. Znikala na wiele pokolen, aby nieoczekiwanie ujawnic sie w najbardziej "niewrazliwym" czlonku rodziny; oznaczalo to, ze zarowno Tony jak i jego brat-blizniak byli calkowicie niewrazliwi! Przyczyna mogl byc fakt, ze stanowili czesc wspolczesnego swiata i w znacznej mierze - zwlaszcza jesli chodzi o ich sposob myslenia - oderwali sie od swoich korzeni. W tym swiecie nie byla potrzebna sztuka walki z obcymi, wrogimi wampirami i dlatego sie w nich nie rozwinela. Teraz, kiedy by sie rzeczywiscie przydala, bylo juz za pozno. Nieuzywane metafizyczne "miesnie" po prostu ulegly atrofii. Jednakze pozostala w nich pewna szczatkowa telepatyczna swiadomosc. A miedzy nimi i ojcem, ktorego percepcja pozazmyslowa byla niewiarygodnie rozwinieta, mogla sie pojawic bardzo silna wiez... o ile Angelo na to pozwolil. Jednak zdawal sobie sprawe ze swojej potegi - wiedzial, ze tylko jej zawdziecza, ze jeszcze zyje - i dlatego strzegl jej zazdrosnie. Ostatnio coraz trudniej bylo nawiazac z nim kontakt. Zadal "lapowek", a jedynymi lapowkami, jakie przyjmowal, byli ludzie. Byl tym, czym byl: masa metamorficznej wampirzej protoplazmy, potworem skladajacym sie z wielu czesci, nad ktorymi nie mial zadnej kontroli. Nawet nad swoim umyslem... Wariat. Albo oblakany mutant. -Szalony - mruknal do siebie Tony, przechylajac sie przez sciane studni. - Jego umysl kreci sie w kolko. A przeciez tyle w nim wiedzy! Ale to wszystko jej poplatane, przemieszane i wypelnione zakloceniami, ktorych zrodlem sa jego rozliczne swiadomosci. Jednak nie moze ich sie pozbyc. Stanowia jego bezcielesnych niewolnikow, jedyny lacznik z materialnym swiatem. Ale nawet i w tym zakresie jego potega ma swoje granice; nie jest w stanie kontrolowac swoich licznych swiadomosci, potrafi tylko je wylaczac. Jak moze komus grozic, skoro nie moze go dosiegnac? To okropne, miec takie fantastyczne zdolnosci i byc uwiezionym w tej studni. Moze obserwowac swiat, ale nie moze sie stad ruszyc; moze odkrywac, co tylko chce, ale nie moze tego wykorzystac; co najwyzej moze te wiedze przekazac nam. Frustracja... glod... i szalenstwo. Och, nasz ojciec jest szalony! Ale ktoz by pozostal przy zdrowych zmyslach w takiej sytuacji? - Szalony? - do uszu Tony'ego dobieglo nerwowe chrzakniecie jego brata, ktory stal z rekoma skrzyzowanymi na piersi, starajac sie wygladac na odprezonego. - Z cala pewnoscia, jak diabli! -Sza! - ostrzegl go Tony. - Jego umysl sie budzi i probuje sie skupic. On... on czuje, ze chce do niego dotrzec, ze otwieram przed nim swoj umysl. Spojrz na dol... Francesco zrobil krok naprzod i spojrzal w glab cuchnacej studni, skad teraz wydobywaly sie opary gestsze niz zazwyczaj. A z glebi ciemnosci, z dna studni, ktora dalej rozszerzala sie w duza jaskinie pochodzenia wulkanicznego, wpatrywaly sie w niego oczy ojca. Mnostwo czerwonych, nieruchomych oczu zasnutych mgla nienawisci. Tony musial sie skupic. Prawie nie patrzac na swego brata, czul, jak ten chwiejnie sie cofnal. Mimo calej swojej brawury Francesco czul strach przed starym Ferenczym. Nie bez przyczyny. -Zdrajca! - dobieglo wypowiedziane syczacym szeptem oskarzenie, ktore ich ojciec wyslal z glebi studni w strumieniu zimnego powietrza. W chwile potem jego glos zabrzmial mocniej. - Tak, moj synu. Tak, ty, Francesco, podstepny jak zawsze! I roznoszacy zaraza. Zatrules nia swego brata! -Jeszcze nie, ojcze - glosno powiedzial Tony, starajac sie mowic spokojnym tonem. - A poza tym czy akt milosierdzia to zdrada? Twoja niedola trwa juz bardzo dlugo... Po chwili pelnej zaskoczenia ciszy, glos znow przemowil: -Tak? A wiesz to na pewno? Ze jestem nieszczesliwy? I uwazasz, ze uwolnienie mnie od tego brzemienia stanowi akt milosierdzia? Jak to milo z twojej strony! Jak pelne troski, wy przeklete sukinsyny! Wasza matka umarla, wydajac was na swiat. Ale gdyby wiedziala, jakie urodzila szumowiny, tez by ja to zabilo! -Sluchaj! - zgrzytnal Francesco. - A nie mowilem? Jest oblakany! Posluchaj, Tony, nie wdawaj sie z nim w zadne slowne gierki, tylko wal prosto z mostu. Nasz kochany ojciec musi dokonac wyboru. Niech uczyni to teraz. -Badz cicho! - natarl na niego Tony, ale zaraz potem z niepokojem znow odwrocil sie do studni. I rzucil przez ramie: - Nie tylko slucha, ale i mowi! W koncu to ma sens. wiec pozwolmy mu mowic dalej. -Ach, Anthony, moj maly Anthony! Czy to ten sam maly chlopiec, ktorego hustalem na kolanach w chlodnym cieniu Le Manse Madonie? Taki prostolinijny - w kazdym razie w pewnych granicach - i pelen pytan? Syn, ktory byl mi tak bliski, tak spragniony wiedzy, ktory uczyl sie od swego ojca i poprzez jego dzialania poznawal nature Wampyrow? Wtedy kazde moje slowo bylo dla ciebie objawieniem, chlonales je, jak gabka chlonie wode. I traktowalem cie jak prawdziwego syna krwi... Nic sie nie zmienilo, ojcze - odpowiedzial Tony. - Jestesmy tu jak zawsze, ty i ja. I wciaz przychodze do ciebie ze swymi pytaniami, czekajac na twe odpowiedzi. Tylko ze teraz rzadko na nie odpowiadasz. -Och tak, wiem. (W glosie Angela Ferenczy zabrzmiala nuta zalu. Ale Tony i Francesco wiedzieli, ze to jedynie poza.) Sluchalem, musze to przyznac. Sluchalem ciebie i Francesco... ale z tego co wiem, to mogl byc sen. Albo koszmar! Modlilem sie o slowa pociechy. Szukalem jakiegos promyka nadziei, jakiegos malego okruchu, ktory zlagodzi bezlitosna nude tej nory. Ale to, co uslyszalem... to nie bylo to. -Slyszales slowa gniewu, rozpaczy; sluchales zrozpaczonych mezczyzn, ojcze - odpowiedzial Tony. - Bo jestesmy w rozterce. -I mowicie, ze nic sie nie zmienilo/ (Istota w studni ciagnela dalej, jak gdyby jej w ogole nie przerwano.) Ach tak, przypominam sobie, ze mowiles to takze, Francesco. I ze on zaprzeczyl. Ale ja sie zmienilem, zmienilem sie w te istote, ktora wlasciwie nie jest istota. I wy sie zmieniliscie w bezwzglednych ludzi. Wreszcie czasy tez sie zmienily, sa pelne wielkich niebezpieczenstw! Tony z przejeciem pochylil sie nad otworem studni. Mocno trzymajac sie krawedzi, zapytal: -Znasz te niebezpieczenstwa? - Pytanie skierowal prosto w glab otworu. - Mozesz o nich powiedziec? Czy cos nam grozi? Nie zapominaj, ojcze: to, co zagraza nam, zagraza i tobie. -Tak, wy sami, ty i twoj brat, jestescie pelni grozb. Chwileczke! - Francesco nie mogl sie juz opanowac. Zrobil krok naprzod i spojrzal ze zloscia w ciemny otwor. - Jesli rzeczywiscie sluchales, musisz wiedziec, ze Tony stanal w twojej obronie. Potrafie byc zawziety. Niepokoje sie tym, co sie dzieje na swiecie, o czym moglibysmy sie dowiedziec, gdybys tylko zechcial podzielic sie z nami swoja wiedza. Tak, moge uzyc paskudnych grozb, chocby z powodu ogarniajacej mnie frustracji i mimo ze sa bezpodstawne. Ale ostatecznie Tony zawsze staje w twojej obronie. Jesli podsluchiwales, chyba slyszales, ze postanowil tu pozostac i nadal sie toba opiekowac. Przez pare chwil panowala zupelna cisza, bezruch zarowno fizyczny, jak i metafizyczny. Ale wkrotce atmosfera w jaskini zaczela przypominac burze. Wydawalo sie, ze reflektory oswietlajace wylot studni przygasly; "oddech" Angela Ferenczy plynacy ze studni przyspieszyl sie i stal sie zimniejszy, a ciemnosc w glebi otworu wydawala sie kipiec. -On nie chce z wami rozmawiac! - To byl jakis inny glos, nie nalezacy do ich ojca. Glos jednej z jego dawnych ofiar, w ktorym pobrzmiewalo jeszcze wieksze szalenstwo niz Angela. Aby zrobic na zlosc Francesco - ignorujac jego obecnosc - Angelo rozmyslnie rozluznil wszystkie wiezy krepujace pozostale umysly, ktore teraz wlaczyly sie do rozmowy i jaskinie wypelnil... wariacki belkot, ktory zaczal bombardowac umysl Francesca. -Nie bedzie z toba rozmawial! -Mooorderca! Zaaabojca! Nie zmusisz go do rozmowy. On moze zmienic twoje sny i twoj umysl. Przyszedles tu, zeby go dreczyc. Ale gdyby on przyszedl do ciebie... -UCIEKAJ! UCIEKAJ CZYM PREDZEJ! CZY CHCESZ STAC SIE JEGO NACZYNIEM, TAK JAK MY TERAZ? -Odwraca sie od ciebie. Idz, zanim spojrzy ci w twarz! -Wszyscy jestescie przekleci, wszyscy Ferenczy, ale Francesco przede wszystkim! -CHA, CHA, CHA! TERAZ PANUJESZ NAD SWOIM METAMORFIZMEM, ALE KIEDY ON ZAPANUJE NAD TOBA? -Grzechy ojca, Francesco... -Twoj ojciec cieszy sie, ze jestes przeklety! -NIE BEDZIE Z TOBA ROZMAWIAL. -Nie z toba, Francesco... Glosy troche przycichly. -Uciekaj! - Odwrociwszy sie od otworu studni, Tony syknal do brata, ktory cofnal sie z pobladla twarza wyciagajac do przodu rece, jakby chcial od siebie odegnac niewidzialne istoty. - Odejdz jak najdalej od studni. Ten twoj paskudny charakter... obu nas narazasz na niebezpieczenstwo! Wiem, ze bedzie rozmawial ze mna. Czuje to. Ale masz racje: on nie chce miec z toba nic wspolnego. I niech mnie diabli, wcale mu sie nie dziwie! -A kimze ty jestes? Pieprzony dozorca! - Francesco cofnal sie z twarza wykrzywiona gniewem. - Mozesz go miec dla siebie. Najlepiej spal tego bezuzytecznego, popieprzonego sukinsyna; oto, co powinienes zrobic! Ja juz z nim skonczylem! Pieprzyc go i ciebie takze! Odwrocil sie i ruszyl w strone szybu wyjsciowego, ale jeszcze po raz ostatni spojrzal w tyl. Wciaz mial na sobie zalobne szaty, wskutek czego zmiana, jaka w nim zaszla, byla jeszcze wyrazniej widoczna i doprawdy przerazajaca. Twarz mu poczerwieniala, a pijawka podsycila metamorficzna zmiane. Jego oczy byly jak szkarlatne latarnie; nozdrza rozszerzyly sie, formujac zwiniety pysk, jak u nietoperza; usta przypominaly najezone klami pekniecie w szarozielonej masce! -Niech pieklo pochlonie was obu! - warknal. - Bo obaj jestescie tacy sami, ty i moj "kochany ojciec"! Jednak na odchodnym dosiegla go jeszcze zlowieszcza mysl jego "drogiego ojca". -Ale my obaj jestesmy skazani na pieklo, Francesco! I synu, na twoim miejscu - dzieki Bogu, tak nie jest - trzymalbym swoj metamorfizm na krotkiej wodzy. Bo plynie w nas ta sama krew, Francesco. Zastanawiam sie, czyja studnie bedziesz zamieszkiwal kiedys, w przyszlosci i czyja wyrocznia bedziesz za kilkaset lat. Cha, cha, cha! Ale Francesco juz wyszedl i na kamiennych schodach pobrzmiewalo tylko slabnace echo jego krokow. W koncu, zadyszanym glosem Tony zapytal: -Czy mozemy teraz porozmawiac? I czy odpowiesz mi szczerze? Mysli ojca natychmiast zaczely obmacywac jego umysl, jak zimne, tluste robaki, i jakby zawahaly sie, zaskoczone. -Co? Co my tutaj mamy? Czyzbym odkryl tu kogos... innego? Tony byl wciaz pochylony nad otworem studni i wyciagnieta reka podtrzymywal platforme. Zmarszczyl brwi, zastanawiajac sie nad pytaniem ojca... i po chwili pojal je az nadto dobrze. -Co to? - Pierwszy gwaltowny wdech Julietty, ktora wlasnie zaczela sie budzic, byl jak ostre uklucie sztyletu. Julietta! Obudzila sie! Jest Wampyrem! Szarpnal reka i poczul, jak jej palce drapia mu skore, probujac go chwycic. Zgiawszy sie w pasie, gwaltownie sie podniosla i usiadla, blada jak trup. Trafne porownanie, wrocila jej swiadomosc, zycie, czy raczej niesmierc, a platforma, na ktorej spoczywala trumna, zakolysala sie nad otworem studni! Ale Julietta nigdy tu nie byla za zycia i przez chwile byla zdezorientowana. Potem zobaczyla Tony'ego i wyraz jego twarzy...I jej oczy rozszerzyly sie, kiedy wampirzy instynkt podpowiedzial jej, co ja czeka! Wiedziala, ze to mial byc, ze moze wciaz byc, jej koniec. Nieustepliwosc Wampyrow. Smukle, marmurowo-szare ramiona, poprzecinane delikatnymi niebieskimi zylami, wyciagnely sie w jego strone; dlugie na cal, umalowane paznokcie, zakrzywione jak szpony, za chwile mialy sie wbic w jego cialo. Ale nie zdolaly go dosiegnac. Przechyliwszy sie wskutek jej gwaltownych ruchow, trumna zsunela sie w otchlan. Z wybaluszonymi oczami Julietta znikla w otworze studni; wlosy powiewaly jej nad glowa, kiedy spadala w glab; jej wrzask - raczej oburzenia niz strachu - odbijal sie echem od scian studni. -Jest moja! - z glebi studni dobieglo gardlowe chrzakniecie pelne zadzy. - W koncu jakis smakowity kasek! Od Tony'ego dla jego kochajacego ojca! Drzac na calym ciele, Tony umiescil metalowa siatke na miejscu, ale dopiero gdy wlaczyl prad i uslyszal buczenie, zaczal normalnie oddychac. Po czym powiedzial do Angela: -Oczywiscie wiedziales, ze ona jest tutaj. Mowilismy o niej, a ty sluchales. Ale Angelo juz go nie sluchal. Teraz to jego syn sluchal wrzaskow Julietty, przepelnionych obrzydzeniem i niedowierzaniem; jej pelnych udreki ignorowanych protestow, kiedy istota w studni penetrowala jej cialo. Ale nie trwalo to dlugo. Krzyki Julietty ustapily miejsca odglosom ssania i rozrywanego ciala. Tony zatoczyl sie w tyl, kiedy zdal sobie sprawe, jak niewiele brakowalo, aby i on zostal wciagniety do studni. A gdyby tak sie stalo, czy stanowiloby do dla jego ojca jakakolwiek roznice? Prawdopodobnie nie... Prawie w godzine pozniej, kiedy Tony opuscil lochy Le Manse Madonie i znalazl sie na powierzchni, zobaczyl, ze Francesco juz na niego czeka. Tony byl wyczerpany i nawet nie probowal tego ukryc. Nic nie mowiac, wsiedli do land-rovera i Francesco pojechal przez nierowny, porosniety krzakami plaskowyz na skalisty cypel gorujacy nad Morzem Tyrrenskim. Zaparkowawszy samochod za skala zaslaniajaca Le Manse, Francesco zapalil dwa papierosy, podal jeden z nich bratu i zapytal: -No, jak ci poszlo? -Bardzo dobrze - odparl Tony. - Dobry glina i zly glina. To byl dobry pomysl. Naprawde udalo sie doskonale. - Ha! - zasmial sie jego brat. - Swietnie! I kto oglada za duzo amerykanskiej telewizji? -Tak, poszlo dobrze - powtorzyl Tony obojetnie, jakby byl zupelnie wyprany z emocji. Nigdy nie ogarniala go euforia, tak jak jego brata. - Co z kolei prowadzi do nowych problemow. -Co takiego? - Francesco przestal chichotac. - Powtorz to. Jakich problemow? -Jest ich mnostwo - odpowiedzial Tony. - Jezeli mozna mu wierzyc. A mysle, ze mozna. -Powiedz wreszcie, o co chodzi. Twarz Tony'ego miala szara barwe. Podmuch wiatru znad morza rozmierzwil mu czarne wlosy, ktorych kosmyk opadl na zapadniety policzek. -Po pierwsze to juz niedlugo - powiedzial. - Zostalo niewiele czasu. Radu odrodzi sie juz za trzy miesiace i wtedy rozpeta sie prawdziwe pieklo! -Ojciec to przewidzial? - Francesco chwycil go za reke. - Wierzysz w jego przepowiednie? Skad ta pewnosc? Przeciez Angelo to wariat. -Czy kiedykolwiek sie pomylil? - przypomnial mu Tony. - Poza tym, tym razem niczego nie przewidzial. On to przypadkiem podsluchal. -Co takiego? -Przez ostatnie dwa czy trzy lata traktowalismy jego milczenie, jego humory, jego coraz to bardziej skomplikowana nature i ogolna niechec do wspolpracy - krotko mowiac, oczywisty brak rownowagi umyslowej - jako objaw postepujacej degeneracji i osuwania sie w obled. Ale jak czesto powtarzalem, ktoz w jego sytuacji by nie zwariowal? Postaw sie w jego polozeniu. Kiedy jest przytomny i panuje nad swymi zdolnosciami, potrafi obserwowac swiat! Umie albo umial zagladac w przyszlosc. Jest w stanie zlokalizowac czlowieka oddalonego o dziesiec tysiecy mil i okreslic jego sytuacje. Byl nasza wyrocznia, z ktorej korzystalismy przez ponad trzy stulecia. A jego przewidywania byly zdumiewajaco trafne! Jakby wskutek utraty kontroli nad swym metamorfizmem i zamkniecia w tej studni jego umysl zyskal wieksza swobode... Francesco kiwnal glowa ze zniecierpliwieniem. -Teraz powiedz mi cos, czego jeszcze nie wiem. Opowiedz mi o tym intruzie, kim naprawde jest i w jaki sposob jest powiazany z B.J. Mirlu i Radu Lykanem. Opowiedz mi o tym lordzie Wampyrow, gdzie sie znajduje, jak sie nazywaja jego niewolnicy i jak daleko siega jego wladza. A potem chcialbym sie dowiedziec o tym samotnym Drakuli w tybetanskim klasztorze, co on wlasciwie knuje i dlaczego postanowil teraz odkryc karty. Gdybym mogl dowiedziec sie czegos na ten temat, zaczalbym bardziej wierzyc w przepowiednie ojca. -Cos niecos moge ci powiedziec - odparl Tony, mruzac oczy. - O tym mianowicie, co zaprzatalo umysl Angela przez caly czas, odkad ow intruz - kimkolwiek jest - wlamal sie do krypty i obrabowal nas. -Co takiego? Czy dobrze slysze? Powiedziales kimkolwiek jest? - Glos Francesca byl pelen zjadliwego sarkazmu. - Chcesz mi wmowic, ze jeszcze nie wiemy, kim jest? Czy Angelo zmienil zdanie? - Przerwal, zauwazywszy wyraz twarzy Tony'ego, ktoremu poczerwienialy oczy, a nozdrza rozszerzyly sie gniewnie. Wtedy westchnal i zmienil taktyke. - Jak zwykle brak mi cierpliwosci -powiedzial szorstko. - Doskonale, przedstaw to na swoj sposob. Gleboko zaciagajac sie papierosem, Tony kontynuowal. -Zlokalizowal umysl B.J. Mirlu i uzyskal do niego ograniczony dostep. Ta kobieta z pewnoscia jest Wampyrem, wiec nie odwazyl sie sondowac jej glebiej. Gdyby byl mniej dyskretny, moglaby sie zorientowac. Ale jedno wydaje sie pewne: ma niewolnika albo pomocnika w miejscowosci o nazwie Inverdruie, w gorach Cairngorms. To sie zgadza, tam wlasnie ona i jej przyjaciel z Wydzialu E, czyli nasz intruz, zlikwidowali porucznika i niewolnika Drakuli. A Drakulowie oczywiscie interesowali sie kryjowka lorda Wampyrow. Byli bardzo bliscy jej odkrycia. Inverdruie to niewielka osada lezaca na skrzyzowaniu wiejskich drog, zaledwie kilka domow. W razie potrzeby mozemy kazac naszym ludziom sprawdzic dom po domu. Jesli czlowiek B.J. Mirlu tam mieszka, odnajdziemy go. -Sa tez inni niewolnicy, kilku z nich przebywa zapewne w Szkocji. Podobnie jak B.J. sa potomkami starych cyganskich klanow, ktore dawno temu przybyly z Krainy Gwiazd. Zaden z nich nie jest odmiencem, ale sa spokrewnieni. Angelo nazywa ich "ksiezycowymi dziecmi". Sa uspieni, a ta kobieta moze wezwac ich do pomocy, kiedy ich bedzie potrzebowala. A naszemu porucznikowi, Angusowi McGowanowi, zawdzieczamy informacje, ze wszystkie dziewczyny pracujace w winiarni B.J. w Edynburgu sa jej niewolnicami, tak jak ta, ktora swego czasu dalismy Angelowi. Ale Angus nie jest pewien, jaki jest ich status. Na oko to zwykle niewolnice. Natomiast jesli chodzi o tego typa z Wydzialu E, to niewatpliwie nasz intruz. Wystepuje pod nazwiskiem Harry'ego Keogha, o ktorym wiemy, ze nie zyje! Praktyczne, co? Ale w rzeczywistosci to Alec Kyle, ktory wedle tego co powszechnie wiadomo, tez powinien byc martwy! A jednak... trzeba przyznac, ze Angelo jest tutaj zdezorientowany, niezdecydowany, i to jest zupelnie zrozumiale. Jest cos dziwnego z umyslem tego czlowieka. Angelo nie moze, a moze nie chce do niego dotrzec. Ten czlowiek jest dziwny pod wieloma wzgledami. To rzekomo byly pracownik Wydzialu E. A moze nadal dla nich pracuje, jako podwojny agent, ktory stara sie doprowadzic do upadku Radu Lykana. Jezeli tak jest, udalo mu sie nabrac B.J. Mirlu. Sa kochankami. Ale, jak powiedzialem, Keogh jest cwany; nasz ojciec po prostu nie wie, co o nim sadzic. Mowiac o nim, uzywa zwrotu "przychodzi i odchodzi", cokolwiek by to mialo znaczyc, i powtarza, ze ten czlowiek rozmawia ze zmarlymi! Co samo w sobie stanowi dziwny zbieg okolicznosci, bo jesli pamietasz, KGB przekazalo nam informacje, ze prawdziwy Keogh byl kims w rodzaju nekromanty. Sam nie wiem, co o tym myslec; dalem za wygrana, ale Angelo utrzymuje, ze Harry Keogh to najgorszy z naszych wrogow, i ja sie z nim zgadzam. Zalozmy, ze to on byl naszym intruzem, kazdy, kto potrafi sie tu dostac niepostrzezenie i ulotnic z milionem - ujsc bezkarnie! - musi byc kims naprawde wyjatkowym! Tyle o lordzie Wampyrow i ludziach, ktorzy go otaczaja. Zgodzisz sie, ze to solidny trop i musimy nim pojsc. I to szybko. A oprocz tego jest ten Drakula... Angelo dotarl do jego umyslu na tyle gleboko, ze dowiedzial sie, iz ostatni z rodu Drakulow, Daham Drakesh - tak sie nazywa - wie o nas az za wiele. To sprawia, ze jestesmy jego przyszlym celem. A skoro mowimy o oblakaniu, to w porownaniu z tym Drakula nasz ojciec jest najzdrowszym z ludzi! Drakesh zamierza doprowadzic do wojny jadrowej - choc w jaki sposob, nie wiadomo - i w jej nastepstwie zbudowac cala siec zamczysk na gruzach dawnych miast, pod oslona ostatniej dlugiej zimy! Przygotowania i narzedzia do zrealizowania tego planu sa juz gotowe, a nasz ojciec wciaz stara sie odkryc, co spelni role katalizatora. Wiec, jak widzisz, klopotow jest co niemiara. I mamy bardzo poplatany schemat, ktory trzeba rozgryzc. Musimy to zrobic, jesli chcemy przezyc. I powinnismy zabrac sie do tego bezzwlocznie. Francesco wysluchal tego wszystkiego w ponurym milczeniu. Ale pomimo swego wybuchowego charakteru byl na tyle rozsadny, zeby zdawac sobie sprawe, iz Tony byl smiertelnie powazny i na tyle wrazliwy, ze poczul zapowiedz zmian w Le Manse Madonie. Tak, i zmiany te nie wrozyly nic dobrego. W koncu, gdy Tony skonczyl, zapytal ponuro: -To co teraz? Myslisz, ze juz czas, zebysmy sie wlaczyli? To znaczy osobiscie? -Wlasnie - Tony popatrzyl na niego. - Przynajmniej jeden z nas, oraz paru naszych ludzi. W Szkocji. -Jeden z nas? - Francesco uniosl brwi. - Masz na mysli mnie? -Chyba ze wolisz zostac tutaj, opiekowac sie Angelem i pilnowac naszych spraw. -Nie - jego brat potrzasnal glowa i wyrzucil niedopalek papierosa. - Zawsze byles domatorem, a ja czuje sie znacznie swobodniej na szerokim swiecie. A jesli chodzi o te wstretna istote w studni, prawdopodobnie pozwolilbym mu zgnic! Wiec to ja bede musial wyjechac. Uruchomil silnik land-rovera, cofnal sie i ruszyl w kierunku Le Manse. -A co sie tyczy Julietty - zaczal... Ale brat mu przerwal. -Zostala przyjeta... z wdziecznoscia - powiedzial. -Naprawde? Pomimo ze nalezala do mnie? - Francesco nie probowal ukryc zaskoczenia, a moze i rozczarowania. -Poniewaz nalezala do ciebie - powiedzial Tony i pokrecil glowa z niemym wyrzutem. - Nigdy nie slyszales tego, co nam mowil prawda? Bo gdybys slyszal, wiedzialbys, ze to jedna z cech Wampyrow. Jesli chodzi o krew i seks, zawsze wolimy naszych pobratymcow. A kiedy bylo po wszystkim, Angelo powiedzial mi, ze wyczul na niej twoj zapach. - A to dopiero! - mruknal Francesco. -Tak, tak - na ustach Tony'ego pojawil sie wymuszony usmiech. - I powinienes wiedziec jeszcze cos. Ojciec powiedzial mi takze, iz zaluje tylko, ze to nie byles ty! III "Opozycja", Wydzial E i inneagencje Turkur Tzonov, mlody czlowiek, ktorego przeznaczeniem byla prawdziwa wielkosc - i w jeszcze wiekszym stopniu zdolnosc czynienia zla - za chwile mial zlozyc raport w biurze Jurija Andropowa, w zimnym rzadowym budynku stojacym w Moskwie przy Prospekcie Kutuzowa. Tzonov kroczyl pewnie po marmurowych plytach podlogi, a jego kroki odbijaly sie echem w wysokim korytarzu, z ktorego prowadzily liczne drzwi do biur bedacych centrum dowodzenia organizacji Andropowa; juz sam ten fakt mowil wiele o pewnosci siebie Tzonova. Niewiele osob, ktore tutaj wezwano, szlo tedy z podniesiona glowa i czystym sumieniem. Ale Tzonov spodziewal sie wezwania Andropowa, wiec go to nie zaniepokoilo. Z drugiej strony, to, co mial do przekazania, moglo naprawde zaniepokoic szefa KGB.Na koncu korytarza Tzonov zatrzymal sie przed zamknietymi podwojnymi drzwiami ostatniego pokoju. Po obu stronach znajdowaly sie mniejsze pokoje, ktorych drzwi byly otwarte. Miescily sie w nich chwilowo nieczynne sekretariaty. Tzonov mogl sie domyslic dlaczego: urzednikow zapewne odeslano. Istnieja tajemnice, ktorych nawet sekretarze nie powinni znac. Zapukal dwukrotnie i uslyszal, jak cienki, chlodny glos powiedzial: -Prosze wejsc. Tzonov zmruzyl oczy i wyprostowal sie. Doskonale wiedzial, ze ow glos swietnie harmonizuje z umyslem jego posiadacza. Wszedl do pokoju i jego oczy natychmiast powedrowaly do postaci jednego z najpotezniejszych - a niektorzy mowili, najpotezniejszego - ludzi w Rosji, ktory siedzial za biurkiem. Towarzysz, a wlasciwie dyrektor Andropow. Andropow nie podniosl wzroku, studiujac dokumenty lezace na biurku. Szarawe swiatlo, saczace sie przez matowe szklo wielkich, kuloodpornych okien, otaczalo jego postac nierzeczywista mgielka. Ale kiedy Tzonov zblizyl sie do jego biurka, rzucil na niego okiem i powiedzial: - Dzien dobry, towarzyszu. Prosze usiasc. Troche pod katem do biurka stal wielki skorzany fotel. Odpowiedziawszy na powitanie: - Dzien dobry, towarzyszu Andropow - Tzonov usiadl wygodnie w fotelu, postawil teczke na ziemi... i czekal. Podobnie jak sam Andropow - i mimo calego entuzjazmu mlodosci - Tzonov byl czlowiekiem cierpliwym. W koncu Andropow przestal sie zajmowac papierami; odsunal je na bok i oparl lokcie na biurku. W przytlumionym swietle bylo tylko widac owal jego okularow na tle pozostajacej w mroku twarzy. -Prosze - powiedzial chlodnym, wywazonym i pozbawionym emocji glosem. Po chwili powtorzyl dwukrotnie: - Prosze, prosze! Taki mlody czlowiek, tak sobie pomyslalem, kiedy spotkalismy sie po raz pierwszy. Ale taki uparty i pelen wielkich ambicji. Reorganizacja oddzialu sowieckiej sluzby bezpieczenstwa, ktora co najmniej dwukrotnie okazala sie naprawde znakomitym posunieciem. I to oddzial, ktory w przeszlosci pozostawal w opozycji do mojej wlasnej, hm, instytucji i metod jej dzialania. -Nie tylko - powiedzial Turkur Tzonov - nie tylko reorganizacja oddzialu ESP, ale i kierowanie nim. Naturalnie wedle waszych, towarzyszu, wskazowek. Taka byla moja propozycja, kiedy spotkalismy sie przed piecioma miesiacami; ta propozycja nadal jest aktualna. Zgodnie z waszymi wymaganiami, pragne przedstawic swoje referencje. Towarzyszu Andropow, mialem zaledwie osiemnascie lat, kiedy zniszczono centrum ESP w zamku Bronnicy i caly oddzial w zasadzie przestal istniec. Na szczescie bylem wowczas zbyt mlody, aby zostac agentem, i skierowano mnie na czteroletni kurs, ktory mial mnie przygotowac do sluzby... Tzonov przerwal i czekal, a kiedy Andropow skinal glowa, ciagnal dalej: -Mimo zniszczenia zamku kontynuowalem studia i szesc miesiecy temu zdalem z wyroznieniem wszystkie przewidziane programem egzaminy. Od tego czasu, wraz z kilkoma osobami ocalalymi z katastrofy, jestem bezczynny, czekajac na decyzje... no, wyzszych wladz. Ale ta decyzja nie nadchodzi. Dlatego nie wiemy, co o tym sadzic. Wiemy natomiast, ze nasze zdolnosci marnuja sie, albo juz sie zmarnowaly. Podczas gdy Tzonov mowil, szef KGB nie tylko uwaznie sluchal, lecz takze dokladnie przypatrywal sie gosciowi. I to co widzial, dosyc mu sie podobalo. W ciagu zaledwie paru miesiecy ten wczesnie rozwiniety mlodzieniec stal sie juz w zasadzie mezczyzna. Turkur Tzonov byl pol Turkiem, pol Mongolem. Bez watpienia stanowil typ przyszlego przywodcy, wybitnego umyslu w ciele prawdziwego atlety. Jego przenikliwe szare oczy potrafily patrzec nie tylko na czlowieka, ale i wejrzec w jego wnetrze; faktycznie na tym polegal jego talent: za posrednictwem kontaktu wzrokowego, czytal w umyslach innych ludzi. Z tego zreszta powodu Jurij Andropow "urzadzil" swoj pokoj tak, a nie inaczej. Chcial, aby swiatlo przynajmniej przez pewien czas padalo na oczy Tzonova. Musial bowiem najpierw wysluchac swego goscia, zanim odkryje wlasne karty. Jesli ten czlowiek jest tak dobry, jak mowia raporty na jego temat, szef KGB na pewno nie chcialby, aby zaczal penetrowac jego umysl! Nie teraz. Ani w ogole nigdy. -Byles tu juz piec miesiecy temu - powiedzial Andropow, odchylajac sie w fotelu tak, aby jego sylwetka i kontury twarzy byly jeszcze slabiej widoczne w rozproszonym swietle padajacym z okien. - Czy nie posuwasz sie troche za daleko? Wyzsze wladze, o ktorych mowisz, to moze byc tylko premier Leonid Brezniew, ktory popieral utworzenie tej organizacji szpiegow umyslu. A przychodzac do mnie, czyzbys mial nadzieje, ze przeskoczysz Brezniewa? Myslales, ze byc moze zechce zaryzykowac i uczynie cos za jego plecami? Dlaczego uwazasz, ze jestem gotow odbudowac oddzial ESP? W koncu byl mi sola w oku. A co wiecej, jego pierwszy dyrektor, ten stary wyga Gregor Borowitz, byl naprawde potwornie upierdliwy! Kiedy Tzonov zastanawial sie nad odpowiedzia, Andropow nie przestawal go obserwowac. Brwi mlodzienca byly cienkie jak linie nakreslone na papierze; lekko skosne i bardzo jasne, kontrastowaly z ciemnymi oczodolami. Od brwi w gore byl calkowicie lysy, ale to harmonizowalo tak dobrze z jego pozostalymi cechami, ze wydawalo sie, iz wlosow na glowie nigdy nie mial. Na pewno ta przedwczesna lysina nie byla dowodem slabego zdrowia; brazowa kopula jego glowy promieniowala witalnoscia, podobnie jak jego twarz, ktorej jedyna anomalie stanowily oczy. Gleboko osadzone i ciemne, wygladaly na podkrazone, jakby w wyniku dlugich godzin studiow lub niezwyklej koncentracji. Widocznie byl to przejaw jego zdolnosci telepatycznych. Nos Turkura Tzonova byl dlugi i prosty; usta mial miesiste, a podbrodek mocno zarysowany. Policzki mial lekko zapadniete, a male uszy przylegaly do glowy. Ogolne wrazenie przywodzilo na mysl zbyt doskonala symetrie, poniewaz obie polowki jego twarzy robily wrazenie zwierciadlanego odbicia. Andropow pomyslal, ze u wiekszosci ludzi stanowiloby to wade. Interesujaca twarz, jej "uroda", ma normalnie swe zrodlo w drobnych niedoskonalosciach i pewnym braku rownowagi. Jednak Tzonov stanowil wyjatek od tej reguly, bo - paradoksalnie - byl bardzo atrakcyjnym mlodziencem. I na pewno nie owijal w bawelne, a czy byl naprawde "utalentowany", o tym trzeba sie bedzie przekonac. W miedzyczasie Tzonov zastanowil sie nad tym, co powiedzial Andropow. I spokojnie odparl: -Towarzyszu dyrektorze, nie mialem na mysli tego, zeby cos zalatwiac za plecami szefa partii. Naprawde nie rozumiem, jak mozna kogos o to oskarzac. Z tego co wiem, nie ma nikogo - ani niczego - kto by sie osmielil! Sprobuje wyjasnic, o co mi chodzi. Jak tylko skonczylem studiowac, udalem sie do Brezniewa w imieniu garstki ocalalych z zamku Bronnicy. Rozmawialem z jego sekretarzem, ktory wiedzial, ze premier interesuje sie tym oddzialem. Dostalem pozwolenie na audiencje. Dwa tygodnie pozniej zawieziono mnie na dacze w Zukowce, gdzie podobno mial odpoczywac. Ale w miedzyczasie cos mu sie stalo, bo choc Leonid Brezniew tam byl - lezal owiniety w koc, skulony na kanapie - w rzeczywistosci tam go nie bylo. Cala rozmowe przeprowadzil w jego imieniu bliski wspolpracownik. Andropow podniosl reke ostrzegawczo. -Co takiego? - Glos mial calkowicie pozbawiony emocji. -Tak samo jeden z jego wspolpracownikow codziennie podpisuje za niego dokumenty -ciagnal Tzonov. - To znaczy dokumenty panstwowe. A inny wspolpracownik go podpiera, kiedy pojawia sie w telewizji. Prawdopodobnie jeszcze inny nasladuje jego glos... co zapewne jest dosyc trudne, bo zawsze odnosilem wrazenie, ze szef partii mowi tak, jakby mial usta pelne kapusty. I z pewnoscia musi byc jeszcze jakis wspolpracownik, ktory go podciera przed wyjsciem z toalety! Mowiac krotko, towarzyszu dyrektorze, to zywy trup! Andropow wyprostowal sie w fotelu i jego twarz zarysowala sie wyrazniej, ale oczy wciaz stanowily srebrzyste kregi. -A wiec to zdrada - powiedzial. - Jezeli to co mowisz, jest prawda, to zdrada. Rozumiesz to, prawda? Oslabiasz bezpieczenstwo kraju. A jesli to nieprawda, to tez zdrada. Twoj mlody wiek nie jest tu zadnym usprawiedliwieniem. Zgadzasz sie ze mna? -Nie - tamten potrzasnal glowa. - Nie sadze. Och, byloby zdrada, gdybym powiedzial o tym komus innemu... zwlaszcza gdyby dowiedzialo sie o tym jakies obce mocarstwo! Ale tak nie jest, jesli przekazuje te informacje szefowi KGB. Przeciez waszym zadaniem, towarzyszu, jest zbieranie informacji, aby wiedziec o wszystkim, co wazne. A ta informacja z pewnoscia jest wazna. -Osmielasz sie mowic, co jest moim zadaniem? - ton glosu Andropowa nie ulegl zadnej zmianie. - Zreszta zbieranie informacji nie nalezy do twoich zadan. Tzonov wzruszyl ramionami. -Nie zamierzalem tego robic. Po prostu obserwowalem. -A na ile dokladne byly te... obserwacje? Wystarczajace, aby dowiesc, ze Leonid Brezniew, premier Zwiazku Sowieckiego, jest na progu smierci i trzymaja go przy zyciu, dopoki nie wybiora kogos innego na jego miejsce? -Tak uwazam. -Z racji swoich... zdolnosci? - Tak. Andropow ponownie odchylil sie w fotelu, a jego twarz znow stala sie niewyrazna. -I to ma mnie przekonac, ze jestes ta osoba, ktora powinna objac kierownictwo zreorganizowanego oddzialu ESP w naszej sluzbie bezpieczenstwa, tak? -Nie calego oddzialu. -A wiec jego czesci? -Tak. -Wiec dlaczego nie powiedziales mi tego wszystkiego podczas naszego pierwszego spotkania? -Poniewaz nie osmielilbym sie mowic wam, towarzyszu, o tym, o czym juz wiedzieliscie. Jestescie szefem KGB. Wiec oczywiscie wiedzieliscie. Jestescie zapewne odpowiedzialni za kontynuacje tych dzialan. -Dwadziescia dwa lata - powiedzial w zamysleniu Andropow - a juz taki madry. Mysle, ze bede mial dla ciebie prace. Jeszcze nie potrafie powiedziec, w jakim charakterze. Zrestrukturyzowany oddzial ESP? Moze, ale raczej nie sadze. Jak dotad jego szefostwo nie bylo... jakby to powiedziec, zbyt sklonne do wspolpracy. Odnioslem wrazenie, ze sa zadni wladzy - i to wszyscy! W koncu zbieranie i kontrolowanie informacji to klucz do wladzy. A jesli chodzi o informacje ezoteryczne?... Nie chce, aby cokolwiek trzymano przede mna w sekrecie. -O wszystkim, czego sie dowiem, poinformuje was, towarzyszu, natychmiast! - zapewnil go Tzonov. -Wyznacze kogos z wlasnych ludzi - myslal glosno Andropow - aby trzymac reke na pulsie. A kiedy upewnie sie co do twojej lojalnosci, pewnego dnia bedziesz mogl go zastapic. -Prosze mi tylko dac szanse. -A wiec o to chodzi? - Andropow pochylil sie do przodu, ale jego oczy nadal pozostawaly niewidoczne. - Do tego to sie sprowadza? Nie zdolales uzyskac tego, co chciales, od chorego Brezniewa, wiec zwracasz sie do mnie? Ale dlaczego do mnie? W koncu jestem tylko kims w rodzaju policjanta. -Ale bardzo szczegolnego - odparl Tzonov. - Przynajmniej zdaniem moich kolegow. -Twoich kolegow? Innych ocalalych? -Futurologow, lokalizatorow... Parapsychologow! - prychnal Andropow, w koncu okazujac jakies emocje. - Borowitz byl przekonany i przekonal Brezniewa. Ale gdzie jest teraz Brezniew? Co mu to dalo? Tak samo Feliks Krakowicz i Iwan Gerenko byli zwolennikami tych... tych "tajemnic metafizycznych" i takze nie zyja! A zamek Bronnicy - ktory byl domem tych wszystkich mediow - jest teraz tylko wypalona skorupa. -Nie wierzycie w nas, towarzyszu - usmiechnal sie Tzonov... i Andropowowi to sie nie spodobalo. Pochylil sie nisko nad biurkiem, tak ze jego oczy staly sie czesciowo widoczne. -Wierze w to, czego mozna dowiesc - odparl. - Okaz troche szacunku i pokaz mi jakies korzysci - prawdziwy szacunek i prawdziwe korzysci - a dostaniesz to, o co zabiegasz. -Nie brak mi szacunku - spokojnie powiedzial Tzonov. - Nigdy bym sie nie osmielil tu pokazywac bez prawdziwego dowodu. A co do korzysci, sami musicie, towarzyszu, osadzic. -Jakie korzysci? Mowisz samymi zagadkami. -Moskwa wciaz istnieje, wciaz jest bezpieczna. Czyz to nie wspaniale? -Moskwa wciaz...? - Andropow byl najwyrazniej zdumiony. - Wyjasnij, co masz na mysli, i to szybko. -W ciagu ostatnich czterech lat, w wolnym czasie, pracowalem ze swoja grupa - odpowiedzial Tzonov. - Nie bylo to trudne. Nie wiedzieli, co ze soba poczac; panstwo calkowicie stracilo zainteresowanie tym, co robili; niektorzy z nich podjeli nawet calkiem przyziemne prace. A ja... nadal ich szkolilem. Staralem sie, aby nie wyszli z wprawy. -Kierowales komorka szpiegow umyslu? -Zbieralem dowody potwierdzajace ich skutecznosc. Czy nie prosiliscie mnie o to, kiedy tu bylem po raz pierwszy? -To bylo piec miesiecy temu! -Wtedy nie mialem dowodu, takiego, ktory by was, towarzyszu, przekonal. -Co to wszystko ma wspolnego z faktem, ze Moskwa jest - jak to powiedziales? - wciaz bezpieczna? Zaczyna mi brakowac cierpliwosci. Lepiej wyjasnij mi wszystko dokladnie. -To dosyc skomplikowane. -Slucham. -Czy pamietacie, towarzyszu, Kongres Parapsychologiczny, ktory odbyl sie w Moskwie przed dwoma laty? Mysle, ze to byl pomysl Brezniewa, chociaz wowczas udawal, ze stoi od tego z dala. To byla jego ostatnia proba odbudowy oddzialu ESP i chcial wiedziec, jak sie prezentujemy na tle reszty swiata. Tak, pamietam to - odparl Andropow. - Jakoby psychiczne odprezenie. Zginacze lyzek z Izraela i rozdzkarze z Egiptu! Mentalisci z Mongolii i jasnowidze z Syrii! Bylo tam nawet dwoch futurologow z Anglii - prawdopodobnie z ich Wydzialu E - oraz inni metafizycy z miejsc tak rozmaitych, jak Ameryka czy Chiny! -I z Tybetu - spokojnie uzupelnil Tzonov. -Co? -Tybetanczycy byli czescia chinskiej delegacji. Jak sie potem okazalo, byli niedoszlymi sabotazystami. -Sabotazystami? - warknal Andropow. - A przeciwko czemu mial byc skierowany ten sabotaz, jesli mozna wiedziec? -Przeciwko Moskwie - bezceremonialnie powiedzial Tzonov. - Przynajmniej od tego mieli zaczac. Moskwa i pokoj swiatowy, i gdyby nie moja grupa, pewnie by im sie udalo. -Prosze to wyjasnic - powiedzial Andropow, powracajac do poprzedniej pozycji. -Naturalnie ja sam i paru moich ludzi bralismy udzial w tym kongresie. Brezniew tego zazadal. -Tak, cos niecos pamietam. -No wiec bylismy tam po to, aby wykryc ewentualnych szpiegow umyslu i przekonac sie, jakie maja mozliwosci. Ja bylem telepata. Ale byl tam takze moj prekognita i jasnowidz. -Twoj prekognita... - Andropow zmarszczyl brwi, czego prawie nie bylo widac w rozproszonym swietle wypelniajacym pokoj, ale Tzonov to wyczul. - I - jak go nazwales? - jasnowidz? Trudno to wytlumaczyc w prosty sposob - powiedzial Tzonov. - Jasnowidz to taki esper, ktory czyni trafne domysly, chociaz to wlasciwie nie sa domysly. Na tym polegaja jego zdolnosci. Jest swiadom, och, rozmaitych rzeczy. Tego, co sie wokol niego dzieje. Jezeli potrafi zlokalizowac brytyjska atomowa lodz podwodna na morzu Barentsa, nazywamy go lokalizatorem. Jezeli sni, ze ktos za tydzien umrze i za siedem dni ten ktos umiera, to mamy do czynienia z futurologiem albo prekognita. Na tym kongresie byli ze mna prekognita i jasnowidz. - Mow dalej. -Uczestnicy z Chin byli czlonkami organizacji paramilitarnej, pochodzacymi z osrodka ESP mieszczacego sie w alei Kwijiang w Chungking. Wiedzielismy o nich od dawna. Zajmowali sie tym samym co my: starali sie wykryc, co knuje opozycja i czy dysponuje naprawde dobrymi agentami. Nic w tym dziwnego, oprocz tego, hm, zginania lyzek i odczytywania kart Zenera, po to tam wlasnie bylismy. Jednak ci Tybetanczycy to bylo zupelnie cos innego... Bylo ich szesciu i nalezeli do jakiejs sekty z malo znanego klasztoru. Mieli wygolone glowy i nosili czerwone szaty z podniesionym kapturem. Zawsze chodzili razem. Jeden z nich, jak przypuszczam, ich przywodca, mial do rekawow przyszyte male dzwoneczki. Moj jasnowidz powiedzial, ze wyglada na to, iz cos szykuja. Kiedy sie na nich skoncentrowal, odbieral jedynie psychiczny smog, jakby znajdowali sie za zaslona dymna. Nawiasem mowiac, identyczny smog, jaki od czasu do czasu wyczuwamy u brytyjskich esperow. Moj prekognita takze byl zbity z tropu i w ich obecnosci zachowywal sie bardzo nerwowo. Wolal trzymac sie od nich z dala. Prekognici sa na ogol pod tym wzgledem dosyc szczegolni: boja sie "zobaczyc" zbyt wiele i nigdy albo bardzo rzadko zagladaja we wlasna przyszlosc. Mowia, ze przeszlosc i przyszlosc sa nieodwolalne. Poniewaz nie moga zmienic przyszlosci, wola jej nie znac, przynajmniej w odniesieniu do siebie samych. To musi byc okropne, jesli sie wie, kiedy i w jaki sposob nadejdzie smierc, i nie mozna nic uczynic, aby temu zapobiec... Bylem tym zaciekawiony i probowalem odczytac umysly tych Tybetanczykow. Jestem dumny ze swoich zdolnosci, z tego, ze sa praktycznie nie do wykrycia, chyba ze przez innych zdolnych telepatow. Ale jakims cudem ci Tybetanczycy o tym wiedzieli. Zaakceptowali fakt - i to znacznie latwiej niz inni uczestnicy kongresu - ze moje zdolnosci sa autentyczne, i unikali mnie jak zarazy. Ale to, co udalo mi sie odczytac... bylo bardzo niepokojace. Z pewnoscia cos ukrywali. -Moze sobie przypominacie, towarzyszu dyrektorze, ze uczestnicy kongresu byli zakwaterowani w hotelu Komitetu Centralnego, a sam kongres odbywal sie tutaj, na Prospekcie Kutuzowa, co, jak sadze, ulatwialo waszym ludziom obserwowanie wchodzenia i wychodzenia zagranicznych uczestnikow imprezy. Latwo mozna bylo zebrac ich odciski palcow i dowiedziec sie innych szczegolow. Andropow skinal glowa. -Tak, mysle, ze mamy ich wszystkich. Pare tuzinow, ktore dolaczylismy do tych wielu tysiecy, ktore juz sa w naszej kartotece. -Wlasnie. A jesli nie zrobili tego wasi ludzie, to moi... Twarz Andropowa znow pojawila sie w polu widzenia i jego zmarszczone brwi byly doskonale widoczne. Ale zanim zdazyl cokolwiek powiedziec, Tzonov podjal: -Kongres nie przyniosl jednoznacznych wynikow; bylo tam zbyt wielu oszustow i sprawa badan parapsychologicznych nie posunela sie do przodu. Jednak dowiedzielismy sie, ze w Chinach jest wiele obiecujacych talentow, ze Brytyjczycy prawdopodobnie przoduja w tej dziedzinie i ze Tybetanczycy, ktorzy powinni dzialac reka w reke z Chinczykami, cos... knuja. Tak wiec kongres dobiegl konca i zlozylem raport towarzyszowi Brezniewowi. W owym czasie znacznie bardziej interesowal sie sukcesami Rosjan - i wsciekal ich porazkami - na Igrzyskach Olimpijskich. Amerykanski bojkot wyraznie go zdenerwowal. Mysle, ze mniej wiecej w tym czasie pojawily sie pierwsze oznaki pogarszania sie stanu jego zdrowia. Ale w kazdym razie pochwalil mnie za moje wysilki, po czym wrocilem z powrotem na studia... Kiedy Tzonov przerwal, Andropow wtracil: -Chcialbym wierzyc, ze to wszystko do czegos zmierza. Mam na glowie rozmaite inne sprawy, mlody czlowieku! To z cala pewnoscia do czegos zmierza - odparl Tzonov i ciagnal dalej. - Mam u siebie lokalizatora, czlowieka, ktorego specjalnoscia jest wykrywanie materialow rozszczepialnych. Kiedy podlegal generalowi Borowitzowi, wysledzil trasy lotow amerykanskich bombowcow, a takze tory ich pociskow, obserwowal potencjal nuklearny NATO w Niemczech Zachodnich i szlaki brytyjskich atomowych lodzi podwodnych na wodach oceanow calego swiata. Jego zdolnosci zalezaly w znacznym stopniu od masy krytycznej czy tez ilosci materialow rozszczepialnych, z ktorymi byl... skojarzony? Na przyklad: latwo potrafil znalezc pociski Trident wewnatrz lodzi podwodnej, podczas gdy pojedyncza bomba probna stanowila znacznie wieksza trudnosc. Jednakze w czasach generala Borowitza zlokalizowal sklad bomb w Chungking i okreslil jego rozmiary. Podobnie zlokalizowal wiele innych skladow amunicji na calym swiecie. Ale w poltora roku po zakonczeniu kongresu mojego lokalizatora ogarnal dziwny niepokoj. Nie bral udzialu w kongresie, poniewaz jego zdolnosci nie mialyby tam zadnego zastosowania. Jednak teraz czul, ze go ciagnie -albo odpycha - pewna dzielnica miasta. Moskwy... Tym razem, gdy Tzonov przerwal, Andropow natychmiast skinal glowa i powiedzial: -Tak, mow dalej, slucham. -W koncu - ciagnal Tzonov - jakies trzy miesiace po naszym pierwszym spotkaniu moj lokalizator zglosil sie do mnie z tym problemem. W tym czasie jego niewytlumaczalny wstret w stosunku do pewnej dzielnicy stal sie wrecz chorobliwa obsesja. -Jaka to dzielnica? - przerwal Andropow. Tzonov powiedzial mu i ciagnal dalej: -Poszedlem z nim do hotelu Komitetu Centralnego i stanelismy na zewnatrz, przygladajac sie budynkowi. Dla tego lokalizatora sama obecnosc w tym miejscu stanowila naprawde ciezka probe. Wolal byc gdziekolwiek, byle nie tutaj! Implikacje byly oczywiste, ale potwierdzenie naszych podejrzen bez wywolywania paniki - gigantycznej paniki - nie bylo rzecza latwa. Na szczescie wlasnie mial mnie odwiedzic moj wuj z Krasnojarska. Mial dobre kontakty i udalo mu sie zarezerwowac pokoj w hotelu. -Streszczaj sie! - Jurij Andropow przycisnal dlonie do biurka i calym cialem pochylil sie do przodu; teraz jego oczy bylo widac doskonale. -Kiedy juz znalezlismy sie w hotelu, dostep do piwnic - a stamtad do jego czesci podziemnej - byl latwy. Udalismy sie tam w srodku nocy, gdy caly hotel spal. A kiedy moj lokalizator dokladnie okreslil miejsce... -...Zaczeliscie kopac! - powiedzial Andropow. -Wlasnie. Sam musialem sie tym zajac, bo lokalizator byl bezuzyteczny. Widzialem, co sie dzieje w jego umysle: kula oslepiajacego swiatla, piec jadrowy plonacy jasnym blaskiem, ktory zdawal sie grozic wybuchem. Ale moi futurolodzy nie przewidywali takiej katastrofy. Wiec... Nie jestem fizykiem jadrowym, towarzyszu dyrektorze, ale mysle, ze smialo mozna powiedziec, iz urzadzenie to bylo dosc prymitywne. Najbardziej zaskakujacy szczegol to jego zwarta budowa. Tych szesciu tybetanskich mnichow moglo z latwoscia przemycic jego czesci w swym bagazu. Podobnie jak wszyscy inni uczestnicy kongresu zostali powitani na lotnisku przez funkcjonariuszy panstwowych i przeszli przez kontrole celna. Pewno przypominacie sobie, towarzyszu, ze w owym czasie staralismy sie byc "uczynni" wobec obcokrajowcow, aby poprawic swoja opinie. Wymagala tego, bo przedtem nasza postawa nie byla odpowiednia, co odcisnelo sie tak fatalnie na olimpiadzie. Staralismy sie odbudowywac mosty, jesli tak mozna powiedziec. Andropow siedzial teraz sztywno, jakby kij polknal. - Tzonov, czy zdajesz sobie sprawe, co powiedziales? Ze przez ponad dwa lata pod hotelem Komitetu Centralnego byla ukryta bomba atomowa! -Byla - potwierdzil tamten. - Tak, byla tam bomba. - Usuneliscie... ja? Wielki Boze! (Bylo to dla Tzonova zaskakujace, bo nigdy nie myslal, ze dyrektor KGB moze byc czlowiekiem wierzacym.) -Nie bylo z tym zadnego problemu - powiedzial. - Urzadzenie bylo wyposazone w odbiornik radiowy, ktory stanowil mechanizm uruchamiajacy zaplon. Bomba miala zostac zdetonowana zdalnie za pomoca ustalonej serii sygnalow. Po usunieciu odbiornika bomba nie stanowila juz zagrozenia. Usunalem go wlasnorecznie... -Wieki Boze! - Andropow odetchnal gleboko i bezwladnie opadl na fotel. Zamachal dlonia. - Jak... jak dawno temu to bylo? -Piec tygodni temu. -Czekales piec tygodni, zanim mi o tym powiedziales? -Zanim powiedzialem o tym komukolwiek! Wykrycie tej bomby to jedno, ale kto ja zbudowal... to zajelo nam troche czasu. Jednak byloby to zupelnie niemozliwe w chaosie, jaki by powstal po jej zdetonowaniu... Moskwa zostalaby obrocona w gruzy, a kazde mocarstwo jadrowe na swiecie obarczyloby wina wszystkich innych. Piekny sabotaz, zwlaszcza ze nie byla to jedyna bomba! -Co takiego?! -Ach nie, towarzyszu dyrektorze - Tzonov odczytal bez trudu, co tamten mysli. - Nie, nie w Rosji, lecz w innej czesci swiata. -Wyjasnij to! - Andropow siedzial wyprostowany i lekko pochylony do przodu, a jego oczy byly tak szeroko otwarte, ze zdawaly sie przenikac Tzonova na wylot. Ale teraz byly pelne konsternacji. Tzonov siegnal po teczke. Polozywszy ja na brzegu biurka, otworzyl ja... i Andropow natychmiast sie cofnal. Ale Tzonov tylko sie usmiechnal i wyjal z niej male elektroniczne urzadzenie: czarne pudelko ze spiralna antena, przymocowane do licznika z tarcza i igla, oslonietego malym szklanym okienkiem. Po jednej stronie skali znajdowal sie pasek pomalowany na czerwono. -Mechanizm uruchamiajacy - wyjasnil, kladac urzadzenie przed Andropowem, i czekal, dopoki wskazowka sie nie uspokoila. - Podlaczylem do niego licznik, zeby wiedziec kiedy zostanie wyslany sygnal. Kiedy to nastapi, igla wahnie sie i zatrzyma na czerwonej czesci skali. Wtedy zostanie ustalony czas. Czas, gdy wy, towarzyszu, i ja mielismy zginac, a miasto mialoby zostac zniszczone. Wtedy wybuchlaby III Wojna Swiatowa! -Chinskie sukinsyny! - Blada zazwyczaj twarz Andropowa byla teraz kredowa. - Wiedzac, ze bedziemy sie interesowali przede wszystkim nimi samymi, wykorzystali Tybetanczykow, aby za nich odwalili brudna robote! -Nie - Tzonov potrzasnal glowa. - Chinczycy nic o tym nie wiedzieli. To Tybetanczycy wniesli te bombe i umiescili ja tutaj; ich odciski palcow widnieja wszedzie na urzadzeniu i na odbiorniku. Ale... sa rozmaite odciski palcow. -Wyjasnij. -Moj lokalizator potrafi "wyweszyc" rodzaj materialu jadrowego. Kazda partia ma swoj charakterystyczny "zapach". Zrodlem materialow do budowy tego urzadzenia byl sklad broni w Chungking. Ale dlaczego Chinczycy mieliby sabotowac samych siebie? - I szybko ciagnal dalej: -Ze skladu broni w Chungking zniknal material rozszczepialny, wystarczajacy do zbudowania trzech bomb. A wiec trzy bomby... -Czekaj! - Andropow chwycil sluchawke telefonu, wykrecil jakis numer i powiedzial: -Siergiej? Tu Jurij. Czy rozmowa jest szyfrowana? Dobrze. Pamietam, ze nasza stacja podsluchowa przechwycila raport dotyczacy kradziezy trzech urzadzen jadrowych... tak, chinskich. To bylo - nie jestem pewien - dwa albo trzy lata temu. Pamietam jednak, ze na najwyzszych szczeblach chinskiej armii polecialy glowy. Mozesz wygrzebac dla mnie kopie tego raportu? Swietnie. - Odlozyl sluchawke i popatrzyl na Tzonova. - Przepraszam. Mow dalej... -Wiec - kontynuowal Tzonov - to jest ostatni fragment tej ukladanki. Chiny najechaly na Tybet, zniszczyly wiele klasztorow i spowodowaly ogolne spustoszenia. Teraz Tybetanczycy postanowili wywrzec zemste i siedzac sobie bezpiecznie na Dachu Swiata, patrzec, jak niszczymy sie nawzajem. To trzyma sie kupy. -Teraz powiedz mi, gdzie znajduja sie pozostale bomby - spytal Andropow z ponura mina. - Rozumiem, ze ten twoj lokalizator takze je odnalazl. -Tak, wykorzystujac psychiczne odciski palcow. Ale, towarzyszu dyrektorze, chcialbym przedstawic to po swojemu. - Mow mi... Jurij! Dobrze, dobrze, jak chcesz! -Zlokalizowanie bomby w Moskwie bylo latwe, poniewaz nie ma tutaj wiele materialow jadrowych. Nawet pociski podczas naszych corocznych defilad to zwykle atrapy i rzecz jasna nie posiadaja glowic bojowych. Zaden rozsadny rzad nie chce takich zabawek w gesto zaludnionych miastach. A zwlaszcza w centrach handlowych i osrodkach dowodzenia. -I wlasnie w takich miejscach szukal ich twoj czlowiek? W duzych miastach? -Tak. Jeden "goracy punkt" wykryl w Londynie... w Hyde Parku, albo, jak teraz zwiemy to miejsce, w "Parku Jekylla i Hyde'a". -A trzecia...? -...Zdecydowanie wyklucza udzial Chinczykow. Bo trzecia bomba nie pojechala zbyt daleko. Wciaz jest w Chungking. Niedaleko od pewnego miejsca w alei Kwijiang! -Tam, gdzie znajduje sie ich osrodek ESP? -Tak. Teraz mamy juz pelen obraz. -Naprawde? Wiec badz tak dobry i mi go przedstaw. -W niedalekiej przyszlosci - moze w jakiejs chwili duzego napiecia miedzy Wschodem a Zachodem albo problemow na granicy chinsko-sowieckiej - jedna z tych bomb zostanie zdetonowana. Przez chwile swiat bedzie w szoku, a potem zaczna pojawiac sie oskarzenia. Nastepnie, powiedzmy w poltora dnia po pierwszej bombie, zostanie zdetonowana druga, oczywiscie w odwecie. Caly swiat zaczna obiegac bezladne informacje o pokoju, odprezeniu, zdrowym rozsadku, pelne prosb i grozb. Ale te obrocone w ruine centra handlowe byly takze osrodkami komunikacyjnymi! Teraz przestaly funkcjonowac. A zreszta i tak nikt ich juz nie slucha! Wkrotce potem wybucha trzecia bomba... ...I czwarta, piata, szosta... Chiny wystrzeliwuja wszystko, co maja. Ich bomby sa brudne. Jedna brytyjska lodz podwodna niszczy Rosje! Francja atakuje nasze satelity. Amerykanie postanawiaja przeprowadzic ostateczne uderzenie i zakonczyc to, co zaczeli w Hiroszimie i Nagasaki. Natomiast my - to, co z nas zostalo - odpowiadamy kontruderzeniem. A Tybetanczycy licza paciorki, bija w gongi i zaczynaja odbudowywac swoje klasztory. W koncu taka byla wola Boza, bo to Bog powiedzial, ze nastepnym razem zniszczy nas ogniem... -Oczywiscie musimy zawiadomic Anglikow - Andropow zaczal sie pocic. -Slucham? -Alez oczywiscie! Z pewnoscia nas by obarczyli wina, podobnie jak Amerykanie! Jest tak, jak powiedziales, potem nie bedzie mozna stwierdzic, kto zaczal. -Niezupelnie tak. Istnieje atomowy "podpis" wskazujacy na Chiny. -I wojna z Chinami? Tuz za progiem? A kiedy wyczerpia sie ich sily, Chiny mialyby zostac naszym nastepnym satelita? Nie, na to nie mozna pozwolic. W przeszlosci juz raz bylismy bardzo blisko wojny atomowej. Celem tego wszystkiego jest powstrzymanie nas, abysmy nie powybijali sie nawzajem. -Oczywiscie. -Zatem musimy o wszystkim zawiadomic Londyn... i Chiny. - (Ale Tzonov zauwazyl, ze w tym ostatnim wypadku Andropow raczej nie byl zachwycony.) - Jesli chodzi o Anglikow, beda naszymi dluznikami. A to zapewni nam doskonala karte przetargowa w rozmowach z Chinami! Tzonov - hm, Turkur - odwaliles kawal dobrej roboty! - Szef KGB wstal, wyszedl zza biurka i wyciagnal dlon. Tzonov uscisnal ja i powiedzial: -Jestem rad, ze jestescie, towarzyszu, zadowoleni. - I spojrzal Andropowowi prosto w oczy. Nie tylko ja jestem zadowolony, ale Biuro Polityczne i Brezniew, ktory dawal mi sie we znaki, takze beda zadowoleni. Gensek moze nawet przestac blokowac moje prawo... - Przerwal, uwolnil dlon i zaczal sie odwracac. Zbyt pozno. - ...Do sukcesji? Och, zapewniam cie, hm, Jurij, ze tak sie stanie. Musi i to niebawem, jak sadze... - I Tzonov znow spojrzal tamtemu gleboko w oczy. Andropow wrocil za biurko, usiadl i znow byl tylko ciemna plama w zamglonym swietle padajacym z okna. - A co mowi twoj prekognita? -Czyz nie mowilem, ze moi ludzie uwazaja cie za kogos bardzo szczegolnego? - odparl Tzonov. - Jestem pewien, ze tak... Po czym nastapila dluga chwila milczenia, ale kiedy Tzonov wzial elektryczne urzadzenie i wlozyl je z powrotem do teczki, Andropow powiedzial: -Jezeli - i podkreslam to jezeli - zostane prezydentem, masz moje slowo, ze oddzial ESP zostanie przywrocony. A ty, Turkur Tzonov, zostaniesz jego szefem i bedziesz odpowiadal tylko przede mna. -Do konca zycia pozostane twoim dluznikiem - odpowiedzial Tzonov. - I bede splacal ten dlug wielokrotnie. -Och, jestem tego pewien - Andropow usmiechnal sie blado. - A teraz musze wracac do roboty. -Ja takze - powiedzial Tzonov. Szurnal nogami, lekko sie uklonil i skierowal sie do drzwi. -I Turkur... nikomu ani slowa! -Oczywiscie. -Skontaktuje sie z toba. -Rozumiem, Jurij. Tylko... Andropow oparl sie o biurko, spojrzal na stojacego przy drzwiach Tzonova i zapytal: -Tak? -Kiedy dokladnie to bedzie? Czytam to w twoim umysle, pojmujesz? Zgadzam sie, ze to trzeba zrobic. Bo musimy miec silnego przywodce - zwlaszcza w tych czasach - a Brezniew jest prawie jak warzywo. To bedzie dla niego niemal jak przysluga. Wiec dokladnie kiedy w listopadzie ma to nastapic? Andropow zastanawial sie przez dluga chwile, zanim powoli odpowiedzial: -Oczywiscie zdajesz sobie sprawe, ze choc ja osobiscie wierze w twoje osobliwe zdolnosci -i w zdolnosci czlonkow twojej grupy - parapsychologia nie jest czyms powszechnie akceptowanym. Brak jest dowodow. -Och tak. Zdaje sobie z tego sprawe. Andropow skinal glowa. -Wiec powiedz mi, kiedy dokladnie Brezniew umrze. Bo przeciez czytasz w moim umysle. -Dziesiatego - natychmiast odpowiedzial Tzonov. - Dostanie ostatnia dawke dziesiatego rano. -Bardzo... sprytne - powiedzial lekko drzacym glosem Andropow. -A jedenastego zostane szefem oddzialu ESP. Andropow kiwnal tylko glowa i powiedzial: -Do widzenia, mlody czlowieku. Po wyjsciu z biura szefa KGB Tzonov zmruzyl oczy, mocniej scisnal teczke i ruszyl w strone schodow. Idac pomyslal: - Lepiej dotrzymaj slowa, ty arogancki sukinsynu! - Po dostarczeniu Andropowowi tak waznych informacji, chcial otrzymac cos w zamian - i to szybko. Tak, to musi nastapic bardzo szybko. Bo, jak Tzonov doskonale wiedzial, nowy wladca Rosji nie pozostanie na tym stanowisku zbyt dlugo... W trzy dni pozniej w centrali Wydzialu E w Londynie Ben Trask rozmawial - czy raczej spieral sie - z Darcym Clarkiem w jego biurze. -Jak w ogole do tego doszlo? - w koncu zapytal Darcy. -Mialem niewiele wolnego czasu - odparl Trask. - Skonczylem pracowac nad pewna sprawa dla policji i pomyslalem, ze moglbym nadrobic zaleglosci zwiazane ze starymi aktami. Nigdy nie przeczytalem wszystkiego, co dotyczylo tej sprawy w Szkocji - tych tybetanskich mnichow - i nie bylem zadowolony z wyniku rozmowy telefonicznej z Harrym Keoghiem, do ktorej mnie namowiles, chcac sprawdzic, czy mial z tym cos wspolnego. Powiedziales, ze trzeba to zrobic, ale i tak mi sie to nie podobalo. Psiakrew! Przeciez wszyscy jestesmy po tej samej stronie, nie? -Bylismy - powiedzial Darcy. - Bylismy po tej samej stronie. Tylko ze Harry od nas odszedl, pamietasz? Och, znam argumenty, nie sledzimy wlasnych szpiegow umyslu i tak dalej, ale wierz mi, mam swoje powody. -Cos, o czym nie mozesz mowic? -Musialem to wiedziec - powiedzial Darcy - a ty nie. - I nawet teraz sa rzeczy, o ktorych mi nie mowisz - powiedzial oskarzajacym tonem Trask. - To sprawa bezpieczenstwa - odparl szef Wydzialu E. - Sluchaj, Ben, lubie Nekroskopa, podobnie jak ty, jak my wszyscy, ale kiedy odszedl z Wydzialu... - Stal sie zagrozeniem dla bezpieczenstwa? -Byc moze... tyle tylko moge powiedziec. - Darcy znal zdolnosci Traska docierania do prawdy - byl jakby zywym wykrywaczem klamstw - i dlatego probowal zmienic temat. - A wiec co takiego znalazles w tych aktach? -Cos, co policja ukryla, w kazdym razie przed ogolem spoleczenstwa - odpowiedzial Trask. - Prawdopodobnie dlatego, ze tego od nich zazadano, i sadze, ze to bylismy my. - Patrzac Clarke'owi prosto w twarz - widzac, jak zmienia sie jej wyraz - wiedzial, ze sie nie myli. Odczytal prawde z jego zmarszczonych brwi i sposobu, w jaki zamrugal oczami. -Strzaly z kuszy - powiedzial Clarke. -Zgadza sie - odparl Trask. - Ze srebrnymi grotami. Jedna tkwila w drzwiach tego spalonego kombi, a druga przebila serce czlowieka, ktory usmazyl sie wewnatrz. Takie same groty jak wtedy w garazu. Takie same, jakich uzywal Harry; tak przynajmniej nam sie wydaje. Jednak samej kuszy nigdy nie odnaleziono. -Masz dobra pamiec - powiedzial Clarke. - Ale czy nigdy nie przyszlo ci do glowy, ze moge oslaniac Harry'ego? -A czy on tego potrzebuje? Wedlug mnie wykonal wowczas dobra robote. Zawsze tak bylo! -Ty tak to widzisz - powiedzial Darcy. - Ale policja ma na ten temat inne zdanie. Dla nich morderstwo to morderstwo, chyba ze jest to egzekucja, a tego zaprzestalismy juz dawno temu. -Co ty mowisz? Dlatego ze Harry odszedl z Wydzialu E, dlatego ze juz nie zapewniamy mu oslony, policja mogla go uwiklac w te sprawe w Szkocji? -Moze - Clarke wzruszyl ramionami. - Jesli pozostawil jakies slady, ktore wskazuja na jego zwiazek z ta sprawa. -A pozostawil takie slady? -Nie, tylko te strzaly - ktore wskazuja na zwiazek z nami, poniewaz policja wiedziala, ze jeden z naszych agentow "rzucil zly urok" na ten gang zlodziei samochodow. Trask przekrzywil glowe i zasznurowal wargi. Wiedzial, ze Darcy Clarke mowi prawde, ale nie cala. To go zirytowalo. -Wiec - powiedzial w zamysleniu - poniewaz wiedziales, ze Nekroskop jest zamieszany w sprawe tych Tybetanczykow - w istocie to on ich zlikwidowal - dlaczego zadales, abym go sprawdzil. Czym jeszcze byles zaniepokojony, Darcy? I czym niepokoisz sie nadal? Clarke pochylil sie za biurkiem. -Czy to az tak rzuca sie w oczy? -Ja widze to wyraznie. Tak bylo przez te trzy lata, od czasu gdy Harry stad odszedl. Ale szczegolnie przez ostatnie trzy miesiace, od tej historii z Tybetanczykami. Dlaczego nie mozesz o tym mowic? Czy to znowu sprawka Departamentu Nieuczciwych Chwytow? Jeszcze zanim Clarke zdazyl odpowiedziec, wyraz jego twarzy to potwierdzil. Trask pokiwal glowa. -Powiedz mi wreszcie o tym - powiedzial. - Bo ja naprawde musze wiedziec. Musze sie upewnic, ze pracuje po wlasciwej stronie. Clarke wyprostowal sie i westchnal. -Dobrze, Ben. Powiem ci. Ale poniewaz oczekujesz ode mnie prostych odpowiedzi, najpierw chce cie o cos zapytac. Naprawde myslisz, ze jesli ty czy ja, czy tez ktokolwiek z nas postanowi odejsc z Wydzialu, sprawa bedzie taka prosta? Jak pstrykniecie palcami? Czy pozwolono by ci stad odejsc - wiedzac, co dotad zrobilismy, co mozemy zrobic i jakie sa nasze mozliwosci; wiedzac o tych wszystkich dziwnych rzeczach, ktore widziales i niewatpliwie pamietasz - bez zadawania zadnych pytan? Trask zrozumial natychmiast. -Ustawilismy go - powiedzial. - Jak to zrobiono? Ben - powiedzial Darcy - zastanow sie przez chwile. I nie goraczkuj sie zanadto. Nie mowimy tutaj o zwyklym czlowieku czy o zwyklym talencie. W Wydziale E nie ma zwyklych talentow. Mowimy tu o najbardziej niezwyklym talencie - o Nekroskopie. Harry Keogh moze sie przeniesc w dowolne miejsce... w jednej chwili! Potrafi sie porozumiewac... ze zmarlymi! Ci zmarli stanowia Ogromna Wiekszosc i sa gotowi zrobic dla niego wszystko. A my tak po prostu mielibysmy pozwolic mu odejsc? Moze moglibysmy, ale sa jeszcze inni, wyzej, i ci sie nie godza. - Jak to zrobiono? -Ben - Darcy byl juz u kresu wytrzymalosci. - Ja musze z tym zyc. Dlaczego tego nie zostawisz tak, jak jest? Powiem tak: zastosowalismy lagodna opcje... Przez dluga chwile panowala cisza, ale w koncu Trask wybuchnal: -Nie wierze! - Jednak w istocie musial uwierzyc, bo wiedzial, ze to prawda. -Zwerbowalismy go, pamietasz? Keenan Gormley go zwerbowal. A jesli on zrobil to ladnie, ktos inny moze probowac zrobic to paskudnie. Zreszta to nic takiego. - Darcy czul, ze klamie, ale nie mial wyboru. - Harry niczego nie zostal pozbawiony, tylko nie moze na ten temat rozmawiac. Moze robic to co dawniej, ale nikt inny nie moze sie o tym dowiedziec. Wreszcie Trask zrozumial. -Hipnoza! - powiedzial. Darcy potwierdzil. -Lagodna opcja. Ale mimo to, jak sam zauwazyles, wciaz sie niepokoje ta cala sytuacja. Trask widzial to, jak na dloni. -To cie musi przytlaczac swoim ciezarem. -Dodatkowe brzemie - odpowiedzial Darcy. - Kilka dodatkowych uncji oprocz tony normalnych problemow. -Wiedziales, ze to nie w porzadku, a ja to wyczulem. Czules, ze sklamales Harry'emu... -...Nie - powiedzial Darcy. - Ale nie powiedzialem mu calej prawdy. -Powodem, dla ktorego to wyczulem, byl fakt, ze to do ciebie nie podobne. W chwili gdy w naszej rozmowie pojawil sie temat Harry'ego, poczules sie nieswojo. -W porzadku, jestem winien! - warknal Darcy. - A jak to bedzie, kiedy nadejdzie twoja kolej i zaczniesz kierowac tym wszystkim? Myslisz, ze tobie bedzie latwiej? Z twoimi zdolnosciami? Nie bedzie. Trask pomyslal chwile i powiedzial: -I nic w tej sprawie nie mozemy uczynic? Nie mozemy tego naprawic? -Nie... tak! Nie, jesli chodzi o Harry'ego. Ale tak, jesli chodzi o mnie. Wlasnie to zrobiles, Ben. Teraz dzielimy to brzemie. Bedziesz musial do tego przywyknac. Przynajmniej bedziemy mogli sobie mowic, ze Harry wciaz zyje! Przez chwile wpatrywali sie w siebie gniewnie, potem stopniowo sie odprezyli... i wtedy odezwal sie interkom. -Sir? Darcy wcisnal guzik i zapytal: -Tak? -Wiadomosc od Ministra Odpowiedzialnego. To pilne. Dac na ekran? -Tak, dziekuje. Po chwili ekran na jego biurku ozyl, zamigotal, po czym pojawil sie obraz. A wraz z nim informacja: Nadawca: Minister Odp. Odbiorca: Dyrektor Oficer Dyzurny SCISLE TAJNE! Trask obszedl biurko Darcy'ego. -Lepiej, zebym nie widzial, co? - powiedzial z sarkazmem w glosie. -Nie wyglupiaj sie! - warknal Darcy. Na ekranie pojawila sie nastepujaca wiadomosc: Do uzytku publicznego (prasa, BBC, ITV itp.): Poszukiwacz skarbow zaopatrzony w wykrywacz metali znalazl w Hyde Parku bombe z czasow II Wojny Swiatowej. Caly obszar zostal zabezpieczony, a mieszkancy budynkow polozonych w bezposrednim sasiedztwie ewakuowani... Panie Clarke, to nie jest tak, jak napisano. Jednemu z moich ludzi udzielilem szczegolowych instrukcji. Wraz z kilkoma ekspertami jest teraz na miejscu. Prosze wziac swoich najlepszych ludzi i przyjechac do Hyde Parku. Bede potrzebowal pana opinii na temat znaleziska. Powodzenia. Min. Odp. -Powodzenia? - mruknal Trask. - Co u diabla...? - Pod spodem pojawilo sie postscriptum nastepujacej tresci: Panie Clarke, w wypadku gdyby potrzebny byl bezposredni kontakt ze mna czy innym ministrem, zwykle numery telefoniczne w Whitehall nie wystarcza. Moze sie pan ze mna polaczyc pod numerem... Tu podany byl numer telefonu. Ale ten numer wzbudzil w Clarke'u dziwny niepokoj. Poczekal, az ekran zgasnie, po czym wybral numer. Komputer poprosil o podanie certyfikatu bezpieczenstwa, co zdarzylo sie po raz pierwszy! Wprowadzil odpowiedni kod i wtedy otrzymal informacje, ze jest to rzekomo zlikwidowany magazyn materialow radioaktywnych w Uxbridge. -Chryste! - wykrztusil Darcy i poczul, jak wlosy jeza mu sie na karku. - Ale bagno! -Jest az tak zle? - spytal Trask, a ton jego glosu mowil wszystko: poprzednia sprawa byla zakonczona i znow byl prawa reka Darcy'ego. -Jest jeszcze gorzej - odparl Darcy. - O wiele gorzej, Ben! Ale kiedy dotarli do Hyde Parku, przekonali sie, jak zle wyglada sytuacja. Czy raczej jak zle mogla wygladac... IV Radu: wciaz sni Radu snil swoj stary, powracajacy, lecz czesto zacierajacy sie sen o krwi. Jak zawsze usilowal go ozywic w swej pamieci w ciagu szesciu stuleci nieprzerwanego snu, swej hibernacji. Snil o przeszlych stuleciach, o zyciu, jakie wtedy wiodl, i o wielu istnieniach, jakie od owego czasu pochlonal. Szkarlatne sny o swych pierwszych krokach w swiecie wampirow; o swej przemianie w kogos potezniejszego od istoty ludzkiej; o swym wygnaniu do nowego, zupelnie innego swiata oraz swych nieustannych i wkrotce znow aktualnych krwawych walkach z tymi, ktorzy osmielili sie obrocic w ruine wszystko to, co ukochal.Jego sny, snione wciaz od nowa, potegowaly koszmar koszmarnego umyslu Radu. Ich trescia byly rzeczy, ktore pragnal zachowac w pamieci na zawsze. Byla to jego jedyna ucieczka, jedyny sposob, ktory podsycal jego nienawisc, w oczekiwaniu na chwile, kiedy opusci swoj zywiczny grobowiec. Przypominal sobie nazwiska ze spowitej mgla, odleglej przeszlosci: Giorga, Ion i Lexandru Zirescu; oraz Ferenczy, Lagula i Rakhi. W innym czasie i w innym swiecie Zirescu byli jego najwiekszymi wrogami, a Ferenczy nalezeli do Starych Lordow w Krainie Gwiazd. Teraz byli juz od dawna martwi i Radu cieszyl sie, wspominajac jak sie z nimi uporal... i jak sie w przyszlosci upora z tymi, ktorzy ocaleli, albo ich potomkami, kiedy znow powstanie i powroci do zmienionego i wciaz zmieniajacego sie swiata. Poniewaz spiacy lord wiedzial na pewno, ze ci potomkowie zyja... ...Gdzies na swiecie. Jego liczne sfory, jego szczenieta, gdzies tam wciaz byly. Wystarczy na poczatek, a przynajmniej po to, aby uwiarygodnic legendy stare jak sama ludzkosc: legendy o wilkolakach i wampirach. Radu byl bowiem jednym i drugim - byl Wampyrem! Jego spiacy umysl powrocil mysla do dawnych, bardzo dawnych czasow, kiedy tu przybyl... W Krainie Gwiazd zostal uznany za winnego zdrady. Szaitan Nienarodzony, samozwanczy Najwyzszy Sedzia wszystkich Wampyrow, nalozyl na Radu i garstke jego slug - porucznikow i paru niewolnikow - kare, ktora bylo wrzucenie do tak zwanej Bramy do Krainy Piekiel, z ktorej nikt nigdy nie powrocil. To bylo jak dlugie, powolne spadanie do dziwnego, bialego piekla i przez pewien czas Radu i jego towarzysze mysleli, ze tak bedzie zawsze: dryfowanie w dol (a moze w bok, czy w gore?... Brama byla naprawde bardzo dziwnym miejscem!), az glod polozy kres ich zyciu i wyschna na wior. Ale mialo byc inaczej. Prawdziwe pieklo zaczelo sie, gdy Brama otworzyla sie na ten swiat w podziemnej jaskini wydrazonej przez plynaca wode. W oslepiajacym blasku Bramy widac bylo ostre wystepy skalne jaskini, zimne i wilgotne; podziemna rzeka wylala i pedzila szybko pograzonym w mroku korytem. Tam gdzie rzeka opuszczala jaskinie, jej sciany zwezaly sie i miedzy powierzchnia wody a stropem byla tylko niewielka szczelina. Czarna, rwaca woda - to, czego baly sie Wampyry! Nie z powodu jakichs przesadow (w przeciwienstwie bowiem do niektorych mitow plywaly rownie dobrze jak wszystkie istoty), lecz pozbawione powietrza i swiatla i obijajac sie o ostre skalne sciany, jak dlugo mogly to wytrzymac? Cialo slabnie i w koncu przestaje walczyc. A kiedy cialo i mozg rozpadaja sie, pozostaja tylko kosci, ktore pekaja i gina w wodnych odmetach. Moze taka wlasnie byla natura tej Krainy Piekiel. Radu stanal przed wyborem: albo stawic czolo rwacej wodzie, albo wdrapac sie na polke skalna lub zaszyc w jakiejs szczelinie, az w koncu opadnie z sil, nie bedzie w stanie sie ruszyc i zamieni sie w kamien. -Robcie, jak uwazacie - powiedzial swoim towarzyszom. -Ta rzeka moze ciagle plynac w dol... i wowczas to juz koniec! Ale gdzies na zewnatrz swieci ksiezyc i czuje, jak jego blask srebrzy mi szyje! - Po czym skoczyl do wody. Inni lordowie i ich ludzie poszli za jego przykladem; podobnie porucznicy i niewolnicy samego Radu; niektorzy z nich wyplyneli na powierzchnie w miejscowosci Dacja, kolo rumunskiego targu. Byl rok 371 i ksiezyc byl w pelni. Od owego czasu miejsce to zwalo sie Radujevac... To byly czasy! (Sny Radu nabraly tempa.) Nocne potyczki z legionistami stacjonujacymi nad Dunajem i w okolicznych wioskach; napady na statki handlowe; krwawe uczty w swietle ksiezyca. Ludzie w owych czasach byli naiwni jak dzieci, kiedy Radu wraz ze swymi ludzmi zjawil sie wsrod nich. Ich wiedza byla jeszcze bardzo uboga, wierzyli w rozmaite przesady, a ich krew byla rownie slodka jak w Krainie Slonca, w dalekim swiecie wampirow. Ale w porownaniu z Cyganami z Krainy Slonca ich liczba byla ogromna, a rozmaitosc ras zdumiewajaca; odwaga tych ludzi byla niewiarygodna, a umiejetnosci bojowe wrecz fenomenalne! Mimo to w ciagu pierwszych stu czy dwustu lat wilkolak i wampir w jednym ciele rosli w sile. Ale lord Radu nie byl jedynym lordem Wampyrow wygnanym przez Szaitana. W rzeczywistosci prawie w tym samym czasie przez Brame dostalo sie do tego swiata kilku wielkich rywali Radu, a wsrod nich Nonari "Wielgus" Ferenczy i bracia Drakulowie, Karl i Egon. W Krainie Gwiazd Drakulowie byli sprzymierzencami Radu przeciwko Szaitanowi; tutaj jednak byli po prostu jego rywalami. Nonari zlozyl krwawa przysiege, ze zmiecie z powierzchni ziemi Radu i wszelkie slady jego bytnosci za domniemane morderstwa swego ojca Laguli i wuja Rakhi. Ale w oczach Radu Lykana nie byly to w ogole morderstwa, lecz naprawienie wielkiej krzywdy, poniewaz Rakhi i Lagula byli czlonkami nikczemnej bandy Cyganow, ktorzy zgwalcili i zabili jego siostre Magde. Ferenczy juz nie zyli, z wyjatkiem syna Laguli, Nonariego. Jednak choc byl on wyjatkowo brutalny, Radu nie tylko mu pod tym wzgledem nie ustepowal, ale nawet przewyzszal. Nie zazna pokoju ani wytchnienia, dopoki imie Ferenczy nie zostanie zapomniane, jakby nigdy nie istnialo. Ta krwawa wasn rodowa przybyla wraz z nimi na ziemie i mozna ja bylo rozstrzygnac w Dacji, nad brzegiem Dunaju. Ale to byl nowy i dziwny swiat, a przetrwanie stanowilo podstawowa zasade zyciowa Wampyrow. Tak wiec Drakulowie udali sie w skaliste gory (pozniej nazwane Karpatami), aby tam zbudowac swe zamczyska; Nonari uciekl przed gniewem Radu na wschod i zmienil nazwisko; Radu i jego ludzie przeprawili sie przez rzeke i rozproszyli, a sam Radu zostal poszukiwaczem przygod i najemnikiem w targanym wojnami swiecie. Ale jesli klasyczny swiat znacznie przekraczal wyobrazenia jakiegokolwiek lorda Wampyrow, i tak nie byl wystarczajaco wielki... Zycie Radu (a zarazem historia swiata) przelatywalo przed oczyma jego wyobrazni. Historia swiata. Historia wojen i ludzi. Rzymianie. Ale kiedy przybyl Radu i jego ludzie, ich imperium chylilo sie juz ku upadkowi. Zblizali sie Gotowie, ktorzy byli jedynie zwiastunami tego, co mialo nadejsc! Takie wojny, tyle krwi! Kraina Piekiel? Och nie! To bylo dla Wampyrow jak niebo... przynajmniej przez jakis czas. Jednak Radu juz sie zorientowal, jak ludzie reaguja na obecnosc Wampyrow: najpierw strachem, w swiecie, w ktorym az sie roilo od zabobonow, ale potem rzucaja sie do walki! Bo choc ludzie moga cierpiec z powodu utraty ziemi, uwiedzenia swych zon i pozarcia dzieci, kiedy nie pozostanie im juz nic, nie maja tez nic do stracenia. W przeciwienstwie do Cyganow z Krainy Slonca nie wszyscy mieszkancy Ziemi byli rolnikami czy mysliwymi. Swiat pustoszyly wielkie armie wojowniczych plemion. Czesto ci najezdzcy ze wschodu nie wiedzieli, ze wystepuja przeciwko wampirom; mordowali jedynie bogatych wlascicieli ziemskich, mieszkajacych w mrocznych zamkach, albo wlochate stwory w pieczarach i legowiskach u stop wzgorz. Hordy tych wojownikow wiedzialy, jak unicestwic swych nieprzyjaciol; lanca lub strzala przebijajaca serce usmierca czlowieka i jego glowa nadziana na lance stanowi gwarancje, ze jest martwy! Wiedzieli takze, jak obrocic zamek i wszystko, co sie w nim znajduje, w popiol, tak aby nie pozostal zaden slad. Tak postepowali ci barbarzynscy wojownicy, a nie tylko Wampyry. Ale czy te sposoby wystarczaly, aby zniszczyc Wampyry? Z pewnoscia. W istocie byly to jedyne skuteczne sposoby! Kolek, miecz i ogien... W owych czasach - czasach zmian, zgielku i kryzysu - legenda i samo istnienie Wampyrow, ogarnietych zadza krwi wampirow i wilkolakow - prawie zostala zapomniana. W swiecie skapanym we krwi nie bylo zapotrzebowania na legendy o takich potworach. W czterdziesci lat po przybyciu Radu Wizygoci spladrowali Rzym. A w czterdziesci piec lat pozniej miasto wpadlo w rece Wandali, ale wowczas Radu walczyl po ich stronie. Bo jak kazdy lord Wampyrow nie mogl sie oprzec zadzy krwi, zwlaszcza w takiej obfitosci. Wojna, do ktorej Radu ciagnelo jak cme do plomienia i ktora podobnie go doswiadczyla. A mowiac dokladniej, uczynili to dowodcy, pod ktorymi sluzyl, a ktorzy byli niebywale podstepni. Wojny te przewyzszaly wszystko, co zdolali wymyslic najpotezniejsi z lordow Starej Krainy Gwiazd! W ciagu dziesiecioleci i stuleci Radu, najemnik, byl nieustannie omywany czerwonymi falami podbojow. Jako oniromanta Radu wykorzystywal swe sny do przewidywania wyniku przyszlych bitew. Dzieki temu czesto wiedzial z gory, do kogo sie przylaczyc. Podobnie rozumial zapowiedzi i znaki, zwiazane ze swymi starymi wrogami, ktorzy wraz z nim przybyli przez Brame do Krainy Piekiel. I wielokrotnie przeklinal siebie za to, ze sie z nimi nie rozprawil wtedy, gdy byli najslabsi. Ale i on wtedy byl slaby. I naiwny. Zeby byc na uslugach watazkow i myslec, ze zostanie wynagrodzony i przyjety do ich grona! Gezeryk, wodz Wandali, ktory go wykorzystal. Po spladrowaniu Rzymu Radu rozbil oboz na Colli Albani, dwanascie mil od miasta. Oczywiscie musial trzymac swych "ludzi" z dala od zwyklego zoldactwa; byli nie tylko najemnikami, lecz takze partyzantami i ksiezycowymi dziecmi; wiedzial, ze bratanie sie z innymi moze doprowadzic do ich ujawnienia, a jedna z podstawowych zasad Wampyrow jest dlugowiecznosc rownoznaczna z anonimowoscia. Gdyby ludzie odgadli, kim jest Radu, pozbyliby sie jego i jego ludzi natychmiast! Z powodu upodobania Radu do walk w nocy, przy swietle ksiezyca, Gezeryk nadal mu przydomek "Radu, Nocny Ogar". I w ten sposob caly zakres jego wilczej istoty pozostal tajemnica. Jak by nie bylo, Gezeryk go oszukal i obrocil sie przeciwko niemu. Bo w koncu kimze on byl, jak nie podlym, owlosionym najemnikiem, otoczonym zgraja szalencow wyjacych jak psy wojny? Ale miasto zostalo zdobyte i Radu i jego bande odprawiono. Zaplacono im zlotem i pozwolono zabrac kobiety, wino oraz inne lupy... ...Teraz wypil juz wszystko do dna, a cale zloto roztrwonil. A moze nie. Wykorzystujac klamstwo - rzekomy kontratak floty Wschodniego Cesarstwa - sily Radu podzielono na dwa kontyngenty i wyslano na "pozycje obronne", gdzie w zasadzkach Wandali zginelo stu czterdziestu jego ludzi z ogolnej liczby stu piecdziesieciu. Jego kobiety zgwalcono i zabito, zloto rozkradziono, a oboz w Colli Albani zniszczono. Ale Radu oraz garstka ocalalych z pogromu uciekli na polnoc i zaszyli sie w Apeninach ciagnacych sie przez cala dlugosc Italii. W kraju zalanym przez Wandali gory stanowily najbezpieczniejsza droge ucieczki. A co do podstepnego Gezeryka, Radu musial do swojej listy dodac kolejna pozycje. Jesli zas chodzi o rase Wandali... od tej chwili Radu nieustannie poszukiwal okazji do zemsty... Uchodzac z Italii, Radu sie nie spieszyl; powiodl swa przetrzebiona bande nad Dunaj, a potem na wschod, przez lasy i gory az dotarl do znajomych okolic w poblizu Dacji. Teraz byla to barbarzynska kraina, ale na poludnie od rzeki mieszkancy byli przewaznie chrzescijanami. A Radu wyznawal tylko jedna religie: krew! Rozmaite wierzenia i przesady miejscowej ludnosci i najezdzcow nie sprawialy mu zadnej roznicy, poza tym, ze przebywanie wsrod chrzescijan bylo bezpieczniejsze. W koncu znow udal sie na polnoc, w gory, ktore znacznie pozniej przybraly miano Wallachia. Tak jak w Italii wierzyl, ze osiedliwszy sie na wysoko polozonych terenach, bedzie zabezpieczony przed wojnami, ktore przewalaly sie przez caly kraj. Potrzebowal czasu, aby przemyslec i opracowac swe plany. W drodze z Rzymu do Dacji gromadzil fundusze zagrabione Rzymianom uciekajacym przed Wandalami i niewielkim grupom samych Wandali, ktorzy wciaz petali sie po calym kraju. Nad Dunajem natknal sie na ostatnia grupke rzymskich podroznikow i handlarzy. Teraz, jako ze na razie mial juz dosc wojowania, postanowil wykorzystac posiadane zloto. I tak w roku 467 wraz ze swa grupa przezimowal w miejscu, ktore mialo stac sie jego kryjowka na nastepne szescdziesiat lat: w wielkiej jaskini, w gorach zachodniej Moldawii. Zatrudnil uchodzcow z moldawskich rownin, ktore wciaz byly narazone na sporadyczne ataki azjatyckich wojownikow na koniach; dzieki pracy tych uchodzcow jego zamczysko wkrotce nadawalo sie do zamieszkania. Ponadto zwerbowal (na swoj sposob oczywiscie) najsilniejszych sposrod robotnikow, aby uczynic ich swoimi porucznikami. A poniewaz dzien po dniu, rok po roku pojawiali sie nowi uchodzcy z pola walki, przedostajac sie przez gory i zywiac sie byle czym, stale byli do dyspozycji robotnicy i nigdy nie brakowalo... zapasow. Poza tym nigdy nie ubywalo zlota, jakie zgromadzil Radu, bo odbieral je tym, ktorzy byli na tyle nierozsadni, ze probowali zdezerterowac. Podczas gdy trwaly prace, aby uczynic jaskinie nadajaca sie do zamieszkania, Radu nie zaniedbywal spraw obrony; zmienil swoj wyglad zewnetrzny tak, ze nie wyroznial sie wsrod innych. Minelo sporo czasu, zanim Wilczy Wierch zostal ukonczony ku zadowoleniu Radu i robotnicy z moldawskich stepow nie byli mu juz potrzebni. Albo w najlepszym - czy najgorszym -razie mogli sie przydac tylko w jednym celu... Podczas tego calego okresu Radu i jego ludzie musieli sie obywac bez zwyklych wygod: dobrego wina i ciala kobiet, do czego przywykli jako najemnicy pod dowodztwem zwyklych ludzi. Jednakze nikt nie narzekal, bo wiadomo bylo, ze Radu reaguje na takie skargi bezzwlocznie. Rozumial te problemy, bo dzielil je ze wszystkimi swoimi porucznikami i niewolnikami. W gorach pojawiali sie traperzy; Radu zabijal ich lub werbowal, a ich kobiety zabieral. I odtad kazdego, kto przekroczyl granice tego obszaru w gorach Moldawii, czekal ten sam los. Wilczy Wierch stal sie teraz jego prawdziwym domem, zamczyskiem. Wczesniej, zdajac sobie sprawe, ze Hunowie od dziesiecioleci byli panami tych stepow, i zastanawiajac sie, czy nadal nad nimi panuja, Radu wyslal na wschod zwiadowcow, aby stwierdzili, jak sprawy sie maja. Innych wyslal na zachod, wzdluz bocznego pasma Karpat; szpiegow skierowal do kilku prowizorycznych osad ulokowanych na zboczach gor w poblizu Wilczego Wierchu. W koncu owi zwiadowcy powrocili; Radu dowiedzial sie, ze rozpadajace sie osady uchodzcow i bardziej oddalone wioski w Karpatach dojrzaly do podboju. Ich mieszkancy byli pacyfistami, ktorzy calkowicie odizolowali sie od targanymi walkami obszarow w okolicach Dacji i wielkiego pola bitwy u stop gor. Radu nie mogl powiedziec, ze ma im to za zle, ale przeciez jego zamiary nie sprowadzaly sie do podboju, przynajmniej jeszcze nie teraz. Albo w najlepszym razie bardzo "subtelnego" podboju. Zamiast tego pragnal ofiarowac tym ludziom swe uslugi jako najemnik, obronca przed tymi, ktorzy odwazyliby sie przekroczyc gory, aby ich zaatakowac. A w piecdziesiat lat pozniej to wlasnie uczynil. Ale niezaleznie od sprawdzonych informacji jego szpiedzy i zwiadowcy przyniesli takze rozmaite pogloski. Jeden z nich uslyszal, ze ktorys z Ferenczych zwachal sie z Wandalami! Bog z nim, kimkolwiek jest, niechby to byl Nonari Wielgus - o ile jeszcze zyje - albo jego rzekomy syn, niejaki Belos Pheropzis. Bo jesli ten sukinsyn Gezeryk traktuje wszystkich najemnikow tak, jak potraktowal Radu... no coz, wtedy o jednego Ferenczyego mniej i Radu nie bedzie musial go tropic... W miedzyczasie na dwoch bocznych pasmach zachodnich Karpat Drakulowie zbudowali twierdze najwyrazniej nie do zdobycia. Zapominajac o rozsadku - ignorujac zasade, ze dlugowiecznosc jest rownoznaczna z anonimowoscia - rzadzili, otwarcie poslugujac sie terrorem. Ludzie wiedzieli o nich i o ich wyczynach. Bedac prawdziwymi wampirami, latali - i zabijali albo werbowali - wylacznie noca. Radu wyslal szpiegow, aby ich odszukali i dowiedzieli sie, gdzie sie znajduja ich zamczyska, ale jego ludzie nigdy nie powrocili. To powinno byc wystarczajacym ostrzezeniem swiadczacym o przewadze Drakulow, ale... Radu w Wilczym Wierchu byl przeciez bezpieczny. Tak przynajmniej uwazal. Jednak w koncu wypady Drakulow na terytorium, ktore Radu uwazal za nalezace do niego, staly sie zbyt czeste, wiec postanowil odpowiedziec atakiem na atak. Drakulowie mieli wiele atutow. Bedac mistrzami metamorfizmu, potrafili tak przeksztalcac swe ciala, aby mogli latac. Zadomowieni w swych zamczyskach byli praktycznie nieosiagalni. Ale mieli takze pewne slabe punkty. Bedac dziecmi nocy, nie mogli wychodzic na swiatlo dzienne; kazdego ranka musieli chronic sie w lozach wypelnionych ziemia z Krainy Gwiazd. I wiedzieli doskonale o bezwzglednosci i brutalnosci Radu: jezeli ich dopadnie, nie bedzie zadnych pertraktacji, zadnej litosci. I wtedy, w przeddzien ataku Radu, pojawila sie nowa plotka, ktorej nie mogl zignorowac. Pojechal w step, do Bacau, gdzie plotka miala swe zrodlo. A oto, czego sie dowiedzial: Cesarz Justynian uzbroil flote, oddajac ja pod komende Belizariusza, ktory po przeprawieniu sie przez Morze Srodziemne, mial zaatakowac Wandali w polnocnej Afryce i innych jej czesciach. Krotko mowiac, zamierzal odbudowac Zachodnie Cesarstwo. Wandale! Niespelniona dawna przysiega Radu! A Ferenczy wsrod tych podstepnych szumowin! Stary Gezeryk przeniosl sie na tamten swiat juz ponad szescdziesiat lat temu, ale krolestwo Wandali trwalo nadal i zyl co najmniej jeden z Ferenczych! No coz, nawet teraz wszyscy zyjacy czlonkowie dynastii Ferenczych byli zdecydowanie najwiekszymi wrogami Radu, jako potomkowie tych, ktorzy zniszczyli jego wielka milosc w innym swiecie i w innym czasie, ale dla niego bylo to jakby wczoraj. Rozdarty miedzy zamiarem zaatakowania Drakulow a przylaczeniem sie do Belizariusza jako najemnik i znawca taktyki Wandali powrocil do Wilczego Wierchu... ...Aby sie przekonac, ze podczas jego nieobecnosci Drakulowie zlozyli mu wizyte. Miejsce zostalo calkowicie zniszczone, a wiekszosc mezczyzn i kobiet, niewolnikow i porucznikow usmiercono. Teraz nie bylo juz wyboru: musial isc na wojne z Wandalami, bo konfrontacja z Drakulami z garstka pozostalych przy zyciu ludzi byla zwyklym szalenstwem. Ale potem... Zawsze bedzie jakies potem. A Radu, ktory niezmiennie byl oportunista, widzial przynajmniej jedna wyrazna mozliwosc. Przylaczyc sie do Belizariusza, odznaczyc sie na polu bitwy i w koncu powrocic do owych spustoszonych miejsc w gorach jako wojewoda Dacji... z blogoslawienstwem samego Cesarza! A wowczas zajmie sie tymi Drakulami, majac do dyspozycji byc moze caly legion. Byl to dobry, a nawet znakomity plan. Nie do odparcia... Doskonala znajomosc Wandali i ich taktyki bardzo mu sie przydala. W miejscowosci Plika nad Morzem Czarnym poruszyl ten temat z przysadzistym, zoltym i skosnookim Hunem z twarza poznaczona bliznami, synem syna azjatyckiego najezdzcy, ktory przed szescdziesieciu laty zasiedlil tereny stepowe. Teraz, jako dowodca oddzialu liczacego dwustu zolnierzy, Tok Heng mial dosc pracy na roli i powracal do zawodu swego dziada. Ale faktycznie, jak przyznal sie Radu nad kieliszkiem wina w tawernie, nigdy go nie porzucil. Ziemie zdobyli dla niego wojowniczy przodkowie; potem Rzymianie odebrali ja jego ojcu i oddali wiesniakom; Tok zabral ja po raz trzeci, na skutek czego Rzymianie wyznaczyli cene za jego glowe. Poniewaz nie mogl ich pokonac, postanowil sie do nich przylaczyc; dzieki temu darowano kare jemu i jego ludziom oraz obiecano przyznanie obywatelstwa i ziemi, jesli wstapi do wojsk Belizariusza i bedzie walczyl z Wandalami nad Morzem Srodziemnymi i w Afryce. Teraz czekal na transport, ktory mial go zabrac do Konstantynopola. Ale Tokowi brakowalo piecdziesieciu ludzi do kontyngentu, ktory obiecal wyslannikom Belizariusza; moze Radu i jego grupa zechcieliby sie przylaczyc? Na pewno fakt, ze Radu zna taktyke bitewna Wandali, bedzie powazna zaleta. Uslyszawszy to, Radu wybuchnal smiechem. Walczyl wylacznie na wlasny rachunek. Moze raczej Tok zechce przylaczyc sie do niego? Albo moze uzgodnia jakas forme wspolnego przywodztwa? Nie, Tok Heng sie na to nie godzil. Ale... Byla wlasnie pelnia ksiezyca; tej nocy Radu "zwerbowal" Huna i w ten sposob zostal dowodca grupy jego najemnikow... W Konstantynopolu stwierdzono, ze armia Belizariusza liczaca pietnascie tysiecy zolnierzy - dziesiec tysiecy piechurow i piec tysiecy konnych - skladala sie glownie z najemnikow dowodzonych przez kondotierow. Rdzennych Rzymian bylo zaledwie kilku. Wiecej general Justyniana nie zdolal zebrac. Nie bylo wiec zadnego problemu z wmieszaniem sie w tlum obcych. Radu oddano do dyspozycji dziesiec statkow (cala flota liczyla ich piecset) wraz z zaloga i zobowiazano do zabrania na poklad takze koni. Ale poniewaz konie nie odnosily sie przyjaznie do niego i jego ludzi, dopilnowal, aby na jego statku ich nie bylo i aby podrozowaly z ludzmi Tok Henga. W ten sposob ci z pierwotnego oddzialu Radu, ktorzy uszli z zyciem z masakry w Wilczym Wierchu, podrozowali razem z nim. A Radu nie mogl sie doczekac, kiedy zacznie zabijac Wandali. Nie musial czekac dlugo... Najwieksze sily Wandali znajdowaly sie na Sardynii, gdzie byly zajete tlumieniem powstania; dzieki temu armia Belizariusza mogla bez przeszkod zejsc na lad w poblizu Sousse. Gelimer, krol Wandali, zebral resztke swych sil i starl sie z Belizariuszem w miejscowosci o nazwie Decimum... nomen omen, bo wojska Gelimera zostaly tam zdziesiatkowane! Ci, ktorzy ocaleli, uciekli do Numidii, a Belizariusz w polowie wrzesnia 533 roku wkroczyl do Kartaginy. Gelimer nie polegl pod Decimum. Wycofal sie z Sardynii, zebral tych zolnierzy, ktorzy pozostali przy zyciu, zwerbowal Maurow i w koncu, w polowie grudnia, stoczyl bitwe pod Kartagina. Jednak oslabione niedawnymi stratami sily Wandali nie mogly sie rownac z armia Belizariusza. Bizantyjska konnica zaatakowala... i starla ich na miazge! Jak na polowe grudnia bylo calkiem cieplo. W tej ostatniej bitwie ksiezycowe dzieci Radu odegraly te sama role co pod Decimum, podczas gdy Hunowie Toka zapewniali wsparcie konnicy Belizariusza, w przeddzien bitwy (oczywiscie noca) Radu wyslal zwiadowcow, ktorzy nastepnej nocy zapuscili sie w glab okolicy w poszukiwaniu grup niedobitkow, ktore mogly stanowic gniazda oporu... ...Podczas gdy sam Radu szukal kogos czy czegos innego. Tam byl Ferenczy! Wyczul jego obecnosc! Przebrany za Wandala, Maura czy kogos innego Ferenczy tam byl! Jak to mozliwe? Radu nie mial pojecia. Mogl tam byc od piecdziesieciu czy nawet stu lat; mogl stac gdzies z boku i obserwowac pochod Wandali. Ale dowiedziawszy sie o bitwie pod Decimum - a moze obawiajac sie odbicia tych terenow przez Rzymian - przylaczyl sie do walczacych albo po prostu patrzyl po to, aby poznac wynik bitwy z pierwszej reki. Ale skad sie zjawil? Radu wiedzial bowiem, ze Ferenczy - podobnie jak Drakula - musi posiadac swe zamczysko. Radu przestudiowal wiec mapy okolicy. I rzeczywiscie, kolo Zaghounan znalazl szczyt potezniejszy niz jakakolwiek skalna iglica w Krainie Gwiazd. Z owego miejsca w nocy - patrzac na wschod swymi wampirzymi oczami i wykorzystujac swe dodatkowe zmysly - ten Ferenczy mogl nawet widziec zblizanie sie i ladowanie floty Belizariusza! I z pewnoscia wiedzial, ze Radu tam jest! Zakrywajac glowe kapturem, w obawie przed promieniami zachodzacego slonca, wieczorem po bitwie, kiedy jego ludzie scigali niedobitkow Wandali, Radu przeczesywal dymiace pole bitwy, niby jakis padlinozerca. Znalazl kilku, ktorzy mogli nalezec do Ferenczyego - wydawali sie martwi, ale nie przestawali jeczec, albo czolgali sie w jakis dziwny sposob - i powiedzial towarzyszacym mu ludziom, jak z nimi postapic. Hunowie takze tam byli i zapewne uwazali za dziwne, ze eskorta Radu scina glowy i pali trupy, ale nie odezwali sie ani slowem... Pozniej Radu razem z porucznikiem i paroma niewolnikami wszedl na szczyt kolo Zaghounan. To pionowe wzniesienie lezalo na samej granicy terytorium Wandali, a dalej na zachod rozciagaly sie ziemie Berberow. Krotko mowiac, byl to teren neutralny, ziemia niczyja. W poblizu szczytu znalezli slady robot ziemnych oraz stare fortyfikacje, a posrod kopcow stalo zamczysko. Miejsce opuszczono dopiero niedawno; zauwazono slady pospiesznej... ucieczki? Samo zamczysko... przypomnialo Radu czasy sprzed ponad czterystu lat, kiedy zamieszkiwal Kraine Gwiazd. To nie pozostawialo zadnych watpliwosci: szczyt gory, jak wielki kiel wymierzony w niebo. Zadnych okien od wschodu, tylko wyblakla od slonca skala; budowla byla pusta w srodku i poprzecinana biegnacymi w glab tunelami, ktore ginely w ciemnosci. Radu i jego ludzie zeszli po opadajacych spiralnie schodach. Na dole znajdowaly sie ogromne rozbrzmiewajace echem komnaty i wielkie kamienne kadzie, wszystkie puste. Ten Ferenczy mogl tu hodowac potwory, co sprawilo, ze Radu na chwile sie zatrzymal. Moze nadejsc czas, gdy i on bedzie musial zaczac je hodowac... Pelniacy straz niewolnik zawolal, ze z zachodu zbliza sie chmura kurzu. Byl to oddzial jadacych na wielbladach Berberow. Radu pozwolil im sie zblizyc i w zapadajacym zmroku zaszedl im droge od tylu. Berberowie wiezli trzy piekne czarne dziewczyny, powiazane jak kurczaki, niewatpliwie zamierzajac je sprzedac owemu nieznanemu Ferenczyemu. Radu postanowil ich zabic, ale najpierw poddac torturom, aby dowiedziec sie wiecej o Ferenczym. Nazywal sie Waldemar Ferrenzig i byl Germanem! No coz, podobnie jak Wandale; ale oni znalezli sie tutaj co najmniej dziesiec lat przed nim. Berberowie dowiedzieli sie tego od swoich ojcow. Wydawalo sie wiec, ze wczesniejsze informacje Radu (dotyczace konszachtow z Wandalami) byly tylko czesciowo prawdziwe. Szescdziesiat piec lat temu - byc moze zaledwie pare lat przed przybyciem Radu do Moldawii - Hunowie wypedzili owego Waldemara, syna Belosa Pheropzisa (ktory byl synem Nonariego "Wielgusa" Ferenczyego), z jego zamczyska. Pod przyjetym przez siebie germanskim nazwiskiem zostal przyjety przez Wandali i mogl sie tutaj osiedlic. Przypuszczalnie byl bogaty, bo handlowal z Berberami i kupil sobie ich przyjazn. Ale teraz, gdy powrocili Rzymianie, musial znowu uciekac. Ha! Ale Radu wolal wierzyc, ze Ferenczy uciekl przed nim, i to moze dwukrotnie! A wiec to byl tchorzliwy skurwiel, jak jego przodkowie w Krainie Gwiazd, a pozniej tu, w tym swiecie. Wiec sprawa nie byla zakonczona; ich sciezki moga skrzyzowac sie znowu, ale nastepnym razem Radu bedzie mial wiecej szczescia... Przesluchal przerazone dziewczyny. Powiedzialy, ze sa "ksiezniczkami", corkami szejka, i zostaly uprowadzone przez Berberow dla uzyskania okupu albo celem sprzedania. To ostatnie zgadzalo sie z podejrzeniami Radu. Pocalowal je na pozegnanie (tylko pocalowal), dal wielblady Berberow i odeslal do domu. Waldemar Ferrenzig z pewnoscia obszedlby sie z nimi zle, zatem Radu - wbrew swojej naturze - obszedl sie z nimi dobrze! W innych okolicznosciach by je wykorzystal, a potem rzucil swoim szczenietom... Radu mogl udac sie wraz z Belizariuszem do Konstantynopola, aby byc swiadkiem jego triumfu. Ale juz zaczynaly sie szerzyc plotki na jego temat. Byl rok 534, a Morze Srodziemne bylo rozlegle i glebokie. Radu postanowil na jakis czas zostac piratem. Ale w Kartaginie, gdzie zbieraly sie i zaopatrywaly rzymskie statki, zanim poplynely do Bizancjum, dowiedzial sie wiecej o Waldemarze Ferrenzigu. Pewien rybak opowiedzial mu, jak zaledwie pare tygodni po zniszczeniu armii Wandali noca z Tunisu wyplynal statek i jak "wielki ciemny pan" - jego dowodca - probowal zwerbowac go na czlonka zalogi. Rybak ogladal mapy i znal szlaki zeglugowe; statek kierowal sie na polnoc, w kierunku Sardynii, mial minac Korsyke i dotrzec do kontynentu. Tak wiec, w chwili obecnej Ferenczy znow znalazl sie na polnocnym wybrzezu Morza Srodziemnego, byc moze zmierzajac w strone tych samych moldawskich gor, ktore "ukochal" jego ojciec, Belos i jego dziadek, Nonari. Albo moze Waldemar takze postanowil zostac piratem, a w takim wypadku Radu moze sie na niego natknac podczas swoich podrozy. A moze nie... Pierwszej nocy po wyruszeniu z Kartaginy Radu przywolal mgle, ktora jak maz oblepila zaloge Belizariusza. Kiedy mgla sie rozproszyla, Radu byl juz daleko i teraz mial pod swoim dowodztwem flote dziesieciu statkow... Przed oczyma pamieci Radu przeszlosc przemykala coraz szybciej, jak gdyby wiatr przewracal kartki historii; ciagi zdarzen zacieraly sie i zaczynaly sie na siebie nakladac. Bylo tak, jakby umieral, ogladajac swe zycie tuz przed smiercia. Ta mysl zaniepokoila go nawet we snie. Bo rzeczywiscie bylo mozliwe, ze umiera, jesli zyly w nim wciaz nasiona zarazy i niszczyly jego cialo. Ale kartki historii wciaz sie przewracaly i nie mogl udawac, ze ich nie widzi. ...Wandali juz nie bylo, ich krolestwo zostalo zniszczone na zawsze. W ten sposob jedna jego przysiega w koncu sie spelnila. Ale znow mial dosc ludzkich dowodcow i byl juz czas, zeby sie zajac czyms innym. Przez sto dwadziescia lat Radu byl korsarzem, wilkiem morskim; na jego sztandarze widniala glowa wilka na tle tarczy ksiezyca. Wielokrotnie "zmienial" starzejace sie statki na statki handlowe, albo okrety wojenne, wyslane, aby go wytropic. Ale czasami takze je tracil i w koncu ich liczba zmniejszyla sie z dziesieciu do trzech. Wtedy, w 654 roku, kolo wyspy Rodos, starl sie z flota arabskich okretow wojennych z Aleksandrii. Dwa z jego statkow splonely i zatonely tuz przed zapadnieciem nocy; Radu z trudem dotarl do portu na Krecie, gdzie dokonal niezbednych napraw, po czym poplynal na Sycylie, w tym czasie zorientowal sie, ze Morze Srodziemne nie jest juz bezpiecznym terenem lowow. Islam urosl w potege i Radu musial zatroszczyc sie o przyszlosc. Ale tak czy owak mial juz dosc morskich bitew. Na ladzie mozna bylo wdac sie w walke wrecz - kiedy majac tarcze i miecz, albo uzywajac zebow i pazurow, mogl stawic czolo dziesieciu przeciwnikom -ale na morzu sprawy mialy sie calkiem inaczej. Majac wroga daleko od siebie, wroga, ktory miota ogniste kule... stojac na plonacym pokladzie w goracu i smrodzie i czujac, jak statek tonie... Czy to byla uczciwa walka? Nie zeby kiedykolwiek przejmowal sie, czy cos jest uczciwe czy nie... Przez sto szescdziesiat lat Radu byl przywodca bandytow w gorach Korsyki, skad napadal na nadbrzezne miasta i wioski. Poniewaz byl wilkiem, nie mozna go bylo wytropic w nierownym terenie, a ktoz pragnalby go wytropic? Sposrod tych, ktorzy ruszyli jego sladem, nikt nigdy nie powrocil! Zajmowal pierwsze miejsce na liscie korsykanskich kryminalistow. Ale nadchodzili Saraceni; muzulmanscy piraci z Sycylii szybko stali sie znacznie bardziej dotkliwa plaga niz Radu; w koncu musial ruszyc dalej. Wraz ze swa niewielka grupa ukradl statek i poplynal na polnoc, do Lombardii, wyladowal i udal sie na wschod, na tereny zamieszkiwane przez Bulgarow, a stamtad w okolice Dunaju, ktore znal tak dobrze... ...I w Karpaty, gdzie przekonal sie, jak dzicy sa Bulgarzy! Ale Drakulowie takze to odkryli, kiedy mity i legendy o ich bestialstwach znalazly potwierdzenie. Przed dwustu laty dzielni przodkowie odszukali wampiry w gorskich zamkach i wypedzili ich z kraju. Owe wampiry byly stworami, ktore zywily sie krwia dzieci i dziewic i noca potrafily sie przeobrazac w nietoperze. Choc niektore z nich dzieki temu umknely, ich niewolnicy i odaliski znaleziono w ukryciu. Syczaly jak weze, kiedy je krzyzowano, a potem spalono na popiol. A zamki zrownano z ziemia... Ale w glebi serca Radu wiedzial, ze Drakulowie wciaz zyja. Ich potega zostala byc moze zlamana - przynajmniej na jakis czas - ale oni sami ocaleli. Radu czul bowiem wewnetrzny bol, ktory nie minie, dopoki nie zgina. Najlepiej z jego reki... Kiedy czasy staly sie troche spokojniejsze, wyslal szpiegow, aby sie dowiedzieli, co sie dzieje, i jak zawsze uwaznie wysluchiwal wszelkich wiadomosci o swych odwiecznych wrogach, Ferenczych - przypuszczal bowiem, ze Waldemar splodzil potomstwo. Ale mialo minac jeszcze sto czterdziesci lat, zanim o nich uslyszal ponownie... A w miedzyczasie, jak zwykle, swiat ciagle ulegal zmianom... Wydawalo sie, ze to byla tylko chwila (choc w rzeczywistosci minelo siedemdziesiat lat), gdy Wegrzy zajeli zyzne zachodnie rowniny. Poniewaz byl to lud jezdzcow, Radu czul sie w gorach bezpieczny... Bezpieczny i znudzony! Kiedy Wegrzy zajmowali rowniny, Radu nie ruszal sie ze swoich gor, az w szescdziesiat lat pozniej, we snie, ujrzal kolejna wielka bitwe, w ktorej ci okrutni jezdzcy poniesli decydujaca kleske. Gdyby to sie sprawdzilo, rowniny i okolice Dunaju znow nalezalyby do niego! Radu od samego poczatku uwazal je za swoja wlasnosc. To wystarczylo, zeby wraz ze swymi szczenietami udal sie na polnoc, okrazyl rowniny, a potem na zachod do Germanii, gdzie w 955 roku pod Lechfeld przylaczyl sie do armii Ottona Pierwszego. Sny Radu okazaly sie niezwykle dokladne. Obciazeni lupami na wyczerpanych wierzchowcach Wegrzy zostali doslownie starci na proch. Nie stawiali prawie zadnego oporu, a ich krew mieszala sie z rozsypanym zlotem, zascielajacym cale pole walki. Kiedy juz bylo po bitwie, wszyscy ich przywodcy zostali zgladzeni. Radu i jego ludzie stanowili najemny oddzial piechurow. Odebrawszy zaplate - i majac w pamieci poprzednie przykre doswiadczenia - natychmiast wycofali sie na wschod, a potem w gory... ...Gdzie w kilka lat pozniej Radu dowiedzial sie o "wielkim bojarze", ktorego zamek znajdowal sie w miejscowosci Khorvaty, na polnoc od Moldawii, a jego pan nosil nazwisko Valdemar Fuhrenzig! Z pewnoscia byl to ten sam Waldemar, ktory uciekl przed Rzymianami albo przed samym Radu do Afryki; ten sam, ktory byl synem Belosa Pheropzisa i wnukiem Nonariego Wielgusa. Odwieczny wrog Radu, a jego krwawa przysiega wciaz nie byla spelniona! Ale... w Khorvatach, na wschod od gor? Przyjaciel Rusi Kijowskiej, ten "Valdemar" mial swe zamczysko na jej terenie? Jako bojar musial miec ziemie i ludzi i prawdopodobnie zapewniona ochrone samego ksiecia. A kimze byl Radu? Zwyklym bandyta ze wzgorz. A skoro Radu wiedzial o tym Valdemarze, i on musial wiedziec o Radu. Cholera jasna! Nie mozna juz bylo tego znowu odkladac; nadszedl czas, aby Radu ruszyl w droge. Piraci! Bycie piratem mialo swoje dobre strony, wiec moze do tego wroci. W kazdym razie Saraceni byli mu cos winni - dlug krwi! - i byl juz najwyzszy czas, zeby go splacili. Kiedy od podroznikow dowiedzial sie, ze zachodni swiat chrzescijanstwa (glownie rozbojnicy z Pizy i Genui) walczy z Saracenami na terenie, ktory Arabowie uwazali teraz za wlasne "wielkie jezioro", czyli na wodach Morza Liguryjskiego i Tyrrenskiego, Radu podjal ostateczna decyzje: wiedzial, co musi uczynic. Dalsze sto lat bitew morskich... ...Radu walczyl ramie w ramie z Bizantyjczykami, ktorzy odbijali Krete i Cypr z rak Saracenow... ...Znow byl piratem z Pizy, kiedy upadly Korsyka, Sardynia i Baleary... Wzbogacil sie na arabskim zlocie i byl teraz prawdziwym krezusem oraz legendarnym wilkiem morskim... gdy w 1118 roku fortuna przestala mu sprzyjac i jego statek zostal zaatakowany pod Syrakuzami przez Saracenow. Wylowiono go z morza poparzonego, polprzytomnego i na wpol utopionego - po czym Saraceni wzieli go jako zakladnika, ktory umial okazac im szacunek -trzymano go dla okupu przez dlugich piec lat. Ale kto mial zaplacic za jego uwolnienie? Nikt go nie znal i nie chcial znac; w koncu jego straznicy musieli byc juz zmeczeni nieustannym dostarczaniem mu pozywienia i po prostu sie go pozbyli. Wedle powszechnej opinii ucieczka z tego wiezienia byla niemozliwa, ale i tak byl w tak kiepskiej formie, ze nawet nie probowal uciekac. Zajal sie wiec leczeniem swoich ran... ...Dopoki w 1123 roku wenecka flota nie odniosla zwyciestwa i wowczas wsrod panujacej wokol paniki i histerii w koncu wyrwal sie z wiezienia. Opanowawszy jezyk muzulmanow i wygladajac jak wysoki Arab (i dlatego obawiajac sie weneckich marynarzy), Radu uszedl na pustynie i ruszyl na polnoc...Przez dlugie lata lowil ryby w Jeziorze Galilejskim...Zostal "swiatobliwym mezem", jasnowidzem, ktory w snach czytal przyszlosc i pedzil zywot w klasztorze na Wielkim Szczycie Talat Musa... W koncu nie bylo juz wiecej swiatobliwych mezow; Radu znalazl nowa kryjowke i noca byl przewodnikiem stada, natomiast za dnia grube szaty mnicha chronily go przed swiatlem slonecznym... ...Dlugo, bardzo dlugo jego pijawka leczyla go. Wycierpial wiele tam w Syrakuzach i jego rekonwalescencja przebiegala powoli... ...Mijal czas. Jak zawsze, swiat byl ogarniety wojna. Przyszla czwarta wyprawa krzyzowa i za chwile odeszla w przeszlosc... Jak kazdy lord Wampyrow Radu mial silny instynkt terytorialny i przystosowal sie, najlepiej jak umial, do suchego klimatu Arabii. Jednak po nadejsciu Mongolow musial zrzucic zle dopasowane szaty mnicha. I znow ruszyl na wojne, tym razem z dwoch powodow. Jednym z nich byl fakt, ze Mongolowie stanowili realne zagrozenie; gdyby zwyciezyli, znowu musialby sie wynosic. Drugim powodem bylo to, ze po zagladzie Zabojcow i upadku Bagdadu w 1258 roku plotki i zlowieszcze sny ostrzegly go, ze wsrod walczacych Azjatow jest co najmniej jeden Wampyr. A jego imie brzmialo Czarny Fereng! Fereng? Raczej Ferenczy! Ale ktory? Waldemar? Wydawalo sie to malo prawdopodobne, bo z tego co wiedzial Radu, Waldemar byl tchorzem, jesli w ogole jeszcze zyl! A wiec jakis jego syn? Co za roznica! To byl Ferenczy i tylko to mialo znaczenie! Jednak sny Radu wskazywaly na wiecej niz jednego lorda, a w kilku snach widzial postac przypominajaca nietoperza, ktory spada z nieba na pole bitwy. Czyzby wiec Drakula? Ferenczy i Drakula, razem po stronie Mongolow? Wlasciwie dlaczego nie; to juz mialo miejsce przedtem, ponad tysiac lat wczesniej, w Krainie Gwiazd. Wtedy, tak jak teraz, zawarto pakt, aby stawic czolo jeszcze wiekszemu wrogowi, jakim byl Szaitan Nienarodzony. Albo... moze tym razem zmowili sie przeciwko slabszemu. Radu probowal to zbadac. A jesli ten Ferenczy i ten Drakula osiedlili sie w gorach? Wiadomosci o atakach Mongolow i druzgocacych zwyciestwach na wschodzie dotarlyby do nich tak, jak dotarly do Radu. A znakomite wyszkolenie - i zwykla bezwzglednosc - mongolskiej konnicy wydawaly sie czynic ich niezwyciezonymi. Z pewnoscia najlepszym sposobem przezycia bylo przylaczenie sie do nich, przynajmniej dopoki nie przewali sie nastepna wojna. I w ten sposob (tak rozumowal) Czarny Fereng i ten nieznany Drakula kierowali sie podobnymi przeslankami. Ale Radu wiedzial, ze sa w bledzie! Sny Radu przewidywaly punkt zwrotny w podbojach Mongolow! W Kairze sultan zbieral doskonale wyszkolona armie. Radu przylaczyl sie do nich w poblizu Jerozolimy i w ostatnich dniach sierpnia 1260 roku pomaszerowal wraz z nimi na polnoc, na Ain Jalut... V Radu: dalsza czesc jego historii i...przebudzenie Bitwa pod Ain Jalut! Sa rozne bitwy i sa tez masakry. Sultan imieniem Qutuz oddal sie tej sprawie cala dusza. Wczesniej, przyjmujac mongolskiego wyslannika, ktory zazadal kapitulacji, Qutuz wpadl we wscieklosc i kazal go sciac. Teraz musi zwyciezyc, bo inaczej wyprucie wnetrznosci bedzie najmniejszym z jego zmartwien.Sily Mongolow operowaly na kilku frontach odleglych od siebie o setki mil. Ich konnica zblizajaca sie do Ain Jalut od poludnia liczyla "zaledwie" dziesiec tysiecy ludzi. Ich wodzem byl Kitbuga, Turek, ktory przyjal wiare chrzescijanska. Mamelukow bylo jednak ponad dziesieciokrotnie wiecej. Ponadto ci ostatni znali ruchy wojsk Mongolow oraz ich terytorium; urzadzili zasadzke u stop wzgorz, otaczajacych rownine. Owa rownina stanowila historyczny szlak najazdow biegnacy w poblizu Nazaretu. Aby miec pewnosc, ze Mongolowie nadejda ta droga, wyslano tam oddzial Berberow na wielbladach, aby zwrocic uwage atakujacych i zwabic ich w zastawiona przez Mamelukow zasadzke. -Ain Jalut - powiedzial egipski dowodca ludziom Radu, ukrytym w cieniu wzgorz, patrzac w kierunku rozciagajacej sie w dole rowniny - oznacza Zrodlo Goliata. Goliat byl poteznym mezczyzna, wojownikiem, ktorego pokonal mlokos. Tym razem odwrocimy te kolejnosc. Tym razem my jestesmy potezni, a mlokos - czyli ci Mongolowie - to poganie, wrogowie wiary. Ale tym razem nas nie zwycieza. Zasadzka sie powiodla. W miejscu gdzie dolina zwezala sie miedzy stromymi wzgorzami, Berberowie ukryli sie w rowach i bronili sie, ostrzeliwujac napastnikow z lukow i miotajac dzidy. Tymczasem chmara Mamelukow ruszyla ze wzgorz i zaatakowala Mongolow z obu flanek, a rezerwowy oddzial konnicy i piechoty, rowny liczebnie wszystkim silom Mongolow, wypadl zza wzgorz, odcinajac im droge ucieczki. Pomimo ze Radu i jego "mnisi" znajdowali sie u stop wzgorz, jako pierwsi starli sie z armia Mongolow, rozbijajac ich na miazge. To byla robota dla nich! Ciac i rabac cizbe zwijajacych sie cial! Szalenstwo, krzyki i wrzaski! Krew tryskajaca strumieniami z rozprutych koni i ludzi! Szkarlatny potop zalewajacy zielona doline, ktora wkrotce stala sie czerwona... Ostatnie promienie slonca oswietlaly zachodnie stoki wzgorz, gdy armia Mongolow padla, zmiazdzona nawala Mamelukow. O zmierzchu, kiedy swiatlo sloneczne zniklo juz calkowicie, rozlegly sie krzyki Kitbugi, ktorego wlasnie pochwycono i pocwiartowano. A potem... ...Ani jeden ptak nie zaspiewal nad tym polem krwi, tylko od strony wzgorz slychac bylo wycie wilkow (prawdziwych wilkow), ktore czekaly na swoja kolej. Wtedy Radu i jego ludzie wkroczyli miedzy poleglych. Bylo tak samo jak kiedys w Afryce; Radu wiedzial, czego szuka, i nie tracil czasu. Jego ludzie znajdowali slady zycia w cialach, ktore powinny byc martwe, i niszczyli je ogniem i zelazem. Wsrod tych "zmarlych" odnalezli spora liczbe niewolnikow, a nawet paru porucznikow. A potem zobaczyli cos dziwnego, choc dla Radu nie bylo to specjalnie zaskakujace. W waskim parowie, miedzy pasmami stromych wzgorz na polnocy, spostrzegli chmure mgly... w miejscu, gdzie nie powinno jej byc! Radu wyslal w te strone mentalna sonde i wyczul jej konsystencje, sposob, w jaki sie unosila, i wiedzial, co to oznacza... W miedzyczasie slonce calkowicie zaszlo. Radu wzial dwoch porucznikow i dwoch innych ludzi, z ktorymi ruszyl do parowu, w sam srodek mgly, ktora juz sie zaczynala rozwiewac. Wyraznie czujac czyjas obecnosc, wdrapal sie na skale gorujaca nad chmura mgly i rozejrzal sie wokol. Na scianie pobliskiego urwiska dostrzegl postac czlowieka, ktory jak jaszczurka pelzl w strone krawedzi. Ale ta postac, ktora przywarla do skaly, to nie byl zwykly czlowiek. To byl Wampyr! Ale konkretnie kto? Chyba nie Drakula? Bo skoro slonce juz zaszlo, przeobrazilby swoje cialo do lotu. A wiec to Ferenczy - Czarny Fereng - uciekajacy przed nastepstwami przegranej sprawy. Tchorzliwy, podstepny potomek Nonariego Wielgusa! Podstepny jak wszyscy jego przodkowie. W nastepnej chwili porucznik zawolal z dolu do Radu, ktory wlasnie mial do pelznacej po skale postaci krzyknac: - Kim jestes? - a na to Ferenczy nie mogl nie zareagowac; takie pytanie zaskoczyloby go i Radu odczytalby odpowiedz z jego zmieszania, co potwierdziloby jego podejrzenia. Klnac na cale gardlo, bo dogodna chwila minela i nieznajomy zniknal za krawedzia urwiska, Radu zsunal sie ze skaly i szybko podszedl do swych ludzi stojacych u stop urwiska. -Co to jest? - warknal, ale po chwili zamarl ze zdumienia, bo stalo sie dla niego oczywiste, co to jest. - Ty podstepny draniu! - zawolal za Ferenczym; teraz w pelni mozna bylo ocenic rozmiary jego zdrady. Wsrod skal lezalo pokryte krwia cialo czlowieka, ale nie byl on martwy; lezal w miejscu, w ktorym nastepnego ranka niechybnie dosiegloby go slonce... gdyby Radu nie znalazl go wczesniej. Oczywiscie Radu poznal go w mgnieniu oka, to byl Karl Drakula! Lord z Krainy Gwiazd, podobnie jak Radu. Ale teraz nie stanowil juz dla niego zagrozenia. Lezal dziwnie skrecony, rozciagniety na plecach, jak pajak rozgnieciony kamieniem. Kiedy Radu patrzyl, pozbawione przytomnosci cialo zaczelo ulegac skomplikowanej metamorfozie. Grube sploty gumowatego, szarego ciala, jak wlochate, bloniaste skrzydla nietoperza - ktore laczyly jego ramiona z reszta tulowia i tworzyly sprezysta blone miedzy nogami - zapadly sie do wewnatrz! Jego czlonki pogrubialy, a cialo jakby nabralo wagi. To byl z pewnoscia Karl. Miesiste wargi i lysa czaszka; sine oczodoly gleboko osadzonych oczu; szeroki, poskrecany nos. I otwarte usta, z wywieszonym, rozszczepionym jezykiem lorda Wampyrow. No i te ostre jak sztylety zeby i dlonie przypominajace pazury zwierzecia. Porucznicy Radu widzieli juz przedtem podobne przemiany u swego pana, ale nigdy tak glebokie. Czym innym bylo bowiem przybranie wygladu i zachowania wielkiego wilka, a czym innym "nasladowanie" wielkiego nietoperza! Cofneli sie o krok, cos zaczeli mruczec i spojrzeli po sobie. Ale Radu postapil krok do przodu i warknal: -Przygotowywal sie do lotu, gdy tamten sukinsyn dopadl go i powalil. Tyle warte sa uklady! -po czym kopnieciem odwrocil zakrwawione cialo twarza do ziemi. Wtedy zobaczyli najgorsze: ciecie mieczem wzdluz kregoslupa, po ktorym strzepy ciala rozstapily sie, odslaniajac kregi. Byly znieksztalcone i poprzecinane malymi otworami, tam gdzie jakis obcy organ jeszcze niedawno byl wczepiony w jego kregoslup. Radu wiedzial, ze to pijawka Karla, ktora Czarny Fereng wyrwal i prawdopodobnie pozarl! -Jeden uciekl - powiedzial Radu. - Widzialem go na scianie urwiska, po ktorej pelzl jak jaszczurka. Ta dwojka, Drakula i Ferenczy, stanela po stronie Mongolow, aby wziac udzial w tej krwawej jatce. Zeby zaprzyjaznic sie z tymi azjatyckimi szumowinami i uratowac swa skore? Prawdopodobnie. Poniewaz wiedzieli, ze wyszedlem na wolnosc w tak zwanej Ziemi Swietej?... Bardzo prawdopodobne! Ale kiedy bitwa przebiegla nie po ich mysli, probowali uciec. Ferenczy... moze zostal ranny i nie mogl dokonac przemiany? Ale nie mogl zniesc mysli, ze zostanie, a Drakula umknie! A moze poklocili sie? Jakkolwiek bylo, kiedy Drakula przygotowywal sie do lotu, Czarny Fereng powalil go i wyrwal jego pijawke. Doskonale, to oszczedzi mi wiele klopotow! Koszula, spodnie i peleryna Karla Drakuli lezaly w poblizu. Radu polozyl je na drzacym ciele bylego lorda Wampyrow. Ale gdy mial skrzesac ogien, oczy Karla nagle otworzyly sie. Obrociwszy glowe na bok, zrozumial swoje polozenie. -Wiec to ty, Radu - wybelkotal. - No coz, to lepiej niz tamten pies, ktory mnie tak zalatwil. -Pozostalo niewiele czasu - powiedzial Radu. - Bez watpienia zrobi sie rwetes, kiedy bedziesz plonal. Wojska sultana moga nas znalezc w kazdej chwili, a nie chcialbym, aby zolnierze zobaczyli... Drakuli udalo sie przywolac na usta upiorny usmiech: -Anonimowosc jest rownoznaczna... -...z dlugowiecznoscia - dokonczyl Radu. - Ale obawiam sie, ze to dotyczy tylko mnie. -Czy uczynisz to - ach! - szybko? - Karl lekko sie wzdrygnal, po czym znowu znieruchomial. -Jesli szczerze odpowiesz na moje pytania. -Pytaj, ale szybko. Jestem wycienczony... nie mam pijawki... wciaz panuje nad bolem, ale przychodzi mi to coraz trudniej. To absolutnie... nie do zniesienia. Moje wrzaski na pewno zwroca czyjas uwage. Radu kiwnal glowa ponuro. -Ale jesli zaczniesz wrzeszczec, to wszystko skonczy sie jeszcze szybciej. Wiec zaczynajmy. Kto to byl? -Teraz? Czarny Fereng - odparl Karl. - Przedtem nazywal sie Faethor. Jest prawnukiem Nonariego Wielgusa. I... trzeba sie go strzec. - To wydaje sie oczywiste - powiedzial Radu. - Jak wielu was pozostalo? -Wampyrow? -Drakulow. Pierwszych Drakulow. -Tylko ja. -Klamca! A Egon? - Radu zajrzal Karlowi gleboko w oczy, a kiedy ten je odwrocil, Radu chwycil jego wielkie, miesiste uszy i unieruchomil mu glowe. Karl nie byl w stanie sie oprzec, oczy Radu przeniknely w glab jego umyslu, w glab jego duszy (jezeli taka posiadal). - Ach! On zyje! - wykrzyknal, puscil jego uszy i usiadl mu na posladkach. - Ale nie ma jak dotad synow. Moze kiedy sie o tym dowie... -...Dowie sie w chwili mojej smierci. -Przekazesz mu... te wiadomosc? -Bedzie wiedzial. Drakulowie maja takie zdolnosci. -A teraz Ferenczy - warknal Radu. - Ilu ich jest? Oczy Karla wyszly na wierzch, a na twarzy i glowie pojawil sie szary pot. -Chyba chce juz umrzec - powiedzial. -Calkowicie sie z toba zgadzam - odpowiedzial Radu. - Ale chce wiedziec, ilu jest Ferenczych. Nie chcesz, zebym sie dowiedzial? Przeciez to Ferenczy tak cie urzadzil. Mogl dokonczyc dziela, ale zostawil cie tutaj, zebys sie jutro usmazyl na sloncu. Nawet te skaly nie oslonia cie przed nim. - Z tego co wiem, jest trzech - wykrztusil Karl. - Waldemar, ojciec Faethora, mial dwoch synow. Jednego juz nie ma i pozostaje tylko ten sukinsyn Faethor. Ale i on ma dwoch synow, Tibora i Janosa. Juz mnie o nic nie pytaj. Nadszedl moj czas. -Co wiesz o synach Faethora? -Jestes okrutny. To smieszne! Oczywiscie jestes, podobnie jak ja. Jestesmy Wampyrami! Ale mimo to, w tych okolicznosciach, jestes naprawde okrutny. -Nie - zaprzeczyl Radu. - Oni byli okrutni - to znaczy Ferenczy - wobec mnie i moich bliskich, a teraz wobec ciebie. Powiedz mi, co powinienem wiedziec, a wszystko sie skonczy. -Ty - ach! - musisz wiedziec, ze jestes przeklety. -Tak, ale ty takze. I twoj brat, a przede wszystkim rod Ferenczych. A teraz powiedz mi. -Tibor jest synem Faethora, wyklul sie z jego jaja. Teraz jest wojewoda, ktory sluzy rosyjskim ksiazetom. Janos jest synem krwi Faethora. Od czasu Wielkiej Wyprawy Krzyzowej jest korsarzem. A co do - och! ach! - samego Faethora, jest blisko powiazany z Mongolami. Tam go szukaj. -Tam? -Tam, gdzie oni sa. To wszystko, co wiem. Ale cokolwiek zrobisz - ach! - zabij go! Zrob to dla mnie! -Nie - pokrecil swa wilcza glowa Radu. - Zrobia to dla siebie. - Podniosl sie. - Teraz nie ruszaj sie. - Stanal okrakiem na dloniach Karla, po czym dal znak swym porucznikom, z ktorych jeden dzierzyl w dloni zakrzywiony, saracenski miecz. Drugi porucznik polozyl sie na dolnej czesci ciala Karla, unieruchamiajac go calkowicie. Wtedy ten pierwszy wzniosl miecz ponad glowa i... wszystko stalo sie bardzo szybko. -Ochrrr...! - krzyk Karla urwal sie nagle, gdy jego glowa potoczyla sie po ziemi. I wtedy... ...Dolna czesc jego tulowia rozerwala sie, a mezczyzna lezacy na nim zostal odrzucony do tylu. Radu zwinnie uskoczyl na bok, a porucznik z zakrwawionym mieczem cofnal sie. Radu szybko przyklakl na jedno kolano i skrzesal ognia. Po chwili plomienie ogarnely cale cialo. Jego ludzie zgromadzili zeschle galezie, ale nie podchodzili blizej, bo to, co sie dzialo z cialem martwego Wampyra, bylo zaiste potworne. Pozbawione umyslu, ktory by je kontrolowal, macki przecinaly nocne powietrze, gdy jego metamorficzne cialo nie chcialo ulec. Bo, mimo ze juz nie bylo pijawki, Karl byl Wampyrem bardzo, bardzo dlugo. On sam dobrowolnie poddal sie smierci, ale jego cialo nie chcialo tego uczynic - dopoki goraco nie stalo sie tak nieznosne, ze ogromny, wijacy sie anemon zaczal sie topic. Po chwili zostal po nim tylko dym i smrod. Kiedy wszystko sie uspokoilo, Radu usmiechnal sie ponuro i podszedl blizej, aby ogrzac dlonie nad ogniem, ktory strawil szczatki Karla Drakuli. Wedlug niego Karl powinien byc rad. W koncu przezyl tysiac szescset lat! Niezly wyczyn, nawet jak na lorda Wampyrow. Tak wygladaly wydarzenia pod Ain Jalut... Radu wciaz spal, ale teraz byl jak ktos miedzy snem a jawa, w stanie zawieszenia, ktory poprzedza rzeczywistosc. Tylko ze dla niego sny stanowily rzeczywistosc: wspomnienia z przeszlosci, ktore jakby wskazywaly droge w przyszlosc. Kartki historii nie przestawaly sie przewracac... Wielkie kontyngenty armii Qutuza zaczely sie wycofywac do Egiptu, a Radu i jego ludzie wraz z nimi; za wklad w zwyciestwo nad Mongolami zaofiarowano mu obywatelstwo, ochrone Mamelukow i ziemie, gdyby pragnal tu pozostac. Powiedzial Qutuzowi, ze chcialby sie osiedlic w Tunezji, w starozytnej reducie, ktora, jak wiedzial, lezala wysoko w gorach. Sultan ostrzegl go, ze Tunezja stanowi obecnie terytorium Hafsida, a w glebi ladu panuja Tauregowie! Tauregowie byli oslawionymi psami pustyni i nikt im nie ufal. Jednak gdyby Radu tego pragnal, Qutuz byl gotow zapewnic mu eskorte do wybranego przezen miejsca, lad roil sie bowiem od bandytow, a na morzu grasowali piraci i byly to czasy, w ktorych czlowiek nie powinien podrozowac sam. Pokazujac na swoje "szczenieta", Radu powiedzial Qutuzowi, ze ma wlasne psy, niemniej jednak bedzie wdzieczny za eskorte. Jako ze Radu nie mogl powrocic do Wallachii (poniewaz Tibor jako wojewoda, mial za soba armie) ani znow zostac piratem (kto sie na goracym sparzy, ten na zimne dmucha), czy tez udac sie gdziekolwiek na polnoc od Morza Srodziemnego, gdzie nadal panowali Mongolowie, postanowil sprobowac szczescia w Afryce. Szlaki afrykanskie wlasnie otwieraly sie, a Radu dowiedzial sie o przeplywajacych tamtedy bogactwach w postaci zlota, kosci sloniowej i niewolnikow. A tam gdzie jest bogactwo, istnieje takze potrzeba jego ochrony. Poza tym wiedzial, ze swiat jest rozlegly, i byla to szansa, aby zbadac jego spora czesc. Otrzymawszy od Qutuza konie, Radu i jego ludzie spedzili szesc miesiecy, oswajajac je (a wlasciwie trenujac), aby przywykly do swych nowych panow. Nie bylo to zadanie latwe; konie wyczuwaly w Radu wilka i niechetnie poddawaly sie jego rozkazom, ale w koncu ulegly. Wowczas przyszedl czas, aby ruszyc na zachod. Eskorta wysadzila Radu, jego ludzi i konie na wybrzezu Afryki, na poludnie od Tunisu. Radu byl tu juz kiedys z Belizariuszem. Wiedzial wiec, gdzie sie udaje i jak sie tam dostac. Grupa Radu skladala sie z trzech porucznikow i pietnastu niewolnikow; na swych bialych koniach, siedzac w bogato zdobionych siodlach, wygladali bardzo dostojnie; od slonca chronily ich baldachimy z jedwabnymi fredzlami. W czarnych pantalonach i powloczystych, przetykanych zlotem szatach z czarnego jedwabiu - z zakrzywionymi mieczami w wysadzanych drogimi kamieniami pochwach i palcami kapiacymi od zlota - niechybnie musieli byc wyslannikami jakiegos bogatego wschodniego sultana albo tureckiego krola. Tak wlasnie mysleli zolnierze duzego oddzialu zwiadowcow, koczownikow odzianych w czarne, brazowe i zolte szaty, przygladajac sie ich ladowaniu z zamaskowanego punktu obserwacyjnego. Ale zwiadowcy nie mogli widziec dzikich oczu bogatych przybyszow, plonacych w ich zakrytych twarzach. Zapadala noc, gdy eskorta Radu zasalutowala i wyruszyla w droge powrotna; na ladzie juz kladly sie dlugie cienie... i niektore z nich poruszaly sie bardzo dziwnie. Radu usmiechnal sie ponuro. -Teraz mamy nastepna eskorte - powiedzial swym ludziom. - Badzcie w pogotowiu, ale nie robcie zadnych gwaltownych ruchow. Zobaczmy, o co tu chodzi i kim sa ci ludzie. Zaghounan lezalo dwadziescia piec mil na zachod. Po pokonaniu dwunastu mil, kiedy byla juz ciemna noc i na niebie pojawila sie tarcza ksiezyca w drugiej kwadrze, a ziemia stala sie twarda i kamienista, Radu rozbil oboz. Chociaz wlasciwie nie potrzebowal zegarka (jego ludzie mieli uszy rownie dobre, jak psy obronne), wystawil warty. Wiedzial, ze gdyby tego nie uczynil - a jego milczaca "eskorta" potraktowala to jako oznake slabosci lub glupoty i postanowila przypuscic atak -wowczas doszloby do walki. Poniewaz byli to prawdopodobnie miejscowi, nie bylby to dobry poczatek. Dla Radu bylo wazne, aby pozwolono mu zalozyc swa baze w ruinach, na gorze, tak jak uczynil to przed nim Waldemar Ferrenzig. Kiedy sie juz urzadzi, uderzy w samo serce Afryki. Ale gdy Radu siedzial ze swymi ludzmi wokol ogniska, od jego porucznikow, ktorzy zostali rozmieszczeni wokol obozowiska, zaczely nadchodzic raporty, z ktorych wynikalo, ze ich eskorta znacznie przewyzsza ich liczebnie. Mieli wielblady i kilka kucykow i prawdopodobnie byli to Tauregowie. Mimo to mogli nalezec do miejscowej ludnosci; tak czy owak byli bandytami. I okrazywszy oboz, stopniowo zaciesniali pierscien. Radu postanowil udaremnic ich plan. Oddaliwszy sie nieco, stanal, odrzucil glowe do tylu i glosno zawyl do ksiezyca. Kiedy echo jego wycia ucichlo, zawolal: -Wiem, ze tam jestescie, pustynne wilki. Jak widzicie, sam jestem wilkiem podobnie, jak wszyscy moi ludzie. Wiec jesli chcecie umrzec tej nocy, po co czekac? Nie mamy nic przeciwko smierci. Ale jesli jestescie ciekawi i jesli mozecie rozmawiac, ja tez nie mam nic przeciwko temu! Noc jest chlodna, a my mamy rozpalone ognisko. Zapraszamy waszego wodza i jego straz. Wiec przybywajcie... chyba ze jestescie tchorzami. Jak sami widzicie, jestem sam. Nie bojcie sie, bo kiedy jestescie z Radu, nic wam nie grozi. (No, prawie. I przynajmniej na razie...) Minela minuta, potem druga. I wtedy z mroku nocy wylonily sie trzy cienie. Z zaslonietymi twarzami, w pelerynach, ciemne... tylko ich oczy swiecily zolto, ale nie tak silnie jak oczy Radu. Podszedl do nich, wyciagnal rece w gescie powitania i zaprowadzil ich do ogniska. Usiedli, odrzucili kaptury i ukazaly sie ich twarze. Byli czarni, ale rysy mieli arabskie. To nie byli Tauregowie, ale jakas zupelnie inna rasa. -Kim jestescie? - spytal Radu. - Znacie moj jezyk... - Znamy wiele jezykow - odpowiedzial ich przywodca. - Te kraine odwiedza wielu ludzi, wielu zdobywcow. - Wzruszyl ramionami. - Przychodza i odchodza. Ale my... stanowimy plemie. Bylismy tutaj zawsze. -A byliscie tutaj takze ponad siedemset lat temu, kiedy pojawili sie Germanie, Wandale? I kiedy pokonali ich Rzymianie pod wodza Belizariusza? Tamten wygladal na zaskoczonego. -Znasz historie, cudzoziemcze. Mnie tutaj nie bylo, ale byli moi przodkowie. Numidyjczycy, Berberowie i czarni z lezacych na poludniu lasow i sawann. Mamy w sobie cechy ich wszystkich. Jestesmy koczownikami, ale nie Tauregami. - Splunal w ogien. -Jeden z moich przodkow byl tutaj takze - powiedzial Radu. - Nosil takie imie jak ja, Radu, i walczyl po stronie Rzymu, przeciwko Wandalom. A gdziez sa teraz Wandale? Znikli na zawsze. Ale ty i ja wciaz jestesmy tutaj. Mysle, ze byloby dobrze, gdybysmy po uplywie tej nocy wciaz tutaj byli... -Byc moze - odrzekl tamten. - Ale podrozujecie w zlym kierunku. Tam jest gora, ktora uwazamy za swieta. Musicie ja okrazyc z daleka, bo inaczej nie bedziemy... przyjaciolmi. -Znam to miejsce - potwierdzil Radu. - Tam wlasnie jade. I znow tamten wygladal na zaskoczonego. -Znasz to miejsce? Wiec twoj przodek przemawia do ciebie z glebi stuleci? Kieruje twymi krokami? I - czy dobrze uslyszalem - nazywal sie... Radu? Istotnie - byl czlowiekiem przypominajacym wielkiego wilka. Widzialem jego podobizny; jego cechy charakterystyczne widac we mnie. Ale czy przemawia do mnie? Niestety nie. Jednak jestem uczonym, a on pozostawil po sobie legende i pisma. Podczas swych podrozy dowiedzialem sie o nim wiele. Byl tutaj, w tym miejscu - i mysle, ze takze na tej gorze - dawno temu. Dlatego wlasnie pragne tam pojechac i byc moze zostac... -Czekaj! - (Nocni goscie, a zwlaszcza ich przywodca, byli teraz poruszeni.) Spierali sie przez chwile w jezyku, ktorego nie znal, ale najwyrazniej to on byl tematem sporu, po czym... ...Ich przywodca wyciagnal reke i zerwal z twarzy Radu pasek czarnego jedwabiu! Radu zalozyl go, aby ukryc wyrazne wilcze cechy, ktore byly szczegolnie widoczne noca i w swietle ksiezyca. - Ach! - wykrzyknela cala trojka, kiedy pojawili sie ludzie Radu i chwycili za miecze. Ale ten zatrzymal ich gestem dloni i powiedzial: -Mowcie, o co chodzi. -Podnies sie! - powiedzial przywodca i sam wstal. Radu tak uczynil i tamten zobaczyl, jak bardzo jest wysoki. - A teraz usmiechnij sie - powiedzial gosc. I Radu wyszczerzyl zeby w wilczym usmiechu, ktory upodobnil go do jakiegos potwornego psa. Wtedy goscie lekko sie cofneli, a ich przywodca powiedzial: - Pojdziesz z nami? -Dokad? -Czy mi zaufasz? Mial im zaufac czy nie? Ale... jak dotad nie wyczul w nich zadnych zlych zamiarow. Jedynie zdumienie i jakby respekt. Wiec w koncu wzruszyl ramionami i powiedzial: -Niech i tak bedzie. Radu wsiadl na konia, majac tuz obok siebie przywodce koczownikow i otoczony swymi ludzmi ruszyl w noc. Pojechali na zachod, prosto w kierunku gory Zaghounan. Kiedy na tle nieba ujrzeli jej szczyt, okrazyli ja od poludnia i dotarli do stromego podjazdu. W ciagu calej drogi nie padlo ani jedno slowo. W koncu znalezli sie na miejscu, posrod ruin wznoszacych sie ku niebu i oswietlonych swiatlem ksiezyca. -Jest tak, jak o tym czytalem - powiedzial Radu. - To jest wlasnie to miejsce. Zupelnie, jakbym je pamietal. (Oczywiscie tak bylo.) -To naprawde to miejsce! - powiedzial przywodca. - Zsiadz z konia i rozejrzyj sie. Przywodca koczownikow pokazal Radu wielka skale wyrastajaca z jalowego podloza. Zapalil pochodnie, wbil ja w ziemie i w jej swietle patrzyli na wykuta w skale twarz... Wyszczerzona w usmiechu twarz Radu! Nawet sam Radu byl zaskoczony, ale po chwili zrozumial, co to jest. - Niech zgadne -powiedzial. - Wasi ludzie stanowia niewielki ulamek wsrod mieszkancow tej krainy. Jestescie plemieniem koczownikow, ale prawdopodobnie panuje u was matriarchat. Czcicie wasze krolowe i ksiezniczki. A siedemset lat temu w tym miejscu trzy siostry, ksiezniczki, matki waszej rasy, zostaly wyrwane z niewoli przez czlowieka, ktorego podobizna widnieje na skale. -Tak, tak! - wyszeptal przywodca nomadow. - I mial na imie Radu. A potem... -Torturowal i usmiercil mezczyzn, ktorzy trzymali w niewoli trzy ksiezniczki. Nastepnie dal im wielblady, aby mogly wrocic do swego ludu. -Ale najpierw? - naciskal tamten. -Co? - Radu przekrzywil glowe. - Co najpierw? -Ten Radu uczynil cos jeszcze. -Ach! Pocalowal je wszystkie... na pozegnanie. To miales na mysli? -Wlasnie - powiedzial koczownik, ujal dlon Radu i ucalowal ja. - To bylo, jak blogoslawienstwo. - Cofnal sie i powiedzial: - Tamten Radu, dziad twoich dziadow, byl zbawca naszej rasy. Trzy ksiezniczki byly matkami naszych matek. Oto nasza legenda: powrocily tutaj z czlowiekiem, ktory pracowal w kamieniu i opisaly mu jego wyglad, a on wyrzezbil te twarz w skale. Odtad to miejsce jest dla nas jak swiete. A moze to miejsce, ktore na cos czekalo? -Nie musi juz czekac dluzej - powiedzial Radu. - Jesli nie macie nic przeciwko temu, chcialbym tutaj zamieszkac. -To sprawi wielka radosc mojej matce! - odrzekl tamten. -Tak? -Pochodzi w prostej linii od jednej z tych siostr, ktore wybawil twoj przodek. Gdyby nie on, nie byloby ani jej, ani zadnego z nas! -Wiec wszystko sie dobrze skonczylo - powiedzial Radu. -Przyprowadze matke, aby mogla cie poznac! - koczownik byl teraz nieslychanie przejety. -Pozniej, kiedy doprowadzimy to miejsce do porzadku - powiedzial Radu. - A na razie daj jej to. Powiedz, ze podarowal mi to sultan Egiptu. - Bylo to prawda. Z malego palca zdjal zloty pierscien. Kiedy koczownik zblizyl go do pochodni, zobaczyl, ze zostala na nim wyryta glowa wilka. Radu nigdy nie okazywal pogardy wobec Skalnego Ludu, ktory roscil sobie prawo do tej ziemi i wodopojow w promieniu dwudziestu mil. "Zaprzyjaznil sie" z nimi i od czasu do czasu bronil ich przed innymi koczowniczymi plemionami i Tauregami. Oni z kolei pokazali mu drogi na poludnie, wiodace do Nigru i Czadu, oraz na poludniowy zachod, w kierunku bogatych krolestw Mali i Hausa. Kupowal niewolnikow, wynajmowal sie do ochrony karawan, przemierzajacych handlowe szlaki i tylko z rzadka bywal w swym domu na skale Zaghounan. Oczywiscie nieustannym przeklenstwem bylo slonce, ale Radu przedsiewzial srodki ostroznosci; ilekroc to bylo mozliwe, podrozowal noca, przesypiajac dni w glebi swego wielkiego, czarnego namiotu, ktorego sciany byly osloniete grubym materialem. Na szczescie nigdy nie byl tak wrazliwy na swiatlo sloneczne, jak ogromna wiekszosc lordow Wampyrow... Podczas licznych wypraw Radu przemierzyl wiele tysiecy mil na grzbiecie konia czy wielblada i poznal wszystkie szlaki biegnace przez Sahare, od Wargli do Tagazy, Ghany, Gao i Timbuktu. Zabralo mu to kilkadziesiat lat, ale stanowilo interesujaca przygode i przynioslo fortune. W 1324 roku zorganizowal szereg eskort dla krola Mansa Musa, ktory pielgrzymowal do Mekki i dowodzil oddzialem liczacym tysiac stu ludzi, ktorzy walczyli z Tauregami oraz innymi bandytami grasujacymi na szlaku z Kumbi Saleh do Augili, gdzie przekazal dowodztwo w rece Mamelukow. Jako zaplate, dostal tyle zlota, ze nie byl w stanie go uniesc, chociaz wiedzial, ze to dla Mansa Musy nedzne grosze. Potem w Kairze sila nabywcza krolewskiej swity - placili szczerym zlotem -okazala sie tak wielka, ze doprowadzila do upadku lokalnej waluty! Ale byla to jedna z ostatnich wielkich wypraw Radu. Mieszkal w jednym miejscu zbyt dlugo i stal sie zbyt znany; Skalny Lud przestal mu ufac i podczas jednej z jego dlugich nieobecnosci posuneli sie do tego, ze zniszczyli jego "portret" w Zaghounan. Od bardzo dlugiego czasu sny nie wrozyly mu nic dobrego. Jego zdolnosci oniromanty -dawniej wielki dar - teraz wydawaly sie przeklenstwem. Nie mogl zasnac, aby nie przesladowaly go powtarzajace sie wciaz koszmary. Koszmary, ktorych trescia byla zaraza, glod, krew i smierc. Jego smierc, a przynajmniej smierc pozorna. Pewnego razu, obudziwszy sie z krzykiem, rozerwal bursztynowa ozdobe, ktora nosil na szyi, i rzucil ja w kat. Snil o niej, ale zamiast owada uwiezionego w jej zlocistym wnetrzu, zobaczyl siebie samego! W owym snie byl cieniem czlowieka i spal w wypelnionym zywica grobie! Radu odprawil polowe swych szczeniat. Bylo ich bardzo wiele - wszystkie byly ksiezycowymi dziecmi, jesli nie wilkolakami - i powinny dac sobie rade. Jesli nie... no coz, tym gorzej dla nich. Niektore z nich zostaly w Egipcie, a inne gdzies na wybrzezu Morza Srodziemnego. Jednak te, ktore zatrzymal, mialy do spelnienia specjalna misje: kupic (albo ukrasc) u Grekow oraz innych ludow zamieszkujacych polnocne wybrzeze Morza Srodziemnego duza ilosc zywicy i dostarczyc ja ich panu tam, gdzie sie osiedli. Dal im pieniadze na zakup statkow i wyslal w droge. Nastepnie Radu wraz ze swymi ludzmi udal sie do Sousse, gdzie nabyl wspanialy statek. Jak zwykle jego plan byl prosty: odkupic jeden z tych terenow, ktore zawsze uwazal za swoja wlasnosc. Gory, o ktorych myslal, nalezaly teraz do Wegrow i Radu wierzyl, ze dzieki posiadanym bogactwom zdola przekonac wladze i zostac bojarem i wladca tych stron. Jednak atmosfera w Sousse byla dziwna; wyczul przyplyw niepokoju i paniki - pierwsze prawdziwe oznaki, ze jego koszmary wkrotce sie ziszcza. Byla pozna jesien 1347 roku i wybrzeza Morza Srodziemnego nawiedzila Czarna Smierc. Statkom z Sycylii, Sardynii i Korsyki odmowiono pozwolenia na wejscie do portu. Ale statki ogarniete zaraza osiadly na mieliznie i zarazone szczury dostaly sie na suchy lad; miejscowi ludzie chorowali, ich ciala pokrywaly sie ohydnymi czarnymi krostami, po czym umierali. Radu byl odporny na ziemskie choroby, dzieki swej pijawce... tak przynajmniej myslal. Podobnie jego ludzie (z pewnoscia porucznicy) powinni byc odporni dzieki temu, ze plynela w nich jego krew. Jednak jeszcze zanim wyplynal na Adriatyk, kierujac sie na Wegry, kilku z jego ludzi zachorowalo i Radu usunal ich ze swego otoczenia. Tak samo bylo w Krainie Slonca i w Krainie Gwiazd mniej wiecej tysiac piecset lat temu, jeszcze zanim Radu zostal Wampyrem: jesli ktos zarazil sie tradem, Cyganie wykluczali go ze swego plemienia. Ta nowa choroba, Czarna Smierc, wygladala bardzo podobnie w tym sensie, ze wampiry mogly sie nia zarazic. Moze nawet sam Radu, ktory przeciez byl Wampyrem, nie byl na nia odporny. Jego koszmary powrocily, ale teraz bylo w nich cos wiecej. Zobaczyl w nich wielka skale, wznoszaca sie wsrod drzew, ale klimat w owym miejscu byl zimny, prawdziwie "polnocny". Snil o kryjowce wysoko w gorach i o masywnej kamiennej trumnie, ktora miala byc jego trumna... A w miedzyczasie na brzeg docieraly wiadomosci z "czystych" statkow. Turecki ataman umieral wraz z tysiacami swych poddanych. Na wyspach Morza Srodziemnego, a nawet na jego polnocnym wybrzezu, w Marsylii, wybuchaly ogniska zarazy. Choroba szerzyla sie w Bulgarii, Serbii i na Wegrzech. Nieustannie posuwala sie do przodu i pochlaniala cale miasta i wioski. Szalala nie powstrzymywana przez nikogo, jak pozar stepu pedzony wiatrem ze wschodu. Nagle Wegry przestaly wchodzic w rachube i im dalej Radu plynal - w jakimkolwiek kierunku - tym lepiej. Przynajmniej zaraza nie dostanie sie na poklad jego statku! Zaraza szla ze wschodu, a Radu zeglowal na zachod, do Barcelony. U wejscia do portu na poklad weszli inspektorzy sanitarni. Radu zaplacil sowita lapowke, przeszedl przez odprawa celna i z niemala strata sprzedal statek. Kupil konie, wozy, przyczepy - wszystko po wyzszej cenie, poniewaz strach przed zaraza siegal szczytu - i wyruszyl na polnocny zachod, kierujac sie do Zatoki Biskajskiej i Bordeaux. Ale jego pojawienie sie w Aragonii nie przeszlo niezauwazone. Nie mogl nie zwrocic uwagi na statek z Sycylii, ktorego tajemniczy wlasciciel, otoczony liczna eskorta, mial wyjatkowo trudna przeprawe z urzednikami portowymi i bez watpienia zaplacil olbrzymia lapowke za pozwolenie zejscia na lad. W istocie, widzac ten statek - i wyczuwajac jego specyficzna aure, ktora na pewno nie miala nic wspolnego z zadna zaraza, a przynajmniej nie z Czarna Smiercia -Radu bardzo sie nim zainteresowal. Tak bardzo, ze wysial swego porucznika, aby ich sledzil, a pozniej z powrotem dolaczyl do niego i przekazal, co udalo mu sie odkryc. Jednak ten czlowiek juz nigdy nie powrocil... Odleglosc miedzy portami wynosila trzysta mil; zabrala im trzynascie dni i kompletnie wyczerpala zwierzeta. Po drodze Radu uswiadomiono w brutalny sposob, ze nie jest jedynym, ktory postanowil kontynuowac odwieczny, krwawy spor z innymi frakcjami Wampyrow. Czesciowo sie tego spodziewal, od chwili gdy ujrzal ow zlowieszczy statek w Barcelonie; jednak mimo to byl zaskoczony. Byl styczen 1348 roku i w Tuluzie zaczynano wywozic ciala zmarlych. Wozy zaladowane zwlokami ofiar zarazy toczyly sie z centralnej czesci miasta, blokujac drogi dojazdowe, Radu postanowil wiec okrazyc miasto. Ale w zamieszaniu, kiedy jego mala karawana skrecala z glownej szosy na waska, zalesiona droge... ...Nagle zostala zaatakowana! Kim byli napastnicy, stalo sie od razu jasne: wampiry. A ich dowodca byl prawdziwy Wampyr! Oto, jak to sie stalo: Radu siedzial na jednym z malych wozow, ktore udalo mu sie kupic. Niebo bylo pokryte szarymi chmurami i siapil deszcz; nad ziemia unosila sie wilgotna mgla. I przenikalo go takie... dziwne uczucie. Lesna droga byla waska, a woz Radu znajdowal sie na czele kolumny. Woz przewozacy zwloki zagrzebal sie w blocie po same osie. Kiedy woznica kierujacy wozem, w ktorym siedzial Radu, probowal go wyminac, Radu nagle uslyszal: -Hej, wielki psie! - Slowa te, zupelnie nieoczekiwane wydawaly sie rozbrzmiewac w jego glowie. - Jakies dziewiecdziesiat lat temu omal nie spotkalismy sie pod Ain Jalut. Wtedy miales szczescie, bo odnioslem niegrozna rane. Niestety, tym razem nie masz szczescia, bo jestem w pelni sil. Ale twoja rana nie bedzie taka blaha! Tozsamosc mowiacego nie ulegala watpliwosci: byl to ten Ferenczy, ktory pelzl jak jaszczurka po stromej scianie skalnego wawozu w tak zwanej Ziemi Swietej! A teraz byl tak blisko. -Blizej niz myslisz! - Ktos byl tuz za wozem Radu. Uslyszal rzenie konia, szarpnal zaslone i probowal wydobyc miecz. Ale w ciasnej przestrzeni zamknietego wozu wiedzial, ze jego zycie jest powaznie zagrozone; stanowil doskonaly cel! Na prawo woz ze zwlokami blokowal wyjscie. A na lewo... ...Wsrod drzew brykal wielki, czarny kon! A jezdziec - w kapturze, wyprostowany w siodle i caly w czerni - pochylil sie w przod i swoim waskim mieczem przebil woznice. Kopnieciem usunawszy z drogi wrzeszczacego niewolnika, wdrapal sie na pomost woznicy. Drzwi do wnetrza byly do polowy otwarte, ale blokowal je pien drzewa. Ferenczy zajrzal przez szczeline do wnetrza wozu i zobaczyl go - po czym rozesmial sie na cale gardlo. -Po co cie ranic? - zawolal. - I tak sie wyleczysz. - Po czym pochylil sie i przebil mieczem wzdety brzuch ciala lezacego na wozie ze zwlokami. Wyciagnal ociekajacy krwia miecz, a Radu skurczyl sie w sobie, widzac, co tamten zamierza zrobic. -Cha cha, cha! - wykrzyknal Ferenczy, a oczy zaplonely mu dzika satysfakcja, gdy wbil miecz w szczeline, wprawdzie troche niezdarnie, ale i tak udalo mu sie ugodzic Radu w bok. Radu zdlawil bol, wyciagnal noz i uderzal nim raz za razem. Ale Ferenczyego juz tam nie bylo; tylko jego miecz, ktorego nie zdazyl wyciagnac, kolysal sie w szczelinie. Wtedy nadbiegli ludzie Radu, ale bylo juz za pozno! Ferenczy siedzial juz na koniu; z mgly wylonili sie jego ludzie i po chwili wszyscy znikli. I tylko w glowie Radu odezwal sie szyderczy glos Faethora: -Obys gnil powoli i oby twojej smierci towarzyszyly dlugie meczarnie, Radu Lykan. A w koncu, kiedy twoje wampirze cialo bedzie rozpadalo sie na kawalki, pamietaj, kto ci to zrobil: wielki wojownik Faethor! Moi przodkowie wreszcie zaznaja spokoju! Radu rozkazal swojej pijawce: - Wylecz mnie!... - i drzac osunal sie na podloge wozu. Drzal nie z bolu, ktory juz zdolal opanowac. Drzal z powodu swiadomosci, ze teraz ma w sobie zaraze, i przezywal prawdziwa udreke, bo wiedzac, kto jest zrodlem jego nieszczescia, nie byl w stanie mu odplacic! Ale przede wszystkim dreczyla go niepewnosc, czy jego pasozyt zdola sobie poradzic z choroba. - Sluchaj, Ferenczy - warknal w swym telepatycznym umysle. - Gdyby to bylo mozliwe, powinienes byl sie upewnic, czy jestem martwy. Ale teraz juz na to za pozno. Wiec biegnij tak szybko, jak potrafisz i chowaj sie, gdzie chcesz, to nie ma znaczenia. Nastepnym razem ten "wielki pies" zatopi zeby w twoim gardle i rozerwie cie na strzepy, mozesz byc tego pewien! Po czym zwisnal bezwladnie i przez reszte drogi do Bordeaux wstrzasaly nim dreszcze... Pozostala czesc podrozy Radu - do wysnionego, ale jeszcze nieznanego miejsca przeznaczenia, wielkiej skaly wsrod drzew - byla prawdziwym koszmarem. Rana w boku goila sie gorzej niz zazwyczaj i Radu zaczal odczuwac niezwykla apatie i znuzenie plynace gdzies z glebi, jak gdyby cos wewnatrz jego organizmu toczylo nierowna walke. Wiedzial, czym jest to cos. Kilku sposrod jego ludzi zachorowalo w Bordeaux; dal im troche pieniedzy i odeslal, po czym wynajal statek i znow podjal ucieczke przed zaraza, udajac sie do Anglii. Kolejni ludzie zachorowali, kiedy byl na statku; Radu skrocil ich cierpienia, a ciala wyrzucil za burte. Londyn w marcu sprawial wrazenie mieszaniny blota, mgly i smrodu. Jezeli jakies miejsce bylo szczegolnie "przyjazne" zarazie, bylo nim wlasnie to miasto. Z pewnoscia nie bylo to miejsce z jego proroczych snow, lezace wysoko, gdzies na polnocy. Poczynil przygotowania do krotkiego postoju, telepatycznie dal znac swoim ludziom wyslanym z polnocnej Afryki na poszukiwania greckiej zywicy, gdzie sie znajduje i przestudiowal kilka map, az w koncu znalazl miejsce, ktore mialo byc schronieniem, jakiego poszukiwal. Nastepnie, przebrany za uczestnika swity bogatego uchodzcy politycznego z Francji, udal sie wraz ze swymi ludzmi na polnoc i w Newcastle wsiadl na kolejny statek, plynacy do Gaskonii, ktora oczywiscie nie byla celem jego podrozy. Zaraz po wyjsciu z portu przejal kontrole nad statkiem, pozeglowal na polnoc i w koncu rozbil statek na odludnym brzegu, na polnoc od Edynburga. Zdrowi czlonkowie zalogi zostali wcieleni do jego oddzialu i cala grupa podszyla sie pod osoby towarzyszace bogatemu wegierskiemu bojarowi. W koncu wydawalo sie, ze Radu zostawil Czarna Smierc za soba. Ale sily opuszczaly go szybko i wiedzial, ze wkrotce musi znalezc sie w kryjowce, zanurzyc sie w zywicy i umozliwic swej pijawce rozpoczecie walki z trawiaca go choroba, bez dodatkowego wysilku zwiazanego z normalna aktywnoscia fizyczna. Jego srodziemnomorscy ludzie odnalezli go; pozostawiwszy swoje statki w zatoce Moray, dolaczyli do Radu w obozowisku, w poroslej lasem okolicy, u stop gor Cairngorms. To bylo wlasnie owo wysnione miejsce; te gory byly owa wielka skala z jego snow, wznoszaca sie wsrod lasu, w spowitej mgla dolinie Spey. Ludzie Radu zostali teraz "Cyganami"; ich bogate szaty ustapily miejsca lachmanom, zlote pierscienie zniknely z ich palcow i w ciagu wiosny, lata i jesieni 1348 roku oraz przez caly nastepny rok strzegli okolicznych wzgorz i poszukiwali szlakow do wyzej polozonych miejsc, do poteznego labiryntu jaskin, ktore sie tam znajdowaly. Trudy pracy, jaka wykonywali dla Radu, byly ogromne, ale w poblizu bylo wiele zwierzyny, niedaleko znajdowaly sie miejscowe klany i samotnicy albo ludzie, ktorzy uciekli przed cywilizacja i przebywali w tych stronach, wiec prowiantu nigdy nie brakowalo. Jesienia 1349 roku kryjowka Radu byla gotowa. Bylo to prymitywne schronienie, lecz dobrze ukryte, a jego ksiezycowe dzieci - i dzieci ich dzieci - zawsze beda w poblizu, aby sie nim opiekowac podczas dlugiego snu. Dlugiego, bardzo dlugiego snu. Mial trwac ponad szesc stuleci. W koncu nadeszlo lato 1350 roku i kiedy Czarna Smierc zaczela sie dawac ludziom we znaki nawet w slabo zaludnionych regionach Highlands, lord Radu nie mogl juz dluzej udawac: jego pasozyt przegrywal walke o zycie. Wtedy zanurzyl sie w kadzi z zywica... Ale to bylo kiedys. A teraz, gdy swiadomosc mu powoli wracala, sny o przeszlosci powoli zaczynaly sie zacierac. Poruszywszy sie, choc raczej w myslach, zdal sobie sprawe Ze swego zamkniecia i poczul nacisk gestej, lepkiej, stale twardniejacej zywicy, w ktorej spoczywal. Lup...! Co to bylo? Ten dzwiek nie byl grozny, w zadnym razie. Moze to uderzenie jego serca? A moze kogos innego? Nie Bonnie Jean, bo to nie byl jej czas. Nie wzywal jej. Wiec kogo? Przez chwile nic nie robil; stopniowo rozjasnialo mu sie w glowie. Lup...! Radu juz teraz nie spal, a przynajmniej nie tak, jak przez ostatnie szescset lat. Przynajmniej jego umysl juz sie przebudzil - w sposob swiadomy - choc cialo pozostawalo wciaz we snie. I wiedzial, ze odtad nie moze spac i ze bedzie to kwestia przewagi ducha nad materia, autohipnoza, aby odzyskac trwala zdolnosc poruszania sie ciala, zwyrodnialego w wyniku odretwienia spowodowanego stanem pozornej smierci. Ale przebudzony, naprawde przebudzony Radu marzyl, zeby zaczac znow oddychac. Krztusil sie i walczyl z tym przemoznym pragnieniem. Ale nie mogl jeszcze oddychac i nie potrzebowal... poniewaz byl Wampyrem! W kazdym razie jego metamorficzne cialo wypuscilo cieniutkie wlokienka, ktore przeniknely przez zywice i otaczajacy go plyn, aby zassac chocby znikome slady tlenu do swego spowolnionego krwiobiegu. Przynioslo mu to pewna ulge i pomyslal: - Powietrze! Tak dobrze byloby je poczuc znowu! I krew... moglbym sie w niej kapac, wchlaniac ja i pic bez ustanku! - Bo przeciez krew to zycie. Ale najpierw musi sie calkowicie obudzic, skupic sie, poinstruowac swoja pijawke i odzyskac sily. Gdyby tylko nie czul sie taki slaby... ...I wtedy sobie przypomnial. Przypomnial sobie sny - ktore po prostu byly zapisem jego dotychczasowego zycia - z ktorymi wiazal sie powazny problem. Radu byl Wampyrem; byl niemartwy, ale nigdy nie byl naprawde martwy. Nawet teraz jego umysl pracowal normalnie. Ale co z cialem? Zanurzyl sie w zywicy, majac pewnosc (musial miec pewnosc), ze pijawka go wyleczy. Ale byl, jesli tak mozna powiedziec, "wylaczony" tak dlugo, ze tego nie wiedzial. A moze, mimo wszystko, wiedzial. Czul sie przeciez taki slaby... Lup! Z dala rozlegl sie gluchy odglos, ktory przeniknal skaly, warstwe zywicy i okalajaca go pustke. Zawsze slyszal go z tej samej odleglosci; nie zblizal sie ani nie oddalal. Tak, to uderzenia serca - i to wielkiego serca - i zaklocenia w przestrzeni i czasie. Bicie serca, jeszcze nie gotowego do normalnej pracy. Ale wyraznie nabieralo sily z kazda chwila. I wowczas Radu zrozumial, co to jest. Jego stwor! Wojownik stworzony z jego moczu, spermy, plazmy i metamorficznego ciala -oraz bardzo malej czesci mozgu jednego z porucznikow - zanim Radu zanurzyl sie w zywicy. Jego stwor zyl! Oczywiscie, dlaczego mialoby byc inaczej? Czy ta podstepna Bonnie Jean Mirlu, a pozniej ten kretyn Stary John mu tego nie powiedzieli? Czyz go nie zywili, kiedy zywili jego samego? Wiedzial, ze tak bylo i teraz przypomnial sobie, ze slyszal to bicie serca przedtem, podczas wizyt Bonnie Jean i Starego Johna. Ale skoro jego wojownik zyl - i skoro powstal z jego ciala - z pewnoscia i on sam musi byc "czysty". A wiec jego pasozyt wygral te, trwajaca wiele stuleci walke z Czarna Smiercia, ktora Faethor Ferenczy wprowadzil do jego organizmu. Lup! Ale tym razem odglos byl gluchy, drzacy, niepewny. I natychmiast Radu takze ogarnela niepewnosc. Jego wojownik nie byl mimo wszystko... doskonaly. A poniewaz powstal z jego ciala... Jego poprzedni wniosek nalezalo odwrocic. Ale jak dotad nic nie zostalo sprawdzone i nie zostanie, dopoki sie nie odrodzi. A jesli nie bedzie w stanie sie odrodzic w swym ciele... no coz, o to zadbal takze. Mysli krazyly coraz szybciej, podobnie jak krew, gdy usilowal zestroic cialo i umysl. Byl glodny i myslal, zeby wezwac Bonnie Jean, wydajac telepatyczne wycie, ktore uslyszalyby jego wszystkie ksiezycowe dzieci. Ale nie byl to wlasciwy czas, a on nie byl jeszcze gotow. Zreszta B.J. byla zdrajczynia, albo przynajmniej zastanawiala sie, czy go nie zdradzic. Dla Harry'ego Keogha? Alez to bylo po prostu smieszne! On byl tylko czlowiekiem, a ona nalezala do Radu. Jednak Harry Keogh nie byl zwyklym czlowiekiem! Czlowiek-o-Dwu-Twarzach ze snow Radu, ten tajemniczy nieznajomy, i jesli bedzie trzeba, jego nowe cialo! Ale cierpliwosci, cierpliwosci. Czas przemiany nadchodzil, a po tak dlugim okresie spoczynku, czym byl tydzien czy dwa... albo nawet siedem? Siedem tygodni. Jeszcze tylko siedem tygodni, a Radu mial cos do zrobienia. Krew krazyla coraz szybciej w jego zylach; czul otaczajaca go chlodna mase; serce uderzylo raz, kiedy wyslal telepatyczne sondy do otaczajacego go swiata, ktory byl mu zupelnie nieznany, poza tym, co Bonnie Jean i Stary John byli w stanie mu przekazac. Rownoczesnie jego pasozyt wyslal fizyczne sondy poprzez warstwe zywicy, aby znalezc w niej pekniecia. Powietrze! Bylo wsysane do jego ciala, niezaleznie od jego woli, a tlen byl wpompowywany do jego krwiobiegu. Lup! Jego serce znow sie odezwalo, a po paru dalszych sekundach znowu! Teraz bily dwa serca, jego i jego stwora, ale jak dotad bardzo nieregularnie. Radu zasmial sie w srodku i przez chwile poczul sie znow jak wielki pies... ...Ale po chwili raptownie przestal, gdy jego telepatyczne sondy napotkaly sondy podobnego rodzaju. Wampiry, o ile nie Wampyry! Moze niewolnicy albo porucznicy, ale Radu nie byl w stanie okreslic, czy nalezeli do Drakuli czy Ferenczyego; kontakt trwal krotko, bo zaraz wycofal swe sondy i zamknal umysl. Ale samo ich dotkniecie bylo przezyciem elektryzujacym i to tak bardzo, ze jego metamorficzne wlokienka odruchowo sie cofnely, zostawiajac po sobie smuge malenkich pecherzykow, ktore uniosly sie w gore i zatrzymaly tuz pod powierzchnia zywicy, tworzac zoltawa piane. Jednak wampiry! Byly tutaj - tu, w Szkocji - i nasluchiwaly! Najwyrazniej go szukaly. Kiedy w koncu wezwie Bonnie Jean, takze beda musialy to uslyszec. Tylko ze wtedy bedzie juz za pozno, bo wowczas bedzie gotow. I ona takze sie dowie, ze tu sa, co powinno spowodowac, ze odlozy... plany, jakie miala. O tak, Radu byl pewien, ze miala jakies plany, bo Bonnie Jean byla Wampyrem! I bez wzgledu na to, jak czesto nad tym rozmyslala i jak czesto on temu zaprzeczal, teraz musi to wiedziec na pewno. Tak, jest Wampyrem, ale niedoswiadczonym i nie moze sie rownac z tymi, ktorzy caly czas poszukuja kryjowki Radu. Bonnie Jean takze powinna dojsc do wniosku, ze jesli ma przezyc, bedzie potrzebowala instynktu, doswiadczenia, przebieglosci i brutalnosci kogos, kto zyl dziesieciokrotne dluzej niz ona! Musi wiec pozostac wierna swemu panu do samego konca. I Radu wiedzial, ze tak bedzie, bo dla Wampyrow przetrwanie bylo wszystkim. W kazdym razie dla niego. A jesli chodzi o Bonnie Jean, nie byla tego warta. Byla spisana na straty. Byla krwia. I miesem... CZESC TRZECIA Zapada ciemnosc I Wizje i zjawy Tym razem uplynely dwa tygodnie, zanim Harry znow zobaczyl B.J. Tesknil za nia i nie tesknil. Ostatnim razem, kiedy z nia byl, obudzil sie caly zlany potem, myslac, ze lezy obok wlochatej suki, ktorej sutki w jego reku byly jak papkowate cycki. Moze ten koszmar byl powodem, dla ktorego nie tesknil za Bonnie Jean az tak bardzo: nie chcial, aby cos takiego przysnilo mu sie jeszcze kiedykolwiek, nie w zwiazku z B.J. Wiedzial jednak, ze powtarzajace sie koszmary stanowia teraz nieodlaczna czesc jego samego. Pragnal sie ich pozbyc, to wszystko. I moze mu sie udalo, bo ten koszmar juz nie powrocil. W kazdym razie w ciagu ostatnich dwoch tygodni. Kiedy spal sam...W tym czasie B.J. skontaktowala sie z nim tylko trzykrotnie; kiedy rozmawial z nia przez telefon, wydawala sie nerwowa, jak gdyby uwazala, aby sie z czyms nie wygadac. Harry takze dzwonil do niej trzy razy, pytajac, kiedy ja znow zobaczy, i majac nadzieje - z powodu tego koszmaru - ze to nie bedzie tego wieczoru. Ale koszmar nie powracal, a B.J. nie odwiedzala go. A dwa tygodnie to dlugi okres czasu. Poza tym szereg rzeczy, ktore mu powiedziala podczas ostatniej rozmowy telefonicznej, nie przestawaly go niepokoic. -Harry, moze sie tak zdarzyc, ze my, to znaczy ja i moje dziewczyny, bedziemy musialy wkrotce stad wyjechac. Pewni ludzie obserwuja moj lokal. To nie jest ten obserwator, ow maly czlowieczek, ktorego kiedys widziales, ale inni. A niektorzy z nich prawdopodobnie nie sa ludzmi. Mam na mysli Azjatow, ale ci nie nosza tych czerwonych szat. Trudno ich zauwazyc; widzisz ich dopiero, kiedy sa tuz, tuz! Poza tym jest tez para podejrzanych typow, ktorzy moga byc policjantami, ale osobiscie w to watpie. Mialam kontakt z policja, ale to bylo przed naszym ostatnim spotkaniem i odtad nie mialam od nich zadnych wiadomosci. Jestem calkiem pewna, ze nikt mnie nie podejrzewa... o nic! Wiec ci obcy moga byc niewolnikami Ferenczyego albo po prostu zwyklymi ludzmi na ich uslugach, albo wreszcie sa tworami mojej wyobrazni. Ale gdy wychodze na zewnatrz, czesto jestem sledzona - i moje dziewczyny takze - a nie mozemy ciagle tkwic w zamknieciu. Czujemy sie jak w potrzasku i w miare uplywu czasu sytuacja staje sie coraz gorsza. Wiec moze teraz rozumiesz, dlaczego nie jestem z toba tak czesto, jak bym pragnela, bo nie chce cie narazac na niebezpieczenstwo. Harry byl w tym czasie "wlaczony" i mogl prowadzic "normalna" rozmowe. Wiedzial dokladnie, o czym mowi B.J., i to bardziej, niz ona sama moglaby podejrzewac. Wyczul jej strach, nie tylko o siebie, ale i o niego - w istocie, glownie o niego - i to wyjasnilo cala sytuacje; och, pragnal powiedziec jej tak wiele... Tylko ze nie mogl, bo to bylo zakazane. Ale kto mu zakazal? Albo co? Harry wiedzial tylko, ze to bylo cos w jego wnetrzu. Cos, co ograniczalo jego zdolnosci do tego stopnia, ze byly zupelnie bezuzyteczne. Nie mogl o nich mowic, nie smial ich ujawnic, byl coraz mniej sklonny wykorzystywac je nawet dla wlasnej ochrony. A dla ochrony B.J.? -Dlaczego mnie nie uwolnisz? - zapytal ja wtedy. -Co? (Jak gdyby ta mysl nigdy nie przyszla jej do glowy, tak rzeczywiscie bylo. Kochala go, a nie napuszcza sie kogos, kogo sie kocha, na cos, co pozarloby go zywcem! Ponadto powinien byc tutaj w chwili odrodzenia Radu. Najpierw aby zobaczyc, jak wraca do zycia, a potem go usmiercic! B.J. wiedziala teraz, ze musi znalezc jakis sposob, aby wykorzystac lorda Wampyrow do zniszczenia ich wspolnych wrogow, zanim zniszczy samego Radu. To byl jedyny sposob, jezeli ona i Harry mieli przezyc i zostac ze soba.) -Wiem o nich - powiedzial jej wtedy. - Powiedzialas mi o nich wszystko, ze moze nadejsc czas, gdy bedziemy musieli przeciw nim wystapic. Zgodzilem sie i jestem gotow. Wiec nie probuj walczyc z nimi sama, B.J. Poza tym jaki jest sens uciekac przed nimi, skoro wiesz, ze cie w koncu dopadna? I nawet wiesz, gdzie sie to stanie - w kryjowce Radu. Po co czekac do ostatniej chwili? Bylo tak jakby czytal w jej myslach. Ale B.J. wiedziala, ze w rzeczywistosci pamieta tylko to, co pozwolila mu zachowac w pamieci. Mimo to wydawal sie wiedziec tak wiele i godzic sie z tym tak latwo! -Harry, sluchaj - warknela wtedy, bliska paniki. - Trzymaj sie od tego z daleka! Och, jestes dobry, wiem, ale nie az tak dobry. Wtedy mielismy duzo szczescia, tam w... - Tu przerwala, nagle zmieszana. Bo bylo to cos, co wymazala z jego umyslu: nieudany atak Drakulow. A przynajmniej myslala, ze zostalo to wymazane. Jednak kiedy wspomniala o Azjatach, ktorzy "juz nie nosza czerwonych szat", nie zareagowal. Przejezyczyla sie, ale on tego nie zauwazyl. Jakby o tym wiedzial! Wiec co u diabla tu sie dzieje? I znow bylo tak, jakby czytal w jej myslach. -Ci tybetanscy kaplani - powiedzial dziwnie obojetnym tonem, ktory dowodzil, ze znajduje sie pod jej hipnotycznym wplywem (ale jak dalece?). - Jak tylko ich zobaczylismy, poczulem, ze jest w nich cos dziwnego. Od tego czasu nie przestawalem o nich myslec... W tym momencie Bonnie Jean wydala westchnienie ulgi tak glosne, ze Harry uslyszal je w sluchawce. I on takze wydal westchnienie ulgi, aczkolwiek ledwie slyszalnie, bo musial ukrywac swoje zdolnosci. -Tak czy owak - kontynuowala B.J. po krotkiej przerwie, ktora pozwolila jej zebrac mysli -to wlasnie przeciwko nim wystepujemy. Tybetanczycy - ktorzy, jak sadze, sa powiazani z Drakulami - oraz ten obserwator i jego przyjaciele, ktorzy prawdopodobnie naleza do Ferenczych. Porucznicy czy zwykli niewolnicy albo ich mieszanina, tego nie wiemy. Mysle jednak, ze glownie niewolnicy. A jesli chodzi o ich zamiary, nie mozemy miec absolutnej pewnosci, poza tym, ze poszukuja Radu. - Ale w rzeczywistosci mogla miec te pewnosc, bo Drakulowie probowali ich wtedy zabic. Jednak Harry tego nie wiedzial (albo nie pamietal) i tak bylo dla niej wygodniej. Nie chciala, aby dwa poziomy jego swiadomosci znow sie polaczyly, a juz na pewno nie teraz. - Powinnas pozwolic mi sobie pomoc - powiedzial. - Nie wylaczaj mnie. Pozwol mi cie ochraniac. We dwoje bedziemy mieli wieksze szanse niz w pojedynke. I masz racje: jestem w tym... dobry. - Potem pospiesznie dodal, jakby dla wyjasnienia: - To wlasnie dawniej robilem, pamietasz? -Widzialam, co potrafisz - powiedziala mu wtedy. - Mam wiele dowodow tego, co potrafisz. Ale nie wiesz, co oni potrafia! Jednak to juz postanowione. Wkrotce stad wyjedziemy... to znaczy opuscimy moja winiarnie. I, Harry, moze dobrze by bylo, gdybys sie stad wyprowadzil. Jesli dojda do wniosku, ze stanowisz zagrozenie, jesli podejrzewaja, ze jestes czyms wiecej niz moim kochankiem... -A jestem? - przerwal. - Jestem twoim kochankiem? A ty jestes moja kochanka, B.J.? Kochasz mnie? -Czyz tego nie wiesz? - Znow westchnela, ale tym razem zupelnie inaczej, jakos tak po ludzku. - Czy cie kocham? Harry, kocham sam twoj widok, powietrze, ktorym oddychasz, ziemie, po ktorej stapasz, twoj dotyk, kiedy we mnie wchodzisz, i kazda mysl o tobie! Nie wiem dlaczego, ale tak jest. -Ale nie pozwalasz mi sobie pomoc. -Nie, zabraniam ci tego. A kiedy cie wylacze, bedziesz pamietal, ze nie wolno ci bardziej sie w to angazowac niz dotad. I ze nie przystapisz do dzialania, chyba ze cie o to poprosze albo zeby sie bronic podczas mojej nieobecnosci. Czy to jasne? -Tak - powiedzial nieobecnym glosem, jak automat. - Zupelnie jasne. Ale jesli wyjedziesz i jesli ja tez wyjade, jak bede wiedzial, gdzie cie znalezc? -Jedna z moich dziewczyn bedzie cie obserwowala. Poznasz ja, ale nie bedzie ci wolno z nia rozmawiac. Nie oddalaj sie za bardzo i nie poruszaj zbyt szybko; chodzi o to, zebys jej nie zgubil. Bo jesli chodzi o te umiejetnosc, jestes cholernie dobry, Harry Keogh! A jesli ona cie zgubi, mozemy miec problem z odnalezieniem cie. Ale jesli sie rozdzielimy, w ostatecznosci mozesz sprobowac skontaktowac sie ze mna za posrednictwem kogos, kto zostanie w winiarni. Kiedy nie odpowiedzial, B.J. zapytala: -To jak? -No dobrze - powiedzial w koncu drzacym glosem, ktory sprawil, ze chcialo jej sie krzyczec. Ton jego glosu swiadczyl dobitnie o targajacych nim uczuciach, zaburzonej osobowosci i psychice. Nie powinno to miec miejsca, kiedy znajdowal sie pod jej wplywem, a nawet gdy mowil "normalnie". Dlatego wlasnie go kochala, nie byl bowiem podobny do zadnego mezczyzny, jakiego B.J. spotkala kiedykolwiek. Jednak wiedziala, ze teraz nie wolno jej okazywac slabosci. - Tak musi byc. Dopoki znowu nie bedziemy razem. Ale Harry, chcialabym, abys zapamietal, ze bedziemy razem. A jesli chodzi o reszte, obowiazuja zwykle reguly. -Zwykle reguly? - Zapomnij o Drakulach, Ferenczych i wampirach, z ktorymi walczymy. Jesli nie pojawi sie zadne zagrozenie, zapomnij o nich Ale w przeciwnym razie pamietaj, co ci o nich powiedzialam, i staw im czolo. To dla twego wlasnego dobra; po prostu nie moge pozwolic, abys walczyl z nimi w pojedynke j dal sie zabic. Bo widzisz, nie sadze, abym mogla zniesc taki cios, Harry... moj maly. Po dlugiej chwili milczenia powiedzial: - Bede... pamietal? I rzeczywiscie pamietal - to, na co pozwalaly "zwykle reguly" - ale myslal i niepokoil sie o reszte. Pamietal, ze B.J. wkrotce wyjedzie z miasta, ale nie wiedzial dlaczego. Nie wiedzial takze, dlaczego i jemu radzila wyjechac. (Ale to byla tylko rada, nie zas rozkaz.) Zdawal sobie sprawe, ze otaczaja go jacys wrogowie, ale ze nie powinien przeciwko nim wystepowac, dopoki ona nie powie albo dopoki nie pojawi sie bezposrednie zagrozenie. Pamietal tez, ze go kocha, ze znow beda razem i ze mimo otaczajacej ja atmosfery niejasnosci jest niewinna. -Jest niewinna!... niewinna!... niewinna! - To bylo jak krzyk idioty w pustym kosciele, ktory rozbrzmiewal echem w umeczonej glowie Nekroskopa. Umeczonej, bo jego umysl usilowal uwolnic sie od tych wszystkich zwyklych - lub niezwyklych - rzeczy, ktore go wypelnialy. Wszystko to uswiadamialo Nekroskopowi, ze jego zycie leglo w gruzach, ze sytuacja stawala sie z kazda chwila gorsza i ze ktos albo cos jest za to odpowiedzialny. Moze sama B.J.? Ale nie, byla przeciez niewinna. Wiec kto? I jak? Gdyby tylko zdolal ogarnac - raz rzucic okiem - na caly obraz, moze zdolalby to wszystko rozgryzc, rozwiazac te cholerna lamiglowke. Ale widzial tylko ramy, a obrazu nie dostrzegal wcale. Co najwyzej bezladna mieszanine, ktora nie miala sensu, bo byla trojwymiarowa, a Harry funkcjonowal jedynie w dwoch wymiarach (tak zostal "zaprogramowany"), a w dodatku nie w tym czasie... Rozmowa z B.J. miala miejsce wczoraj rano. A po poludniu Nekroskop wzial rower i zaciekle pedalowal przez dziesiec mil. To nalezalo do jego programu zachowania sprawnosci fizycznej (tak sobie mowil) i rzeczywiscie byl sprawny! A przynajmniej jego cialo. Nastepnie, zostawiwszy rower przed domem, Harry poszedl do znajdujacego sie z tylu ogrodu - juz nie tak zaniedbanego, jak dawniej - i dalej brzegiem do malego zakola, gdzie znajdowal sie grob jego matki. Przez dluga chwile stal tam w milczeniu, spogladajac na pomarszczona wode. Pragnal porozmawiac z matka, ale... nie mogl. Naturalnie wiedziala o niezwyklych zdolnosciach swego syna, a on wiedzial, ze go nie zdradzi, nawet gdyby mogla, ale poczul to znowu. Ktos mogl go obserwowac i odgadnac, co robi - rozmawia ze zmarlymi. To bylo szalone! Kto u diabla moglby odgadnac cos takiego? Niemniej jednak Harry rozejrzal sie wokol, aby sie upewnic, czy nikogo nie ma w poblizu. I ktos rzeczywiscie byl po drugiej stronie rzeki! Zaparkowany samochod, ktorego karoseria lsnila w bladym, popoludniowym swietle, w odleglosci jakichs stu osiemdziesieciu jardow, na skraju drogi biegnacej rownolegle do rzeki. I niewyrazna sylwetka za kierownica, i mgielka oddechu unoszaca sie z otwartego okna samochodu. Wrocil do domu z sercem bijacym nieco szybciej niz zwykle, ale staral sie nie robic wrazenia kogos, kto jest czyms zaniepokojony (i zastanawia sie, jak szybko leci kula i w ogole dlaczego ktos mialby do niego strzelac?), po czym poszedl do sypialni, gdzie wziawszy lornetke, probowal przez szpare w zaslonie zobaczyc cos wiecej, ale nie zdolal. Wtedy nie pozostalo mu nic innego, jak... ...Skoczyc przez Kontinuum Mobiusa i wyladowac w kepie krzakow, okolo dwustu jardow za podejrzanym samochodem. Stamtad, patrzac zza zaslony lisci, zdolal wreszcie ustawic lornetke na ostrosc. To byl samochod Zahanine! Jednej z dziewczyn Bonnie Jean. Fantastyczna brunetka o nogach, ktore wydawaly sie nie miec konca. Harry omal nie zachichotal, w takiej sytuacji byl w stanie myslec w ten sposob. No, moze niezupelnie, bo widok dziewczyny, ktora stala teraz obok samochodu, patrzac przez wlasna lornetke na dom, przypomnial mu reszte rozmowy z Bonnie Jean. To mianowicie, ze jedna z jej dziewczyn miala go obserwowac i... chronic? I jeszcze cos, co dotyczylo samej dziewczyny. Oraz dziewczyn B.J. w ogole. Pytanie, ktore powinien sobie zadac; ale wlasciwie jakie to bylo pytanie? Zabawne, bo wszystkie te dziewczyny byly tak samo niewinne jak B.J. Czyz nie tak? Co takiego, niewinne? Zahanine tez? Naprawde? Majac takie cialo? Tym razem naprawde zachichotal, choc troche cierpko, wywolujac drzwi do Kontinuum Mobiusa, zeby niepostrzezenie wrocic do domu. A tam juz od dobrej chwili dzwonil telefon. Ale wlasciwie jak dlugo? Sekretarka jeszcze sie nie wlaczyla, a to mogla byc B.J.! Przebiegl przez pokoj i chwycil sluchawke, potknal sie i wyladowal na kolanach tuz kolo biurka. -Halo? - powiedzial, nie mogac zlapac tchu, i po chwili, nie doczekawszy sie odpowiedzi: - Tutaj Harry! Nadal zadnej odpowiedzi, tylko cisza. A moze czyjs, ledwie slyszalny oddech. Jeszcze raz sprobowal: -Tu Harry Keogh - ale na prozno; wtedy zaczal sie zastanawiac. I w nastepnej chwili pomyslal: - To nie moze byc B.J.! A wiec kto? Jego numer figurowal w ksiazce telefonicznej. To jeszcze nic nie znaczylo. Ale jesli ktos do niego zadzwonil, dlaczego milczy? Z jakiego powodu? Jasna cholera! Szkoda, ze nie wlaczyla sie sekretarka! Moze nieznany dzwoniacy uslyszal jego urywany oddech i przerwal polaczenie. Wpatrujac sie w trzymana w dloni sluchawke, Nekroskop poczul, jak ogarnia go dziwny poploch, kiedy pomyslal, ze to znow powraca. Lek przed telefonem. Ale nie, chyba nie, bo cos takiego przydarzylo mu sie bardzo dawno temu. To bylo jak zaklecie! Ziemia wydawala sie poruszac pod jego stopami; Harry poczul, ze sie chwieje, wolna reka zlapal sie biurka i probowal odsunac telefon jak najdalej od siebie. Wiedzial, co sie zbliza - a przynajmniej wiedzial, ze cos sie zbliza - i kiedy to nadejdzie, wcale nie bedzie mu sie to podobalo. W mroku, ktory nagle wypelnil pokoj - w slabnacym swietle, ktore sprawilo, ze w ogrodzie zapanowala noc, jak gdyby ktos zgasil slonce - z zamazanej rzeczywistosci, emanujacej z martwego ciala, wylonily sie zarysy innego umyslu. Byl to znak obecnosci Aleca Kyle'a, nieustanne przeklenstwo Nekroskopa! Probowal odepchnac telefon. Ale ze sluchawki wysunela sie zolta dlon, ktora chwycila go za przegub i zatopila dlugie, zakrzywione paznokcie w jego ciele, az pokazala sie krew! A sluchawka ulegala jakims dziwnym przemianom, gdy zwijajace sie palce drugiej dloni chwycily za jej brzeg, probujac wydostac sie na wolnosc. Nastepnie obie dlonie wydluzyly sie i podczas gdy jedna z nich nie przestawala sciskac przegubu Harry'ego, druga siegnela mu do gardla! W pierwszej chwili Nekroskop stal jak sparalizowany i poza proba wyrwania sie -instynktownego cofniecia sie poza zasieg tego nieprawdopodobnego horroru - nie poruszyl sie ani o cal. Ale po chwili, powodowany przerazeniem, zaczal walczyc. Byla to prawdziwa walka o zycie, bo sila tego stwora byla niesamowita. Chociaz wiedzial, ze to nie moze dziac sie naprawde, widzial te rzecz, a nawet czul jej zapach. A wlasciwie drazniacy odor jakby potu i obrzydliwy smrod, ktory uderzyl w Nekroskopa z taka sila jakby ktos odetchnal mu prosto w twarz. Wyroila sie ta rzecz z telefonu, ktorego sluchawka przypominala teraz wielka, miesista rure, ogromny drgajacy srom, z ktorego patykowate, gumowate rece wydobywaly z trudem lysa, zolta glowe. Byla cala pokryta spienionym sluzem, jak gdyby zmutowany telefon usilowal wydac na swiat te potwornosc w pokoju Harry'ego. Teraz wila sie, trzymajac sie Harry'ego i usilujac sie wy dostac z kurczacej sie sluchawki telefonu. Ale w nastepnej chwili, jakby to bylo ponad jej sily, zapadla sie w siebie! Dlonie, ktore zacisnely sie na przegubie i szyi Harry'ego, zrobily sie papkowate, pulsujace zolte oczy zapadly sie w glab, wessane w chwiejaca sie glowe. W tej samej chwili Harry zobaczyl, ze ta zolta twarz byla nie tyle przerazajaca, co przerazona! Kiedy gnijacy wil sie w jej ustach, uslyszal zdlawiony szept: -Pomoz miii! Po czym rozlegl sie okropny gulgot i stwor rozplynal sie jak swieca w plomieniu lampy... Wtedy przycmione swiatlo znow wypelnilo pokoj, w ogrodzie rozlegl sie szczebiot ptakow i caly swiat powoli zaczal wracac do siebie. Na ciele Harry'ego nie bylo ani sladu krwi, zadnego sluzu na jego ubraniu i zadnych sladow na gardle. Ale mimo to opadl bezladnie na biurko i przez dluga, dluga chwile sluchal bicia swego serca, ktore powoli sie uspokajalo. Dopiero wtedy zdolal podniesc sie na nogi i przelknac sline... To bylo wczoraj po poludniu... teraz postanowil skorzystac z rady B.J. i wyjechac. Ale jego frustracja - fakt, ze nie potrafil zrozumiec tego, co sie wydarzylo - i jego stale rosnaca irytacja spowodowana wyraznie oslabionymi zdolnosciami, procesami rozumowania i zapamietywania, plus wrodzony upor, kazaly mu zostac w domu jeszcze przez jeden dzien. Moze mial nadzieje, ze telefon zadzwoni znowu i wreszcie dowie sie, co to wszystko znaczy. Ale mimo ze rozmyslnie nie wlaczyl sekretarki, jego sen zaklocaly tylko powracajace koszmary, ktorych tresci jak zwykle nie mogl sobie przypomniec po przebudzeniu... z wyjatkiem jednej rzeczy, tej przerazonej twarzy, ktora blagala go nawet na jawie: - Pooomoz miii! Ten zolty czlowiek byl chyba mlody, jak sobie teraz uswiadomil Harry. Ale czy to sie rzeczywiscie wydarzylo? Czy po tak dlugim czasie znow dal znac o sobie talent Aleca Kyle'a? Czy bylo to jakies ostrzezenie? Harry w to watpil. Zolci ludzie... Tybetanscy kaplani, a moze mnisi... Klasztor na mroznym plaskowyzu... I przywodca tych mnichow w czerwonych szatach, robiacy zdjecia na miejscu zamachu bombowego na Oxford Street... I ta sama grupa, albo inna do niej podobna, na Forest of Atholl. Wszystko to, tak... ...Ale co jeszcze wiedzial o nich Harry? A jego matka tym razem nie przybyla mu na ratunek, w ogole nie "ingerowala". Kiedy telefon zamienil sie w wilka - (Dobry Boze! Nekroskopowi krecilo sie w glowie. Szarpany wlasnymi szalonymi myslami, ledwie mogl uwierzyc, ze sie nad tym zastanawia i rozmawia sam ze soba!) - jego matka zjawila sie z odsiecza, niby oddzial kawalerii! Dlaczego nie tym razem? A moze nie mogla? I dlaczego nie byl w stanie slyszec rozmow zmarlych, co dla Harry'ego bylo rzecza rownie normalna, jak dla przecietnego czlowieka zwykla, codzienna rozmowa w zatloczonym pokoju? Ale kiedy o tym pomyslal, doszedl do wniosku, ze jest to cos, co sam moze zrozumiec. To nie jego matka, ani nie Ogromna Wiekszosc machneli na niego reka; on sam to uczynil! To byla ta... ta przekleta rzecz w nim samym, ktora nie chciala, zeby z nimi rozmawial, i sytuacja z kazda chwila stawala sie coraz gorsza. Ta potrzeba chronienia swych ukrytych zdolnosci i umiejetnosci wykorzystywania Kontinuum Mobiusa. Byl jak narkoman ukrywajacy swe uzaleznienie, uczacy sie, jak sie nie zdradzic. Trudna sprawa, jesli sie wykorzystuje Kontinuum Mobiusa, poniewaz jego wchodzenie i wychodzenie z tego obszaru mozna latwo zaobserwowac; a jeszcze latwiej dostrzec jego rozmowy ze zmarlymi, choc sam proces mial metafizyczny charakter i byl niewidoczny. Zbudowal w swym umysle bariery, ktore pozwalaly mu prowadzic normalne zycie. Jednak teraz te bariery tkwily tam nieustannie; mozliwe, ze pozostawil je tam nieswiadomie i w ten sposob odizolowal sie od zmarlych. Zjadlszy pozne sniadanie, Nekroskop przetestowal te teorie, otwierajac swoj umysl i probujac sie instynktownie dostroic do owej eterycznej "dlugosci fali", do ktorej mial dostep. Od razu wiedzial, ze jest na wlasciwej drodze. Poniewaz Ogromna Wiekszosc, szepczacy zmarli byli tam, jak zawsze, rozmawiajac ze soba ze swych grobow rozsianych po calym swiecie. Ale zanim zdolali wyczuc jego obecnosc, z powrotem postawil bariery, aby im uniemozliwic dostep. Ale dlaczego? Przeciez zmarli byli jedynymi przyjaciolmi, jakich Harry kiedykolwiek posiadal. Odpowiedz byla prosta: najlepszym sposobem ukrycia sekretu jest zamkniecie go w miejscu, ktorego nikt nigdy nie zdola odnalezc. Ten sekret byl zamkniety w glowie Nekroskopa, a on wyrzucil klucz... Potem przez jakis czas czul zal, mial wyrzuty sumienia, a nawet cos w rodzaju zaskoczenia samym soba, ze tak chetnie pozbyl sie tego, co w jego zyciu bylo naprawde dobre. Ale wiedzial, ze cokolwiek uczyni, nie wolno mu podejmowac ryzyka, ze ktos inny moglby dowiedziec sie o jego zdolnosciach. Nie mogl nikomu o nich powiedziec, ujawnic ich ani... ...Uzyc? Tak, a w koncu moglo do tego dojsc. I jaka mial nadzieje, ze dzieki temu znajdzie Brende i swego syna? Podejrzewal, ze nie ma takiej nadziei. Wiec moze powinien nadal ich poszukiwac - znow sie w to zaangazowac - dopoki jeszcze mogl. Co wydawalo sie kolejnym dobrym powodem (w kazdym razie uzasadnionym), aby sie wyniesc z tego domu. A jesli chodzi o powody, jakie kierowaly Bonnie Jean, Harry nie wiedzial nawet, jakie dokladnie byly. Czegos sie obawiala? Czegos, czego i on powinien sie obawiac?... W tym momencie odsunal talerz i wstal, i wtedy w jego pokoju zadzwonil telefon. To bylo cos, czego byc moze powinien sie obawiac. Albo cos, z czym powinien walczyc. Harry jadl sniadanie w kuchni. W pierwszej chwili dzwonek telefonu sprawil, ze caly zesztywnial, ale zaraz potem, odzyskawszy zdolnosc ruchu, ruszyl do pokoju. A telefon dzwonil przez caly czas. Nastepnie... zlapal sluchawke, nie zastanawiajac sie dluzej. Nawet w bialy dzien Harry czul, jak wlosy jeza mu sie na karku i cierpnie mu skora, kiedy wychodzil naprzeciw Nieznanemu... ...I uczucia te nie opuscily go nawet wtedy, gdy w sluchawce uslyszal znajomy glos. -Harry, to ty? - glos Darcy'ego Clarke'a byl slaby, bo Harry trzymal sluchawke w pewnej odleglosci od ucha. W pierwszej chwili nie poznal dzwoniacego, glownie dlatego, ze oczekiwal telefonu... od kogos innego. -Darcy - powiedzial w koncu, wydajac westchnienie ulgi i opadajac na krzeslo. - Jak dobrze... znow cie slyszec! - Bylo to cos, czego nie spodziewal sie znow powiedziec, i rzeczywiscie tak czul. Darcy jak zwykle szybko sie zorientowal w sytuacji. - Harry, cos nie w porzadku? - Nie w porzadku? -Mam wrazenie, ze jestes jakis... spiety. Spodziewalem sie telefonu od kogos innego. Co u ciebie? - Staral sie, aby jego glos brzmial mozliwie swobodnie, ale rownoczesnie zdal sobie sprawe, ze nie tylko on jest spiety. Serce mu podskoczylo, kiedy zapytal: - Chodzi o Brende? -O Brende? - Darcy myslami byl zupelnie gdzie indziej i w pierwszej chwili nie zorientowal sie, o kogo chodzi. - Ach, o Brende! Nie, to nie to. Harry, to cos zupelnie innego. Musimy porozmawiac i to twarza w twarz. Musimy porozmawiac koniecznie! Doskonale, przeciez Harry chcial wydostac sie z tego domu, nieprawdaz? -Porozmawiac? Chcesz ze mna porozmawiac? - Jego glos byl teraz wypelniony gorycza. - Tak po prostu? -Na razie tak. -Nie o Brendzie i moim synku? -Nie... i jesli wolno mi tak powiedziec, o czyms wazniejszym. Nie utrudniaj mi tego, Harry. Biorac pod uwage to, co przed chwila powiedziales, musisz wiedziec, ze sprawa jest naprawde powazna. -A jesli ci powiem, ze to mnie nie obchodzi? -A jesli ci powiem, ze lepiej, zeby cie obchodzilo? Tym razem nie chodzi tylko o nasz wydzial, Harry. Chodzi o wszystko... Wszystko to bylo naprawde duzo, zwlaszcza jesli mowil to Darcy. -I to jest cos, w czym moglbym pomoc? -Moze - glos Darcy'ego brzmial niepewnie. - Ale z drugiej strony mozliwe, ze to ty bedziesz potrzebowal naszej pomocy... Harry zastanowil sie nad tym chwile, po czym odrzekl: -Okolo poludnia z Waverly Station odchodzi pociag. Przyjade nim. - Nie chodzilo o to, ze Darcy go przekonal czy tez w zawoalowany sposob mu zagrozil, lecz... kto to wie? Moze Wydzial zna odpowiedzi na niektore jego pytania. -Pociagiem? - Darcy wydawal sie zaskoczony i Harry wiedzial dlaczego. Ale to cos, ta jego obsesja, naprawde zaczynala nim wladac. -Tak, pociagiem - odburknal. - A myslales, ze przyjde pieszo? - Po czym odlozyl sluchawke... Pociag dotarl do stacji King's Cross tuz przed 17-ta, ale w Darlington wsiedli do niego ludzie z Wydzialu E albo Wydzialu Specjalnego. Harry zauwazyl ich i wiedzial, kim sa, ale nie powiedzial nic Usiedli niedaleko, tak aby miec go na oku. Niewielu ludzi zwrociloby na nich uwage, ale doswiadczenie Nekroskopa pozwolilo mu rozpoznac ich natychmiast. Eskortowali go, ochraniali? Ale przed czym? Jak mowil Darcy Clarke, sprawa byla powazna. Na stacji powital go sam Darcy, szef Wydzialu, i zawiozl do centrali... * * * Pomimo wysilkow, aby tego nie okazywac, Darcy byl klebkiem nerwow. Mial mnostwo problemow, ktore w jakims stopniu byly lub wydawaly sie byc zwiazane z Nekroskopem. Oczywiscie mogl kazac obserwowac go w domu, ale juz dawno temu obiecal Harry'emu, ze nie bedzie sie wtracal w jego sprawy czy w sprawy jego syna, gdyby go kiedys odnaleziono, i nie zamierzal zlamac danego slowa. Wiec poniewaz Harry byl "przyjacielem" Wydzialu, najlepszym rozwiazaniem wydawala sie rozmowa twarza w twarz.W rzeczywistosci nie bylo innego sposobu. A wlasciwie byl, ale Darcy za wszelka cene wolal go uniknac. Tym innym sposobem bylo poinformowanie Ministra Odpowiedzialnego o udziale Harry'ego w niektorych sprawach i spokojne oczekiwanie na jego decyzje. Ale poprzednie kontakty Darcy'ego z tym czlonkiem rzadu nauczyly go paru rzeczy: przede wszystkim, ze bywa... nie owijajac w bawelne, nieokrzesany. Zdawal sobie sprawe, ze "w najlepiej pojetym interesie kraju" niekiedy trzeba bylo poswiecic niewinnego. Ale Harry Keogh nim nie bedzie, dopoki Darcy jest szefem Wydzialu E. Wydzial miescil sie w budynku hotelu; winda zainstalowana w tylnej jego czesci stanela na najwyzszym pietrze, gdzie miala swoja siedzibe centrala Wydzialu E. Kiedy drzwi windy otworzyly sie z sykiem i pojawili sie Harry i Darcy, Ben Trask przemierzal dlugimi krokami korytarz. Trask podszedl do nich i powiedzial: - Czesc! - a jego glos odbil sie echem w pustym korytarzu. Bylo po piatej i wiekszosc pracownikow juz sie rozeszla do domow; dobrze sie skladalo, bo sprawy, ktore mieli omowic, byly scisle poufne. -Chodzmy do pokoju operatorow - powiedzial Darcy, ktory szedl przodem. Po drodze ze stacji mowil niewiele. Zapytal tylko Harry'ego, jak mu ida poszukiwania, na co Nekroskop tylko potrzasnal glowa. Darcy bardzo chcial zapytac, dlaczego Harry podrozowal pociagiem, ale sie powstrzymal. Musieli sie tego dowiedziec. I przy odrobinie szczescia... jeszcze paru rzeczy. Pokoj operatorow byl pusty, ponury i sterylnie czysty. Darcy zapalil swiatlo, przyciagnal do stolu trzy stalowe krzesla, zrzucil plaszcz i usiadl. Harry i Trask poszli za jego przykladem. Kiedy juz wszyscy zajeli miejsca, odezwal sie Harry. -Wiec o co chodzi? - powiedzial, probujac cos wyczytac z ich twarzy. Nie zeby Darcy Clarke kiedykolwiek mial wyrazista mimike. Zawsze byl najbardziej nijakim czlowiekiem na swiecie, pod kazdym wzgledem przecietnym, jesli nie liczyc jego osobliwych zdolnosci, tego aniola stroza, ktory pozwalal mu wychodzic z klopotow obronna reka i czynil z niego czlowieka, ktory idealnie nadawal sie do tej pracy. Trask byl ludzkim wykrywaczem klamstw i robil wrazenie mlodszego, jednak ostatnie trzy czy cztery lata nieco zaostrzyly mu rysy i zlagodzily wyraz znuzenia czy smutku, ktory przedtem czesto goscil na jego twarzy. A moze powodem tych zmian bylo... to, o czym mieli teraz rozmawiac. -Chcesz powiedziec, ze nie mozesz nam powiedziec? - Darcy pochylil sie do przodu i spojrzal Harry'emu prosto w oczy. - Widzisz, chodzi o to, ze nie wiemy, co sie dzieje. Mielismy nadzieje, ze bedziesz mogl i chcial nam to wyjasnic. Ben wyciagnal reke i polozyl ja na ramieniu Darcy'ego. -Mowiles, ze powiesz mu o tym wprost - powiedzial. A Harry rzekl: -Tak, abyscie mogli zobaczyc moja reakcje, co, Ben? A wiec dobry glina i zly glina, tak? Czy po prostu inkwizytor i sedzia? On zadaje pytania, a ty mu mowisz, czy klamie, czy nie? Nie odezwali sie, a Harry zaczal wstawac. Ale wtedy Darcy szybko powiedzial: -Harry, prosze cie. Jezeli teraz wyjdziesz, sprawa wyslizgnie sie z moich rak... - Sposob, w jaki to powiedzial - chlodnym, ale zarazem lamiacym sie glosem, jak gdyby mowienie przychodzilo mu z trudem - sprawil, ze Harry znow usiadl. -A w czyich bedzie rekach, cokolwiek to jest? -Harry, my cie kryjemy - wtracil Ben. - Od dawna nie byles z nami szczery. - Ale glos takze mu drzal, poniewaz wiedzial, ze od dawna i oni nie byli z nim szczerzy. Bylo to wbrew naturze Traska. Nie chodzilo tylko o to, ze nie mozna mu bylo klamac, ale i on sam nie lubil mowic klamstw. Nawet niewinnych czy polprawd. Z jego punktu widzenia nie mowienie czegos -ukrywanie, zwlaszcza przed przyjacielem - bylo rownoznaczne z klamstwem. -Kryjecie mnie? - powiedzial niepewnie Harry. - I znow popatrzyl najpierw na jednego, a potem na drugiego. Po czym krecac glowa oswiadczyl: - Przykro mi, ale chyba zgubilem sie juz w punkcie wyjscia! - I gniewnie dodal: - Co takiego u diabla moglem przeskrobac? Ben Trask wpatrywal sie w niego z uwaga; po chwili zamrugal i spojrzal na Darcy'ego. -Nie jestem w stanie nic odczytac. Harry ani na wlos nie mija sie z prawda przynajmniej w zakresie, ktory dotyczy jego samego. Jest w nim duzo niepewnosci, ale nie ma klamliwosci. - I zwracajac sie do Harry'ego: - Byc moze zatailes cos wtedy, cztery lata temu, ale teraz na pewno nie. -Po czym zmarszczyl brwi i dodal: - W kazdym razie nie uczyniles tego swiadomie... - I znow zwrocil sie do Darcy'ego. - Wiec zrob to tak, jak zamierzales, i powiedz mu wprost. Darcy westchnal (z radoscia, pomyslal Harry) i powiedzial: -Doskonale. - I do Nekroskopa: - Harry, dzieja sie rozmaite rzeczy, a my nie mamy pojecia, o co w tym wszystkim chodzi. Kiedy ci to opowiem, zrozumiesz, dlaczego uwazamy, ze mozesz byc w to zamieszany. Moze wtedy bedziesz mogl cos zaproponowac. Albo moze wspolnie rozwiazemy ten problem. Zanim zdazyli zaczac, do pokoju zajrzal oficer dyzurny i zapytal, czy nie napiliby sie kawy. Darcy powiedzial, ze tak; siedzieli w milczeniu, dopoki jej nie przyniosl. Darcy poprosil go, zeby dopilnowal, aby im nie przeszkadzano, a kiedy wyszedl zaczeli... Pomijajac na razie wszystkie inne sprawy, Darcy przeszedl od razu do historii z bomba podlozona w Hyde Parku. A Ben Trask sledzil oczywiscie reakcje Harry'ego: najpierw oslupienie, a potem cos zupelnie innego. Swiat Nekroskopa zawirowal i Harry wiedzial, co nadchodzi. Wlasnie zaczal mowic: -Co? Bomba atomowa? W Hyde... - I wtedy to sie wydarzylo. Twarz mu pobladla, zlapal za krawedz stolu i jeknal: -Och nie! W nastepnej chwili Darcy i Ben byli przy nim. Kladac mu dlonie na ramionach, spytali: -Co ci jest, Harry? -Zostawcie mnie - wykrztusil. - Wiem, co to jest, i to za chwile minie. - Ale nie minelo i pokoj operatorow nagle zniknal mu z oczu! Wszystko wokol bylo biale! Tak oslepiajaco biale, ze az krzyknal z bolu, zamknal oczy i odwrocil twarz, a po chwili poczul uderzenie w policzek. Mocne, piekace uderzenie czyjejs zimnej, twardej dloni albo garsci lodu, jakby sniezki pokrytej warstwa lodu, takich, jakie lepily dzieci, kiedy i on sam byl dzieckiem. A potem cios piescia w tulow, jakby ktos zatrzasnal mu przed nosem wielkie drzwi. Polecial na leb na szyje jak lisc porwany wichrem i stoczyl sie w gleboka zaspe, pozostawiajac wglebienie w ksztalcie ludzkiej postaci, tam gdzie przebil cienka pokrywe sniegu. A w gorze nagle zerwal sie wiatr! Prawdziwa wichura! Biale swiatlo poczerwienialo i wszelki dzwiek na chwile zamarl, aby powrocic ze zdwojona sila! Rozlegl sie trzask wyladowan elektrycznych; cala ich siatka przeciela niebosklon, a gdzies w oddali narodzilo sie dudnienie, ktore poteznialo z kazda chwila, az stalo sie ogluszajace! I wtedy nad glowa Harry'ego, ktory skulil sie w snieznym zaglebieniu, przeleciala cala lawina sniegu i lodu, i kawalkow skal. Trwalo to dlugie sekundy, a kiedy juz bylo po wszystkim i ziemia przestala drzec... ...Harry uklakl, wyjrzal ze snieznej jamy i ujrzal... przerazajace widowisko. W odleglosci dwoch czy trzech mil, ponad pokrytym pylem szarym pustkowiem, zaczela sie formowac niska, przysadzista chmura w ksztalcie grzyba, ktora rosla w oczach. U jej podstawy, w punkcie zerowym, szalal ogien, do ktorego wciaz spadaly wyrzucone sila eksplozji kamienie i kawalki skal. A na horyzoncie widac bylo zarys surowych, pokrytych sniegiem gor. -Co... ? - powiedzial Harry. -Co? - powtorzyl Darcy Clarke, jak echo. - Wszystko w porzadku, Harry? Znow byl w pokoju operatorow. Przez chwila nie mogl wydobyc glosu, oblizywal wargi byl niezmiernie rad, ze wrocil. Zreszta tak naprawde nigdzie nie byl, a przynajmniej jego cialo. To musiala byc kolejna niezrozumiala wizja Aleca Kyle'a. Wywolana rozmowa o bombie atomowej w Hyde Parku. I powiedzial to na glos: -To jeden z tych przeblyskow przyszlosci Aleca Kyle'a. Kiedy Trask to uslyszal, wiedzial, ze to prawda. -Zachowales czesc pamieci Aleca? -Myslelismy, ze do tej pory juz znikla - wtracil Darcy. - Skad moglismy wiedziec? Ostatnio w ogole nie kontaktowalismy sie. Wciaz lekko zdezorientowany Harry zatoczyl sie i chwycil brzeg stolu. Zobaczyl ich zaniepokojone twarze i zdal sobie sprawe, ze to, co powiedzial Darcy, jest prawda: ze sa jego prawdziwymi przyjaciolmi i ze nie kontaktowal sie z nimi zbyt dlugo. Odzyskawszy rownowage, wyrzucil z siebie: -Faktem jest, ze jestem kompletnie skolowany! Alec Kyle? On jest jedynie drobna czescia tego wszystkiego. Tak, wciaz we mnie tkwi jakis jego fragment - ktory jest dla mnie rownie niezrozumialy, jak dla niego! To byl przyklad: wybuch bomby - bomby atomowej, takie odnioslem wrazenie - z blizej nieokreslonej przyszlosci... ...Przyszlosci! Przyszlosci! Przyszlosci! I caly swiat znow zawirowal! - Jezu! - wykrztusil Harry, kiedy pokoj zaczal wirowac wokol niego, a Darcy i Ben chwycili go za ramiona. I juz ich nie bylo, a w Harry'ego wpatrywala sie pelna zyczliwosci pociagla twarz o szarych oczach, pod ktorymi rysowal sie prosty nos, a jeszcze nizej zwisaly wasy dochodzace do kacikow waskich ust. Mezczyzna mial wysokie czolo i rumiane policzki, lekko odstajace uszy oraz bokobrody, ktore laczyly sie ze zlocistobrazowa broda. Ale najbardziej wyroznialy sie oczy, bo byly jednoczesnie powazne i rozbawione! Promieniowalo z nich czlowieczenstwo, a zarazem dziwny mistycyzm. -Ach, synu z moich wizji! - uslyszal Harry. - A moze jestes faktycznie ojcem? A teraz odejdz, bo jestem pewien, ze jeszcze nie nadszedl twoj czas. I to bylo wszystko. Harry znow byl w pokoju operatorow. Mial wrazenie, ze zaraz zwymiotuje. -Co u diabla...? - Trask wpatrywal sie w niego rozszerzonymi oczami. - Gdzie teraz byles? - Nie byl bowiem w stanie odczytac umyslu, ktory znajdowal sie gdzie indziej. A Darcy zapytal: -Harry, od jak dawna to trwa? Wpatrywali sie w niego obaj - starajac sie przemknac zaslone skrywajaca metafizyczny umysl Nekroskopa - z taka sila, ze ich spojrzenia mialy moc prawdziwie hipnotyczna. Hipnotyczna! Hipnotyczna! Hipnotyczna! Nie mogl tego powstrzymac. Jego umysl wywolywal nowe, coraz dziwniejsze wizje. -Trzymajcie mnie! - wychrypial, kiedy swiat wokol znow stanal na glowie. Tym razem byla to tylko chwila, prawdziwy przeblysk, jakich zwykl byl doswiadczac Alec Kyle. Nieruchomy obraz jak pojedyncza klatka filmu, ktory zacial sie i pozostawal zbyt dlugo w palacym blasku lampy projekcyjnej, az caly zbrazowial, pokryl sie pecherzami i splonal. Harry stal na skrzyzowaniu drog. Po jednej stronie, za niskim murem, widac bylo zaniedbane miejsca i przekrzywione nagrobki jakiegos nieznanego cmentarza, czesciowo przesloniete wysoka trawa. A po drugiej stronie stal drogowskaz z napisem Meersburg i odlegloscia podana w kilometrach. Nie mialo to zadnego zwiazku z Harrym, przynajmniej na razie. Ale po chwili caly ten obraz zbrazowial, ulegl deformacji i zniknal... ...A Darcy i Ben trzymali Harry'ego ze wszystkich sil. Nagle Harry poczul bol! Cos w jego glowie bylo zrodlem potwornego bolu! Jak owa pojedyncza klatka filmu palacym blasku lampy projekcyjnej, poczul, ze wlasnie cos sie w nim wypalilo. Owe polaczenia, magiczne synaptyczne mosty, ktore kiedys istnialy w mozgu Aleca Kyle'a, wreszcie ulegly zniszczeniu i mozg Harry'ego znow nalezal tylko do niego. Stary system zostal przeciazony, w jego obwodach poplynal zbyt duzy prad i wszystkie "bezpieczniki" przepalily sie. Harry wydal westchnienie ulgi, odprezyl sie i opadl na krzeslo, a jego twarz stopniowo wygladzala sie, kiedy bol ustepowal, az w koncu calkowicie zniknal. -Zalatwione! - powiedzial. A Ben Trask wiedzial, ze istotnie tak jest. -Jego ostatnie slady znikly - powiedzial. Darcy przenosil wzrok z jednego na drugiego i w koncu zdolal tylko wyjakac: -Co? Po chwili odezwal sie Harry: -Wiesz, nigdy nie bylem zbyt pewien Boga, to znaczy czy istnieje. I nadal nie wiem. Ale jesli istnieje, dziekuje mu za to, ze resztki Aleca Kyle'a opuscily mnie na dobre. I to bylo cale jego wyjasnienie. Ale rownoczesnie wiedzial, ze wiele zawdziecza zdolnosciom Kyle'a. Dzieki nim przyszlo ostrzezenie o bombie podlozonej przez IRA na Oxford Street, co ocalilo zycie bardzo wielu ludzi. A teraz to ostrzezenie o drugiej, znacznie potezniejszej bombie. Waga tego pierwszego miala w tym momencie charakter czysto teoretyczny, ale w tym drugim wypadku? -Gdzie ona teraz jest? - spytal nieoczekiwanie Harry, kiedy Ben dolal wszystkim kawy. - No, ta bomba. -W bezpiecznym miejscu - odparl Darcy. - Unieszkodliwiona. -Chcialbym ja zobaczyc. -Dzisiaj? -Tak, jak najszybciej. -Postaram sie to zalatwic - powiedzial Darcy. - Ale to dosyc daleko. Jak chcialbys sie tam dostac? Harry popatrzyl na niego zaskoczony. - Masz chyba sluzbowy samochod, prawda? - Oczywiscie - szybko potwierdzil Darcy. - Jaki ze mnie glupiec... - Po czym zostawil ich samych, a sam poszedl zalatwic niezbedne formalnosci. Darcy wykonal pare telefonow, a nastepnie zwrocil sie do posepnej postaci siedzacej przed foliowanym oknem i obserwujacym Bena i jego goscia. Mimo ze sciany byly dzwiekoszczelne, powiedzial przyciszonym glosem: -Czy juz wyrobiles sobie jakies zdanie? Doktor James Anderson, ktory byl hipnotyzerem, odwrocil sie i spojrzal nan swymi przepastnymi oczami. -Tak - odpowiedzial grobowym glosem. - Takze o Keoghu! Ale opowiedz mi o tej bombie. Czy to prawda? Darcy westchnal. -Sluchaj, nie mamy zbyt wiele czasu. A jesli chodzi o to, czego sie dowiedziales, wiem, ze nie musze ci przypominac, iz obowiazuje cie ustawa o ochronie tajemnicy panstwowej. -A wiec to prawda. Moj Boze, ale... ...Ale to jest sprawa, z ktora mamy nie lada problem w Wydziale E - powiedzial chlodno Darcy. - Wiec zapomnij o niej i powiedz mi, czego sie dowiedziales o Harrym. Anderson skinal glowa i gleboko odetchnal. -Moze powinnismy zastanowic sie nad tym jeszcze raz. Byc moze wszedlem zbyt gleboko. Na podstawie tego, co mi powiedziales, i tego, co zobaczylem, odnosze wrazenie, ze gnebi go jakas obsesja; teraz wypiera sie swych zdolnosci, jakby w nie przestal wierzyc! To jakas schizofrenia. I sytuacja moze sie pogarszac; to moze przyjmowac rozmaite postacie. Uslyszawszy to, Darcy wiedzial, co powinien uczynic. -Chce to odwrocic. Ale czy on sie zorientuje? To znaczy czy sie dowie, co mu zrobilismy? -Nie, jesli zrobimy to w identyczny sposob. Faktycznie odczuje wielka ulge, poniewaz tak mu wlasnie powiem. -Namowie go, aby dzisiejsza noc spedzil tutaj - powiedzial Darcy. Anderson znow skinal glowa. -To da mi czas, abym sie przygotowal. -I bedziesz tutaj, kiedy wrocimy? -Mozesz byc tego pewien - odparl Anderson, ale nie mial pojecia, ze znajdzie sie w zupelnie innym miejscu... II Anderson, bomba i R.L. -James Anderson i Harry Keogh - tak Darcy Clarke "przedstawil" te dwojke, gdy calaczworka weszla do windy. Ale rozmyslnie pominal "doktora" przed nazwiskiem Andersona. Hipnotyzer i Nekroskop podali sobie rece i nic nie wskazywalo na to, ze Harry rozpoznal czy pamietal tamtego. - James -powiedzial Darcy, czujac sie jak zdrajca, ktory zwraca sie przeciwko swemu dobroczyncy - Harry pracowal kiedys dla Wydzialu E i teraz tez czasami sluzy nam pomoca. - I zwracajac sie do Harry'ego: - James jest specjalista, ktory takze od czasu do czasu z nami wspolpracuje. Nie ma to nic wspolnego z obecna sytuacja; po prostu mamy podrzucic go do domu, to wszystko. Na tym rozmowa sie urwala, tak jak zamierzal Darcy. Im mniej mowili, tym lepiej. W dwadziescia minut pozniej, kiedy Trask zatrzymal samochod na skrzyzowaniu Knightsbridge, skad Anderson mial juz tylko pare krokow do domu, nikt nie zwrocil uwagi na samochod, ktory zatrzymal sie zaraz za nimi, ani na jego dwoch pasazerow, ktorzy wysiedli w tym samym miejscu. Ulice byly pelne ludzi spieszacych do domu. Nastepnie Trask wyruszyl na zachod, do Greenham Common kolo Newburry w hrabstwie Berkshire, gdzie miescila sie baza amerykanskich sil powietrznych, w ktorej magazynowano pociski samosterujace dalekiego zasiegu... Kiedy wreszcie znalezli sie na autostradzie, Darcy zapytal Traska: -Jak daleko jeszcze? -Poltorej godziny, moze dwie - odparl Trask. - Zalezy od ruchu. Ale teraz, po godzinach szczytu, nie powinnismy miec zadnych problemow. - Wiec - Darcy zwrocil sie do Harry'ego, ktory siedzial obok niego z tylu - mamy mnostwo czasu na rozmowe. Przy odrobinie szczescia te wiedzmy z Common dadza nam spokoj i nie bedziemy musieli znosic ich nieustannych atakow. Dobrze nas slyszysz, Ben? Kierowca spojrzal na nich w lusterku i podniosl kciuk na znak, ze rozumie. -Swietnie - powiedzial Darcy. I zwracajac sie do Harry'ego: - Wiec jesli masz do mnie jakies pytania... -Tak, dotyczace bomby - natychmiast powiedzial Harry, a w jego pamieci wciaz plonela przerazajaca wizja bialego zaru eksplozji jadrowej. - Na przyklad czyja to bomba? Darcy kiwnal glowa. -Czyjej konstrukcji? Chinskiej. To "brudna" bomba, podobnie jak uzyta do jej produkcji technologia. Ale znacznie wyprzedzajaca to, co podejrzewal Zachod. Innymi slowy, gonia nas naprawde szybko. -Jesli byla jedna bomba... - Harry nie dokonczyl. -...to moga byc inne? - Darcy przekrzywil glowe. - Nie, przynajmniej nie w Anglii. - Wygladal nieswojo. - Ale... wiemy, ze byla jeszcze co najmniej jedna. -Gdzie? -Nie uwierzysz... w Rosji, w Moskwie. Harry'emu opadla szczeka. -Co takiego? Skad to wiesz? -To jeszcze trudniejsze do uwierzenia - Darcy usmiechnal sie, choc nie bylo mu do smiechu. - Te wiadomosc przekazal nam Jurij Andropow. Jest teraz najwazniejsza osoba w Rosji, pewnie wiesz. Powiedzial nam takze o bombie w Hyde Parku! Nekroskop pokrecil glowa ze zdziwieniem. -Cos takiego! - powiedzial. - Gregor Borowitz zalozyl Opozycje za czasow Brezniewa, ale zawsze byl wrogiem KGB. Rosyjska jednostka, zanim ja zniszczylismy, byla rownie dobrze zamaskowana jak Wydzial E, a KGB nienawidzilo jej rownie mocno, jak Borowitz ich. Bog jeden wie, jak musieli nienawidzic nas, ciebie czy mnie, moze nawet bardziej! A teraz Andropow, byly szef KGB, zawraca sobie glowe, zeby cie ostrzec? Bomba, ktora Chinczycy zakopali w londynskim parku? To zupelnie bez sensu! Wrecz przeciwnie - odparl Darcy. - Bo o ile zimna wojna to jedno, o tyle Trzecia Wojna Swiatowa bylaby czyms zasadniczo innym. Nie rozumiesz? Te bomby, ktore by wybuchly w niedalekiej przyszlosci - powiedzmy podczas kryzysu w stosunkach Wschod-Zachod -spowodowalyby kompletny chaos. Harry zmarszczyl brwi i pokrecil glowa. -Jednak to sie nie trzyma kupy. Chiny? Jako prowokator? Chyba ze zostali w to wmanewrowani. Czy bron jadrowa nie ma wlasnych sygnatur? - Chiny istotnie mogly zostac wmanewrowane - powiedzial Darcy. - Bylyby za to odpowiedzialne, ale wtedy byloby juz za pozno. Londyn i Moskwa w gruzach, a ciezkie dziala wszystkich krajow skierowane przeciw sobie? A poniewaz Zachod wciaz znacznie wyprzedza cala reszte, mozna sie zalozyc, ze Chiny takze zostalyby unicestwione. - Wiec co Chiny moga zyskac, podkladajac te bomby? -A kto powiedzial, ze oni to uczynili? - Darcy znow usmiechnal sie niewesolo - tym razem byl to raczej grymas - a kiedy Nekroskop nic nie powiedzial, ciagnal dalej. -Wiec sytuacja przedstawia sie nastepujaco: - rzekl. - Tybet. Bomby zostaly podlozone przez grupe tybetanskich ekstremistow, szalonych wyznawcow jakiejs sekty. I wyglada na to, ze jestes z nimi jakos powiazany... -Co takiego? - Harry poderwal sie z miejsca. - Ja? Myslisz, ze jestem w to zamieszany? W jaki sposob? - Darcy wiedzial, ze jego oburzenie bylo calkowicie autentyczne, w przeciwnym razie Ben na pewno by sie odezwal. Ale choc Trask milczal, w istocie zdawal sobie sprawe, ze dzieje sie cos dziwnego; wyraznie "poczul", ze na pierwsza wzmianke o powiazania z Tybetanczykami Nekroskop przyjal postawe obronna i podobnie bylo, gdy Darcy wspomnial o "mnichach ubranych w czerwone szaty". -Mielismy nadzieje, ze nam to powiesz - rzekl Darcy. Teraz odezwal sie Trask: -Jak mowilem w centrali, od jakiegos czasu nie jestes z nami szczery, Harry. I nawet teraz nie jestes z nami do konca szczery. -Nie sklamalem wam ani razu! - warknal Nekroskop. -Moze i nie - odparl Ben. - Ale nie mowisz nam takze calej prawdy. Siega to jeszcze owej sprawy z wilkolakiem, ktora prowadziles w Londynie. Tam, gdzie to sie zaczelo, w te noc, no pamietasz, w tym garazu. -Gdzie co sie zaczelo? - zapytal Harry. Ale faktycznie juz zaczynal podejrzewac, o czym mowia. Mieli racje, nie powiedzial im wszystkiego o tamtej nocy. Darcy odparl: -Tam, gdzie zaczales troche mijac sie z prawda... Po dlugiej chwili milczenia, Harry westchnal i opadl na siedzenie. -Tamtej nocy Brenda i moj synek znikneli - powiedzial przytlumionym glosem, ale myslami byl gdzie indziej. -Ale nam nie o to chodzi... - zaczal Darcy i przerwal, kiedy zorientowal sie, ze nie zabrzmialo to najlepiej. - Przepraszam - powiedzial. - Nie chcialem tego powiedziec. -Harry - odezwal sie Trask - to z naszej strony nie fair, ze cie maglujemy, a ty nie znasz calej sprawy. Chce powiedziec, ze to nie przesluchanie. Nie chodzi nam o to, zebys sie zaplatal. Wiec po prostu powiem ci, co nas niepokoi, a ty powiesz nam reszte. OK? -Slucham - rzekl Harry. Darcy podjal: -Pamietasz, jak do ciebie dzwonilem w zwiazku z czlonkami tej tybetanskiej sekty, ktorzy zgineli w strzelaninie na drodze, w lesie niedaleko ciebie, chyba w dolinie Spey, prawda? -Pamietam - odparl Harry, marszczac brwi. - Nie bylem w to zamieszany... (Bytem? Moze bylem?) Wiec o co chodzi? Siedzacy z przodu Ben Trask zastanawial sie: - Czy byl w to zamieszany? - Co, u licha, stalo sie z jego zdolnosciami? Nie mogl sie w tym polapac. Bo dla niego wszystko bylo albo czarne, albo biale, ale nigdy szare! Az do tej chwili. -Jeden z mnichow w tym spalonym samochodzie zostal zabity strzalem z kuszy - oznajmil Darcy. - Druga strzala utkwila w drzwiach samochodu i obie mialy takie same srebrne groty, jakie znaleziono w cialach tych dwoch oprychow, z ktorymi miales do czynienia tamtej nocy w garazu na East Endzie. Powiedziales nam, ze ich zastrzeliles. Jezeli tak bylo, czy stad nie plynie wniosek, ze mogles miec takze cos wspolnego z tymi zabojstwami w dolinie Spey? Albo ze o nich cos wiesz? Harry'emu zakrecilo sie w glowie z powodu naglego konfliktu tozsamosci, zakazow i lojalnosci, ale szybko nad tym zapanowal. To nie jego scigali, lecz Bonnie Jean, a ona byla niewinna. Na pewno nie ponosila winy za to, o czym mowil Darcy, poniewaz tamtego dnia byla z Harrym. Tamtego dnia odwolala wyprawe w gory. Pamietal to dobrze... prawda? Oczywiscie ze tak. Zostali na noc w domu Starego Johna, a nastepnego dnia, wczesnie rano mieli wyruszyc w gory Cairngorms. Tylko ze B.J. odwolala to w ostatniej chwili. Moze uwazala, ze to przekracza jego mozliwosci. A potem wrocili do Edynburga. Tak to dokladnie bylo. ...Zolci ludzie w czerwonych szatach!...Plonacy samochod! ...I B.J. - z kusza w reku! - Harry? - Darcy wyrwal go z transu. - Nic nie wiem o zadnej strzelaninie! - krzyknal Harry. - A jesli chodzi o to, co sie stalo w garazu... nie, ja tego nie zrobilem... (To bylo wszystko, co moga z niego wyciagnac. Nie mial zamiaru zdradzic B.J.) Darcy kiwnal glowa. -Nigdy nam nie mowiles, ze to ty za to odpowiadasz. Wiec kogos kryles. -Tak, kogos, kto mi pomogl - baknal Harry. - Kogos, kto uratowal mi zycie, kto powstrzymal tego szalenca Skippy'ego, ktory chcial roztrzaskac mi glowe maczeta. Sluchajcie, powiedzieliscie, ze mnie kryjecie. Wiec czy tak trudno wam pojac, ze ja takze kogos kryje? To kwestia lojalnosci. A ja zawsze bylem lojalny. Darcy popatrzyl na Traska. Trask zobaczyl jego pytajace spojrzenie w lusterku i poirytowany wzruszyl ramionami. Niech to diabli, nie mial pojecia, co o tym myslec! - Wiec musimy przyjac - powiedzial Darcy - ze jesli nie zlikwidowales tych mnichow w Szkocji, uczynil to ten, kogo chronisz. -W zadnym wypadku! - powiedzial Harry. - Bo ona byla ze mna... - W nastepnej chwili zdal sobie sprawe z pulapki, jaka mimochodem zastawil na niego Darcy, choc w rzeczywistosci wcale nie bylo to jego zamiarem. - Nie slyszelismy tego - natychmiast powiedzial Darcy. - Wiec to nie ma znaczenia. W kazdym razie zawdzieczamy jemu czy jej dwie przyslugi. Jedna to wydobycie cie z niebezpiecznej awantury, a druga to wyeliminowanie pary sabotazystow. Ale... - (nie mogl sie powstrzymac) - to musi byc fantastyczna dziewczyna! I cos w umysle Harry'ego wskoczylo na swoje miejsce, tak sie zlozylo, ze blednie, ale Nekroskop odniosl wrazenie, iz pasuje doskonale. Bo w rzeczywistosci widzial tych mnichow w czerwonych szatach, kiedy wraz z B.J. zatrzymali sie w herbaciarni w Forest of Atholl. Widzial ich i pamietal; a poniewaz nie bylo to czescia wypadkow, jakie sie nastepnie rozegraly, B.J. nie pomyslala, aby je wymazac z jego pamieci. Ale teraz Harry odniosl wrazenie, ze B.J. miala powody, aby sie obawiac tych Tybetanczykow, i to moglo byc przyczyna naglego odwolania wyprawy w gory. To moglo takze tlumaczyc, dlaczego zaproponowala, aby na jakis czas wyprowadzil sie z domu: jezeli czterej pozostali mnisi stanowili zagrozenie dla niej, mogli byc takze zagrozeniem dla niego. Ale jesli chodzi o jej zwiazek z nimi - albo ze strzalami, ktore zabily jednego z nich - nie mial najmniejszego pojecia! Czy rzeczywiscie? A tele-Tybetanczyk? Ta okropna zjawa, ktora pojawila sie w jego domu, kiedy sluchawka telefonu wydala z siebie zoltego stwora, ktory w koncu zamienil sie w bezksztaltna papke, ale przedtem wolal o pomoc? Najwyrazniej istnial jakis zwiazek, ale jaki? Trask obejrzal sie przez ramie i powiedzial: -Wiec jak widzisz, Harry, rzeczywiscie niepokoilismy sie o ciebie od czasu tej historii z wilkolakiem. I zanim o to zapytasz, odpowiadam: nie, wowczas cie nie sprawdzalem. A gdybym chcial, zapytalbym cie, jak bylo naprawde. Ale podczas tej akcji wspieral cie Trev Jordan, ktory jest znakomitym telepata. Jego sprawozdanie szczegolowo opisuje, jak wykryl w tym garazu jeszcze kogos, ale nie zdolal uzyskac dokladnego odczytu. Najwyrazniej te sama osobe, ktora chronisz. -Pozostaje wiec jeszcze tylko jedno pytanie - powiedzial Darcy. - Chodzi o te strzaly ze srebrnymi grotami. Moze chcialbys sie kiedys przyjrzec temu blizej, co, Harry? Chyba rozumiesz, dlaczego nas to interesuje. Jesli chodzi o ludzi, ktorzy odpowiadaja za magazynowanie broni jadrowej, wszystko musi byc zapiete na ostatni guzik. Wiec ktos zastrzelil tych dwoch mnichow, doskonale. Ale dlaczego? I dokad udala sie pozostala czworka? Wreszcie, kim jest ten ktos, kto broni naszych interesow? -Zastanowie sie... nad tym - powiedzial Harry, majac nadzieje, ze nie bedzie musial tego robic... W miedzyczasie Nekroskop musial sie zastanowic nad innymi rzeczami, na przyklad nad ostatnimi trzema "przeblyskami", ktore pozostawil po sobie umysl Aleca Kyle'a. Najpierw ten wybuch bomby. Prawdziwa wizja z przyszlosci, albo po prostu skojarzenie wywolane opowiadaniem Darcy'ego o bombie jadrowej odkrytej w Hyde Parku. Harry nie byl pewien, czy powiedziano mu wszystko i czy bedzie chcial, czy nie, podejrzewal, ze mimo wszystko bedzie musial sie nad tym zastanowic. Albo z kims na ten temat porozmawiac. Obrociwszy sie do Darcy'ego, zobaczyl, ze glowa opadla mu na piersi. Obejrzawszy sie, Trask powiedzial: -Mial ciezki dzien. Niech sie przespi. Chciales czegos? -Czy Darcy opowiedzial mi cala historie, dotyczaca bomby? - Harry nigdy nie mial problemow, rozmawiajac z Traskiem. Nie mozna mu bylo klamac, ale jednoczesnie niczego nie ukrywal. - Jak Andropow dowiedzial sie o tym? Skad mozemy miec pewnosc, ze to byla robota Tybetanczykow czy tych mnichow? Trask zrozumial, o co mu chodzi i odparl: -Sowieci zawsze interesowali sie parapsychologia, czego dowodzi istnienie Opozycji, czyli rosyjskiej wersji Wydzialu E. Brezniew bardzo sie zapalil do pomyslu powolania organizacji szpiegow umyslu. Wiec kiedy zamek Bronnicy zniszczono i najlepszych rosyjskich esperow zlikwidowano, pragnal te organizacje odbudowac. Mial to byc jeden z tematow kongresu esperow w Moskwie, aby sie przekonac, jakie trudnosci moze napotkac. Wyslalismy tam dwoch naszych ludzi; nie zebrali zbyt wielu informacji, ale takze nie ujawnili zbyt wiele. Byla tam takze delegacja Chinczykow z ich "firmy" mieszczacej sie przy ulicy Kwijiang w Chungking. Tybetanczycy przyjechali do Moskwy wraz z nimi. Przypuszczamy, ze wszyscy ocaleli czlonkowie sowieckiej organizacji ESP wzieli udzial w tym kongresie i dowiedzieli sie, co sie swieci. -Chinskie bomby podlozone przez czlonkow tybetanskiej sekty - zastanawial sie Harry. - Wiec w istocie - poniewaz bomby sa chinskie, a Tybetanczycy stanowili czesc chinskiej delegacji -to odpowiadaja za to Chinczycy, a Tybetanczycy po prostu dali sie nabrac. Prawdopodobnie dlatego, ze Chinczycy wiedzieli, iz Rosjanie beda obserwowac wlasnie ich, nie zas mnichow. Ale Darcy powiedzial, ze Chinczycy nie sa winni. -Nie sa - potwierdzil Trask. - Bomby zostaly skradzione. I jeszcze cos, czego nie powiedzial ci Darcy: w Chungking jest trzecia bomba! Andropow wykorzystuje ja jako argument przetargowy w sporach granicznych z Chinami. Nie powiedzial, gdzie jest ani kto ja podlozyl, tylko ze sie tam znajduje... i ze jest tam ten niewielki pas ziemi, ktory nalezy do Matki Rosji, i chce, zeby zoltki sie stamtad wyniosly. -Szantaz? -I to najgorszego rodzaju. Polityczny, atomowy, paskudny. Ale nasi lokalizatorzy okreslili w przyblizeniu miejsce, gdzie znajduje sie bomba. I teraz wyznaczylismy Andropowowi ostateczny termin: ma dwa tygodnie na przekazanie Chinczykom tego, co jest jego obowiazkiem, ujawnienia tego miejsca, albo uczynimy to my. A to pozbawi go calego prestizu. Harry to wszystko jest oczywiscie scisle tajne. I dlatego Darcy o tym nie wspominal. Z drugiej strony, poniewaz powinienes o tym wiedziec... A kiedy Harry nie odpowiadal, spytal: -Czy cos jeszcze? Ale Nekroskop tylko pokrecil glowa i pograzyl sie w myslach... Rozmyslal o pozostalych wizjach. Po wstrzasie, jaki przezyl, ujrzawszy wyimaginowany wybuch jadrowy, probowal opowiedziec Darcy'emu i Benowi, co wlasciwie zobaczyl: "przeblysk" przyszlego kataklizmu, albo ukryte ostrzezenie, ze taka katastrofa moze nastapic. Wszystko to znajdowalo wytlumaczenie w tym, co uslyszal od Bena. Ale slowo przyszlosc bylo jak uruchomienie spustu i znow zostal porwany w jakies nieznane miejsce... czy raczej zobaczyl nieznana twarz! Te oczy, ktore byly jednoczesnie powazne i rozbawione - przepelnione czlowieczenstwem, a zarazem dziwnym mistycyzmem - i wpatrywaly sie w Harry'ego. - Ach, synu z moich wizji! - uslyszal Harry. - A moze jestes faktycznie ojcem? (Ale ojcem czego, owych mistycznych wizji?) I potem: A teraz odejdz, bo jestem pewien, ze jeszcze nie nadszedl twoj czas. Nie jego czas? Wiec czy to oznaczalo, ze jego czas nadchodzi? Ale jaki wlasciwie czas? Harry zastanawial sie nad tym przez dluga chwile, ale nie doszedl do zadnych wnioskow, poza tym, ze ow czlowiek nie stanowi zadnego zagrozenia. Raczej wydawal sie proponowac schronienie przed jakas nieznana burza... Poza tym byla ta ostatnia zjawa czy moze raczej wizja, bo Harry z pewnoscia zostal przeniesiony gdzie indziej. Skrzyzowanie drog. Po jednej stronie, za niskim murem, widac bylo zaniedbane miejsca i przekrzywione nagrobki jakiegos nieznanego cmentarza. A po drugiej stronie stal drogowskaz z napisem "Meersburg"... To wszystko nie mialo sensu, nie znaczylo zupelnie nic (Harry nigdy nie slyszal o Meersburgu), ani nie wydawalo sie wiazac z jakas grozba; w koncu cmentarze i pokryte porostami nagrobki stanowily zwyczajne motywy w jego swiecie i absolutnie nie budzily leku. Jednak ow przeblysk byl ostatnia manifestacja zdolnosci Aleca Kyle'a. Teraz zniknal na zawsze, wypalony z mozgu Harry'ego. Ale skoro byl to ostatni przeblysk... musial chyba cos znaczyc. -Harry? - Nekroskop uslyszal glos Traska, uniosl wzrok i potrzasnal glowa myslac: - Czy ja tez spalem? Darcy Clarke przeciagal sie, ziewajac, a Ben patrzyl w lusterku na nich obu. -Bedziemy na miejscu za jakies cztery czy piec minut - powiedzial, po czym wlaczyl zainstalowane w samochodzie policyjne radio, podal swoje nazwisko i cos powiedzial do mikrofonu. -Uhm. Te wiedzmy z Greenham szykuja sie do egzekucji! -Jakies klopoty? - Darcy nagle oprzytomnial. -Chyba nie. Kilka grubych ryb i normalna grupa debilow. -Nie jestes zbyt tolerancyjny - mruknal z niezadowoleniem Darcy. -Znam roznice miedzy prawda a klamstwem - powiedzial Ben. - Bron jadrowa to paskudna rzecz; to prawda. Ale bez niej juz pare lat temu wybuchlaby Trzecia Wojna Swiatowa; to tez prawda. Organizatorzy doskonale o tym wiedza, a mimo to terroryzuja swiat klamstwami, dla wlasny politycznych celow; i to prawda. Ze jestem tendencyjny? Oczywiscie. Jak mogloby byc inaczej, skoro mam takie zdolnosci? To stare pytanie: czy dar espera jest blogoslawienstwem, czy przeklenstwem? Jechali teraz waska droga w kierunku wielkiego ogrodzenia. Znak drogowy informowal, ze zblizaja sie do bazy amerykanskich sil powietrznych w Greenham Common. Darcy pokazal identyfikator, a umundurowany policjant zasalutowal i przepuscil ich. Po obu stronach sznur policjantow powstrzymywal tlum rozwscieczonych kobiet. Brama kolo wartowni podniosla sie i Ben wjechal do srodka. Ale kiedy przekraczal brame, gruba, rumiana kobieta przedarla sie przez kordon i cisnela w przednia szybe grude mokrej ziemi. Ben wyminal kobiete i uruchomil wycieraczki. -Wlochata - mruknal, kiedy wycieraczki zgarnely ziemie na bok. -Gruda? - spytal Darcy. -Nie, ta glupia krowa, ktora ja rzucila! - odparl Ben. - Zakazac bomb? Ta baba moglaby ja soba zadusic! - Po chwili byli juz wewnatrz bazy i caly ten halas zostawili za soba. Harry zapytal: -Skad wiedzieli, ze mamy przyjechac? Darcy wzruszyl ramionami.. -Kiedy pojawia sie tlum policji, znaczy to, ze przyjezdza ktos wazny. Bez wzgledu na to, kim jest, zawsze czeka go takie powitanie. Wielki, czarnoskory oficer amerykanskich sil powietrznych kazal im sie zatrzymac i wsiadl do samochodu, zeby im wskazywac droge... Trask zjechal z rampy do hangaru, wylaczyl swiatla i zapalil wewnetrzna lampke. Oficer wskazal mu winde, Ben wjechal do srodka i zatrzymal sie, kiedy zamigotaly czerwone swiatla. Zabrzmial dzwonek i klatka windy zjechala trzy poziomy w dol. Kiedy drzwi otworzyly sie, oficer powiedzial: - Prosze podjechac jakies szesc stop do przodu. Ben uczynil, jak mu kazano, i nacisnal hamulec. - Prosze zostawic samochod czesciowo w windzie - powiedzial amerykanski pulkownik, kiedy wysiedli. - Drzwi sa sterowane przez fotokomorke i nie zamkna sie. A winda nie moze ruszyc, kiedy drzwi sa otwarte. Dzieki temu winda jest unieruchomiona, co zapewni nam troche spokoju. Nawiasem mowiac, wy takze jestescie tutaj unieruchomieni, dopoki nie pokazecie dokumentow. - Wyjal pistolet i odbezpieczyl. Darcy pokazal swoj identyfikator, a pulkownikowi oczy wylazly na wierzch. - Czlowieku, masz wieksze prawo przebywac tu niz ja sam! - Schowal pistolet i poprowadzil ich wielkim, niekonczacym sie korytarzem obok szeregu stalowych drzwi, az znalezli sie przed drzwiami, na ktorych widnial czerwony napis na bialym tle: WSTEP WZBRONIONY! Otworzywszy ciezkie drzwi, pulkownik wpuscil ich do srodka i powiedzial:-Zakladam, ze wszyscy wiecie, co robicie. Mozecie patrzec, na co chcecie, ale uwazajcie, zeby nie dotknac szkla, bo wlaczy sie alarm. Macie tu przed soba caly oboz takich wariatow jak ja! Taka praca. - Wyszczerzyl zeby w usmiechu, zasalutowal i wyszedl. Jego kroki oddalily sie, ale niezbyt daleko. Darcy Clarke juz tu kiedys byl. Zaprowadzil ich na podium w srodku pomieszczenia, wszedl po stalowych schodach i pochylil sie nad pojemnikiem, zagladajac do jego wnetrza. -Oto nasza bomba - powiedzial - czysta i bezpieczna, pod szklem. Harry i Ben staneli po obu stronach. Nekroskop byl zafascynowany. -To jest bomba atomowa? Wyglada, jak silnik eksperymentalnego motocykla! - Ma tylko troche wieksza moc - powiedzial Darcy z typowa brytyjska flegma. Jego swobodny ton wymownie swiadczyl o bezpieczenstwie urzadzenia. -Ile to wazy? - Harry patrzyl przez szklo na blizniacze metalowe cylindry, ktore wygladaly jak para wydluzonych hantli polaczonych w srodku rurka ze stali nierdzewnej o srednicy osmiu cali; cala powierzchnia byla pokryta rowkami, ktorymi biegly liczne przewody osloniete tworzywem sztucznym. Urzadzenie spoczywalo na wozku na gumowych kolach, aby mozna je bylo latwo przewozic. -Tyle, co dwie duze walizki - odpowiedzial Darcy. - Mniej wiecej sto dziesiec funtow. -I zdolali to przemycic do Moskwy? - To wydawalo sie niewiarygodne. Darcy wzruszyl ramionami. -I to przez lotnisko Gatwick, ale nie pytajcie mnie jak! Jednak uwierzcie mi: teraz jest tam prawdziwe pieklo. Ochrona lotniska nigdy juz nie bedzie taka sama. Darcy zrobil trzy kroki dzielace go od drugiego pojemnika. Harry dolaczyl do niego, spojrzal w dol na maly sejf z zamkiem szyfrowym i zapytal: -Co to jest? -To zapalnik - powiedzial Darcy. - Jest tam zamkniety. Dzieki temu bomba jest bezpieczna. - Znow wzruszyl ramionami. - I tak to jest, ale moim zdaniem w tym kompleksie jest tak ogromna rozmaitosc rodzimych bomb jadrowych, ze nie powinni sie tak bardzo przejmowac wlasnie ta. A te baby pod brama buntuja sie przeciwko jeszcze jednej. -Zapalnik? - Harry najwyrazniej czekal na jakies wyjasnienia. -W zasadzie jest to odbiornik radiowy zaopatrzony w przewod laczacy go ze srodkowa czescia bomby. Bombe mozna uzbroic zdalnie za pomoca sygnalu radiowego i w taki sam sposob zdetonowac. Identyczny odbiornik zainstalowano w pokoju operatorow, gdzie uruchomi tylko urzadzenie alarmowe. Jest obserwowany przez dwadziescia cztery godziny na dobe, dzieki czemu beda natychmiast wiedzieli, kiedy zostanie wyslany sygnal inicjujacy. Gdyby nie odkryto tej bomby, w tym wlasnie momencie Londyn wylecialby w powietrze. -Ale bomba jest calkowicie bezpieczna, tak? Calkowicie. Wysyla troche promieniowania, to wszystko, i dlatego umieszczono ja w pojemniku wylozonym olowiem. Ale jesli wyjmiesz zapalnik z sejfu, podlaczysz go do bomby i wyciagniesz antene, bingo! Znow jest gotowa i czeka na sygnal z Tybetu. Ale teraz nie moze go odebrac... inaczej nie byloby mnie tutaj. Harry zrobil krok w prawo i jeszcze raz popatrzyl na bombe. Jakby sie zmienila; teraz wydawala mu sie... nieprzyzwoita. Nekroskop zadygotal. -Nagla smierc - powiedzial cicho. -Tak i to milionow ludzi - potwierdzil Darcy. - Ale sama bomba - ta bomba - stanowilaby jedynie zapalnik. Mam na mysli prawdziwy zapalnik. Uruchomilaby jadrowy holocaust, po ktorym nastapilaby jadrowa zima. Nie po prostu Trzecia Wojna Swiatowa, ale prawdopodobnie poczatek nowego Sredniowiecza... Po chwili odezwal sie Trask: -No jak, Harry, czy zdolalismy cie zainteresowac? Harry spojrzal na niego. -Ja... ja juz nie pracuje dla Wydzialu - powiedzial. - Ale z drugiej strony to jest cos, czym wszyscy powinnismy byc zainteresowani. Szaleniec, ktory jest do tego zdolny, moze sprobowac znowu. Darcy powiedzial: -Wlasnie. Wiec nam pomozesz, jesli bedziesz mogl, prawda? Wiemy sporo, ale nie wiemy kto i dlaczego. Nie znamy powodu i nie znamy oblakanego umyslu, ktory to wymyslil. Ale aby znalezc odpowiedzi na te pytania, potrzebny jest bardzo szczegolny rodzaj detektywa. - Wiedzial, ze podejmuje ryzyko, ale musial to zrobic. Jednak kiedy zobaczyl spojrzenie, jakie mu rzucil Nekroskop, zalowal, ze to uczynil. Wydawalo sie, ze Harry chce cos powiedziec, jak gdyby chcial pomoc, ale nie wiedzial jak. Bo bylo faktem, ze juz nie byl sklonny - nie byl w stanie - przyznac, co moze uczynic. Jego obsesja przybrala takie rozmiary, ze nie potrafil przyjac do wiadomosci, ze sa inni, ktorzy juz o nim wiedza. I chociaz Darcy mial przedtem pewne watpliwosci, teraz byl zadowolony z planu wciagniecia dr Jamesa Andersona. Wiedzial bowiem, ze Harry'ego trzeba "doprowadzic do porzadku". Biorac go za ramie, powiedzial: - Tak czy owak jest juz pozno i musimy ruszac. Wiec teraz sie niczym nie przejmuj. Powiedziales, ze chcesz zobaczyc bombe, wiec ja zobaczyles. Teraz Anderson powinien juz na nich czekac w centrali Wydzialu E w Londynie... ... Ale go tam nie bylo. Pomimo ze Darcy wielokrotnie dzwonil do niego tego wieczoru, az do poznych godzin nocnych, nie udalo mu sie z nim skontaktowac. Wyslal do niego samochod, aby sie dowiedziec, co sie dzieje, ale Andersona nie bylo w domu. W tym czasie Harry Keogh juz mocno spal, a w centrali Wydzialu E panowala cisza. Choc nie do konca. Ale to bylo normalne w centrali Wydzialu E... James Anderson nigdy nie dotarl do frontowych drzwi swego domu. Wszedl przez zelazna furtke i zrobil pare krokow, idac otoczonym zaroslami chodnikiem, ale na ganku zatrzymal sie, zamrugal i zmarszczyl brwi, zastanawiajac sie, dlaczego nie pala sie dwie zolte, kuliste lampy znajdujace sie po obu stronach wejscia. Przepalony bezpiecznik? Prawdopodobnie. W tym momencie wydal stlumiony okrzyk i cofnal sie o krok, gdy z ciemnosci wylonily sie dwie postacie i ruszyly w jego strone. Od razu zorientowal sie, ze kimkolwiek sa, raczej nie moze liczyc na przyjacielskie powitanie. Odwrociwszy sie wpadl na dwie inne ciemne postacie, ktore zagrodzily mu droge do furtki. Doktor zdolal zobaczyc tylko dziwny grymas - i czyjes dzikie, zolte oczy, plonace w mroku oraz otwarte usta pelne ostrych, bialych zebow - kiedy dwojka z przodu chwycila go za rece, a ci z tylu zlapali go za szyje, aby zdlawic wszelkie krzyki. Bronil sie rozpaczliwie przez krotka chwile i zaczal gwaltownie kopac, kiedy zabraklo mu powietrza. Ucisk na tchawice natychmiast zelzal, ale kiedy znow wciagnal powietrze, usta i nos zaslonieto mu czyms wilgotnym i poczul zapach... ...Chloroformu! Obudzily go zlowieszcze, przyciszone glosy. Zrazu dochodzily do niego jakby przez mgle, kiedy jego umysl przedzieral sie przez powoli slabnace opary chloroformu. Zbieralo mu sie na wymioty, ale udalo mu sie je powstrzymac, bo nie wiedzial, gdzie sie znajduje ani dlaczego i nie chcial sie zdradzic, ze juz odzyskal przytomnosc. Przelknal sline i zaczal sie przysluchiwac glosom. -...w waszych rekach. - mowil jeden z nich. - Wielki Joe mial u waszych szefow dlug wdziecznosci. Ale teraz my sie zmywamy i cala reszta nalezy do was. Musicie jeszcze zrozumiec, ze jesli cos pojdzie nie tak... to juz wasz klopot! Joe jest teraz czysty, splacil dlug; nikomu nic nie jest winien, zadnych zobowiazan wobec tych grubasow z Palermo. Bez obrazy, ale to jest Anglia, a Sycylia jest daleko stad. Wiec, chlopaki, pamietajcie, ze wciaz jestescie na naszym terenie. Wszystko bedzie OK, o ile nie bedziecie stosowac swoich metod. - Hej, masz racje, to byl dlug wdziecznosci - odezwal sie drugi, zachryply i znacznie bardziej zlowieszczy glos, ktory wznosil sie i opadal, i w ktorym wyraznie mozna bylo rozpoznac wloski akcent. - Taka mala przysluga. Ale dobrze wam za nia zaplacono, nie? Kto wie, moze Wielki Joe tez bedzie kiedys potrzebowal przyslugi, co? Wiec po co te grozby? Nie musisz sie wysilac, bo my nie dajemy sie tak latwo zastraszyc, wiesz? Przekaz tylko Joe, ze jestesmy mu wdzieczni za pomoc. I nie zapomnijcie przekazac podziekowan od Tony'ego i Francesca Francezci. -Phi! - burknal ten pierwszy, po czym rozlegl sie odglos oddalajacych sie krokow i trzask zamykanych drzwi. Kiedy Andersonowi w pelni wrocila swiadomosc, zdal sobie sprawe z innych otaczajacych go dzwiekow: rownomiernego, odbijajacego sie echem kapania i bezposrednio pod nim szmeru przeplywajacej wody. Pod nim? Siedzial na krzesle (nie, byl przywiazany). Pod jego stopami zaskrzypialy drewniane deski, kiedy poruszyl sie, aby zlagodzic bol zesztywnialych nog. I stopniowo, na probe, zaczal unosic powieki, ktore wydawaly sie sklejone, jak po zbyt dlugim snie. Zanim zdazyl calkowicie otworzyc oczy, znieruchomial na dzwiek syreny mglowej, musial znajdowac sie na pokladzie statku lub promu! Wiec to byla jakas rzeka. Zimna, mglista noc. A moze to barka mieszkalna? Albo molo? Co u licha? To musiala byc jakas straszna pomylka! Niezaleznie od tego, o co tu moglo chodzic, musieli schwytac nie tego czlowieka! W koncu zdolal uniesc powieki i podniosl glowe. Przeszyl go bol i przez glowe przelecialy mu jaskrawe blyski. Chyba nie zostal uderzony w glowe? Nie, to musialy byc skutki chloroformu; prawdopodobnie dostal zbyt duza dawke. Chloroform? Porwanie? James Anderson, ktory nigdzie nie mial zadnych wrogow? Kto chcialby mu zrobic cos takiego? I dlaczego? Gleboko wciagnal powietrze, chcac zawolac o pomoc...gdy gdzies za nim otworzyly sie drzwi i zapalilo sie swiatlo. Z sufitu zwisala pojedyncza zarowka, ale to nagle swiatlo spowodowalo, ze podskoczyl na krzesle i wydal mimowolny okrzyk strachu, probujac odwrocic glowe. Ale wtedy znow poczul gwaltowny bol. -Nie, nie - odezwal sie ow zachryply glos z wloskim akcentem - prosze oszczedzac sily i siedziec spokojnie. - Ten, ktory mowil, wyszedl zza plecow Andersona i ciagnal: - Mozesz sie nie wysilac, bo nikt cie nie uslyszy. A nawet gdybys byl w stanie krzyknac naprawde glosno... nie zamierzamy na to pozwolic. Faktycznie bylo ich dwoch; sadzac po glosach, musieli byc mocno zbudowani, ale tak nie bylo. Byli wysocy, szczupli i ciemni; nosili dlugie plaszcze i kapelusze, ktore zaslanialy ich oczy, i wygladali bardziej zlowieszczo, niz Anderson sobie wyobrazal. Wiedzial, ze to jest ta dwojka, ktora szla za nim od furtki, i ze jeden z nich ma dzikie spojrzenie i obrzydliwy usmiech. Przyciagneli skrzypiace krzesla i usiedli naprzeciw niego, a ze swiatlo padalo z tylu, widzial jedynie blask ich oczu, na ktore padal cien rzucany przez ronda kapeluszy. Oczy i moze jeszcze blysk bialych zebow. Dluzszy czas panowala cisza, az wreszcie Anderson nie wytrzymal i wyrzucil z siebie: -O co tu chodzi? O co tu kurwa chodzi? - Z calej sily szarpnal tasme, ktora jego przeguby, kostki i glowa byly przywiazane do oparcia krzesla. Dwaj mezczyzni spojrzeli po sobie, a potem znow skierowali wzrok na Andersona. Kiedy nie przestawal klac i miotac obelg, jeden z nich wyciagnal szczupla, prawie kobieca dlon i chwycil go za gardlo. Prawie od niechcenia scisnal go tak mocno, ze Anderson zrozumial ponad wszelka watpliwosc, iz ten brutal moglby bez wysilku zmiazdzyc mu tchawice! Kiedy to do niego dotarlo, stalowy uchwyt zelzal i dlon cofnela sie. Wciagnal w pluca powietrze, chcial pomasowac sobie gardlo i przelknac sline, ale nie zdolal; nie mogl tez juz dluzej zapanowac nad mdlosciami. Porywacze szybko wstali i cofneli sie na bezpieczna odleglosc, a Anderson zakrztusil sie, obrocil glowe w lewo i zwymiotowal na podloge. Kiedy znow usiadl prosto, kaszlac i plujac, ten z zachryplym glosem powiedzial: -Widzisz, co narobiles? To na pewno z powodu tych wyzwisk i tego calego jadu, ktory byl w tobie. Ale kiedy znow poczujesz mdlosci, powiedz mi o tym, dobrze? Wtedy zwymiotujesz szybciej, niz to sobie wyobrazasz. -Czego... czego chcecie? - Anderson probowal odwrocic glowe od zapachu swoich wymiocin, ale udalo mu sie ja tylko odsunac o pare cali. Tasma klejaca trzymala mocno. -Chcemy sie dowiedziec o Wydziale E. Wszystkiego. - drugi z mezczyzn, ktorego glos byl cichy i syczacy, nachylil sie w przod. To byl ten sam, ktory mial dlonie jak stalowe kleszcze. -O Wydziale E? - Anderson zamrugal zalzawionymi oczami. I przypomnial sobie slowa Darcy'ego Clarke'a... jakies glupie ostrzezenia dotyczace tajemnicy panstwowej. Pieprzyc tajemnice panstwowa! Zreszta Anderson nic nie wiedzial o tym cholernym Wydziale E, poza tym, ze jest czescia... czescia sil bezpieczenstwa. Kiedy to im powiedzial, ten z zachryplym glosem rzekl: -Alez wiesz calkiem sporo na ten temat. Dzis widzielismy cie w towarzystwie panow Clarke'a i Traska. A takze Kyle'a. I ten ostatni interesuje nas szczegolnie. To znaczy interesuja nas wszyscy ci panowie, ale on najbardziej. Wiec zacznijmy od niego. Opowiedz nam o panu Kyle'u. -Ale ja nie znam nikogo o tym nazwisku - wykrztusil urywanym glosem Anderson. - Nie spotykalem sie z nikim o tym nazwisku. Darcy Clarke, tak. I Ben Trask. Ale... jak? Kyle? Nie. - Potrzasal glowa, chcac podkreslic to, co powiedzial. -Nie znasz nikogo o tym nazwisku? - spytal ten z syczacym glosem. - Ale widzielismy cie z nim w samochodzie. Anderson probowal kiwnac glowa. - Trask, Clarke i Keogh. Ten, o ktorym mowicie, nazywa sie Harry Keogh. Wiec jak widzicie, popelniliscie wielki blad. Kiedy ci dwaj spojrzeli na siebie, Anderson zobaczyl zarys ich twarzy: wychudle, kosciste, pozbawione wyrazu maski, jakby bez zycia. Albo zyjace jakims innym zyciem... Obrocili sie do niego. -Harry Keogh - powiedzial syczacy glos. - Opowiedz nam o nim. - I jakby przewidujac odpowiedz, siegnal do kieszeni i cos wyjal. Noz - ostry noz do drewna - z galka na raczce. Anderson probowal nie patrzec na ostrze, ale nie mogl oderwac od niego wzroku. -Ja... ja nic o nim nie wiem - powiedzial. I kiedy ten z syczacym glosem przysunal krzeslo blizej: - o Boze! Wiem o nim naprawde niewiele! Ten z nozem lekko skrecil glowe i spojrzal na swego kompana, jakby czekajac na jego decyzje. -Wiesz - warknal - jesli pozwolimy ci mowic, stracimy mnostwo czasu. Moze go mamy, a moze nie. Ale nasza cierpliwosc ma swoje granice. Wiec po prostu... pojdziemy na skroty. Tak, pojdziemy na skroty. A teraz sluchaj: Kiedy moj przyjaciel juz z toba skonczy, odejdziemy i pozwolimy ci sie zastanowic. Potem, kiedy wrocimy, nie bedzie juz pytan ani odpowiedzi. Po prostu powiesz nam wszystko, co wiesz, do samego konca. Bo wiesz, ze jesli tego nie zrobisz... no coz, pokroimy cie. Ten z syczacym glosem wstal, podszedl blizej... a Anderson probowal sie skulic. Noz przecial tasme, ktora przyklejono jego lewa reke do nogi krzesla. Nastepnie napastnik ujal dlon Andersona i szarpnal ja gwaltownie w gore tak, ze nieszczesnik krzyknal z bolu, gdy jego staw lokciowy zostal skrecony o sto osiemdziesiat stopni. Na koniec czlowiek znow przykleil jego reke, tym razem do oparcia krzesla, tak ze jego dlon byla skierowana w przod. -Zadnych krzykow, prosze - powiedzial z usmiechem jego dreczyciel, wpychajac mu knebel do ust, ktore zaraz zakleil tasma. Po czym znow pokazal mu noz. Jego ostrze mialo charakterystyczny ksztalt: bylo zakrzywione prawie jak hak, lsniace i ostre jak skalpel. Przy jego pomocy wprawny rzemieslnik moglby nawet w najtwardszym drewnie wyciac niezwykle misterny wzor. -O K-k-keoghu? - jakims cudem zdolal wymamrotac Anderson przez zaklejone usta. -Nie. - Zachryply glos brzmial teraz glucho, jakby wychodzil z lochu. - Pozniej, zostawmy to na pozniej. Widzisz, musimy miec pewnosc, ze powiesz nam absolutnie wszystko. A w ten sposob wiemy, ze wyciagniemy z ciebie wszystko. To tylko maly przyklad tego, co mamy w zanadrzu, jesli nam sie nie uda. Co rzeklszy, chwycil dlon i maly palec Andersona, przylozyl noz i zaczal przecinac najmniejszy knykiec. Zrobil niewielkie naciecie, biegnace od miekkiej czesci paznokcia do zgiecia palca, po czym z przerazajaca szybkoscia i zrecznoscia przecial cienka warstwe ciala i chrzastki az do kosci i wokol stawu panewkowego. Kiedy koniuszek palca odpadl, z kikuta trysnela krew. Stalo sie to tak szybko, ze Anderson prawie nie poczul bolu, przynajmniej na poczatku; wytrzeszczonymi oczami wpatrywal sie w kikut swego palca, nie mogac uwierzyc w to, co zobaczyl. Kiedy rzeznik wzial jego krwawiacy palec do ust i zaczal ssac tak, jak dziecko ssie palec, ten z zachryplym glosem powiedzial: - Wiec jeszcze zostalo dziewietnascie, a moze nawet troche wiecej. Wszystko zalezy od tego, czy lubisz bol. I wtedy dotarl do niego prawdziwy bol, nie wspominajac o horrorze tego, co sie wydarzylo. Kiedy Anderson zemdlal, ten czlowiek czy potwor wyjal z kieszeni naparstek, owinal go wata i wcisnal na okaleczony palec. A jego syczacy towarzysz zlizal struzke krwi Andersona z dolnej wargi i szepnal: -Zeby nic sie nie zmarnowalo - po czym wlozyl odciety kawalek palca do ust. -Smakowity kasek - powiedzial ten drugi. - Ale jak juz powie nam wszystko, co wie, nadejdzie czas na danie glowne. Nekroskop - chociaz niechetnie - zostal w Londynie jeszcze przez tydzien. Uznal, ze jest to idealny czas i okazja, aby rozwiazac pare problemow. Bonnie Jean powiedziala, ze powinien na jakis czas opuscic dom w Bonnyrig. Powiedziala takze, ze nie powinien oddalac sie zbytnio. No dobrze, ale co to znaczylo "zbytnio"? Mogl przeciez przychodzic i odchodzic, kiedy chcial, pod warunkiem ze nikt sie nie dowie, jak to robi... Udajac sie do Londynu, skorzystal z pociagu, poniewaz Darcy Clarke wiedzial, ze przyjezdza; nie chcial sie zjawic zbyt szybko albo w niezwykly sposob, pomimo ze Darcy go znal i wiedzial, co potrafi. O tak, nadal to potrafil... ...Ale nie mial na to ochoty. Harry po prostu nie chcial wykorzystywac Kontinuum Mobiusa, jesli mogl tego uniknac. Nawet nie osmielil sie o tym myslec! Bo Ogromna Wiekszosc wiedziala, kim jest i do czego jest zdolny. Nie mialo zadnego znaczenia, ze nikomu nie mogli tego powiedziec, ze jego sekrety byly calkowicie bezpieczne, poniewaz niebezpieczenstwo - jakiekolwiek by bylo - polegalo na tym, ze jego zdolnosci nie byly dla nich tajemnica. Tak wiec zostal przez kilka dni w Londynie i staral sie rozwiazac pare problemow. Darcy Clarke cieszyl sie, ze znow jest w centrali Wydzialu E, choc niepokoil go fakt, ze James Anderson zniknal, a lokalizatorzy Wydzialu nie byli w stanie go odnalezc. Ich niepowodzenie nie bylo czyms niezwyklym: hipnotyzer nie byl pracownikiem Wydzialu - esperem jako takim - tylko kims, kogo od czasu do czasu wykorzystywali. Dlatego nie byl zbyt dobrze znany szeregowym pracownikom, a jego zwyczaje byly im obce. Pozostawil po sobie niewiele "aury" i dlatego lokalizatorzy nie mieli sie na czym oprzec. Fakt, ze przepadl wlasnie teraz, niepokoil Darcy'ego najbardziej. I to, ze prawdopodobnie byl jedynym czlowiekiem na swiecie, ktory mogl "przestawic" Harry'ego na wlasciwy tor. Ale dobrze, ze mial tutaj Harry'ego, chociaz nie widywal go w centrali zbyt czesto; Darcy mial nawet nadzieje, ze pewnego dnia zostanie tu na stale. Nekroskop byl bowiem wciaz najpotezniejszym narzedziem, jakim Wydzial E kiedykolwiek dysponowal. I na tym polegal problem, ze go wykorzystali, a nastepnie opuscili, dopilnowawszy, aby nikt inny nie mogl go wykorzystac. Nawet on sam... Tak wiec Nekroskop przemierzal ulice Londynu, ale w rzeczywistosci robil niewiele. Byl jakby oderwany od swego metafizycznego swiata i im wiecej przygladal sie swiatu rzeczywistemu, tym mniej czul sie z nim zwiazany. Londyn, w ktorym nigdy nie czul sie pewnie, teraz byl dla niego zupelnie obcy. Byl tu jak przybysz znikad, zagubiony w dziwnym swiecie, ale podejrzewal, ze wszedzie czulby sie dokladnie tak samo. Moze z wyjatkiem swego domu pod Edynburgiem albo w ramionach B.J. Mirlu. Tak, byl zagubiony. Jak statek, ktory urwal sie z kotwicy. I dlatego co najmniej trzy razy dziennie dzwonil do winiarni i za kazdym razem slyszal ten sam komunikat nagrany na sekretarce telefonu B.J.: - Przepraszam, ale ze wzgledu na okolicznosci ode mnie niezalezne, winiarnia jest zamknieta az do odwolania. - Glos Bonnie Jean, jej edynburski akcent, byl tak odlegly i z kazdym dniem brzmial jakby coraz bardziej obojetnie, jak gdyby i ona go opuscila. Wiedzial, ze to by stanowilo prawdziwy punkt krytyczny. Wtedy jego swiat kompletnie by sie zawalil. Gdyby na to pozwolil. Ale nie zamierzal. Ostatnia noc, jaka Harry spedzil w Wydziale E, byla bardzo niespokojna. Spal, ale spal zle. Umieszczono go w jego dawnym pokoju (znanym teraz jako "Pokoj Harry'ego"), ktorego drzwi wychodzily na glowny korytarz; okolo trzeciej nad ranem jego mgliste i zarazem pelne rozpaczy sny w koncu uformowaly sie w cos, co bylo czyms wiecej niz zwykly sen. Na jawie Nekroskop nie mial juz kontaktu ze zmarlymi; nie dopuszczal ich do siebie. Ale kiedy spal... byl znacznie bardziej otwarty. A R.L. Stevenson Jamieson byl naprawde zdeterminowany. I nie mozna go bylo zignorowac. -Harry? Nekroskop? Czlowieku, trudno teraz do ciebie dotrzec! Co z toba, Harry? Musisz wiedziec, ze nie zawracalbym ci glowy, gdyby to nie bylo naprawde wazne. - R.L.? To ty? - wymamrotal Harry, rzucajac sie w lozku. - Boze, czy tu nie mozna spokojnie sie wyspac? - Na poczatku byl poirytowany - co swiadczylo o jego nastawieniu i dowodzilo braku zainteresowania -ale w glosie tamtego dalo sie wyczuc zaniepokojenie, wiec mimo ze Nekroskop chcial odgrodzic sie od niego bariera, zaczal uwaznie sluchac. Wyczuwszy to, R.L. ciagnal dalej. - Od dawna cie szukamy. I chce ci powiedziec: czlowieku, masz wielu wrogow! Masz wrogow w Londynie i w Szkocji. Obserwuja cie, Harry! Tylko czekaja na wlasciwy moment! -Zoltki - odpowiedzial Harry, bo we snie granice miedzy roznymi poziomami swiadomosci sa znacznie mniej wyrazne, a takze dlatego, ze z powodu bomby "zoltki" nie opuszczaly jego mysli. -Nie wiem, jakiej sa rasy i jakiego wyznania, wiem tylko, ze sa - powiedzial R.L. i wydal westchnienie ulgi, gdy przekonal sie, ze Nekroskop go slucha. I szybko ciagnal dalej: - Poza tym byc moze to, na co czekaja, juz sie stalo. -Stalo? O czym ty mowisz, R.L.? Moze powtorz to jeszcze raz! - Ale teraz Harry sluchal z najwyzsza uwaga. -Nie o czym, lecz o kim - powiedzial R.L. - O Nim, Nekroskopie, o tym, na ktorego czekaja. A on jest chyba najgorszy ze wszystkich! To nie tylko obserwator ale i... czlowiek czynu! Szef. Jest tutaj, blisko i z kazda chwila coraz blizej. Zjawil sie szybko, dzis w nocy, jak grom z jasnego nieba. Czuje go, jak mgle unoszaca sie nad moczarami i ta mgla plynie w twoja strone. Wyczuwajac w glosie R.L. dziwny chlod, Harry powiedzial: -Jak grom z jasnego nieba? Przylecial samolotem? -Czy ja tak mowilem? Ale byc moze. Tak czy owak jest tutaj, a inni gromadza sie wokol niego. Ale jak mowilem, to tylko obserwatorzy, plotki, rozumiesz? Ale on nie. I co wiecej... on wie, gdzie sie znajdujesz, Nekroskopie! -Wiec niebezpieczenstwo czai sie wszedzie - odpowiedzial Harry. - I w Edynburgu, i tutaj. - Ale nadal nie dostrzegal prawdziwej natury zagrozenia. A R.L. nie smial mu tego wyjasnic. -We wszystkich trzech miejscach - powiedzial R.L., wykraczajac nieco poza granice swej misji. -Co? - Harry nie mogl nie zauwazyc nacisku, z jakim tamten to powiedzial. - Powiedziales, ze w trzech miejscach? Wiec gdzie jeszcze? -Jest ukryte, Harry. Gleboko. Ukryte... naprawde... gleboko. -Ale co? - Nekroskop byl teraz nie tylko bardzo zainteresowany, lecz takze zaniepokojony, bo wyczul, ze zmarly sie wycofuje, byc moze celowo. - Co jest gleboko ukryte, R.L.? -Nie moge powiedziec nic wiecej, Harry. Wierz mi, bardzo bym chcial, ale to musi wyjsc na jaw w swoim czasie. A ty... mozesz... wtedy... I glos ucichl. III Ofiary Kilka godzin wczesniej i jakies trzysta piecdziesiat mil dalej, na terenie Szkocji.Zahanine obserwowala dom Harry'ego przez tydzien, co bylo najbardziej frustrujacym, niewdziecznym zadaniem, jakie kiedykolwiek powierzyla jej Bonnie Jean. Bylo zimno i wilgotno. Miec go na oku? Sledzic go? Naprawde? Tydzien temu o tej porze byl w domu. Wiedziala to na pewno. A potem - zniknal! Nie widziala, jak wychodzil. I od tego czasu zadnego sladu jego obecnosci. Dym z komina przestal sie unosic, dom byl pograzony w ciemnosci, a kiedy w koncu stracila cierpliwosc i poszla zapukac do drzwi, odpowiedzialo jej milczenie. Ten czlowiek byl jak duch! Bardzo atrakcyjny, tajemniczy duch, ale rownie straszny jak cala reszta. W ustach Zahanine brzmialo to jak komplement. Ale przyjezdzac tutaj w trzecim tygodniu lutego, o polnocy i to w taka noc... przypuszczala, ze powinna uwazac, iz ma szczescie, bo nie pada snieg! W kazdym razie posiedzi tu jeszcze przez godzine, po czym pojedzie do domu... ...Ale wiedziala, ze o siodmej rano znow bedzie tutaj. Tak mialo byc, dopoki Harry nie wroci. Bo Harry Keogh byl bardzo wazny dla Bonnie Jean. I dla nich wszystkich. A B.J. nie szczedzila wysilkow, aby wbic im to do glowy. -On jest wszystkim - powiedziala dziewczynom, zanim opuscily winiarnie i ukryly sie. - Bez niego nie ma mnie, nie ma was, nie ma jutra. Rozumiem to calkiem doslownie: jesli cos mu sie stanie, wszystko skonczone. Bo on jest tylko jeden. W jakiejkolwiek postaci Harry Keogh jest gwarantem przyszlosci, mojej i waszej. Dlatego powiedziala mu, aby na jakis czas zniknal, poniewaz nadciagaja klopoty. Dobrze, ale nadal go nie bylo! Minal tydzien i Zahanine miala dosc tych najwyrazniej niekonczacych sie szesciogodzinnych dyzurow pod jego domem. Ale to bylo jedno z dwoch miejsc, gdzie miala zagladac B.J. Drugim byla winiarnia, gdzie takze w tej chwili pozostale dziewczyny czatowaly na niego. Zagubiona we wlasnych myslach i ogarnieta nuda Zahanine prawie przegapila migocace swiatla reflektorow samochodu, ktore przemknely po horyzoncie i wydobyly z mroku stary most na rzece, ktory znajdowal sie o pol mili dalej. Kiedy rekawem wytarla pokryta lekka mgielka przednia szybe, zobaczyla tylko na wodzie zolty odblask, ktory po chwili przykryla ciemnosc. Nawet teraz nie byla stuprocentowo pewna, czy samochod przejechal przez most. Ale przynajmniej to ja troche rozbudzilo. Zahanine wysiadla z samochodu i skierowala lornetke na czarna sylwetke starego domu. Czy jej sie wydalo, czy tez nad domem na chwile pojawila sie zolta poswiata, ktora nagle zgasla i kontur komina wydawal sie jeszcze ciemniejszy na tle atramentowo czarnego nieba? Poczula radosc, bo moze jej czuwanie nie bylo jednak bezowocne. Minely sekundy, potem minuty, az wreszcie, najpierw na dole a potem na gorze, zapalilo sie swiatlo. Harry powrocil! Zahanine uruchomila samochod i pojechala do Bonnyrig, gdzie znajdowala sie budka telefoniczna, aby zadzwonic do B.J. i przekazac, co widziala. Na koniec zaproponowala: -Moze zostawie wiadomosc w jego skrzynce na listy z informacja, gdzie jestes? -Nie, w zadnym razie! - ostrzegla ja B.J. - Zadnych listow. Niczego, co mogloby kogos naprowadzic na nasz slad! Wpierw chcialabym z nim porozmawiac. Zadzwon jeszcze raz za piec minut. Kiedy Zahanine ponownie sie z nia polaczyla, B.J. byla wsciekla. -Zostawil odlozona sluchawke! - powiedziala. - Albo wciaz sie jej boi! Ale tracimy czas, nie pytaj mnie o nic wiecej... - I po chwili milczenia dodala: - Moze po prostu nie chce, aby mu przeszkadzano. Mozliwe, ze po cos poszedl. Nie wiem, ale mozesz to sprawdzic. On cie zna. Idz do domu i powiedz mu, gdzie jestem. Zadnych wiadomosci na pismie, tylko ustnie. Potem moze do mnie przyjechac sam albo zabrac sie z toba. Ale jesli zamierza zostac przez jakis czas w domu, powiedz mu, zeby mial sie na bacznosci. I zeby sluchawke polozyl z powrotem na widelki, bo chce z nim porozmawiac. Mozesz mu dac moj numer telefonu, niech go zapamieta, ale nie zapisuj go! Teraz powiedz, czy wszystko zrozumialas. -Tak - powiedziala Zahanine zadyszanym glosem. - Mam do niego pojsc, powiedziec, gdzie jestes, dac mu twoj numer telefonu, zeby go zapamietal. Mam mu powiedziec, zeby mial sie na bacznosci, jezeli przez jakis czas zamierza zostac w domu. Jezeli nie, moze sie zabrac ze mna albo pojechac do ciebie sam. To wszystko. -Doskonale! A teraz idz... Do domu Harry'ego byly dwie albo trzy minuty drogi. Na drodze za domem stal samochod. Zahanine zaparkowala sto jardow dalej i podeszla do domu najciszej, jak potrafila. Po prostu nie chciala przestraszyc Harry'ego. Po chwili zapukala do drzwi. Zadnej odpowiedzi, kompletna cisza, ale na gorze zapalilo sie swiatlo! Zahanine odczekala z minute, po czym zapukala jeszcze raz i cicho zawolala: -Harry, to ja, Zahanine, jedna z dziewczyn B.J... Drzwi otworzyly sie nagle, a zza jej plecow odezwal sie jakis dziwnie brzmiacy glos: -A wiec tak! - Ale nie byl to glos Harry'ego. Zahanine widziala w ciemnosci, podobnie jak wszystkie ksiezycowe dzieci B.J. Czlowiek stojacy w drzwiach byl sredniego wzrostu, mial lekko skosne oczy i byl zolty. Azjata! A ten z tylu nosil taki sam stroj. Drakulowie! Obracajac swe gibkie cialo, Zahanine nagle zaatakowala stojacego przed nia mezczyzne, wymierzajac silne kopniecie w pachwine i rownoczesnie wyprowadzila cios kantem dloni w tego, ktory znajdowal sie za jej plecami. Jej stopa dosiegla celu, ale ten z tylu zdazyl sie cofnac i z odleglosci niecalych czterech stop wypalil ze swego pistoletu z tlumikiem. Kula trafila ja w lewa piers i zatrzymala sie tuz obok serca. Kula byla srebrna. Zabojca mial na palcach niegojace sie rany i popekana skore od ladowania magazynka srebrnymi kulami. Sila wystrzalu rzucila Zahanine na skulonego, jeczacego w drzwiach czlowieka, ktory trzymal sie za jadra. Zwalony z nog uderzeniem jej ciala potoczyl sie w glab korytarza. Oboje runeli na ziemie. Napastnik, ktory zostal na zewnatrz, zajrzal w ciemny korytarz i zaczal weszyc, po czym z bronia wyciagnieta do strzalu wszedl do srodka. Zamknal drzwi i zasunal zasuwe. Zahanine juz sie podniosla i przyciskala dlonie do piersi. Obnazywszy biale zeby i warczac dziko odwrocila sie i kopnela jeszcze raz lezacego na ziemi czlowieka, po czym potykajac sie i obijajac o sciany, ruszyla biegiem wzdluz korytarza i chwiejnym krokiem wpadla do pokoju Harry'ego. Ale mezczyzna trzymajacy bron deptal jej po pietach i kiedy zmierzala do drzwi patia, wypalil ponownie. Pierwsza kula palila jak bialy zar, jakby ktos wbil jej w piers pogrzebacz. Zahanine wiedziala, ze ten bol ja zabije. Ale drugi strzal polozyl kres jej cierpieniom. Potezny strzal strzaskal jej kregoslup i rzucil jej bezwladne cialo na drzwi patia, ktore pekly, a kawalki szkla polecialy na wszystkie strony. Lezala w ogrodzie twarza do ziemi cala pokrwawiona i powoli uchodzilo z niej zycie. A zabojca odlozyl bron, chwycil ja za kostki i wciagnal z powrotem do pokoju. Byla polprzytomna i prawie tego nie czula... Kiedy pierwszy mezczyzna zdolal sie podniesc i wszedl do pokoju, zobaczyl, ze jego towarzysz kleczy miedzy jej nogami, zdzierajac z niej cienka bielizne. -Ej! - powiedzial. - Co robisz? Czy ta suka juz nie zyje? -Nie przestawal masowac obolalych jader. -Umiera - mruknal tamten. - O wiele za wczesnie. Ale trudno, i tak nie mielismy jej wziac zywcem. -Powinienes uwazac. Moze byc porucznikiem! -Nie - sapnal mezczyzna, wchodzac w dziewczyne i rownoczesnie ssac szkarlatna rane w jej piersi. Ale na chwile zatrzymal sie i powiedzial: - Gdyby byla... musielibysmy za to niezle zaplacic! Musielibysmy spalic ten dom. A to przyciagneloby uwage ludzi i zapewne ostrzeglo Kyle'a i te jego suke! To jest cos, na co nie mozemy - och! - pozwolic. -Ale co ty robisz... czy Drakesh by to pochwalil? Zabojca spojrzal przez ramie i powiedzial: - Nie wiem i nie moge go zapytac. Ale w porownaniu z tymi potulnymi, plaskimi jak deska krowami w miescie, ta jest dojrzala jak trzeba! I nalezy do stada. Ostatni Drakula kazal nam po prostu zalatwic te sprawe, ale nie mowil jak. A ja obywalem sie bez tego juz zbyt dlugo. Ale mi przeszkadzasz. Wiec idz poszukac jej samochodu, torebki, wszystkiego, co miala ze soba. I daj mi skonczyc ja - och! - pieprzyc. Jego towarzysz odwrocil sie i powiedzial przez ramie: -W takim razie wypieprz ja takze w moim imieniu! - I krzywiac sie z bolu, wyszedl na korytarz. Posuwajac dziewczyne, wampir poczul, jak jej cialo zaczyna dygotac. Spojrzawszy jej w twarz, zobaczyl, ze otworzyla oczy, ktore plonely zoltym blaskiem! Poczul, jak kurczy obolale miesnie, i z niedowierzaniem patrzyl, jak rece Zahanine zakrzywiaja sie w lokciach, a dlonie powoli unosza sie do gory. Paznokcie byly dlugie... i kapala z nich krew. Krwawiac paznokcie wydluzaly sie i zamienialy w zakrzywione pazury. Czul, jak drza, i szarpnal glowe do tylu, gdy dotknely jego twarzy. Ledwie dotknely, ale zostawily po obu stronach glebokie, krwawe bruzdy, od oczu az do brody, a on natychmiast wyrwal sie z jej objec! Bylo to jej pierwsze - i ostatnie - usilowanie uruchomienia metamorfizmu, prawdziwe wilkolactwo. Ale to bylo wszystko. Pazury cofnely sie, a rece opadly na podloge; oczy zaszklily sie i powoli zamknely, kiedy wydawala ostatnie tchnienie. Po chwili lezala martwa. Zabojca zaklal, poprawil ubranie i poszedl do kuchni poszukac tasaka do miesa. A na biurku Harry'ego Keogha pomrukiwal telefon, ale sluchawka lezala obok... Francesco Francezci przylecial z Sycylii okolo polnocy. Towarzyszyla mu trojka jego ludzi: mlody, przystojny porucznik Vincent Ragusa, starszy niewolnik Guy Tanziano (czyli "Tancerz") i pilot Luigi Manoza. Zatrzymawszy sie na noc w hotelu obok lotniska, czterej mezczyzni rozpakowali swoje bagaze, po czym spotkali sie w apartamencie szefa. -Plan wyglada nastepujaco - powiedzial Francesco. - Jutro o swicie Vincent leci do Edynburga, gdzie spotka sie z naszym starym przyjacielem, Angusem McGowanem. McGowan jest w Szkocji wlasciwie od zawsze! Zna tam kazdy kat. Zna kraj, ludzi i ich zwyczaje i wie, gdzie jest Radu. W kazdym razie mniej wiecej. Dokladne polozenie miejsca, gdzie znajduje sie Radu, jego kryjowki, poznamy w ostatniej chwili. Chyba ze nie dopisze nam szczescie. Ale gdzies w malej wiosce, w dolinie Spey, mieszka niewolnik, ksiezycowe dziecko-mezczyzna, a moze kobieta. Ten niewolnik Radu z pewnoscia wie, gdzie jest jego pan. Wiec tam wlasnie sie udasz, Vincent, razem z Angusem McGowanem. Sprobuj odszukac przyjaciol Radu w gorach Cairngorms. Jesli ich znajdziesz, McGowan bedzie wiedzial, co robic. Wyda ci odpowiednie rozkazy. Pamietaj, ze McGowan jest jednym z nas, porucznikiem, od bardzo dlugiego czasu, dluzszego, niz czas twego zycia. Pozna cie i odbierze z lotniska w Edynburgu. Tak wygladaja nasze ustalenia. Jakies pytania? Pozostale osoby siedzialy spokojnie, ale Vincent Ragusa okazywal pewne oznaki niepokoju. Czekajac, az sie odezwie, Tanziano i Manoza popatrzyli na niego, a potem na Francesca. Francesco, ktory byl Wampyrem, potrafil sie przystosowac. W wyzszych sferach spoleczenstwa Sycylii byl wysoce powazany. W deszczowy dzien w Ascot czul sie jak w domu. Ale kiedy byl w Rzymie - czy w Londynie, w towarzystwie porucznikow i zwyklych niewolnikow -czul sie rownie swobodnie jak oni. I podobnie myslal. Ragusa mial piec stop i dziewiec cali wzrostu, byl szczuply i przystojny; mial urode typowego Wlocha. Wsrod mafiosow wyroznial sie drogim, lecz pozbawionym gustu strojem. Wzruszajac ramionami i starajac sie robic wrazenie lekko zawiedzionego, powiedzial: -Wiesz, mialem nadzieje, ze spotkam sie z Jimmym i Frankiem. To moi chlopcy. Ty i Anthony powierzyliscie ich mojej opiece jeszcze w Le Manse Madonie. -Twoi chlopcy, tak... - Francesco kiwnal glowa ze zrozumieniem i po chwili namyslu powiedzial: - Rzecz w tym, ze wszyscy jestescie naszymi chlopcami. I nie jestesmy w Le Manse Madonie. Jestesmy w Anglii, a za niedlugo bedziemy w Szkocji. Nie robimy planow naprzod dla zabawy i nie znalezlismy sie tutaj dla zabawy. Ty i McGowan w Szkocji: dwoch silnych porucznikow, pilnujacych sie wzajemnie, co? A troche pozniej takze Luigi? Trzech? To juz prawdziwa sila. A ja, Tancerz, Jimmy i Frank tu, w Londynie? To takze silny zespol. Potem wszyscy spotykamy sie w jednym miejscu i wtedy jestesmy nie do pokonania... Teraz rozumiecie? Ragusa kiwnal glowa, ale powiedzial: -To jak - no, nie wiem - wielu facetow scigajacych jednego parszywego psa! Francesco westchnal i zmruzyl oczy. Lekko rozszerzyly mu sie nozdrza. Jednak po chwili usmiechnal sie, jego usmiech stawal sie coraz szerszy i szerszy, az w koncu rzekl: -Vincent, twoj dziadek byl Donem, ale juz nie zyje. Twoj ojciec byl takze Donem i tez nie zyje. Wiec kto wie, moze to rodzinne? Tacy potezni, a mimo to nie zyja! A teraz ty. W twoich rekach jest znacznie wieksza wladza, niz twoi przodkowie byliby w stanie uwierzyc. A moze byc jeszcze wieksza. I bedzie sie nia mozna cieszyc przez dlugie, dlugie zycie. Ale sposob, w jaki od czasu do czasu mowisz... - Pokrecil glowa. Zly znak. -Hej, Francesco, przepraszam - Ragusa zrozumial swoj blad. - Bez obrazy, zgoda? Chodzi mi o to, ze wiem, iz Radu to powazna sprawa, ale... Francesco przestal sie usmiechac, wysunal glowe, do przodu i warknal: -Vincent, pozwol, ze ci cos powiem. Ten Radu moglby siegnac przez pepek do twoich wnetrznosci, chwycic watrobe, podniesc cie w gore i zanim bys zaczal krzyczec, pozarlby twoja pieprzona twarz! - Jego oczy mialy teraz barwe krwi. -Tak, i jesli o to chodzi... - powiedzial zachryplym szeptem -...ja takze. -Ja... ja nie chcialem... - Twarz Ragusy, zazwyczaj blada, teraz byla kredowa. -Nie chciales, do cholery! - powiedzial Francesco. - Wiec w porzadku, sprawa zalatwiona. - Klasnal w dlonie lekcewazaco. - Zrobicie dokladnie tak, jak mowie. Ale zeby miec calkowita pewnosc: czy sa jeszcze jakies pytania? -Nie - Ragusa potrzasnal glowa i w pojednawczym gescie uniosl dlonie w gore. - Nie mam juz zadnych pytan, nie! Francesco popatrzyl na niego gniewnie, usiadl wygodnie i, jakby Vincent Ragusa w ogole nie istnial, powiedzial: - Luigi, wiesz, co masz robic. Jaki jest problem z tym... jak sie nazywa? -GILC - odparl Manoza. - Glowny Inspektorat Lotnictwa Cywilnego. Musze sie u nich zarejestrowac, to wszystko. Wydadza mi tymczasowa licencje. Zreszta mamy kontakt z ich kierownikiem. Moge go kupic, jezeli bedzie nam brakowalo czasu. Zaden problem. - Zalatw to - powiedzial Francesco. - Bedziemy potrzebowali helikoptera i to wkrotce. I musi byc w stanie przewiezc na Sycylie wiecej niz nasza maszyna. - Teraz sluchajcie wszyscy: chcialbym, abyscie zapamietali powod, dla ktorego znalezliscie sie tutaj. Rozgladamy sie za plenerami dla potrzeb filmu. Filmu, w ktorym bedzie sporo wspinaczki, prawdopodobnie w Szkocji, na terenie Highlands. Brytyjczycy moga zarobic na tym mnostwo pieniedzy, a kiedy chodzi o pieniadze, angielskie wladze sa jeszcze gorsze niz amerykanskie. Podobnie Szkoci. Wiec jesli pragniecie zapewnic sobie ich wspolprace, sprobujcie machnac im przed nosem dolarami o wysokich nominalach! Poskutkuje tak samo jak wszedzie. - Wyszczerzywszy zeby w usmiechu, ponownie zwrocil sie do Manozy: - Kiedy bedziesz mial samolot - i jesli nadal bede w Londynie - polecimy do Szkocji. To znaczy ja i pozostali. Ale przedtem mam tutaj do zalatwienia pewna sprawe. Mozliwe, ze juz cos wiemy na temat intruza. W koncu moze sie dowiemy, kim jest oraz dlaczego i jak dostal sie do naszego skarbca w Le Manse Madonie. A wtedy dopilnuje, aby nigdy wiecej mu sie to nie udalo. Na koniec zwrocil sie do Guya Tanziany: - Ty, Tancerzu, zostaniesz ze mna. Tanziano - okragloglowy, wysoki i masywny, choc poruszajacy sie lekko jak balerina - zwykly niewolnik o niezwyklym apetycie i reputacji brutala, tylko kiwnal glowa. Odprawa dobiegla konca... Darcy Clarke zawiozl Harry'ego na dworzec King's Cross o szarym swicie; podmuchy wiatru pedzily pustymi o tej porze ulicami porwane strony wczorajszych gazet. Widac bylo jeszcze paru pijakow, ktorzy niespiesznie znikali gdzies w zaulkach. Londyn powoli budzil sie do zycia, ale na dworcu juz klebil sie tlum podroznych. Nekroskop zlapal pierwszy pociag na polnoc. Wydawal sie rozdrazniony, a sam Darcy jeszcze nie calkiem sie rozbudzil, bo mogl po prostu podrzucic Harry'ego na dworzec i wrocic do centrali. W koncu, w drodze powrotnej, nagle zdal sobie sprawe, na czym polegal problem, i mial ochote napluc sobie w brode. Moze Nekroskop wolal wrocic do domu wlasnym sposobem, ale nie mogl bo Darcy stal na przeszkodzie. No trudno, teraz juz bylo za pozno. Ale w rzeczywistosci tak nie bylo. Pociag byl w drodze zaledwie pietnascie minut, gdy Harry kupil w wagonie restauracyjnym kubek obrzydliwej kawy. Nastepnie, idac chwiejnym krokiem przez wagon pierwszej klasy, obserwowal pasazerow. Bylo ich niewielu, czytali gazety lub magazyny i wszyscy byli odwroceni. A za nim nie bylo nikogo. Doskonale. Nie zastanawiajac sie zbyt dlugo (bo wiedzial, ze jesli to uczyni, zrezygnuje), wywolal drzwi Kontinuum Mobiusa, przekroczyl je i wyszedl w swoim pokoju pod Edynburgiem... ...gdzie na widok tego, co zobaczyl, wypuscil kubek z kawa ze zdretwialych palcow. Zanim wrocila mu zdolnosc racjonalnego dzialania, pomyslal: - To musi byc kara za wykorzystywanie Kontinuum Mobiusa! Kawa rozprysla sie na nagim udzie dziewczyny, ktorej cialo bylo zalane krwia. Zahanine... Jedna z dziewczyn B.J.!... Martwa!... W jego domu! Wciaz nie myslac, co robi, otepialy, poszedl do kuchni i wrocil z papierowymi recznikami, pochylil sie i zaczal scierac kawe z jej uda, po czym powoli zwinal kawalki recznika, odrzucil je na bok i gwaltownie sie wyprostowal. Kawa? Boze drogi, kawa? W lewej piersi dziewczyny ziala dziura od kuli; sukienke miala zadarta do gory, a bluzka przylepila sie do dywanika przesiaknietego skrzepla krwia! Co gorsza, odcieta glowa Zahanine lezala pod biurkiem, jakies trzy czy cztery stopy od ciala. A obok niej lezal tasak do miesa. Jego pokoj zmienil sie w kostnice. Potykajac sie Nekroskop obszedl cialo dziewczyny i osunal sie na krzeslo; jednak zaraz poderwal sie, bo uslyszal, jak przed domem zatrzymal sie samochod. W korytarzu, nadal nie bardzo zdajac sobie sprawe, co robi, ale rozpaczliwie probujac poskladac to wszystko do kupy, podszedl do drzwi i przekonal sie, ze nie sa zamkniete na klucz. Kiedy siegal do zasuwy, uslyszal kroki, ktore zatrzymaly sie przed drzwiami, i po chwili rozleglo sie pukanie, a potem glos: -Harry? B.J.! Gwaltownie otworzyl drzwi i oparl sie o sciane. B.J. weszla do srodka, spojrzala na niego... i wyraz jego twarzy musial powiedziec jej wszystko. -B.J. - westchnal i otoczyl ja ramionami. Ale kiedy przyciskal ja do siebie, poczula, jak znow sztywnieje, jak uczucie ulgi, czulosc przemienia sie w cos innego. -Harry, o co chodzi? - Patrzyla na niego szeroko otwartymi oczami, podobnie jak on przed chwila. Ale odepchnal ja od siebie na odleglosc wyciagnietego ramienia i patrzyl na nia, jakby chcial ja wzrokiem przewiercic na wylot; jego oczy zwezily sie i mozna w nich bylo wyczytac oskarzenie. -O co chodzi? - powtorzyl za nia. - Moze ty mi to powiesz. I B.J., tym razem musisz mi powiedziec! - Chwyciwszy ja za przegub, niemal powlokl korytarzem, schodami do kuchni i na koniec do pokoju, gdzie zobaczyla, co sie stalo. -Zahanine! - jeknela. - Och, Zahanine! - Po chwili byla juz na kolanach, z dygocacymi dlonmi, ktorymi chciala i nie chciala dotknac bezwladnego ciala dziewczyny. -Zjawilem sie tutaj pietnascie minut temu - sklamal Nekroskop. - I oto, co zastalem. - Uklakl obok B.J.; wreszcie zdolal popatrzec na cialo i ujrzec cos wiecej niz tylko krew. - Zostala zastrzelona i - nie wiem, torturowana, zgwalcona? - zanim odcieto jej glowe. Ale dlaczego, B.J.? Dlaczego? Wiem, ze ty wiesz! Och, jestem pewien, ze sama jestes niewinna, uparta, lecz niewinna, ale ty wiesz, co sie tu dzieje. I musisz mi to powiedziec. - Harry, ja... -To dlatego chcialas, zebym sie stad usunal, prawda? Bo moglo mi sie przydarzyc cos takiego? - Harry... -Zoltki - podniosl sie i pomogl B.J. wstac. - I Azjaci. Opowiedz mi o nich. (Bo gdyby tak uczynila, mogloby to zarazem wyjasnic, jaki byl zwiazek owych "mnichow" w czerwonych szatach z bomba, ktora podlozyli w Hyde Parku. Wydawalo sie to nader prawdopodobne. Ale jesli byli takze odpowiedzialni za to, co sie wydarzylo w jego domu, wowczas niemal na pewno byli jakos powiazani z jego przyszloscia...) Ale skad ten bol, gdzies w srodku? To rodzace sie przeswiadczenie czegos, co ma wyplynac na powierzchnie, jak slowo na koncu jezyka, ktorego za nic nie mozna sobie przypomniec. A moze to po prostu potrzeba dzialania, zemsty, sprawiedliwosci?... Albo jeszcze czegos innego? -Harry! - warknela B.J., probujac oderwac go od tych mysli. -Nie! - krzyknal. - Powiedz mi teraz, B.J.! - Byl zly; zly i niecierpliwy; wargi rozchylily sie, ukazujac zacisniete zeby. B.J. zobaczyla te sygnaly ostrzegawcze, w jego oczach i glosie wyczula zagrozenie. Lekko przechylajac glowe - moze tez ostrzegawczo - zaczela warczec: -Haaarry... ...A on wydal stlumiony okrzyk i zakryl jej usta dlonia. Ale za pozno, bo B.J., ogarnieta panika, szybko dokonczyla: -Moj maly! Ksiezyc... glowa wilka... wycie! A potem spokoj, ktory jak zaslona rozpostarl sie nad jego umeczona glowa. Harry zamrugal i caly jego gniew, pytania i strach gdzies znikly. Przeciez B.J. jest przy nim i wszystko doprowadzi do porzadku. I tak uczynila, mowiac: -Juz dobrze, Harry - i zataczajacego sie Harry'ego mocno przytulila do siebie. - Usiadz. Znow zamrugal, potrzasnal glowa i poslusznie usiadl na krzesle przy biurku. -Wszystko bedzie... dobrze - powiedziala, probujac uwierzyc w to, co mowi. - Ale gdzie wlasciwie byles? - I zanim zdazyl odpowiedziec, dodala: - Nie, to teraz nie ma znaczenia. Pozwol mi chwile pomyslec. - Byla bliska poznania prawdy o nim i zrezygnowala z tego na wlasne zyczenie. B.J. popatrzyla na lezace na podlodze cialo i glowe pod biurkiem u stop Harry'ego i skrzywila sie. Cicho powiedziala do siebie: -Chcieli sie upewnic. Harry zaczal sie zastanawiac: - Co do czego? - Ale w glebi duszy wiedzial. Tylko ze to nie moglo byc prawda, bo B.J. i jej dziewczyny byly niewinne. Jak moglyby byc... tym, co sugerowala, jesli ona sama nie byla? Zakrecilo mu sie w glowie i B.J. spostrzegla swoj blad. -Chcieli sie upewnic, ze nie zyje - powiedziala. - Ze nie bedzie mogla nikomu powiedziec o tym, co sie tutaj stalo. Naprawde? No coz, Nekroskop znal kogos, komu Zahanine moglaby to powiedziec. Ale nie mogl tego zrobic, przynajmniej dopoki B.J. tu byla. I nie powiedzial nic. B.J. popatrzyla na niego i nagle jej sie wydalo, ze jest tutaj sama albo ze jest z nia zombi. Ale to byla takze jej wina. -Mozesz mowic - powiedziala. - Normalnie. Powiedz mi co powinnam zrobic. Kolejny zwrot. On ma jej mowic, co powinna zrobic! Ale byla to prawdziwa prosba do prawdziwego Harry'ego. - Uwolnij mnie - powiedzial dziwnym glosem. Popatrzyla na niego i juz nie byl jak zombi. Mial to charakterystyczne spojrzenie, jak wtedy, w dolinie Spey, gdy usmiercili tych Drakulow. Tajemniczy Przybysz - Czlowiek-o-Dwu-Twarzach. Tajemniczy, poniewaz zostal odpowiednio przeszkolony przez ludzi, dla ktorych pracowal w tym Wydziale E. Tak, czlowiek o dwu twarzach. Jedna twarz byla maska, ktora skrywala prawdziwa twarz tego czlowieka. Twarz zabojcy w majestacie prawa. A teraz Harry prosil ja, aby go uwolnila. Wlasciwie dlaczego nie? Bo przeciez mu powiedziala, ze moze do tego dojsc, nieprawdaz? Ale nie, nie mogla tego zrobic, nie smiala narazac na takie niebezpieczenstwo swojego Harry'ego. I to w chwili, gdy wokol nich czailo sie wiele innych, znacznie wiekszych niebezpieczenstw. - Nie wiesz, co mowisz - powiedziala. (Ale wiedzial to! Och, wiedzial az za dobrze! - Tylko mnie spytaj! - krzyknal w duchu. Bo nie mogl jej powiedziec, co wie, dopoki go nie poprosi! I nawet wtedy nie bedzie mogl jej powiedziec, skad to wie, poniewaz to by grozilo ujawnieniem jego sekretow.) B.J. ujrzala, jak na twarz Harry'ego wystepuje pot i uslyszala, jak zgrzyta zebami! Zauwazyla to juz dawniej, w chwilach napiecia, i pomyslala: - Jego umysl pracuje na biegu jalowym, bo unieruchomilam biegi! Wie, ze musimy cos zrobic, ale moze dzialac jedynie na moj rozkaz. -Zahanine - powiedziala. - Nie mozemy jej tak zostawic. To zrobili Drakulowie. Moga zawiadomic policje. Moga sprobowac mnie osaczyc - albo nas oboje - i zmusic do ucieczki, do rezygnacji z naszych planow. A kiedy zaczniemy uciekac, beda nam deptac po pietach i dowiedza sie, dokad uciekamy. Rozumiesz? -Do Radu - kiwnal glowa. -Musimy sie pozbyc Zahanine! To znaczy usunac stad jej cialo. Ale nie potrafie - niech to diabli - nie potrafie myslec! Zahanine myslala, ze to ty pojawiles sie tutaj zeszlego wieczoru, ale to byli oni. A wyslalam ja tutaj - przyszla tutaj - z wlasnej, nieprzymuszonej woli... - B.J. nie mogla przestac mowic. Zdala sobie sprawe, ze wpada w panike. - Harry, nie wiem, co zrobic z Zahanine! Jej samochod stoi na drodze dojazdowej kolo mostu! Co zrobimy z nia i z jej samochodem? Czy przychodzi ci do glowy, gdzie moglibysmy sie ich pozbyc? - Zlapala go za szyje i zaczela nim potrzasac. - Do cholery, znasz takie miejsce? Byly to proste pytania i mogl na nie odpowiedziec. Tak, znal takie miejsce. -Usun sie stad - powiedzial. - Natychmiast. I zostaw to mnie. Ale przedtem powiedz, gdzie cie znalezc. Kiedy to zalatwie, dolacze do ciebie. Powiedziane to tak po prostu, podzialalo jak cios w szczeke, odskoczyla od niego z rozszerzonymi oczami, z niedowierzaniem. Byly w nim obszary, ktorych jeszcze nie zbadala i nie byla w stanie zrozumiec. Harry wstal. -Gdzie sie zatrzymalas? Powiedziala mu: w miejscu, gdzie kiedys jedli sniadanie, kiedy pierwszym razem wybrali sie na wycieczke w gory, w przydroznej gospodzie, w poblizu Falkirk. -Maja tam pokoje do wynajecia. Dziewczyny i ja przeprowadzamy jakoby lokalny spis ludnosci. Ale przez wiekszosc czasu dziewczyny szukaja ciebie. Trudno cie znalezc, Harry Keogh. I trudno cie sledzic. Tak, wiedzial o tym i powiedzial, ze moglby sie tym zajac. Dobrze sie skladalo, bo akurat w tym momencie B.J. nie czula sie na silach zajac sie czymkolwiek. -Bedziesz potrzebowal pomocy? - zapytala. Pokrecil glowa. -Idz juz. Dolacze najszybciej, jak bede mogl. -Teraz cie wylacze, Harry - powiedziala. - Ale bedziesz pamietal, co masz zrobic - to, co robisz tak dobrze - i gdzie mnie znajdziesz, jak juz sie z tym uporasz. -B.J. - powiedzial i przycisnal ja mocno do siebie, kiedy wyszeptala mu do ucha Moj maly... * * * To bylo jak przebudzenie ze zlego snu. Ale B.J. wyjechala i Nekroskop wiedzial, co musi uczynic.Polozyl glowe Zahanine i tasak na dywaniku, razem z jej cialem, zwinal dywanik i zwiazal jego konce sznurem, po czym wszystko zawinal w duzy arkusz plastiku. Znal takie miejsce, gdzie nikt nigdy nie znajdzie Zahanine. A jesli nawet znajdzie, nie bedzie to mialo wiekszego znaczenia. Nastepnie przyniosl z jadalni duzy dywan, aby zakryc ciemna plame na podlodze i rozejrzal sie uwaznie po calym domu, zeby sprawdzic, czy niczego nie przegapil. Ale nie, kazdemu, kto nie wiedzial, co tu zaszlo, miejsce to wydawaloby sie najzupelniej normalne. Ale Harry wiedzial, co tu zaszlo, a w pokoju ciagle utrzymywal sie szczegolny zapach, ktory jakos nie znikal mimo rozbitego okna. A moze tak mu sie tylko wydawalo. Tak czy owak rozpylil w pokoju odswiezacz powietrza. Nastepnie zadzwonil do znajomego rzemieslnika w Bonnyrig i powiedzial mu o uszkodzonym oknie. -Nie bedzie mnie tutaj. Wiec drzwi frontowe beda zamkniete. Bedzie pan musial dostac sie do domu od strony rzeki. Kiedy pan juz sie z tym upora, prosze dobrze zamknac drzwi do patia. Teraz zostalo najtrudniejsze. Harry poszedl do samochodu Zahanine; kluczyki tkwily w stacyjce, wiec bez trudu odwrocil go tylem do domu. Wrociwszy do srodka, wlozyl do kieszeni scyzoryk, wzial zwiniety dywan na ramie (wydawal sie wazyc z pol tony!), zaniosl do samochodu i delikatnie wlozyl do bagaznika. Kiedy to zrobil, sprawdzil, czy nikogo nie ma w poblizu. Szosa - ktora w istocie byla wiejska droga i stanowila jedyny punkt obserwacyjny - biegla po drugiej stronie rzeki, za domem. W koncu, zadowolony z poczynionych przygotowan, wsiadl do samochodu i ruszyl bardzo powoli na pierwszym biegu. Kiedy jechal, przywolal rownania Mobiusa, ktore przelatywaly na ekranie jego metafizycznego umyslu, i wywolal odpowiednio szerokie drzwi bezposrednio przed samochodem... ...I przejechal na druga strone! W chwile pozniej opuscil Kontinuum Mobiusa na Dachu Swiata, na plaskowyzu Tingri, w Tybecie. Wyladowal... posrod sniezycy! Samochod natychmiast utknal, przebil zamarznieta skorupe i osiadl na warstwie zbitego sniegu. Harry otworzyl okno, wysunal sie na zewnatrz i przez szalejaca wokol zamiec pobrnal do bagaznika. Czujac przenikliwe zimno, wyciagnal dywan z jego makabryczna zawartoscia, rozcial go i oparl cialo Zahanine o tyl samochodu. Bylo bardzo zimno, ale Nekroskop wiedzial, ze ona tego nie czuje. Nie chcial jej tak zostawiac, otoczonej przez duszna ciemnosc. Ciemnosc smierci, kiedy sie z nia w koncu oswoi, bedzie dostatecznie okropna. Ale patrzac na nia, wiedzial, ze czegos brakuje. Dygocac na calym ciele - nie tylko z zimna -wzial jej glowe i osadzil na szyi. Za minute przymarznie. A jesli nie zacznie sie zwijac, sam przymarznie! Ale najpierw... ...Bylo jeszcze cos, co musial zrobic. A pustkowie, na jakim sie znalazl, bardzo mu w tym pomoglo. Nie zamierzal rozmawiac z Zahanine, nie (Harry watpil zreszta czy bylaby juz do tego gotowa; on sam na pewno nie), ale wiedzial, czym bedzie zaprzatniety jej umysl. I tutaj - w tym lodowatym, smaganym wiatrem miejscu na koncu swiata - opuscil mentalne bariery swego umyslu, aby otworzyc jej droge. Powinna poczuc jego cieplo i wziac je za oznaki zycia. Przywrzec do niego jak wystraszona myszka. I w tym momencie ciemnosc nieco ustapi i Zahanine sobie przypomni. Okrutne? Moze, ale nie tak okrutne jak to, co ja spotkalo. Bo Nekroskop nie wiedzial (i nie przyjalby do wiadomosci), czym byla, ale wiedzial, czym jest teraz: samotna, wystraszona istota, ktora pozbawiono zycia. Mial racje. Uslyszal jej pojekiwanie i poczul, jak obejmuja go jej widmowe rece, niby malej dziewczynki z zapalkami, ktora przywarla do malenkiego ogienka, aby wydobyc z niego odrobine ciepla dla siebie. Ale on sie nie bal. W koncu taki byl i juz do tego przywykl; z wyjatkiem swego zaginionego syna byl jedynym czlowiekiem, ktory to potrafil. Byl zyciem i ona to wiedziala. Dzieki temu przypomniala sobie wlasne zycie i jak sie skonczylo. Skosnooka, lubiezna, zolta twarz, ktora sie nad nia nachylala i uczucie wnikajacego w nia jego zimnego czlonka. Potem jego rozszerzone oczy i zmieniony wyraz twarzy, kiedy wyciagnela w gore drzace dlonie; skora, rozrywana jej ostrymi paznokciami, pozostawiajacymi czerwone slady! A potem: wieczna ciemnosc, z ktorej obudzil ja Harry. I teraz Zahanine wiedziala na pewno. Bez cienia watpliwosci byla... ...Nie! Nekroskop nie chcial sluchac tego, co slyszal juz tyle razy. Tego gwaltownego, udreczonego okrzyku zaprzeczenia. I z powrotem uniosl bariery swego umyslu, ale uczynil to tak gwaltownie, ze stracil rownowage, i chwiejac sie na zmarznietych nogach, poszedl do na poly zagrzebanego w sniegu samochodu. Ale zobaczyl, co chcial: jej zabojce, i teraz chcial tylko jak najszybciej sie stad wydostac... W Londynie, w opuszczonym magazynie na nadbrzezu, gdzie dr James Anderson spedzil ostatni, przerazajacy tydzien swego zycia i powolnego umierania, byla dopiero 8:50 rano. Ale jego meczarnie sie skonczyly, a jego wampiryczni oprawcy byli skonsternowani. - Powinniscie byli zostawic to mnie - powiedzial Francezci swym niewolnikom, Jimmy'emu Nicosii i Frankowi Potenze. - Mysleliscie, ze wciaz podlegacie rozkazom Vincenta? Mysleliscie, ze nalezycie do mafii? Nalezycie do mnie, do mnie i do Anthony'ego. Do rodziny Francezci! A my tak... nie postepujemy. - Potrzasajac glowa, ogarnal ponurym spojrzeniem te krwawa mase, ktora kiedys byla czlowiekiem. - To zwykla jatka. I co gorsza, bezcelowa. Nic z niego nie wyciagneliscie. - Cos jednak wyciagnelismy, Francesco - Jimmy Nicosia probowal zachowac twarz. - Nie mielismy wielkiego wyboru. Nie moglismy tu sterczec przez dwadziescia cztery godziny na dobe i miec oko na tych typow z Wydzialu E. To samo w sobie stanowi powazny problem. Jesli sie ich sledzi zbyt dlugo, predzej czy pozniej odwracaja sie i patrza ci prosto w twarz! Ci ludzie to cos innego, Francesco. Wolalbys z nimi nie zadzierac. -Nie ma nikogo takiego, z kim wolalbym nie zadzierac! - warknal Francesco. - Ale... rozumiem, o co ci chodzi. Slyszalem to juz przedtem od ludzi, ktorzy wiedza, co oni potrafia! Dlatego wybralismy Andersona. - Spojrzal ponownie na szczatki mezczyzny. - On nie jest - nie byl - czescia ich organizacji, tylko kims, kogo wykorzystywali. -Ale juz nie wykorzystaja - szepnal Frank Potenza, usmiechajac sie od ucha do ucha. Nic nie zrozumial z wywodu Francesca. Francesco popatrzyl na niego gniewnie i chcial jeszcze cos dodac, ale wiedzial, ze to sie na nic nie zda. Pomimo (a moze z powodu) swej obojnaczej natury Potenza byl typowym miesniakiem, prawie pozbawionym mozgu. Byl po prostu dziwny; wiedzial, jak oprawiac mieso, ale wszystko inne bylo mu obce. Dlatego karanie go nie mialo zadnego sensu; z rownym skutkiem mozna by kopnac kota. Nie zrozumialby i po prostu zaatakowalby, a wtedy trzeba by go bylo zabic. Najlepiej bylo nie zwracac na niego uwagi i to wlasnie uczynil Francesco, zwracajac sie do Nicosii. -OK, przyjmuje, ze to byl wypadek. Probowaliscie powstrzymac Andersona, ktory chcial uciec, i oslabic jego opor psychiczny, stosujac srodki fizyczne. Ale posuneliscie sie za daleko. Jednak, jak mowicie, cos zdolaliscie z niego wyciagnac. Wiec chcialbym sie dowiedziec wszystkiego, co wam powiedzial. -Cztery lata temu - zaczal Nicosia - Wydzial E wezwal go do zahipnotyzowania tego Harry'ego Keogha albo kogos, kogo tak nazywaja. Mial ograniczyc "zdolnosci" Keogha - nie pytaj mnie jakie - wiec kiedy Keogh opuscil Wydzial E, nie mogl zostac wykorzystany przez zadna inna organizacje. Anderson wiedzial tylko, ze Keogh byl swietny. Darcy Clarke, szef Wydzialu E, i wszyscy pozostali mieli o nim bardzo wysokie mniemanie. Ale nie chcieli, zeby pracowal dla innych. - Wzruszyl ramionami i zamilkl. -I to wszystko? - Francesco byl zaskoczony. -Tydzien temu Clarke skontaktowal sie z Andersonem ponownie i poprosil go, aby przyszedl i przyjrzal sie Keoghowi. To wlasnie wtedy zobaczylismy ich wszystkich razem po raz pierwszy. Andersona, Clarke'a, Traska i Keogha. A kiedy sie rozstali, zaryzykowalismy i schwytalismy Andersona. Wydawalo sie to rozsadne... nie tylko dlatego, ze kazano nam to uczynic, lecz takze dlatego, ze Anderson i Keogh musieli sie znac, bo inaczej nie byliby razem. Francezci kiwnal glowa. -Kazano wam go schwytac, ale nie zabic! W kazdym razie Anderson mial sie przyjrzec temu Keoghowi. O co w tym wszystkim chodzilo? Czego wlasciwie szukali? Nicosia wzruszyl ramionami. -Clarke byl zaniepokojony, ze hipnoza Andersona - ta sprzed czterech lat - siegnela zbyt gleboko. Pragnal opinii Andersona, a takze chcial wiedziec, czy proces jest odwracalny. Anderson powiedzial, ze tak i ze wroci tego wieczoru, aby rozwiazac ten problem. -Mial przywrocic mu te szczegolne zdolnosci? -Tak przypuszczam. Ale tego nie zrobil, bo go schwytalismy. -Jednak wciaz nie wiem, co to za zdolnosci. -Francesco, probowalismy! - Nicosia uniosl dlonie w gore. - Do diabla, widzisz, jak probowalismy! Ale Anderson tego nie wiedzial. Przysiegam. A poza tym nigdy by mu tego nie powiedziano! Francesco warknal: -No to nie ma o czym mowic. Nie wiedzial! A moze jednak wiedzial, ale bylo to tak wazne, ze zdolal tego nie wyjawic! - Znow popatrzyl na szczatki mezczyzny. Ale w rzeczywistosci podejrzewal, ze Nicosia ma racje. Nikt nie wytrzymalby takich tortur i by sie nie wygadal... jesli cos wiedzial. A jesli chodzi o zdolnosci Kyle'a czy tez Keogha, moze Francesco juz wiedzial, na czym polegaja. Ten czlowiek musial byc czyms w rodzaju zywego ducha; przechodzil i odchodzil, nie pozostawiajac zadnych sladow. Stalowe drzwi, krete tunele i zamki szyfrowe nie zdolaly go zatrzymac, a jego lekcewazenie tych wszystkich przeszkod bylo... destruktywne. I kosztowne. Naturalnie Wydzial E pragnal, aby nic mu sie nie stalo, zwlaszcza jezeli zamierzali wykorzystac go ponownie. Albo jezeli wiedzieli o Radu i zamierzali uzyc Keogha przeciw niemu... -Francesco, co jeszcze moge ci powiedziec? - Nicosia byl przybity. - To juz naprawde wszystko... - Rozgladal sie na boki, jakby szukajac, co by tu jeszcze mozna dodac, ale wiedzial, ze Francezci nie lubi lania wody. Interesowaly go jedynie fakty. A Francesco pomyslal: - Tak, bylby z niego dobry, lojalny porucznik. Ale Frank Potenza popsul dobry nastroj, usmiechajac sie szeroko i szepczac: -Tak czy owak nie wszystko poszlo na marne. Francesco wiedzial, co tamten ma na mysli: ze nie rozlano tu zbyt wiele krwi. Ale Potenza... byl prawdziwym utrapieniem. Francesco wiedzial, ze predzej czy pozniej bedzie sie musial go pozbyc. Ale jeszcze nie teraz, gdy byla robota do wykonania. Pozniej, kiedy bedzie po wszystkim... bedzie dosc czasu, zeby sie tym zajac. A jesli chodzi o bezposredniego przelozonego Potenzy, Vincenta Raguse... byc moze takze trzeba bedzie przemyslec na nowo jego udzial i pozycje w organizacji. Jimmy Nicosia z pewnoscia bylby lepszym porucznikiem. Nie narzekalby i nie probowalby byc "niezaleznym myslicielem". Teraz jednak Francezci odprezyl sie, usmiechnal i powiedzial: -Doskonale, bierzcie sie do roboty. Pozniej bede musial zadzwonic do Anthony'ego, zeby powiedziec mu, jak rozwija sie sytuacja, i zapytac, co dalej. Jest naszym lacznikiem ze Starym, ktory - miejmy nadzieje - zechce z nami wspolpracowac. Niewolnicy wiedzieli, o kim mowa: o Angelu Francezcim, uwiezionym w jamie w Le Manse Madonie. Lekko zbledli - nawet Potenza - i instynktownie cofneli sie o krok. Ale Francesco tylko sie usmiechnal i zmienil temat. -Nie sadze, abysmy mieli pozostac w Londynie zbyt dlugo. Luigi zalatwia helikopter, Vincent jest w drodze do Edynburga, a Tancerz zalatwia dla nas pokoje w Dorchesterze. Wy dwaj... nie robcie nic; czekajcie, az sie z wami skontaktuje. Ale kiedy juz zamierzal wyjsc, obejrzal sie i powiedzial: -A tak. Zanim sie stad wyniesiecie, dopilnujcie, aby to - ostatni raz spojrzal na szczatki Andersona - wyladowalo w rzece. Kiedy wyszedl, zrobili to, co kazal: otworzyli klape w podlodze i pozbyli sie dowodow. Posrod porannej mgly, jaka wisiala nad Tamiza, rozleglo sie kilka pluskow; niektore dosyc glosne, a inne slabsze. Ostatnim fragmentem byla reka, biala jak alabaster, ktorej dlon miala tylko dwa palce: kciuk i palec wskazujacy. Druga reka, ktora unosila sie na wodzie, powoli plynac w strone morza - i ktora juz zaczynaly skubac male rybki - miala dlon w ogole pozbawiona palcow... IV Anthony i Angelo. Radu. Bonnie Jean Dwie godziny wczesniej i ponad tysiac mil dalej... Byla pierwsza godzina bladego switu. Szybko plynace po niebie niskie chmury, ktore mimo ponurego wygladu chyba nie zapowiadaly deszczu, powoli zasnuwaly plaskowyz, na ktorym wznosily sie wysokie mury Le Manse Madonie, i klebiac sie wypelnialy dziedziniec.Anthony Francezci byl zajety przez wieksza czesc nocy; pod nieobecnosc Francesca - w istocie od chwili, gdy jego brat opuscil Sycylie, udajac sie do Anglii - ich groteskowy ojciec, Angelo, stal sie bardziej rozmowny, bardziej przystepny. Mial wiecej wspolnego z Anthonym i latwiej sie z nim porozumiewal niz z Francesco, ktory zawsze byl mu sola w oku. To, o czym rozmawiali we wczesnych godzinach porannych... mialo pozniej stac sie zrodlem koszmarow nekajacych Anthony'ego. "Wezwany" przez swego budzacego wstret ojca w godzine po wyjezdzie Francesca Anthony nie mogl zajac sie nim od razu. Ale kiedy zapadla noc, wyczul nasilenie mentalnego belkotu i telepatycznego zametu, ktore emanowaly z glebi studni. W poznych godzinach nocnych zszedl na dol. "Rozmowa" zaczela sie niezdarnie, ale potem nabrala tempa i trwala ponad godzine, przerywana od czasu do czasu "dygresjami" licznych umyslow Angela... Krotko przed switem Anthony poszedl sie przespac z niewolnica, przy czym nie chodzilo tylko o seks... a potem polozyl sie spac z zamiarem nie wstawania z lozka az do poznego wieczora, kiedy to spodziewal sie telefonu od Francesca. Przy odrobinie szczescia brat bedzie mial dla niego pomyslne albo przynajmniej obiecujace wiesci z Londynu; sam Anthony z pewnoscia mial takie wiesci dla niego. Chodzilo o istote "rozmowy", jaka odbyl z ojcem. Teraz, o swicie, snil jakis koszmar, co wsrod wampirow nie jest czyms wyjatkowym. Swit bowiem to nie ich pora; faktycznie to wlasnie wtedy te skadinad prawie niezniszczalne istoty sa najbardziej bezbronne, kiedy najgorsze leki, zaludniajace podswiadomosc tych potworow, przyjmuja realny ksztalt, a ich pamiec wciaz od nowa powtarza leki ich mlodosci. Tony Francezci nie byl tutaj wyjatkiem, choc w jego wypadku wspomnienia z przeszlosci nie byly szczegolnie przerazajace... przynajmniej nie dla niego. Od urodzenia byl tym, czym byl, i dlatego rozwijal sie wolny od dlugotrwalego dzialania przemiany w Wampyra. Dlatego tez nie dreczyly go koszmary, jakie byly udzialem zwyklego niewolnika czy porucznika - o tym, czym byl kiedys - ale raczej sny o tym, czym moze sie stac w przyszlosci! Co bylo horrorem nie majacym rownego sobie, jezeli wziac pod uwage, w jak okropny twor zmienil sie ojciec Angelo, zdegenerowana i stale ulegajaca dalszej degeneracji istota, ukryta w studni pod Le Manse Madonie. Najpierw, zanim zaczal sie wlasciwy sen, powrocil we wspomnieniach do rozmowy ze starym Ferenczym; tylko ze niejasno zdawal sobie sprawe, iz gdzies spoza "wymawianych" slow wyziera cos ciemniejszego, jak w jasno oswietlonym pokoju, ktory stopniowo ogarnia mrok powoli, lecz nieublaganie zblizajacej sie burzy. -Ojcze - wyszeptal w mrok rozbrzmiewajacej echem studni. - Francesco wyjechal do Anglii, a z nim jego ludzie. Maja odszukac niewolnikow Radu i sledzic ich az do kryjowki Radu w godzinie jego odrodzenia. Rozwazylismy twoje slowa: nasza straz przednia juz... przesluchuje czlowieka, ktory naszym zdaniem jest zwiazany z tym, ktory wlamal sie do naszej krypty, owym Harrym, o ktorym wspominales. Poza tym nasi ludzie wkrotce znajda sie w Szkocji, gdzie odszukaja niewolnikow Radu, odkryja ich slabe punkty i zniszcza ich. Ale teraz znow potrzebujemy twojej pomocy. Bo tylko ty potrafisz spojrzec w przyszlosc i dowiedziec sie, co oni knuja... -Anthony przerwal, ale po chwili ciagnal dalej: -I, ojcze, wiem, ze spedzasz coraz wiecej czasu, spogladajac na zewnatrz, bo czuje to. Nawet Francesco to poczul, a on jest... znacznie mniej wrazliwy niz ja. Wiec wszystko, czego sie dowiedziales, moze miec dla nas wielkie znaczenie... Wylot studni byl otwarly; siatka pod napieciem zostala odlaczona i Anthony uniosl pokrywe. Reflektory umieszczone na scianach krypty byly wlaczone, rzucajac na studnie i jej otoczenie ostre biale swiatlo. Poza oswietlonym obszarem panowal mrok, a dlugi cien Anthony'ego padal na zimna, kamienna podloge. Powod, dla ktorego wylaczono prad i podniesiono pokrywe, byl prosty: byl to przedsiewziety przez braci srodek ostroznosci, ktory mial wykluczyc mozliwosc smiertelnego porazenia pradem. Ostatecznie stara studnia byla gleboka i Angelo nie mial zadnej mozliwosci ucieczki. Jego "choroba", wybujaly metamorfizm, ktory sprawil, ze stal sie protoplazmatyczna istota doprowadzil do tego, ze Angelo nie byl juz w stanie kontrolowac swego ciala. Kontrolowalo sie samo, ale pozbawione umyslu nie stanowilo realnego zagrozenia. Obecnie stosowane procedury postepowania przyjeto w czasie, gdy Angelo sprawowal jeszcze w niewielkim stopniu kontrole nad swym cialem; stosowano ja nadal... co stanowilo po prostu dodatkowy srodek ostroznosci. Zaufac staremu Ferenczyemu nie bylo najlepszym pomyslem. Anthony oparl sie o niska kamienna sciane studni i spojrzal w dol, w milczacy, lecz obdarzony czuciem mrok. Swiatlo przenikalo do wnetrza studni moze na glebokosc dziewieciu lub dziesieciu stop, natomiast ponizej panowala zupelna ciemnosc. Ciemnosc, ktora klebila sie... Podczas gdy Anthony wyczuwal ukryta inteligencje Angela (albo jego szalenstwo) i wiedzial, ze ojciec go slucha, telepatyczny eter byl wciaz nieruchomy i tylko przenikala go swiadomosc umyslowej obecnosci Angela; ale na krawedzi podswiadomosci Anthony'ego kielkowalo niemal fizyczne przeczucie, ktore mowilo mu, ze cos sie zbliza. Tracac cierpliwosc i nie majac ochoty pozostawac tam dluzej, rozmawiajac z samym soba (a moze raczej nie majac ochoty spotkac sie z nieznanym, kiedy zdecyduje sie nadejsc) sprobowal zastosowac delikatna grozbe. -Ojcze, zawsze pamietaj, ze cokolwiek zagraza mnie, zagraza i tobie. Gdyby rodzinie Francezci stala sie krzywda i Le Manse Madonie zostala zniszczona, zginelibysmy wszyscy. Razem z toba. Bo kto by mogl cierpiec tak jak ty, poza mna i moim bratem? Moze podczas prawdziwej rozmowy nie bylby tak bezposredni, ale takich wlasnie slow pragnalby uzyc i tak wlasnie postapil w swoim snie. Wydawalo sie, ze studnia uchwycila sie jednego slowa i odrzucila je w jego strone jak echo. - Cierpiec, cierpiec, cierpiec... Ale w rzeczywistosci to byl jego ojciec, ktory sprowokowany wreszcie przemowil. -Cierpiec? - w glowie Anthony'ego rozlegl sie jego telepatyczny glos. - A ty tyle wiesz o cierpieniu, tak? I mozesz mi o nim cos ciekawego powiedziec, prawda? Najwieksze cierpienie, jakie przezyles, to wtedy, gdy przyszedles na swiat. Ale moje cierpienia... sa gorsze niz smierc! Byl w klotliwym nastroju. Ale to lepsze niz nic. Anthony mial wprawe w slownych zabawach. Gdyby zdolal wciagnac w nie ojca - podstepnie go do tego naklonic czy nawet rzucic mu wyzwanie - wtedy moze zdolalby tez uczynic go bardziej sklonnym do wspolpracy. - Co? - powiedzial. - Ale jesli twoj los jest tak ponury - jesli twoje cierpienia rzeczywiscie sa gorsze niz smierc, prawdziwa smierc - czy to znaczy, ze wolalbys smierc? Jezeli tak, powiedz to glosno! Bo jak prawdopodobnie wiesz, twoj drugi syn, moj brat Francesco, zaleca takie wlasnie rozwiazanie i to od wielu lat! - I znow slowa te byly mocniejsze niz te, ktorych naprawde uzyl. I nagle psychiczny eter rozdarla oblakancza, telepatyczna burza! -ZROB TO! - To bylo jak potezny ryk radosci, ktory po chwili przeszedl w ochryply belkot oczekiwania. - Zrob to! Zabij Ferenczyego! Zabij starego sukinsyna! Zabij nas wszystkich! -Zabij nas, taaak! - Tym razem byl to glos kobiety i Anthony rozpoznal go natychmiast. Byla to Julietta Sclafani, zwampiryzowana przez Francesca, zanim bracia wyslali ja do piekla; jej gulgot przenikalo samo zlo, bo mogla ja wyzwolic jedynie smierc istoty uwiezionej w studni. - Zabij Angela! A razem z nim nas wszystkich - wszystkich! - i poloz kres temu pieklu, ktore jest naszym udzialem! Po chwili zagluszyl ja inny oblakany glos, ktory wydawszy jakies nieartykulowane, upiorne dzwieki, na koniec wykrzyknal: -Zabij, zabij, zabij go! Zabij Angela Ferenczy! A po nim odezwaly sie inne glosy - ofiar obu braci i samego Angela - eksplodujac ze spasionego oblakanego mozgu, bedacego jadrem jego istoty. Ich tozsamosc zostala pochlonieta przez jego umysl, podobnie jak ich ciala zostaly wchloniete przez jego zmutowana protoplazme. I tak jak Angelo nie panowal nad swym metamorficznym cialem, nie panowal tez nad nimi. Anthony zrozumial to natychmiast: ojciec stracil kontrole nad uwiezionymi w nim umyslami! -Ale jak...? - powiedzial, kiedy belkot tysiaca glosow przeszedl w niezrozumialy gwar. -Z powodu tego Harry'ego, jak go nazywasz - natychmiast odpowiedziala istota. - Tego Anglika, ktorego nazwisko brzmi Keogh, a ktorego zmarli przyjaciele - jest ich caly legion! - zwa Nekroskopem. Wiesz, co to jest Nekroskop, moj drogi Anthony? Anthony nie byl ignorantem; nikt, kto zyl tak dlugo i mial w sobie przebieglosc Wampyra, nie mogl tego nie wiedziec. -Ktos, kto... rozmawia ze zmarlymi - odparl, nie mogac opanowac zdumienia. -W samej rzeczy! - powiedzial ojciec. - Czyz nie mowilem tego na poczatku? Czlowiek, ktory wdarl sie do waszego skarbca, ten intruz, ten Harry, jest... -NIE! - krzyknal gniewny glos. - NIE POZWOLCIE MU MOWIC! NARAZA HARRY'EGO NA NIEBEZPIECZENSTWO ZE STRONY JEGO SYNOW! - Przylaczyla sie do niego reszta, jak ogromna fala z glebi krypty. Ale Angela, ktorego psychiczny wir wessal ich do srodka, nie dalo sie zakrzyczec. Bezposrednio do skolowanego umyslu Anthony'ego wyslal nastepujaca wiadomosc: -Bali sie mnie i tylko dzieki temu trzymalem ich w ryzach. Nie wiedzieli, co moge im zrobic. Bali sie mnie, bo byli moimi wiezniami, zlapanymi przeze mnie w pulapke, podobnie jak ja zostalem zlapany w pulapke w tej studni, bez zadnej nadziei na uwolnienie. Ale oni kochaja tego Harry'ego. Bo ma ich uwolnic... niszczac mnie! Ach, Anthony, moj Anthony, mimo wszystkiego, czego sie nauczyles i co wiesz o namietnosciach tego swiata, nie wiesz, ze ludzka milosc jest silniejsza niz strach. -Ojcze - powiedzial Anthony, probujac sie przedrzec przez szalejaca wokol telepatyczna wrzawe - ten Harry jest juz jak martwy. Jezeli to rzeczywiscie on wdarl sie do naszego skarbca, zawsze byl martwy. Ale jutro bede rozmawial z bratem i unicestwienie Keogha bedzie dla nas sprawa priorytetowa. Mowisz, ze jest Nekroskopem i rozmawia ze zmarlymi? No coz, uwierz mi: wkrotce znajdzie sie w miejscu, gdzie bedzie mogl do woli wykorzystywac swoje zdolnosci! -Ty nic nie rozumiesz! - powiedzial ojciec. - Czy ty w ogole mi wierzysz? Watpie. Ale potega, jaka dysponuje ten czlowiek... nie masz pojecia, na co sie porywasz! Dopoki sie nie pojawil, najwiekszym zagrozeniem byl Radu Lykan. Ale ten czlowiek... Anthony wyobrazil sobie, jak jego ojciec kreci glowa z niedowierzaniem. -Ale czy oni wszyscy tego nie mowia? - zapytal. - To znaczy czy to ty tego nie powiedziales? Powiedziales "ten czlowiek". A wiec jest czlowiekiem. A my jestesmy Wampyrami! -On rozmawia ze zmarlymi... rozmawia ze zmarlymi! - Angelo zaczal belkotac - powtarzajac jak echo - i natychmiast przestal. To tkwiace w nim liczne umysly zaklocaly jego procesy myslowe. -Rozmawia z ludzmi spoczywajacymi w swych grobach - podjal. - I dzieki temu ma do dyspozycji cala ludzka wiedze! -Ale nawet jesli to co mowisz, jest mozliwe - sprzeciwil sie Anthony, probujac skierowac mysli ojca na wlasciwe tory - jaki moze byc pozytek z wiedzy zmarlych? Jak ktos moze wykorzystac taka wiedze? Angelo prychnal drwiaco. -Ha! A ja myslalem, ze tylko jeden z moich synow jest glupcem. - I zanim Anthony zdazyl zaprotestowac, ciagnal: - Sluchaj. Zmarli rozmawiaja ze soba. Kiedy wchlonalem pierwsza ofiare, zaczalem to podejrzewac. Nie rozumiesz? Jej umysl dalej funkcjonowal we mnie! A ci pogrzebani w ziemi albo spaleni? Z nimi jest tak samo: ich mysli - dusze, jesli wolisz - nadal zyja. A teraz, dzieki Nekroskopowi, nauczyli sie rozmawiac ze soba w otaczajacym ich wiecznym mroku. Czy kochaja go? Oczywiscie, ze go kochaja i uczynia dla niego wszystko! Nawet wbrew rozsadkowi Anthony zaczal wierzyc. Ojciec "mowil" z wiekszym sensem niz kiedykolwiek; jego slowa i sady, choc dziwaczne i groteskowe, wydawaly sie logicznie uzasadnione. Zastanawiajac sie nad tym, Anthony powiedzial: -Ale... jakis Nekroskop? -Ten Nekroskop! - warknal ojciec. - Jest tylko jeden. I dlatego oni nie pozwola mu zrobic krzywdy! -Oni? -Zmarli, glupcze! Ogromna Wiekszosc! W tym momencie Anthony pomyslal, ze go przylapal. -Jest tylko jeden Nekroskop, ktory rozmawia ze zmarlymi? - Usmiechnal sie w glab studni. -To tylko strata czasu, ojcze. Mego cennego czasu. Bo gdyby to bylo prawa, skad bys wiedzial? Skad? A moze jestes drugim Nekroskopem, co? Czy tak? Ty tez rozmawiasz ze zmarlymi? W dlugiej ciszy, jaka nastapila, cos mrocznego w umysle Anthony'ego podpelzlo blizej, a swiatla w jaskini jakby przygasly. -Nie - w koncu odpowiedzial ojciec. - Nie potrafie rozmawiac ze zmarlymi. Ale slysze niektorych! Moi zmarli rozmawiaja za moim posrednictwem! Rozmawiaja ze soba, moj niedowiarku. A poniewaz Harry Keogh tu byl, rozmawiaja takze z innymi, na zewnatrz! Slysze, co mowia, bo to przechodzi przeze mnie, ale nie slysze ich odpowiedzi. Slysza je tylko pochloniete przeze mnie umysly. I wiem, ze wierza w zdolnosci Harry'ego Keogha. I ze ty i twoj brat - ze my, Ferenczy - nie jestesmy bezpieczni, nawet tutaj. Jak mozesz w to watpic? Przeciez sie tu zjawil, popelnil nieprawdopodobne przestepstwo i zniknal bez sladu! -Jak duch - szepnal Anthony. - Ale zostawil slad; mamy go na filmie. -On z nimi rozmawia. (Ojciec zignorowal jego uwage.) A wszystkie tajemnice tego swiata leza pogrzebane w ziemi albo unosza sie w przestworzach. Ktoz moze wiedziec, czego sie dowiedzial od zmarlych? Powiedziales "jak duch", ale nie znasz nawet polowy prawdy. Ten czlowiek przenika przez lita skale, przez stalowe drzwi i przez drzwi, ktore sam tworzy! -Co takiego? -Czy wierzysz w telepatie, Anthony, moj drogi synu? (Wydawalo sie, ze przeskoczyl na inny temat.) -W telepatie? Oczywiscie. Wsrod Starych Wampyrow byla to cenna umiejetnosc wykradania mysli. Tak mi mowiles i twoj wlasny mentalizm stanowi tego dowod. Jesli zas chodzi o mnie i mego brata, urodzilismy sie w swiecie, gdzie tego rodzaju umiejetnosci nie sa potrzebne. -Nie klamalem, Tony. Wielu sposrod Starych Wampyrow bylo obdarzonych osobliwymi zdolnosciami, ale nie wszystkie. Ja takze urodzilem sie w tym swiecie, a rozwiniecie moich zdolnosci zabralo mi siedemset lat! A jesli chodzi o ciebie i twego brata... ktoz moze wiedziec? Moze calkowicie zanikly w waszym pokoleniu. A moze nie i jeszcze jest czas. Tak wlasnie mysle. Ale z drugiej strony czas przynosi zmiany, ktore sa znacznie mniej pozadane. A czasami linia rodu przekazuje kolejnym pokoleniom cechy, ktore... ktore nigdy nie powinny byc dziedziczone. Wydawalo sie, ze na sen Anthony'ego padl ponury cien. Aby go rozproszyc - a moze oddalic to, zdawal sie zwiastowac - uczynil wysilek, aby powrocic do przerwanego watku rozmowy. -Co wlasciwie masz na mysli, ojcze? Skad ten nagly przeskok od Harry'ego Keogha do telepatii? -Nagly przeskok? Doskonale! - Anthony zaczal sie obawiac, ze zaraz znow zacznie sie zabawa w slowa. Ale tak sie nie stalo i jego ojciec ciagnal: - Telepatia. Zgodzilismy sie co do tego, ze istnieje. Ale w takim razie skoro powiedziales "nagly przeskok", co sadzisz o... teleportacji? Anthony pokrecil glowa. -Nie, w to nie wierze. Nawet Stare Wampyry nie potrafily tego. W najlepszym razie to mozliwosc czysto teoretyczna. Telepatia, jak wiemy, jest faktem. Dowody sa nieodparte. Ale teleportacja...? Po dlugiej chwili przyszla odpowiedz. -Teoretyczna? - cicho powiedzial Angelo. - Doprawdy? No coz, tez tak kiedys uwazalem. Ale w takim razie jak wytlumaczysz to, co wyczynia Harry Keogh? - Glosy innych umyslow ucichly, niecierpliwie czekajac na dalszy ciag. Anthony takze wstrzymal oddech. To bylo smieszne, ale tlumaczyloby to, co bylo niewytlumaczalne: przenikniecie Keogha do Le Manse Madonie, jego ucieczke i fakt, ze z wyjatkiem automatycznej kamery, nikt go nie spostrzegl. Wiec nie mogl nie zadac pytania: -Dowiedziales sie tego od swoich wielu umyslow? -Tak, kiedy pytaly o Harry'ego Keogha. -Nawet gdyby to byla prawda - powiedzial Anthony - co z tego wynika? Jest mimo wszystko czlowiekiem. Czy zdola uniknac kuli? Czy nie moze go dosiegnac trucizna czy garotta? Teraz Francesco jest w Anglii. I wierz mi, zabije tego Keogha. -A jesli mu sie nie uda? Jesli Keogh odpowie atakiem na atak? Tony, mowiles, ze niebawem bedziesz rozmawial z Franceskiem. Swietnie! Wiec powiedz mu, zeby dal sobie z nim spokoj. -Ale Keogh juz raz nas obrabowal. A jesli to co mowisz, jest prawda, moze to zrobic znowu. Kiedy tylko zechce! -I wlasnie dlatego nie wolno wam probowac go zabic. Mozecie mu sie naprzykrzac, draznic go, tak ze kiedy ta afera z Radu dobiegnie konca, moze zechce tu przybyc i odszukac was, ale nie probujcie go zabic. Jeszcze nie teraz. -A jesli postanowi powrocic? Chyba powinnismy sie go pozbyc teraz, tak aby nigdy nie mogl powrocic. -Gdzie, ach, gdzie sie podziala cala przebieglosc Wampirow? - drwiaco jeknal Angelo, po czym warknal: - Zastawcie na niego pulapke, glupcy! -Pulapke? Ale jak? I gdzie? -A gdzie zaatakowal ostatnim razem? -W skarbcu. -Wlasnie. Podlozyl bombe w skarbcu. A tym razem wy zrobcie to samo! Miny, elektryczne czujniki i tak dalej. Niech sie tam tylko zmaterializuje... -...A zdematerializuje sie na zawsze! -Oczywiscie. Ale scigac go? Nigdy! Lepiej, zeby Francesco go unikal; jego i wszystkich tych, ktorzy sa z nim. -A jesli bedzie razem z Radu i jego grupa, co wtedy? -Wtedy... wydaje sie, ze nie bedzie mozna tego uniknac. Wtedy musicie go zabic. Bo jesli sie z nimi zwacha... razem beda nie do pobicia! Tylko ze trudno uwierzyc, aby Radu Lykan dzialal razem z kimkolwiek. I dlatego proponuje, abyscie najpierw zajeli sie Radu, a dopiero potem Keoghiem. -Ale co z naszym skarbem, naszymi pieniedzmi i nasza baza? Zeby taki plan mozna bylo zrealizowac, najpierw musielibysmy... -...Tak, przeniesc wszystko w inne miejsce. Bo to, co pozostanie, zostanie zniszczone wraz z nim. -Przeniesc? Ale dokad? - Gdzie byloby najbezpieczniej? -Tutaj - powiedzial Anthony. - W tej jaskini. Tu, gdzie moglbys tego pilnowac i gdzie Francesco nie bylby wystawiony na pokuse... -...Unicestwienia i mnie takze? Rzeczywiscie -powiedzial Angelo. - A pokusa bywa zarazliwa, co? Niech wiec tak bedzie. - Anthony wyczul jego znaczacy usmieszek... I znow, zanim zdazyl odeprzec milczace oskarzenie, odezwal sie jego ojciec: -Wiec pomow z Franceskiem i powiedz mu, jaka jest moja rada. Na razie to wszystko, co moge zrobic. - Ale po chwili znow zmienil temat: - Opowiedz mi... o swoich snach, Tony, moj maly Tony. To byl sen. Anthony niejasno zdawal sobie z tego sprawe, pomimo powtarzajacych sie fragmentow rozmowy, jaka przeprowadzil kilka godzin wczesniej. Ale teraz, czujac, jak zbliza sie cos zlowieszczego - i zaczynal rozumiec, co to jest - zadygotal. -Moich snach? O co chodzi? Ojciec cmoknal z niezadowoleniem i powiedzial: -Ach, Anthony, moj drogi Anthony! Ja ich sluchalem. Twoich snow i snow twego brata. Slucham ich od lat, a nawet od dziesiecioleci. Nie po to, by tylko podsluchiwac - choc to takze - ale dlatego, ze w ten sposob... to sie zaczelo u mnie. W snach... Teraz to cos, juz nie nieznanego - choc nie do opisania - unioslo sie w gore, jak potwor, pukajac do drzwi rzeczywistego swiata! Lup! Lup! Lup! Najpierw niesmiale pukanie. Ale Anthony nie zwracal na nie uwagi, wpatrujac sie w wylot studni. I zadawal to samo pytanie: -Ojcze, w ten sposob co sie zaczelo? -Myslalem, ze... moze Francesco? - odpowiedzial ojciec, jakby w zamysleniu. - Nie, nie, musze byc z toba szczery: mialem nawet nadzieje, ze to bedzie twoj brat. Ale niestety! Bo zobaczylem to w twoich snach, moj biedny chlopcze. Tak jak kiedys w swoich. Jego sny: te okropne sny, z ktorymi kryl sie przed wszystkimi, nawet przed soba. Koszmar, w ktorym byl istota ze studni! Ale teraz Anthony juz wiedzial i ten horror stal przed jego oczami, tkwil w jego glowie i w jego ciele. Skradajac sie z glebi studni - pelznac po jej scianach i wyciagajac w gore swe macki i wpatrujac sie w niego, kiedy tak stal z wybaluszonymi oczami - do Anthony'ego zblizala sie nieublaganie jego wlasna przyszlosc! Rozlegl sie szczek opuszczanej metalowej pokrywy, a po chwili buczenie wlaczonego pradu oraz odglos pedzacych krokow, kiedy Anthony na leb na szyje uciekal z krypty, aby znalezc ukojenie w ramionach swej niewolnicy. Ale nawet krew i cielesne rozkosze niekiedy nie wystarczaja... Nastal swit i inna niewolnica patrolowala teren Le Manse Madonie. Byla nia starucha Katerin, ktora sluzyla u braci Francezci od co najmniej siedemdziesieciu lat. Teraz miala osiemdziesiat piec lat i wciaz nie byla prawdziwym wampirem, bo wywodzila sie jedynie "z krwi". Ale mimo ze zajmowala najnizsze mozliwe miejsce w hierarchii domownikow rodziny Francezci ufano jej jak nikomu innemu. A ze wzgladu na swoj wiek i doswiadczenie byla wtajemniczona we wszystkie sekrety tego domu. Kiedy zblizyla sie do drzwi pokoju Anthony'ego... ...Co to bylo? Jakis robak? Waz albo rownie paskudne stworzenie? Przez chwile lezal nieruchomo na marmurowym podescie i odniosla wrazenie, ze wysunal sie z pokoju jej pana... a moze do niego wchodzil? Podeszla blizej, a wtedy drgania posadzki pobudzily stwora do zycia. Zaczal sie wic na wszystkie strony i Katerin ujrzala pulsujace, fioletowe zyly jego wibrujacego ciala. W nastepnej chwili, szybko jak blyskawica, zniknal pod drzwiami pokoju Anthony'ego. Poniewaz bala sie o niego - i o siebie - odwazyla sie zapukac. Lup! Lup! Lup! Najpierw bylo to niesmiale pukanie, na ktore Anthony nie zwrocil w swym snie uwagi. Ale kiedy nie odpowiadal, zapukala ponownie, tym razem glosniej, po czym nacisnela klamke i weszla do srodka. Cala ta strona posiadlosci wychodzila na polnocny zachod, a mimo to okna pokoju Anthony'ego zaslanialy grube, pofaldowane kotary. Pokoj byl ciemny, ponury i nigdy nie zajrzal do niego nawet promyk slonca. Jednak oczy Katerin widzialy w ciemnosci rownie dobrze jak oczy kota. I to, co zobaczyly... Anthony spoczywal na wielkim, debowym lozu, ktore spowijaly cienkie zaslony, zawieszone na umieszczonych z boku slupkach. Lezal na plecach, przykryty tylko cienkim, czarnym przescieradlem, ktore siegalo mu do klatki piersiowej. Wciaz spal, jednak byl bliski przebudzenia, bo przewracal sie z boku na bok i pojekiwal. Na jego czole perlil sie pot, ktory strumyczkami splywal w dol, gdy poruszal glowa. Katerin drgnela, zobaczywszy nagly ruch na podlodze kolo lozka, a po chwili ujrzala, jak przescieradlo, ktorym byl przykryty Anthony, zafalowalo. Jej rozbiegane zolte oczy nie byly w stanie uwierzyc, w to, czego byly swiadkiem. Waz ow bowiem... to wcale nie byl waz! Wiedzma wiedziala, co bracia trzymaja w studni pod Le Manse Madonie. Wiedziala, ze to ich ojciec. I wiedziala, ze to cos przypominalo ich ojca, tylko ze on byl znacznie wiekszy. - Jaki ojciec, taki syn! - szepnela, cofajac sie bardzo cicho w strone drzwi. Jednak nie dosc cicho. Pojawily sie liczne - wypustki? Kolysaly sie i skrecaly, wsuwajac sie pod czarne przescieradlo, jakby powracaly do swego zrodla. Anthony obudzil sie i zobaczyl, a moze wyczul, ostatnia z nich: lsniacy jezyk protoplazmy znikajacy pod falujaca tkanina. Zerwawszy z siebie przescieradlo patrzyl rozszerzonymi oczami, jak wnika w jego cialo! Chcial krzyknac, ale nie mogl; kompletnie mu zaschlo w gardle. Snil ten sen juz wiele razy przedtem i za kazdym razem bylo gorzej, ale tym razem po raz pierwszy to zobaczyl. Teraz juz wiedzial na pewno. Tylko ze... ...Nie byl jedynym, ktory to wiedzial. Panika minela i zastapilo ja chlodne opanowanie. Zimna logika Wampyrow. Katerin wciaz tam stala jak skamieniala. -Drzwi - wychrypial siadajac. - Zamknij drzwi i podejdz. Posluchala - coz zreszta mogla zrobic? - i drzac na calym ciele, stanela kolo lozka. Anthony skinal glowa i oczy mu zaplonely, gdy powiedzial: - Widzialas? -Mm... mysz! - wykrztusila wiedzma chrapliwie. - Cos bardzo malego, co przedostalo sie pod drzwiami... Ale Anthony potrzasnal glowa i usta wykrzywil mu upiorny usmiech. -Nie, widzialas cos wiecej, prawda? -Tak, panie, tak... Westchnal i wyciagnal dluga, nieprawdopodobnie dluga reke i choc zdazyla sie cofnac, chwycil ja za gardlo. -Katerin, milo cie wspominam. Kiedy bylas pietnastoletnia dziewczynka, pieprzylem cie regularnie; zreszta razem z bratem. Moze na swoje szczescie bylas bezplodna. Twoje cialo nigdy nie nosilo w sobie zarodkow zycia. Odtad zapewnialismy ci bezpieczenstwo i schronienie w Le Manse Madonie. Byloby... wielka niewdziecznoscia, gdybys sie miala okazac zdrajczynia... -Zacisnal palce na jej wychudlej szyi i stara Katerin poczula, ze zaczyna sie dusic. -Nigdy nie zdradzilabym cie, panie - wyrzezila. Oczy nabiegly mu krwia; wargi uniosly sie, odslaniajac dlugie zeby, z ktorych kapala slina; rozdwojony, szkarlatny jezyk wil sie w czerwono prazkowanym gardle. Przyciagnal ja do siebie i powiedzial: -Jestes smieciem. I jesli uslysze chocby szept, zrzuce cie jak smiec z urwiska. Zrozumialas? Ale Katerin krztusila sie, kurczowo chwyciwszy jego dlon, i nie zdolala wypowiedziec ani slowa. W koncu puscil ja i odepchnal od siebie; Katerin legla jak dluga na marmurowej podlodze. -Teraz idz i nigdy wiecej nie wchodz do mojego pokoju! - Trzymajac sie za gardlo, wyszla. Wtedy, wiedzac, ze tego ranka juz nie zasnie, drzac na calym ciele, Anthony ubral sie. Kiedy skonczyl, znieruchomial, uniosl glowe i uwaznie sluchal tego, co mowil glos do biegajacy z glebi krypty. -Walczylem z tym przez dwiescie lat, moj synu, moj drogi Tony, zanim poddalem sie, i wtedy umiesciliscie mnie tutaj. Ale z moja pomoca i dzieki mojej wiedzy twoja walka moze trwac dluzej. Dopoki jestem bezpieczny, tobie tez nic nie grozi. Ale... popatrz, jak odwrocily sie nasze role, drogi chlopcze! Potem zapanowala cisza... W trzy dni pozniej, w kryjowce w gorach Cairngorms, Radu obudzil sie po raz pierwszy od szesciuset lat. Bonnie Jean Mirlu juz nawiazala kontakt z zyjacymi synami synow jego niewolnikow na terenie wyspy i wezwala ich do Szkocji, aby przygotowali jego powrot i aby go bronili w godzinie odrodzenia. W rzeczywistosci wiedzial, ze ta godzina sie zbliza; podczas pelni ksiezyca wyslal mentalne sondy, aby ich odszukac i potwierdzic instrukcje wydane przez B.J. I jego ksiezycowe dzieci odpowiedzialy na wezwanie. Radu odebral ich odpowiedz: wycie niosace sie po wrzosowiskach - w Dartmoor i Bodwin - oraz skowyt Starego Johna w Inverdruie. Ale tylko trzy? Tylko trzech potomkow jego ksiezycowych dzieci? No coz, czterech, wlaczajac B.J., oraz jeszcze pare dziewczyn z jej paczki. Ale jesli chodzi o te dziewczyny, byly bardziej oddane Bonnie Jean niz Radu. Przypuszczal, ze jest to calkiem zrozumiale, bo B.J. sama byla Wampyrem... ...I stawala sie coraz silniejsza z kazda pelnia ksiezyca. W tej chwili ksiezyc wlasnie przechodzil przez srodek cyklu, ale za dwa tygodnie znow bedzie pelnia. Pierwotny plan Radu przewidywal spotkanie z Harrym Keoghiem podczas majowej pelni ksiezyca. A odrodzenie Radu mialo nastapic w miesiac pozniej. Jednak Stary John - ktoremu Radu "zaufal" - sadzil, ze jego pan przyspieszyl termin o cale dwa miesiace, i tak rzeczywiscie bylo... ale to bylo kiedys. Teraz Stary Wilk, spoczywajacy w swym zywicznym grobowcu, rozwazyl to jeszcze raz. Stary John byl omotany przez swoja pania; byl jej niewolnikiem przez bardzo dlugi, pewno zbyt dlugi czas. Ktoz moze wiedziec, co mogla z niego wydobyc? To byl jeden z powodow, dla ktorego Radu jeszcze raz przesunal date swego odrodzenia - na koniec lutego, zaledwie pare tygodni od dzisiaj! Kolejnym powodem bylo to, ze juz nie mogl sie doczekac, kiedy stanie twarza w twarz z tym tajemniczym Keoghiem, ktory mogl sie okazac owym Czlowiekiem-o-Dwu-Twarzach, o ktorym tak czesto snil Radu; tym, ktory go tutaj powita, a moze nawet w godzinie potrzeby "przyjdzie z pomoca". Teraz, juz za dwa tygodnie, Radu sam zobaczy tego Harry'ego i pozna cala prawde. A wtedy, tak czy inaczej, wykorzysta go! Ale jakkolwiek bedzie, ich spotkanie zbiegnie sie z jego odrodzeniem. Ostatnim i zapewne najwazniejszym powodem przyspieszenia daty jego powrotu, byl nieustanny lek: obawa i swiadomosc wlasnej bezbronnosci, kiedy spoczywal w grobowcu. Swiadomosc, ze gdyby wrogowie go teraz odnalezli, mogliby zrobic z nim wszystko. I Radu nie mial co do tego zadnych zludzen. Bo szukali go nieustannie; i gdyby nie czujnosc i oddanie B.J., juz by go odnalezli. To by jednak jej nie uratowalo, bo Radu wiedzial, dlaczego jest tak oddana: nie wierzyla bowiem, ze sama zdola im stawic czolo. Parszywi Drakulowie i wstretni Ferenczy! Oba obozy postanowily zniszczyc jego i jego ludzi! Byli nie tylko lordami Wampyrow, majacymi pod swoim dowodztwem licznych porucznikow i niewolnikow, lecz takze - a moze przede wszystkim - byli Wampyrami, doswiadczonymi w sztuce i sztuczkach Wielkich Wampirow! W porownaniu z nimi Bonnie Jean byla naprawde niewiniatkiem. Byla tak niewinna, ze otumanila Harry'ego tak, ze jej uwierzyl. Wiec musi jej zalezec na tym, aby Radu "zmartwychwstal" po to, aby ja chronic i aby od niego mogla sie uczyc... zanim naprawde zwroci sie przeciw niemu we wlasciwym miejscu i we wlasciwym czasie. Radu wiedzial, ze taki miala plan, bo na jej miejscu uczynilby to samo. Ach, te Wampyry! Zadne dwa nie sa do siebie podobne - nawet blizniacy - ale pod pewnymi wzgledami sa jak dwie krople wody. Bedac Wampyrem, B.J. wystrychnela swego niewolnika i kochanka, Harry'ego Keogha, na dudka, poniewaz on takze byl czescia jej planu. Ale Radu mial wlasne plany. Nie byl glupcem, jak ten Harry, aby ulec zdradzieckiemu urokowi jakiejs czarownicy czy suki, chocby nie wiem jak sprytnej czy dorodnej. Nie, on nie byl w zadnym razie jak ow tajemniczy Harry Keogh... ...W kazdym razie jak dotad. Bylo poludnie i na zimowym, szarym niebie wisial nisko blady sierp ksiezyca. Radu nie mogl go widziec, ale czul jego obecnosc; czul, jak pobudza jego mysli. Ten wplyw nie byl zbyt silny; w rzeczywistosci byl bardzo slaby. Byl to dla niego niefortunny czas: w polowie cyklu jego ksiezycowej kochanki. Ale zostaly tylko dwa tygodnie (zaledwie czternascie dni!), a mial jeszcze sporo rzeczy do zrobienia. Nie mogl sobie po prostu pozwolic, aby lezec tak bezczynnie w kleistym odretwieniu, gdy gruba warstwa zywicy przygniatala go jak olow. Ale skoro tak bylo... trudno, bedzie sie poslugiwal tylko swoim umyslem. Radu znal niebezpieczenstwa zwiazane z wykorzystywaniem telepatii. Ale podejmowal to ryzyko juz od szesciuset lat, ilekroc komunikowal sie z jakims niewolnikiem, aby go do siebie wezwac, kiedy potrzebowal pozywienia. Jednak ostatnio - od swego pierwszego przebudzenia -uzywal jej znacznie czesciej, aby przywolac swych nielicznych niewolnikow albo sprawdzic, czy psychiczny eter jest czysty, a jesli nie, wykryc, kto jeszcze sie w nim porusza. I dlatego niebezpieczenstwo bylo teraz znacznie wieksze. Bo jesli ktos wyczul wysylane przez niego sondy czy wrecz przechwycil je, wiedzial, ze czas jego odrodzenia jest bliski. A jesli w poblizu znajdowal sie naprawde zdolny mentalista (na przyklad jakis lord Wampyrow), Radu mogl niechcacy ujawnic swoja pozycje. Ale wampiry sa wampirami, dziecmi nocy, a teraz bylo poludnie. Nie byl to czas Radu, ale nie byl to takze ich czas. Wiec warto bylo ryzykowac. Przeczesywal duzy obszar, az po horyzont, ale nigdy nie zatrzymywal sie zbyt dlugo w jednym miejscu. Przed laty swiat byl ogromny i mozna sie bylo latwo w nim zgubic. A teraz... wydawal sie taki maly. Ale podczas gdy swiat zmalal i cialo Radu musialo stracic sporo na wadze w ciagu tych dlugich, pelnych samotnosci stuleci, jego mentalizm byl sprawny jak niegdys, a moze nawet sprawniejszy wskutek fizycznego odosobnienia. To, czego Radu musial sobie odmawiac w dziedzinie ludzkich doznan, nadrabial dzieki telepatii. Z poludnia, z odleglosci ponad szesciuset mil - po drugiej stronie kontynentu, z wrzosowisk Devonu i Kornwalii - odebral slaba odpowiedz od swych niewolnikow. Bylo ich dwoje. Los ksiezycowych dzieci, takich jak Stary John, byl teraz jasny. ...Przerwawszy swe zwykle zajecia, uniesli glowy, spojrzeli na polnoc, zamrugali i wstrzymali oddech. Przygotowywali sie, aby do niego dolaczyc. Za dwa tygodnie (wyslal wiadomosc). Przybadzcie wtedy do mnie... I mimo ze nie wyczuwal zadnych obcych emanacji - zadnych ukrytych czy nieprzyjaznych mysli w psychicznym eterze - nie czekajac na potwierdzenie, Radu przeniosl swe mysli do... ...Bonnie Jean i jej paczki. Byli znacznie blizej i ryzyko takze bylo o wiele wieksze. Ale jesli jakis wampir-mentalista w tym wlasnie momencie szukal Radu, albo nawet jesli bylo ich wielu i starali sie wyznaczyc jego polozenie metoda triangulacji, i tak musieliby pokonac gory, zeby sie do niego dostac. A Radu musial wiedziec, co sie dzieje, chocby po to, aby zlagodzic uczucie izolacji, jakie w nim narastalo. Umysl Bonnie Jean, jej psychiczny zapach, znal tak dobrze, ze mogl ja odszukac i porozmawiac z nia - albo przynajmniej przekazac jej swoje zyczenia - gdziekolwiek by byla. B.J., nie byla telepatka, moze co najwyzej poczatkujaca, wiec nie potrafila czytac w jego umysle, on zas mogl wniknac do jej umyslu w jednej chwili, nawet jesli probowala temu zapobiec. A probowala wielokrotnie, od czasu gdy odkryl jej Harry'ego! A w tym momencie Czlowiek-o-Dwu-Twarzach byl z nia. Doskonale! I w tym momencie... Radu byl ostatnia rzecza, jaka zaprzatala jej umysl. Niedobrze! Zaprzatalo ja bez reszty to, co wlasnie robili, i w jej glowie nie bylo miejsca na nic innego! Wszystkie jej mysli pochlanial seks, a reszte spowijaly gwaltownie klebiace sie emocje. Gigantyczne emocje Wampyrow! Z pewnoscia stala sie juz lady! B.J. nienawidzila tego, co robi Harry'emu. Nie chodzilo o milosc, ale o klamstwa. Bala sie o niego, o siebie, o przyszlosc. A Radu nie byl jej czescia. A jesli nawet byl, to gdzies daleko, na peryferiach, gdzie go zepchnela. A ten... milosny akt... sluzyl temu, aby Radu tam pozostal, nie chciala bowiem o nim myslec. Nie wtedy, gdy byla z Harrym. Siadla na nim okrakiem i wessala go w siebie. Pragnela jego nasienia, chciala, aby zrosilo jej rozpalone wnetrze. Pragnela zobaczyc, jak jego twarz tezeje z rozkoszy, kiedy chmura malenkich zyjatek wystrzeli na poszukiwanie jaja. Tylko ze go nie znajda, bo organizm B.J. byl nastawiony na ich zniszczenie... Och, urodzilaby mu dzieci, gdyby mogla, gdyby smiala, ale jaka by mialy przyszlosc? I jak moglaby sie potem troszczyc o niego, o nie, o siebie sama? Moze pewnego dnia... ktoz to wie? I moze wtedy on bedzie mial wlasne wampirze jajo, ktore wytworzy jej pijawka podczas podobnej chwili plonacego pozadania. Oto co Radu zobaczyl jej oczami. Patrzyla na niego. Na Harry'ego Keogha, ktorego ramiona spoczywaly na poduszce, a dlonie opieraly sie na wezglowiu. Rozgoraczkowanymi oczami patrzyl na jej piersi, ktorych napiete sutki slizgaly sie po jego wargach. Kiedy wznosila sie i opadala coraz szybciej, zaczal dyszec, zaciskajac zeby i odpowiadajac pchnieciem na pchniecie. Byl juz blisko - i B.J. takze - a kiedy ich ruchy staly sie coraz bardziej gwaltowne, wyciagnal dlon, ktora zaczal piescic jaj odbyt. Opadla na niego calym cialem; jej piersi rozplaszczyly sie na jego piersi; jej usta zaczely calowac i ssac jego szyje... Mieli orgazm jednoczesnie; ich ciala przeszyl dreszcz rozkoszy, a B.J. wciaz przywierala ustami do szyi Harry'ego. Pomyslala: "Jesli zrobie to teraz, Radu go nie zechce!" Byla to tylko mysl, ale czy na pewno? Jednak nie uczynilaby tego. Ale Radu w przerazeniu wyslal do niej mysl: -NIE! NAWET O TYM NIE MYSL! - Mentalny krzyk, prosto do jej umyslu. Wyczerpana, poddajac sie wplywowi zdrowego rozsadku (czyzby slyszala jakis krzyk?), przekrecila sie na bok, pociagajac Harry'ego za soba. Ale po chwili - gdy przestalo jej dzwonic w uszach - zaczela sie zastanawiac. Co to bylo? Jej sumienie? Czy to mozliwe, zeby sumienie dochodzilo do glosu w takiej chwili? Ale oczywiscie tak bylo, bo inaczej Harry bylby wampirem od samego poczatku. Jednak mimo to - wstrzymujac oddech - nie przestawala nasluchiwac. Ale slyszala tylko bicie serca swego kochanka, jego przyspieszony oddech i w koncu swoj wlasny, kiedy znow zaczela oddychac... Radu wycofal sie w ostatniej chwili. Ale pozostawil swoja sonde w pogotowiu, na wypadek gdyby musial interweniowac ponownie i polaczyc sie z nia, aby ja skarcic za jej zdrade. Dawniej uczynilby to natychmiast, ale teraz grozba wobec B.J... oznaczalaby zagrozenie jego wlasnego istnienia. Byla przeciez Wampyrem! W tej chwili jego niewolnica, ale jak dlugo jeszcze? Gdyby sie dowiedziala, ze ja odnalazl, co wtedy? Zostawilaby go, zeby tu zgnil, oto, co by sie stalo! Zostawilaby go i uciekla ze swoim Harrym, tylko ze ten skurczybyk nalezal do niego, nie do niej! I ona tez nalezala do niego. -Wiec ona go kocha, tak? Parzy sie z nim. Ale ja sparze ja na smierc! - przysiagl sobie Radu. I wtedy nagle uswiadomil sobie, co powoduje jego wscieklosc: urazona duma i zazdrosc, a poniewaz potrzeba zadania ciosu byla tak silna, Radu calkowicie otworzyl swoj umysl i wyslal w psychiczny eter wycie rozczarowania... ...I natychmiast zorientowal sie, ze popelnil powazny blad. Bonnie Jean nie mogla go uslyszec, bo wprawdzie uczucie wscieklosci dotyczylo jej, ale nie bylo do niej skierowane. B.J. go nie uslyszala... ale uslyszal go ktos inny. To bylo jak podraznienie jego szostego zmyslu. Jakby dotknal czegos oslizglego albo poczul zapach zgnilizny. Bulgot nieczystosci albo gorzki smak. Co gorsza, rozpoznal go od razu: Ferenczy! Francesco lecial nad gorami Cairngorms. Byl koniec lutego, ale snieg juz nie padal. Spadajace prawie pionowo, wezbrane strumienie niosly brudny szlam, a topniejacy snieg sprawial, ze szczyty gor i urwiste stoki mialy zaokraglone kontury. Z tej wysokosci wygladaly bardzo niewinnie, ale zarazem bardzo zdradliwie. -Zupelnie inaczej niz w Madonie, prawda? - powiedzial pilot Francesca, Luigi Manoza, spojrzawszy na niego z ukosa. Lecieli helikopterem sami, byl to lot rozpoznawczy - lecieli na zachod, wystartowawszy z nieuzywanej bazy w Aberdeen - pierwszy z wielu takich lotow, jakie mieli odbyc w poszukiwaniu wlasciwej lokalizacji, ale nie miejsca dla potrzeb filmu, lecz kryjowki. W koncu, odpowiadajac na cierpka uwage pilota, Francesco chrzaknal i powiedzial: -Tak, to nie Madonie. To terytorium wilkow... tak sadze. Pewnie wygladalo mniej wiecej tak samo szescset lat temu. - Rzucil okiem na mape, ktora mial rozlozona na kolanach, a kiedy Manoza zszedl ostro w dol, powiedzial: - Tam w dole, gdzie widac narciarzy, to Aviemore. Podobno slawny kurort. Wyglada na to, ze wykorzystuja ostatni snieg tej zimy. Po drugiej stronie rzeki, te pare domkow - tam, wlasnie nad nimi przeleciales - to Inverdruie, gdzie ten pieprzony Radu ma swego niewolnika czy niewolnikow. Manoza wzniosl sie w gore, lecac tuz nad gorami. -Sadze - powiedzial - ze nie powinno byc zadnych problemow z ich wytropieniem. Nie w takiej malej osadzie. - Racja - zgodzil sie Francesco. - Nasi ludzie juz sie do tego wzieli. A poprzez niewolnikow Radu dotrzemy i do niego. Ale problem polega na tym, ze nie chcemy go zlikwidowac zbyt wczesnie. Jezeli uda nam sie wykryc przyblizone miejsce, w ktorym znajduje sie jego kryjowka, bedziemy wiedzieli, kiedy zostal zaplanowany jego powrot; to bedzie wtedy, gdy jego niewolnicy i Drakulowie zaczna podazac w tym kierunku. Wtedy ruszymy na nich i schwytamy za jednym zamachem jego, jego ludzi i Drakulow. -Myslisz, ze gdzies tu jest? -Tak uwaza moj ojciec - skrzywil sie Francesco. - I moj brat. Ale teraz badz cicho i lec powoli, bardzo powoli nad tymi gorami. Chce sie skupic. Chodzi nie tyle o to, co zobacze, ale o to, co zdolam wyczuc. Angelo mowi, ze powinnismy wiedziec nie patrzac, nie dotykajac i nie czujac; mowi, ze Ferenczy i Radu byli wrogami od tak dawna, ze to w nich wroslo, ze przenika ich krew. Chociaz zawsze bylem podejrzliwy, jesli chodzi o to, co mowi ojciec, musze przyznac, ze w tym miejscu... cos wyczuwam. A podobno jestem niewrazliwy! Wiec moze Angelo ma racje i z malej odleglosci zdolam... Ach! Achh! Achhh! - Coo... - Manoza, pochylony nad przyrzadami, instynktownie sie od niego odsunal. - Francesco, co do diabla...? - Ferenczy wytrzeszczyl oczy, nagle nabiegle krwia, patrzac gdzies w dol i rozgladajac sie na wszystkie strony. Przycisnal dlonie do uszu; jakby zapadl sie w siebie wskutek szoku lub zaskoczenia, jak ogluszony salwa artylerii przeciwlotniczej czy wyciem nadlatujacego szrapnela. Ale to bylo inne wycie, chociaz Luigi nie uslyszal ani nie zobaczyl niczego. - Zawroc! - wychrypial Francesco. - Jeszcze raz przelec nad tym miejscem. Juz! Manoza zastosowal sie do jego rozkazu. Przelecieli tamtedy jeszcze kilka razy, ale Francesco nie uslyszal juz nic wiecej... Pozniej, kiedy wracali do Aberdeen, ciekawosc Manozy wziela gore. Musial wiedziec. -No wiec? - zapytal. - Nie chcesz o tym mowic? Czy to byl on? Francesco milczal, pograzony we wlasnych myslach od chwili, gdy zarzadzil powrot. Ale teraz, chrzaknawszy, powiedzial jakby do siebie: -Czas, abysmy sie przeniesli do Aviemore. Wszyscy, zeby sobie pojezdzic na nartach, wiesz? - Po czym, jakby dopiero teraz uslyszal pytanie Manozy, odpowiedzial: - Tak, to byl on. Gdzies tam, w gorach, znajduje sie jego kryjowka. Ale nie bedzie w niej juz tkwic dlugo, Luigi, bo sie obudzil. Radu sie obudzil... i rozpoczal przygotowania! V Rywalizujace frakcje. Ciemnosc gestnieje Harry nie byl juz "wlaczony". Kiedy uporal sie z sytuacja w domu, pojechal do B.J., pelen niepokoju i watpliwosci, palacych pytan i zadan; slowo "poruszony" bylo o wiele za slabe i zupelnie nie oddawalo jego nastroju. Dlatego B.J. od razu usunela mu z pamieci ostatnie, najbardziej przerazajace zdarzenia. A to, co pozostawila, stanowilo mieszanine "faktow" tak ze soba niepowiazanych, ze mial wrazenie, iz brakowalo mu polowy wlasnego zycia."Pamietal" dosyc szczegolowo, choc niezbyt jasno, poszukiwania swojej zony i syna, a nawet miejsca, ktore odwiedzal tylko w wyobrazni, na hipnotyczne polecenie B.J. Ale wiedzial, ze na pewno tam byl; w przeciwnym razie bylby po prostu oblakany. Pamietal tez wszystko ze swego wczesniejszego zycia: czas spedzony w Wydziale E, zdolnosci, jakie kiedys posiadal i jak je wykorzystywal... i, po odejsciu z Wydzialu, dni spedzone z Bonnie Jean. Ale ten ostatni okres stanowil bezladna mieszanine, jakas potworna lamiglowke, w ktorej brakowalo wiekszosci elementow, albo ktore zupelnie do siebie nie pasowaly. W ten sposob jego pamiec byla mniej wiecej taka, jak chciala B.J. Ale byly tam rzeczy, o ktorych nie wiedziala, zapomniala lub nie miala ochoty pytac - nalezaly one wylacznie do Harry'ego. A poniewaz ograniczaly go poprzednie instrukcje - posthipnotyczne rozkazy kogos, kto penetrowal jego umysl przed nia - zgodnie z ktorymi nie wolno mu bylo nikomu ujawnic swych zdolnosci, nie mogl jej o nich powiedziec. Na przyklad nie mogl jej powiedziec, co odkryl w Le Manse Madonie - te istote uwieziona w studni - poniewaz w rzeczywistosci tego nie wiedzial, albo "wiedzial" na jakims nizszym poziomie swiadomosci. Zaraz na poczatku ich znajomosci nakazala mu zapomniec wszystko, co mu opowiedziala, albo czego mogl sie dowiedziec na temat Wampyrow, poniewaz informacje te byly przeznaczone tylko dla niej. Harry nie mogl dotrzec to tych informacji, dopoki ona lub Radu go nie "wlacza" i nie wysla do walki ze swymi nieprzyjaciolmi, Drakulami i Ferenczy. Ten poziom swiadomosci byl ukryty nawet przed Nekroskopem, ale na innym poziomie nie mogl jej nawet powiedziec, ze Le Manse Madonnie w ogole istnieje! Bo wowczas B.J. chcialaby sie dowiedziec dlaczego i, co znacznie wazniejsze, jak sie tam dostal, i jak sie stamtad wydostal bez szwanku. Jednak nawet teraz, gdyby tylko wypowiedziala odpowiednie slowa i "wlaczyla" go, moglaby natychmiast uzyskac dostep do wiekszosci tych ukrytych informacji. Ale nie uczynila tego, bo o tym nie wiedziala. I dlatego przyszedl do niej, blagajac, aby go "wlaczyla" i opowiedziala mu wszystko, co z kolei bylo powodem, dla ktorego go "wylaczyla"! Jedynym elementem w obecnym stanie rzeczy, ktory wolno mu bylo pamietac, byl fakt, ze ukrywaja sie przed wrogami i czekaja na jakies wezwanie. To i calkowicie bezsporny fakt, ze Bonnie Jean jest niewinna. Dlatego Harry juz nie klopotal sie pytaniem: niewinna czego? Nie mial prawie znaczenia fakt, ze rzeczywistosc stanowila zamazane i niewyrazne miejsce gdzies poza nim albo ze stale byl otumaniony, niemal jak zombi, ze w glowie mial zamet. To co liczylo sie najbardziej, to fakt, ze byl z B.J. I niech sie dzieje, co chce; tylko to sie liczylo... Pierwszego wieczoru, ktory spedzili razem w gospodzie, B.J. popelnila blad. Mozna go bylo latwo naprawic, ale na przyszlosc powinna sie bardziej pilnowac. Kiedy znalezli sie w pokoju, zapytala: -Harry, opowiedz mi o Zahanine. Co...? ...I w tym momencie przypomniala sobie, ze nie moze jej nic powiedziec na ten temat, bo usunela to z jego umyslu. Harry zmarszczyl brwi, pytajac: -Zahanine? Ta ciemna dziewczyna? Nie zauwazylem jej wsrod pozostalych dziewczyn. Miewa sie dobrze? - Czy byla... czy byla u mnie w domu? Lekko pokrecil glowa. -Masz racje - szybko powiedziala B.J. - Po prostu o niej pomyslalam. Nie ma o czym mowic. Ale moze w glowie Harry'ego obudzily sie jakies wspomnienia, poniewaz wciaz marszczac brwi, zapytal: -Dlaczego nie mozemy ukryc sie w moim domu? Znam cala okolice jak wlasna kieszen i mozna sie tam bez trudu bronic. Czy rzeczywiscie? Przed Wampyrami? B.J. usmiechnela sie do siebie. Tak, mozna sie tam bronic, ale to miejsce lezy na odludziu. -Hej! - pomimo przygnebienia zdolala przywolac "prawdziwy" usmiech i usiadla na krawedzi lozka, obejmujac rekami kolana. - Rozchmurz sie, Harry! Tutaj bedziemy bezpieczni. Chodz tutaj i pokochaj mnie. Usmiechnal sie jakos tak krzywo i przysunal sie do niej. Ale kiedy sie kochali, Harry nie przestawal sie zastanawiac. Cos w zwiazku z Zahanine i jego domem. Jakas ciemna plama na podlodze w jego pokoju... Skuty lodem plaskowyz na Dachu Swiata. To przychodzilo i odchodzilo i znikalo. Na obecnym poziomie swiadomosci nie powinien tego pamietac. Zostalo to wymazane z pamieci i jego rzeczywistosc byla tylko mglistym zawirowaniem, znacznie mniej spojnym niz sen. Faktycznie mogl rownie dobrze byc pograzony we snie! I mimo ze B.J. byla w jego ramionach rzeczywista, goraca i pelna zycia, wciaz zastanawial sie, czy to nie jest przypadkiem dziwny, pogmatwany sen. Jesli tak bylo, juz dawno powinien byl sie obudzic. Tylko ze... bal sie, co moglby zobaczyc na jawie. To bylo trzy dni temu. Od tego czasu miedzy rywalizujacymi frakcjami wampirow trwala bieganina, odbywaly sie spotkania, byly prowadzone poszukiwania i obserwacje oraz likwidacja przeciwnikow. ...Do Londynu przylecial z Indii pewien "uchodzca polityczny". Rzekomo bogaty eksguru, ktorego posiadlosc w Patna byla narazona na coraz czestsze ataki wrogich sekt, przybyl do Anglii, aby znalezc odpowiedni dom, w nadziei zostawienia za soba "kariery religijnej" i zajecia sie wyrobem i sprzedaza wschodnich dywanow. Poniewaz mial znakomite referencje - i wydawal sie posiadac wszelkie "niezbedne kwalifikacje", z ktorych dwiescie tysiecy przetransferowal do oddzialu banku Lloyds w Londynie -przyznano mu wize i powitano w otwartymi rekami. W rzeczywistosci byl to jeden z porucznikow Dahama Drakesha, od dawna uspiony szpieg -i telepata dalekiego zasiegu - ktory kilka lat temu zorganizowal mete i baze Drakesha w Lucknow. Ale gdy chwila powrotu Radu byla juz bliska, ostatni Drakula chcial miec swego porucznika na Wyspach Brytyjskich, a dokladniej w Szkocji, aby sprawowal kontrole nad tamtejszymi niewolnikami. Syn krwi Dahama i jego naczelny porucznik, Mahag, wraz z niewolnikiem, zostal zabity przez ludzi Radu; od tego czasu Drakesh nie mial zadnego kontaktu ze swymi czterema "uczniami". Drakesh mial nadzieje, ze po smierci jego syna krwi czterej pozostali zdawali sobie sprawe, ze ich misja utknela w miejscu. Po zdemaskowaniu nie mogli juz wystepowac incognito; nie mogli odgrywac roli prowokatorow, musieli porzucic wszystkie podobne plany i pozwolic, aby Radu i Ferenczy dzialali dalej. Ale mimo ze jego niewolnicy byli spisani na straty, ostatni Drakula nie mogl sie z tym pogodzic. W koncu jego ludzie byli wampirami, a teraz znajdowali sie z dala od jakichkolwiek osrodkow dowodzenia i kontroli. Ponadto wiedzial, ze brytyjskie wladze ich poszukuja i mial juz dosc klopotow z biurokracja. Na przyklad ten glupiec, pulkownik Tsi-Hong, urzedujacy w alei Kwijiang w Chungking, oficer zawodowy Czerwonej Armii, oddelegowany do paramilitarnego Wydzialu Badan Parapsychologicznych. Od kilku tygodni, po zamordowaniu nazbyt wscibskiego majora Chang Luna - dowodcy malego garnizonu w Xigaze - Drakesh znajdowal sie pod silna presja Tsi-Honga. Nie zeby go podejrzewano o jakikolwiek zwiazek z "wypadkiem" Chang Luna; poniewaz cala okolica byla w okowach zimy i wszedzie lezal kopny snieg, jak dotad nie odnaleziono ciala majora. A kiedy odnajda, co wtedy? Owej nocy, gdy kierowca Chang Luna runal wraz ze swym pojazdem w szczeline lodowa, zaledwie o mile od garnizonu w Xigaze, szalala potezna zamiec i mimo ze Tsi-Hong uwazal Drakesha za czlowieka obdarzonego niezwyklymi zdolnosciami, chyba nie podejrzewal go o to, ze jest w stanie wywolac burze sniezna! Czy rzeczywiscie? Jednak nie ruszajac sie ze swej siedziby w zlowrogim Klasztorze Drakesha, ostatni Drakula, Najwyzszy Kaplan swojej sekty, wlasnie to uczynil! Kiedy Chang Lun powracal do Xigaze ze swej szpiegowskiej misji, Drakesh wywolal zamiec - i przy pomocy swych nietoperzy-albinosow - sprowadzil na niego smierc. Potem, po kilku dniach ciszy... do garnizonu zaczely nadchodzic wiadomosci z Chungking, ktore trafialy w rece Dahama Drakesha. Oczywiscie wiedzial, ze Chang Lun jest jego wrogiem i ze major musial przekazac swoje obawy Tsi-Hongowi; jednak sadzil, ze zaangazowanie pulkownika w jego eksperyment - stworzenie armii supermanow dla potrzeb Czerwonej Armii - wystarczy, aby byl zabezpieczony przed jakimis wiekszymi klopotami. Tak w kazdym razie rozumowal. Ale najwyrazniej sie mylil. Pulkownik Tsi-Hong wiedzial o ludziach Drakesha przebywajacych w Anglii. Traktujac powaznie slowa Drakesha (ze sa to zwyczajni agenci wyslani do Anglii, aby zajac sie dyskretnym zbadaniem brytyjskich organizacji szpiegow umyslu) zaaprobowal te wizyte. Ale teraz, gdy chinskie wojskowe sluzby wywiadowcze odebraly brytyjskie raporty o ich wydaleniu i sam pulkownik musial odpowiedziec na szereg pytan swoich przelozonych, chcial wiedziec, co u licha Drakesh wyrabia. Zatargi wewnatrz sekty? Gaszenie pozarow? Mordercy? Wydalenia? A jesli brytyjskie wladze zaaresztuja ludzi Drakesha i wykryja powiazania miedzy sekta a Chinami? Do tego dochodzilo to niefortunne znikniecie Chang Luna. Fakt, ze taki zdolny i solidny oficer tak po prostu znika z powierzchni ziemi - chocby w okolicy tak zdradliwej jak plaskowyz Tingri - byl rzecza dziwna, a moze nawet podejrzana, zwazywszy ze major przyslal kilka obciazajacych naocznych relacji na temat pewnych wydarzen w klasztorze Drakesha i w sasiednim, otoczonym murem miescie. Dlatego tez Drakesh powinien wziac pod uwage, ze do garnizonu w Xigaze niebawem przybedzie nowy, znacznie bardziej formalistyczny dowodca; wkrotce potem Najwyzszy Kaplan moze oczekiwac pierwszej, dokladnej kontroli, zarowno w samym klasztorze, jak i w obiektach na terenie otoczonego murem miasta... Drakesh przeczytal te wiadomosci z pewnym niepokojem, ale po chwili powzial postanowienie. Mial ustalony plan dzialania i nie bylo od niego odwrotu. Tak wiec nowy dowodca przybedzie do Xigaze, a potem przez mrozne pustkowie pojedzie do klasztoru. Doskonale, ale jego pierwsza wizyta bedzie zarazem ostatnia. To, co sie znajdowalo w klasztorze, bylo nie do ukrycia, zwlaszcza przed dociekliwym zespolem kontrolnym. Musialo to tutaj pozostac, dopoki Drakesh nie bedzie gotow, zeby to wyslac w swiat. Dlatego zespol kontrolny nie moze opuscic klasztoru. A to, co dojrzewalo w otoczonym murem miescie... to byl faktycznie "material" przeznaczony dla nowej armii, aczkolwiek nie dla chinskiej Czerwonej Armii. Tak wiec Drakesh mial ustalony plan dzialania. A jesli chodzi o jakas powazna wojskowa grozbe ze strony Chin, w ciagu dwoch lub trzech tygodni, albo gdy tego rodzaju grozba bedzie sie mogla urzeczywistnic, czy Chiny naprawde beda sobie zawracac glowe jakas malo znana sekta na dalekim tybetanskim pustkowiu? Drakesh w to watpil; kiedy Chungking, Londyn i Moskwa beda lezaly w gruzach, a caly swiat znajdzie sie na krawedzi wojny jadrowej? Wowczas, kiedy ziemie pokryje szary mrok niekonczacej sie zimy, a Drakesh i jego potomstwo beda jedynymi istotami, ktore beda mogly na tym skorzystac... wtedy jego stwory i dzieci rusza z Tybetu w swiat, aby zaprowadzic nowy lad. Na dachu klasztoru, gdzie wielka fasada w ksztalcie czaszki opadala ku scianie urwiska, zamontowano antene radiowa. A w pomieszczeniu obok kopuly prymitywny, ale potezny nadajnik radiowy czekal, aby Drakesh wcisnal guzik. Jesli chodzi o porucznika, ktorego niedawno wyslal do Anglii, mogl zebrac czterech pozostalych przy zyciu niewolnikow, ocenic sytuacje na miejscu i - po telepatycznej naradzie z Drakeshem - podjac decyzje co do dalszych dzialan. Nastepnie, jezeli grupa przezyje kataklizm, jaki ma wkrotce nastapic, utworzy malenki przyczolek na terenie Europy. Kiedy wielkie narody Ziemi ogarnie kompletny chaos, a wszystkie ich armie i cala potega zostana zniweczone, pan ich losu - ostatni Drakula - bedzie bezpieczny tu, na Dachu Swiata. Sposrod bowiem wszystkich miejsc na swiecie z pewnoscia to bylo najbezpieczniejsze. Jaki kraj pomysli o zaatakowaniu Tybetu? Co tam takiego jest, co warto by zniszczyc? Nic. Nic, poza prawdziwa siedziba zla. Ale wedlug informacji, jakimi dysponowal Drakesh, wiedzieli o tym tylko on sam i jego "kaplani" w czerwonych szatach. Wedlug jego informacji... W miedzyczasie dwaj tak bardzo rozni porucznicy Ferenczych, Vincent Ragusa i Angus McGowan, razem wyruszyli na polnoc i wynajeli apartament w hotelu w Carrbridge, na polnoc od Aviemore i pare mil od Inverdruie. Ale juz na poczatku mlodemu Sycylijczykowi nie spodobalo sie kilka rzeczy. Ragusie nie podobalo sie, ze ten maly czlowieczek, ten pomarszczony McGowan, jest jego szefem, ktory bedzie mu wydawal rozkazy. W pierwszej chwili ocenil McGowana jako chuchro, ktora to ocene musial pozniej radykalnie zrewidowac. Ale na poczatku... sprawy przybraly niezbyt pomyslny obrot. A teraz, kiedy ten wstretny, maly czlowieczek jechal swoim wstretnym malym garbusem na poludnie, skrzaca sie lodem droga, miedzy wysokimi, usypanymi przez plug sniezny, zwalami brudnego, topniejacego sniegu, zdazajac z Carrbridge do Aviemore, mroczne mysli Ragusy znow powedrowaly do ich pierwszego spotkania (bylo to kompletne rozczarowanie), a potem do wydarzen, jakie nastapily pozniej. Najpierw McGowan nie pokazal sie na lotnisku w Edynburgu, gdzie mial go spotkac. To bylo pierwsze rozczarowane, bo musial pojechac taksowka do miasta i zameldowac sie w hotelu. Ragusa znal troche angielski, ale jezyk, ktorego uzywali miejscowi, w ogole nie przypominal angielskiego! A mowi sie, ze Wlosi mowia zbyt szybko! Potem, kiedy juz sie znalazl w pokoju, zadzwonil McGowan. -Wiedzialem, ze przyjezdzasz - uslyszal w sluchawce chropawy glos. - Ale okolicznosci nie pozwolily mi wyjsc na spotkanie. A twoj pokoj w hotelu, byla zrobiona rezerwacja? -Nie. Nikt sie mnie nie spodziewal. I nikt mi nie pomogl. A poza tym o co do cholery chodzi z ta peleryna i sztyletem? - Ton glosu Ragusy wiele mowil o jego nastroju. - Wiec nikt nie wie, ze przyjechales? (Jak gdyby tamten w ogole go nie sluchal!) - Oczywiscie, ze nie! Co to za brednie?! Przez dluga chwile panowalo milczenie. -Och! Jestes zdenerwowany? Bardzo mi przykro, chlopcze, ale - jak powiedzialem - nic na to nie moglem poradzic. Wiec spotkajmy sie za pol godziny na drodze prowadzacej z Princess Street do dworca Waverly. -Co takiego? Chlopcze? - warknal Ragusa z wsciekloscia. - Co to jest? Princess Street? Dworzec Waverly? Co u...? -Tak, wlasnie tam - zachichotal tamten, po czym odlozyl sluchawke. Wtedy Ragusa po raz pierwszy zobaczyl McGowana i jego samochod i od razu poczul antypatie do obu. Kiedy garbus zjechal na pobocze tuz przy skrzyzowaniu, McGowan pochylil sie nad siedzeniem pasazera i szarpnieciem otworzyl drzwi. -Wsiadaj - powiedzial, po czym ruszyl i wlaczyl sie do ruchu. - McGowan - przedstawil sie, wyciagajac prawa dlon, ledwie rzuciwszy okiem na pasazera. Kiedy ten rozmyslnie zignorowal wyciagnieta dlon, uslyszal: - Nie najlepsza mamy pogode, co? - po czym znow rozlegl sie zdlawiony chichot. - Ale wszystko w porzadku, bo to nasza normalna pogoda, wiesz? Ragusa popatrzyl na niego i zmarszczyl brwi. -Vincent - powiedzial. - Vincent Ragusa. Miales mnie spotkac na lotnisku. Takie byly instrukcje Francesca, a bracia Francezci lubia, jak ich instrukcji przestrzega sie co do joty. -Taak, tak bylo zawsze - od razu zgodzil sie McGowan. - W ciagu piecdziesieciu lat prawie sie nie zmienili... tacy sami byli takze trzydziesci lat przedtem, kiedy mnie zwerbowali, bylem wtedy mniej wiecej w twoim wieku. Od tego czasu wysylali mnie w rozne miejsca, ale glownie na terenie Wysp Brytyjskich. Probowalem wyweszyc, gdzie sa jak by to powiedziec, wielkie psy. Tak, i inne stworzenia. A ty wtedy... co ty wtedy robiles? Poznawales tajniki tej branzy na Sycylii, w Le Manse Madonie, co? Tak mysle. Ale tutaj to nie to samo. To zupelnie inny swiat, chlopcze. -Mam na imie Vincent! - warknal Ragusa. - Albo, jesli to dla ciebie za trudne, Ragusa. Porucznik Ragusa! McGowan kilkakrotnie cmoknal. -Twoj stopien nie ma tu nic do rzeczy - powiedzial bardzo spokojnie. - Zdradzi cie w jednej chwili; mozesz byc tego pewien. Ale chyba nie o to ci chodzilo. Po prostu w ten sposob wyraziles swoje... rozczarowanie, tak? Albo niezadowolenie. Nie jestem taki, jak sie spodziewales, co? - W obecnej sytuacji... - podjal po chwili. - No wiec, to sie uda, jestem tego pewien. W kazdym razie nie moglem ci wyjsc na spotkanie. Pojawily sie pewne trudnosci. Mialem troche klopotow z przyjacielem z policji, wkrotce go zreszta poznasz. Jesli chcesz, mozemy nawet zjesc z nim lunch. Ale widzisz, musialem miec pewnosc, ze nikt inny nie wie o twoim przyjezdzie, ze nikt inny nie obserwuje, czy ktos wyjdzie ci na spotkanie. Ale wyglada na to, ze nikogo takiego nie bylo. Wiec chyba jestesmy bezpieczni. - O co chodzi z tym policjantem? - Och, drobny problem ze starym przyjacielem. Ale uspokoj sie, to juz zalatwione, hm, Vincent... Potem zaczeli rozmawiac o pracy, jaka ich czeka: jutro mieli pojechac na polnoc, do doliny Spey - aby "wyweszyc wielkie psy" - i tak dalej. Kiedy tak rozmawiali, dla Ragusy stalo sie jasne, ze Francesco musial wszystko szczegolowo omawiac z McGowanem; wstretny maly czlowieczek mial jasny obraz zadania, jakie przed nimi stalo, tak ze nie bylo miejsca na zadne watpliwosci. I kiedy Ragusa dwa czy trzy razy chcial cos zakwestionowac, McGowan za kazdym razem znajdowal odpowiedz albo przypominal w sama pore: -Ale tak chce to zrobic Francesco, Vincent. A jak dobrze wiesz, bracia Francezci lubia, jak ich instrukcji przestrzega sie co do joty... W koncu dojechali do domu McGowana w owej ponurej dzielnicy miasta. Po drodze mlodemu Sycylijczykowi mignely spienione fale oceanu, w ktorym odbijalo sie szare niebo, a w oddali ponure kontury zrujnowanych domow, ktore - dziwna rzecz - przywiodly mu na mysl Palermo. Tylko zalegajaca ulice breja byla dla niego czyms nowym, wzerala sie, jak kwas w jego wloskie buty z lakierowanej skory. Ragusa poszedl oblodzonym chodnikiem i znalazl sie w cieniu zniszczonego wiktorianskiego budynku, bedacego domem McGowana, po czym wszedl za obdartym mezczyzna przez furtke z kutego zelaza i dalej mokrymi schodami do lukowatego wejscia, zanim przyszlo mu do glowy zapytac: - Angus? Wlasciwie po co tu jestesmy? -Jestes glodny? - tamten przekrzywil glowe i uniosl krzaczaste brwi, otwierajac grube debowe drzwi. Ragusa wzruszyl ramionami, wszedl do srodka i poczul znajomy zapach, jaki zawsze towarzyszy starym budynkom. Na Sycylii bylo ich mnostwo. -Moglibysmy zjesc w moim hotelu albo gdzies indziej. Tak, to prawda - McGowan wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Ale pomyslalem, ze moja... strawa bardziej przypadnie ci do gustu. Tak czy owak wszedles tu z wlasnej, nieprzymuszonej woli... W tym momencie Sycylijczyk znieruchomial, zdejmujac plaszcz, i popatrzyl z zaciekawieniem na malego gospodarza. W mroku oczy ich obu swiecily zoltym blaskiem. Ragusa powiedzial: -Uwazasz sie za malego wesolka, prawda? Ale McGowan tylko zachichotal i odparl: -No coz, Vincent. Jesli ktos nie umie zartowac z siebie samego, z czego sie moze smiac? - I wlaczyl przycmione swiatla, wzial plaszcz goscia i poprowadzil go waskim korytarzem. -A teraz dokad? - spytal Ragusa, poprawiajac drogi krawat i lekko wyciagajac szyje. -Do mego kumpla z policji - zasmial sie McGowan. - Na dol. - I poszedl przodem w strone piwnicy. Ragusa nadal nie rozumial. -Wiec przekupiles go, przeksztalciles czy co? -Czy co - odpowiedzial McGowan. Wlasnie doszli do piwnicy i maly czlowieczek zapalil swiatlo. -Ochhh! - powiedzial Ragusa, ale w jego glosie nie bylo strachu czy odrazy, a raczej zaskoczenie i podziw. Vincent Ragusa odbyl bowiem dluga praktyke w Le Manse Madonie, ale nawet tam cos takiego bylo czyms zupelnie wyjatkowym... gdyby miejsce bylo troche bardziej odpowiednie. McGowan odgadl jego mysli i glebokim, gardlowym glosem powiedzial: -Pamietasz, Vincent, jak to bylo... przedtem? Oczywiscie, ze pamietasz! Ja sam pamietam doskonale, nie chodzi o to, ze chcialbym do tego wrocic, ale najlepsze posilki, jakie kiedykolwiek jadlem, podawano w paskudnych miejscach. Tak, to miejsce bylo paskudne. Faktycznie Ragusa nie pamietal, czy kiedykolwiek widzial paskudniejsze. Na ceglanych scianach widnialy biale zacieki; podloge stanowily kamienne plyty, a w rogu zial smierdzacy otwor, w ktorego ciemnym wnetrzu ginely zardzewiale lancuchy; pod jedna ze scian stal stol warsztatowy, na ktorym lezaly narzedzia, obok widac bylo wielki, poczernialy piec z biegnaca w gore rura spalinowa, a... ...A na samym srodku pomieszczenia stal stol! Stol nakryty do posilku, z bialym obrusem, blyszczacymi naczyniami i wypolerowanymi sztuccami, kieliszkami i karafka czerwonego wina. To wszystko bylo tak absurdalne, ze az zachwycajace; przez chwile Ragusa nie mogl oderwac oczu od tej fantasmagorycznej sceny. Ale majac zmysly znacznie bardziej wrazliwe niz u zwyklego czlowieka, poczul zapach pozywienia... albo, jak to okreslil McGowan, strawy. Zapach dochodzil zza kamiennych schodow, gdzie znajdowalo sie wejscie do nieduzej wneki. Stary McGowan, widzac, jak oczy Ragusy powedrowaly w tamta strone, a nozdrza rozszerzyly sie, wyszczerzyl zeby w usmiechu, zapalil swiece i wrzucil plonaca zapalke do pieca. Idac przodem, ostrzegl swego goscia: -Uwazaj, aby sie nie otrzec o sciany. Nie chcialbym, abys sie zahaczyl, jesli rozumiesz, co mam na mysli. Ragusa zrozumial. Co jakies dwie lub trzy stopy, do scian przytwierdzone byly rzeznickie haki. Wiekszosc z nich byla zardzewiala i nieuzywana. Ale w tylnej czesci wneki na ostatnim haku cos wisialo. Byla to... ludzka postac. Rece byly odciete na wysokosci ramion; lewa noge odcieto na wysokosci kolana, a prawa w polowie uda; kikuty zostaly poddane kauteryzacji. Starannosc, z jaka tego dokonano, byla uderzajaca. -Jestes prawdziwym fachowcem - mruknal Sycylijczyk i poczul, ze slinka naplywa mu do ust. - Ha! - prychnal McGowan. - Niech go diabli... odszedl i zrobil to sam! - Co? -Nagle mi umarl! Zyl, kiedy rozmawialem z nim dzisiaj rano, jak widzisz, podjalem srodki ostroznosci, aby go zakonserwowac. Ale teraz... Ragusa znow poczul podziw. -Jeszcze mogl mowic? -O tak - ale nie byl na tyle silny, by krzyczec. Myslalem, ze nie bedzie w stanie tego uczynic, ale niech go diabli, udalo mu sie! Mial swoj rozum, ten stary George Ianson! Jak widzisz, jest wciaz bardzo swiezy i nie caly pojdzie na marne. Teraz chodzmy stad i siadajmy do stolu. Kiedy znow znalezli sie w glownym pomieszczeniu, maly czlowieczek wlal troche oliwy do duzej, plytkiej blachy stojacej na piecu. Wziawszy kilka narzedzi ze stolu warsztatowego, zapytal: -Jaki chcesz kawalek, Vincent, i powiedz, jak mam go przyrzadzic? -Och, pozostawiam to decyzji szefa kuchni - mruknal Ragusa i wzruszyl ramionami. - Ale oczywiscie niedosmazony, moze nawet krwisty? - Kiedy maly czlowieczek, wziawszy pile i noze, znikal we wnece, Ragusa zapytal: - Powiedziales przedtem, ze sadziles, iz twoj przyjaciel policjant nie bedzie w stanie tego zrobic? Zabic sie? -Tak, zabic sie - nadeszla odpowiedz. - Jednak od czasu do czasu to sie zdarza. Mozna im podac odpowiednie srodki, aby usmierzyc bol i szok, ale jesli maja silna wole, nie mozna im przeszkodzic. - I rozlegl sie swist wlaczonej pily. Ragusa usiadl, nalal sobie wina i krzyknal do McGowana: -Juz zapomnialem. Plomien zycia nie pali sie w nich tak, jak plomien niesmierci w nas. -Wlasnie - odpowiedzial tamten. - Nawet w polowie. I przypuszczam, ze czasami po prostu nie warto go podtrzymywac. - W jego slowach nie bylo ani cienia wyrzutow sumienia, wspolczucia czy w ogole jakichkolwiek uczuc. Swist pily przeszedl w przenikliwy warkot, a Ragusa pomyslal, ze, mimo ze nie czul sympatii go McGowana, nie mogl mu odmowic pewnego rodzaju talentu. I oczywiscie goscinnosci... Tak wiec w oczach Ragusy McGowan wprawdzie nie przestal byc chuchrem, ale juz nie byl takim zupelnym kmiotem. Przez te wszystkie lata dzialal sam i teraz byl niezalezny, moze gdyby bracia Francezci spotkali sie z nim znowu, wydalby sie im zbyt niezalezny! Mial w sobie poczucie posiadanego autorytetu i wiare w siebie, ktore bardziej pasowaly do samych Wampyrow. Siedzac w starym garbusie McGowana, Sycylijczyk myslal, ze moze tak wlasnie jest. Tego wlasnie nie lubil u malego czlowieczka: jego wiedzy i jego autorytetu. Moze McGowan byl czlowiekiem Francezcich zbyt dlugo. Moze zaczal o sobie myslec, jak o prawdziwym szefie. Nie jak o niewolniku czy nawet poruczniku, lecz... Ale czy taki pomarszczony starzec moglby byc Wampyrem? Pomysl wydawal sie zupelnie absurdalny. Czy to mozliwe, by awansowal? -To jest Inverdruie - mruknal McGowan, obracajac sie do swego pasazera. - Czemu sie krzywisz? -To ten samochod - odparl Ragusa, ale byla to oczywiscie tylko czesc prawdy. - Jak zdolam kogos nabrac, ze jestem potentatem filmowym, poruszajac sie takim gruchotem? Na Sycylii wyrzucamy takie gowno na smietnik! -To jest tylko rekonesans - odparl McGowan. - W ten sposob moge ci pokazac, czego sie dowiedzialem, wiec gdyby cos mi sie stalo, bedziesz dysponowal wszystkimi informacjami. Ale czy juz ci tego nie mowilem? A moze mnie nie zrozumiales, co? -To cud, ale zrozumialem wszystko! - Ragusa popatrzyl na niego gniewnie, jednak po chwili usmiechnal sie sarkastycznie i udajac Rexa Harrisona, powiedzial: - Dlaczego Anglicy nie moga nauczyc sie mowic? McGowan skrzywil sie. -Sluchaj, chlopcze, ja nie jestem Anglikiem. I gdyby to bylo gowno, juz mialbys biegunke! Byl wczesny ranek, ale jak dotad ruch byl niewielki, wysportowani mlodzi fanatycy narciarstwa, ktorzy wygramolili sie ze swych lozek w okolicznych miasteczkach i osiedlach, umieszczali narty na bagaznikach samochodow i ruszali do Aviemore. -Samochod tego faceta...! - Ragusa zmartwial. - ... Wlasnie sie zatrzymuje! W tym momencie McGowan skulil sie na swoim siedzeniu, szarpnal kierownice i skierowal garbusa prosto na nadjezdzajacy samochod! Nie wymagalo to zadnego wysilku; drugorzedna droga, ktora jechali, ledwie mogla pomiescic dwa samochody, a po obu jej stronach wznosily sie wysokie zaspy zlodowacialego sniegu. Ragusa rozdziawil usta i wydal stlumiony okrzyk: -Co to, kurwa...? - i dlonia zaslonil twarz. Ale w ostatniej chwili McGowan znow szarpnal kierownice, skrecil w lewo i przez otwor w snieznym murze przedarl sie na boczna droge. Kiedy zatrzymal garbusa, drugi samochod przemknal tuz kolo snieznego muru po drugiej stronie drogi. Ragusie mignela przed oczami sylwetka kierowcy, wsciekle wygrazajacego piescia. Po chwili narciarze znikneli w chmurach niebieskich spalin... Ragusa w koncu odzyskal glos i powiedzial: -Co, do...? Czys ty zupelnie oszalal?! Ale maly czlowieczek w ogole go nie sluchal; nawet na niego nie spojrzal. Zamiast tego przetarl rekawem lekko zaparowana przednia szybe i dlugo patrzyl przed siebie. Kiedy wreszcie obrocil na Raguse nabiegle krwia oczy, powiedzial: -Widzisz ten dym, tamten komin za drzewami? Ten maly domek? -Co? - Ragusa spojrzal, skrzywil sie i skinal glowa. Wciaz byl w lekkim szoku. - Maly domek? Tak, widze. No i co z tego? McGowan powiedzial: -Tam mieszka czlowiek nazwiskiem John Guiney, ktorego tu nazywaja starym Johnem. To pomocnik; byl tu od zawsze. -Co takiego? Pomocnik? -Tropiciel, lesniczy, czlowiek lasu... i jak sadze, jeden z niewolnikow Radu Lykana. Teraz Ragusa uwazniej sie przyjrzal domowi stojacemu wsrod drzew. Wciaz byl zly - nawet wsciekly - ale teraz jego gniew zwrocil sie w inna strone. -Dlaczego tak myslisz? -Widzialem, jak Bonnie Jean Mirlu i jej czlowiek rozprawili sie z tymi Drakulami; jechali wtedy samochodem Starego Johna. Ale pozniej, tego samego dnia, stal znow u niego. Wiec jesli John Guiney nie jest niewolnikiem Radu, to na pewno jest przyjacielem B.J. Ragusa zmruzyl oczy i powiedzial: -Nie widze zadnego samochodu. -Mysle, ze jest za domem. -Chce go zobaczyc. Wtedy tez bede wiedzial. -Ale tylko krotki rzut oka - powiedzial maly czlowieczek, wrzucajac bieg. - To tylko rekonesans, pamietasz? I nie zapomnij, kto tutaj wydaje rozkazy... - Jakby chcial rozmyslnie jeszcze bardziej rozdraznic Raguse, co mu sie zreszta udalo. Starajac sie to robic jak najciszej, McGowan ruszyl na niskim biegu, przejechal po lsniacym, skrzypiacym sniegu, oddalajac sie od glownej drogi do Aviemore, dopoki nie natrafil na droge wsrod drzew, ktora okrazala dom. Zatrzymal sie po drugiej stronie pod oslona drzew i opuscil przednia szybe. Na zewnatrz panowala cisza, a slonce bylo tylko niewyrazna plama na szarym niebie. -Tam stoi jego samochod - mruknal maly czlowieczek. - Za domem. -Czy on cie zna? - spytal zachryplym glosem Ragusa. - Bo jesli nie, po co sie tak skradamy? To znaczy... czy z jego strony cos nam grozi? Jeden samotny starszy czlowiek, ktory czeka, az Radu zejdzie z tej pieprzonej gory? Zaczal wysiadac z samochodu, ale McGowan ostrzegl go: -Dokad masz zamiar isc? Przeciez juz kilka razy mowilem, ze to tylko rekonesans! -Pieprzony rekonesans! - burknal tamten. Rozpial plaszcz i oczom McGowana ukazala sie przytroczona do pasa kabura i pistolet. - Sprawdze tego starego. Nie bede mogl go zwerbowac, jesli jest - jak to sie nazywa - ksiezycowym dzieckiem? W takim wypadku zadam mu pare pytan. W koncu jest tylko niewolnikiem. Faktycznie jest mniej niz niewolnikiem, bo nawet nie jest wampirem. W ten sposob zaoszczedzimy sporo czasu... dla Francesca, pojmujesz? Wiec jesli ten stary odpowie na moje pytania, to w porzadku, i czegos sie dowiemy Jesli nie, tez dobrze, tylko ze wtedy umrze wczesniej. Pozbedziemy sie ciala gdzies, gdzie nikt go nie znajdzie, i bedzie o jednego mniej. -I Vincent Ragusa zdobedzie wielkie uznanie, tak? - syknal McGowan. -Czy to cie tak wkurza? - warknal Ragusa. - Ty pomarszczony maly skurwielu! A moze bys mi pomogl? - Nie! - skrzywil sie McGowan. - Idz sam! Instrukcje, jakie otrzymalem, sa jasne. -W porzadku - usmiechnal sie zlosliwie Ragusa. - To dlatego wciaz jestes tylko szeregowym wampirem i zawsze nim bedziesz. Daj mi dziesiec minut, a gwarantuje ci, ze dowiem sie wiecej o tym, co sie tu dzieje, niz ty sie dowiedziales w ciagu dziesieciu lat! Ruszyl przez las, a McGowan pomyslal: - Gladki jak dupa pawiana! Wiecej, niz sie dowiedzialem w ciagu dziesieciu lat, tak? No dobrze, jedna z rzeczy, ktorej sie dowiedzialem w ciagu ostatnich kilku miesiecy, jest nazwisko pewnego jubilera w Inverness, ktory dostarcza Staremu Johnowi srebrne kule, ot co! Ragusa wlasnie obchodzil gesty zywoplot ostrokrzewow. Za chwile znajdzie sie pod drzwiami domku. McGowan wlaczyl zaplon, wrzucil bieg, zawrocil samochod i pojechal w strone glownej drogi. Kiedy znalazl sie na wysokosci domu, zatrzymal sie, ale nie wylaczal silnika. Mial pewne doswiadczenie, jesli chodzi o sojusznikow Radu. Widzial ich w akcji i pamietal wynik jednej z nich. Pod drzwiami Ragusa poprawil krawat, wydobyl pistolet i wsunal go za pasek tak, aby zakrywala go pola kurtki. Potem zapukal i czekal... A wewnatrz domu, na pietrze Stary John wyjrzal przez malenkie okno i zobaczyl samochod McGowana. Stary garbus byl tutaj rzadkoscia. Nie zapomnial, jak wyglada, choc nie mogl dostrzec tablicy rejestracyjnej. Czy kiedykolwiek przedtem widzial kierowce? Moze. Ale... czy to mogl byc ow obserwator B.J.? W kazdym razie pasowal do jego opisu. Znow uslyszal pukanie do drzwi, ale tym razem bardziej natarczywe. -Juz ide - zawolal Stary John drzacym glosem. - Chwileczke, dobrze? - Szybko zszedl na dol, zatrzymal sie na chwile w pokoju i podszedl do drzwi. - Kto tam? -Nie zna mnie pan - uslyszal glos Ragusy i nie mogl nie zwrocic uwagi na jego obcy akcent. A poniewaz widzial, jak przybysz ukradkiem sie zblizal przez las, Stary John wiedzial dokladnie, jak wyglada. I wcale mu sie to nie podobalo. Czlowieku, przed chwila wyszedlem z toalety - zawolal. - Mam nadzieje, ze to cos naprawde waznego, a nie po prostu ktos, kto pyta o droge. Musze sie doprowadzic do porzadku... -Jasne, nie ma pospiechu. Ale to naprawde wazne. Przyjechalem, aby zlozyc panu pewna oferte, panie Guiney. W gre wchodza duze pieniadze. Rozmawiam z panem Johnem Guiney, prawda? - Ragusa usmiechnal sie zlosliwie i sprawdzil, czy ma bron w zasiegu reki. Tak, w porzadku. - Tak, w samej rzeczy - odpowiedzial John i pomyslal: - Wiesz o mnie o wiele za duzo, moj ty cwany, mlody przyjacielu! - Nastepnie skurczyl sie w sobie i pochylil, aby wywolac wrazenie jeszcze starszego czlowieka. No! Teraz...Otworzyl zamek i uchylil drzwi do polowy. Ragusa poznal go od razu, kiedy stanal przed nim twarza w twarz, a Stary John poznal jego! Jako ksiezycowe dziecko John byl stale w pogotowiu i kierowal sie instynktem. Gdyby ten czlowiek nie byl Ferenczym, po prostu by go tutaj nie bylo! Ale byl. -Panie Guiney, mamy... zamiar krecic tu film... - wyjakal Ragusa. Ale teraz, kiedy cel jego ataku przestal sie garbic i wyprostowal sie na cala wysokosc, po czym warknal: - Ach tak? Krecic film? - Ragusa cofnal sie o krok i siegnal po bron. -A wiec to tak! - powiedzial Stary John i wyciagnal przed siebie prawa reke, ktora dotad mial schowana za drzwiami. Ragusa ujrzal wycelowana w twarz dubeltowke, a sam jeszcze nie zdazyl chwycic za bron. W nastepnej chwili pistolet znalazl sie w jego dloni... ale bylo juz za pozno. -A niech to! - powiedzial John i pociagnal za spust. Huk wystrzalu rozdarl cisze; ptaki, trzepocac skrzydlami, zerwaly sie z drzew. Strzal z bliska rozerwal twarz Ragusy i wbil mu oczy w glab czaszki. Sycylijczyka rzucilo w tyl; z rozkrzyzowanymi rekami wyrznal plecami w zamarznieta ziemie. Stary John skoczyl w jego strone, wciaz mierzac do niego z dubeltowki i jednoczesnie zerkajac na samochod McGowana. Ich pelne wzajemnej nienawisci oczy spotkaly sie na moment. Ale gdy John obrocil bron w lewo, McGowan puscil sprzeglo, zwiekszyl obroty silnika i jego samochod zniknal w chmurze gazow spalinowych. John skoczyl za rog domu i zobaczyl, jak samochod pedzi w strone dziury w snieznym murze. Ale odleglosc byla juz zbyt duza i szanse trafienia byly male; John mogl tylko patrzec, jak maly samochod wypada na droge i znika w oddali... Wtedy wrocil do ciala Ragusy, ktory drzal i probowal usiasc! A wiec to porucznik! -Pieprz sie! - powiedzial Stary John i wcisnal obie lufy w krwawy otwor, tam gdzie jeszcze niedawno byly usta. - Obciecie glowy to nie jedyny sposob, wiesz? Moge rownie dobrze ja rozerwac. - I wypalil z obu luf. A pozniej za domem Johna uniosla sie ku niebu kolumna niebieskiego dymu z plonacego drewna... i nie tylko. Palil suche galezie, ktore opadly jesienia, a nie nadawaly sie na opal. Jesli zas chodzi o strzaly, jego najblizszy sasiad mieszkal dobre cwierc mili stad, a poza tym i tak by go to nie zaniepokoilo. W koncu John byl lesnikiem... a w okolicy bylo duzo krolikow i golebi. Stary John grzal dlonie nad ogniem plonacym w rogu swego ogrodu. Pomyslal, ze w sumie nie bylo duzo zamieszania; faktycznie prawie w ogole go nie bylo. Ten przybysz nie byl rownym przeciwnikiem dla Radu i jego ludzi! Moze to odstraszy reszte tych sukinsynow. Ale, wdychajac dym ogniska, John raczej w to nie wierzyl. Jeszcze pozniej, juz w domu, przeszukal drogie ubranie Ragusy, aby sie przekonac, kim dokladnie byl ten Ferenczy. Wazna informacja dla B.J., ktora wciaz byla jego pania... ...Przynajmniej na razie. Tego samego popoludnia McGowan przeniosl sie z Carrbridge do Aviemore i zgodnie z wczesniejszymi instrukcjami wynajal w hotelu dla narciarzy pokoje dla Francesca i jego grupy. Nastepnie wieczorem zadzwonil do niego i powiedzial o pozalowania godnym zgonie Vincenta Ragusy. Opowiedzial jak to sie wydarzylo, ukrywajac jedynie fakt, ze to on sam byl glownie odpowiedzialny za sprowokowanie mlodszego kolegi i wyslanie go na smierc. Kiedy skonczyl, Francezci powiedzial: -Sluchaj, Angus, mozesz mi to szczerze powiedziec. Mowilem ci, zebys mial oko na Vincenta, przynajmniej dopoki nie znajde stosownego rozwiazania. Wiec... moze to ty go zalatwiles? -Wszystko odbylo sie tak, jak mowilem, Francesco - odparl McGowan. - Ten facet byl w goracej wodzie kapany, nigdy przedtem takiego nie widzialem! -Wiesz, stary przyjacielu, ze to nie stanowiloby zadnej roznicy? - Francezci umial byc przekonywajacy. Ale McGowan umial byc uparty. Sklamal - do pewnego stopnia - i teraz musi sie tego trzymac. Ale moze to troche ubarwic. - Francesco, ten czlowiek chcial zostac szefem - upieral sie. - To znaczy moim szefem. A pewnego dnia moze szefem nas wszystkich? Rozkazy nic dla niego nie znaczyly. Przykro mi to mowic, ale wedlug mnie dobrze, ze sie go pozbyles. - Tez tak sadze... - (Francesco mruknal cicho.) - Jesli tylko nie bedziemy mieli z tego powodu jakichs klopotow. - Stary John Guiney na pewno nie zglosi sie na policje, jezeli to masz na mysli -powiedzial McGowan. - A ja z cala pewnoscia nie zamelduje o zniknieciu Ragusy! - No to w porzadku. A co z naszymi pokojami? - Wszystko zalatwione. Mozesz przeniesc sie do Aviemore, kiedy tylko zechcesz. Maja takze przygotowac ladowisko dla helikopterow. Bedzie gotowe na jutro rano. Bardzo im sie spodobal pomysl, ze szukamy plenerow dla potrzeb filmu! -Doskonale! Ciesze sie, ze sie jutro spotkamy - zakonczyl rozmowe Francesco. Mniej wiecej w tym samym czasie, kiedy McGowan rozmawial z Francezcim, Bonnie Jean Mirlu rozmawiala z Johnem Guineyem. Jakis szosty zmysl - kobiecy albo wampirzy - ostrzegl ja, ze u Starego Johna sytuacja sie skomplikowala. A John opowiedzial jej o swoich gosciach. Podobnie jak Francesco Francezci na poczatku byla zaniepokojona, ze dzialania Johna mogly przyspieszyc bieg spraw, ale ja zapewnil, ze tak sie nie stalo. -Oni poszukiwali Radu, a nie mnie, dziewczyno - powiedzial. - (B.J. zdziwila sie: dziewczyno? Co w niego wstapilo? Przedtem nigdy jej tak nie nazywal! Moze to wskutek emocji?) I, jakby wyczuwajac jej zaskoczenie, szybko powiedzial: -Przepraszam cie, Bonnie, ale gdybym nie wyszedl z tego zwyciesko, wszyscy moglibysmy przegrac! Wszystkim kierowal ten maly czlowieczek, ten twoj obserwator. Gdyby mnie schwytal... moglby mnie zmusic do wskazania drogi do samego Radu! -Musza wiedziec, ze to juz niedlugo - potwierdzila, przygryzajac warge z niepokojem. - A mimo to, nie wiem, wydaje mi sie, ze zaczeli dzialac znacznie wczesniej, niz sie spodziewalam. John, oni juz wiedza, gdzie teraz jestes. I to na pewno! -Taak - glos Johna zabrzmial silniej niz kiedykolwiek. - I wiedza, z kim maja do czynienia! Moze po prostu badali grunt? Jezeli tak, nie bardzo im sie to spodobalo. Mysle, ze na ich gust bylo zbyt goraco, jesli wiesz, co mam na mysli. -Ferenczy - zadrzala. - Nie wiemy, ilu ich jest. Faktycznie nie wiemy o nich zupelnie nic! - B.J. poczula, ze znow ogarnia ja panika. Stary John to dzielny chlop, ale glupiec. -Alez wiemy o nich cos niecos! - przerwal jej mysli. - Bo kiedy wyproznilem kieszenie tego cholernego cudzoziemca, znalazlem pare naprawde interesujacych rzeczy. -No to mow! - warknela B.J. I zaraz dodala lagodniejszym tonem: - John, jestem pewna, ze nie rozumiesz niebezpieczenstwa, jakie nam wszystkim grozi. -Rozumiem, rozumiem, Bonnie Jean. Na pewno. A teraz sluchaj. W jego portfelu byly karty kredytowe. A nawet pieniadze. Glownie dolary amerykanskie, ale takze troche drobnych... w lirach! -W lirach? -Tak. Karty byly wloskie, a dokladniej z Sycylii. Poza tym mial wizytowke z nazwiskiem, adresem i numerem telefonu. Wizytowka byla wloska, ale nawet taki stary duren jak ja odczytal ja bez trudu. A na wizytowce bylo napisane: V. Ragusa. Asystent Sekretarz A. i F. Francezcich, Le Manse Madonie. -Le Manse Madonie! - B.J. wydala stlumiony okrzyk, a w jej glowie zawirowalo. Dawno temu udalo jej sie wytropic linie rodu Ferenczych na Sycylii, ale tam trop sie urywal. A teraz... teraz wygladalo na to, ze byli tam przez caly czas! Harry Keogh stal w oknie ich malego pokoju i bez zainteresowania spogladal w ciemnosc wieczoru. Przynajmniej B.J. nie widziala zadnego zainteresowania z jego strony. Faktycznie z kazda chwila Harry wydawal sie zapadac coraz glebiej w siebie. Co wlasciwie dzialo sie w jego glowie - jezeli w ogole dzialo sie tam cokolwiek - nawet nie probowala zgadnac. Ale teraz ja zaskoczyl. -Ferenczy - powiedzial, jakby powtarzajac jej mysl. - Le Manse Madonie. Madonie to gorski lancuch na Sycylii. Rozmawiasz przez telefon ze starym Johnem? Jakis problem? - I nie przestajac wygladac przez okno, powiedzial obojetnie: - Przyjechala Margaret Macdowell. Wlasnie wysiadla z taksowki. Margaret Macdowell: policja przestala sie juz nia interesowac i zupelnie slusznie. W koncu byla ofiara - czy raczej niedoszla ofiara - gwalciciela i mordercy i tydzien temu powiedziala policji "wszystko, co wie na ten temat". Ale czas jakby zwolnil. Bonnie Jean wydawalo sie, ze to bylo wiele lat temu! Od chwili tamtego ataku B.J. czekala na wlasciwy moment, trzymajac Margaret z dala od wszystkiego, na wypadek gdyby policja chciala ja znow przesluchiwac. Ale to bylo przedtem, a teraz B.J. potrzebowala kazdej pomocy, jaka mogla uzyskac. Stary John byl wciaz na linii. -Bonnie Jean? -Sluchaj, John. Bede sie streszczac. Mysle, ze juz czas, abys sie wyprowadzil z tego domku. I to jeszcze dzis! Wynajmij pokoj, ale z dala od Inverdruie i Aviemore. A potem zadzwon do mnie i powiedz, gdzie jestes. Rozumiesz? Jestes moim filarem, John. Nie moge pozwolic, aby ci sie cos stalo. -Wyprowadzic sie stad? - wydawal sie speszony. - Alez to moj dom. Gdzie pojde? -Gdzies, gdzie bedziesz bezpieczny! - warknela. - Wiec zrob to! Powiedz, ze zrozumiales. Po chwili John odpowiedzial: -Tak, rozumiem. Ale Radu... -Kiedy nadejdzie czas, uslyszysz jego wezwanie. A do tego czasu... No, powodzenia, John. -I tobie, Bonnie Jean. Uwazaj na siebie, dziewczyno. - I rozlegl sie trzask odkladanej sluchawki. -B.J. - powiedzial Harry, tym razem nieco bardziej ozywiony niz poprzednio. Spojrzala na niego; wciaz wygladal przez okno, ale teraz zmarszczyl brwi i szybko mrugal. -Harry? - ruszyla w jego strone. - Ten samochod - powiedzial, nie patrzac na nia. - Zgasil swiatla, ale wciaz stoi kolo zywoplotu. Jechal za taksowka Margaret, a teraz... tam stoi. Stanela obok niego, patrzac przez cienkie zaslony i siegnela, aby wylaczyc swiatlo. Z korytarza dobiegaly przyciszone glosy dziewczyn, ktore witaly sie z Margaret. Ale B.J. to nie interesowalo; jej uwaga byla skierowana gdzie indziej. - Samochod? - szepnela, wpatrujac sie w ciemnosc. -Tam, przy koncu zywoplotu - powtorzyl Nekroskop, dziwnie nieobecnym glosem, ktorego B.J. nie znosila, ale juz zdazyla sie przyzwyczaic. A Harry wyczul jej koncentracje, kiedy myslala goraczkowo: - Ludzie w tym samochodzie, czy to nasi wrogowie? - Ale bariera w umysle Harry'ego byla opuszczona; jego metafizyczne mysli wydostawaly sie na zewnatrz... a ktos z Ogromnej Wiekszosci wlasnie na to czekal. B.J. nie byla telepatka, jeszcze nie, ale byla juz bliska konca przemiany... w stuprocentowego Wampyra! Prawie nie zdajac sobie z tego sprawy, odnalazla samochod, wysondowala jego wnetrze i Nekroskop uslyszal jej ciche warczenie. Lekko sie zachwiala i aby odzyskac rownowage, chwycila jego reke. -To Drakulowie! - wyrzucila z siebie. Nastepnie z sykiem i strasznym usmiechem na ustach, z plonacymi zoltym blaskiem oczami, powtorzyla: - Drakulowie! Tak tego pragnelam i moje zyczenie sie spelnilo, za Zahanine. Za Zahanine! I nie odezwawszy sie do Harry'ego ani slowem, ruszyla do drzwi. Kiedy znalazla sie na zewnatrz, zawolala zachryplym glosem: -Klucze! Sandra, daj mi klucze do swego samochodu! Dziewczyny wciaz staly w korytarzu i rozmawialy z Margaret. Bonnie Jean przemknela obok nich, porywajac za soba drobna, kruczoczarna Sandre Mohrag, ktora zbiegla za nia po schodach do tylnego wyjscia z gospody. A Harry wciaz stal w oknie, patrzac na stojacy w cieniu samochod i ciemne sylwetki jego pasazerow; nagle pozostawiony samemu sobie nie wiedzial, co robic i czy w ogole cos powinien robic. Wiec kiedy w jego glowie odezwal sie glos, to bylo prawie jak porazenie pradem. -Wrogowie, Harry! - powiedzial glos zmarlego. - Miales wtedy racje, Nekroskopie, calkowita racje! - To byl R.L. Stevenson Jamieson i Nekroskop zareagowal instynktownie, chcac podniesc mentalne bariery. Ale przedtem musial sie czegos dowiedziec. -Ilu jest tych wrogow, R.L.? I kim sa? -Co? Przeciez wiesz, kim sa, czlowieku! - odparl R.L. - Ci sami co zawsze. Tylko ze teraz jest ich pieciu, nie szesciu. Drakulowie, Tybetanczycy, ale w zadnym wypadku nie kaplani. A w kazdym razie nie nalezacy do zadnej normalnej religii. Ale chyba cos bylo nie tak. Pieciu? Nie czterech? -Poznaje czterech z nich - powiedzial R.L. - Ale ten piaty to ktos nowy. Moze ich nowy szef? Tak czy owak na pewno jest ich pieciu! Harry pomyslal: - Zreszta ich liczba nie ma znaczenia. - To, co ma znaczenie, to fakt, ze to wrogowie. A B.J. mowila jeszcze cos... cos o Zahanine? I cos jeszcze, o ciemnej plamie na podlodze w jego pokoju? Ale Bonnie Jean tak sie spieszyla, ze nie zostawila dla Harry'ego zadnych instrukcji! Tak, B.J. strasznie sie spieszyla. I ten wyraz jej twarzy... ...Nekroskop wiedzial, co ten wyraz oznacza. I nagle poderwal sie do dzialania. W ciemnosci czekalo pieciu strasznych wrogow. A powodowana zadza zemsty Bonnie Jean Mirlu popedzila im naprzeciw... CZESC CZWARTA Przyjaciele w otchlani I B.J. niewinna? Koniecrzeczywistosci! Powazne rozwiazanie Wciaz stojac w oknie, czujac zawroty glowy i mdlosci, Nekroskop kurczowo uczepil sie parapetu. Mial kolana jak z waty; czul, jakby za chwile mialy sie rozplynac. Chcial cos zrobic -cokolwiek - ale nie dostal zadnych instrukcji.Jednak wiedzial, co powinien zrobic, i musial to zrobic! A ostatnia rzecza, jakiej chcial, bylo, zeby ktoras z dziewczyn B.J. weszla teraz do pokoju, jesli bedzie musial wykonac ruch! Podszedl do drzwi - prawie bez udzialu woli - i zamknal je na klucz, po czym wrocil do okna. Bonnie Jean i Sandra Mohrag byly na zewnatrz i zmierzaly do samochodu. Wiec B.J. nie byla sama. Sandra szla wraz z nia. Ale dokad? I Drakulowie byli tam takze... te sylwetki w zlowrogim samochodzie. Nagle Harry'emu wrocily sily, nawet jego umysl zaczal pracowac sprawniej. Byl to wynik desperacji. Nawet jesli to co robil, nie mialo sensu (a co mialo sens w jego pozbawionym sensu swiecie, gdzie nawet w tej chwili rozne poziomy jego swiadomosci probowaly nawiazac kontakt?), przynajmniej cos bedzie robil. W tym momencie B.J. i Sandra szly, a wlasciwie prawie biegly, przez czarna droge dojazdowa w strone malego parkingu przy gospodzie, a Sandra chyba sie smiala, grzebiac w torebce w poszukiwaniu kluczykow. Nie mialy na sobie plaszczy, a na zewnatrz bylo ponizej zera. Harry widzial, ze B.J. przez caly czas byla odwrocona plecami do alejki bezlistnych drzew, na ktora zywoplot rzucal dlugi cien. Podejrzany samochod znajdowal sie w odleglosci czterdziestu czy piecdziesieciu jardow i wciaz stal bez ruchu, a ledwie widoczne sylwetki jego pasazerow byly pochylone w przod, jakby pochloniete tym, co sie dzieje... * * * A oto, co sie dzialo:-Smiej sie! - powiedziala B.J. do Sandry, kiedy drobna dziewczyna otwierala drzwi samochodu. - Nie przestawaj sie smiac, tak jakbys sie dobrze bawila. Nie chce, zeby te sukinsyny pomyslaly, ze zdaje sobie sprawe z ich obecnosci. Chce, zeby za nami pojechali! Smiejac sie i okreciwszy sie wokol prawie tanecznym krokiem - i jednoczesnie przelotnie omiotlszy wzrokiem teren - Sandra powiedziala: -Jakie sukinsyny, B.J.? Nikogo nie widze! - Nastepnie wslizgnela sie do samochodu i siegnela, aby zwolnic zatrzask pasa bezpieczenstwa. -Nie rozgladaj sie za nimi - warknela B.J. - Nawet o nich nie mysl. Jeden z nich jest telepata. Czuje, jak jego oslizgle palce obmacuja moj umysl. I nie zapinaj pasa! Moze bedziemy musialy szybko opuscic samochod. A teraz sluchaj: ruszaj i wolno wyjedz na glowna droge w kierunku Edynburga. -Na otwarta przestrzen? Miedzy tym miejscem a Edynburgiem bedziemy jak na patelni, B.J. -Wlasnie! -Chcesz ich... zwabic? - Sandra zobaczyla we wstecznym lusterku reflektory czarnego sedana, ktory skrecal na droge niecale sto jardow za nimi. -Tak! - warknela B.J. - To za Zahanine. I za mnie. Mam juz dosc bycia celem. Powiedz, czy ta strzelba, ktora mi przyslal Stary John wraz z nabojami, jest wciaz w bagazniku. -Tak. I kusza takze. -Jest naladowana? I sa zapasowe strzaly? -Jest jedna. Ale B.J., kim oni sa? Czy to Drakulowie? I czy maja bron? -O tak, ale nie beda mieli ochoty jej uzyc. Otwarta przestrzen i po drodze mnostwo farm, budynkow i pubow. A my zadzialamy przez zaskoczenie. -Gdzie oni mysla ze jedziemy? - Sandra zaczela odczuwac strach. Ale byla ksiezycowym dzieckiem i jak przyjdzie co do czego, przestanie sie bac. Bedzie jak Zahanine, nieustraszona. Jednak nie skonczy tak jak ona, jesli B.J. bedzie nad nia czuwac. -Nie wiedza, gdzie jedziemy, poniewaz my same tego nie wiemy - odparla B.J. - Ale na pewno sa zaciekawieni. Jezeli w gospodzie bylysmy obserwowane - jezeli sledzili kazdy nasz ruch -moga wiedziec o nas wszystko. Moze dostali nauczke wtedy, na polnocy, a moze zmienili zasady dzialania. Ale ja nie zmienilam swoich! Mysle, ze chcieli wziac Zahanine zywcem, a jesli tak, moga miec podobne zamiary w stosunku do nas. To zapewnia nam podwojna przewage: po pierwsze element zaskoczenia... i mniejsza o to drugie! Troche zwolnij. Jedziemy za szybko, a nie chce, aby pomysleli, ze uciekamy. - Wyglada na to, ze staraja trzymac sie w tej samej odleglosci - Sandra oddychala teraz nieco spokojniej. A B.J. nie przestawala glosno myslec. -Przypuscmy, ze znalezli nas dopiero teraz. Mogla ich tutaj doprowadzic Margaret Macdowell, bo kiedy przenioslysmy sie tutaj, ona zostala. Kiedy ja odnalezli, musieli tylko obserwowac jej ruchy, dopoki do nas nie dolaczy. Ale jak ja znalezli, skoro nie ruszala sie ze Sma' Auchterbecky? -Ale czyz nie mowilas nam wiele razy, ze obserwator sledzil nas od lat? - Sandra rozumowala logicznie. -Ten maly czlowieczek, ten obserwator, to Ferenczy! - warknela B.J... i przerwala. - Ale wedlug Radu Drakulowie zawsze byli najbardziej skryci ze wszystkich. Wiec moze masz racje i obserwowali obserwatora! -To dlaczego teraz nas sledza? - (Sandra zadala kolejne logiczne pytanie.) - Jesli juz wiedza, gdzie sie ukrywamy... -Ale nie wiedza na pewno, czy jestesmy tu wszystkie - odparla B.J. I pomyslala: - I jeszcze jest Harry. Czy wiedza o nim? O jego udziale w wydarzeniach w dolinie Spey, gdzie zlikwidowalismy ich dwoch kompanow? -B.J., gdzie my jedziemy? - W glosie Sandry znow odezwal sie strach. - Drogi sa zdradliwe i zaczyna padac snieg. Nie mozemy tak jechac w nieskonczonosc! B.J. wyjrzala przez okno. Po lewej ukazala sie farma, ktora otaczaly zabudowania gospodarcze. -Jeszcze troche zwolnij - powiedziala... po czym wydala westchnienie ulgi, kiedy jadacy za nimi samochod takze zwolnil. Jeszcze cwierc mili i minely dlugi budynek przypominajacy stodole, stojacy za wysokim zywoplotem biegnacym wzdluz drogi. A Kawalek dalej zobaczyly otwarta metalowa brame. - Tutaj - powiedziala B.J. - Wjedz do srodka, skrec w lewo, a potem wjedz tylem do stodoly. -Ale wtedy nas zobacza - powiedziala Sandra. - Sa zaledwie sto jardow za nami, a poza nami na drodze nie ma nikogo. - Jednak poslusznie zwolnila. -Wiem - warknela B.J. - Chce, zeby nas widzieli! Zrob to. Sandra wykonala polecenie. Do stodoly prowadzila przez pole wyboista droga, a sama stodola byla w istocie rodzajem schronienia i stanowiska do karmienia zwierzat. Wlaczywszy swiatla mijania, Sandra wjechala do srodka i stanela, wylaczyla silnik i swiatla, po czym wreczyla B.J. kluczyki. B.J. po chwili wysiadla z samochodu. Zdolnosc widzenia w ciemnosciach jej nie zawiodla i bez trudu wyjela bron z bagaznika, po czym podeszla do siedzacej wciaz w samochodzie Sandry, wreczyla jej strzelbe i oddala kluczyki, jeszcze zanim reflektory sedana ukazaly sie na pustym polu. Kiedy swiatla przygasly i samochod powoli skierowal sie w ich strone, B.J. powiedziala do Sandry: -Zostan tu. Jesli ktos podejdzie do okna, strzelaj bez wahania! Udawaj, ze z kims rozmawiasz i smiej sie. Moj zaglowek wprowadzi ich w blad i beda mysleli, ze nadal jestesmy tu obie. I Sandra, nie przejmuj sie. Bede tuz obok. Kiedy swiatla sedana padly na stodole, zamigotaly i zgasly, sylwetka B.J. znikla w mroku. Stodola, w ktorej sie znalazly, stanowila po prostu duze, drewniane schronienie, otwarte z obu stron. Ulozone po obu stronach bele paszy prawie siegaly niskiego stropu za ogrodzeniem, w ktorym znajdowaly sie otwory tak, aby zwierzeta, wystawiwszy glowy, mogly dosiegnac pozywienia. Stalo tam takze koryto i mocne drewniane drabiny siegajace sasieku tak wypelnionego sianem, ze zapadl sie w srodku. Kiedy warkot silnika samochodu Drakulow ucichl, B.J. wslizgnela sie miedzy belki ogrodzenia w pachnaca stechlizna ciemnosc i ukryla sie za sterta siana... Samochod Drakulow byl przestronnym piecioosobowym pojazdem. Zmarly R.L. Stevenson Jamieson mial racje: wszystkie miejsca byly zajete. Rozgrzany silnik powoli stygl, wydajac ciche trzaski, wycieraczki lekko skrzypialy, przesuwajac sie tam i z powrotem i zgarniajac mokry snieg z zimnej przedniej szyby, a czterech niewolnikow czekalo na dalsze rozkazy. Piaty pasazer - nowy przywodca grupy - siedzial kolo kierowcy, patrzac przez zaparowana przednia szybe. Jeden z siedzacej z tylu trojki palil perfumowanego papierosa, co bylo nie lada luksusem. W klasztorze Drakesha bylo to zabronione, slabostki nieludzkie mialy pierwszenstwo przed czysto ludzkimi. Ale palenie bylo tylko jedna ze slabostek tego czlowieka. Zdradzala to jego twarz: zapadle, poorane bliznami policzki byty zasloniete sterylnymi opatrunkami. - Wiec czekaja na kogos - powiedzial ich przywodca - porucznik oddelegowany przez Drakesha z Indii, ktory niedawno przybyl do Szkocji -i obrocil sie do niewolnika o twarzy poznaczonej bliznami. - Masz... pewne doswiadczenie z ludzmi Radu, tak? Poznajesz te kobiety? -Tak, to jego niewolnice - odpowiedzial mezczyzna. - Jedna z nich nazywa sie Sandra Mohrag. Nie widzialem twarzy tej drugiej. Ale co to ma za znaczenie, jak sie nazywaja? Z pewnoscia to niewolnice. Wszystkie sa zgrabne i ladne. Suki! - Jego usmiech, znieksztalcony przez przylepione opatrunki, byl wstretny. -Ich figura i uroda mnie nie interesuja - powiedzial przywodca glosem pozbawionym jakichkolwiek emocji. - Jedynie ich wiedza. I tym razem przynajmniej jedna z nich ma byc... zywa. - Bylo oczywiste, co ma na mysli. Ale czlowiek z bliznami zaprotestowal: -To byl wypadek! Czekalismy na mezczyzne, tego Harry'ego Keogha. Nie przewidzielismy, ze ta czarna dziewczyna... ...Ale - przerwal mu przywodca - tym razem nie bedzie zadnych wypadkow. A jeszcze lepiej, jesli nie bedzie tez zadnej strzelaniny. Sprobujcie to zapamietac. I nie sprawcie mi zawodu, bo jesli tak sie stanie, zawodu dozna tez ostatni z Drakulow. "Wypadek" z czarna dziewczyna to byla stracona okazja. Postarajcie sie nie stracic kolejnej. A teraz ruszajcie i pospieszcie sie. Bo jesli one na kogos czekaja, to lepiej, zeby nas tu nie bylo, kiedy ten ktos sie zjawi. Ale gdyby to byl ten Harry, na pewno powinnismy tutaj zostac. Jednak dopoki ich nie... przesluchamy? nie bedziemy wiedzieli. Niewolnik z bliznami i jego towarzysz - ten sam, ktory uczestniczyl w zabojstwie Zahanine - wysiedli z samochodu, znikneli w cieniu zywoplotu i cicho ruszyli w strone stodoly. Idac czlowiek z blizna wyjal automat i przykrecil tlumik. Zadnej strzelaniny? Och, doprawdy? Latwo to mowic, ale on widzial, jak te suki potrafia walczyc! Stodola wylonila sie przed nimi z ciemnosci, wygladala jak ciemna plama za zaslona zacinajacego sniegu. Kiedy podeszli blizej, zauwazyli w samochodzie jakis ruch. Siedzaca przy kierownicy kobieta kiwala glowa, pochylala sie na boki i glosno sie smiala! Jednak za chwile przestanie! Czlowiek z blizna podszedl do samochodu od strony pasazera. Drugi nisko przykucnal, przemknal za samochodem i teraz posuwal sie zwolna w strone okna kierowcy. Kiedy ze srodka znow rozlegl sie smiech, szarpnal klamka, otworzyl drzwi i podniosl sie, a wszystko wykonal jednym plynnym ruchem. W nastepnej chwili wyciagnal rece w strone dziewczyny siedzacej za kierownica. Sandra poczula, jak jego dlonie dotknely jej szyi, wepchnela lezaca na kolanach strzelbe w brzuch napastnika i pociagnela za spust. Bylo to niemal dokladne powtorzenie sceny z Inverdruie, gdzie Stary John zabil Vincenta Raguse. Drakula w ogole nie wiedzial, co go ugodzilo. Z ubraniem w strzepach i jelitami wyplywajacymi z rozerwanego brzucha uniosl sie na chwile, po czym runal do tylu i wyrznal w ogrodzenie, lamiac kregoslup. Odglos strzalu stlumily znajdujace sie wokol sterty paszy, zawodzenie wiatru i szum padajacego sniegu. Po drugiej zas stronie samochodu, dzialajac jednoczesnie ze swym towarzyszem, czlowiek z blizna szarpnieciem otworzyl drzwi - i zdazyl ujrzec blysk wystrzalu oraz uslyszec przytlumione bum! - kiedy odrzucona strzalem postac jego towarzysza znikala z pola widzenia. Wtedy najszybciej, jak potrafil, wsadzil do wnetrza samochodu reke, w ktorej trzymal pistolet, ale jego cel wlasnie sie wyslizgnal na zewnatrz przez drzwi kierowcy. Instynktownie siegnal reka w strone dziewczyny, jednoczesnie zadajac sobie pytanie: -Gdzie jest ta druga? Odpowiedz nadeszla w postaci dlugich na trzy cale pazurow, ktore przebily material jego kurtki i koszule i wbily mu sie w szyje, po czym szarpnieciem oderwaly go od samochodu i wtedy ujrzal przed soba plonace szkarlatem trojkatne oczy, ktore bez mrugniecia wpatrywaly sie w niego z odleglosci nie wiekszej niz dwanascie cali; w nastepnej chwili bron wyleciala mu ze zdretwialych palcow, wytracona poteznym uderzeniem. Byl niewolnikiem, wprawdzie wampirem, ale tylko niewolnikiem, nawet nie porucznikiem. Ale ta istota... ...Byla wampyrem! B.J. Mirlu byla teraz tylko czesciowo kobieta, i to w niewielkim stopniu. Trzy czwarte jej istoty stanowil wilk, a wlasciwie wilkolak. Juz nie potrzebowala pelni ksiezyca; wystarczala jej wscieklosc i sila woli. Reszta stanowila po prostu refleks, przychodzila automatycznie i zadziwiajaco latwo, jak wtedy, przed kilkoma tygodniami, gdy zostala zaatakowana Margaret Macdowell. Za dnia taka metamorfoza byla bardzo malo prawdopodobna, o ile w ogole mozliwa. Ale noca, kiedy B.J. byla tak wzburzona i przepelniona wsciekloscia?... Byla Wampyrem i watla istota - ktora tak latwo unieruchomila szponiasta dlonia, podczas gdy druga spoczywala czlowiekowi na piersi, czujac nerwowe bicie jego serca - doskonale to wiedziala. Mezczyzna popatrzyl na nia (mogl tylko patrzec), na te pochylajaca sie nad nim biala bestie. Patrzyl w oslupieniu na kolnierz z futra okalajacy twarz, ktora jakos zachowala podobienstwo to ludzkiej twarzy B.J.; na jej postac, znacznie od niego wyzsza, przypominajaca stojacego na tylnych lapach smuklego psa; na zasliniony pysk, ktory rozwarl sie, ukazujac zeby, przy ktorych jego wlasne, wampirze zeby wydawaly sie drobne. Patrzyl i dygotal, i zapewne by krzyczal, ale spojrzenie tych oczu pozbawilo go tchu. Bo Bonnie Jean Mirlu zahipnotyzowala go swoim spojrzeniem i blask jej oczu odebral mu cala sile woli. To spojrzenie... skupione na opatrunkach na jego twarzy! B.J. wciaz pamietala zakrwawione kawalki skory pod paznokciami biednej Zahanine. W kacikach jej przerazajacego pyska pokazala sie piana, gdy uniosla swa dluga na dziewiec cali lape, aby zerwac z jego twarzy opatrunki, a kiedy ujrzala blizny, w jej oczach zaplonal czerwony plomien. Wtedy...Jej oczy otworzyly sie jeszcze szerzej; teraz byly jak bramy piekiel i wydawaly sie do niego usmiechac straszliwym usmiechem, jednak tego usmiechu nieszczesnik nie mial dlugo pamietac, bo zostalo mu ledwie kilka chwil zycia. Kiedy jej pazury wbily mu sie jeszcze glebiej w szyje, w gardle zrodzil mu sie bulgoczacy krzyk, ale nie zdolal wydostac sie na zewnatrz. Bo B.J. zamknela swoj pysk na jego twarzy! Z ust wydobyl mu sie tylko niezrozumialy belkot, kiedy potezne szczeki zmiazdzyly kosci jego twarzy. Unioslszy go w gore, potrzasnela nim tak, jak pies potrzasa schwytanym szczurem, i odrzucila na bok... Nad glowa wyczula jakis ruch. Skrzypienie na strychu. Ktos tam byl? Wyczulone zmysly B.J. powedrowaly w gore... i wyczuly jedynie odrobine kurzu i pare zdziebel slomy, ktore wypadly przez szczeliny w deskach podlogi strychu. Ale to podsunelo jej pewien pomysl... Wszystkie opisane wydarzenia trwaly zaledwie chwile. W samochodzie trzej Drakulowie uslyszeli cos, co moglo byc odglosem gluchej eksplozji, ale nie zobaczyli nic. Wycieraczki pracowaly zawziecie, usuwajac snieg z przedniej szyby, a oddechy pasazerow wypelnialy para wnetrze samochodu. Jednak gdy stodole nagle wypelnilo swiatlo, zobaczyli wszystko az nadto wyraznie! Ich dowodca wydal stlumiony okrzyk: -Co, u...? - Zrodlem swiatla bowiem nie byly reflektory samochodu. Byl nim ogien! Stodola plonela i to na dobre. Ogien blyskawicznie przeskakiwal z jednej suchej beli na druga, plomienie lizaly sciany i podsycane wiatrem wkrotce ogarnely caly sasiek. W ciagu paru chwil zrobilo sie jasno jak w dzien, a za moment jeszcze jasniej, gdy Sandra wlaczyla swiatla samochodu i zwiekszyla obroty silnika, wyjezdzajac z plonacej stodoly. Porucznik Drakulow nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. Samochod gwaltownie skrecil, zawrocil i wpadl w poslizg; zarzucilo go, kiedy mijal plonace zabudowania gospodarcze, po czym wypadl na droge i popedzil naprzod, wyraznie zamierzajac ich staranowac! Ale kierowca Drakulow wykazal sie przytomnoscia umyslu, wlaczajac silnik i szybko cofajac sie. Oslepiony reflektorami zblizajacego sie samochodu Sandry szarpnal kierownice, wpadl w poslizg i odbil sie od metalowej powierzchni. A samochod Sandry z rykiem silnika i wyciem klaksonu przemknal obok nich; Bonnie Jean - teraz znow ludzka twarza - smiala sie, jak szalona, wychylajac sie z okna samochodu. Wstrzasnieci, poobijani Drakulowie, ktorzy mieli sporo szczescia, ze ich samochod nie przekoziolkowal, nie byli w stanie uzyc swej broni, a zreszta wcale nie mieli na to ochoty. Ale gdy samochod Sandry wyjechal na otwarta przestrzen, dowodca wrzasnal: - Jedz do stodoly! Szybko! - I kierowca poslusznie skierowal samochod w te strone. W stodole bylo teraz goraco jak w piecu; dwie postacie, nadziane na pale po przeciwnych stronach ogrodzenia, skrecaly sie i wily, plonac w bezlitosnym ogniu. Porucznik wiedzial, ze to, co sie stalo, to nie jest dzielo niewolnikow, a nawet istot podobnych do niego samego. - Ta kobieta - syknal, podnoszac dlon, aby sie zaslonic przed oslepiajacym blaskiem plomieni. - Ta, ktora sie z nas smiala... - To byla B.J. Mirlu - wysapal kierowca. - Ale w jaki sposob...? -...Dosc! - warknal porucznik, przerywajac mu. Wiedzial, w jaki sposob, ale nie chcial jeszcze bardziej zniechecac swoich ludzi. - Zabierajmy sie stad - powiedzial. - Tym dwom nikt juz nie zdola pomoc... A ogien wkrotce zwroci czyjas uwage. Teraz musimy sie stad jak najszybciej oddalic. Jedziemy w strone Highlands. Czas na zemste przyjdzie pozniej... Harry widzial to wszystko. Widzial niewyraznie, przez szczeliny w deskach podlogi strychu... i wciaz nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. Podazanie sladem samochodow bylo rzecza latwa; kilka skokow Mobiusa z pokoju, wzdluz zywoplotu biegnacego rownolegle do opustoszalej drogi. Nie mial okreslonego planu. Chcial tylko byc pod reka, gdyby B.J. go potrzebowala. Jak wyjasnilby swoja obecnosc, gdyby musial sie ujawnic... Harry w ogole sie nie zastanawial. Nie bylo na to czasu; niepokoil sie o B.J. Kiedy jej samochod skrecil na pole i wjechal do rozpadajacej sie stodoly, wykonal ostami skok, ladujac na pachnacym stechlizna strychu, polozyl sie na brzuchu i czekal. Kiedy jego oczy stopniowo przyzwyczaily sie do otaczajacego go mroku, byl w stanie sledzic to, co sie dzialo ponizej. Zobaczyl, jak B.J. wysiada z samochodu, po czym przeciska sie miedzy belkami ogrodzenia i chowa miedzy stertami siana, i zobaczyl tez, co stamtad wyszlo. Co gorsza, mozna to bylo nazwac. A potem zobaczyl, co zrobila z Drakulami. Coz za przerazajaca sila: bez trudu uniosla czlowieka w gore, aby po chwili nadziac go na pal ogrodzenia. Ale przeciez musial sie mylic! Teraz nie mogl juz ufac nie tylko innym zmyslom, lecz takze i wlasnym oczom! A uszom? - Za Zahanine! - powiedziala B.J., zanim wybiegla z Sandra z gospody. Za Zahanine? Czarna dziewczyna w jego gabinecie. Plama na podlodze, ktora ukryl pod dywanem przyniesionym z drugiego pokoju... Teraz stal na skraju drogi, w padajacym deszczu ze sniegiem, mokry i nieszczesliwy. Tylne swiatla samochodu B.J. znikaly w oddali, a samochod Drakulow wlasnie skrecal z pola na droge, po czym pomknal w przeciwnym kierunku. Poscig czy cokolwiek to bylo - pulapka B.J.? - byl zakonczony i to ona wygrala. W kazdym razie te runde, ale co dalej? Harry nie dostal zadnych rozkazow. Byl tak oszolomiony i skolowany, ze B.J. uznala, iz nie jest to konieczne. Rzeczywiscie byl jak dziecko (nie, pomyslal, nie jak dziecko; raczej jak jej "maly szczeniak", piesek pokojowy), wszedzie za nia chodzac od tak dawna, ze prawie zapomniala, iz kiedykolwiek byl czyms innym. A Harry tez zaczal o tym zapominac. Ale przeciez kiedys naprawde byl czyms innym! Gdyby tylko... gdyby tylko swiat wokol niego zatrzymal sie choc na chwile i pozwolil mu odnalezc wlasciwy kierunek. Musial... przestac uciekac przed... przed czymkolwiek to bylo. Drakulowie w swym samochodzie, ktory wypada z drogi po tym, jak wystrzelil w ich samochod... Plonacy wrak i rozplywajacy sie na miazge porucznik nadziany na kolumne kierownicy... Jego tkanka tluszczowa wylewa sie spod peknietych drzwi, splywajac jak stearyna wokol ramion martwego niewolnika... Niewolnika z sercem przeszytym srebrna strzala z kuszy B.J.! Obrazy pojawialy sie coraz szybciej - istny kalejdoskop scen przemykajacych przed oczyma jego duszy - ale to chyba wszystko sny lub fantazje? Nekroskop nie byl w stanie nad tym zapanowac. Obrazy wytwarzane przez jego umysl, wciaz znajdujacy sie w stanie zawieszenia, nakladaly sie na swiat rzeczywisty. To bylo to, czego najbardziej obawiala sie jego matka i zmarli przyjaciele i co B.J. starala sie wyeliminowac z jego zycia. To byla plaszczyzna, na ktorej zderzaly sie rozne poziomy swiadomosci Harry'ego, tworzac kompletny chaos, ale tym razem w poblizu nie bylo B.J., ktora by do niego powiedziala "Moj maly", i przywrocila dawny porzadek. I po raz pierwszy od bardzo dawna nie chcial, aby tak sie stalo. Pragnal poznac prawde, cala prawde i tylko prawde, tak mi dopomoz... ...Bog! - Harry zlapal sie za glowe i opadl na kolana w mokrym sniegu na skraju drogi. Zobaczyl B.J. taka, jaka byla naprawde! Nie taka, jaka udawala. (Ale B.J. byla niewinna.) Och, czy rzeczywiscie? Nie do diabla, nie! Prawda i tylko prawda. - Winna! -Nie, niewinna! - Harry pokrecil glowa, spierajac sie z samym soba. - Wszystko inne jest fantazja, snem, koszmarem, i moge to udowodnic! Minal go jakis samochod, oslepiajac swiatlem reflektorow i rozbryzgujac sniezna breje, ktora opadla na Nekroskopa kleczacego na skraju drogi i szalenstwa. Nagly wstrzas lodowatego zimna spowodowal, ze zerwal sie na rowne nogi i potykajac sie... ...przeszedl przez pospiesznie wywolane drzwi do Kontinuum Mobiusa, kierujac sie do jedynego miejsca na swiecie, gdzie bedzie mogl ostatecznie dowiesc niewinnosci B.J. Albo jej winy. Do swego domu w Bonnyrig... Teraz Harry spal; spal jak zabity. Bo kiedy po raz pierwszy ujrzal naprawione okno na taras - co, jak niejasno pamietal, zlecil pewnemu rzemieslnikowi - i kiedy odwinal dywan w gabinecie, spod ktorego ukazaly sie ciemne plamy, poczul kompletny zamet i ogarnela go panika. A potem... uratowalo go wyczerpanie psychiczne, przynajmniej na razie. Nie zmeczenie fizyczne, bo fizycznie byl w wyjatkowo dobrej formie, lecz psychiczne. Plaszczyzna zderzen roznych poziomow swiadomosci funkcjonowala jakby wbrew sobie samej, stabilizujac znajdujacy sie na krawedzi katastrofy umysl Harry'ego, zamiast spychac go w glab szalenstwa. Siedzac na krzesle, zapadl w nieprzytomny sen (a moze stracil przytomnosc), w ktorym stopniowo jego skolowany umysl uspokoil sie. A kiedy podswiadomy i swiadomy poziom snu oddzielily sie od siebie jego hipnotycznie wytworzone poziomy znow byly odrebne. Ale polaczenia miedzy tymi poziomami pekaly, stopniowo zapadaly sie; bylo to jednak tylko chwilowe wytchnienie... Przez wieksza czesc nocy - bezbronny jak nigdy dotad i zupelnie pozbawiony opieki - Harry spal snem bez snow. A kiedy psychiczne rozpryski zaczely sie ze soba laczyc, jego metafizyczny umysl stal sie bardziej wrazliwy na wplywy zewnetrzne. Bariery oddzielajace go od swiata zmarlych, normalnie wzmacniane sila woli, byly zniesione. I Ogromna Wiekszosc byla tego swiadoma, poniewaz samotny plomyk swiadomosci Harry'ego migotal w ciemnosci jak niegdys. Wtedy wreszcie pojawily sie pierwsze sny, choc byly czyms wiecej niz tylko snami. Najpierw zjawila sie jego ukochana matka, uspokajajaca i pelna troski. Jej glos (ani nie lajajacy, ani nie pieszczotliwy) staral sie go prowadzic, przypominac o zmarlych przyjaciolach i o tym, ze nie jest sam. -Harry, moj synku. Czy opusciles nas na zawsze? Tak sie wydaje. Gdzie jestes - gdzie sa twoje mysli - dlaczego juz sie nam nie zwierzasz? - W jej glosie czulo sie bol, ale przede wszystkim troske. Uslyszawszy ja, Nekroskop wiedzial, czego mu brakowalo od tak dawna: kontaktu ze zmarlymi. Ale w koncu mial okazje przedstawic cos w rodzaju wyjasnienia. -Mamo, nie moglem, nie smialem z toba rozmawiac - powiedzial. - Zdolnosci, jakie posiadam - to, co potrafie robic na przyklad teraz - to wszystko musi pozostac tajemnica. Tylko moja i na zawsze. Nawet teraz nie powinienem do ciebie mowic. Ale wierz mi, to nie wynika z mego wyboru. W odpowiedzi uslyszal oczywiste pytanie, ktore nie przestawalo wprawiac w zaklopotanie takze samego Harry'ego. -To nie wynika z twego wyboru? Wiec z czyjego? Chyba nie tej dziewczyny - tej kobiety - bo ona nie wie o twoich... - Gwaltownie przerwala i Harry odniosl wrazenie, jakby ugryzla sie w jezyk. Nawet we snie Harry wiedzial dlaczego: jego matka nie powinna byla wiedziec o B.J. Mirlu!) Ale z drugiej strony, czy kiedykolwiek potrafil utrzymac cos w sekrecie przed swoja matka? Jesli mogla tak latwo wejsc w jego sny? Powinien byl sie domyslic, ze wie o tym od dawna. Ale o nic jej nie oskarzal; to byla chwila pojednania. - Nie, nie Bonnie Jean! - odparl natychmiast. - Bo ona... jest niewinna? - Teraz on gwaltownie przerwal, kiedy znow fakty i fikcje z jego zycia okazaly sie tak sprzeczne. Niewinnosc bowiem B.J. jeszcze nie zostala wykazana; nie zostala takze wykazana jej wina, pomimo wydarzen ostatniego wieczoru. W kazdym razie jego odpowiedz byla instynktowna. A teraz jego matka stapala po bardzo niebezpiecznym gruncie. Ale przynajmniej zdala sobie z tego sprawe; a takze z niepewnosci Nekroskopa. -Nie, jej niewinnosc wciaz nie zostala wykazana, prawda? - powiedziala. Nie bylo to pytanie wymagajace odpowiedzi, raczej stwierdzenie faktu. Ale potem - wiedziala bowiem, jak bardzo bliski nieodwracalnej katastrofy byl umysl jej syna - szybko zmienila temat. - Twoi przyjaciele po tej stronie bardzo sie za toba stesknili, Harry, a ja najbardziej. Ale wiemy, jak bardzo byles zajety. Zajety? Czy byl zajety? Wcale nie mial takiego wrazenia. W rzeczywistosci jego przeszlosc, zwlaszcza odlegla, wydawala sie nie istniec, jakby to byly utracone lata. -Mialam na mysli poszukiwania Brendy i waszego syna - pospiesznie wyjasnila matka. - To zabiera ci tyle czasu! - Harry wyczul w tym jakis podstep, jakby matka chciala powiedziec cos wiecej. Ale to odwrocilo jego uwage i skierowalo mysli w inna strone. -Cos o nich... slyszalas? (Boze, oby nie!) -Och nie! Nie, Harry - uspokoila go szybko. - Nic w tym rodzaju. Gdyby znalezli sie wsrod nas, do tej pory na pewno bysmy o tym wiedzieli. Po prostu czuwamy, to wszystko. Nekroskop odetchnal... ale czul, ze jedynym wnioskiem z tej rozmowy powinno byc stwierdzenie, ze w ogole nie powinna miec miejsca! Jego osobliwe zdolnosci wydawaly sie tylko powiekszac jego niepokoj; za kazdym razem, gdy je wykorzystywal, prowadzily go w coraz bardziej zagmatwane obszary. -Mamo - powiedzial z rozpacza - prosze cie, skonczmy juz... - W koncu byla jego matka i wzniesienie bariery, ktora uniemozliwi jej dostep, bylo wbrew jego naturze. -Harry? - przemowil inny, brzmiacy powaznie glos, ktory znal niemal rownie dobrze; byl to glos sir Keenana Gormleya, bylego szefa Wydzialu E. I znow Nekroskop sie zawahal, ale szacunek, jaki zywil wobec zmarlego, nie pozwolil go zignorowac czy odwrocic sie od niego plecami. Oczywiscie Keenan Gormley o tym wiedzial, poniewaz mysli Harry'ego byly dla zmarlych niczym wypowiadane na glos slowa. -Harry - powiedzial - niezaleznie od tego, jaki problem cie gnebi, musi byc gleboko zakorzeniony. Kto poza zmarlymi moze w ogole wiedziec, ze jestes Nekroskopem? Nawet gdyby to bylo mozliwe, kto sposrod nas moglby cie kiedykolwiek zdradzic? W porzadku, nie odwazysz sie ujawnic swojej wiedzy i umiejetnosci wykorzystywania Kontinuum Mobiusa. To rozumie sie samo przez sie, zywi mogliby te wiedze wykorzystac. Ale zdolnosc prowadzenia rozmow z Ogromna Wiekszoscia? Ta zupelnie wyjatkowa cecha? Kto sposrod zywych uwierzylby w cos podobnego, nawet gdybys o tym powiedzial? Wydaje mi sie, ze to jakas obsesja, jakas awersja, a moze dziwaczne uczulenie. Ale jesli tak wlasnie jest, to musi miec jakis poczatek. Dlaczego nie sprobujesz tego przesledzic, cofajac sie do tego poczatku? Masz racje - Harry nie mogl sie nie zgodzic z logika tego wywodu. - Byc moze jestem uczulony na... na siebie samego! I na to, co robie. Ale jesli to prawda, to nie ma zadnych pigulek, ktore moglyby mi pomoc, i zadnego psychiatry. Istota mojego problemu sprawia, ze nie bylbym w stanie go opisac. A nawet gdybym zdolal to uczynic, czy mozesz sobie wyobrazic, ze ide do psychiatry i mowie, ze juz nie chce wiecej rozmawiac ze zmarlymi? Bylaby to najkrotsza droga do najblizszego domu wariatow, Keenan! I moze... moze tam wlasnie zmierzam. -Nie mow tak, Harry! - Teraz tamten byl wyraznie zly. - Ty, Harry Keogh, defetysta? Ha! Nie sadze, aby tak bylo. Ale moze masz racje i to jest cos, z czym powinienes poradzic sobie sam, bez zadnej pomocy. W takim razie musisz to rozwazyc, siegnac pamiecia wstecz i sprobowac odkryc, gdzie to sie zaczelo. Chyba warto podjac taka probe, prawda? Bo wszystko w twoim zyciu wydaje sie z tym powiazane. To cie odstrecza od wykorzystywania swych zdolnosci, a nawet od zmarlych... Teraz wszystko wyszlo na jaw. Nie tylko matka Nekroskopa, ale wszyscy zmarli zdawali sobie sprawe z jego klopotow. W jakims sensie bylo to pocieszajace: swiadomosc, ze sa, jak zawsze, po jego stronie. Ale z drugiej strony bylo to przerazajace: rozprzestrzenianie sie tej zakazanej wiedzy. Wydawala sie zataczac coraz szersze kregi i Harry'emu zaczelo sie krecic w glowie. Sir Keenan wyczul ten zamet w jego glowie, te mentalna petle, w jaka sie dostal, i rozpaczliwie szukal jakiegos wyjscia. Odpowiedz pojawila sie niczym grom z jasnego nieba. -Harry, chlopcze! - powiedzial nagle podekscytowany. - Dlaczego nie pomyslalem o tym wczesniej? To jest to! I naprawde mozesz to zrobic! Mozesz pojsc do psychiatry! -Co takiego?! - Nekroskop mial wrazenie, jakby walil glowa w mur. Czy juz nikt go nie slucha? - Ale czy przed chwila nie powiedziales, ze... -Mozesz pojsc do kogos, kto zna twoje problemy - przerwal sir Keenan. - Kogos, kto calkowicie wierzy w twoje problemy... i w ciebie! -Ale nie ma nikogo takiego... nikogo takiego... wsrod zywych - prawie wykrzyknal Harry. Prawie, bo ostatnie dwa slowa niemal wyszeptal. -Wlasnie! - powiedzial tamten. - Nie ma nikogo takiego wsrod zywych. I z wolna Harry'emu przestalo wirowac w glowie, bo zrozumial, co sir Keenan ma na mysli: ze pewne najwieksze umysly, jakie kiedykolwiek zyly, juz w niego uwierzyly. W istocie cala Ogromna Wiekszosc! A kiedy ta mysl nim owladnela, powiedzial; - Postaram sie... postaram sie o tym pamietac - poczym parsknal smiechem na mysl o bystrosci swego umyslu. Fakt, ze w polozeniu, w jakim sie znajdowal, nie opuszczalo go poczucie humoru, byl niezwykle krzepiacy. A powazny jak zwykle sir Keenan powiedzial: -Tak, zrob to, moj chlopcze. Pamietaj o tym. A my sprobujemy wyszukac dla ciebie najlepszego specjaliste, aby ci pomogl. A kiedy glos zmarlego ucichl posrod szeptow i westchnien dochodzacych z grobow i kurhanow, Nekroskop zamyslil sie gleboko. Moze sir Keenan nie bedzie musial nikogo szukac. Moze sam juz kogos znalazl. No coz, z niewielka pomoca Aleca Kyle'a... Rano, w owym przejsciowym okresie poprzedzajacym prawdziwe przebudzenie, Nekroskop rozmyslal nad szokujacymi przezyciami poprzedniej nocy i zastanawial sie, czy rzeczywiscie byly jedynie czastka jakiegos przerazajacego koszmaru. A mowiac dokladniej, rozmyslal o Bonnie Jean. To, co zobaczyl w stodole, wydawalo sie bardzo rzeczywiste, ale podczas metamorfozy B.J. bylo bardzo ciemno, tak ze nawet teraz nie wiedzial tego na pewno. Bo przeciez juz tyle razy przekonywal siebie, ze jest niewinna - niczego niewinna! W takim razie dlaczego musial to udowodnic? Ale co wlasciwie musial udowodnic? W tym momencie Harry nie byl "wlaczony", co oznaczalo, ze jego "rzeczywistosc" ciagle ulegala zmianom. Na roznych poziomach swiadomosci i podswiadomosci posiadal pewna wiedze na temat wszystkiego, co bylo rzeczywiste albo co zainicjowala B.J. Pamietal nawet rzeczy, ktore nie byly rzeczywiste (na przyklad swoje poszukiwania), ale nie bylo takiego poziomu, na ktorym wiedzialby wszystko. Ostatniej nocy wyczerpanie umyslowe uratowalo go przed popadnieciem w obled, zanim zdazyly sie zderzyc wszystkie poziomy jego umyslu, czesto dostarczajace sprzecznych informacji, i pozostawic go pustym. Dzis jego myslenie bylo znow "uporzadkowane", co oznaczalo, ze postrzegana przezen rzeczywistosc miala charakter fragmentaryczny. Ale przynajmniej myslal o swoim stanie; nie tylko myslal, lecz takze zastanawial sie nad mozliwym rozwiklaniem jednej z jego zasadniczych przyczyn. To znaczy nad jedyna istotna mozliwoscia, jaka zapamietal z rozmowy z sir Keenanem Gormleyem: ze moze istniec psychologiczne - albo metafizyczne rozwiazanie jego problemow i ze moze jest nawet bezposrednio dostepne. Harry tak sie uczepil tego zrodzonego we snie pomyslu, podczas gdy pozostala czesc jego "snu" juz odchodzila w zapomnienie... poniewaz tylko to mu juz pozostalo. A kiedy to pojal, rozbudzil sie calkowicie. Czul sie niesamowicie! Jak wtedy, gdy polknal jedna z nasennych pigulek Darcy'ego w Centrali Wydzialu E, tuz przed opuszczeniem Wydzialu i wyjazdem na polnoc. Albo tamtego ranka, kiedy sie upil winem B.J. (Dzieki Bogu, juz mu to przeszlo!) Ale gdzie, u licha...? Wtedy, kiedy otworzyl oczy, zamrugal, oblizal wyschniete wargi i rozejrzal sie wokol, przypomnial sobie, gdzie to bylo. W Bonnyrig. W jego domu. W jego gabinecie. Odwiniety rog dywanu. Plama na podlodze. Wymienione okno na taras i wciaz niepomalowana framuga. Wrogowie, ktorzy na niego czekali. Ale Zahanine tu byla i szukala go. W imieniu B.J. Bylo to czesciowo rozumowanie, a czesciowo wspomnienie, ale wszystko pojawilo sie i zniklo w okamgnieniu. I pozostalo tylko jedno, jedyne slowo: wrogowie. Ale czyz R.L. nie ostrzegal go przed wrogami? Jednak jacy wrogowie i dlaczego? Co takiego kiedykolwiek uczynil (nie co uczynil ostatnio, to znaczy po opuszczeniu Wydzialu E), ze narobil sobie tak powaznych wrogow? -Chyba zartujesz! - powiedzial do siebie. - Co zrobiles? A Le Manse Madonie? A te miliony, ktore zabrales baronom narkotykowym i bossom gangow na calym swiecie? Poszedl do kuchni i zrobil sobie kawy, ale nie zaniosl jej do gabinetu, bo gdzies gleboko wewnatrz tkwila swiadomosc, ze kiedy ostatni raz pil tam kawe, wydarzylo sie cos okropnego. Wypil ja wiec w kuchni i siedzial, trzymajac sie za obolala glowe. Le Manse Madonie, Sycylia. Atak na skarbiec. To bylo dosc dawno temu. Co jeszcze wiedzial o tamtym miejscu; dlaczego wydawalo mu sie, ze pamieta, jak te nazwe znow uslyszal calkiem niedawno? Co tutaj bylo rzeczywiste, a co nie? Czy pamietal rozmowe z B.J., w ktorej wspomniala o Le Manse Madonie? A tak, podczas rozmowy telefonicznej ze Starym Johnem! Kiedy mu powiedziala, zeby sie wyniosl ze swego domu w Inverdruie i znalazl sobie jakies schronienie. Tak samo, jak kiedy powiedziala Harry'emu, zeby sie stad wyprowadzil. Jasna cholera, a on byl tutaj znowu! Wiedzial jednak, ze musi trzymac sie od niej z daleka, przynajmniej przez jakis czas, dopoki wszystkiego sobie nie pouklada. A cokolwiek innego uczynil, nie moze pozwolic, aby jego mysli zboczyly z kursu, poniewaz dostrzegal juz w tym wszystkim pewna prawidlowosc i nie chcial jej stracic z oczu. A gdyby... gdyby... Gdyby to nie B.J. byla tutaj glowna postacia, ale on sam? Jezeli to on stanowi klucz i wszystko kreci sie wlasnie wokol niego? Moze probowal obarczyc ja wlasna wina? Prychnal i pomyslal: - Teraz odgrywam role psychiatry-amatora! - W takiej sytuacji? To idiotyczne! Ale gdyby... Gdyby tym ludziom z Le Manse Madonie (Francezci? To brzmialo nie tak. Mial na koncu jezyka inne nazwisko, ale nie smial go wymowic), gdyby im sie jakos udalo go wysledzic? Darcy Clarke go ostrzegal, jak bardzo sa niebezpieczni. A biedna Bonnie Jean uwiklala sie w to wszystko przez niego. To trzymalo sie kupy! O tak, to trzymalo sie kupy... ale zarazem bylo dziurawe jak diabli! Tak, jak jego umysl, jego pamiec i cale jego zycie po opuszczeniu Wydzialu E... ...Sir Keenan obiecal mu wszelka mozliwa pomoc, ale Harry uwazal, ze moze istniec rozwiazanie metafizyczne, dostepne tu i teraz. Zdal sobie sprawe, jak niewiele brakowalo, aby ta mysl mu umknela i przepadla wraz z reszta jego snu, i teraz uczepil sie jej znowu. Kiedy byl z Darcym i Benem w Wydziale E zaledwie pare dni temu - a moze to juz tydzien, dwa tygodnie? Nawet czas wyprawial zwariowane figle! - doswiadczyl tych dziwnych wizji. Wierzyl, ze byly to ostatnie sceny z zycia Aleca Kyle'a, zanim jego zdolnosci prekognity podazyly wraz z nim do wiecznosci. Prekognita, to bylo kluczowe slowo: tym wlasnie byl Alec i jak na razie kazda wizja Harry'ego okazywala sie migawka z przyszlosci. Moglo to oznaczac, ze w rzeczywistosci jeszcze spotka owego brodatego mistyka z pierwszej wizji i odwiedzi ow cmentarz kolo Meersburga. Jak dotad nie mial pojecia, gdzie jest Meersburg, ale jego odnalezienie mogloby byc rzecza interesujaca. Byl tam bowiem cmentarz, a coz moglby robic na cmentarzu Harry Keogh, Nekroskop, jak nie rozmawiac ze zmarlymi? Unikajac patrzenia na podloga, poszedl do gabinetu po atlas swiata, po czym wrocil do kuchni. Po chwili, po raz pierwszy od dluzszego czasu, opuscil bariery i celowo nawiazal kontakt ze zmarlymi. Nie bylo to latwe, ale w koncu udalo mu sie pokonac swoja psychoze. -Harry, szukales mnie? - to byl sir Keenan Gormley ze swego Ogrodu Wiecznego Spoczynku w Kensington. - Tak, sir - odpowiedzial z szacunkiem Harry. - Chyba rozmawialismy zeszlej nocy, prawda? Dal mi pan dobra rade i zaofiarowal pomoc. A ja obiecalem, ze to przemysle. Teraz chcialbym, aby pan sie tym zajal. Wspomnial pan o najwiekszych psychiatrach, jacy kiedykolwiek zyli, i oczywiscie wielu z nich juz spoczywa w grobie. Moga byc bardzo pomocni, bo wlasnie z nimi chcialbym porozmawiac. Czy moze slyszal pan o kims z Meersburga nad jeziorem Constance, na granicy niemiecko-szwajcarskiej? -Meersburg, mowisz? Harry, czy moge skontaktowac sie z toba za chwile? Chodzi o to, czy bedziesz... nastawiony na odbior? - sir Keenan byl wyraznie przejety. -To juz nie jest takie latwe - Harry uznal, ze nie ma sensu udawac, ze tak jest. - Rzecz w tym, ze nie lubie sie tak otwierac. Ale sprobuje. -Daj mi troche czasu - powiedzial sir Keenan. - Musze sie dowiedziec. Wroce tak szybko, jak zdolam. Po czym zniknal, a Harry pozostawil bariery opuszczone. I tak jak sie tego spodziewal, zmarli - czy raczej jeden z nich - szybko z tego skorzystal. Myslal, ze bedzie to jego matka, ktora sprobuje sie z nim skontaktowac na jawie, podobnie jak nawiedzala go we snie, ale w rzeczywistosci byl to R.L. Stevenson Jamieson. I znow Nekroskop nie mial ochoty sie go pozbyc; R.L. juz dawno dowiodl swej lojalnosci. -Myslei ze mozesz poswiecic mi chwile czasu, prawda? - Wyczuwajac niepokoj Harry'ego, R.L. staral sie byc powsciagliwy. -R.L. - odparl Harry - czy jestem az tak niewdzieczny? -No coz, nielatwo do ciebie dotrzec, jesli to wlasnie miales na mysli - powiedzial R.L., po czym pospiesznie dodal: - Ale nie ma sprawy, czlowieku. Chodzi mi o to, ze nie kazdy ma takie problemy jak ty, co? -Co moge dla ciebie zrobic, R.L.? Tylko mow szybko, bo czekam na wiadomosci, ktore moga sie okazac bardzo wazne. -Ja moge ci sie jeszcze bardziej przydac, Nekroskopie - odpowiedzial R.L. - Moze zdolam uwolnic cie od niektorych klopotow. -Klopotow? -Zwiazanych w twoimi wrogami, czlowieku. W tej chwili nie ma zadnego, przynajmniej nie w twoich stronach. Udali sie na polnoc. -Co takiego? -Jestes teraz w swoim domu, prawda? -Tak. -No wiec twoi wrogowie sa teraz na polnocy. W twojej okolicy nie ma zadnego. W kazdym razie zadnego powaznego... Harry zmarszczyl brwi. -A sa jeszcze jacys inni, R.L.? Ale R.L. powiedzial juz dostatecznie duzo, moze nawet za duzo. Zreszta on sam byl rownie zdezorientowany co do B.J. Mirlu i jej dziewczyn jak Harry. Jak dotad nie uczynily Nekroskopowi zadnej fizycznej krzywdy, ale otaczala je piekielnie zla aura. Matka Harry'ego powiedziala R.L., co ta aura oznacza, ale on nie mogl mu tego powiedziec. Byla to jedna z tych rzeczy, ktore Nekroskop musial sam odkryc. -Och, wiesz, jak to jest - kluczyl. - Zawsze sie znajda zli ludzie, ktorzy chca pokazac swoje mozliwosci. Ale jesli chcesz uniknac klopotow, po prostu nie jedz w te gory. Harry znow zmarszczyl brwi, pytajac: -Tak? A co wiesz o tych gorach, R.L.? -Tylko to, co mowi mi wlasne wyczucie - sklamal R.L., co tak dalece nie lezalo w charakterze zmarlych, ze Harry w ogole tego nie wyczul. Ale natychmiast wyczul fakt, ze R.L. pospiesznie sie wycofal. A moze uczynil to, aby ustapic miejsca komus innemu. -Harry, miales racje! - Podniecenie sir Keenana bylo zarazliwe. - Nie bede pytal, w jaki sposob to uczyniles, ale trafiles w sedno: Meersburg nad jeziorem Constance, na granicy niemiecko-szwajcarskiej. Masz pojecie, kto jest tam pochowany? Zamiast odpowiedzi Harry pokrecil glowa. - Wiec proponuje, abys sie tam udal i sam sie przekonal - powiedzial sir Keenan. - Nie zwlekaj; zrob to jeszcze dzis. Im szybciej, tym lepiej. Nekroskop wyjrzal przez kuchenne okno na szary, ponury swit. -Dobrze, ale jeszcze nie teraz - powiedzial nerwowo. - Jestem glodny; najpierw sniadanie, a potem musze zalatwic jeszcze pare spraw. Ale za jakas godzine, kiedy swiat obudzi sie na dobre... moze wtedy. Tamten wyczul jego wahanie. -Tak? A moze sie przestraszyles, moj chlopcze? Tego, co mozesz odkryc. Harry potrzasnal glowa. -Nie... tak... moze. Nie wiem. -Ale jednak zrobisz to, prawda? Harry westchnal. -Dobrze by bylo, gdybym wiedzial, kogo tam spotkam! Co to za wielka tajemnica, Keenan? Sluchaj, powiedz mi, o kogo chodzi, a ja ci powiem, czy sie do niego udam. (Wciaz ukrywal fakt, ze jego wyprawa byla juz przesadzona.) -Widzisz - probowal wyjasnic jego rozmowca - to, z czego slynal ten czlowiek... to sie nie nazywala psychiatria. W jego czasach psychiatria byla jeszcze w powijakach. Ale jesli chodzi o to, czego dokonal... no wiec byl jednym z najlepszych. Do tego stopnia, ze stworzona przez niego nauka zostala nazwana jego imieniem. A teraz moze nawet jest lepszy niz niegdys. - Sir Keenan nawiazywal do faktu, ze to, czym ludzie zajmowali sie za zycia, zazwyczaj kontynuowali po smierci. -Ale co zrobil? - chcial wiedziec Harry, ktory zaczynal tracic cierpliwosc. -Byl jednym z najwiekszych - sir Keenan czul sie nieswojo. - Naprawde. Ale go lekcewazyli - wokol panowala ignorancja - i wiekszosc swych osiagniec zabral ze soba do grobu. Moze bedziesz musial to odbudowac, Harry. Widzisz, problem nie polega na tym, aby ci pomogl, ale na tym, abys go do tego naklonil! -Co takiego? - Ale robiles to juz przedtem! - przypomnial sir Keenan. - Mobiusa takze musiales przekonac, zanim zdecydowal sie ci pomoc. -Mobius byl jedyny w swoim rodzaju - powiedzial Nekroskop. -I Franz Anton takze - odparl tamten. -Franz Anton? -Franz Anton Mesmer - wreszcie wydusil z siebie sir Keenan. - To o nim mowimy, synu. Tam wlasnie spoczywa: na cmentarzu w Meersburgu, nad brzegiem jeziora Constance... II Mesmer Tak jak powiedzial sir Keenanowi Gormley, Nekroskop mial do zalatwienia pare spraw. Ale przede wszystkim chcial pomyslec. Chrupiac stare platki kukurydziane, zalane niezbyt swiezym mlekiem, i popijajac kawa, probowal uporzadkowac mysli. Faktycznie teraz, gdy jego psychiczny kac mijal, myslal tak jasno, jak nigdy przedtem.Oczywiscie pamiec mial zupelnie zdemolowana, bo poza rzeczami, ktorych mu nie pozwolono zapamietac, byly takie, ktorych pamietac nie chcial. Byly tez takie, ktore w ogole do niego nie nalezaly. A w gigantycznej lamiglowce, jaka stalo sie jego zycie, wciaz zdawalo sie brakowac co najmniej siedemdziesieciu procent fragmentow. Musial wiec zabrac sie do tego jak do prawdziwej lamiglowki, zaczynajac od jednego z rogow. Dziwna rzecz, bo byl calkiem pewien, ze B.J. Mirlu miala pudelko, z ktorego pochodzila ta lamiglowka... ale wiedzial, ze mu go nie pokaze. Nie chciala, aby zobaczyl caly obraz. Dla jego wlasnego dobra? Moze. A moze nie. Ale za kazdym razem, gdy o tym myslal, natychmiast pojawial sie bezsporny fakt jej niewinnosci. Podejrzewal, ze znajdzie sie w powaznych klopotach (to znaczy w jeszcze powazniejszych klopotach niz obecnie), jesli okaze sie, ze w tej sprawie nie ma racji. Kolejny paradoks: wiedzial, ze ona potrafi to naprawic, ale ze 'to bedzie mialo charakter jedynie tymczasowy. Bo ilekroc w przeszlosci dokonywala podobnej "naprawy", w rezultacie prowadzilo to do jeszcze wiekszego zamieszania. I w ten sposob Nekroskop chwilowo byl zadowolony, ze jest z dala od niej, przynajmniej dopoki nie ulozy tego rogu lamiglowki. Ale pozostawac z dala od niej... bylo problemem samym w sobie. To mialo jakis zwiazek z ksiezycem. Na razie nie mialo to znaczenia, ale za tydzien czy dziesiec dni... ...Znow bedzie pelnia... I wtedy bedzie musial sie z nia skontaktowac... Gdzies w glebi jego istoty jakis wewnetrzny glos poprawil go: nawet teraz pragnal sie z nia skontaktowac - chocby po to, aby uslyszec jej glos - poniewaz jej urok mial charakter dwojaki. Ten, ktory ona rzucila na niego, i ten, ktory narodzil sie w nim samym. Nie wiedzial nic o pierwszym, ale ten drugi to byla prawdopodobnie milosc. I podejrzewal, mial nadzieje, ze to uczucie narodzilo sie takze i w niej. Jeszcze jeden powod, dla ktorego nie chcial, aby nie mial co do niej racji. Harry zamknal oczy, ale na siatkowce wciaz trwal obraz okiennych framug: niewyrazna plama swiatla, ktora stopniowo zaokraglala sie... Jak ksiezyc w pelni, blady i bez wyrazu, na zamglonym niebie, a na jego tle glowa zawodzacego wilka. Potrzasnal glowa i obraz zniknal, ale B.J. wciaz tkwila w jego umysle; przyciagala go jak magnes. Oszolomiony czul do niej nieodparty pociag, byl urzeczony... zahipnotyzowany? Hipnotyzm. Cmentarz w Meersburgu? Harry znow znalazl sie na ziemi, w czasie terazniejszym. Znowu potrzasnal glowa, zamrugal i postanowil udac sie na rozmowa z Franzem Antonem Mesmerem. Ale przedtem musial jeszcze cos zrobic. B.J. bedzie sie o niego niepokoila; moze przynajmniej rozwiac jej obawy. Tylko ze wiedzial, iz nie wolno mu z nia rozmawiac. Bo wtedy bedzie chciala interweniowac. Tylko kilka uspokajajacych slow i z powrotem znajdzie sie w punkcie wyjscia. Wiec... dlaczego nie poprosic kogos, aby z nia porozmawial w jego imieniu? Wrocil do gabinetu i podszedl do telefonu. Na automatycznej sekretarce migala lampka. Instynktownie cofnal tasme i juz chcial wcisnac przycisk odtwarzania... ale sie zawahal. Krecac glowa, powiedzial do siebie: -Nie, nie tym razem. - To mogla byc tylko ona, a wtedy wynik mozna bylo z gory przewidziec. Wzial ksiazke telefoniczna, odszukal telefon gospody, w ktorej mieszkal z B.J. i jej dziewczynami, i wykrecil numer. Kiedy odezwala sie recepcjonistka, powiedzial: -Prosze pani, nazywam sie Harry Keogh. Mieszkalem u panstwa do ubieglego wieczoru. -Tak? - nadeszla odpowiedz. - Jest pan z grupy pani Mirlu? -Wlasnie - powiedzial Harry. - I mam wiadomosc dla pani Mirlu. -Prosze poczekac, zaraz pana polacze. Zadzwonil pan w sama pore, bo za chwile ma sie wymeldowac. - Nie! - prawie krzyknal Harry. - Nie, prosze nie laczyc. Po prostu niech pani jej przekaze wiadomosc ode mnie, dobrze? - Jak pan sobie zyczy - robila wrazenie zaskoczonej. - Mielismy... mala sprzeczke - sklamal Harry. - Wiec nie chce z nia rozmawiac. Ale... -...Ale chce pan jej cos przekazac? - Recepcjonistka zasmiala sie zyczliwie. - Mysle, ze rozumiem. Jaka jest ta wiadomosc? -Prosze jej powiedziec, ze ze mna wszystko w porzadku i ze nie powinna sie o mnie martwic - powiedzial Harry. - I prosze jej powiedziec, ze wiem, gdzie ja znalezc we wlasciwym czasie. Ale prosze ja takze ostrzec. -Ostrzec? - Teraz w glosie recepcjonistki mozna bylo uslyszec niepokoj. - Chwileczke. Nie mam zamiaru przekazywac nikomu zadnych grozb i... -Nie, to nie grozba - przerwal Harry. - Prosze posluchac, to wazne. Po prostu niech jej pani powie, ze kiedy nastepnym razem uda sie na polnoc, powinna miec oczy szeroko otwarte. Sa tam ludzie, ktorych powinna zdecydowanie unikac. OK? -Dobrze, ale nie wiem, czy... - Nie pomoze pani parze kochankow? - No dobrze. - W jej glosie znow zabrzmiala wesolosc. - Dziekuje - powiedzial Harry i rozlaczyl sie. Nastepnie poszedl na gore i wlozyl plaszcz. O tej porze roku nad jeziorem Constance moglo byc zimno... I rzeczywiscie bylo. Normalnie, bez formalnej prezentacji i nie znajac odpowiednich wspolrzednych, Nekroskop musialby szukac metoda prob i bledow, wykonujac szereg skokow Mobiusa. Ale w rzeczywistosci znal te wspolrzedne; tkwily w jego metafizycznym umysle od czasu, gdy mial przedwizje tej wizyty podczas swego pobyto w Centrali Wydzialu E w Londynie. Dlatego tez dokladnie w taki sam sposob jak poprzednio udalo mu sie odnalezc Le Manse Madonie i klasztor Drakesha, wykonal tylko jeden skok i znalazl sie kolo miejsca wiecznego spoczynku Mesmera. Przy jego grobie. Teraz musial tylko przywolac tamta wizje, aby wspolrzedne tego miejsca zostaly wprowadzone do jego komputerowego umyslu i skierowac sie tam, po wywolaniu drzwi Mobiusa. Kiedy opuscil Kontinuum Mobiusa... byl na miejscu. Stal na rozdrozu, ktore wtedy widzial w swej wizji. Z jednej strony za niskim kamiennym murem zobaczyl zaniedbane groby i pochylone nagrobki, czesciowo zasloniete wysoka trawa. Z drugiej zas strony wyblakly drogowskaz Meersburg wskazywal droge do pobliskiego miasta, ktorego zarysy odbijaly sie w lsniacej wodzie. Ale Harry nie przybyl tu po to, aby podziwiac piekne widoki. Ruszyl wzdluz zarosnietego zielskiem muru i po chwili znalazl sie przy polotwartej zelaznej bramie; wszedl na cmentarz i przez kilka minut bladzil wsrod grobow, idac, gdzie go nogi poniosa. Wokol bylo bardzo cicho, a chlod nie byl zbyt dokuczliwy, ale w oddali, na poludniowym zachodzie, za miastem i jeziorem, wznosily sie blekitne, osniezone gory. Ogarnal go emanujacy z tego miejsca spokoj. Miejsce wydawalo sie zaczarowane i Nekroskop wcale nie mial ochoty niszczyc tego czaru. Ale wiedzial, ze musi. -Franz Anton? - powiedzial na glos, w poblizu nie bylo bowiem nikogo. - Sir, pan mnie nie zna, ale powiedziano mi, ze pan tutaj jest. -Nie znam cie? - odpowiedz nadeszla natychmiast. - Alez tak! W pewnym sensie nawet cie widze; widze twoj plomyk i czuje jego cieplo. A od bardzo dawna nie widzialem ani nie czulem niczego. Mowisz, ze cie nie znam? Ale teraz juz wiekszosc z nas cie zna, Nekroskopie. A w kazdym razie slyszelismy o tobie. Teraz zas... to dla mnie zaszczyt, ze spotykam cie osobiscie. Harry nie byl zaskoczony, ze oto stoi u stop prostego grobu Mesmera; jego zdolnosci, jego naturalny instynkt, zaprowadzily go we wlasciwe miejsce. Ale jak zwykle nie wiedzial, jak zareagowac na wyrazy uznania, jakimi Ogromna Wiekszosc miala w zwyczaju go witac - zwlaszcza ze uslyszal je od kogos takiego jak Mesmer. Ale mial w pamieci to, co powiedzial mu sir Keenan; ze ten wielki czlowiek w znacznej mierze stracil wiare w siebie i ze on, Nekroskop, moze bedzie musial ja odbudowac, zanim ta wizyta przyniesie mu jakies korzysci. - Sir - powiedzial. - Nie mam zamiaru owijac w bawelne. Przyszedlem, aby prosic pana o przysluge. - Tak, wiem - cicho odpowiedzial Mesmer po chwili. - Harry, naprawde chcialbym ci pomoc. Ale chyba nie bede w stanie. -Sir? -Nie tylko ty jeden masz klopoty - powiedzial Mesmer. - Ja mam je takze, och, i to o wiele dluzej niz ty! - Zechcialby pan to wyjasnic? - Nekroskop podwinal poly plaszcza i usiadl na brzegu grobu Mesmera. - Mam czas, jesli i pan go ma. - Wyczul, jak tamten przywyka do jego obecnosci. -Czy wiesz, Harry - zaczal Mesmer z westchnieniem - ze jako mlody czlowiek bardzo sie interesowalem teoriami Paracelsusa? W pozniejszym wieku porzucilem je. Ale pamietam, ze kiedy mialem trzydziesci jeden lat, zdalem egzaminy medyczne - nawiasem mowiac, z wyroznieniem - a moja praca dyplomowa nosila wyrazne wplywy Paracelsusa. Byla opatrzona mottem wzietym z Horacego: Multa renascentur quae iam cecidere, Cadentque quae nunc sunt in honore... -Znasz lacine, Nekroskopie? Ach nie! Co za glupie pytanie!. Przeciez to teraz martwy jezyk. Zreszta jezyki umarlych sa dla ciebie jak jeden jezyk. -I czesto przekazuja wiecej niz same slowa - zauwazyl Harry. - Pan myslal po lacinie, ale ja i tak to zrozumialem. Wiele z tego, co pogrzebano dawno temu, znow powstanie, A wiele z tego, co dzis obdarzamy szacunkiem, utonie... Wyczul, ze Mesmer kiwa glowa potakujaco. - Bardzo a propos, prawda? A moze nie? Slowa wydaja sie odnosic do ciebie, to znaczy do twoich odkryc, twoich przyjaciol i sposobu zycia, ale nie w zamierzonym znaczeniu i w ogole bez zwiazku ze mna! (Harry uslyszal westchnienie.) Jeszcze jedna sprzecznosc, a moje zycie bylo pelne sprzecznosci! Bylem tak... nietypowy, jak na doktora, tak nieprofesjonalny. To nieustanne poszukiwanie - wiara - w metafizyczne medium, za posrednictwem ktorego moglbym uleczyc wszystkie choroby. I tak oto moje prace zostaly pogrzebane, w zaden sposob nieobdarzane szacunkiem. Najwyrazniej moje rozumowanie bylo falszywe. Ale jak w miedzyczasie wykazano, moje argumenty mialy nader solidne podstawy. Jednak to niewielkie pocieszenie. W kazdym razie, nie widze powodu, aby sie wypierac tego, czego sie nigdy nie wstydzilem. Moja wiara i teorie byly zgodne z czasami, w jakich przyszlo mi zyc, a moje wnioski byly bledne. -Panska hipnoza pomogla wielu tysiacom ludzi - powiedzial Nekroskop. - Byl pan pierwszym lekarzem, ktory dostrzegl ja czy moze odkryl. (Harry wyczul, jak Mesmer wzrusza ramionami, nie z zadowoleniem, lecz raczej ze zniecheceniem.) -Byli inni, ktorzy pracowali w podobnej dziedzinie. Ale odkrywca? - W zadnym razie! Pierwszymi prawdziwymi mistrzami nawet nie byli ludzie, lecz zwierzeta! Na przyklad weze... -...A osmiornice? Slyszalem, jak "hipnotyzowano" skorupiaki, kraby i tym podobne, przed ich zjedzeniem. -Naprawde? -Tak sie wydaje. Fascynacja, skupiona przez umysl i kierowana za posrednictwem oczu. Rodzaj zywego magnetyzmu. Czyz wlasnie tak jej pan nie nazwal: "magnetyzm zwierzecy"? Tak, magnetyzm, albo hipnotyzm, albo wreszcie mesmeryzm. - Moglo to zabrzmiec jak pochlebstwo, ale byla to w duzej mierze prawda. Podczas gdy wiedza dotyczaca umyslu - a w wypadku Harry'ego kontrolowanie materii za pomoca umyslu - juz dawno sie zalamala i wymazala z pamieci wklad samego Mesmera, jego prace wciaz stanowily punkt zwrotny. -Mowisz, ze to bylo pozyteczne? Wiesz, Harry, ale w zyciu, a przynajmniej w ostatnich dwudziestu pieciu latach mego zycia - zwlaszcza po powrocie do Szwajcarii i przejsciu na emeryture - prawie nie sledzilem dalszego rozwoju i rozmaitych przemian, jakie mialy miejsce w mojej dziedzinie. Nie wiem niczego, co nastapilo potem. Moje teorie byly tak calkowicie i tak czesto wysmiewane, ze nawet ja sam zaczalem tracic wiare! W 1814 roku Wolfart opublikowal moje dziela. Ale o wiele za pozno. Wtedy byly juz nieaktualne. Podobnie po smierci: jestem zbyt powolny, zbyt niedbaly, zbyt... rozczarowany. A ty mi teraz mowisz, ze moje prace byly pozyteczne? Prawde mowiac, nie jest tak, ze sie z nikim nie kontaktuje. W rzeczywistosci, w zwiazku z twoja wizyta, zmarli kontaktowali sie ze mna nieustannie! Ale jak juz mowilem, nie zwracam uwagi na innych. Tak jak w zyciu, wciaz upieram sie przy swoim i ignoruje zdanie innych. Teraz pozostalem sam z moimi teoriami. Szarlataneria, pewnie powiesz. Moje fluidy! Teraz widze, jakie to smieszne. Ale jak widzisz, trzymam sie swoich przyzwyczajen. Jak Harry mial to rozumiec? Czy Franz Anton Mesmer byl odmiencem? Jedynym wsrod zmarlych, ktory wylamywal sie ze starego prawa, zgodnie z ktorym po smierci czlowiek kontynuuje to, co robil za zycia? Nadal pozostawal w izolacji, najpierw od swych wspolczesnych, a teraz od obecnie zyjacych lekarzy. Nekroskop byl rozczarowany i sfrustrowany. Mesmer powinien byc teraz jednym z najwiekszych, a moze nawet najwiekszym hipnotyzerem wszystkich czasow. Ale nie w sytuacji, gdy porzucil swoja sztuke albo jej nie doprowadzil do konca. Wiec moze Harry zwrocil sie do niewlasciwego czlowieka. -Pozyteczne - znow zastanawial sie Mesmer. - Tak przypuszczam. Przynajmniej jesli chodzi o zmniejszenie bolu. Albo jako zabawka dla fakirow i magikow. Zeby ludzie szczekali jak psy albo kwakali jak kaczki? - Jego mysli staly sie pelne goryczy; tracil zainteresowanie rozmowa. -A psychiatria, a psychoanaliza? - prowokowal go Harry. - Nie ma w nich nic zmyslonego czy na pokaz. A panskie prace to prawdziwy kamien wegielny! Tak myslisz? To bardzo milo z twojej strony. I oczywiscie poczynilem pewne postepy... przynajmniej teoretyczne, bo tylko w glebi mego umyslu. Tutaj nie ma na kim ich wyprobowac; od dawna nikogo juz nie magnetyzowalem. A poniewaz nie zyje, jestem bezcielesny i niewidzialny, to raczej nie sprzyja praktycznym eksperymentom! Chyba moglibysmy powiedziec, ze to pewien minus. (W tym momencie zmarly wykazal chyba odrobine poczucia humoru.) Myslalem o tym rzecz jasna. Ale jak mam wywrzec na kogos wplyw i zahipnotyzowac go, jesli go nawet nie widze? -Nie jestem pewien, sir - odparl Harry. - Dlatego wlasnie jestem tutaj: zeby sie dowiedziec. -Przybyles, aby zasiegnac mojej rady? W zakresie mojej... specjalnosci? Teraz, gdy jestem martwy? Mimo ze zostalem zdyskredytowany za zycia? Najwyrazniej pochlebstwa nie wystarczaly. Nekroskop przekonal sie teraz, ze Mesmer juz nie wierzyl w siebie, a rzecza bardzo wazna bylo, aby znow uwierzyl. Bo jesli opuscila go wiara, jak mozna bylo oczekiwac, ze bedzie ja miala osoba badana? Harry rozumial, jak wielkie znaczenie ma wiara badanego w hipnoze, w jej skutecznosc. -Musze miec kogos, kto mnie zbada - upieral sie. - Kogos, kto mnie zahipnotyzuje, zajrzy do mojej glowy i powie, co jest nie tak jak trzeba. Poniewaz mial pan sto siedemdziesiat lat na doskonalenie swojej sztuki, przypuszczalem, ze bedzie pan najlepszym kandydatem. Tak myslalem i dlatego tu przybylem. -Ale przybyles o sto siedemdziesiat lat za pozno! Przeciez jestem martwy! Jak ktos, kto juz nie zyje, moze zbadac kogos zywego? - Po czym dodal szybko, jakby chcac zmienic temat. - Ale w jaki sposob tu przybyles, taka natychmiastowa podroz to istny cud! Jakiz to nowy rodzaj nauki? Na chwile - pomimo swej frustracji - Nekroskop dal sie odciagnac od glownego celu swojej wizyty... a moze i nie. Bo zrozumial, jak sie spierac z najlepszym (albo najgorszym) z nich, i zorientowal sie w mgnieniu oka, ze zainteresowanie Mesmera jego osobliwymi zdolnosciami moze stanowic klucz do drzwi, ktore ten doktor zamknal na cztery spusty. -Nauki? - powiedzial. -Bo jesli to nie magia, jak mozesz to opisac? - Mesmer nie mogl pojac wahania Harry'ego, kilkusekundowej pauzy, w ciagu ktorej jego umysl pracowal na najwyzszych obrotach, aby opracowac plan kampanii polegajacej na zabawie w slowa. -Nowa nauka - powiedzial w koncu... i po chwili temu zaprzeczyl. - No, niezupelnie! Bo o ile mi wiadomo, nie liczac mego zaginionego syna, jestem jedynym jej wyznawca! To nie jest cos, co moge oglosic, bo matematyka, jaka stoi u jej podstaw, jest obca, metafizyczna. Rownania nie rownaja sie, a wzory nieustannie sie zmieniaja. A jak pan pewnie zdaje sobie sprawe, jesli wzor nie jest niezmienny, to nie jest to zaden wzor. Mesmer staral sie go zrozumiec, ale w koncu poddal sie, mowiac: -Ja nie bylem matematykiem. Chcesz powiedziec... ze wybiegles tak daleko poza wlasna epoke, iz obawiasz sie, ze zostaniesz blednie zrozumiany? Harry przytaknal. -Tak przypuszczam. Podobnie jak pan w swojej epoce. Moglbym udowodnic to, co robie, ale wowczas prawdopodobnie uznano by mnie za szarlatana, oszusta czy magika. Na ekranach naszych telewizorow widujemy ludzi, ktorzy lataja albo sprawiaja, ze wielkie pomniki znikaja, czy wreszcie czytaja mysli innych. Czasami takze rozmawiaja ze zmarlymi! Oczywiscie to zwykli oszusci. Ale rownoczesnie ja sam jestem zywym dowodem, ze to co fizyczne i to co metafizyczne, jest w jakis sposob ze soba powiazane. Byl pan wysmiewany - a co gorsza, sam sie pan wysmiewal! - z powodu poszukiwania metafizycznego medium czy fluidu, aby wyjasnic stosowane przez siebie metody leczenia. Nawet teraz nie mamy pewnosci, czy ow fluid nie istnieje. -Alez mozemy miec co do tego pewnosc, poniewaz go nie odkryto! - Mesmer dal sie zlapac... nie tylko wskutek tej filozoficznej potyczki, ale, co bardziej prawdopodobne, z powodu rozpaczliwej nadziei, ze formulujac swoje teorie, moze mimo wszystko nie byl szarlatanem. -Nie jestem pewien, czy pana rozumiem - powiedzial Harry, wiedzac doskonale, co tamten ma na mysli, ale udajac ignorancje. - Nie odkryto? Ale nie zbadalismy takze najwiekszych oceanicznych glebin, choc wiemy, ze one istnieja! -Chodzi mi o to, ze w twojej epoce nowoczesnosci, epoce fal radiowych, promieni X i promieni gamma, i czego tam jeszcze - w tym supernaukowym swiecie, w ktorym zyjesz - nie znaleziono nawet sladu dowodu, ktory by przemawial za istnieniem jakiegokolwiek fluidu! Gdyby taki istnial, wasi naukowcy juz by go znalezli. Nie jestem az tak dalece niezorientowany w tym, co sie u was dzieje, Nekroskopie! Harry zareagowal natychmiast. -A jednak istnieje calkowicie fizyczna, uniwersalna sila, ktora spelnia powszechnie akceptowane prawa i ktorej wplyw na obszary metafizyczne jest wyjatkowy, a zarazem calkowicie niewytlumaczalny! Podpowiem, ze zostala odkryta przez sir Izaaka Newtona, ktory zmarl siedem lat przed pana urodzeniem. -Grawitacja? No coz, to rodzaj fluidu, zgoda. Ale metafizyczny? Bzdura! Efekty dzialania tej sily widzimy codziennie i, jak mowisz, rzadzace nia prawa sa powszechnie akceptowane. -Tak, jej prawa fizyczne - zgodzil sie Harry. - Ale czy jej druga strone mozna wyjasnic rownie latwo? -Jaka druga strone? -Czy w jednej z panskich szarlatanskich teorii nie rozwazal pan ruchu planet pod katem ich wplywu na dolegliwosci ludzkich cial i umyslow? Czy nie tego wlasnie dotyczyla panska teoria fluidu? Harry wyczul, jak tamten marszy bezcielesne brwi i szybko ciagnal dalej: -Ksiezyc, sir! Powoduje przyplywy, zgoda? -Tak. -I zakloca bilans fluidu w mozgu, co sprawia, ze ludzie i zwierzeta wpadaja w obled. Wiec czy ostatecznie nie mial pan racji? -I grawitacja mialaby byc tym fluidem? -Moze - Harry wzruszyl ramionami. - Kto wie? A przytoczylem zaledwie jeden przyklad oddzialywania ksiezyca. -Tak? -A czy cyklem miesiaczkowym u kobiet nie rzadza fazy ksiezyca? Albo to, czego nie wiedziano w panskiej epoce i czego pan pewnie nie wie do dzis: niezliczone polipy zyjace w oceanach i korale na calej kuli ziemskiej rozmnazaja sie jednoczesnie, sprawiajac, ze caly ocean bieleje, a dzieje sie to pod dyktando ksiezyca. -Ale... -A plamy sloneczne? -Co? -Zaburzenia na powierzchni Slonca. Wiry jego plazmy. Zaklocaja rozchodzenie sie fal radiowych i powoduja przerwy w lacznosci. Promienie sloneczne wywoluja raka. A co mozna powiedziec o innych cialach niebieskich? A wiec mialem racje? (Mesmer byl teraz calkowicie zafascynowany.) Kiedy sfery oddzialywaja na siebie wzajemnie, ziemia, oceany, ich mieszkancy i caly swiat nieozywiony -wszystko to takze wywiera wplyw... na ludzi? - Na to wyglada. Ale czyz astrologowie nie utrzymywali tego od wiekow? - Ba! - Mesmer byl ogromnie zawiedziony. - W mgnieniu oka przeskakujesz od nauki do fantazji! - Nie - zaprzeczyl Nekroskop. - Przechodze od tego, co fizyczne, do tego, co metafizyczne. Czy wiesz, ze mialem niemal identyczny spor z Mobiusem? - Z kim? Nie znam go. - Wiec powinniscie sie kiedys spotkac. Jestem pewien, ze August Ferdynand bylby zachwycony. Ale kiedy pan umarl, on byl jeszcze mlodziencem, mial zaledwie dwadziescia trzy czy cztery lata. Byl matematykiem i astronomem, bardzo blyskotliwy umysl. W przeciwienstwie do pana kontynuowal swoje matematyczne badania po smierci i w ten sposob odkryl Kontinuum nazwane jego imieniem, dzieki ktoremu do pana przybylem. Mialo to zastosowanie do Mobiusa - bezcielesnej, metafizycznej istoty - i podobnie mialo zastosowanie do mojej osoby. On i ja nalozylismy byt metafizyczny na byt fizyczny. Ale wrocmy do tego, czym jest Kontinuum Mobiusa, czyz to nie kolejny przyklad panskiego fluidu? -Moj fluid... manifestuje sie w rozmaitych postaciach? Czy to wlasnie chcesz powiedziec? -To mozliwe - wzruszyl ramionami Nekroskop. - Nie wiem. - (I rzeczywiscie nie wiedzial.) - Ale chociaz nie zostal odkryty ani wyodrebniony, to nie znaczy, ze nie istnieje. Mam taka teorie, ze jesli czlowiek cos sobie wyobrazi, to predzej czy pozniej zostanie to odkryte lub wytworzone! -Juz cos takiego slyszalem (Mesmer byl teraz znacznie bardziej ozywiony.) Mysle, wiec jestem! Wydaje mi sie, ze to, co proponujesz, to po prostu nowe - i jesli wolno mi tak powiedziec, egocentryczne - spojrzenie na stary temat: Wyobrazam sobie, ze cos takiego moze istniec, wiec sprawie, ze tak sie stanie! -Tak, cos w tym rodzaju. - Wielowarstwowy fluid - zadumal sie Mesmer. Ale po chwili powiedzial ostro: - A ja mysle, ze probujesz mnie podejsc! -Oczywiscie, bo potrzebuje panskiej pomocy! Ale to nie znaczy, ze opowiadam bzdury. -I wszystko po to, aby mnie naklonic do uczynienia tego, czego uczynic sie nie da? Nekroskop pokrecil glowa. -To sprzeczne z charakterem naszej dyskusji - powiedzial. - Nie wspominalem o dowodach. -Jakich dowodach? -Moich dowodach. Jestem istota calkowicie fizyczna, a mimo to jestem w stanie przeniknac do metafizycznego Kontinuum Mobiusa. Dlaczego nie mozna by tego procesu odwrocic? -Ale ty jestes wyjatkiem, Harry - westchnal Mesmer - podczas gdy ja jestem, bylem, jednym ze zwyklych, szarych ludzi. Ty jestes utkany z zywiolow powietrza, a ja z zywiolow ziemi. W istocie zlozono mnie w ziemi! Nawet nie moge cie zobaczyc! To znaczy fizycznie. -Ogromna Wiekszosc - powiedzial wtedy Harry - ludzie tacy jak pan, ale nie tak wyksztalceni - przynajmniej nie wszyscy - pomagali mi na wiele sposobow i tak wiele razy, ze bez nich bylbym doslownie niczym i juz dawno nie byloby mnie na tym swiecie; nawet nie bylbym martwy, ale najprawdopodobniej niemartwy! A jesli chodzi o to, jak wygladam, mysle, ze zobaczy mnie pan takim, jakim nigdy nie widzial mnie zaden czlowiek. Bedzie pan nawet mogl zajrzec do mego wnetrza, jesli otworze przed panem swoj umysl. -Wyjasnij, co masz na mysli. Ale Harry nie mial juz czasu na dalsze dyskusje i wyjasnienia, filozoficzne czy jakiekolwiek inne. Moglby opowiedziec o wampirze nazwiskiem Tibor Ferenczy, ktory nie zyje od kilkuset lat, a mimo to na swoj sposob zahipnotyzowal i wniknal do umyslu swego protegowanego, nekromanty Borysa Dragosaniego, aby z odleglosci wielu tysiecy mil kierowac jego myslami i czynami. Moglby powiedziec o wampirycznym "ojcu" Tibora imieniem Faethor, ktory zza grobu zaplanowal zemste na swoich wrogach. I, jak zauwazyl, on sam byl zywym dowodem tego, na jak wiele sposobow zmarli moga oddzialywac na zywych. Ale jesli obraz jest wart tyle co tysiac slow, w umysle Nekroskopa znajdowaly sie obrazy warte ich miliona. -Prosze pozwolic, ze cos panu pokaze - powiedzial. - Moze to starczy za wyjasnienia. Skupil sie i nie przerywajac kontaktu z Mesmerem, uruchomil mutacje matematyki Mobiusa, ktore zaczely ewoluowac na ekranie jego umyslu. - Liczby, symbole i wzory, ktore rzadza wszechswiatem - wyjasnil przyciszonym glosem. - Teraz prosze zostac ze mna... podazac za mna. - Poczul obecnosc Mesmera tuz kolo siebie. - Podazac za toba? - glos Mesmera byl teraz ledwo slyszalnym szeptem; jego uwage calkowicie przykulo nieustannie zmieniajace sie widowisko. Zanim zdazyl sie cofnac, Harry wywolal drzwi do Kontinuum Mobiusa i pociagnal Mesmera za prog. -To Kontinuum Mobiusa - Nekroskop przeszedl na komunikacje czysto myslowa, bo w przestrzeni Mobiusa nawet mysli maja swoja wage. - Stad moge sie dostac... wszedzie! I zabrac cie ze soba. (Mesmer wyczul, ze tak jest naprawde, ze miejsce, w ktorym sie znalezli, to Uniwersalne Rozdroze.) Ale nie zabiore cie daleko, bo twoje miejsce jest tutaj czy dokladniej w rownoleglym punkcie przestrzeni. -A to miejsce, to przestrzen? - Oszolomienie Mesmera bylo zarazliwe, bo Harry czul to samo. -Tak - odpowiedzial - zarowno wewnatrz, jak i na zewnatrz. To brama do wszystkiego, co bylo, jest i bedzie. -Co bylo? Co bedzie? Takze w czasie? -Pozwol, ze ci pokaze - powiedzial Harry. Odnalazl drzwi do przeszlosci i przyciagnal Mesmera pod prog. W odleglosci milionow mil - ale w czasie, nie w przestrzeni - nikla, blekitna mgielka poczatkow ludzkosci wygladala jak jakas wielka, rozszerzajaca sie galaktyka. Z jej wnetrza wysnuwaly sie niezliczone blekitne wlokna, pedzac w kierunku drzwi; kazde z tych wlokien stanowilo slad istoty ludzkiej, ktora kiedys zyla czy wciaz zyje. Jedno z wlokien przemknelo przez prog i mocno przywarlo do Harry'ego, zanim pomknelo dalej w przyszlosc. Widowisko przyprawialo o zawrot glowy. Drzwi stanowily to, co nazywamy terazniejszoscia; przeszlosc znajdowala sie za nimi, a blekitne wlokno Harry'ego - jego linia zycia - wydawalo sie popychac go naprzod; razem z Mesmerem patrzyl, jak rozwija sie czas! Mesmer byl olsniony. Ale zanim zdazyl cokolwiek powiedziec, Nekroskop odciagnal go od drzwi do przeszlosci i odnalazl blizniacze drzwi, wiodace w przyszlosc. Nie trzeba mowic, z jakim zainteresowaniem patrzyli w swiat jutra. Miliony blekitnych wlokien odplywaly w dal i ginely w przyszlosci... Pojawialy sie nowe linie zycia, oddzielajac sie od swych "rodzicow", i juz samodzielnie pedzily dalej... Inne ciemnialy i stopniowo gasly, zwiastujac starosc i smierc... A linia zycia Nekroskopa nieprzerwanie mknela w przyszlosc. -Te blekitne, swietliste linie - cicho powiedzial Mesmer po chwili. - Wiem, czym sa i dlaczego mojej tu nie ma. -Ale kiedys miales swoja - powiedzial Harry i wywolal drzwi tam, gdzie znajdowal sie Mesmer. -I unosilem sie i plonalem rownie jasno jak one? -Jasniej niz wiekszosc z nich - odparl Nekroskop, kiedy razem z Mesmerem wynurzyli sie z Kontinuum Mobiusa. -Tak myslisz, Harry? Naprawde? - Mesmer z powrotem powrocil na miejsce, ktorego juz nigdy nie mial opuscic. -Tak, naprawde tak mysle. I dlatego musialem panu pokazac to, co sam pan mogl sobie wyobrazic i czego pan poszukiwal, nie wiedzac, ze to istnieje. -Moj fluid? -Naprawde nie wiem, ale to mozliwe. W tej chwili naukowcy na calym swiecie poszukuja teorii Wielkiej Unifikacji. -Ale jesli tak jest, to rzecz jest o wiele wieksza, niz sobie kiedykolwiek wyobrazalem! Niewiarygodny eter - Wielki Fluid - laczacy Ziemie, Ksiezyc, planety i gwiazdy, nasze Slonce i inne slonca, przenikajacy caly wszechswiat, przeszlosc, terazniejszosc i przyszlosc, i kazda bez wyjatku istote. I to wszystko w umysle... jednego czlowieka? Ale Harry szybko pokrecil glowa. Zostac mianowanym Najwazniejszym Czynnikiem w czyms tak ogromnym zakrawalo na bluznierstwo. -Nie, ja tylko tam wnikam. To istnieje niezaleznie ode mnie. Ale gdyby to nie istnialo, nie byloby mnie tutaj. Nie byloby niczego. Mesmer byl wyraznie podniesiony na duchu; Nekroskop czul jego nagle ozywienie. -To nie jest tak, jak sobie wyobrazalem, ale to istnieje! powiedzial. -Byc moze - odparl Harry ostroznie. - Chodzi o to, ze nie chcialbym pana oklamywac, sir. Wykorzystuje to i to dziala, ale nie zamierzam udawac, ze rozumiem, czym to jest. -Podobnie bylo ze mna ~ powiedzial Mesmer. - Wykorzystywalem moj hipnotyzm, ale go nie rozumialem. - Ale dzialal. I moze zadzialac znowu, chocby ten jeden raz. Czy to nie ma znaczenia? - Tak bardzo mnie wyprzedzasz. Jednak przybyles do mnie po pomoc... -Byl pan numerem jeden w swojej dziedzinie. -Ale ja nie dostrzegam w tobie zadnych zewnetrznych oznak braku rownowagi. A z tego co dojrzalem wewnatrz... Nekroskopie, wydaje mi sie, ze twoj umysl jest w zupelnym porzadku! -Jednak tak nie jest. Ktos go oszukuje - oszukuje mnie - to moze byc sprawa zycia i smierci. -Mowisz, ze ktos go oszukuje, czy tez oszukal? - Slucham? - Kto, kogo znasz - z kim sie kontaktujesz - moglby pragnac zrobic ci krzywde albo przejac nad toba kontrole? -A wiec zajmie sie pan moim przypadkiem? - Harry uslyszal jakies przyciszone glosy. Rzeczywiste glosy zywych ludzi. Na cmentarzu znajdowali sie teraz takze inni ludzie i musial zachowac ostroznosc. Im szybciej sie z tym uwinie, tym lepiej. -Czy zajme sie twoim przypadkiem? - powtorzyl Mesmer jak echo, jakby zaskoczony ta propozycja. - To sie dopiero okaze! Harry zastanowil sie. Z kim sie regularnie kontaktowal, kto moglby pragnac zrobic mu krzywde, albo przejac nad nim kontrole? Jego wrogowie? R.L. Stevenson Jamieson powiedzial, ze Nekroskop ma wrogow. B.J. Mirlu? Nie, bo... byla niewinna. Wyrzucil te mysl z glowy. -Ach! Wielki Boze! - wykrzyknal Mesmer tak nagle, ze Harry zadrzal na calym ciele. Juz nieco spokojniej wyszeptal z niedowierzaniem: - Pokaz mi... pokaz mi to jeszcze raz. -Co mam pokazac? - Harry byl zdumiony. -Te dziewczyne, te kobiete. Zamigotala przed oczyma twego umyslu i znikla. Ale obraz byl zywy. Ona sama byla tym obrazem - zywym obrazem - kogos, kogo kiedys znalem, kogo nigdy nie zapomne. - B.J.? - W umysle Nekroskopa natychmiast narodzil sie konflikt, wiec instynktownie zaprzeczyl. - Ale jakim cudem moze pan znac B.J.? - A w chwile pozniej zdal sobie sprawe, ze Mesmer niczego takiego nie powiedzial. Powiedzial tylko, ze BJ. byla "obrazem kogos, kogo kiedys znal". Harry zaczal sie pocic, bo gdzies w glebi - w jakims ukrytym miejscu - cos go ostrzeglo, ze Mesmer rzeczywiscie mogl ja znac. A jesli zajrzy glebiej, dowie sie, ze ja znal! Ale B.J. byla niewinna. -Niewinna czego? (Harry spieral sie sam ze soba.) Niczego, wszystkiego! -Niewinna? A ten instynkt zabijania? W Londynie widzial, jak zabila jednego czlowieka i probowala zabic drugiego! Oni byli moimi wrogami. Zawdzieczam jej zycie. Ona stala sie moim zyciem! A ja stalem sie... jej malym! -Ksiezyc w pelni! Zarys glowy wilka! Umysl Nekroskopa byl otwarty na osciez, niestrzezony i Mesmer widzial wszystko, co przezen przemyka. Pomimo zametu, jaki odczuwal - przerazenia? - Harry wciaz go nie zamykal. Poniewaz pragnal, aby Mesmer do niego zajrzal... czyz nie? A moze bylo tam cos, czego nikt nie powinien ogladac? Cos, co nalezalo do kogos innego. Umysl Harry'ego zaczal wirowac, zataczajac coraz ciasniejsze kregi - mentalny zawrot glowy, ktorego nie byl w stanie opanowac. A w kalejdoskopie zderzajacych sie ze soba mysli i informacji jedna trwala niewzruszenie: B.J. byla niewinna. -Czy rzeczywiscie? A wyraz jej twarzy, kiedy naciskala spust tej kuszy? A ta Istota w stodole? Wampyry! Wampyry! W tamtym ciemnym garazu nie bylem w stanie dojrzec jej twarzy! A w stodole tez bylo bardzo ciemno. -A jak to bylo, kiedy ci kaplani w czerwonych szatach - Drakulowie? - zaatakowali nas w dolinie Spey? To byl sen, koszmar, jak wszystkie inne. - Wampyry! To wszystko tylko pieprzone koszmary, nic wiecej! (Poziomy jego swiadomosci zaczely sie nakladac na siebie.) -Radu!... Ferenczy!... Drakulowie! A B.J.? -B.J. jest niewinna - wykrzyknal glosno i osunal sie na ziemie, u stop zarosnietego zielskami grobu. Ale Mesmer byl przy nim, wciaz pozostajac w kontakcie z umyslem Nekroskopa i bedac swiadkiem jego meczarni. A wiedzac, ze jest za nie odpowiedzialny, ze w jakims sensie spowodowal ten atak, instynktownie poderwal sie do dzialania. Wzial sprawe w swoje rece; posrod chaosu zderzajacych sie swiadomosci Harry'ego jego hipnotyczna moc wzmogla sie ogromnie i znow splynela na niego dawna sila. -SPIJ! - rozkazal Mesmer. - USPOKOJ SIE, HARRY! SPIJ GLEBOKO, NEKROSKOPIE! SLUCHAJ MEGO GLOSU I TYLKO JEGO. I BADZ MU POSLUSZNY. BO MOJ GLOS STANOWI SCHRONIENIE. MOJ GLOS TO SPOKOJ I PRAWDA. SLUCHAJ MNIE, HARRY, I SPIJ. A KIEDY SIE OBUDZISZ, WSZYSTKO BEDZIE DOBRZE... W tym momencie na targany niepokojem umysl Nekroskopa splynela wszechogarniajaca, kojaca ciemnosc. Wydal westchnienie, gdy konczyny przestaly mu drzec, serce przestalo walic, szeroko otwarte oczy zamrugaly, po czym zamknely sie, a glowa opadla na pokrywajacy ziemie zwir. Rozlegl sie odglos biegnacych krokow i niespokojne, wystraszone glosy. Ale byly to ostatnie rzeczywiste dzwieki, jakie uslyszal Harry, bo w jego glowie znow zabrzmial glos Mesmera: -USPOKOJ SIE I ODPOCZYWAJ, NEKROSKOPIE. POZWOL MI DZIALAC, A SPROBUJE ZNALEZC I WYLECZYC TWOJA RANE. Harry poddal sie jego poleceniom, otworzyl umysl i poczul, jak w glab jego pamieci wnika potezna sonda mentalna Mesmera. I to bylo wszystko. Nie poczul bowiem juz rak, ktore delikatnie ulozyly go na noszach... Glosy, ktore zblizaly sie i oddalaly, przychodzily i odchodzily, jak umykajaca stacja radiowa. Proszace o cos? Harry poznalby glos swojej ukochanej matki, ktora o cos prosila w jego imieniu. I doktora Franza Antona Mesmera, ktory staral sie ja pocieszac. Ale te glosy byly niewyrazne, jakby deliryczne, jakie czasem slyszy sie we snie. Albo jakby... ...Jakby znajdowal sie pod wplywem hipnozy. -Ale to tylko czesc! - Jego matka wydawala sie bliska histerii. - Teraz musisz przyznac, ze mialam racje, Keenan. Gdybysmy powiedzieli Harry'emu - gdyby moj syn dowiedzial sie calej prawdy w jednej chwili - co wtedy? Gdyby nie bylo tu Mesmera, zeby go przez to przeprowadzic, co by sie moglo zdarzyc? A wszystko z powodu delikatnej aluzji, zaledwie sugestii, ze B.J, moze byc inna, niz sie wydaje! (Nekroskop wyobrazil sobie, jak matka zalamuje rece.) Po czym odezwal sie sir Keenan Gormley: -Mary, Mary! Ale Mesmer jest tutaj! Dlatego wlasnie sie nie wtracalismy, poniewaz wiedzielismy, ze gdyby cos poszlo nie tak, Harry jest w dobrych rekach. Najlepszych z mozliwych. Na koniec glos zabral sam Mesmer: -Zostawcie to mnie - powiedzial z takim przekonaniem, ze bylo oczywiste, iz jego wiara w siebie zostala odbudowana. - Zostawcie to mnie. Bo skoro to ja bylem mimowolnym sprawca jego ataku, sam powinienem to naprawic. Gdybyscie tylko zwrocili sie do mnie na samym poczatku... -Ale nie wiedzielismy, ze on zwroci sie do ciebie! - znow odezwal sie Keenan Gormley. - Po prostu zasugerowalismy, ze powinien sie udac do specjalisty. Ani przez chwile nie sadzilismy, ze poszuka hipnotyzera! Kiedy sie o tym dowiedzielismy - kiedy sie zorientowalismy, ze wybiera sie do Meersburga - juz nie mielismy czasu. A ostatnia rzecza, jakiej pragnelismy, bylo, aby zmienil zdanie. -No wiec nie zmienil zdania - powiedzial Mesmer - i przybyl. Jesli o mnie chodzi, watpie, czy byl to zbieg okolicznosci. Bo zajrzalem do jego umyslu, i to, co zobaczylem, bylo zdumiewajace! Odnosze wrazenie, ze przeszlosc i przyszlosc zlaly sie u niego w jedno i ze jego przybycie bylo przesadzone. A moze przewidziane? -To mozliwe - wtracila sie matka Harry'ego. - Wydaje sie, ze odziedziczyl jakies resztki zdolnosci Aleca Kyle'a. -Wlasnie! - powiedzial sir Keenan. - Moze dlatego nie martwie sie o niego tak jak ty, bo naprawde wierze w jego zdolnosci. I w zdolnosci pracownikow calego Wydzialu E. Jestem ich pewien. Za zycia rzadko mnie zawodzili, a Harry nie zawiodl mnie nigdy od chwili... mojej smierci. Jego slowa plynely z glebi serca, ale mogl byc troche bardziej dyplomatyczny. Matka Nekroskopa, ktora teraz wydawala sie znacznie spokojniejsza, powiedziala: -Mimo wszystko, Keenanie, nadal sie niepokoje. Bo tak jak Wydzial E byl twoim dzieckiem, Harry jest moim. I dlatego sie o niego martwie! Przez chwile panowala niezreczna cisza, po czym odezwal sie Mesmer: -Teraz, gdy powiedzieliscie mi cos niecos na temat jego problemow, moze zdolam to rozgryzc. On mi ufa; otworzyl przede mna swoj umysl i mam do niego dostap. Ale sa rzeczy - czy raczej wspomnienia - ktore sa ukryte, zakazane i do ktorych nie mam dostepu. "Rany" Harry'ego, blokady w jego umysle, musialy sie pojawic dawniej i sa ukryte w tych jego zakazanych wspomnieniach. -Jednak nie wolno ci przy nich majstrowac - to znow byla matka Harry'ego. - Bo to spowodowalo jego zalamanie. -Ale - dlatego wlasnie sie do mnie zwrocil! - zaprotestowal zdumiony Mesmer. - A poza tym moze znam rozwiazanie jego problemu. Kobieta, ktora ujrzalem w jego umysle. Nie wiem, jak to mozliwe, ale jezeli sie nie myle, widzialem ja juz przedtem. Choc wiem, ze to niemozliwe, bo bylo to prawie sto siedemdziesiat lat temu! -Och, to zupelnie mozliwe - oznajmila matka Harry'ego. - Wierz mi. Sir Keenan potwierdzil: -Nie pytaj nas o wyjasnienie, ale tak jak Harry pokazal ci rzeczy niewiarygodne, my mozemy o takich opowiedziec. Omal nie staly sie przyczyna jego smierci. Masz racje, mamy z tym nie lada problem, a ta dziewczyna stanowi jego czesc. Co o niej wiesz? -Kiedy bylem w Paryzu - odparl Mesmer - pewna Cyganka przepowiedziala moja smierc. Ja sam nigdy nie bylem przesadny, ale tym razem... w tej kobiecie bylo cos dziwnego. Powiedziala, ze umre w 1814 roku i to mi nie dawalo spokoju. A potem, latem 1813 roku, kiedy wrocilem do Szwajcarii, odwiedzila mnie dziewczyna, ktora powiedziala, ze kiedys rozmawialem z jej matka - jasnowidzka nazwiskiem Mirlu! Jesli mnie pamiec nie zawodzi, ta kobieta nazywala sie Barbara Jane Mirlu, ale chciala, aby sie do niej zwracac, uzywajac jej inicjalow. Dziwny zwyczaj, zwlaszcza jak na owe czasy. - Niekoniecznie - powiedzial sir Keenan. - Ktos moze zmienic nazwisko, aby ukryc swoja tozsamosc, ale zachowac inicjaly jakby na pamiatke. Ktos taki moglby sie latwo pomylic, uzywajac falszywego nazwiska, ale nie w wypadku, gdyby uzywal tylko inicjalow. -Moze to przestepczyni? - Jak dotad do Mesmera nie calkiem dotarlo to, co uslyszal. Ale po chwili wykrzyknal: - Och nie! Rozumiem! Masz na mysli osobe, ktora zyje za dlugo! -Wlasnie! - powiedziala ponuro matka Harry'ego. - O ponad sto lat za dlugo! Ta B.J. Mirlu zyje do dzis i zahipnotyzowala mojego syna. To ona jest jego problemem. On jest w niej... zakochany! To ona umiescila owe blokady w jego umysle, aby przeslonic swoj prawdziwy cel. -Wiec z pewnoscia trzeba te blokady usunac - powiedzial Mesmer. -Ale on jest jak dwoje roznych ludzi, ma dwie osobowosci! wykrzyknela Mary Keogh. - Jesli sie zniszczy bariery, ktore wzniosla ta kobieta, stoczy sam ze soba walke na smierc i zycie i zginie! Rzeczywistosc, w jakiej zyje moj syn, zostala tak podkopana, ze... ze nie uwierzylibyscie, przez co musial przejsc. -Ale przezyl - zauwazyl sir Keenan. -Jednak jak dlugo jeszcze to wytrzyma? - natarla na niego matka Harry'ego. -Nie doceniasz mnie - mruknal Mesmer, zwracajac sie do Mary Keogh. - Zapominasz, ze twoj syn - zywa istota - rozmawial ze mna i ze pokazal mi rozmaite rzeczy. Moglem w to wszystko watpic czy nie wierzyc, zanim nie spotkalem Nekroskopa, ale teraz juz nie. Ponadto nie watpie juz w siebie, za co jestem mu wdzieczny. I mowie wam, ze pomimo waszych obaw zdolam cos dla niego uczynic. Sir Keenan odezwal sie znowu: -Chyba odeszlismy od tematu. Opowiadales o spotkaniu z B.J. Mirlu w 1813 roku. A tak! - odpowiedzial Mesmer. - Przypomniala mi, ze przed laty, kiedy bylem w Paryzu, udalo mi sie wprowadzic jej matke w trans. Teraz chciala, abym sprobowal zrobic z nia to samo. Tylko ze B.J. nie zgadzala sie na zadna aparature, tylko dzialanie samych oczu. Wyczulem, ze w rzeczywistosci sama chciala mnie zahipnotyzowac - uzyla okreslenia oczarowac - ale i tak zaczalem robic swoje. To bylo jak wyzwanie, a przegralem sromotnie, calkowicie pokonany! Inaczej mowiac, uspila mnie bez najmniejszego wysilku. Jej umiejetnosci przewyzszaly moje pod kazdym wzgladem. Ale nie uczynila mi zadnej krzywdy i zanim odeszla, powiedziala, ze byla to kwestia dumy: to, co ja uczynilem z jej matka, teraz ona uczynila ze mna. - A klatwa? - naciskal sir Keenan. - Ze umrzesz w 1814 roku? - Oczywiscie tak wlasnie sie stalo. Ale jak wyjasnila B.J., to nie byla klatwa Cyganki. Jej matka po prostu zajrzala w przyszlosc i zobaczyla moja smierc. Jednak to, ze mi o tym powiedziala, bylo zlosliwe: w ten sposob odplacila mi. - Ale za co? - spytala Mary Keogh. - Za to, ze nie udalo jej sie pobic mnie na wlasnym polu - hipnotyzmie. Sir Keenan skinal ze zrozumieniem swa bezcielesna glowa. - Byla wampirzyca i chciala sie przekonac o swojej mocy. Mozesz sobie pogratulowac, doktorze. Nawet ekspert w sztuce metafizycznej moze zostac pokonany przez osobe dotknieta wampiryzmem. A przodkowie B.J... no coz, byli nawet wiecej niz "dotknieci" i to od bardzo dawna! -Ale to byla jej matka - odparl Mesmer. - Natomiast corka, ta B.J., byla inna. To prawdziwa czarownica! -I kobieta, ktora calkowicie "zaczarowala " mego syna - powiedziala matka Harry'ego. - Czy zamierzasz wejsc do jego umyslu, aby sprobowac naprawic lub wymazac jej wplyw? Jak sie do tego chcesz zabrac? -Dowiem sie, ile tylko zdolam, o problemie dreczacym Nekroskopa - wzruszyl ramionami Mesmer. - Nastepnie, poniewaz byc moze nie wyjawie mu rzeczywistej przyczyny jego "rany", moze wskaze, kiedy sie pojawila. Jezeli on wie, kiedy to nastapilo, moze sam zdola dojsc, kto jest za to odpowiedzialny. -Doskonale! - powiedziala matka Harry'ego. A Keenan Gormley wtracil: -Sam sugerowalem cos w tym rodzaju. Po chwili namyslu matka Harry'ego dodala: - Ale byloby o wiele lepiej, gdybys mogl zdjac z Harry'ego zaklecie tej kobiety tak, aby on sam sie o tym nie dowiedzial! Gdybys zdolal to uczynic, Harry znow stalby sie soba. - Ale powiedzialas, ze ja kocha -zauwazyl Mesmer. - A jak dobrze wiesz, jest to najsilniejsze zaklecie, jakie istnieje... Mary Keogh nic na to nie odpowiedziala. Ale sir Keenan rzekl: -Zrob, co mozesz. Bedziemy wdzieczni za wszelki dobroczynny skutek. -Ale badz ostrozny! - Po tych slowach matki Harry'ego wszystkie glosy powoli zaczely cichnac, az znikly zupelnie, podczas gdy Nekroskop wciaz byl pograzony w glebokim snie... Harry nic nie pamietal ze swego snu, poza tym, ze snil o glosach zmarlych, uwiklanych w jakis niejasny spor. Ale w kazdym razie jego sen najwyrazniej mial dobroczynny skutek; czul sie odprezony i wypoczety. Byla to posthipnotyczna sugestia Mesmera, ale Nekroskop oczywiscie tego nie wiedzial. Uznal swoja wyprawe do Mesmera za niepowodzenie i dopiero duzo pozniej dowiedzial sie, co osiagnal zmarly lekarz. -Czas sie obudzic! (To byly ostatnie slowa Mesmera.) Unoszac sie gdzies miedzy snem i jawa Nekroskop zaczal sie budzic. Poczul prad powietrza z otwartego okna i slonce na twarzy; poczul zapach swiezo wyprasowanej czystej poscieli i koszuli okrywajacej jego cialo i leniwie zastanawial sie, co z tego wszystkiego jest snem. I wtedy poczul zapach jakichs srodkow antyseptycznych... Swiezo wyprasowana posciel? Koszula? I glosy mowiace... po niemiecku? Szwajcaria! I Mesmer! Gwaltownie otworzyl oczy, zlapal za posciel, usiadl i spuscil nogi z lozka. Fizyczna slabosc natychmiast zadala klam jego dobremu samopoczuciu. Usilowal wstac, zachwial sie na nogach, ale natychmiast ktos go chwycil i delikatnie polozyl na lozku. -Jak dlugo? - zapytal, patrzac na lekarza i dwie pielegniarki stojace kolo lozka. Ich zatroskane miny od razu ustapily miejsca usmiechom. -Trzy dni - powiedzial lekarz nienaganna angielszczyzna. - I musza uplynac jeszcze cztery, zanim bedzie pan mogl stanac na nogi. Uwazamy, ze to skutek ogolnego wyziebienia organizmu. Pomimo ze wydaje sie pan w dobrej formie, jest pan bardzo oslabiony. Ale mysle, ze teraz powinien pan zaczac szybko wracac do zdrowia. Tylko ze... Harry spojrzal na niego pytajaco. -Tak? - Och, jest kilka pytan. Nie mial pan przy sobie zadnych dokumentow. Nie wiemy, kim pan jest, ani tez gdzie pan mieszka. Myslimy, ze ktos sie moze o pana niepokoic. Jest pan turysta, mam racje? Moze pomoze nam pan znalezc odpowiedzi na te pytania. Nie, nie mogl tego uczynic. Ale tez nie musial. -Jestem zmeczony - wymamrotal, opadajac na poduszki. - Czy nie moglibysmy porozmawiac nieco pozniej? -Oczywiscie, oczywiscie! - Lekarz wyprowadzil pielegniarki z pokoju, ale w drzwiach odwrocil sie i powiedzial: - Przyjde porozmawiac z panem pozniej, panie... -Smith - powiedzial Harry. - John Smith. -Smith - powtorzyl tamten, usmiechajac sie. - Oczywiscie, to porzadne, stare angielskie nazwisko. Teraz prosze odpoczywac, potem pan cos zje i moze wtedy porozmawiamy. Ale w chwile po jego odejsciu...Nekroskop pospiesznie wyjal swoje ubranie z szafy stojacej kolo okna. A kiedy byl juz pewien, ze niczego nie zostawil... takze wyszedl. III Nostradamus Zmarli spoczywajacy w swych grobach rozmawiali, ale nie z Nekroskopem, lecz o nim i o tym, czego sie dzieki niemu dowiedzieli.-Jak to sie skonczylo? - Matka Harry'ego wciaz byla przestraszona. -Dobrze, a moze nawet lepiej, niz oczekiwalem - powiedzial Franz Anton Mesmer. - Po pierwsze i co najwazniejsze, niepokoilas sie kontrola, jaka ta kobieta ma nad nim, prawda? -Tak? - Jej niepokoj byl wyrazny. -No wiec, nie ma sie juz czym niepokoic - powiedzial Mesmer. Po czym, ostroznie dodal: -Tak przynajmniej mysle. Teraz odezwal sie sir Keenan Gormley, ktory nie potrafil ukryc podniecenia: -Chcesz powiedziec, ze zdjales jej zaklecie? -Jedno z nich - odparl Mesmer. - Nie sadze, abym byl uprawniony - to znaczy nie powinienem sie w to mieszac - jesli chodzi o to drugie. To nie jest cos, czym powinni sie zajmowac lekarze czy przyjaciele, ani nawet jego matka, ale sam Harry. Zreszta najwazniejszym czynnikiem jest wola badanego. Harry chcial, zeby ktos pomogl mu sie odnalezc. Ale jesli chodzi o jego milosc do B.J. Mirlu - to, czy powinien ja kochac, czy tez nie - powinien zdecydowac on sam, nieprawdaz? Czy mialem oslabic posthipnotyczne polecenia, ktore zaakceptowal, przekazujac mu inne, ktorych by prawdopodobnie nie przyjal? Mysle, ze nie. A on ja naprawde kocha. -Wiec co wlasciwie zrobiles? - To znow byl "smiertelnie zaniepokojony" glos Mary Keogh. -Odkrylem w podswiadomosci Nekroskopa dwa zatory czy moze rany - odparl Mesmer. - Dwa obszary, gdzie wskutek ingerencji z zewnatrz - za posrednictwem hipnozy albo czarow -zostala sparalizowana jego wola. Ale w przeciwienstwie do mnie, osoby, ktore to uczynily, byly kompletnie pozbawione skrupulow i obdarzone niewiarygodna sila! Obie byly swietnymi hipnotyzerami. Tak, robote jednego z nich rozpoznalem od razu. -B.J.! - powiedziala Mary Keogh z gorycza. - Oczywiscie. Ta sama dziewczyna, ktora mnie pokonala przed laty. Ale tym razem sytuacja jest inna. Twoj syn byl wprowadzany w trans i budzony tak czesto, ze zwiazek oslabl tak bardzo, iz osiagnal punkt krytyczny. Mialas zupelna racje: prawda moglaby go doprowadzic do obledu w wyniku naglego zderzenia roznych poziomow jego swiadomosci. Faktycznie widzialem, co sie dzieje! Ale na szczescie bylem w poblizu, mialem z nim kontakt psychiczny i zdolalem nieco zmniejszyc jego napiecie. Ale poniewaz rownowaga jest tak delikatna, bylem w stanie uczynic jeszcze cos. Sir Keenan chcial wiedziec wiecej. -A dokladnie co? -Istnieja... dzwignie - wyjasnil Mesmer. - Slowa kluczowe, ktore Harry'ego "przelaczaja", kiedy wypowiada je B.J. Czy raczej tak bylo, bo teraz juz nie. Teraz, gdy B.J. powie mu cos, co nie jest prawda, bedzie to wiedzial. A kiedy kaze mu zrobic cos, czego normalnie by nie uczynil, nie poslucha albo jesli to uczyni to z wlasnej woli. -Wiec znow bedzie soba? - glos Mary Keogh byl nieco spokojniejszy. -I tak, i nie... - glos Mesmera zabrzmial niepewnie. Ale zanim ktos zdazyl sie odezwac, ciagnal: - Mowilem, ze w umysl Harry'ego ingerowala wiecej niz jedna osoba... -Wiedzialam! Wiedzialam to przez caly czas! - wykrzyknela matka Harry'ego. Ale Mesmer kontynuowal: -Kimkolwiek byla ta osoba... (W zaklopotaniu pokrecil bezcielesna glowa.) Jej rozkazy sa tak gleboko zakorzenione, ze po prostu nie moge do nich dotrzec. Sa zamkniete, wtopione tak mocno, ze staly sie nieomal czescia Harry'ego. -Wiesz, jakie sa? - Glos sir Keenana brzmial podejrzliwie, a pozostali odniesli wrazenie, jakby zmarszczyl brwi, choc jego cialo juz dawno temu rozsypalo sie w proch. - Masz jakies wyobrazenie, co go tak peta? - Nie wiem. Nie zdolalem tam dotrzec - przyznal Mesmer. - Kiedy sondowalem jego umysl... zamek jakby zacisnal sie jeszcze mocniej! -Tak czy owak - powiedziala po chwili matka Harry'ego - zrobiles, co w twojej mocy i jestem ci bardzo wdzieczna. -I jeszcze jedno - ciagnal Mesmer. - W jego umysle zaszczepilem mysl, o ktorej rozmawialismy, aby spojrzal w przeszlosc i sprobowal przypomniec sobie, kiedy to wszystko sie zaczelo. W ten sposob moze sam odkryje tozsamosc tego, kto jest za to odpowiedzialny. To mu powinno przynajmniej podsunac trop, a moze nawet wskazac podejrzanego. - A na razie? - zapytal sir Keenan. Mesmer wzruszyl ramionami. -Na razie mozemy tylko czekac i patrzec. Kiedy skonczyli rozmawiac i ich metafizyczne mysli wsiakly w ziemie, Mary Keogh zaczela sie zastanawiac, dlaczego sir Keenan Gormley, byly szef Wydzialu E, tak nagle zamilkl i zamyslil sie, nie chcac ujawnic, o czym wlasciwie mysli... * * * Trzy dni? Harry'emu wydawalo sie, ze minely przynajmniej trzy tygodnie! Nogi mial jak z gumy, jak gdyby stoczyl jakas straszliwa walke, zostal powalony i dopiero teraz wracal do siebie. Pamietal wizyte u Franza Antona Mesmera, ich rozmowe na cmentarzu w Meersburgu, ale tylko do pewnego momentu... a potem nic. Co najwyzej strzepy snow ze szpitala, to wszystko. Moze jego wizyta zakonczyla sie niepowodzeniem, a moze nie. Jak zawsze w glowie mial metlik, ale koncentracja troche sie poprawila, jakby ktos druciana szczotka usunal czesc rdzy pokrywajacej jego mozg. Mesmer? Mozliwe. W Szkocji byl poranek. Trzy dni? Wielki Boze! Harry byl glodny, prawie umieral z glodu. Zrzucil szpitalna koszule, pozbyl sie tobolka z brudnym, poplamionym ubraniem, ktore mial na sobie, kiedy tu przybyl, ogolil sie i zalozyl czyste odzienie. Nastepnie, wciaz nie chcac ujawniac swoich zdolnosci - pomimo ze szarpal nim glod - pojechal rowerem do Bonnyrig i kupil jedzenie... po czym udal sie do sklepu, w ktorym nabyl galon bejcy i nowa szczotke. Wiedzial, do czego maja posluzyc, ale nie chcial nad tym rozmyslac. Wrociwszy do domu, przygotowal sobie obfite sniadanie: jajka na bekonie, parowki i grzanki, oraz kubek mocno oslodzonej kawy. Kiedy jadl, przemykaly mu przez glowe rozmaite mysli; wydawaly sie przywierac do jego umyslu jak owa plama w gabinecie do drewnianej podlogi. Skonczywszy jesc, usunal z pokoju kilka mebli, umyl podloge i zabejcowal fatalna plame. Pokoj wypelnil ostry smrod, ale i tak na razie nie mial zamiaru tam przebywac. Kiedy skonczyl, zamknal drzwi, przelazl przez stos ksiazek w korytarzu i wrocil do kuchni, aby nalac sobie jeszcze kawy. Popijajac ja w duzym pokoju, skupil sie na jednej mysli, ktora nie byla jego wlasna, ale pochodzila z dwoch zrodel, ktore dobrze pamietal. Sir Keenan Gormley i Franz Anton Mesmer. Pierwszy z nich podsunal Harry'emu pomysl, aby cofnal sie pamiecia w czasie i postaral sie dojsc, kiedy sprawy zaczely sie gmatwac. A jesli chodzi o tego drugiego... wszystko, co laczylo sie z Mesmerem, bylo bardzo mgliste. Czy on takze sugerowal cos podobnego? Nekroskopowi wydawalo sie, ze tak wlasnie bylo... Teraz, z powrotem w swym domu, choc wciaz niepewny swej pamieci, Harry poczul sie odprezony. Najedzony i na razie bezpieczny przed atakiem "wrogow", ktorzy czyhali na niego i B.J. - a takze wolny od jej wplywu - postanowil podjac ostatnia probe cofniecia sie w czasie, aby sie przekonac, czy potrafi znalezc jakas wskazowke co do swego stanu. Ale najpierw musial zrobic cos wazniejszego. Jego wizyta u Mesmera zakonczyla sie niepowodzeniem - to znaczy prawdopodobnie - ale byla jeszcze ta osobliwa wizja w Centrali Wydzialu E. A poniewaz stanowilo to czesc jego przeszlosci, zaczal od tego, aby sobie przypomniec owa tajemnicza twarz, ktora wtedy zobaczyl. Te mila, madra twarz - twarz mezczyzny o szarych oczach, prostym nosie i zwisajacych wasach, ktore dochodzily do kacikow jego waskich ust. Jego wysokie czolo, rumiane policzki, lekko odstajace uszy i bokobrody laczace sie ze zloto-brazowa broda. I te oczy - zarazem powazne i usmiechniete - pelne wspolczucia i niezwyklego promieniujacego z nich mistycyzmu. Harry pamietal takze jego glos i w tym momencie uderzylo go, ze byl to "martwy" glos, glos zza grobu, a ktoz lepiej niz Nekroskop moglby to rozpoznac? A potem to nagle pozegnanie: "Teraz odejdz, bo jeszcze nie nadszedl twoj czas". A moze teraz to juz byl jego czas. Mentalne bariery Nekroskopa znow byly na swoim miejscu; ryzykujac cos, co wciaz uwazal za rzecz ryzykowna, opuscil je, jakby zapraszajac do nawiazania kontaktu. -Wiec w koncu zaczales szukac zrodla swoich problemow w przeszlosci? (Byl to dokladnie ten sam glos, ale tym razem przesycony cierpkim humorem.) Co spodziewasz sie tam znalezc, Nekroskopie? Ostatecznie co sie stalo, to sie stalo. Ale gdybys chcial poznac przyszlosc, przyjdz porozmawiac ze mna w salonie. Jednak nie zwlekaj zbyt dlugo, bo musze jeszcze poszperac w innych czasach. -W salonie? - powtorzyl Harry na glos. - Oczywiscie przyjde, to znaczy jak tylko sie dowiem, gdzie jest ten salon! I o kogo mam pytac? -Jestem Michel de Nostredame - natychmiast nadeszla zadziwiajaca odpowiedz. - Znajdziesz mnie w kosciele, dzis wieczor... Oznaczalo to kolejna szalencza jazde rowerem do miasta, tym razem do malej, lecz dobrze zaopatrzonej biblioteki. Rower byl niezbedny, bo jesli Harry nie byl absolutnie pewien, ze nikt go nie zobaczy, to wolal nie wykorzystywac Kontinuum Mobiusa. Do popoludnia przeczytal wszystko, co zdolal, na temat Nostradamusa. Potem, po wczesnym obiedzie w Bonnyrig, zdajac sobie sprawe, ze juz sie zrobilo dosc pozno, znalazl odludna alejke i szybko, bojazliwie wywolal drzwi do Kontinuum Mobiusa, by po chwili byc juz w ogrodzie na tylach swego domu. A potem kilka pospiesznych skokow do Salon-de-Provence na poludniu Francji. Kosciol sw. Wawrzynca nie byl trudny do odszukania; drzwi staly otworem; choc gdzies z wewnatrz dobiegaly przytlumione glosy, nikt nie zatrzymal Harry'ego, kiedy szedl do ukrytego we wnece grobu Nostradamusa, obok ktorego wisial jego portret. Wpatrujac sie w ten portret... Harry przekonal sie, ze to rzeczywiscie ten sam mezczyzna, ktory go "odwiedzil" w Centrali Wydzialu E. W poblizu nie bylo nikogo. Tylko jakies echa rozbrzmiewajace w opustoszalym kosciele i odglosy przemykajacych gdzies w poblizu myszy. Harry opuscil mentalne bariery i cicho powiedzial: - Sir, jestem tutaj. - A wiec sie zjawiles! - od razu odpowiedzial Nostradamus. - Witom cie, Nekroskopie. Bardzo dlugo czekalem na ten dzien. -Wiedzial pan, ze sie spotkamy? - O tak - odparl Nostradamus. - Czyz nie jestem - jak to sie u was nazywa - prekognita? I czyz nie dlatego do mnie przybyles? - Dlatego - Harry wlasciwie nie powinien czuc sie zaskoczony. - Ale jesli pan wie czy raczej wiedzial, ze tu przybede, moze wie pan znacznie wiecej na moj temat? Musze poznac moja przyszlosc. I musze ja zobaczyc dokladnie, nie tylko jej fragmenty spowite mgla tajemnicy. Nie chcialbym byc nieuprzejmy, ale panskie dziela sa, delikatnie mowiac, zagmatwane. - Tak? A wiec sie z nimi zapoznales. Znalazles jakies aluzje dotyczace twojej osoby, ktore teraz chcialbys wyjasnic? - Dotyczace mojej osoby? - Teraz Harry byl naprawde zaskoczony. - W ksiazce? Nie! Nie mialem czasu, aby ja cala przeczytac. -Nie szkodzi. Zapewne bylbys jeszcze bardziej zdezorientowany. Sam jestem zdezorientowany i rozbawiony niektorymi jej interpretacjami. - Ale nie zyjesz juz od pewnego czasu. Skad mozesz wiedziec o tych interpretacjach? - Nekroskop byl zafascynowany. - Wielu autorow ich juz nie zyje. I, jak wiesz, istnieje miedzy nami swoisty kontakt. Oczywiscie. Harry poczul sie jak glupi. Nostradamus wyczul to i zachichotal. - Co, ty? Glupi? Moze leniwy. Ale na pewno nie glupi! - Leniwy? - Masz dostep do wszystkich wielkich bibliotek zmarlych - do calej, zawartej w nich ich wiedzy - a mimo to nic nie robisz. -Jeszcze nie napisano ksiazek o przyszlosci - odparl Harry. - A te, ktore istnieja, sa niedokladne, pelne szyfrow. -Powodem, dla ktorego pisalem skrotowo, bylo to, ze tak wlasnie widzialem. To byly przeblyski, obrazy, ktore pojawialy sie na chwile i znikaly. Jak objawienia przyszlych zdarzen. Harry, czy pamietasz swoje sny? Na pewno nie wszystkie, a z tych, ktore pamietasz, nie pozostaly ci w pamieci wszystkie szczegoly. Takie wlasnie byly, sa, moje wizje przyszlosci. Musze je szybko zapisywac, zeby nie przepadly. Nadaje im postac zagmatwanych czterowierszy. Nawet zaczalem myslec w taki sposob! Takze teraz - poniewaz sie tego nauczylem - moje slowa i rozumowanie wydaja sie niejasne. Kiedy zylem, byly jeszcze inne powody. Mialem oredownikow, ale i krytykow. I jedni i drudzy byli potezni. Jesli komus cos sie nie spodobalo, grozila Inkwizycja! Latwo jest mowic o przeszlosci, bo juz minela. Ale przyszlosc? To zawsze pokretna sprawa. Na szczescie teraz juz nie moge doznac zadnej krzywdy. Jednak za zycia przesladowano mnie jak czarownika. Jak Katarzyne Medycejska. Katarzyna stanowi kolo, wiedziales o tym? Podobnie jak czas. Jak gwiazdy i planety, ktore wiruja na swych orbitach. I to, co bedzie... -...Juz bylo! - przerwal Harry. - Czas jest wzgledny. -W samej rzeczy! To wlasciwe slowo: wzgledny. Lubisz gry slow? Byla to tak nieoczekiwana zmiana tematu, ze Harry przez chwile nie wiedzial, co odpowiedziec. Zreszta zanim zdazyl sie odezwac, Nostradamus podjal: -Wiem, ze tak. Bo juz je slyszales i to z ust prawdziwych ekspertow! I uslyszysz znowu. Uwaga! Mam dla ciebie kilka. Jestes gra? Albo ja? Co stanowi te gre? Harry pomyslal przez chwile, bo zadano mu kilka pytan, ktorych nie rozumial. I tak jak we wszystkich pismach Nostradamusa i calej ich rozmowie znaczenia byly niejasne, ukryte. Gry slow "z ust prawdziwych ekspertow". Wymowione z jakas dziwna modulacja. Zaakcentowane zostalo "z" i Harry sadzil, ze wie, dlaczego. Ekspertami Nostradamusa mogly byc jedynie Wampyry. Podejmowanie z nimi zabawy w slowa - co kiedys robil Nekroskop - bylo zaproszeniem do katastrofy! W ten sposob ten wielki prorok po prostu mowil, ze Harry ryzykowal glowa i ze uczyni to ponownie. Z Wampyrami? Ale chyba juz wszystkie wyginely? Jednak w glebi duszy wiedzial, ze nie. Jeszcze nie. Nie wszystkie. Ta mysl pojawila sie i znikla jak wizje Nostradamusa, albo jak sny, do ktorych zdawala sie nawiazywac... Harry zamrugal, probujac odgadnac znaczenie kryjace sie za slowami wielkiego proroka. Chcial podjac z Nekroskopem zabawe w slowa. Czy on byl gra? I czy sam Nostradamus byl gra? Oczywiscie byl, bo w przeciwnym razie by jej nie zaproponowal. A moze znaczylo to, ze byl innym rodzajem gry. Gry, ktora stanowilo jego nazwisko? -Za zycia nazywal sie pan... Michel de Nostredame, prawda? - zaczal. -A w twoich czasach Nostradamus. Uzywasz odpowiednika lacinskiego, a lacina to martwy jezyk. W ten sposob jestesmy do siebie podobni pod kilkoma wzgledami. Wiesz jakimi? Najpierw wez moje prawdziwe nazwisko... -Nostredame? Ma dziesiec liter, tak jak moje imie i nazwisko: Harry Keogh. -I twoj przydomek: Nekroskop! Naprawde mnie to uderzylo, ze Nostradamusa i Nekroskopa otacza podobna "atmosfera", laczy jakis swoisty zwiazek. I tak znow powracamy do tego slowa: wzgledny. Myslisz, ze jestesmy spokrewnieni? Jesli tak, w sposob oczywisty jestem twoim przodkiem. Poniewaz jestem stary i od dawna nie zyje, podczas gdy ty jestes mlody. Ale, jak zauwazyles, czas jest wzgledny. Coz wiec bylo najpierw: jajko czy kura? Zirytowany Harry powiedzial: -Gdyby panska zagadka byla wyrazona przez liczby, moglbym panu dorownac! -Nazwy i liczby sa tym samym - odparl enigmatycznie Nostradamus. -Jak w sensie biblijnym - powiedzial tajemniczo Harry. - Wlasnie! Liczba czlowieka jest czlowiek. Wiesz, jaka jest twoja liczba? Interesujac sie matematyka, Harry wiedzial cos niecos na temat numerologii i instynktownie przywolal z pamieci nastepujaca tabele: Nostradamus zobaczyl ja w swoim umysle i powiedzial: -Uklad hebrajski! Znam go. To byl jezyk mego dziadka, ktory mnie go nauczyl. Litery twego nazwiska, Harry Keogh, maja sume jedenascie i dwadziescia dwa! Pierwsza jest liczba wizjonera, meczennika, a druga mistrza-czarownika. Nie ma sie co dziwic, ze potrafisz rozmawiac ze zmarlymi i poruszasz sie miedzy tajemnymi miejscami! Rozmawia ze zmarlymi? To mu cos przypomnialo, ale po chwili to wrazenie umknelo. A jesli chodzi o reszte, calkowita sume liczb swego imienia i nazwiska, znal ja i traktowal jak zbieg okolicznosci, ale jak dotad nie wierzyl w numerologie. -A panu odpowiada liczba siedem - powiedzial. - Jasnowidz lub prorok, albo jedno i drugie. Tak czy inaczej, czy to jako Michel de Nostredame, czy tez Nostradamus, obu im odpowiada taka sama liczba, bo oba nazwiska daja sume czterdziesci! (Czyzby jeszcze jeden zbieg okolicznosci?) - A oczekiwales czegos innego? Tyle, jesli chodzi o liczby, a co z nazwiskami? -Jesli znamy czyjes nazwisko, znamy tez jego liczbe - odpowiedzial Nekroskop - ale jak mozna znajac liczbe odgadnac nazwisko? A moze ma pan na mysli znaczenie nazwisk? -Wreszcie do tego doszlismy! - Nostradamus byl podekscytowany Ale po chwili wykrzyknal bolesnie: - Ach, znowu wizja - I czterowiersz - szybko, zanim zniknie! Dzieki zdolnosciom Harry'ego ich umysly byly sprzezone i Nekroskop zobaczyl to co Nostradamus. Rozwijajacy sie czas. Postac spadajaca przez przeszlosc, przecinajaca blekitne (a takze szkarlatne i zielone) nici zycia ludzi, wampirow... i czego jeszcze? Ale wampirow? Czy byla to przeszlosc, czy przyszlosc? W kazdym razie byl to niewatpliwie czas biegnacy w Kontinuum Mobiusa. I koziolkujac postac martwego czlowieka, o spalonym, sczernialym ciele, z rozrzuconymi rekami i nogami, opadajaca po spirali w przeszlosc. Wizja byla koszmarna sama w sobie, ale bylo w niej jeszcze cos okropnego. Nekroskop widzial to juz kiedys przedtem. Po skorze przebiegly mu ciarki. Ujrzal oslepiajacy blysk, eksplozje zlocistych odlamkow, ktore jak strzalki rozbiegly sie na wszystkie strony z miejsca, gdzie przed chwila znajdowalo sie dymiace cialo. Odlamki te poruszaly sie tam i z powrotem, jakby byly obdarzone czuciem i szukaly drogi ucieczki do innej przestrzeni, innego czasu... Po chwili bylo po wszystkim i Nostradamus jeknal: - Widziales? Zrozumiales? Czterowiersz, szybko! I Harry wyrecytowal: Czlowiek ze zlowrozbnych miejsc, lat i godzin Wraca do nowych poczatkow i wielorakich ziszczen. Niby to smierc, a naprawde wielosc narodzin. Jego czesci zlota przemiana podzwiga ze zniszczen... Wydawalo mu sie, ze Nostradamus westchnal. - Wlasnie! To opisuje dokladnie moje mysli. Masz dzieci? - Co? A tak, jedno. - Nie, mysle, ze bardzo wiele. -Ktoz moze znac przyszlosc? - odpowiedzial Harry, bezmyslnie wzruszajac ramionami. -Ja! Znalem i znam! Bo po smieci funkcjonuje tak samo jak za zycia. -Wiec mi pan pomoze? - Wlasnie ci pomagam! Czy miales przedtem te wizja? Te sposrod wielu innych? Tak myslales przez chwila, bo wyczytalem to w twoim umysle. - Tak... nie... nie jestem pewien. Moze to byl sen. - Ale nie pamietasz, nie mozesz byc pewien. Czyz nie mowilem, ze tak wlasnie jest? Przyszlosc skutecznie strzeze swoich tajemnic. To jeden z powodow, dla ktorego ja strzeglem swoich. Zwroc uwaga, ze Nostradamus mowi otwarcie. To trudne po tym wszystkim, co kiedys przeszedlem, ale probuje. Dla twojego dobra. Dla naszego dobra. -Ale to dla mnie wciaz jest zabawa w slowa. Wielki proroku, musze ci zadac nastepujace pytanie: czy z nimi takze bawiles sie w slowa? Wzruszenie ramion. - Nie, ale widzialem to... -W wizjach? W panskich czterowierszach nie ma nic na ten temat. -Alez jest! Ale glownie po smierci. Z nimi Ogromna Wiekszosc nie utrzymuje zadnych kontaktow. Ich umysly mnie oswiecily. Uderzaja. Ale wiedzac troche, widzialem lub zapamietalem wiele. To, co bedzie, juz bylo. Wszystko to byly zagadki i frustracja Nekroskopa rosla. Nie chcial stracic tej okazji. -Sir, prosze mi przepowiedziec przyszlosc. Wiem, ze nie powinienem o to prosic - rozumiem zwiazane z tym niebezpieczenstwa - ale odczytal pan tak wiele z przyszlosci w gwiazdach, w snach i w miskach wypelnionych woda... - Usiadl na rogu plyty nagrobnej Nostradamusa. -W gwiazdach? Tak, chyba tak napisano. Bo gwiazdy sa odlegle o miliony lat. A czymze sa nasze sny, jak nie przedluzeniami terazniejszosci? A moje miski z woda? Myslisz, ze sa jak krysztalowa kula? Och nie. W moich czasach mieli je wszyscy, wiec i ja takze. Lepiej, zebys byl w zgodzie z obowiazujaca "nauka", niz z demonami, ktore zagniezdzily sie w twym umysle. Bo lamanie kolem jest skuteczne nawet w odniesieniu do demonow! -To bylo oszustwo? -Woda? To bylo moje zabezpieczenie! Ale wizje mialy charakter instynktowny. Powiedz, czy potrzebujesz krysztalowej kuli. A wizje: czy pamietasz je szczegolowo albo czy potrafisz wyjasnic, co widziales? -Nie, nie panuje nad nimi. Odziedziczylem je po pewnym prekognicie podobnym do ciebie. Ale oczywiscie obdarzonym znacznie mniejszymi zdolnosciami. Nie jestem w stanie ich kontrolowac. -Ja takze. I tez je odziedziczylem. W postaci wierszy na wspak. -Wiec znaczenia sa ukryte! (Harry okazywal coraz wieksza frustracje, krecac sie niespokojnie.) -Musza byc. Wybacz mi. Taki mam nawyk. Zreszta to dla twego bezpieczenstwa! A co ze zlocistymi strzalkami? (Znow nieoczekiwany przeskok.) - Strzalkami? W panskiej wizji? Wydawaly sie obdarzone czuciem... -Ach! One wiedzialy... - Co wiedzialy? - Co tkwi w nazwisku? - Gdybym byl mistrzem-czarownikiem, jak pan mnie nazwal... -Nie ja, lecz liczby. A jesli chodzi o liczby, jestes prawdziwym czarownikiem! -Gdybym byl mistrzem-czarownikiem, moglbym te zagadki rozwiklac. Sa poskrecane, jak... -Jak wstega Mobiusa? - Slyszal pan o niej? -Ona takze ma swoj poczatek. Zacznij od konca i posuwaj sie do przodu. A co ze strzalkami? -Co tkwi w nazwisku...? - Harry zmarszczyl brwi i poczul, ze od tych zagadek zaczyna mu sie krecic w glowie. - To ma cos wspolnego... z panskim nazwiskiem? - Strzelil na chybil trafil, ale od czegos trzeba bylo zaczac. -Brawo! -W czterowierszach uzywa pan rozmaitych jezykow, aby dodatkowo zagmatwac ich znaczenie. Lubil pan gry slow, anagramy... -Czyz tego nie mowilem? Wiersze na wspak, Harry. -Na wspak? Zaczac od konca i posuwac sie do przodu? Michel de Nostredame: Emadertson ed Lehcim? -Sprobuj po lacinie, tak jak mnie nazywacie w waszych czasach. -Slucham? Nostradamus: Sumadartson. Ale nie widze... - Bo nie patrzysz. Sprobuj z suma. - Z suma? Chodzi o wynik dodawania? Albo o jakis zwrot, jak np. "w sumie"? Albo tez... jak powiedzial Kartezjusz: mysle, wiec jestem. Cogito ergo sum? (Zapamietal to z rozmowy z Mesmerem.) - Jestem! - powiedzial tamten. - Pozostaje wiec... -Sum adartson? Jestem... adartson? - Nekroskop znow zmarszczyl brwi, ale po chwili opadla mu szczeka. Nostradamus na wspak. Sum a dart son. - Jestem... synem... strzalki!1-Tak! Zlocistej strzalki. A oto zlota mysl: Ktory mnie dzgnal w te fatalne dni, Gdy leczylem chorych na krosty. Lecz Bog oszczedzil najdrozszych mi... Ich zgon byl predki i prosty. -To bylo... chyba w 1537 roku, tak? - powiedzial Harry. - Zaraza morowa. Byl pan lekarzem i wyleczyl pan wielu, ale dzuma zabrala panu zone i dzieci. -To bylo nieszczescie! Oddalbym za nich wlasne zycie! Ale wtedy ujrzalem ow cud: czlowiek, jakby wyciagniety ze stosu czy zdjety z krzyza Inkwizycji, caly w plomieniach koziolkujacy przez bezmiar czasu. Dane mi bylo o tym wiedziec! Wiedzialem! A w domu Scaligera w Age, gdzie oplakiwalem moich zmarlych, zobaczylem olsniewajacy zloty blysk! Blyskawica w bezchmurny dzien, ktora ugodzila mnie w skron, niby strzalka czasu! Nie umarlem. Przezylem. I od tej chwili zaczalem widziec! Harry, widzialem... -Wiecej niz inni. Na pewno wiecej niz ja! -I tak juz zostalo. Blakalem sie przez szesc lat, zastanawiajac sie, co z tym zrobic. Zapisywac, obrazajac nieznane moce? Wiele bowiem ze zdarzen, ktore przewidzialem, nie powinny byc znane; byly wymierzone przeciwko tym, ktorym nie wolno sie sprzeciwiac. Czy mialem splonac, jak ten, co obdarzyl mnie ta moca? Jednak wiedzialem, ze te wiedze trzeba ujawnic, upowszechnic! Dlatego rzeczy Widziane przeze mnie Przewrotny wiersz W oryginale nieprzetlumaczalna gra slow: a dart son znaczy doslownie syn strzalki (przyp. tl.). Ukaze wam tajemnie. -Po szesciu dlugich latach wedrowki zaczalem spisywac swoje czterowiersze dla innych. Po smierci nadal to czynie, przechowujac je na kartach mego umyslu. Weszlo mi to w zwyczaj... -Ale tu nie ma nic o mojej przyszlosci - Nekroskop pokrecil glowa. -Doprawdy? (Czy w glosie Nostradamusa pojawil sie cien smutku?) Jakis twoj syn. Hannat Wyczyta droge swa Z gwiazd. Ale gwiazdy jego Wszak nie naszymi sa. -Nie mam syna o takim imieniu. Czy to takze anagram? Gwiazdy nie zmieniaja sie. Sa dla wszystkich takie same. -Tak, w tym swiecie sa takie same. A jesli chodzi o Hannat: czy Hister byl krolem Germanow? Co tkwi w jego imieniu? Mam to na koncu jezyka. -Mozesz czlowieka doprowadzic do obledu - powiedzial Harry z naciskiem. - I jestem juz na dobrej drodze! Hannat? Nie widze tu zadnego imienia. Najblizszym brzmieniowo jest Hanna, ale to przeciez imie kobiety! Nie nazwiesz tego chlopca, Nie poznasz, jaki bedzie Czas jego. Ziemia to daleka, obca, Dalsza niz naszej krawedzie. Lecz oto trzeci syn. Lepszy czy gorszy? Pierwsza szostke ma zmien w jego miano. Nie do naprawienia przewrotny! Takiej odwrotnosci ojca nie widziano. -Pierwsze szesc liter? Nostre? Czy to jest imie? - Harry pokrecil glowa. - Pogubilem sie. Dwaj nieznani synowie, Hannat i Nostre, albo ich anagramy? Dlaczego po prostu nie moze mi pan przepowiedziec przyszlosci? - Alez to wlasnie robie. I przyszlosc twojej przyszlosci! Tylko ze nic nie jest proste. Przyszlosci nie wolno znac. Opiera sie poznaniu. Twoja przyszlosc. Mozesz jej w ogole nie zobaczyc. Czy moge ci zaufac? -Nie zobaczyc? Jestesmy w kontakcie; widze to co pan. -Sluchaj mego glosu, przysluchuj sie moim czterowierszom i zapamietaj je; jednak zamknij umysl na moje wizje. Inaczej to sie nie uda. -Jeszcze wiecej zagadek do rozwiazania? -To jedyny sposob. A zreszta, co za roznica? Przyszlosc i tak nigdy sie nie realizuje tak, jak przewidziano. Ale jestem do dyspozycji. Moze po to wlasnie tu sie znalazlem? Aby ci przypomniec o biegu zdarzen, ktore powolaly mnie do istnienia. Co bylo najpierw... -...Jajko czy kura? Doskonale, nie bede patrzyl. Prosze o czterowiersze. -Widzisz, zaczynasz myslec, tak jak ja! A moze to ja zawsze myslalem, tak jak ty? Jak by nie bylo, to splatanie jest zarazliwe. -Mam wrazenie, ze juz dlugo nie wytrzymam - Harry'ego ogarnela niecierpliwosc. - Jesli moze mnie pan oswiecic, prosze zrobic to teraz. -Czuje, jak siedzisz obok spragniony mojej wiedzy. Widze cie, zagladam w glab ciebie i poza ciebie! Ach...! Gdzies na poludniowy wschod od ciebie Wielki umysl kipi, drzy i drwi. Nie oniemialy, chociaz odmieniony w swym zlebie, Wlasnie on jest ojcem twych braci z krwi. O szescset mil stad w czasie i przestrzeni Imiona ich odlegle, mgliste bladza. Szukajac kogos z tych, ktorzy spoczeli uspieni, Ciebie raptem znalezli, jak sadza. Ona sluzy w psiarni swego Pana, W zamku, w gorze, gdzie siedziba jego wydrazona, Zolto zarzy sie loze, gdzie legl Na spoczynek ten, ktory nie skona. Ma na imie Przesliczna, lecz mrok jej wszedl W mysli. I wybiera, znoszac katusze, Co ma wybrac, aby przezyl. Od lat szesciuset, Odkad dzuma weszla mu w bezduszna dusze. W pustkowiu twarza lypie za lodowym murem Mieszkaniec labiryntu. Kolor czerwony Szat i mysli jego zarzy sie w tym miejscu ponurym, W ktore docieraja zlociste dzwony. Jednej krwi sa, on i pozostali Uczynieni z krwi, dziedzice zycia. I coz Z tego, ze nie smieli go wziac? Co ich powali? Moga sprawic to: stos, ogien i noz. Ale sa stosy i stosy, ogien ogniowi Tez nierowny, jak i nozom noze. O powodzeniu brak bledu stanowi... Ono zas tysiac zywotow pomscic moze. Srodki na to, okazuje sie, sa w sloncu, Gdzie takich niechec teraz i zawsze dopada. Bo zwyklych ludzi grzeja ich stosy pogrzebowe, Ktorymi jego umysl i dlon wlada. Liczba, sloneczny upal i grobowy chlod, Gryzace kwasy, przyjaciele ze spolecznych dolow, Grzmot alchemii: wszystko to potrafi brud Przerabiac w pokoj, w poboznosc, w aniolow! On to wie! Lub nie wie; widzi, ale nie da rady Pojac, co widzi, zanim go wyzwoli Panna z psiarni, Dopoki oczy tej Przeslicznej nie odkryja zdrady W Psie gryzacym reke, co go karmi. Szescset na polnoc, a na zachod do zera, Przyjaciol ma w tych od magii, co w lancuchach dzwonia I moze nie ocala swego bohatera, Spraw nie do wyjasnienia tez mu nie odslonia. -To wszystko - powiedzial Nostradamus. -Ale... czy ja to wszystko zapamietam? - Harry'emu wydawalo sie to niemozliwe. - A nawet jesli tak, czy zdolam to pojac? -Moze to zrozumiesz, kiedy zobaczysz. Zrozum prosze, ja sam tego nie rozumiem. Przyszlosc jest pokretna. -Musze juz isc - powiedzial Nekroskop, slyszac zblizajace sie kroki. - Nie powinni odkryc, co robie. -Moglbym powiedziec ci wiecej! - Nostradamus takze byl zaniepokojony i sfrustrowany. Wiedzial, jak wazna jest ta chwila: ostatnia okazja, zeby cos powiedziec. - Moglbys sprobowac uniknac tego, co nieuniknione, i wtedy to wszystko byloby na nic. Poza tym Ogromna Wiekszosc kategorycznie tego zakazala. Nie wolno mi powiedziec nic wiecej! Bo twoi przyjaciele tam na dole znaja niebezpieczenstwo. Sam musisz odkryc sens. Harry nie chcial przerywac kontaktu; wiedzial, ze jesli pozwoli mu odejsc, Nostradamus powroci do snow o przyszlosci. Ale odglos krokow byl coraz blizszy. -Dal pan do zrozumienia - szepnal - ze co najmniej jeden z czterowierszy odnosi sie do mnie. Niech znajdzie pod drugim C Imie moje ten, co umie, Co w drzewie widziec drzewa chce I wstydu sie dopatrzy w dumie. -Pod panskim imieniem? -Co tkwi w imieniu? Och, odkryjesz to... -Metoda prob i bledow? -Uzyj swoich i moich liczb! -Prosze poczekac! - krzyknal Harry. Ale Nostradamus juz odszedl. Sfrustrowany do granic wytrzymalosci Nekroskop wymamrotal: -Imiona i pieprzone liczby! - po czym zdal sobie sprawe, ze ktos sie do niego odezwal, wiec gwaltownie sie odwrocil. Ujrzal przed soba wysokiego mlodego czlowieka w stroju duchownego. Ksiadz delikatnie polozyl mu dlon na ramieniu. -Jest pan Anglikiem? - zapytal, usmiechajac sie niepewnie. - Nie chcialem panu przeszkadzac, sir, ale dzis wieczorem jest nabozenstwo i robi sie pozno. Jezeli chce pan zostac, prosze gdzies usiasc. Ale Harry nie mial zamiaru zostac. W kosciele pachnialo stechlizna. Ale na zewnatrz wieczorne powietrze bylo swieze i czyste. Juz sie sciemnialo, wiec Harry znalazl latarnie i w jej swietle sporzadzil pospieszne zapiski w kieszonkowym notesie. Rozpaczliwie staral sie wszystko przypomniec, ale wiedzial, ze wiele z tego, co slyszal, juz umknelo z jego pamieci. Oczywiscie przyszlosc umie zacierac slady. Powtarzala sie liczba szescset. Odleglosc albo odstep czasu, a moze jedno i drugie? A jesli chodzi o Hannat i Nostre, kim byli? A ten ktos zwany Slicznotka; czy to byla Bonnie Jean? Jestem synem strzalki. To bylo latwe: odwrocenie slowa Nostradamus. Ale co to wlasciwie znaczylo? Jedenascie: meczennik. I dwadziescia dwa: mistrz-czarownik. Prosta numerologia. Nawet resztki rozmowy zacieraly sie w pamieci! Harry goraczkowo przeszukiwal umysl. Liczby, sloneczne cieplo i grobowy chlod. Zrace kwasy, zmarli przyjaciele i alchemiczny grzmot. Stosy i plomienie, i noze. To moglo oznaczac tylko jedno! Albo wszystko to bylo snem we snie, echem jakiegos koszmaru z przeszlosci, albo tez jego problemy byly najgorszymi z mozliwych. Okropne miejsce ze zlotymi dzwoneczkami. Czy znal takie miejsce? Mutant w jamie, ojciec braci krwi. Niech to diabli! Wszystko mu sie wymykalo! Pobiegl z powrotem do kosciola. Wewnatrz rozbrzmiewaly echem piesni pochwalne. -Nostradamus! - zawolal. I jeszcze dwukrotnie: - Nostradamus! Nostradamus! - Ale wielki prorok nie sluchal. Moze tez spiewal. Albo jego umysl poszybowal w daleka przyszlosc... Znalazlszy sie w swym domu pod Edynburgiem, Harry pocil sie jak w goraczce, probujac sobie przypomniec, co uslyszal. Czy moglo byc tak, ze mial tego nie zapamietac? Jesli tak, to dlaczego pozwolono mu zachowac w pamieci cokolwiek? Moze to do niego powroci, w miare rozwoju wydarzen. Ale czy wtedy nie bedzie za pozno? Za pozno na co? -Jasna cholera! - wybuchnal i spocil sie jeszcze bardziej. Bo cos tutaj zupelnie sie nie zgadzalo. Nie, nic sie tu nie zgadzalo! Ktos - a moze bylo ich wiecej - wciaz grzebal w jego umysle! Ale jak? A moze byl po prostu oblakany? Szescset. Na pewno to wiedzial... tylko ze wciaz nie wiedzial, co wlasciwie wie! Igraszki umyslu szalenca albo lunatyka. Lunatyk to ktos, komu ksiezyc odebral rozum. Teraz rzeczywiscie zaczal myslec jak Nostradamus - slownymi zagadkami. Szescset. Pieprzone szescset! Odleglosc w czasie lub przestrzeni. Albo jedno i drugie. Sprobujmy w przestrzeni. To przychodzilo i odchodzilo, ale Nekroskop uchwycil sie tego jak tonacy brzytwy. Odleglosc! Szescset mil od Salon. Atlas swiata wciaz lezal w kuchni, tam gdzie go zostawil; zlapal go i zaczal goraczkowo przewracac strony, az dotarl do wielkiej mapy przedstawiajacej Europe. Cyrkiel, gdzie sie podzial jego cyrkiel? Pieprzyc cyrkiel, zrobi go sam! Wzial pasek papieru, korzystajac ze skali mapy zaznaczyl szescset mil i przypial pasek w miejscu, gdzie lezalo Salon. Nastepnie zatoczyl kolo i zobaczyl, ze znak, jaki narysowal, znalazl sie na Sycylii, przecinajac gory Le Madonie. Wielki umysl kipi, drzy i drwi. Wlasnie on jest ojcem twych braci z krwi. Co to mialo znaczyc? Czy chodzilo o braci Francezci, ktorych kiedys obrabowal? Ale jesli to byl tylko sen? Jesli sam to wymyslil? Szescset. Co to jeszcze moglo oznaczac? Harry'emu zaschlo w ustach. Byl taki zmeczony. Te trzy dni, ktore spedzil w szpitalu, fizycznie postawily go na nogi, ale powodem, dla ktorego sie tu znalazl, byly problemy natury raczej psychicznej niz fizycznej. Teraz bylo tak samo: byl wyczerpany psychicznie. Piekly go oczy. Przypomnial sobie jakas idiotyczna postac z Latajacego Cyrku Monty Pythona; kogos, kogo bolal mozg. Jego tez bolal mozg! Szescset. Ta liczba pojawiala sie trzykrotnie. Trzy szostki? Bestia z Apokalipsy sw. Jana? Nie, nie, to byly odleglosci w czasie i przestrzeni. Ale jedno na pewno: wszystko to bylo prawdziwa bestia - i prawdziwym diabelstwem! Szescset na polnoc, a na zachod do zera Rozesmial sie histerycznie i przesunal pasek papieru na polnoc. A potem na zachod, az znak dotknal... poludnika zerowego! Poludnik Greenwich! Londyn! Przyjaciol ma w tych od magii, co w lancuchach dzwonia I moze nie ocala swego bohatera, Spraw nie do wyjasnienia tez mu nie odslonia. Ludzie magii? W Londynie? Wydzial E! Intuicyjna matematyka Harry'ego - i znajomosc numerologii - pospieszyly na ratunek. Darcy Clarke: D-4, A-1, R-2, C-3 i Y-1. Darcy, jedenascie, czarownik! Cholera, mial racje! A Clarke: C-3, L-3, A-1, R-2, K-2 i E-5. Siedem: mistyczna, okultystyczna liczba! A wiec Wydzial E - albo Darcy - wiedzieli cos, ale nie mogli mu powiedziec. Tego nie potrafil zrozumiec. Moze nawet nie smieli tego wyjasnic. Wydzial E? Brygada ds. brudnej roboty? Harry uslyszal warczenie - to byl on sam. W gardle narastalo mu gluche warczenie! -Zostaw to! - powiedzial do siebie. - Natychmiast! Szescset... odkad dzuma weszla mu w bezduszna dusza. Ale czyja bezduszna dusze? I szescset czego? Dni, tygodni czy lat? Chyba nie lat? Doprawdy? Dzuma, szescset lat temu... Czarna Smierc! I cos poruszylo sie w jego pamieci albo w tajemnym umysle; cos, czego nie powinien wiedziec. Czul, jakby gdzies wewnatrz palil sie maly plomyk, czekajac, az wybuchnie wielkim plomieniem. Pot lal sie teraz z niego strumieniami i mial wrazenie, jakby glowe sciskalo mu imadlo, ktore za chwile ja zmiazdzy. Ale mimo to czul, ze juz wie. -Ja, Chryste! teraz rozumiem! - wykrzyknal. - Czesc mojej istoty ich zna! On to wie! Lub nie wie; widzi, ale nie da rady Pojac, co widzi, zanim go wyzwoli Panna z psiarni, Dopoki oczy tej Przeslicznej nie odkryja zdrady W Psie gryzacym reke, co go karmi... Tej Przeslicznej? Tej Bonnie? Tej Bonnie Jean? O Boze! -Przestan - odezwal sie w nim ostrzegawczo jakis glos. -Przestan, bo za chwile znajdziesz sie na krawedzi obledu. Ale Harry nie mogl przestac. W zadnym razie! Musial wiedziec. Musial wiedziec, kim jest Bonnie Jean. Czym jest. Ona sluzy w psiarni swego Pana, W zamku, w gorze, gdzie siedziba jego wydrazona. -Harry? - Z glebi rzeki, ciemnej pod nisko wiszacymi chmurami, zawolala jego matka. - Harry, chodz tutaj! Przyjdz nad brzeg i porozmawiaj ze mna. Natychmiast! - Jej glos przenikal niemal namacalny strach; probowala odwrocic jego uwage. Ale Harry nie dal sie zwiesc. Oslaniajac swoj umysl, uniemozliwil jej dostep. Jednak inne kanaly pozostawil otwarte i po chwili uslyszal: -Harry? (To byl sir Keenan Gormley, niemniej wzburzony od niej.) Co ty u diabla wyprawiasz, synu? Chcesz zniszczyc samego siebie? -Nie - odparl Harry. - Probuje siebie odnalezc! - I zamknal sir Keenanowi dostep. Ma na imie Przesliczna, lecz mrok jej wszedl W mysli. I wybiera, znoszac katusze, Co ma wybrac, aby przezyl... -Nekroskopie, czlowieku, masz bardzo niebezpiecznych wrogow! (To byl R.L. Stevenson Jamieson.) Ale teraz sam jestes swoim najgorszym wrogiem! Czy nie widzisz, ze my tylko probujemy ci pomoc? -OK. - zgodzil sie Harry. - Wiec mi pomoz. Wiesz, gdzie sa moi wrogowie, R.L.? W gorach Le Madonie na Sycylii? W Tybecie? A moze w Szkocji? Cieplo, R.L.? -We wszystkich tych miejscach, Nekroskopie! I wiedza o tobie, czlowieku! -Wobec tego nie ustane, dopoki ich nie poznam. I musze zrobic to zaraz, zanim bede mial ich wszystkich na karku! -Ale jesli sie dowiesz, bedzie ci grozilo jeszcze wieksze niebezpieczenstwo, Harry! Ogromne niebezpieczenstwo, Nekroskopie! Tak przynajmniej uwaza twoja matka. -A jesli sie nie dowiem, bedzie jeszcze gorzej. Zjezdzaj, R.L. - I zamknal mu dostep. Jednej krwi sa, on i pozostali Uczynieni z krwi, dziedzice zycia. I coz Z tego, ze nie smieli go wziac? Co ich powali? Moga sprawic to: stos, ogien i noz... Wampyry! Ona sluzy w psiarni swego Pana, W zamku, w gorze, gdzie siedziba jego wydrazona, Zolto zarzy sie loze, gdzie legl Na spoczynek ten, ktory nie skona... Radu! Radu Lykan! Uniesiona do gory glowa wilka na tle wielkiej, zoltej tarczy ksiezyca... Bariery w umysle Harry'ego byly na miejscu. Zamknal dostep rozgoraczkowanym glosom zmarlych i teraz mogl liczyc tylko na swoj wlasny rozsadek. Dwie polowki jego psyche zaczely sie zlewac znowu. Czterowiersze Nostradamusa i wlasne mysli Nekroskopa klebily sie w nieladzie na ekranie jego rozpadajacego sie umyslu... ...Gdzie niegdys wzory wirowaly, Dziwne swiaty sie zderzaly. Magiczne liczby wyrwane z ram, Czarownik pozostal sam! Wiedzial to, czy raczej myslal, ze wie. Ze jest oblakany. Rzeczywistosc dla niego nie istniala. To, co wydawalo mu sie rzeczywiste, bylo nierzeczywiste. Moze takie bylo cale jego zycie! Zbyt wiele osob grzebalo w jego umysle - i wspolnym wysilkiem rozpieprzyli go w drobny mak. -Skonczone - powiedzial Harry z niemal radosnym westchnieniem. Teraz chcial tylko znalezc sie w bezpiecznym miejscu, gdzie moglby nic nie robic... i o niczym nie myslec. W sanatorium w Oakdeene ubrany na bialo sanitariusz, na ktorego twarzy malowal sie wyraz niedowierzania i niepokoju, natarczywie zastukal w drzwi gabinetu dyrektora i wpadl do srodka, zanim dr Quant zdazyl podniesc glowe znad papierow rozlozonych na biurku. Ten dotychczas niewzruszony sanitariusz zdolal tylko wyrzucic z siebie: -Sir... - po czym zabraklo mu slow. -Willis? - przysadzisty, lysiejacy Quant odgarnal z czola nieliczne kosmyki rudych wlosow i przez grube szkla popatrzyl na swego podwladnego. - Rozumiem, ze to nagle najscie ma jakis powod. -Najscie - zgodzil sie tamten, a jablko Adama na jego szyi podskoczylo. - Pacjent... intruz, niewazne. Ma pan teraz dyzur, prawda? -No tak - westchnal Quant i wstal. - Najwyrazniej masz cos waznego. Jakies klopoty z pacjentem, mowisz? Intruz? Nieproszony gosc? Chyba nie. Wszedzie panowal spokoj. Zadnych dzwonkow alarmowych; telefony milczaly i nie bylo slychac odglosow zwyklej, codziennej bieganiny. Zadnych stlumionych dzwiekoszczelnymi materialami krzykow wscieklosci ani zwyklych napadow szalu; wszystko wokol wydawalo sie doskonale spokojne i ciche. Dyrektor byl dzisiaj w szpitalu, poniewaz chcial upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Trzeba bylo dokonac przegladu kilku procedur administracyjnych zakladu dla oblakanych i przepisow bezpieczenstwa. W Oakdeene przebywalo wielu wyjatkowo niebezpiecznych mezczyzn i kobiet; dlatego bylo rzecza rozsadna kontrolowanie co jakis czas srodkow bezpieczenstwa zakladu. Tak wiec tego wieczoru dr Quant wzial dyzur, aby przejrzec przepisy; to powinno wystarczyc, zeby upewnic sie - jezeli wszystko bylo w porzadku - ze ten glupi sanitariusz Dave Willis jest w bledzie. Fizyczne bariery Oakdeene byly wystarczajaca gwarancja, ze zadna nieupowazniona osoba nie dostanie sie na teren zakladu. -Na Oddziale D - wykrztusil Willis. W tym momencie zainteresowanie Quanta gwaltownie wzroslo. Na Oddziale D? Dla pacjentow niebezpiecznych dla otoczenia? -No wiec co sie dzieje na Oddziale D? - spytal dyrektor, marszczac brwi. - Czy miales dzis wieczor byc na Oddziale D? A jesli tak, to dlaczego tam nie jestes? Ale Willis nie dal sie zastraszyc. -Lepiej niech pan sam zobaczy - powiedzial. - Nie moglem sie do pana dodzwonic. -Wylaczylem telefon. Bylem zajety przegladaniem ksiag, Willis. Wiec co sie dzieje? Jakis intruz? Na Oddziale D? Ale jak ktokolwiek mogl przejsc kolo ciebie... jezeli tam byles? - Bylem tam i nikt kolo mnie nie przeszedl. - Czy w odpowiedzi na insynuacje Quanta na twarzy pielegniarza pojawil sie usmieszek? - Pomiedzy moim stanowiskiem a celami sa trzy pary drzwi, a poza tym przy kazdych z nich sa zainstalowane kamery i alarmy. - Wskazal ksiazke, lezaca na biurku Quanta. - Ale po co ja to mowie? - I mowisz, ze ktos tam byl? - Dyrektor zalozyl marynarke. - Jest- odparl Willis. - Nadal tam jest. W zamknietej celi! Przy tych wszystkich zabezpieczeniach, jakze moglby sie stamtad wydostac? -Nalezy zapytac, jak sie tam dostal - powiedzial Quant, zatrzaskujac za soba drzwi gabinetu. - I jak go znalazles? A poza tym kto to jest? Poszli szybko korytarzem, wylozonym gumowa wykladzina, zjechali winda z trzeciego pietra na parter, gdzie Willis musial uzyc specjalnego klucza, aby zjechac jeszcze nizej, na Oddzial D. Kiedy winda cicho wiozla ich do krolestwa obledu, Willis powiedzial: - Nie mam pojecia, jak ktos mogl sie tam dostac. Musial tam wejsc podczas dziennej zmiany. Czy ktos zrobil sobie zwariowany zart? Prosze mi powiedziec. A oto, jak go znalazlem: Robilem na monitorze rutynowy przeglad cel. Niechcacy przycisnalem klawisz odpowiadajacy pustej celi, ale cela nie byla pusta. Byl tam mezczyzna, ktory siedzial w kacie. Sprawdzilem na komputerze, ze drzwi sa zamkniete. Sprawdzilem w izbie przyjec, ale nikogo nie bylo na liscie. Zgodnie z przepisami powinienem... -...W wypadku niezwyklego zdarzenia - albo w razie podejrzenia o naruszenie przepisow bezpieczenstwa - zameldowac o tym natychmiast osobie pelniacej dyzur. Tak, wiem - skinal glowa Quant. - Zart? Blad? Ktos bedzie mial z tego powodu klopoty. Powazne klopoty! Znalezli sie na Oddziale D; winda zatrzymala sie i drzwi otworzyly sie bezszelestnie. Na tym koncu korytarza, w zamknietym pokoju, czekalo na nich dwoch sanitariuszy z innych oddzialow. -To ja ich tu sciagnalem - wyjasnil Willis. - Nie moglem zostawic tego miejsca niestrzezonego. Tak mowia przepisy. Cala czworka patrzyla przez pancerne okno na korytarz Oddzialu D; zaden z odpornych na uszkodzenia czujnikow umieszczonych przy pierwszych drzwiach, nie wskazywal na jakas nieprawidlowosc. Ale z ekranu monitora - z rzekomo pustej celi - patrzyla na nich twarz nieznajomego. Miala calkowicie bezmyslny wyraz, jak twarz kogos, kto zupelnie nie zdaje sobie sprawy, gdzie sie znajduje. -Jaki jest numer tej celi? - wysapal dyrektor. -Musimy przejsc przez caly korytarz, aby sie tam znalezc - odparl Willis. - Trzy pary drzwi, trzy zestawy kluczy. Jest w Sekcji C, w ostatniej celi. -Kimkolwiek jest - powiedzial jeden z sanitariuszy, szczerzac zeby w usmiechu, ale ujrzawszy wyraz twarzy Quanta, natychmiast spowaznial - nie zamierza ryzykowac. To znaczy na Oddziale D nie ma bezpieczniejszego miejsca niz ostatnia cela w Sekcji C. Mam racje? IV W domu wariatow. Drugi Harry B.J. odebrala wiadomosc Harry'ego. Przekazal jej, ze bedzie wiedzial, kiedy i gdzie ja znalezc. Jasne, ze tak; kiedy zblizala sie pelnia ksiezyca, bedzie musial ja znalezc i bedzie wiedzial, gdzie szukac. A jesli chodzi o dalsza czesc wiadomosci, skad wiedzial, gdzie sa ich wrogowie? Czy sam sie zorientowal, ze sprawy osiagnely punkt krytyczny i gdzie jest miejsce ostatecznego spotkania? Oznaczaloby to, ze jest silniejszy, niz myslala. Ale w takim razie kto moglby o nim wiedziec wszystko? Jej tajemniczy Harry Keogh - czy tez Radu. To sie wkrotce okaze... A tymczasem musiala ruszac. Jesli Harry sie mylil i Drakulowie nie udali sie na polnoc, nie mogla pozwolic, aby poznali miejsce jej pobytu. A ponadto byl ten Obserwator, no i grupa Ferenczy: wiedziala na pewno, ze sa na terenie Highlands, w dolinie Spey, bo probowali zabic Starego Johna w Inverdruie. Wiec jak by na to nie patrzec, Harry mial racje polowicznie: przynajmniej ich niektorzy wrogowie byli na polnocy, co z kolei oznaczalo, ze B.J. nie mogla sie tam znalezc, jeszcze nie teraz. Wzieta w dwa ognie B.J. wyruszyla. Ale nie udala sie zbyt daleko, nie pojechala do Szkocji.Gdyby tak uczynila - gdyby znalazla sie posrod trzech rywalizujacych ze soba frakcji wampirow, w waskiej dolinie, gdzie bylo zaledwie kilka miasteczek i wsi - predzej czy pozniej musialoby dojsc do starcia. Kiedy odrodzenie Radu bylo juz tak blisko, B.J. nie zamierzala ryzykowac kolejnej konfrontacji. Poza tym zarowno Drakulowie jak i Ferenczy prawdopodobnie nie ufali jej tak samo, jak ona im. Podczas dotychczasowych trzech starc porzadnie oberwali. A jesli chodzi o smierc biednej Zahanine, trudno ja bylo uznac za fragment prawdziwej wojny. Nie, to bylo zwykle morderstwo! Wrogowie B.J. znalezli sie w impasie i czekali na wlasciwy moment. Odgadlszy przyblizone miejsce pobytu Radu - i wiedzac, ze B.J. musi w koncu udac sie na polnoc, aby sie nim zajac w godzinie odrodzenia - przyczaili sie i czekali. Jezeli by im sie udalo ja namierzyc przed podroza do Radu, po prostu udaliby sie jej sladem i schwytali ich oboje, calkowicie bezbronnych. Teraz B.J. i jej paczka byli z powrotem w Edynburgu, zatrzymawszy sie w hotelu przy malej uliczce i w ogole nie wychodzac na zewnatrz, chyba ze w razie absolutnej koniecznosci... i jeden z takich przypadkow przyprawil B.J. o niezly bol glowy. Na wypadek gdyby Harry probowal sie z nia kontaktowac w winiarni (pomimo ze najwyrazniej postanowil trzymac sie od niej z daleka, az do chwili, ktora jeszcze nie zostala ustalona), pewnego wieczoru B.J. odwazyla sie wyjsc na zewnatrz i dostac sie tam okrezna droga. Na automatycznej sekretarce bylo kilka nieistotnych informacji i dwie, ktore okazaly sie bardzo wazne. Jedna z nich pochodzila z miejscowego komisariatu policji i dotyczyla inspektora George'a Iansona; proszono ja, aby jak najszybciej skontaktowala sie z policja. Druga wiadomosc pochodzila od kogos, kogo nigdy wiecej nie spodziewala sie uslyszec. No, moze nie nigdy, ale na pewno nie tak szybko. Radu mial swoich niewolnikow, swe ksiezycowe dzieci, potomkow ludzi zyjacych przed szesciuset laty. Mieszkali w odludnych miejscach i pozostalo juz ich tylko dwoch, ale zdawali sobie sprawe, kim sa. B.J. od czasu do czasu ich odwiedzala, kiedy nie grozilo zadne niebezpieczenstwo, i przypominala o ich obowiazkach, kiedy Radu powroci. Jej polecenia mialy charakter elementarny: nigdy nie wolno im bylo sie z nia kontaktowac, az do wyznaczonego czasu, i nawet wtedy prawdopodobnie to ona skontaktuje sie z nimi pierwsza. Jednak teraz jeden z nich, Alan Goresci, mieszkajacy na skraju wrzosowiska Bodmin, zostawil jej na sekretarce taka oto wiadomosc. "Bonnie Jean, tu Alan. (Mial czysty kornwalijski akcent.) Rozmawialem z mlodym Garthem, ktory, jak wiesz, mieszka w poblizu. Obaj uslyszelismy wezwanie. I jestesmy niespokojni. Ruszamy w strone gor. Kiedy odbierzesz te wiadomosc, bedziemy w drodze. Nie kontaktowalbym sie z toba, ale jesli mialas to zrobic, wyruszylas troche za pozno. Moze masz jakies klopoty. Po drodze zamierzamy odwiedzic Starego Johna; bez watpienia pomoze nam znalezc cie. Mamy nadzieje, ze do tego czasu wszystko bedzie dobrze..." Co miala o tym myslec? Alan Goresci i Garth Trevalin uslyszeli wezwanie? Przez cala droge do hotelu B.J. czula zaniepokojenie. Uslyszeli wezwanie -oczywiscie wezwanie Radu - a ona nie? Co sie tu dzialo? Sprobowala sie skontaktowac z ta dwojka, ale ich telefony dzwonily i nikt nie odbieral. A powrot lorda Wampyrow byl przewidziany dopiero za dwa miesiace. Czy rzeczywiscie? Wiec dlaczego Ferenczy, a byc moze i Drakulowie, tak wczesnie wybrali sie do Cairngorms? O czym wiedzieli oni i inni niewolnicy Radu, a nie wiedziala B.J. Mirlu? Ale plan dzialania byl ustalony i nie mogla go zmienic. Ona takze musiala czekac na wezwanie Radu. A do tego czasu nie miala nic do roboty; mogla sie tylko niepokoic, dlaczego byla ostatnia na liscie, i zastanawiac sie, co zamierza Radu... A na Sycylii, w Le Manse Madonie, Anthony Francezci nigdy w ciagu swego dlugiego, zbyt dlugiego zycia, nie czul sie bardziej samotny niz w tej chwili. Mimo ze rzadko zgadzal sie calkowicie ze swym bratem, brakowalo mu teraz Francesca. Bez niego Le Manse robilo wrazenie wielkiego grobowca. Dom wampirow, z ktorych najstarszy kotlowal sie w studni, w trzewiach kamiennej budowli. A w ciagu dnia, kiedy Anthony szedl spac, nigdy nie wiedzial, jakie bedzie mial sny; wiedzial jednak doskonale, ze kiedy nadejda, to beda koszmary. I wiedzial, co przyniosa. Minelo zaledwie dziewiec czy dziesiec dni od tego ranka, gdy Katerin potykajac sie wypadla z jego pokoju, trzymajac sie za gardlo i przysiegajac, ze nikomu nie powie, co zobaczyla. Byl pewien, ze nie uczyni tego ze wzgledu na wlasne bezpieczenstwo. Ale jaka to roznica, ze nikt inny nie znal jego stanu, nie wiedzial, ze w jego ciele rozpoczal sie proces mutacji? Zadna. Anthony wiedzial, ze chocby nie wiem jak dlugo to trwalo, nadejdzie dzien, gdy stanie sie taki, jakim teraz byl jego ojciec. I sam ten fakt - jego nieuchronnosc - sprawial, ze wszystko inne przestalo miec znaczenie, z kazdym dniem przyblizajac go do tej zyjacej okropnosci, jaka byl Angelo Ferenczy. W ciagu tych krotkich dziesieciu dni, ktore byly niczym w porownaniu ze stuleciami jego istnienia, Anthony stal sie widmem samego siebie. Snul sie po Le Manse Madonie jak niewolnik krotko po swej przemianie, spedzajac wiekszosc czasu w pieczarze kolo studni. Ci z jego ludzi, ktorzy go widzieli - nieczule na nic wampiry, ktore lekaly sie samego faktu, ze Anthony jest Wampyrem - zdumiewaly sie zmiana, jaka w nim zaszla: mial zapadle policzki, pochylone ramiona i goraczkowo rozszerzone zrenice. Ale tylko Katerin i jego ojciec wiedzieli, co jest tego przyczyna. -Och, moj synu - powiedzial pewnego razu Angelo, kiedy Anthony stal oparty o krawedz studni. - To sprawia, ze wszystko inne przestaje miec znaczenie, prawda? Tak bylo ze mna i z toba bedzie tak samo. Okropnosc! Ale czy mozesz uwierzyc, ze twoj brat bedzie dla ciebie rownie przychylny jak ty byles dla mnie przed laty? Myslales, ze nie wiem? Wiedzialem i to bardzo dobrze. Gdyby nie ty - gdyby nie twoja dalekowzrocznosc - bylbym juz od dawna martwy. A ktoz moze wiedziec, moze to byloby najlepsze wyjscie. - Stary Ferenczy wydawal sie wyjatkowo przytomny i tak samo zwodniczy. -Co masz na mysli? - Anthony byl apatyczny i pozbawiony sil; od czasu gdy zrozumial, co go czeka, sypial bardzo zle. -W ostatnich stuleciach, bez moich wskazowek i rad - pozbawiony wyroczni - bardziej przypominalbys oryginal. Bylbys Wampyrem! Ale teraz...? Anthony wzruszyl ramionami. -To nowoczesny swiat. Aby w nim zyc, takze musielismy byc nowoczesni. -I poswiecic swe wampirze uzdolnienia? Dlugo, bardzo dlugo nad tym myslalem. Moze dlatego, ze juz nie mialem zadnego prawdziwego pozytku z moich zdolnosci, ktore zaczely mnie przerastac. Bylem jak tama, a one jak woda, ktora zaczela sie przez nia przelewac. Kiedy cisnienie stalo sie zbyt wielkie i nie dalo sie ich juz ujarzmic, tama ulegla przerwaniu. Najpierw pojawily sie pekniecia, a potem przyszla powodz. -Chcesz powiedziec, ze nasze zdolnosci byly uwiezione? Nadmiernie ograniczone? -Zwlaszcza twoje - odpowiedzial tamten. - Francesco dawal upust swym zachciankom. Kiedy byl jeszcze dzieckiem, musialem go powsciagac. On i ja... nigdy nie bylismy sobie bliscy. Zreszta to nic dziwnego: jestesmy Wampyrami! Ale kiedy nadarzala sie okazja, wyfrunal na szeroki swiat, moze po to, zeby sie ode mnie uwolnic? A ty byles... ptakiem udomowionym. Uczyles sie madrosci, podczas gdy on sie po prostu... uczyl! Zawsze byl bardziej pozadliwy, chciwy, okrutny! Wlasnie dlatego w tym "nowoczesnym" swiecie musialem go powsciagac. Ale prawda jest taka, ze bardziej przypominal oryginal. Nawet teraz. -Wiec poniewaz Francesco "dawal upust", jak to okresliles - parl Anthony - i nadal tak jest, prawdopodobnie zdolal sie przed tym uchronic, tak? A ja myslalem, ze jest wrecz odwrotnie: ze nieuzywany miesien ulega atrofii. -Uzywajac ludzkich analogii i wedlug lekarzy tego swiata tak jest. Ale Wampyry zawdzieczaja swoje zdolnosci stworzeniu, ktore zyje w ich wnetrzu. Pijawka to nasza sila, Tony! Kazdy z nas to dwie istoty i my, ci na zewnatrz, wierzymy, ze to my dzierzymy wladze. Ale mylimy sie. Jestesmy tylko miesniem, ktory ulegnie atrofii, gdy nasze pijawki nie beda mogly nas wykorzystywac! Ale kiedy rownowaga ulega zbyt silnemu zaburzeniu, nawet pijawka traci nad tym kontrole. -A kiedy Francesco zobaczy, co sie ze mna dzieje? - Anthony probowal zajrzec w glab studni. - Dales do zrozumienia, ze nie bedzie nastawiony tak przychylnie jak ja. -Moge sie mylic. (Anthony'emu wydawalo sie, ze tamten wzruszyl ramionami.) Ale nawet jesli tak jest, co to za miejsce? Czy tego wlasnie pragniesz, Tony? Chcesz byc uwieziony w studni? -Wolalbym umrzec, naprawde umrzec! -Mialem dokladnie takie odczucie - powiedzial Angelo. - I widzialem... widzialem... - po czym zamilkl. -Co widziales? -Nic! Nie widzialem nic, poza powrotem Radu. I ze tu przybedzie, oczywiscie! Ale nic wiecej. -Przybedzie tutaj?! - wysyczal Anthony. - Przedtem o tym nie wspominales. - Alez tak! Przed laty, zanim ten Harry zakradl sie do skarbca i ukradl wasze pieniadze. Wtedy powiedzialem, ze Radu nas odszuka. - Kiedy? - Anthony chwycil sie sciany i pochylil sie glebiej nad otworem studni. - Kiedy sie zjawi? -Juz sie przebudzil. -Wiem o tym - warknal Anthony - bo rozmawialem z Franceskiem. Wyczul jego obecnosc gdzies w gorach, w Szkocji. Radu wkrotce powroci. Ale... mowisz, ze tu przybedzie? Jak to mozliwe? Francesco chyba go zatrzyma. -Mysle, ze nie. Twoj brat z pewnoscia przypomina oryginal. Ale Radu to jest oryginal! -Wiec musze stad uciekac! - Anthony zaczal wpadac w panike. W Le Manse Madonie czul sie przytloczony, niemal jak wiezien. -On cie odnajdzie, gdziekolwiek bys sie ukryl. Zdrowy rozsadek podpowiada, abys pozostal tutaj i bronil sie. Czy oddaliles sie tak bardzo od swych korzeni, ze opuscil cie nawet instynkt terytorialny? -Przejrzalem cie! - warknal Anthony. Wreszcie poderwal sie do dzialania, otrzasnawszy sie z chorobliwego przygnebienia, a moze spowodowal to zwykly strach. - Chcesz, abym tu pozostal, zeby bronic ciebie! -Nie, bo nie widze dla siebie zadnej przyszlosci. Uspokoj sie, Tony, moj Anthony. Pomysl, co tutaj masz: to prawdziwa forteca i twoi ludzie, niewolnicy, ktorzy beda jej bronic. Jak Radu moze cie dosiegnac, tak zebys go nie zobaczyl? Z krawedzi plaskowyzu, z murow Le Manse Madonie, wampirze oczy beda w nocy wypatrywac wielkiego wilka! Jak zdola sie przedostac niezauwazony przez plaskowyz, czy tez drogami? Czyz nie masz nocnych straznikow? Poza tym wiesz, kiedy przybedzie, kiedy nadejdzie jego czas. To nastapi ktorejs nocy, kiedy ksiezyc bedzie w pelni. -Dopadnie Francesca - ktory wedle twych wlasnych slow jest znacznie blizej tego przekletego oryginalu niz ja - a przegra ze mna i moimi ludzmi? Jesli, jak wspomniales, Francesco jest bliski zaglady, dlaczego mialbym sie przejmowac, gdzie mnie uwiezi? - Blada zazwyczaj twarz Anthony'ego zsiniala, a oczy zaplonely czerwienia. - Zaplatales sie, Angelo Ferenczy. To, co mowisz, nie trzyma sie kupy. Krecisz, ale predzej czy pozniej wszystko wyjdzie na jaw! -Nie krece, moj synu, moj kochany Tony - odparl Angelo. - Przyszlosc zawsze byla pokretna; jak mozemy byc czegokolwiek pewni? Poza tym sa to sprawy zbyt powazne, aby krecic, a ja jestem juz na to za stary... i zbyt glodny! Pozbawiony jedzenia nawet nie moge normalnie myslec. Od jakiegos czasu nie dostarczasz mi pozywienia. Moze choc jakis maly kasek? Cos slodkiego? Kogos mlodego? -Nie! - warknal Anthony, ale po chwili najwyrazniej zmienil zdanie. - Dobrze! Kiedy powiesz mi wszystko, co wiesz. Bo jestem pewien, ze przewidziales zakonczenie. A na razie... - Chwiejnym krokiem cofnal sie w tyl. - Jestem zmeczony. Nie moge sie normalnie wyspac, kiedy ta rzecz tkwi wewnatrz mnie. Zostawiam cie, abys sie zastanowil nad swa przyszloscia! Opuscil pokrywe nad wylotem studni i wlaczyl prad. I wtedy ruszajac do wyjscia, cos uslyszal. -ANGELO KLAMIE! KLAMIE! KLAMIE! KLAMIE! - Umysly uwiezione w ciele starego Ferenczyego, nad ktorym juz nie w pelni panowal, nagle odezwaly sie w glowie Anthony'ego, ktory az sie zachwial. -Co? - Drzacymi dlonmi scisnal skronie. -ANTHONY, TWOJ OJCIEC CIE OKLAMUJE!... MASZ RACJE: ZNA ZAKONCZENIE I JUZ SIE DO NIEGO PRZYGOTOWUJE. TA NIEUSTEPLIWOSC WAMPYROW!... ANGELO NIE LEKA SIE SMIERCI. CZESC JEGO ISTOTY I TAK JUZ JEST MARTWA, ALE HODUJE TAM... -Cicho! (Angelo probowal ich zakrzyczec. Anthony wiedzial, ze stary Ferenczy potrafil wywolac stan spiaczki i w ten sposob uciszyc wszystkie swe ofiary.) - W czym sklamal? Powiedzcie mi, szybko! - Odwrocil sie w strone studni w nadziei, ze "uslysza" go za posrednictwem ojca. - Co hoduje? - MILIONY... -Cicho! (Burknal groznie Angelo, starajac sie ze wszystkich sil ich uciszyc.) -Miliony czego? - Ale Anthony zobaczyl, ze wyziewy wydobywajace sie ze studni - pary, ktore stanowily "oddech" jego ojca - zaczely rzednac. -MILIONY! - Znow to slowo. I na koniec jeszcze raz: - Miliony... - Teraz byl to juz tylko szept, ktory po chwili calkowicie ucichl. I nastala cisza... Wracajac do gornej czesci Le Manse Madonie, Anthony gotowal sie ze zlosci. Jego wstretny ojciec mogl winic, kogokolwiek chcial, za swoj pozalowania godny stan, ale Anthony wiedzial, ze jest to po prostu dziedziczne. A gdyby Angelo sie tym nie zarazil albo gdyby nie mial tego we krwi, Anthony by tego nie odziedziczyl. A teraz to cos znow bylo glodne. To nic nowego. Angelo chcial cos mlodego, cos slodkiego. Bo stary Ferenczy zawsze lubil to co swieze i czyste. Anthony usmiechnal sie do siebie zlosliwie. Zaspokoi pozadanie tego potwora, ale na swoj sposob. I dopiero gdy sam bedzie zaspokojony, gdy Angelo powie mu wszystko, co wie. A do tego czasu niech gloduje. Zreszta bedzie nie tyle glodowal, co sie kurczyl, wysychal, az w koncu skamienieje! Zniszczyc go za pomoca ognia? Nie, Francesco nie mial racji. Natomiast zamknac go w tej studni i pozwolic, aby tam gnil w wiecznej ciemnosci... to bylo znacznie bardziej odpowiednie. Poniewaz podejrzewal, ze jego ojciec moze podsluchiwac, Anthony dodal: -Zastanow sie nad tym, ty stary lajdaku! I badz pewien, ze nie jest to czcza grozba. A jesli chodzi o ten kasek, Anthony mial dla swego ojca cos specjalnego. Ale teraz oslonil swe mysli najlepiej, jak mogl, bo chcial, aby to byla niespodzianka. Mloda i slodka? Ha! Kiedy w koncu ojciec spelni jego zadania, z pewnoscia dostanie nagrode. Ma na imie Katerin... Faktycznie ten ohydny wybryk natury, ktory byl jego ojcem, nie "uslyszal" niczego. Masa metamorficznej materii byla pograzona we snie. Wilgoc w naturalnym zaglebieniu skalnym, stanowiacym jego cele, w polaczeniu z czescia jego wlasnego ciala, ktora gnila, wydzielajac cieple gazy, stanowila zalazek nowego zycia. Fioletowe nitki grzybni powoli sie wydluzaly, wypelniajac wszystkie szczeliny. Wkrotce ukaze sie pierwszy sposrod wielu nieustannie dojrzewajacych grzybow. A pod jego czarnym kapeluszem uformuja sie miliony ohydnych, czerwonych zarodnikow... Harry nie mogl ufac rzeczywistosci; w istocie czasami zastanawial sie, czy cos takiego w ogole istnieje. Ale w glebi duszy, bedac istota ludzka, zdawal sobie sprawe z roznicy miedzy tym, co moze, i tym, co nie moze istniec. Albo nie powinno. A czesc z tego, co stanowilo jego zycie w czasie, ktorego wolal nie pamietac, z pewnoscia nalezalo do tej drugiej kategorii. Ale tutaj nie chodzilo o to, co istnialo i nie istnialo, albo co nie powinno istniec. Nie trzeba sie bylo martwic o przeszlosc czy przyszlosc, ale o terazniejszosc. Dlatego zamknal sie w tym bezpiecznym miejscu, w tym schronieniu. I odtad naprawde nie zawracal sobie glowy czymkolwiek. Jednak teraz byl przytomny i zastanawial sie, dlaczego znow mysli, i wiedzial dlaczego. Poniewaz wkrotce nadejdzie pora karmienia i wtedy to schronienie wcale nie bedzie takie bezpieczne. Chcial sie przeciagnac, ale nie mogl. Nie mogl? Ale mogl poruszyc glowa, aby sie zorientowac, dlaczego jest unieruchomiony. I wtedy przypomnial sobie; pamietal jak przez mgle ludzi, ktorzy przyniesli do jego malego pokoju, ze scianami obitymi gabka, ciezkie, wyscielane krzeslo. Mialo to miejsce po bardzo przykrym koszmarze, kiedy zaczal krzyczec i nie mogl przestac. I przypomnial sobie, jak zalozyli mu kaftan bezpieczenstwa, a potem posadzili na tym krzesle i przywiazali przeguby rak do poreczy. Ale byly to tylko drobne niedogodnosci; byly one niczym w porownaniu z tym, jak slyszal, ze mowia do niego zmarli. Zdarzalo sie to nieustannie: i na jawie, i we snie! Kiedy nie spal, nie bylo jeszcze tak zle; mogl z tym sobie poradzic, bo wiedzial, jak uniemozliwic im dostep. Ale sen sprowadzal koszmary, w ktorych musial walczyc, aby sie uwolnic! Stad... kaftan bezpieczenstwa? Bo ludzie wydawali sie nie rozumiec, ze jesli tylko nie dadza mu zasnac, nie trzeba go bedzie przywiazywac. Nie pozwolili mu tego wytlumaczyc - prawdopodobnie dlatego, ze nie wyrazal sie zbyt jasno, albo dlatego, ze wciaz wspominal o czyms, czego nie chcieli sluchac - co go tylko zirytowalo i rozzloscilo. A potem, kiedy zaczal krzyczec, zrobili mu zastrzyk i zmarli znow zaczeli do niego mowic. Nie potrafil przerwac tego zakletego kregu, a to zmniejszalo jego poczucie bezpieczenstwa. To nie bylo schronienie, jakie sobie wyobrazal. Moze powinien znalezc jakies bezpieczniejsze miejsce, ale to oznaczaloby przejscie przez te drzwi, ktore nie istnialy... a poza tym uczynil to po raz ostatni! I tak nie mogl sie ruszyc, kiedy byl tak przywiazany. Ale to bylo w porzadku; samotnosc, cisza i spokoj byly przeciez dobre. Tylko nie wiedzial, jak sobie poradzic z problemem karmienia. Siedzial w tym krzesle, swedzialo go i nie mogl sie podrapac; oblizal dziasla obtarte w miejscu, gdzie Willis wciskal mu do ust ostra lyzke. Czul zaschle jedzenie, ktore przykleilo mu sie do nosa i uszu, kiedy sadystyczny stazysta wpychal mu do ust gesta kasze. Nastepnym razem, gdy pojawi sie Willis - to powinno byc juz niedlugo - przyniesie mokra gabke i troche umyje Harry'ego, zanim wszystko zacznie sie od poczatku. Chociaz Harry nie byl pewien, co moze na to poradzic, wiedzial, ze cos z tym karmieniem musi zrobic... ...Ale teraz ktos do niego mowil, ktos zywy i Harry zdal sobie sprawe, ze odpowiada mu na glos. No, moze niekoniecznie odpowiada, ale przynajmniej mowi; prawdopodobnie wyraza swoje skargi. -Widzisz - mowil glos - po prostu nie wiem, z czym mamy tutaj do czynienia. Gdybym wiedzial, kim jestes, moglbym ci pomoc. A byloby jeszcze lepiej, gdybym wiedzial, jak sie tu dostales. Miales przy sobie jedynie notes z mnostwem zapiskow, ale wszystkie byly bez sensu, a jedyna osoba o ktorej mowiles, jest ten Harry. Czy to wlasnie ty? Nie masz nazwiska? I nie chcesz sie z nami porozumiec? -Moje nazwisko - powiedzial Harry, rozpaczliwie probujac sie skupic - to Snaith... albo Keogh... albo Kyle. - W koncu nieco oprzytomnial i pokoj przestal byc tylko niewyrazna plama. Dyrektor Cyril Quant zobaczyl, ze spojrzenie Harry'ego nabiera ostrosci, i usiadl nieruchomo na lekkim, skladanym krzesle, ktore przyniosl ze soba do celi Harry'ego. Willis stal na zewnatrz, na korytarzu, gdzie Quant kazal mu czekac. Ale bez watpienia slyszal, jak ten tajemniczy pacjent - ten nielegalny pacjent - mamrotal cos bez zwiazku. A Quant widzial na wlasne oczy resztki zaschnietego jedzenia wokol ust Harry'ego. -Jesli bronisz sie przed jedzeniem - powiedzial - powinienes sie spodziewac, ze zostaniesz do tego zmuszony. Nie mozemy pozwolic, zebys nam tu umarl - hm, Harry? - w dodatku nie wiedzac, kim wlasciwie jestes! Prawda? Harry kurczowo trzymal sie tej wizji; uczepil sie mysli, ze ten czlowiek moze mu jakos pomoc w sprawie jedzenia. Widzial jakos dziwnie; z jego oczami cos bylo nie tak, nie mogl ich skupic, jak nalezy. Quant wygladalby nawet zabawnie, gdyby to wszystko nie bylo takie groteskowe! Jakis dziwny efekt teleskopowy. Postac Quanta byla malenka na tle jeszcze mniejszego krzesla i jakby puchla ku gorze, gdzie na zgarbionych ramionach tkwila ogromna, rozdeta glowa. Byla wylysiala, a nieliczne kosmyki rudych wlosow, zaczesanych do tylu, zakrywaly malenkie uszy; oczy wpatrujace sie w Harry'ego zza grubych okularow wydawaly sie jeszcze wieksze, a cala jego postac przypominala wielka zabe! - Usmiechasz sie? - powiedzial Quant. - Czy rozumiesz cos z tego, co sie tu dzieje? - Nie, a pan? - sprobowal powiedziec Harry, ale z jego ust wydobylo sie tylko cos na ksztalt skrzeku. Ale to juz bylo zbyt wiele. Gdyby to ciagnal dalej, znow zwabiliby go do swego swiata, ktory nie mial dla niego zadnego znaczenia. Najlepiej niech to samo minie. A Quant prychnal rozczarowany, gdy oczy Harry'ego znow zmetnialy, a glowa zwisla bezwladnie... Na korytarzu Quant powiedzial do Willisa: -Wydaje sie, ze on cie nie lubi, Willis. -To ma swoje dobre i zle strony - odparl Willis. - Slyszalem, o czym gada. Pora karmienia? To jak karmienie wscieklego psa! Probuje cos mu podac, a on wypluwa to wprost na mnie! Jak mam go karmic, jesli nie trzyma tej... swojej glowy nieruchomo? - Omal nie powiedzial "tej pieprzonej glowy", a Quant spojrzal na niego z zaciekawieniem. - Chodzi mi o to - ciagnal Willis -czy nie mozemy podlaczyc go do kroplowki i odzywiac dozylnie? Zreszta co on tu jeszcze robi? Nie nalezy do nas; nie jest legalnym pacjentem. Czy nie powinnismy - no, nie wiem - przekazac go odpowiednim wladzom? Wychodzac z oddzialu przez system drzwi zabezpieczajacych, Quant odparl: - Na tym polega problem. Dopoki nie wiemy, kim jest i jak sie tu dostal, jak mozemy wyjasnic jego obecnosc? - Po co sie tym martwic? - powiedzial Willis. - Mozna po prostu powiedziec, ze znalezlismy go, jak walesal sie po naszym teranie, wewnatrz ogrodzenia zabezpieczajacego. Nikt nie zakwestionuje faktu, ze jest chory psychicznie! Moze ktos nie mogl sie nim juz dluzej opiekowac i nam go podrzucil. -A jesli ten ktos to inspektorzy? - natarl dyrektor. - Tu jest szpital psychiatryczny. Myslisz, ze to uchroni nas przed kontrola? Wrecz przeciwnie, ludzie interesuja sie naszymi pacjentami. A my mamy sie o nich troszczyc! -A jesli to osoba podstawiona? - sprzeciwil sie Willis. - Skad pan wie, ze nie czekaja i nie zastanawiaja sie, dlaczego nic nie uczynilismy w tej sprawie. -Nie my, ja! - warknal Quant. Willis wzruszyl ramionami. -Tak, to panski problem, sir - powiedzial, patrzac w bok. -Jutro - kiwnal glowa Quant, wchodzac do windy. - Jutro zamelduje o tym, co sie tu wydarzylo. W koncu sa wladze wyzszego szczebla. A tymczasem... doprowadz go do porzadku, dobrze? I upewnij sie, ze takim pozostanie. Jesli bedzie go trzeba gdzies przekazac, a tak prawdopodobnie sie stanie, chcialbym, aby wygladal mozliwie jak najlepiej. I dotyczy to wszystkich pacjentow, jasne? Jezeli maja przeprowadzic inspekcje zakladu, musimy byc czysci. Kiedy winda powiozla Quanta do gory, Willis pedem wrocil do pokoju kontrolnego. Trzeba bylo umyc te wszystkie swinie - ale wiedzial, kim zajmie sie najpierw. -Mamy sie o nich troszczyc, nieprawdaz? - mruknal do siebie. - A jest problem z karmieniem, nie? Naprawde? - No dobra, Dave Willis wiedzial, jak temu tajemniczemu, pieprzonemu szalencowi dac do wiwatu! I - niech sie dzieje, co chce - nastepna puszka pomyj ma stac, jak nalezy! Harry nie slyszal, jak Willis wchodzi do celi, dopoki nie poczul na wargach goracej potrawki i ostrej krawedzi lyzki, ktora wpychano mu jedzenie do ust. Otrzasnawszy sie z odretwienia, zakrztusil sie i wyplul to paskudztwo. Potem... ...Bylo o wiele gorzej. Ale kiedy juz bylo po wszystkim i znow zapanowal spokoj, Harry zdolal sie skupic. Bo teraz mogl sie skupic na czyms okreslonym. A Ogromna Wiekszosc dostrzegla swoja szanse i skwapliwie ja wykorzystala. I tym razem Harry ich sluchal - poswiecajac im calkowita uwage - poniewaz prawie wszystko bylo lepsze niz to... -On nie jest oblakany - mowil do sir Keenana Gormleya czlowiek, ktory za zycia byl wybitnym psychiatra. - Po prostu wycofal sie ze swiata, ktory z jego punktu widzenia jest szalony. Problem polega na tym, aby go przekonac, by do niego powrocil. Ale teraz jest bardzo zdezorientowany. Jego umysl wypelnia niechec graniczaca z nienawiscia do osobnika nazwiskiem Willis. Nie nalezy sie temu dziwic: ten czlowiek to stazysta, ktory doslownie zneca sie nad Harrym! Ale z drugiej strony Willis stanowi takze przyczyne, dzieki ktorej zyskalismy dostep. Harry szuka sposobu wyplatania sie z sytuacji, w jakiej sie znalazl. A to oznacza, ze moze sprawnie rozumowac, jezeli potrafimy go do tego przekonac. Teraz do rozmowy wlaczyl sie Anton Mesmer. -Wydaje mi sie, ze mam w tym swoj udzial - powiedzial. - W koncu Harry byl na poczatku moim pacjentem. Czy raczej moim terapeuta! Wrocil mi wiare w siebie i teraz chcialbym uczynic dla niego to samo. -Za pomoca hipnozy? - przestraszyla sie matka Harry'ego. -Niezupelnie - odparl Mesmer. - Hipnoza pozwolila mi tylko uzyskac w jakiejs mierze dostep do jego umyslu. Teraz zamierzam zajac sie tym, co tam znalazlem - jego wiedza. I, Mary Keogh, bede potrzebowal twojej pomocy. -Mojej pomocy? Co masz na mysli? -Obiecaj, ze nie bedziesz sie wtracac - powiedzial otwarcie Mesmer. -Nie rozumiem - potrzasnela bezcielesna glowa. -Chodzi o jego milosc do B.J. Mirlu - wyjasnil Mesmer. - Wciaz znam droge do jego umyslu. Pamietam, ze sie o nia bal. Teraz jest w niebezpieczenstwie; wszyscy o tym wierny od ludzi i potworow, ktore znalazly sie wsrod nas. To moze byc jedyna rzecz, ktora go skloni do tego, aby sie stad wydostac: swiadomosc, ze ta dziewczyna jest w niebezpieczenstwie. -Raczej dwie rzeczy - wtracil psychiatra. - Jego milosc do tej kobiety i strach przed Willisem; dlatego bedzie chcial stad uciec. -Trzy - powiedzial Nostradamus, zaskakujac ich wszystkich. - Bo jak dotad nie rozwiklal wszystkich zagadek, ktore mu dostarczylem. Wiem, jak niechetnie Nekroskop pozostawia sprawy niedokonczone! -Co jeszcze wiesz? - zapytal sir Keenan. - Co zobaczyles w jego przyszlosci? -Nie pytaj mnie o to - odparl Mesmer. - Ani ty, ani nawet ja nie powinnismy tego wiedziec. Przynajmniej nie w calosci. -No tak - powiedzial Mesmer. - Ale jak to zrobic? Czy mam wejsc do jego umyslu teraz? Czy mam mu przypomniec, ze B.J. Mirlu na nim polega, ze jak dotad nie zrozumial do konca wskazowek Nostradamusa - ktore moga przyniesc jedyne realne rozwiazanie - i ze to jedyne bezpieczne miejsce to w istocie miejsce pelne tortur i zagrozen? Ale matka Harry'ego pragnela wiedziec cos wiecej. - Jakie klamstwa dotyczace B.J. chcesz mu powiedziec? -Tylko ze go kocha, zreszta nie mozemy miec pewnosci, ze to klamstwo. A takze ze argumenty swiadczace przeciwko niej nie zostaly udowodnione. Jezeli ja kocha... to powinno wystarczyc. -Powinno wystarczyc? - dopytywal sie sir Keenan. - Na czym polega ryzyko? Mesmer odpowiedzial, ostroznie dobierajac slowa. -Plaszczyzna oddzielajaca rzeczywistosc od nierzeczywistosci zostala u Nekroskopa tak oslabiona, ze jest teraz napieta jak struna. Kiedy znow bedzie musial wybierac miedzy tym, co istnieje, a tym, czego nie ma, moze dokonac niewlasciwego wyboru. -I to jest... prawdopodobne? - znow spytala matka Harry'ego. - To znaczy czy rozne poziomy jego swiadomosci zetkna sie po raz ostatni? Franz Anton niechetnie kiwnal bezcielesna glowa. -Tak. A klucz jest w rekach B.J. Mirlu... Przez dluga chwile w metafizycznym eterze panowala zupelna cisza; w koncu Mary Keogh westchnela i zapytala: - I nie ma zadnego innego wyjscia? -Och jest - powiedzial Mesmer. - Zawsze jest jakas alternatywa. Pozwolic, aby sprawy pobiegly swoim torem, aby swiat zywych ogarnal horror, ale wtedy trzeba bedzie wyjasnic tym rzeszom zmarlych, ktorzy znajda sie wsrod nas, jak moglismy na to pozwolic! Wiem, co sam wybralem, ale tego wyboru nie moge dokonac sam. A czas plynie nieublaganie. Wtedy odezwal sie nowy glos: -Ja glosuje za, panie Mesmer. - To byl R.L. Stevenson Jamieson. - Przynajmniej tyle moge zrobic dla Nekroskopa. - Jak zwykle byl skromny i bezinteresowny. -Ja tez jestem za - powiedzial Nostradamus. - Bo w przeciwnym razie Nekroskop nie bedzie mogl pojsc do przodu ani sie cofnac! To paradoks stary jak swiat. Co bylo najpierw...? - Kocham go jak syna... wybacz mi, Mary - powiedzial sir Keenan. - Bog mi swiadkiem, ze nie chcialbym narazac go na niebezpieczenstwo. Ale byc w takim stanie, jak jest teraz, to przeklenstwo. Takze i dla niego. Doktorze - zwrocil sie do Mesmera - mysle, ze potrafie pomoc, jesli chodzi o zmotywowanie Harry'ego. Wiec jesli mozna, bede panu towarzyszyl. I tylko z matka Harry'ego nie uzgodniono ostatecznej decyzji. Czas biegl nieublaganie w przyszlosc, a terazniejszosc nieustannie odchodzila w przeszlosc... Harry byl przytomny. Przytomnosc odzyskal nagle. I rownie nagle zrozumial, co zrobil i czego nie zrobil. Poddal sie. Przerwal to, co robil, w polowie. Pozwolil, aby inni zrobili to za niego, nawet nie wiedzac, kim sa. Bo strach przed odkryciem to bylo dla niego zbyt wiele. Ale okazalo sie, ze jest to klasyczny przypadek wpadniecia z deszczu pod rynne. A teraz pragnal sie z tego wydostac. Jednak ni z tego, ni z owego (albo z jego snow, czy tez natarczywosci tych, ktorzy je zaludniali) wrocil mu rozsadek. Albo raczej pustka - proznia - ktora sam wykreowal, znow sie wypelnila i nie mial zamiaru pozwolic, aby powrocila. Natura bowiem nie znosi prozni. W ten sposob nagle wrocila mu przytomnosc i odzyskal zdrowie psychiczne, a zegar biologiczny powiedzial mu, ze zbliza sie ranek. I mimo ze od chwili gdy otworzyl oczy, czul sie caly zesztywnialy, wiedzial, ze to tylko zludzenie, naturalny skutek tego, ze byl przywiazany do krzesla. Jego sen byl gleboki i (paradoksalnie) przyniosl odprezenie, a jakis slabnacy wewnetrzny glos przypominal: "Bedziesz spal gleboko, Harry, po czym obudzisz sie wypoczety... obudzisz sie wypoczety... wypoczety." Przedtem slyszal tez inne glosy, ktorych teraz juz nie bylo, ale pamietal, co mowily. Byc moze przekazane przez nie wiadomosci stanowily jedynie mysli, ktore przetworzyl jego umysl, zanim "ulegl awarii". Jakkolwiek bylo, po przebudzeniu Harry pamietal je dobrze. Jedna z tych mysli, z ktorej wywodzil sie jego glowny problem, byl Wydzial E. To bylo w czterowierszach Nostradamusa. Ale co jeszcze bylo w nich ukryte, czego Harry dotad nie zdolal wyczytac? Mial niemalo pracy przed soba. A mysl - czy raczej fakt - ze Bonnie Jean nie zostala definitywnie uznana za winna ingerencji w jego zycie? Nie na sto procent; w najgorszym razie na piecdziesiat, jesli rzeczywiscie Wydzial E takze maczal w tym palce. Oraz mysl (fakt?), ze B.J. jest w niebezpieczenstwie. Ich wrogowie byli zagranica, i prawdopodobnie jej szukali, podczas gdy Harry gnil w tym zakazanym miejscu! Jesli naprawde go kochala - nagle poczul pewnosc, ze kimkolwiek jest, rzeczywiscie go kocha - jej wrogowie byli i jego wrogami. Ale wiedzial takze, ze ci wrogowie sa potezni, nie tacy jak tutaj. Willis! Rano! Sniadanie! Nie ma mowy! Harry obrocil glowe najpierw w jedna strone, potem w druga i rozejrzal sie po celi, po czym otworzyl umysl dla zmarlych. Bylo to lepsze, niz wolanie o pomoc. -Harry! - pospiesznie powiedzial R.L. Stevenson Jamieson. - Czy sluchasz, Nekroskopie? Wlasnie idzie w twoja strone jakis facet i zadna miara nie wyglada na przyjaciela! -Ile mam czasu, R.L.? - Harry nadaremnie szarpal skorzane pasy, ktorymi przywiazano mu dlonie do poreczy krzesla. Wymachiwal nogami, probowal kopac, ale nie byl w stanie niczego zrobic, poniewaz stopy znajdowaly sie nad podloga. -Ile czasu? Nie operuje czasem, jedynie odlegloscia, Harry. Wiem tylko, ze sie zbliza i szykuje sie na spotkanie z toba. Widze, jak twoj plomyk plonie, a ten facet zawzial sie, zeby go zgasic, no, przygasic. Z pewnoscia nie ma wobec ciebie dobrych zamiarow. Harry przestal walczyc z pasami przy przegubach i z calej sily naparl na szeroki pas, ktory oplatal mu piers. Troche sie poddal, ale to nie wystarczalo. Nawet gdyby udalo mu sie wstac z krzesla, mial jeszcze na sobie kaftan bezpieczenstwa. Sapiac z wysilku, rzucil w przestrzen: -Jest tam ktos jeszcze? Czy jest tutaj... kostnica? - Nie bylo, ale nawet gdyby byla, Harry'emu przemknela przez glowe mysl, ze przywolywanie wariata sposrod zmarlych nie jest chyba najlepszym pomyslem! A wiec zadnej fizycznej pomocy, a przynajmniej nie pochodzacej z fizycznego zrodla. Ale tam, na zewnatrz, ktos byl. -Masz wsrod zmarlych wielu przyjaciol, Harry - powiedzial zupelnie nowy, ale zdecydowanie przyjazny glos. - I musze przyznac, ze interesuje sie toba od dluzszego czasu, ale powiedziano mi, ze jestes dosyc zajety. -Wciaz jestem - steknal Harry, szarpiac sie jak szaleniec na swoim krzesle. - Przyjacielu -powiedzial, przerywajac na chwile bezowocne wysilki - jezeli nie masz dla mnie jakiejs naprawde dobrej rady, czy moglbys ustapic miejsca komus, kto moglby mi pomoc? A poza tym kim jestes? -Mam na imie Harry - powiedzial tamten, szczerzac zeby w bezcielesnym usmiechu. - W kazdym razie taki byl moj sceniczny pseudonim. -To jakis zart? - Wyczerpany, niemalze pokonany Nekroskop potrzasnal glowa. - Jezeli tak, wybrales nieodpowiedni moment. -To zdumiewajace! - powiedzial drugi Harry. - Spedzilem mnostwo czasu - to znaczy za zycia - dowodzac, ze ty i tobie podobni nie moga istniec. I moze w owym czasie tak rzeczywiscie bylo. Ale potem sie zjawiles. I od tego czasu znow moglem rozmawiac z moja matka tak, jak ty ze swoja! To wielki dlug, jaki u ciebie zaciagnalem, Harry. I nie splacalem go tak dlugo, poniewaz balem sie, ze takze okazesz sie szarlatanem. Ale oczywiscie nim nie jestes. -Harry? - powiedzial Harry. - Przepraszam, ze nie moge ci teraz poswiecic zbyt wiele uwagi, ale... -Jestem Harry Houdini - powiedzial tamten. - Jestem tutaj, aby oddac ci pewna przysluge na prosbe Ogromnej Wiekszosci, i jestem rad, ze sie poznalismy. -Harry Houdi...! - zaczal Harry i opadla mu szczeka. - Tak, to ja - powiedzial zmarly showman, ktory spoczywal na cmentarzu Machpelah w Brooklynie. I ni stad, ni zowad dodal: - Jak duzy luz udalo ci sie uzyskac? - Co takiego? - powiedzial Nekroskop, po czym pozbieral sie i wydal westchnienie ulgi. - Masz na mysli te pasy? Ten kaftan bezpieczenstwa? Moze przyjdziesz tu i sam zobaczysz? - I otworzyl swoj umysl jeszcze szerzej. -Mozna? - powiedzial Houdini, nawiazujac z umyslem Harry'ego bezposredni kontakt. -Bardzo prosze - znow westchnal Nekroskop. - Zbliz sie i czuj sie jak u siebie w domu. Ale musisz mi wybaczyc, bo nie jest tutaj zbyt wygodnie. Faktycznie, nawet wiedzac, kim jestes i orientujac sie mniej wiecej, czego dokonales, sytuacja wydaje mi sie calkiem beznadziejna. - Czul, jak opuszcza go euforia, jaka ogarnela go pare chwil temu. - Czas nie jest naszym sprzymierzencem, a nie dosc, ze to krzeslo, to jeszcze ten kaftan bezpieczenstwa... -Kaftan to zaden problem - powiedzial drugi Harry. - Przestudiowalem skrepowanie tego rodzaju. Powodem, dla ktorego masz na sobie kaftan, jest ulatwienie zycia twoim "opiekunom". Kiedy chca cie gdzies przeniesc, po prostu odwiazuja ci rece od krzesla, krzyzuja je na klatce piersiowej i zwiazuja ze soba. Wiec twoj prawdziwy problem to krzeslo. Harry, chociaz nigdy tego nie probowalem, mysle, ze prawdopodobnie zdolalbym sie uwolnic nawet pod woda! No dobrze, a teraz pozwol mi dzialac. Nekroskop poddal sie jego woli, odprezyl sie, na ile potrafil, i pozwolil, aby prawdziwy ekspert wzial sprawe w swoje rece. I po chwili po raz pierwszy w zyciu doswiadczyl nowego rodzaju magii... W pietnascie minut pozniej przyszedl Willis ze sniadaniem. Ekrany w pokoju kontrolnym zostaly wylaczone, co oznaczalo, ze nie byl w stanie zdalnie sprawdzic pacjentow tego oddzialu. Jednak nie mialo to zadnego znaczenia; cele ze scianami obitymi gabka byly zaopatrzone w okienka ze szkla bezodpryskowego. Harry siedzial w kacie i wkrotce bedzie wsuwal zsiadle mleko. A jesli nie zechce, on go do tego zmusi! Wystarczylo jedno spojrzenie w glab ciemnej celi - od wczorajszego wieczoru zadnych zmian. Wariat ze skrepowanymi rekami i glowa opuszczona na piersi. Spi? Doskonale, zaraz sie obudzi. Willis postawil tace na zaokraglonej polce, wpuszczonej w sciane i odwrocil sie, aby zamknac drzwi. Kiedy znow sie odwrocil, naprzeciw niego stal Harry! -Dzien dobry, panie Willis - powiedzial Harry, ktorego dzielily od pielegniarza nie wiecej niz dwie stopy. Po czym zwrocil sie do kogos, kogo Willis nie widzial, a nawet gdyby zobaczyl, nie uwierzylby: - Sierzancie, jest twoj! Kiedy grube wargi Willisa ulozyly sie w ksztalt pelnego niedowierzania "O", sierzant Graham Lane - byly instruktor wojskowy - zabral sie do roboty... Dyrektor Cyril Quant przyszedl do pracy zaledwie w pol godziny pozniej, akurat w chwili, gdy rozpetalo sie prawdziwe pieklo. A przed chwila przeczytal po raz drugi krotki list, ktory znalazl na biurku. Do kazdego, kto prawdopodobnie nie jest zbyt zainteresowany Wsrod waszego personelu jest prymityw nazwiskiem Willis. Takiemu czlowiekowi nie pozwolilbym sprzatac klatki z malpami w zoo. To brutal i sadysta i wlasnie zdrowo dostal w dupe. Kiedy bede mial czas, przygotuje dokladne sprawozdanie i przesle je stosownym wladzom. Ewentualnie moze pan zbadac sprawe osobiscie, co oszczedziloby nam obu wielu klopotow. Harry P.S. Prosze mnie nie mieszac do waszego sledztwa, chyba ze chce pan wyladowac w kaftanie bezpieczenstwa. To imie poskutkowalo. Dyrektor Quant gwaltownym szarpnieciem otworzyl szuflade biurka i wydobyl plik dokumentow, rozsypujac czesc po podlodze. Ale jedyny dowod, ze Harry w ogole tutaj przebywal - jego pelen gryzmolow notes - zniknal. W dziesiec minut pozniej, w Sekcji C Oddzialu D, Quant zobaczyl, ze Willis rzeczywiscie zdrowo dostal w dupe. Pozostali sanitariusze wlasnie odwiazywali nieprzytomnego Willisa od krzesla. Mial zlamany nos i obojczyk, podbite oko i opuchniete wargi, a wlosy pozlepiane zastygla owsianka... Wrociwszy do domu, Nekroskop prawie nie mogl uwierzyc, jak wielka nastapila w nim zmiana. Kiedy wzial prysznic, porzadnie sie pozywil i przespal cale popoludnie, poczul sie... no, moze nie calkiem jak nowonarodzony, ale lepiej niz kiedykolwiek. Pamiec wciaz mu szwankowala (posthipnotyczne polecenia, ktore kontrolowaly wiele jego dzialan i procesow myslowych, nadal funkcjonowaly, choc niezbyt pewnie), ale obudzilo sie w nim na nowo poczucie swobody, ktore nie bylo jedynie wynikiem odzyskanej wolnosci. Rzeczywiscie byl podbudowany i mial wrazenie, ze powodem jest to, iz teraz znow wiedzial, dokad zmierza i co ma uczynic. A czy mu sie powiedzie... to sie okaze. Ale bylo w tym cos wiecej. W zakladzie dla oblakanych Harry odzyskal troche wiary w zmarlych, a zarazem i w siebie. Nie byl juz wobec nich tak niesmialy; wiedzial, ze kiedy bedzie ich potrzebowal, przyjda mu z pomoca. Nie wiedzac, co to wlasciwie oznacza, czul, ze w wyniku zabiegow Mesmera pierwotne polecenia Jamesa Andersona slabna. Juz nie czul sie tak spetany i przestal sie bac korzystania z Kontinuum Mobiusa. Kajdany zaczely opadac. Podobnie bylo z watpliwosciami co do B.J. Mirlu. Harry juz nie zastanawial sie, czy jest tylko naiwniakiem w jej rekach; jesli tak bylo, to trudno; ale niczego nie udowodniono i dopoki to sie nie stalo, Harry nie przestanie jej kochac, rozpaczliwie wierzac, ze i ona kocha jego. Jesli przed nimi pietrza sie nieznane niebezpieczenstwa, razem stawia im czolo, ale rownoczesnie nie zamierzal dzialac z zawiazanymi oczami. Nostradamus zostawil mu mnostwo wskazowek i zaledwie kilka z nich wystarczylo, aby doprowadzic go na krawedz szalenstwa. Jednak w pewnym sensie dzieki temu doswiadczeniu czul sie umocniony; teraz znal niebezpieczenstwa zwiazane z probami zrozumienia wszystkiego zbyt szybko. Od tej chwili bedzie posuwal sie do przodu krok po kroku. Ale Bonnie Jean nadal zaprzatala jego mysli. Wciaz czul do niej dziwny pociag i czul, jak niedawne (jak niedawne?... jak dlugo wlasciwie gnil w tym zakladzie dla oblakanych?) postanowienie, aby trzymac sie od niej z daleka, rozwiewa sie w nicosc, w miare jak miesieczny cykl zbliza sie do konca. Miesieczny cykl? Pelnia ksiezyca! Skok do miasta przez Kontinuum Mobiusa i wizyta w kiosku powiedzialy mu, ze sie nie mylil. To juz jutro! Jutro ksiezyc bedzie w pelni! Nie ma sie co dziwic, ze poczul zapach jej perfum... a moze jej samej? Wiedzial, gdzie teraz jest, i musial rozpaczliwie wysilic swa slabnaca wole, aby nie popedzic do niej natychmiast, w tej chwili! Ale nie, bo bylo cos, co musial zrobic, i mial na to caly dzien, zanim nie bedzie mogl sie juz dluzej opierac. Zagadki Nostradamusa. Chaotyczne czterowiersze i pozbawione znaczenia zapiski w notatniku. Niebezpieczna praca. Probowal je rozszyfrowac - nadac im jakies znaczenie - kiedy... ale teraz bylo po wszystkim i musi zaczac od nowa. Usiadlszy w kuchni, polozyl notes na stole i otworzyl go... V Harry rozwiazuje zagadki. Ksiezycowe dzieci odpowiadaja nawezwanie Rozne poziomy podswiadomosci Harry'ego byly znow na swoim miejscu, choc nadal nie byly zbyt stabilne. Na poziomie swiadomosci - w swiecie rzeczywistym - wiedzial, ze jego przyszlosc jest jakos powiazana z owym miejscem na zimnym tybetanskim pustkowiu. A moze nie, bo mial niepodwazalne dowody, ze juz raz powrocil do tego miejsca, aby ukryc cialo Zahanine, wiec moze miescilo sie to nie tylko w jego wizji, lecz takze obejmowalo dziwna przepowiednie atomowego zniszczenia, pochodzaca z umyslu Aleca Kyle'a. Z pewnoscia Nekroskop doswiadczyl ogromnego wstrzasu emocjonalnego, gdy odkryl w swoim gabinecie pozbawione glowy cialo Zahanine.A moze celem tej wizji bylo po prostu unaocznienie pewnego zwiazku; pokazanie, ze bomba w Greenham Common byla tybetanskiego pochodzenia. Fakt ten potwierdzil Darcy Clarke. Od samego poczatku Harry czul niepokoj w zwiazku z tymi mnichami w czerwonych szatach, ale mogl to byc takze slad prekognicyjnych uzdolnien Kyle'a. Tak wiec wydawalo sie oczywiste, ze ci mnisi sa wrogami jego kraju, a w istocie calego cywilizowanego swiata. Ale dlaczego mieliby byc wrogami B.J.? Kim byla B.J., ze potrafila wezwac do pomocy tych sprzymierzencow, ktorych widzial (albo myslal, ze widzial) w owej stodole podczas sniezycy? Ale nie, ten kierunek sledztwa byl zakazany. Nekroskop byl tam przedtem; byla to jedna z przyczyn tego, ze znalazl sie na krawedzi szalenstwa, usuwajac to wspomnienie z pamieci. Tak czy owak za kazdym razem, gdy zaczynaly go trapic watpliwosci dotyczace B.J., jakis glos wewnetrzny natychmiast wszystkiemu zaprzeczal i krzyczal, ze jest niewinna. W rzeczywistosci Harry mial pewne podejrzenia co do tego glosu, poniewaz niekiedy brzmial zupelnie jak glos samej B.J.! I znow natychmiastowe zaprzeczenie! A moze i ostrzezenie. Wrocil wiec do mysli o mnichach w czerwonych szatach. Jego uwage przykulo kilka linijek w notatniku: "Twarz patrzaca w dal, ponad zamarznietym pustkowiem. Czerwone mysli, czerwone szaty. Labirynt. Zlociste dzwony." I nagle ten czterowiersz nabral znaczenia: W pustkowiu twarza lypie za lodowym murem Mieszkaniec labiryntu. Kolor czerwony Szat i mysli jego zarzy sie w tym miejscu ponurym, W ktore docieraja zlociste dzwony. Twarz w zlowieszczym labiryncie, patrzaca w dal, ponad zamarznietym pustkowiem. Klasztor? Zapewne. "Kolor czerwony szat i mysli jego..." Jego, nie ich? A wiec chodzi o przelozonego klasztoru. Kimkolwiek jest, trzeba sie za nim rozejrzec. Gdzies w notatniku znajdowalo sie slowo "Pan". Harry przewrocil strone i znalazl te linijke: "Ona sluzy w psiarni swego Pana..." (Harry czul, ze stapa po kruchym lodzie, ale nie przestawal drazyc.) "W zamku, w gorze, gdzie siedziba jego wydrazona, zolto zarzy sie loze, gdzie legl na spoczynek..." Czy to w ogole mialo sens? Czy cos o tym wiedzial? Pieprzyc to! Dlaczego samo myslenie o tym spowodowalo, ze sie spocil? (Moze nie powinien jeszcze o tym myslec.) Ruszyl dalej. Kolejny czterowiersz: Jednej krwi sa, on i pozostali Uczynieni z krwi, dziedzice zycia. I coz Z tego, ze nie smieli go wziac? Co ich powali? Moga sprawic to: stos, ogien i noz. I znow musial sie zatrzymac, poniewaz w tym punkcie lod byl zbyt kruchy. Pozwolil, aby zlowieszcze slowo "Wampyry" przemknelo mu przez glowe i szybko ruszyl dalej. Nostradamus powiedzial, ze jeden z jego autentycznych, ogloszonych drukiem czterowierszy, odnosi sie bezposrednio do Nekroskopa. Faktycznie, kiedy zajrzal do notatnika, znalazl: "Drugie C pod imieniem Nostra. Drzewo (drzewa). Duma = wstyd." Cokolwiek to mialo znaczyc, ukladalo sie w taki oto dwuwiersz: Drugie "C" pod imieniem Nostra, Drzewo to drzewa, a duma to wstyd. Na dworze zrobilo sie ciemno. Ksiezyc wisial nisko nad horyzontem, srebrzac krawedzie mknacych po niebie chmur. Harry zadygotal, zasunal zaslony i skokiem przez Kontinuum Mobiusa wyladowal w bocznej uliczce w poblizu biblioteki w Bonnyrig. Biblioteka byla zamknieta - doskonale! Jeszcze jeden skok i znalazl sie w srodku, kolo polki z ksiazkami dotyczacymi Nostradamusa. Wzial na chybil trafil kilka z nich i zabral je do domu. Zaczal od ksiazki zawierajacej kompletny zbior czterowierszy i przewracal kolejne strony, az dotarl do drugiego zestawu stu czterowierszy, wciaz nie wiedzac, czego wlasciwie szuka. Wiedzial tylko, ze musi to miec cos wspolnego z imieniem Nostradamusa. Co tkwi w imieniu? Imiona i liczby... Oto, co powiedzial mu Nostradamus: "Znajdz to pod moim imieniem, uzyj swoich i moich liczb." Ale nie mial na mysli matematycznych umiejetnosci Nekroskopa; nie, chodzilo mu o cos bardziej ezoterycznego. Naprawde mial na mysli ezoteryczna numerologie! Wiec Harry uzyl liczb. W ukladzie hebrajskim: Calkowita suma imienia Nostradamusa wynosila siedemdziesiat, co Harry zapamietal z rozmowy ze zmarlym jasnowidzem. Podobnie gdyby nazywal sie Michel de Nostredame, czyli gdyby wziac wspolczesna wersje jego imienia, calkowita suma pozostawala taka sama. W obu wypadkach Nekroskop otrzymal siedem i zero - liczby oznaczajace mola ksiazkowego, mistyka, okultyste i czarownika. Tak wiec faktyczna liczba w obu wypadkach wynosila siedemdziesiat. Teraz Harry odszukal czterowiersz numer 70 w drugiej setce: Le dard du ciel fera son estendu, Mors en parlant: grand execution: La pierre en l'arbre la fiere gent rendue, Bruit humain monstre purge expiation. Cholera jasna! To bylo po francusku. Wszystkie byly po francusku, wraz z tlumaczeniami "uzgodnionymi z autorem". Nekroskop czul sie, jakby go wpuszczono w maliny, wiec postanowil siegnac do ktorejs z ksiazek, gdzie znajdowaly sie dokladne tlumaczenia. Ale jedyna, jaka mial do dyspozycji, nie zawierala tlumaczenia tego czterowiersza. Otworzyl metafizyczne kanaly, aby porozmawiac z "przyjaciolmi" spoczywajacymi na miejscowym cmentarzu. -Potrzebuje kogos, kto zna, znal, francuski. - Zmarli nigdy jeszcze nie slyszeli, aby zwracal sie do nich tak bezposrednio. Ale rozumieli jego niecierpliwosc i zareagowali szybko, znajdujac bylego lingwiste, ktory kiedys uczyl jezyka francuskiego w jednej ze szkol w Edynburgu. Po krotkim wprowadzeniu Harry pospiesznie zapisal tlumaczenie w swoim notesie: Strzala z nieba rusza w podroz. Smierc w mowie: wielka egzekucja. Kamien w drzewach, upadek dumnego narodu. Pogloski o ludzkich potworach, ktore zostana wygnane i odkupione. Ale Nostradamus widzial przyszlosc w swoich przelotnych wizjach, ktore zapisywal w formie czterowierszy. Poza tym prawdopodobnie mieszal je ze soba, aby sie rymowaly. Robil to jednak w pospiechu, wskutek czego nikt poza nim samym nie rozumial ich znaczenia. Dlatego Harry musial wykorzystac to, co wiedzial, pamietal czy odgadywal, aby przywrocic ich znaczenie. "Strzala (wiedzy?) konczy cykl kogos, kto rozmawia ze zmarlymi. Szerza sie pogloski o ludzkich potworach, w ktorych kamien wylania sie z drzewa (drzew). Ale po wygnaniu i odkupieniu, dumna rasa upadnie..." Harry pamietal telepatyczna wizje, ktora mial okazje ujrzec w umysle Nostradamusa: postac spadajaca w przeszlosc (zatem poza przyszloscia), z rozrzuconymi rekami i nogami; byl to mezczyzna spalony, sczernialy, co samo w sobie bylo wystarczajaco koszmarne, ale bylo w tym jeszcze cos okropniejszego. I Harry wiedzial, ze juz to kiedys widzial albo tego doswiadczyl. A moze dopiero mial tego doswiadczyc?... Oslepiajacy blysk rozpadu, eksplozja zlocistych odlamkow, "strzalek", ktore rozbiegaly sie we wszystkie strony z miejsca, gdzie poprzednio znajdowala sie ta postac, jakby rozpostarta na krzyzu! Sposob, w jaki sie poruszaly, jakby celowo, jakby byly obdarzone czuciem, jakby szukaly wyjscia z terazniejszosci do innego czasu. Jedna z nich znalazla Nostradamusa w sama pore, aby sie pozbieral, kiedy jego zycie zostalo zrujnowane, bo nie zdolal ocalic swej zony i rodziny przed zaraza morowa. Odebral wiadomosc z przyszlosci; mogl ja zmienic! Mogl spowodowac, aby zlocista strzalka do niego wrocila. A Harry pamietal, jak we snie powtarzal: "Co bylo najpierw, jajko czy kura?" A jesli chodzi o "ludzkie potwory", Nekroskop w swoim czasie wygnal kilka z nich! Ale czy to znaczylo, ze musial wygnac jeszcze wiecej? Co sie wlasciwie zdarzylo wtedy, w gorach Cairngorms, kiedy B.J. odwolala ich wyprawe? I co jeszcze - poza skarbcem - odkryl w Le Manse Madonie? Znowu stapal po cienkim lodzie, wiec czas bylo z niego zejsc i ruszyc dalej. Jednak nie dawalo mu spokoju pewne slowo. Cairngorms. Harry wiedzial, ze "cairngorm" oznacza mineral, odmiane zolto-brazowego kwarcu, ktory wystepuje glownie w tych gorach. Pomyslal wiec: - Czy to jest wlasnie "kamien w drzewach" albo kamien wyrastajacy z drzew? Czy to rzeczywiscie granitowy masyw Cairngorms, wyrastajacy z zyznej, zadrzewionej doliny Spey? Gory Cairngorms, w ktorych wedrowala B.J. I chata Starego Johna w Inverdruie. I wspomnienia, ktore nijak nie chcialy powrocic, choc Nekroskop ze wszystkich sil probowal je przywolac. Bonnie Jean. Slowo "bonnie" znaczylo "sliczna". I natychmiast przyszly mu do glowy tamte czterowiersze: Ona sluzy w psiarni swego Pana, W zamku, w gorze, gdzie siedziba jego wydrazona, Zolto zarzy sie loze, gdzie legl Na spoczynek ten, ktory nie skona. Ma na imie Przesliczna, lecz mrok jej wszedl W mysli. I wybiera, znoszac katusze, Co ma wybrac, aby przezyl. Od lat szesciuset, Odkad dzuma weszla mu w bezduszna dusze. On to wie! Lub nie wie; widzi, ale nie da rady Pojac, co widzi, zanim go wyzwoli Panna z psiarni, Dopoki oczy tej Przeslicznej nie odkryja zdrady W Psie gryzacym reke, co go karmi. Plaszczyzna styku byla teraz bardzo blisko i Nekroskop zdawal sobie z tego sprawe. Na czolo wystapily mu kropelki potu, a cialem wstrzasnal dreszcz. Tu byla ukryta prawda i tu takze tkwilo wielkie niebezpieczenstwo. Znaczenie czterowierszy Nostradamusa nagle stalo sie jasne; Harry nie mogl sie mylic. Ale ten wielki jasnowidz, Nostradamus, tak. Czyz sam nie przyznal, ze przewidywanie przyszlosci to niepewna rzecz? Harry wiedzial, jak niebezpiecznie jest spierac sie z samym soba, zmusil sie do zamkniecia ksiazek i usiadlszy wygodnie, sprobowal sie odprezyc. I powoli drzenie konczyn ustapilo, a kalejdoskop obrazow, migocacych na ekranie jego pamieci, stopniowo sie zatarl... Cos bylo zupelnie nie tak i Daham Drakesh to wiedzial. Scenariusz wydarzen w Anglii - a dokladniej w Szkocji - byl niedobry; rozwijal sie inaczej, niz zaplanowal. Ale ta sprawa miala charakter drugorzedny, a o glownym zagrozeniu poinformowal go pulkownik Tsi-Hong z Chungking. Zaledwie tydzien temu Drakesh otrzymal inna zlowieszcza wiadomosc z garnizonu w Xigaze; poslancem byl podoficer (faktycznie byl to kapral), dowodca pojazdu snieznego, ktorym kierowal inny zolnierz. Ale Drakesh nie przejmowal sie specjalnie tym, ze stracil twarz; ze oficerem lacznikowym nie jest ktos wyzszy ranga. Co gorsza, poslaniec nawet nie czekal na odpowiedz. Dlatego zapieczetowana koperta mogla zawierac albo polecenia (czytaj: rozkazy), albo informacje o charakterze instruktazowym. Rzeczywiscie chodzilo o te ostatnie, ale to nie zmniejszylo presji, jaka odczuwal ostatni z Drakulow. Drakesh znal az za dobrze psychike chinskich komunistow. Jako ich agent w dalekim kraju -zwlaszcza bedac niejako pod skrzydlami Tsi-Honga - byl pozostawiony samemu sobie. Upowazniono go nawet do "przedstawiania swego stanowiska", wysuwania zadan i przeprowadzania rekwizycji prawie jak marionetkowego dyktatora, choc na bardzo mala skale. W koncu jego imperium obejmowalo jedynie klasztor i otoczone murem miasto, a przydatnosc jego samego byla watpliwa. Ale jesli zwatpia w jego lojalnosc, moze popasc w nielaske... i jego pozycja znacznie ucierpi; w istocie juz tak bylo. Jesli chodzi o powody tej zmiany, Daham Drakesh sadzil, ze wie to doskonale: znikniecie i przypuszczalna smierc Chang Luna oraz krytyczne raporty, ktore sporzadzil major, zanim Drakesh rozprawil sie z nim na dobre. A teraz ten list potwierdzajacy powyzszy wniosek. List byl poufny (tym razem naprawde poufny, poniewaz pieczec byla nienaruszona, co bylo zrozumiale, bo Chang Luna juz nie bylo wsrod zywych) i nosil podpis samego Tsi-Honga. A oto, co zawieral: Sluzby bezpieczenstwa Czerwonej Armii byly niezadowolone z sytuacji w klasztorze Drakesha. Szpiedzy Drakesha - jego tak zwani emisariusze - kompromitowali sekte, co moglo stac sie zrodlem reperkusji na skale miedzynarodowa. Co najmniej jedna agencja wykryla zwiazki miedzy "mnichami" Drakesha a niektorymi przedstawicielami chinskiej armii. Za zamknietymi drzwiami zadawano klopotliwe pytania i mnozyly sie klopoty... W zasadzie takie bylo glowne przesianie listu. Tsi-Hong ryzykowalby wlasne stanowisko, gdyby probowal podac blizsze szczegoly. Ale poniewaz byl protektorem Drakesha i dlatego moglby w cala sprawe zostac zamieszany, w gruncie rzeczy list stanowil kolejne ostrzezenie. Jesli w klasztorze lub w otoczonym murem miescie znajdowalo sie cokolwiek, co Drakesh (albo Tsi-Hong) pragnal ukryc - cos, co przekraczalo zatwierdzone uprawnienia Drakesha do prowadzenia eksperymentow - nadszedl czas, aby sie tego pozbyc... Tsi-Hong dolaczyl do listu niewinnie wygladajaca notatke, ktora mowila, co nastepuje: Z powodu rosnacej liczby zamieszek w kilku miastach i wsiach lezacych w poblizu tybetanskiej granicy, za mniej wiecej dziesiec dni ma zostac powolany Zastepca Dowodcy garnizonu w Xigaze. Z powodu prowadzonych dzialan wojennych bedzie go wspierac kompania Sil Specjalnych stanowiaca oddzial szturmowy! Oddzial ma wkrotce zostac przetransportowany na miejsce mostem powietrznym z Golmud na granicy chinsko-tybetanskiej. Roztropnosc nakazywalaby zorganizowanie spotkania z majorem, jak tylko znajdzie sie na miejscu... Ostatni z Drakulow byl bardzo wdzieczny temu glupiemu pulkownikowi za to ostrzezenie. Poniewaz list przyszedl tydzien temu, inspekcja jego "obiektow" musi sie odbyc w najblizszym czasie. Faktycznie Drakesh zdawal sobie z tego sprawe, bo w ciagu minionych czterdziestu osmiu godzin jego nietoperze-albinosy doniosly o przybyciu do Xigaze kilku opancerzonych konwojow oraz naglym ozywieniu w tym dotychczas sennym garnizonie. Jego powietrzni obserwatorzy -niewidoczni na tle bialego krajobrazu zimowego - przekaza Drakeshowi meldunek, gdy tylko dojrza kolumne wojska zmierzajacego w jego strone. Byl pewien, ze to nastapi juz niedlugo. Co za pech; gdyby mial sie zmierzyc z niewielkim oddzialem, moglby stanac do walki i w ten sposob zyskac pare tygodni. Ale kompania wyszkolonych komandosow? Jego mnisi byli co prawda wampirami, lecz nawet oni mieli cialo i krew. A jesli chodzi o bestie wojenne, wciaz dojrzewaly i jeszcze nie byly na tyle uformowane, aby je wydobyc z kadzi i rzucic do walki. Podobnie jak jego liczne dzieci w otoczonym murem miescie, byly niedojrzale i mimo ze zostaly uformowane na jego podobienstwo, uplynie jeszcze troche czasu, zanim ktorykolwiek z nich stanie sie w pelni sprawny tak, jak jego ojciec. Ale ostatni z Drakulow nie mogl czekac tak dlugo. Musial przyspieszyc realizacja swoich planow; jutrzejszy dzien zostanie zapamietany (przez tych, ktorzy przezyja) jako pierwszy dzien ostatniej, dlugiej zimy smierci. Smierci cywilizacji i narodzin nowego porzadku. Mial nadzieje, ze odwlecze uderzenie do chwili, gdy jego potwory beda w pelni dojrzale, gdy jego potomstwo w otoczonym murem miescie wyssie do cna swe matki i obgryzie ich kosci, ale niestety nie mogl juz tego odwlekac dluzej. Musial przeprowadzic pozoracje, aby odwrocic uwage zolnierzy w Xigaze od jego osoby, a nastepnie wyciagnac ich stamtad i skierowac do Pekinu czy na inna linie frontu, jaki wkrotce powstanie. Bedzie to bowiem pozoracja na olbrzymia skale! Daham Drakesh (ani nawet Tsi-Hong) nie wiedzial, ze kradziez broni masowego razenia nie jest juz tajemnica i ze sama bron nie stanowi juz zagrozenia. Przed dwoma bowiem tygodniami Jurij Andropow poinformowal swoich odpowiednikow w Pekinie o bombie w Chungking i przekazal odpowiednie informacje wywiadu. Byla to reakcja na brytyjskie ultimatum, ze jesli tego nie zrobi, uczynia to oni sami. Podobnie jak w Anglii i Rosji Chinczycy czekali teraz na ow sygnal radiowy z Tybetu, ktory im powie, kiedy Najwyzszy Kaplan Klasztoru Drakesha mial zapoczatkowac swoj Armagedon. Sily wojskowe w Xigaze takze mialy odebrac ten sygnal, co bedzie znakiem do druzgocacego uderzenia. A mysliwce bombardujace Czerwonej Armii, stacjonujace w Golmud, juz byly w stanie pogotowia. Tak wiec niezaleznie od tego, czy byl to bunt narodu tybetanskiego, czy tez plan szalenca, jego autor zostanie unicestwiony u zrodla i na calej planecie nie bylo nikogo, kto zechcialby potepic Chiny za tego rodzaju akcje. Drakesh nie wiedzial nic na ten temat i podobnie Tsi-Hong, ktory w koncu byl tylko cywilem w mundurze, doradca ds. wykorzystania w strukturach wojskowych wywiadu ESP i metod zaczerpnietych z parapsychologii. Poniewaz nic o tym nie wiedzial, przelozeni uwolnili go od podejrzen. Ale podczas krotkiego okresu tajnego sledztwa odnosili sie do niego w taki sposob, ze zrozumial, iz cos wisi w powietrzu, i dlatego zawiadomil Drakesha. Po prostu nie chcial ryzykowac. Tymczasem w tajnym pokoju, odleglym zaledwie o kwartal od biura Tsi-Honga w alei Kwijiang, czujni naukowcy palili papierosy czekajac, az nieruchoma wskazowka urzadzenia radiowego poruszy sie, sygnalizujac poczatek akcji. Systemy triangulacyjne byly w gotowosci; nawet jesli sily ekspedycyjne w Xigaze nie znajda w klasztorze Drakesha rozstrzygajacych dowodow, ci ludzie dokladnie zlokalizuja miejsce, skad zostal wyslany sygnal. A ich reakcja bedzie rownie dokladna i bardzo skuteczna... Tego samego dnia o dziesiatej wieczorem, na Sycylii, ksiezyc byl prawie w pelni, gdy Anthony Francezci odebral telefon od swego brata przebywajacego w Aviemore. Anthony byl sam w swych komnatach, ciezkie zaslony byly zaciagniete a szklane drzwi na balkon otwarte. Kiedy uslyszal glos swego brata, wzial telefon, przeniosl go na balkon i usiadl przy stole z kutego zelaza. Chlodny wiaterek znad Morza Tyrrenskiego lagodzil nieco jego lek; powiedzial do sluchawki: -Jak leci, braciszku? Po drugiej stronie linii Francesco zmarszczyl brwi, slyszac w glosie brata cos dziwnego, ale po chwili otrzasnal sie i od razu przeszedl do rzeczy. -Czas sie zbliza, to ma nastapic w ciagu najblizszych dwudziestu czterech godzin. Rozmawiales z Angelem? Jezeli tak, czy cos z niego wyciagnales? Jeden z moich pomocnikow... rozchorowal sie, rozumiesz? Vincent cos zlapal, zlekcewazyl objawy i zaplacil za to. Nie sadze, aby mi go specjalnie brakowalo, ale to oznacza, ze jest o jednego mniej, a robota moze byc trudniejsza, niz przewidywalem. A poza tym nie ja jeden interesuje sie ta sprawa. Dlatego bylbym wdzieczny za jakies dodatkowe informacje. Zawczasu ostrzezony to na czas uzbrojony, nieprawdaz? Anthony powiedzial: -Poczekaj chwile. - Odstawiwszy telefon, wstal i poszedl do krawedzi balkonu, wychylil sie i popatrzyl na mozaike wiszacych na dziedzincu flag, po czym uniosl wzrok, aby zlustrowac caly dziedziniec. Angelo mial racje: poza oddzialem szturmowym, nikt nie zdolalby skutecznie zaatakowac tego miejsca. Jezeli - ale w swietle tego, co powiedzial mu Angelo, bylo to malo prawdopodobne - a wiec jezeli Francesco odniesie sukces w Szkocji, jego powrot do Le Manse Madonie moze byc rownie trudny, jak dla Radu, jezeli Francesco poniesie kleske. Zawile rozumowanie, ale Anthony byl w tym dobry. Ponadto Istota w studni miala prawdopodobnie racje, jesli chodzi o reakcje Francesca, kiedy ten odkryje sekret Anthony'ego. Na pewno nie bedzie "przychylnie usposobiony". Poniewaz Francesco niewatpliwie tkwil korzeniami w Krainie Gwiazd, milosierdzie nie nalezalo do jego cnot. Ta mysl spowodowala, ze na ustach Anthony'ego pojawil sie wymuszony usmiech. To smieszne! Jesli bowiem nieustepliwosci nie mozna uznac za cnote, Wampyry (w tym Francesco i on sam) nigdy nie wyrozniali sie zadnymi cnotami! Tylko milosc wlasna i poczucie wiecznego trwania, bezczasowosci; a teraz dla Anthony'ego ta nowa i okropna swiadomosc, ze w rzeczywistosci wszystko zbliza sie do konca. Och, minie jeszcze wiele lat, a moze i stuleci, ale to juz nie bedzie zycie pozbawione... wszelkich ograniczen. (Pomyslal o miejscu, gdzie byl uwieziony jego ojciec, i zadygotal.) I jeszcze ta gorzka swiadomosc, ze kiedy juz go nie bedzie - kiedy zostanie "odizolowany" - brat zajmie jego miejsce. To znaczy jesli lord Radu zostanie pokonany w godzinie swego odrodzenia i jesli Francesco powroci do Le Manse Madonie i do zajmowanej przedtem pozycji. Angelo uwazal, ze Francesco zmierza ku upadkowi. Wiec dlaczego nie dopomoc, aby tak sie stalo? "Zawczasu ostrzezony to na czas uzbrojony." Ale w tym wypadku nie przekazac ostrzezenia byloby zdrada. Anthony znow usmiechnal sie z przymusem, myslac: - Wiec to tak! Czyz koniec koncow to nie ja jestem oryginalem? Usiadl ponownie i podniosl sluchawke. -Braciszku, jestes tam? -A gdzie mialbym byc? - warknal zniecierpliwiony Francesco. - Co ci zabralo tyle czasu? -Jestem na balkonie i chcialem zamknac drzwi - sklamal Anthony. - Nasza rozmowa powinna byc poufna. Po co rozglaszac fakt... niesprawnosci Vincenta? To tylko niepotrzebnie zaalarmuje naszych ludzi. Rozdzieleni jestesmy znacznie slabsi, braciszku. -Mow za siebie - glos Francesca zabrzmial szyderczo. - Wiec czujesz sie samotny? Czy to miejsce tak cie przygnebia? A moze lakniesz innego towarzystwa niz tej Istoty w studni, ktora nazywamy... -Francesco! - Anthony warknal ostrzegawczo... i ujrzal, jak palce dloni, ktora trzymal kieliszek z winem, wydluzaja sie jak pomarszczone, gumowate robaki! Wbrew jego woli owinely sie wokol kieliszka, miazdzac go i splywajac jego wlasna krwia, a kiedy napotkaly pustke, zeslizgnely sie ze stolu i popelzly po podlodze! -Ach! - krzyknal, a oczy zapadly mu sie w glab czaszki. - Tony? - w sluchawce, ktora upuscil na stol, zapiszczal glos Anthony'ego. Podskoczyl, zlapal sie za dlon, zacisnal zeby i nakazal posluszenstwo swemu cialu. Cala lewa reka byla jak z galarety; zwijala sie i wybrzuszala, jakby od lokcia miala wypaczkowac druga reka - czy cos w tym rodzaju - po czym stopniowo usztywnila sie, ulegajac jego woli, i szalejaca metamorficzna przemiana cofnela sie. Bardzo powoli - i, jak pomyslal Anthony, niechetnie - pulsujace macki skurczyly sie, cofnely i znow przybraly ksztalt dloni, a cala reka byla jak dawniej... - Tony? - to znowu byl glos Francesca. Drzac na calym ciele, Anthony podniosl sluchawke i powiedzial: -Rozmawiajac przez telefon o interesach, zawsze bylismy bardzo ostrozni. Mogles przekreslic nasze szanse. Zdenerwowales mnie. Stluklem kieliszek i skaleczylem sie. W glosie Anthony'ego znow zabrzmialo cos, czego jego brat nie slyszal nigdy przedtem. A moze slyszal to juz kiedys. Ach tak! I Francesco przypomnial sobie twarz Anthony'ego, jej makabryczny wyraz, i te nute przerazenia w jego glosie, ilekroc odwiedzali Bagherie i ogladali jej szalone, wykute w kamieniu potwory. Moze Anthony znow tam byl i stal oslupialy, wpatrujac sie w te ohydne posagi. W tym momencie Francesco byl w pewnym sensie blizej prawdy, niz mogl sobie wyobrazic. -Dobrze sie czujesz... Tony? - W glosie Francesca dalo sie wyczuc zaciekawienie i Anthony wiedzial, ze musi nad soba zapanowac. -Tak, oczywiscie, ze tak! - powiedzial, walczac z ta okropnoscia w swoim ciele. - Teraz badz... grzeczny, to ci powiem, czego sie dowiedzialem od Angela. -No to mow. -Pies jest skonczony. Masz to zlecenie. Wygrasz z latwoscia. Opozycja zalamie sie. A jesli chodzi o rywali, mozesz napotkac niewielki opor... ale to bedzie doskonala okazja, aby ich wyeliminowac na dobre. Twoje straty beda minimalne... - To byla zdrada, ale Anthony nie czul zadnych wyrzutow sumienia, a jedynie przyjemnosc. -I to wszystko? - Francesco wydawal sie zdziwiony. - Angelo nie podal zadnych szczegolow? -Masz zrobic to, co do ciebie nalezy. Twoje plany wystarcza. Nie, nie podal zadnych szczegolow. -Ma byc tak latwo? - Francesco byl zaskoczony. - W koncu... Sluchaj, jest tutaj ze mna Angus - miejscowy lacznik, wiesz? - i mowi, ze to wcale nie bedzie latwe! Jest tu od dawna, Tony, i dobrze sie orientuje w sytuacji. -Moge powiedziec ci tylko to, co powiedzial mi Angelo - odparl Anthony, wzruszajac ramionami. - Mowi, ze bedzie latwo. Coz wiecej moge powiedziec? - Ale zeby sprawic wrazenie zainteresowanego przebiegiem wypadkow, dodal: - A jak sie sprawy maja tam na miejscu? Jestescie gotowi? -Nic nam nie moze sie wymknac - odpowiedzial Francesco. - Od poltora dnia jestesmy w pogotowiu. Ostatnie etapy zadania maja rzecz jasna kluczowe znaczenie. Ale mamy helikopter - w celu prowadzenia obserwacji z powietrza - aby przeczesywac wyzsze partie terenu. I dostalismy sporo wysokiej jakosci sprzetu od naszych wloskich przyjaciol z Newcastle. Instynktownie czuje, ze wszystko pojdzie zgodnie z planem. Wiec Angelo prawdopodobnie sie nie myli. Musimy stawic temu czola i tyle! -No to chyba powiedzielismy juz wszystko - powiedzial Anthony. - Informuj mnie na biezaco. -Skontaktuje sie z toba, jak tylko bede mial cos konkretnego do przekazania. Trzymaj sie. -Ty tez - powiedzial Anthony i odlozyl sluchawke... ...Po czym usiadl, czujac, ze cos dziwnego dzieje sie z jego twarza, i slyszac w glowie daleki, szalony smiech swego ojca... Radu wezwal ich i przybyli: Alan-z-Wrzosowisk, czyli Alan Goresci, wedrowny robotnik rolny, wolny jak ptak i rzeznik zwierzat - jak na razie tylko zwierzat - i mlody Garth Trevalin. Ksiezycowe dzieci, potomkowie dawnych niewolnikow przybyli, aby mu pomoc, ale nie bez udzialu Starego Johna. A wybierajac droge do niego, dowiedli, ze Francesco Francezci calkowicie sie mylil: przeszli niepostrzezenie. Ale przeciez byli tylko para narciarzy z poludniowego zachodu, ktorzy chcieli wykorzystac resztki sniegu w tym sezonie. Wcale nie przypominali niewolnikow; nie unosila sie wokol nich aura Wielkiego Wilka; nie strzegli swych mysli, a ich krew nosila tylko lekkie slady starosci. Spotkali sie w Edynburgu, gdzie wypozyczyli samochod i sprzet, po czym pojechali do doliny Spey i wynajeli pokoje w Newtonmore, na poludnie od Aviemore i Cairngorms. Wyczuwajac ich obecnosc, Radu przekazal te wiadomosc Staremu Johnowi, ktory dotarl do nich okrezna droga, omijajac Aviemore i okoliczne tereny. W taki sposob wymknal sie Ferenczym. Jesli zas chodzi o Drakulow, ich nowy porucznik, pochodzacy z Indii, byl poteznym telepata. Kazdemu byloby trudno umknac komus takiemu. Zwlaszcza od kiedy poprzedniego wieczoru otrzymal ostateczne rozkazy od swego pana z Tybetu. Odtad mial przy kazdej okazji atakowac nieprzyjaciol i dzialajac z ukrycia, zlikwidowac tylu, ilu zdola. Radu Lykan byl oczywiscie wciaz glownym celem, ale dzialania potajemne nie mialy juz charakteru priorytetowego. Nie mialo to wielkiego znaczenia w swiecie, ktory byl na progu wojny jadrowej... Podczas gdy Anthony i Francesco Francezci rozmawiali przez telefon, a Daham Drakesh rozmyslal nad scenariuszem sadnego dnia, jaki chcial zafundowac swiatu, trzy pozostale ksiezycowe dzieci Radu (z wyjatkiem B.J. Mirlu byly one ostatnimi potomkami tych, ktorych swego czasu uczynil niewolnikami) spotkaly sie w Newtonmore, gdzie Stary John powiedzial im, jak sie sprawy maja. - Chlopaki - zaczal - pewnie zgadujecie, ze wcale mi sie nie podoba, iz jestem zwiastunem zlych wiesci. Ale wysluchajcie, co mam do powiedzenia. Jezeli ten, ktory spoczywa w gorach, przemowil do was, wiecie, ze to, co powiem, pochodzi od niego. Moja pani, Bonnie Jean Mirlu... to przekracza jej mozliwosci. Wziela sobie kochanka - ma na imie Harry - i zajmuje sie nim bardziej niz naszym Panem! Oczywiscie uslyszy jego wezwanie i przybedzie, ale jej zamiary sa niepewne. Nasz Pan nie jest pewien, czy nie sprobuje go skrzywdzic! Tak, sytuacja jest naprawde niedobra. Zupelnie stracila glowe dla tego cholernego faceta! Cala trojka siedziala przy stole w malym pubie. Za oknami w powietrzu unosily sie pojedyncze platki sniegu. Alan Goresci, zylasty i chudy jak sam John, szepnal: -Ale dlaczego nie zalatwiles tego faceta, John? Tego Harry'ego. Jezeli go znasz, to w czym problem? -Zaraz do tego dojde - odparl John. - To nie takie proste. Widzicie, ten facet jest bardzo wazny! Dla naszego Pana! Mozliwe, ze ten Harry to ow "Tajemniczy Czlowiek", na ktorego Radu czeka od tylu lat! Ze to jego "Czlowiek-o-Dwu-Twarzach", z ktorych jedna moze byc twarza naszego Pana! -Co? - wtracil Garth Trevalin. Wygladal mlodo, ale w rzeczywistosci byl starszy zarowno od Alana Goresci, jak i Johna Guineya. - Co ty mowisz? On ma twarz Radu? -Ach! - John wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Nie to mialem na mysli. Garth zmarszczyl brwi i pokrecil glowa. -Wciaz nie rozumiem. -Moze zwykli ludzie nie sa w stanie tego zrozumiec - Alan Goresci szturchnal go w zebra. - Moze nie powinnismy tego wiedziec, co, John? -Och, powinniscie! - zapewnil Stary John. - Kiedy jutro pojdziemy do niego, zrozumiecie, o co chodzi. Widzicie, on sie obawia, ze mogl lezec zbyt dlugo i ze choroba wciaz w nim tkwi, mimo ze walczyl z nia przez wiele stuleci. A jesli nie pokonala go Czarna Smierc, to w ciagu tak dlugiego czasu jego cialo moglo ulec zniszczeniu. Ale Radu byl prawdziwym bogiem! Nie chce do nas powrocic jako stary, zniszczony czlowiek, ktory zaraz rozleci sie na kawalki. Znow stanie sie mlody, bedzie igral z dziewczynami, splodzi synow krwi i bedzie prawdziwym lordem i przywodca swych przyjaciol i krewnych na calym swiecie. Alan zmarszczyl brwi. -Swych przyjaciol i krewnych? Nas jest zaledwie garstka! Ale Stary John tylko potrzasnal glowa i mruknal: -Jestes malej wiary! Nie wiesz, co moze sprawic malenkie ukaszenie, Alan? Twoi przodkowie pochodza nie tylko z dawnych czasow, lecz i z innego, dziwnego swiata! To pelnia ksiezyca, czlowieku! Wiem, jak tobie podobni reaguja na jego przyciaganie, jak pulsuje w was krew. Jak myslisz, ile czasu uplynie, zanim Radu znow bedzie mial swoje stado? Nie chcialbys wraz z nim pobiegac w swietle ksiezyca? Wasza dwojka i mlody Garth: jutro jego porucznicy w dzikich lasach i ostepach. Przy tych wszystkich prymitywach, na tle tego tak zwanego spoleczenstwa, bedziecie jak bogowie! Teraz ta dwojka pochylila sie nad stolem, chlonac kazde jego slowo. -Kiedy powstanie, nic go nie zatrzyma - ciagnal John. - Ale z tym powstaniem moze byc problem. Jezeli jego cialo zniszczyl czas albo zaraza, bedzie potrzebowal nowego ciala. Nie pytajcie mnie jak, ale on potrafi tego dokonac. Wezmie tego Harry'ego i przeniesie sie do jego ciala! Umysl i potega Radu w ciele tego mlodego czlowieka. To bedzie jak nowy poczatek. Ale tym razem opanuje ludzi, ktorzy sa na szczycie. I tak jak kiedys ta zaraza, teraz on ruszy w swiat, aby go zniewolic. -Kiedy ruszymy do gory? - Poderwany slowami Johna miody Garth drzal z podniecenia. Zerkajac na ich twarze i widzac ogien w ich dzikich oczach, Stary John wyszczerzyl zeby w usmiechu i kiwnal glowa. -Dacie sobie rade? Cwiczyliscie chodzenie po gorach? Trasa jest trudna i nie mam zamiaru tego ukrywac. Nawet najlatwiejsza droga jest niebezpieczna. To bedzie prawdziwa proba! Ale musimy isc, aby pomoc powstac Wielkiemu Wilkowi z jego legowiska. I musimy tam sie znalezc, zanim przybedzie Bonnie Jean. - Tak? - Alan Goresci zmarszczyl brwi. - Czy B.J. posunela sie juz tak daleko, ze w ogole nie mozna jej ufac? - Czyz tak wlasnie nie powiedzialem? - odparl John. - Gdyby tak nie bylo, dlaczego wezwal nas, a ja pominal? Tak, rozmawialem z nim i Radu orientuje sie w sytuacji. Boi sie, ze B.J. bedzie probowala zatrzymac tego Harry'ego dla siebie. W najgorszym wypadku mogloby to oznaczac koniec Radu. -Ale byla taka wierna! - mlody Garth nie mogl tego pojac. - Dlaczego po tylu latach mialaby sie az tak zmienic? -Moze wlasnie trafiles w sedno - powiedzial John. - Powiedziales zmienic. Widzialem to na wlasne oczy. Nie jest juz dziewczyna, jaka byla niegdys. Co mowie, B.J. dziewczyna? Czlowieku, jest trzykrotnie starsza ode mnie, a wciaz wyglada jak... jak... -...Jak dziewczyna? - podsunal mlody Garth. -Tak, ale to juz nie jest dziewczyna. Bardziej przypomina naszego Pana. Jest jak on sam, a Radu nie moze na to pozwolic! -Jest Wampyrem? - szepnal Alan tak cicho, ze ledwie go uslyszeli. A Stary John zamrugal i skinal glowa. -Widzialem to na wlasne oczy - powtorzyl. - I to nie jeden raz. Jej rany goja sie szybko, bardzo szybko! A kiedy ogarnie ja szal... och, nie probujcie doprowadzic ja do szalu... - Pokrecil glowa. -Wiec mamy miedzy nimi wybierac? - spytal przytomnie Garth. -Ona nie dysponuje moca - odpowiedzial Stary John - Och, ma wlasciwa krew, ale otrzymala ja od niego! Musi sie jeszcze wiele nauczyc, a nie ma na to czasu, bo Ferenczy i Drakulowie siedza nam wszystkim na karku. Radu... moze wysylac swe mysli, slyszeliscie je, ale ona jeszcze tego nie potrafi. Zreszta on dowiodl swojej sily. Powrocil! I teraz nas oczekuje! -Zatem - powiedzial Alan - ta sprawa jest jasna, ale nie powiedziales, kiedy tam sie udamy. I nie przejmuj sie tym, ze nie damy sobie rady. Jezeli ty dasz rade, to i my. Chce ci powiedziec, John, ze na wrzosowiskach sa granie tak strome, ze az trudno uwierzyc. A poza tym bedziesz nam wskazywal droge. -Ruszymy o brzasku - oznajmil John. - W samochodzie mam sprzet dla nas wszystkich. Nie bedzie dla was za wczesnie? -Nie - odparli zgodnym chorem. -Dobrze, wiec o swicie ruszamy w droge. Noc spedzimy w namiocie, w swietle ksiezyca, ktory pobudzi nas do dzialania, jestem tego pewien. -Ale dlaczego mamy zatrzymywac sie na noc? - spytal Garth. -Poniewaz nasi wrogowie z pewnoscia porozstawiaja swych ludzi na drogach. Wasz samochod zostal wynajety, wiec wezmiemy moj. Potem go porzucimy, a jesli zostanie odkryty, to co? Beda szukac tylko mnie. Ale wasza dwojka... mogliby pomyslec, ze sie zgubiliscie, i wyslaliby ekipe poszukiwawcza. A tego bysmy nie chcieli. -A jesli jakis glupiec czy glupcy pojda naszym sladem? - dopytywal sie Alan. John zmruzyl oczy. -Mialem juz z takimi do czynienia - powiedzial. - Nie stanowia problemu. Jedno jest pewne: nie ma tam zadnych ludzi lasu. Nie ma sie czym przejmowac... Byl swit, ale Alanowi Goresci wydawalo sie, ze to srodek nocy. Zostali nagle wyrwani ze snu i niemal wywleczeni ze spiworow przez Johna, ktory przylozyl palec do ust, nakazujac cisze i szepnal chrapliwie: -Jakis glupiec! Tam w gorze, chlopaki... Weszli glebiej w las, gdzie nie bylo juz sniegu, a szare swiatlo przenikalo przez zielony baldachim galezi. Cala trojka stapala bardzo cicho, starajac sie nie nadepnac najmniejszej galazki ani nie obudzic zadnego ptaka; ktokolwiek podazal ich sladem, zachowywal sie tak samo cicho i Stary John musial przyznac: -Oni sa jak duchy! Mnie wtedy odwiedzili Ferenczy. Ale teraz to musza byc Drakulowie! Prawdopodobnie patrolowali drogi i znalezli moj samochod. Mial racje, ale jeszcze przez chwile nie mieli co do tego pewnosci. Po przejsciu niecalej mili, kiedy teren zaczal szybko sie wznosic w kierunku pierwszych urwistych zboczy Cairngorms, szlak urwal sie. Ale Stary John znal te droge jak wlasna kieszen i wkrotce cala trojka znalazla sie na urwisku wznoszacym sie na wysokosc dwustu lub wiecej stop. -Tam wyzej jest polka skalna, takie male plateau - szepnal John. - Szerokie na cwierc mili i dlugie na poltorej. Biegaja tamtedy jelenie, ktorych nikt chyba tutaj nie widzial, poza mna. I jedna kobieta. A teraz cicho. Kawalek dalej jest komin. W tym momencie Alan Goresci stanal, podniosl palec i zaczal weszyc. -Cos... - mruknal. Stary John kiwnal glowa. -Jestes calkiem dobry, Alan. To ten sam ktos, kto od switu podaza naszym sladem. Czlowieku, twoje zmysly sa w doskonalej dyspozycji! I obaj wiemy dlaczego. Jest pelnia, Alan! Twoja krew i twoje zmysly czuja to. W chwile pozniej byli w kominie, pionowym uskoku w pokrytej pnaczami scianie, ktora wznosila sie stromo do gory. -Latwizna - mruknal Alan, spogladajac w gore, a mlody Garth przytaknal skinieniem glowy. -Pierwsza polowa tak - powiedzial John. - Ale potem trzeba bedzie uzywac karabinkow tam, gdzie sciana jest lekko przewieszona. Kiedy zmarzna wam rece, chwyt oslabnie. Mamy szczescie, ze pogoda troche sie poprawila. Kiedy znajdziemy sie na tej polce skalnej, zwiazemy sie lina. A potem mam nadzieje, ze zademonstruje wam mala sztuczke. -Sa juz blisko - powiedzial Alan, ogladajac sie przez ramie. - Jezeli maja bron, moga nas po prostu powystrzelac. -Ale jezeli chca znalezc Radu - przypomnial mu Stary John - nie zrobia tego. Zreszta nie mamy wyboru. Wiec im szybciej sie tedy przedostaniemy, tym lepiej. Wspieli sie na polke skalna zawieszona sto trzydziesci stop powyzej i szybko zwiazali sie lina. Kiedy spojrzeli w dol, podnoze urwiska przeslanialy zwisajace pnacza i rosnace w szczelinach skalnych krzewy. -Wiec mimo wszystko postanowili do nas nie strzelac - powiedzial John. - A teraz sza! Zdjal z ramion zwoj liny, rozwinal ja i spuscil kawalek w dol. -Prosze - powiedzial. - Prawie siegnie dna. - I zahaczyl ja o karabinek. Dwaj nowicjusze spojrzeli na siebie zdziwieni, ale nie odezwali sie ani slowem. Po chwili Alan szepnal: -Zblizaja sie! - Ale John powstrzymal go, chwytajac stalowym usciskiem jego ramie. Teraz cicho - mruknal. - Nie potrzasajcie lina. Pomysla, ze tak sie spieszylismy, ze zostawilismy ja. Chytre, co? - W chwile potem dodal: - Widzicie? Nie mowilem? - Lina naprezyla sie i lekko zadrzala, gdy ktos sprawdzal, czy trzyma. W dole, pod baldachimem drzew, trzej ludzie ubrani w maskujace kombinezony bojowe badali podszycie zadeptane przez wspinajaca sie trojke. Singra Singh Drakesh, mruzac oczy, popatrzyl na platanine zarosli, zmarszczyl brwi i pociagnal line. Stojacy obok niego dwaj tybetanscy niewolnicy wyraznie mieli ochote ruszyc w gore, jednak czekali na to, co powie. Porucznik Drakesha byl jednak ostrozny. Dostal nauczke od Bonnie Jean Mirlu i jej ludzi i dobrze to pamietal. Ale teraz, w gorach, zmierzali do kryjowki Radu, bedzie wiec mial okazje do zemsty oraz szanse odnalezienia Radu, oslabionego wielowiekowym snem. Wyslal swe mysli w mrok. Telepatyczny eter nosil wilcze pietno i jego myslowa sonda zostal odbita! Prawdopodobnie to po prostu ich cuchnacy slad. Ale zadnych mysli, co najwyzej ich slabnace echo. I tak rzeczywiscie bylo, poniewaz John i jego towarzysze w ogole nie mysleli, wstrzymujac oddech i czekajac. -Ruszajmy! - syknal Singra Singh Drakesh i patrzyl, jak jego ludzie znikaja w gorze. Wydawalo sie, ze plyna w gore, prawie nie dotykajac pokrywajacych komin roslin. Na dole Singh sledzil przez dluzsza chwile ich ruch, a kiedy znikli, wyslal nastepna sonde. Czy cos tam bylo? Jakby wrazenie... oczekiwania. W swym domu w Indiach Singh trzymal mucholowki. Ich zarlocznosc, zdolnosc utrzymywania sie przy zyciu dzieki pochlanianiu drobnych owadow, zawsze go fascynowaly. Jako rosliny nie posiadaly mysli jako takich, ale otaczala je podobna aura. Jak u czajacego sie w ukryciu pajaka. Czajacego sie w ukryciu?... W tym momencie Singh poderwal sie, wolajac do swych ludzi, ktorzy wlasnie dotarli do polki skalnej. I znalezli sie z pulapce! Trzej ludzie na polce uslyszeli jego ostrzegawczy krzyk w chwili, gdy zza krawedzi skaly ukazaly sie ramiona i wygolona glowa Starego Johna, ktory postapil krok do przodu, mowiac: -Dzien dobry, ty skosnooki sukinsynu! - i wbil czubek buta gleboko w rozdziawione usta wampira, z ktorego ust buchnela krew, a on sam zwalil sie w dol. Nieco ponizej drugi Tybetanczyk kurczowo wczepil sie w szczeline skalna, kiedy cialo jego towarzysza koziolkujac spadalo w dol. Szybko wcisnal stope w szczeline skalna i zlapal line, probujac jednoczesnie wyszarpnac pistolet automatyczny. Jakos mu sie to udalo i zaczal podnosic bron do oka, celujac w trzy patrzace na niego twarze, gdy Stary John jakby od niechcenia przejechal ostrym jak brzytwa kozikiem po naprezonej linie. Zaklinowana w szczelinie skalnej kostka napastnika pekla. Stracil rownowage, wydal ostry krzyk i zaplatany w line runal w dol; rozlegla sie jeszcze krotka seria z pistoletu automatycznego, ale wszystkie strzaly poszly w powietrze. A Stary John pokiwal glowa z aprobata, machnal koncem przecietej liny w strone swych kompanow i powiedzial: -To byla moja mala sztuczka. A teraz ruszajmy dalej... Na dole, przylepiony do skalnej sciany, trzesac sie z wscieklosci i niedowierzania, Singra Singh zaklal pod nosem, gdy jego drugi niewolnik roztrzaskal sie na skalach, jeszcze zanim spadl do podnoza skalnej sciany. Nawet sam Singh prawdopodobnie nie przezylby takiego upadku, a w kazdym razie odnioslby bardzo powazne obrazenia. Ale ci Tybetanczycy byli tylko niewolnikami; mieli potrzaskane kosci i zmiazdzone ciala. I w ten sposob Singh zostal sam. Jednak rozkaz to rozkaz i w Klasztorze Drakesha ostatni z Drakulow czekal na doprowadzenie zadania do konca. A Singra Singh nie byl czlowiekiem, ktoremu moga pokrzyzowac plany zwykli niewolnicy... Wtedy przysiagl sobie, ze jego Pan bedzie jeszcze z niego dumny. Musialo tak byc, gdyby Singh mial go jeszcze kiedys spotkac twarza w twarz. Istnialy przeciez jeszcze inne drogi prowadzace w gore, byl tego pewien. Teraz musi znalezc jedna z nich. Dla porucznika wspinaczka bedzie rownie latwa, jak spacer przez las. Potem moze juz nie byc tak latwo, ale bylo to na pewno lepsze, niz tlumaczenie sie przed swym Panem z tylu niepowodzen... CZESC PIATA Uzdrowienie i degeneracja I Odrodzony Radu. Oblezenie uStarego Johna Z polki skalnej, za ktora wznosil sie potezny masyw Cairngorms, grupa Johna ruszyla w gore, szybko posuwajac sie przez dziewiczy las. Szli w kierunku polnocno-zachodnim, zmierzajac do stop wysokiej skaly, trudnej do pokonania. Ale John znal droge w gore urwistej sciany; po jej przejsciu droga stala sie latwiejsza, biegnac przez lekko wznoszacy sie teren pokryty omszalymi glazami i rosnacym tu i owdzie wrzosem; w szczelinach skalnych zalegal snieg, a krajobraz urozmaicaly nieliczne, smagane wiatrem sosny.Byla dziesiata trzydziesci rano, kiedy znalezli sie na nieprzystepnym, zaslanym glazami szczycie - Cairngorm, "kamieniu wyrastajacym z drzew" - ale zabralo im to znacznie mniej czasu niz zwyklym ludziom. -Jeszcze szesc mil - oznajmil John, lapiac drugi oddech, kiedy zatrzymal sie, zeby poprawic plecak. - Przed nami teren jest nierowny, ale jeszcze troche ponad godzine i bedziemy na miejscu. Kiedy bylem tu ostatnim razem, wszystko pokrywal snieg i bylo zimno jak diabli! Wspinaczka byla bardzo trudna, nie mowiac o zejsciu. Skaleczylem sie wtedy i stracilem troche krwi. Dzisiaj bedzie znacznie latwiej. Ale unikajcie miejsc pokrytych lodem i uwazajcie na pekniecia w podlozu skalnym. Tam, gdzie zmierzamy, skala jest zwietrzala, a niektore szczeliny sa bardzo glebokie! Szybko ruszyl naprzod. Nie widac bylo zadnej sciezki, ale John najwyrazniej znal droge doskonale. Wiodla w kierunku polnocno-wschodnim i wiedzial, ze nie moze zabladzic; w koncu pokonywal ten szlak niezliczona ilosc razy. Powietrze bylo czyste, slychac bylo tylko swist wiatru i lekki trzask rozdeptywanych wrzosow, gdy nagle... ...Zza krawedzi skaly, zaledwie o pol mili od nich, wynurzyl sie helikopter, a warkot jego silnika stawal sie glosniejszy z kazda chwila. -Cholera jasna! - zaklal Stary John i przywarl do ziemi. - Do mnie! - krzyknal. - Chcecie tak stac i gapic sie? Alan-z-Wrzosowisk i mlody Garth pobiegli w jego strone. John zaczal wyrywac wrzosy, aby przykryc nim swoje cialo, a pozostala dwojka szybko poszla za jego przykladem. Przytulili sie do siebie i lezeli nieruchomo. A helikopter zblizal sie z kazda chwila i wydawalo sie, ze zmierza prosto w ich strone. -Powinienem byl sie domyslic - jeknal John. - Cholerny helikopter! Jak inaczej mogliby sie tu dostac? -Myslisz, ze nas zobaczyli? - wysapal Alan. -Nie wiem. Z tej wysokosci z pewnoscia wygladamy jak mrowki. Ale jesli beda patrzec we wlasciwym kierunku, moga nas dostrzec, bo odrozniamy sie od tla. Na szczescie zareagowalismy bardzo szybko. -Zblizaja sie - powiedzial Garth. Helikopter byl juz bardzo blisko... ale po chwili zaczal sie oddalac. Przelecial prawie nad ich glowami i skierowal sie w strone Montrose. Stary John odetchnal z ulga i znow zaklal: -Jasna cholera! - po czym wstal i otrzepal sie z wrzosow. Po chwili jego towarzysze uczynili to samo. -Skad tutaj helikopter? - Alan wygladal na przestraszonego i rozzloszczonego. -To samo pomyslalem zaraz na poczatku - powiedzial John. - Wyglada na to, ze przylecial z Aviemore, pewnie szukali jakiegos popapranca, ktory nie umie jezdzic na nartach i mial wypadek. Ale serce podeszlo mi az do gardla! A w helikopterze zniesmaczony Frank Potenza wcisnal lornetke w miekki futeral, wzial do reki i czule pogladzil szybkostrzelny karabin z luneta i szepnal po wlosku: -Co za okazja! Hej, Luigi. Widziales ich? Moglem ich zdjac, zanim by sie polapali, ze ktos w ogole do nich strzelal. I wiesz co? Chyba do konca zycia nie przestane nienawidzic samego siebie za to, ze tego nie zrobilem, chocby ze wzgledu na Vincenta - powiedzial do pilota Luigiego Manozy. Potenza byl wysoki, chudy i bezwzgledny, ale jednoczesnie mial w sobie cos kobiecego. -Tez ich widzialem - odparl Manoza. - Ale wiesz rownie dobrze jak ja, co nam kazal robic Francesco, jesli kogos spostrzezemy. Jesli to nie jest kobieta, przepuscic. Niech ida dalej. Wazne, zesmy ich zobaczyli, ale jeszcze wazniejszy jest kierunek, w jakim zmierzaja. Francesco wie, gdzie mniej wiecej znajduje sie Radu. Ty zobaczyles ich, a ja zobaczylem, w ktora strone zmierzali, zanim sie ukryli. Wyglada na to, ze Francesco ma racje. To ten sam obszar, okolo czterech czy pieciu mil na polnocny wschod stad. Tam wlasnie wyczul obecnosc Radu, kiedy lecielismy tedy po raz pierwszy. -Wiec - szepnal Potenza - jezeli mamy pewnosc co do lokalizacji kryjowki tego sukinsyna, dlaczego nie mozemy ich zalatwic? Po co czekac? Vincent nie zyje i to nieodwolalnie. Chcialbym dopasc tych drani tu i teraz. Zabic jak muchy. -Za bardzo sie przejmujesz Vincentem - powiedzial Manoza. - Mysle, ze to Francesca w ogole nie obchodzi! Vincent byl twoim szefem, rozumiem to, ale byl zarazem potwornie upierdliwy. Dlatego zginal. Nie sluchal innych. A moral tej historii jest taki: nie mozna byc upierdliwym. Francezci tez jest calkiem dobry w zabijaniu. Wiesz, co mam na mysli? -Jasne! - powiedzial tamten, a Manoza obnizyl lot, zatoczyl luk i skierowal maszyne na polnoc. - Co teraz? -Teraz polecimy tam, gdzie - jak sadze - oni sie kieruja - mruknal Manoza. - Bede lecial na niskim pulapie, a ty staraj sie wychwycic jakies punkty orientacyjne i szukaj czegos, co bedzie wygladalo, jak wejscie. Wilki lubia sie zaszyc w jaskini, wiesz? Moze takze uda ci sie dostrzec jakies dobre miejsce do ladowania. -Bedziemy ladowac? Manoza westchnal i pokrecil glowa, udajac rozpacz. -Nie, nie bedziemy ladowac! Jeszcze nie. Tylko gdybysmy zostali do tego zmuszeni. Po prostu chcialbym wiedziec, gdzie mam wyladowac, jak przyjdzie co do czego. -Dobra! - powiedzial Potenza. - Ale po co nam taka armia? Przeciw tym ludziom? Przeciez to nawet nie niewolnicy! -W pewnym sensie to sa niewolnicy - odparl Manoza. - Francesco nazywa ich ksiezycowymi dziecmi Radu, a ich krew nosi wilcze pietno. Poza tym to nie sa zwyczajni ludzie. Dotyczy to zwlaszcza tej kobiety. Nie da sie nimi dyrygowac jak wtedy w Palermo. Bronia sie i to zdecydowanie! Tak wlasnie bylo w wypadku Vincenta. Potenza nic nie odpowiedzial. Okrazywszy wzniesienia i zostawiwszy w tyle maszerujaca trojke, Manoza polecial wzdluz wawozu w rejonie, w ktorym swego czasu Francesco... cos wyczul. -OK - powiedzial. - Teraz miej oczy szeroko otwarte. Jestesmy niedaleko. Gdy Manoza polozyl maszyne na bok, okrazajac wawoz i plynacy jego dnem spieniony potok, Potenza spojrzal w dol. -Szczeliny lodowe - powiedzial. - I jaskinie. Oraz liczne zaglebienia, niektore z nich sa wypelnione woda; inne wygladaja na bardzo glebokie. Sciany wawozu sa podziurawione jaskiniami. Cale to miejsce wyglada malo zachecajaco. -Jaskinie, mowisz? - Manoza usmiechnal sie porozumiewawczo. - To jest wlasnie slowo, ktore chcialem uslyszec. Takiego miejsca szuka Francesco. - Wyrownal lot, po czym przychylil helikopter na drugi bok, zeby przyjrzec sie samemu. - To musi byc tu! - powiedzial podniecony. - Miejsce jest prawie niedostepne, a poza tym kto by chcial sie tutaj zapuszczac? Bardzo wysoko i zimno. Ale to granit; to twarda skala i raczej sie nie zawali. - Zaznaczyl miejsce na mapie, przytwierdzonej do tablicy sterowniczej, ponownie wyrownal lot i lecac wzdluz wawozu, skierowal sie w strone Aviemore. -I to wszystko? - Potenza robil wrazenie rozczarowanego. -Na razie tak - powiedzial Manoza. - Ale cierpliwosci, Frank. Mam wrazenie, ze juz niebawem wkroczymy do akcji. Na pewno przed zmrokiem... W swym domu w Bonnyrig Nekroskop spal smacznie, pomimo przezyc zeszlego wieczoru i uczucia, ze stanal u progu czegos ogromnego, przerazajacego i niebezpiecznego; pomimo nastroju wyczekiwania i dziwnych przeczuc; wreszcie pomimo niewytlumaczalnego leku przed jutrem. Teraz juz bylo jutro. Swiatlo poranka obudzilo go z pozbawionego marzen snu, w ktorym jego umysl odpoczal jak nigdy. Ale tuz przed przebudzeniem, jak to sie czesto zdarzalo, powrocilo uczucie niepokoju. Wyplywajac z glebi podswiadomosci, pojawily sie trzy z zapamietanych czterowierszy, ktore wydawaly sie szczegolnie pasowac do obecnej sytuacji: Ona sluzy w psiarni swego Pana, W zamku, w gorze, gdzie siedziba jego wydrazona, Zolto zarzy sie loze, gdzie legl Na spoczynek ten, ktory nie skona. Liczba, sloneczny upal i grobowy chlod, Gryzace kwasy, przyjaciele ze spolecznych dolow, Grzmot alchemii: wszystko to potrafi brud Przerabiac w pokoj, w poboznosc, w aniolow! On to wie! Lub nie wie; widzi, ale nie da rady Pojac, co widzi, zanim go wyzwoli Panna z psiarni, Dopoki oczy tej Przeslicznej nie odkryja zdrady W Psie gryzacym reke, co go karmi. I Nekroskop wiedzial, ze sie nie dowie, dopoki nie uwolni go ta Przesliczna, ta Bonnie Jean Mirlu. Ale od czego ma go uwolnic? I w jakim sensie? Jego cialo? To nie bedzie latwe. Och, mial rozmaite watpliwosci, ale ostatecznie co z tego wyniklo? Zdal sobie tylko sprawe, ze ja kocha. Wiec od tego ma go uwolnic? Nie, nie pragnal tego rodzaju wolnosci; wolal zostac wiezniem. A moze... uwolnic jego umysl, aby znow byl soba? To juz co innego. Jedzac sniadanie, przypomnial sobie jeszcze cos. Czy raczej zrozumial cos, nie wiedzac jak: to mianowicie, ze dzis jest ten dzien. Czul to... wszedzie! Spojrzal na pusta sciane. Cos go tam ciagnelo. To uczucie - ten wewnetrzny przymus, aby natychmiast popedzic do B. J. - byl tak silny, ze jak tylko dopil kawe, wyszedl do ogrodu, aby go poszukac. Znaku. I byl tam, gdzie Harry spodziewal sie go znalezc: na zimowym niebie, nisko nad horyzontem, lsnil blado ksiezyc w pelni. Tak, oczywiscie, to byl ten dzien. I ta noc... Harry wiedzial, gdzie bedzie B.J. i jej dziewczyny i musial tam sie udac. Boze, rozpaczliwie chcial ja zobaczyc i to natychmiast! Ale zacisnal zeby i staral sie wyrzucic to z glowy, bo najpierw musial poczynic pewne przygotowania. W glowie znow zabrzmialy mu fragmenty czterowierszy. Dzieki nim bedzie mogl naprawic to, co poszlo nie tak, jak powinno. Liczby: tym razem nie numerologia, ale metafizyka. Matematyka Mobiusa. Sloneczny upal: bron ostateczna, skierowana przeciw czemus, o czym nie odwazyl sie myslec. Przyjaciele ze spolecznych dolow i grobowy chlod? Oznaczaly to samo, to bylo oczywiste. Wprawdzie gryzace kwasy zbijaly go z tropu, ale orientowal sie mniej wiecej, co oznacza grzmot alchemii. Widzial to w godzinie zaglady zamku Bronnicy i wiedzial, skad to wziac. A nawet jesli nie wiedzial, mial wielu przyjaciol, ktorzy mogli mu pomoc. Harry wiedzial, gdzie sie udac i co "pozyczyc". Znal polozenie kilku skladow amunicji. A jesli chcial zdobyc cos nowego - cos, co bylo trudno znalezc - wsrod Ogromnej Wiekszosci bylo wielu specjalistow od unieszkodliwiania niewypalow, ktorzy mogli mu przyjsc z pomoca. W poludnie mial juz wszystko, czego potrzebowal. Chcial tylko miec jeszcze troche czasu. Ale na co? Niepokoil sie tym, co trzeba zrobic, co i tak musial zrobic, ale niech sie dzieje, co chce! W koncu, zaopatrzony w sprzet podobny do tego, ktorego uzyl w Le Manse Madonie - czarny dres i czarne buty, czarna koszule i wojskowy pas z ladownica - byl gotow. Przez wzglad na pogode, swoje wyposazenie uzupelnil jeszcze o grube, czarne skarpety i czarny welniany pulower. Myslal takze o jakiejs broni, ale ostatecznie z niej zrezygnowal. Gdyby wystapil z bronia przeciw uzbrojonym przeciwnikom (a to go czekalo), raczej nie wzieliby go do niewoli... Wreszcie nadszedl czas, aby wyruszyc na spotkanie z przeznaczeniem. Poruszajac sie przez Kontinuum Mobiusa, dotarl do zarosli na skraju zagajnika kolo chaty Starego Johna w Inverdruie. Bylo to czyste przypuszczenie, nadzieja, ze ja tu zastanie. Rzecz jasna, B.J. musiala miec jakis punkt wypadowy i prawdopodobnie liczyla na Starego Johna, wiec jego chata wydawala sie najpewniejszym miejscem. Harry sie nie pomylil i wyladowal w samym centrum zdarzen. Wielki czarny mercedes byl zaparkowany na drodze dojazdowej, przodem w kierunku glownej drogi prowadzacej do Aviemore. Z tego co zdolal dostrzec, w samochodzie nie bylo nikogo. W chacie na dole zaslony byly zaciagniete, a na gorze jakas postac - jak sadzil kobieca - mignela kilkakrotnie na tle malego okna. Od czasu do czasu postac zatrzymywala sie na chwile, aby ostroznie wyjrzec na zewnatrz. Powod byl prosty: trwalo oblezenie. Na zewnatrz jakis czlowiek, trzymajac w rekach ciezki, plastikowy pojemnik, rozlewal benzyne wokol domu; ochlapywal nia zwlaszcza elementy drewniane, takie jak drzwi, okna czy framugi i przylegajacy do chaty sklad drewna na opal. Oslaniany przez drugiego mezczyzne uzbrojonego w pistolet maszynowy, ktory stal za srebrnymi brzozami, zaledwie dwadziescia krokow od Harry'ego, niedoszly podpalacz byl pochylony i widac bylo, ze chce jak najszybciej sie z tym uporac. On takze byl uzbrojony w przewieszony przez ramie pistolet maszynowy. Harry przez chwile przygladal sie chacie. W scianie naprzeciw ujrzal kuchenne okno. Oczywiscie mogl wykonac skok bezposrednio do srodka, ale to prawdopodobnie oznaczaloby, ze osoby, ktore tam sie znajduja - jak przypuszczal, B.J. i jej dziewczyny - zobacza, jak sie "materializuje", co byloby powodem klopotliwych pytan. Nie, nie mogl nikomu ujawnic swych zdolnosci, a mezczyzna z pojemnikiem okrazal teraz frontowa sciane chaty, nie przestajac rozlewac benzyny wszedzie po drodze. Nagle w otwartym oknie, prawie bezposrednio nad glowa podpalacza, pojawila sie B.J. Skrecajac swe cialo i wychylajac sie na zewnatrz, wycelowala kusze i w tym samym momencie Harry uslyszal gluchy odglos strzalow z broni z tlumikiem. Mezczyzna ukryty za brzozami strzelal w strone chaty. Kule odbily sie od sciany, tuz kolo glowy B.J., co spowodowalo, ze nie trafila dokladnie w cel; w nastepnej chwili dala nura do srodka. W tym momencie Harry pozalowal, ze jednak nie wzial ze soba broni. Ale B.J. udalo sie dosiegnac podpalacza. Strzala z kuszy przeszyla mu prawe ramie. Zwykly czlowiek prawdopodobnie by zemdlal z bolu, ale trafiony strzala mezczyzna tylko wypuscil z rak pojemnik z benzyna, oparl sie o sciane, ale po chwili sie wyprostowal i lewa reka podniosl pojemnik. Harry zobaczyl az nadto; wiedzial, co musi uczynic, i w jednej krotkiej chwili, gdy snajper go zobaczy... no coz, wolal byc narazony na pojedyncze strzaly z pistoletu, niz na serie z broni maszynowej! Wywolal drzwi do Kontinuum Mobiusa, wszedl do srodka... ...I wyszedl po drugiej stronie mercedesa. Z tego miejsca widzial maske samochodu Sandry stojacego za domem. A wiec mercedes nalezal do nich - do ludzi, ktorzy oblegali B.J. - i drzwi od strony kierowcy byly otwarte. Nastawienie urzadzenia zegarowego smiercionosnej bomby wielkosci paczki papierosow i umieszczenie jej pod siedzeniem kierowcy zabralo mu zaledwie chwile. Nastepnie Harry znow wniknal do Kontinuum Mobiusa... ...I pojawil sie, biegnac, pare krokow od chaty i kuchennego okna. Skoczyl w gore i do przodu. Zwiniety w kule wyrznal w okno ramieniem i wybijajac szybe wyladowal na kuchennym stole, ktory zalamal sie pod jego ciezarem. Kiedy sie wyplatywal z porwanych zaslon, na schodach i na korytarzu prowadzacym do tylnej czesci domu rozlegly sie pospieszne kroki. -B.J.! - krzyknal. - To ja, Harry! W chwile pozniej kuchenne drzwi gwaltownie sie otworzyly; stala w nich B.J. ze zmierzwionymi wlosami, a w mroku nieoswietlonej kuchni jej oczy plonely wscieklym, zoltym blaskiem. Kusze miala wycelowana prosto w Harry'ego i dopiero gdy zobaczyla, ze to naprawde on, zabezpieczyla bron. W nastepnej chwili byla juz w jego ramionach, lkajac z ulgi, ale ze wzgledu na niego, nie na siebie. Przywarla do niego calym cialem i wtulila twarz w jego szyje... ale tylko na moment. Po chwili cofnela sie, a kiedy oczy Harry'ego przywykly do otaczajacej ich ciemnosci, odwrocila sie plecami, jak gdyby chciala cos ukryc. Nekroskop byl pewien, co ukrywa... ale nie smial o tym myslec. Postapil krok do przodu, stajac tuz obok B.J., ktora zaczela mowic: -Harry, moj... - ale pospiesznie zatkal jej dlonia usta. -Nie! - powiedzial. - Juz jestem "wlaczony", B.J., przynajmniej na tyle, na ile potrzebuje. I wierz mi, w ten sposob moge dzialac lepiej. Zaufaj mi. - Lekko nia potrzasnal. - Zaufaj mi, dobrze? Przez chwile czul jej nadludzka sile; wypelniala ja cala - jak wielkie dynamo - a dlon, ktora zlapala go za reke, byla jak z zelaza. Ale niemal natychmiast odprezyla sie, puscila jego reke i powiedziala: -Dobrze. Dobrze, Harry! - Po czym, kiedy obrocila sie do niego, byla znow taka jak dawniej. - Ale gdzie byles? Ty i Stary John. Nie wiem, gdzie on sie podziewa! Pokrecil glowa i oblizal wyschniete wargi. -B.J., teraz nie ma czasu na wyjasnienia. Czy masz jeszcze jakas bron? - Wzial jej kusze. -Na gorze, strzelbe - odparla. -Wiec idz tam... idz zaraz! I oslaniaj mnie z gory. Miala oczy rozszerzone ze strachu. - Harry, ja... -Potrafie to zrobic, nie pamietasz? Przygryzla warge, kiwnela glowa i odeszla. Jak tylko opuscila pokoj, uderzyl w potrzaskana szybe, udajac, ze wychodzi i przez drzwi Kontinuum Mobiusa wrocil do zagajnika. Caly epizod wewnatrz chaty nie trwal dluzej niz pol minuty. A czlowiek z pojemnikiem wlasnie konczyl rozlewac benzyne. Cisnawszy pusty pojemnik na ziemie, siegnal lewa reka do kieszeni, szukajac zapalniczki. Harry dostrzegl w dloni mezczyzny blysk metalu, odbezpieczyl kusze, wycelowal i wypuscil strzale. Trafila go niemal w to samo miejsce co strzala B.J., przygwazdzajac ofiare do sciany domu. Mezczyzna wypuscil z dloni zapalniczke i krzyknal z bolu... ale po chwili zaczal sie szarpac na boki, wyrwal strzale i zataczajac sie, pobiegl w strone mercedesa! Porzadnie oberwal, ale wciaz trzymal sie na nogach. Teraz Harry byl juz rzeczywiscie "wlaczony" - dokladnie wiedzial, z kim ma do czynienia. To byly wampiry! Ale nagle zaczely wokol niego gwizdac kule, a po chwili uslyszal odglos stlumionych strzalow. Mezczyzna ukryty wsrod drzew wyszedl na otwarta przestrzen i przykucnawszy strzelal w strone Harry'ego. W tym momencie z okna chaty padl pojedynczy strzal, ktory zalatwil sprawe. Odleglosc byla zbyt duza, aby go unieszkodliwil na dobre, ale mezczyzna podskoczyl z bolu i zaczal biec w strone mercedesa. Harry wszedl w glab zagajnika i tam niewidoczny dla nikogo wywolal drzwi do Kontinuum Mobiusa. Po chwili znalazl sie na drodze, przykucnal za osniezonymi krzakami i wyjal z kieszeni nadajnik. Mercedes przemknal obok niego, a Harry odczekal, az znajdzie sie w odleglosci pol mili, po czym skoczyl na droge przed nim. Nie potrafil powiedziec, dlaczego po prostu nie wyciagnal anteny nadajnika i nie wcisnal guzika. Ale jak dotad jego dzialania byly ukryte, bo chcial, aby tak pozostalo. Moze chodzilo wlasnie o to. Jesli chodzi o jego zdolnosci... no coz, te potwory raczej nie beda mialy okazji, aby komus opowiedziec, jak wykorzystuje Kontinuum Mobiusa, nieprawdaz? Nie beda tego mogly uczynic, kiedy znajda sie wewnatrz. A zwlaszcza gdy beda tkwily po same uszy w tym gownie! Mercedes zblizal sie z rykiem, a Harry wyszedl na srodek drogi. Zobaczyli go i moze nawet rozpoznali, a kierowca wyszczerzyl zeby w usmiechu i pedzil prosto na niego. Harry nastawil zapalnik bomby na trzy sekundy, co wystarczalo aby odwrocic twarz od wybuchu. Tak myslal w kategoriach ziemskich, ale to, co mialo nastapic, bylo poza ziemskim czasem i przestrzenia. Kiedy w jego domu w Bonnyrig zamordowano Zahanine, nauczyl sie nowej sztuczki. Teraz juz wiedzial, kim byla Zahanine, i zaakceptowal fakt, ze to nie byl sen. W kazdym razie plamy na jego podlodze nie byly snem. I wiedzial, gdzie i jak zabral jej cialo. Tak, to byla nowa sztuczka. Samochod pedzil prosto na niego, a kierowca rozdziawil usta w upiornym, pelnym satysfakcji smiechu. Wiec Harry takze sie rozesmial i wywolal drzwi na tyle duze, aby mogly pomiescic caly samochod. Na chwile przed tym, gdy samochod zniknal, wcisnal guzik nadajnika. Nastepnie - odwrociwszy sie, bo nie mogl uwierzyc, ze tona rozpedzonego metalu na jego rozkaz po prostu zniknie - zacisnal zeby i przymknal oczy. I nie zamknal drzwi. Jeden... dwa... trzy... Rozlegl sie stlumiony grzmot eksplozji, dochodzacy jakby z bardzo, bardzo daleka; dzwiek, ktory uslyszal raczej w umysle niz w rzeczywistym swiecie. A potem bardzo rzeczywisty dzwiek: brzek rozrywanego metalu. Harry otworzyl oczy. Nad droga unosil sie maly czerwony plomien, po ktorym po chwili pozostalo tylko kolko dymu. A w powietrzu wirowal poskrecany, tlacy sie jeszcze tylny blotnik mercedesa, ktory w chwile potem uderzyl w ziemie. I to bylo wszystko. Nekroskop lekko zadrzal, gdy oczyma wyobrazni ujrzal pedzacy przez wieczna noc Kontinuum Mobiusa meteoryt, ktory po chwili zamienil sie w ognista kule i chmure rozerwanych szczatkow plastiku, metalu i cial, ktora pedzila do nikad i tak mialo byc juz przez cala wiecznosc... A pol godziny wczesniej Stary John Guiney, Alan-z-Wrzosowisk i Garth Trevalin dotarli do kruszejacej, pozlobionej i zniszczonej przez wiatr kopuly skalnej wznoszacej sie nad systemem jaskin stanowiacych kryjowke Radu. Droge wskazaly ukryte pod kawalkami skal karabinki, ktore choc zardzewiale, wciaz nadawaly sie do uzytku. U wylotu jaskini przywiazano line, po ktorej trzej mezczyzni opuscili sie do wnetrza gory. John powiodl swych towarzyszy poprzez mroczny swiat do tajemnego serca skaly, gdzie znajdowalo sie miejsce spoczynku Radu. Kiedy znalezli sie przy sarkofagu lorda, na kamiennej platformie, John i pozostali wdrapali sie na jej krawedz i spojrzeli w dol. Jego zarysy byly zamglone, niewyrazne, rozmazane przez lepka zywice i popekana zolta skorupe. Ale tam, gdzie znajdowala sie glowa, w mroku jarzyly sie dwa czerwone ogniki. -To jest jak swego rodzaju macica - powiedzial John gardlowym szeptem. - Naszego Pana otacza cienka warstwa plynu, ktory sam sie uzupelnia, czerpiac substancje konserwujace z zywicy. -I On wciaz zyje? - Mlody Garth poczul podziw dla tego cudu. - Przez tyle lat? -Czyz nie ma otwartych oczu? - powiedzial John podnioslym tonem. - Czyz do nas nie mowil, kiedy nas tutaj wezwal? Och, tak, chlopcze, On zyje. W nocy zas... powstanie, a my bedziemy jego lojalnymi poddanymi: niesmiertelny bedzie stapal wsrod smiertelnikow! Ale tracimy czas. Wiec do roboty. Po czym zapalil pochodnie umieszczone u stop kamiennej trumny Radu i zwrocil sie do mlodego Gartha: -To bedzie twoje zadanie, Garth. Miej oko na te pochodnie. Kiedy rozgrzana zywica zacznie kapac, musisz pilnowac, aby nie przeskoczyl na nia plomien. Ta zywica pochodzi ze starych sosnowych polan. Nie trzeba wiele, aby sie zapalila. Ale to prosta robota. Mozesz sie posilic kanapkami, ktore masz w plecaku, a ja mam tutaj cos, co cie porzadnie rozgrzeje. Kropelke czerwonego wina. Robi dobrze na krew. John wyjal ze swego plecaka butelke wina, wyciagnal korek i napelnil ich kubki gestym, zywicznym plynem. Po czym wzniosl toast: -Zdrowie Radu! Dlugo czekal i dlugo niech nam panuje! -Zdrowie Radu! - zawtorowali, nie zwracajac uwagi na podniecenie, jakie zaplonelo w zoltych oczach Johna. Sobie nalal tylko odrobine i ledwie jej dotknal... A Alan, oblizujac wargi, zapytal: -Ale jesli takie jest zadanie Gartha, to co my mamy robic? -Przed nami bardzo wazne zadanie! - odparl Stary John. - To, co tutaj robi Garth, my bedziemy robic gdzie indziej. Bo Radu nie jest jedynym, ktory powstanie tej nocy, i musimy ulatwic odrodzenie jego stwora. Wiec chodz ze mna, Alan, bo juz prawie poludnie. Nastepnie, zanim opuscili Gartha, John nalal mu jeszcze jedna miarke wina, mrugnal i spytal: -Nie bedziesz sie bal? To znaczy jak zostaniesz sam. -A czego tu sie bac? - Garth zmruzyl oczy. - Mam jedzenie i wode, swiatlo i cieplo. A jak dlugo was nie bedzie? -Tyle, ile trzeba - odparl John. - Ale kiedy odejdziemy bedzie tu bardzo cicho. Nikt nie bedzie mogl cie zaskoczyc! I pamietaj: jezeli pojawi sie jakis problem, po prostu krzyknij. Te jaskinie poniosa twoj krzyk, jak echo wycia wilka. Po czym wraz z Alanem skierowal sie do labiryntu jaskin; odglos ich krokow wkrotce ucichl i wokol zapanowala cisza zapomnianych stuleci. W dziesiec minut pozniej Garth poczul sennosc. Otrzasnawszy sie wspial sie na krawedz sarkofagu i spojrzal na Radu. Ale teraz kontury lorda byly ledwie widoczne i znieksztalcone przez powolne ruchy zywicy na dnie wielkiej kadzi. Na powierzchnie zaczely bardzo powoli wyplywac pecherzyki piany, zbierajac sie pod skorupa i probujac sie wydostac na zewnatrz. Garth siedzial przez chwile oparty plecami o podstawe sarkofagu i znow zaczela go ogarniac sennosc. Przypuszczal, ze jest to wplyw ciepla plonacych pochodni. Kiedy sprawdzil, czy dobrze sie pala, zszedl na zaslane kamieniami dno jaskini, zeby zjesc kanapke. Siedzac w mroku, posrod migocacych pochodni, stopniowo sie odprezyl, miesnie mu zwiotczaly i glowa opadla na piersi. Raz podskoczyl, kiedy wydalo mu sie, ze slyszy jakis daleki krzyk. Ale musial sie przeslyszec; pochodnie palily sie rownym plomieniem i slyszal powolne, regularne kapanie zywicy. Dzialalo hipnotyzujaco, a moze to byl skutek wypitego wina. Ale kapanie nie bylo juz regularne, bo stale przyspieszalo. Na podescie zaczely sie tworzyc male kaluze zoltej zywicy, w kamiennym zas sarkofagu lord Wampyrow wyslal telepatyczne sondy, ktore wkrotce dotarly do celu... Stary John i Alan-z-Wrzosowisk podeszli do kadzi, w ktorej spoczywal stwor Radu. -Wielki Boze! - powiedzial Alan, patrzac na masywne, kamienne bloki pojemnika, podparte u dolu glazami. - Co, u diabla...? John popatrzyl na niego dziwnie. -Boze mowisz? A wiec jestes wierzacy, Alan? To znaczy wierzysz w cos innego, nie w Niego? Tamten potrzasnal glowa. -Kiedy przebywasz wsrod ludzi, kiedy z nimi rozmawiasz, w koncu zaczynasz myslec i mowic jak oni. Dlatego masz szczescie John, ze zyjesz tutaj sam. Ale ja przez pewien czas pracowalem w browarze i widzialem, jak dziesiec tysiecy galonow piwa warzono w kadziach znacznie mniejszych niz ta tutaj! -Aha! - powiedzial John. - Ale to nie piwo warzy sie w tej kadzi. Posluchaj! - I przylozyl ucho do zimnego kamienia. Alan poszedl za jego przykladem, ale natychmiast odskoczyl w tyl. -Co to jest?! - powiedzial. - Bicie serca? Ale co to za serce? -Wielkie serce! - usmiechnal sie John, nie przestajac sluchac. Ale po chwili usmiech zgasl na jego twarzy, ustepujac miejsca wyrazowi zaniepokojenia. - Potezne, gluche bicie serca bylo teraz znacznie szybsze niz podczas poprzednich wizyt, a ponadto bardzo nieregularne. Gdyby istota tkwiaca w tej wielkiej macicy byla istota ludzka, oznaczaloby to, ze albo ma jakies koszmary, albo jest powaznie chora... a moze po prostu oslabiona? Moze John mial lekarstwo na te slabosc. W koncu po to tu byl. On, a takze Alan-z-Wrzosowisk... -Wejdz na gore - mruknal John, oswietlajac droge trzymana w reku pochodnia. - Teraz zobaczysz cos naprawde wyjatkowego! Z boku kadzi znajdowaly sie schody z kamiennych plyt. Czujac nagle zmeczenie, Alan wdrapal sie na wysoka na osiem stop krawedz; Stary John szedl zaraz za nim, ale Alan nie zauwazyl, jak tamten siega do glebokiej szczeliny pod jedna z plyt. Kiedy znalazl sie na gorze, popelzl dalej na rekach i kolanach, az uderzyl mu w nozdrza slodkawy zapach zywicy. Zapach zywicy i czegos jeszcze, ale ten drugi zapach byl inny. John wetknal pochodnie w szczeline na skraju kadzi i powiedzial: -No, jak? Co o tym sadzisz? Oszolomiony Alan-z-Wrzosowisk patrzyl w dol, na pograzony w polmroku, nieprzejrzysty, blyszczacy zbiornik wypelniony zywica, a kiedy wzrok przyzwyczail mu sie na tyle, by mogl przeniknac zeskorupiala powierzchnie zywicy... ujrzal istote, ktora spoczywala zwinieta, jakby czekajac na swe narodziny. Ogromna, trojkatna glowa; wilcze szczeki, dlugie na dwie i pol stopy; zolto polyskujace oko, wielkie jak spodek, ktore powoli obrocilo sie, aby spojrzec na Alana; a Alan wydal zduszony okrzyk i rzucil sie w tyl... ...I nadzial sie na metalowe ostrze, ktore Stary John wbil mu w kregoslup i teraz trzymal go wijacego sie, jak bezbronny slimak! John przygwozdzil go lejkiem do karmienia bestii, po czym poderznal mu gardlo, wyciagnal lejek i wcisnal go gleboko w zywice, aby schwytac strumien krwi buchajacej z gardla ofiary. Plyn, w ktorym unosilo sie wewnetrzne jajo potwora, stopniowo czerwienialo, gdy z Alana powoli wyciekalo zycie. John mial nadzieje, ze to pomoze bestii spoczywajacej w zbiorniku. Stary John zszedl po schodach i zapalil rzad wielkich pochodni umieszczonych u podstawy zbiornika. Patrzac, jak plona - i czujac jak ich cieplo ogrzewa bestie i plyn, w ktorym spoczywala przez szesc dlugich stuleci - pogratulowal sobie dobrze wykonanego zadania. Po chwili rozlegl sie zduszony okrzyk Alana, gdy bestia wbila sie w kregoslup swej ofiary i skrocila jego meki. A mlody Garth byl na tyle daleko, ze chyba nie uslyszal tego krzyku... Faktycznie Garth go uslyszal, ale nie zrobilo to na nim wrazenia. Wpadl w otepienie, a jego umysl wypelnial hipnotyczny, telepatyczny glos lorda Wampyrow. -Garth, wierne dziecie moich dzieci, moje ksiezycowe dziecko! Uslyszales moje wezwanie, przybyles i jestes tutaj! Bedziesz mnie strzegl, bedziesz moim przewodnikiem, aby mi dodac sil w godzinie odrodzenia. Zespolisz sie ze mna, Garth, a kiedy inni beda mowic do mnie, beda takze mowic do ciebie, bo staniemy sie nierozdzielni, ty i ja. Otrzymasz imie Raduesuvia - ten, ktory wynikl z Radu - ale pozostaniesz moja czescia na zawsze. Tylko ze... dlaczego siedzisz tak daleko, ty, ktory powinienes zasiasc po mojej prawej rece na zawsze? Potrzebuje cie, abys poczul bicie mego serca i ruchy moich czlonkow, abys pomogl mi sie podniesc z tej zimnej, kamiennej trumny. Chodz tu, Garth, chodz i badz moja silna prawa reka... To brzmialo jak zaproszenie, ale w istocie bylo nieodpartym rozkazem. Z oczyma wypelnionymi blaskiem ksiezyca i czolem zroszonym zimnym potem Garth podniosl sie i chwiejac sie na nogach, niezdarnie wdrapal sie po kupie kamieni lezacej u stop sarkofagu i przykucnal na jego brzegu. Zywica pienila sie, jednak nie od ciepla pochodni, lecz z powodu ruchu odbywajacego sie w jej wnetrzu. -Ach! Achhh! - To bylo jak krzyk bolu w umysle Gartha. - Chce oddychac, Garth. Chce powstac. Siegam ku tobie, ku swiatlu, ku ksiezycowi, mojej odwiecznej kochance, ktora przemierza niebiosa! Ale nie mam sily. Powierzchnia zywicy wybrzuszyla sie, pekla i na zewnatrz wystrzelil strumien gazu i zoltej cieczy przypominajacej rope, ktora ochlapala twarz Gartha. Ale otumaniony czlowiek nie poczul nic i nic nie zobaczyl, poza falujaca powierzchnia zywicy, slyszac jedynie telepatyczny glos Radu. -Teraz, moje dziecie! Teraz, Garth! Widzisz, oddycham - zaraz sie narodze na nowo - wiec wyciagnij mnie z tej wstretnej kapieli! Teraz, Garth! Teraz! Rozowe i fioletowe rurki przebily powierzchnie cieczy w miejscu, gdzie pekla skorupa zywicy. Zywica kipiala, a na koncach rurek utworzyly sie zarlocznie rozdziawione usta. Dlon - czy raczej wielka, czarna, skorzasta lapa z dlugimi na trzy cale pazurami - siegnela w gore i spazmatycznie wila sie w powietrzu. Ale Garth widzial jedynie dlon i omywana bulgoczaca zywica twarz unoszaca sie tuz pod powierzchnia cieczy... ...Zyczliwa, lecz udreczona twarz boga, cierpiacego niewyslowione meki. I Garth uscisnal dlon, ktora wyciagal do niego lord Wampyrow. Ale w tym momencie wszystko uleglo zmianie. Garth znow zdal sobie sprawe, gdzie sie znajduje i co sie dzieje. A miekka drzaca dlon Radu twardniala z kazda chwila, nieublaganie wciagajac Gartha do srodka sarkofagu. -Achhh! - powiedzial Radu... Stary John uslyszal krzyk, narastajacy, przenikliwy wrzask, ktory odbil sie echem od scian jaskini. Kiedy krzyk ucichl i wibracje powietrza ustaly, usmiechnal sie swym wilczym usmiechem. -Taak - powiedzial i zapalil wiecej pochodni, aby ogrzac kadz, w ktorej znajdowal sie stwor Radu - to musial byc On. Chwala ci, Alanie-z-Wrzosowisk i tobie, Garth Trevalin. Bedziemy was pamietac dlugo. Nastepnie, gdy w oddali rozleglo sie ciche wycie, jego oczy zaplonely niczym zolte lampy. Wygrazajac piescia calemu swiatu, wykrzyknal: -Ide, nie boj sie - i pobiegl susami przez labirynt jaskin, aby przywitac swego odrodzonego Pana... * * * Dziewczyny B.J. gasily sciany chaty Starego Johna woda, gdy nadszedl Harry. B.J. zobaczyla go, podbiegla i przytulila sie na chwile, po czym odepchnela go od siebie.-Oslaniac cie - powiedziala. - Oslaniac? Nawet nie widzialam, jak wychodzisz! Ale widzialam, jak twoja strzala przeszyla ramie tego... czlowieka i... - Ramie tego wampira - poprawil ja Harry. - Nie przejmuj sie tymi dwoma, sa zalatwieni. Ale B.J., juz czas, abys byla ze mna szczera, wiem juz sporo i nie sadze, aby to mialo wplyw na moje uczucia. Ale to, czego nie wiem, naprawde mnie niepokoi, bo to moze zmienic wszystko. Jednak jestem tutaj i wiesz, ze jestem twoj. Chce wiedziec, czy i ty jestes moja. Chce wiedziec to i w ogole wszystko. Wszystko. A tylko ty mozesz mi to powiedziec. - Odpial kusze i oddal jej. -Chodzmy do domu - powiedziala. - Przygotowujemy sie do wyjscia, ale mamy jeszcze pare minut. A potem zdecydujesz, czy chcesz isc z nami, czy tez nie. -W gory? - powiedzial, idac w strone domu. - A jesli zdecyduje sie nie isc? -Nie zrobisz tego - pokrecila glowa. - Nie zamierzasz... przyjac mojej odmowy? -Nie moge. Nie moge jej przyjac, Harry. Musisz isc. -Powiedz mi wszystko i niech sam zdecyduje - odparl. - Mowilas, ze mnie kochasz. Jezeli to prawda... -To prawda. -...to nie chcialabys mnie narazac na niebezpieczenstwo. A jesli pojde tam, w gory, z toba... - Przerwal i chwycil jej ramie. Obrocila sie do niego twarza i ujrzal, jak bardzo jest rozdarta. -Jezeli tam nie pojdziesz, bede martwa - powiedziala po prostu. - A jesli powiem ci wszystko - teraz, natychmiast - ty takze mozesz byc martwy. W innym sensie, ale to nie ma znaczenia. Podjeli przerwany marsz w strone chaty i Harry powiedzial: -Czesc mego zycia, a moze kilka jego czesci, to byly klamstwa. I ty mi je mowilas. - To nie bylo oskarzenie, tylko proste stwierdzenie faktu. -Tak bylo, zanim cie pokochalam. -Ale nadal podtrzymywalas te klamstwa. - To juz bylo oskarzenie. -Nie - odparla. I dodala w mysli: - Tak, przez dwiescie lat, dopoki nie poznalam prawdy. Ale nie moge ci jej pokazac. -Nie? - Nagle ogarnelo go przygnebienie. - B.J., klamiesz nawet teraz! W drzwiach chaty B.J. zlapala go za reke. -Tylko z pozoru! - wyrzucila. - To tylko z pozoru klamstwa. W glebi duszy juz znasz prawde! -Znam...? Ale ja... ja nie rozumiem. - Jednak chyba rozumial. On to wie! Lub nie wie; widzi, ale nie da rady Pojac, co widzi, zanim go wyzwoli Panna z psiarni... -Wiesz juz wiekszosc, to prawda. Poza prawdziwymi klamstwami. Jezeli ci powiem o prawdziwych klamstwach, naprawde cie strace. Strace cie, Harry, jezeli ci powiem, ze twoje poszukiwania zony i dziecka byly klamstwem najwiekszym ze wszystkich. Zawsze wiedziales -ciagnela - ale tego nie pamietasz. Dopoki cie nie wlacze. To znaczy na dobre. -Wiec zrob to - powiedzial Harry, kiedy weszli do srodka. - Zrob to teraz, wlacz mnie na dobre i zobaczmy, co sie stanie. Stawmy temu czolo, to lepsze, niz byc soba tylko w polowie! Zrozum, staram sie z calych sil to wytrzymac, ale mysle, ze to mi sie wymyka, B.J. - Sprobowal sie usmiechnac, ale tylko sie skrzywil i nagle ja takze ogarnelo przygnebienie. Dzieki temu poczul sie lepiej, bo zrozumial, ze dla niej to jest rownie trudne jak dla niego. Taka wlasnie jest milosc: jest prawdziwa tylko wtedy, gdy rani. Kiedy znalezli sie w domu i ogarnal ich mrok, B.J. objela Harry'ego i przyciagnela go do siebie. -Pamietasz, jak tu kiedys bylismy? Pytalam cie wtedy o zycie. O co w nim chodzi? Rozmawialismy o tym, jak starzejemy sie, widzimy, jak starzeje sie nasz partner, i zastanawiamy sie, gdzie to wszystko przepadlo. Przedstawiles mi swoja filozofie zyciowa; powiedziales, ze kiedy jestesmy mlodzi, wydaje sie nam, ze wiemy wszystko, ale im jestesmy starsi, tym bardziej zdajemy sobie sprawe, ze nie wiemy nic! A ja zapytalam, co by bylo, gdyby nie musialo tak byc. -Tak, pamietam - powiedzial, marszczac brwi. - Tylko nie pamietam, jak skonczyla sie ta rozmowa. -Przerwano nam - powiedziala. - Ale tym razem nikt nam nie przerwie. Harry, a gdybys mogl kochac mnie zawsze? To znaczy gdybysmy zawsze byli tacy sami i nigdy nie musieli sie zmieniac? A przynajmniej przez bardzo dlugi czas. -Co? - powiedzial, czujac, jak do niego przywarla. - Czy to ta gora, czy tez Shangri-la? Czy to zaproszenie do koszmaru, czy tez zrodlo mlodosci? - Pytal powaznie. I wtedy zrozumiala, ze rzeczywiscie zna juz polowe prawdy. -Wierzylam w cos - zmierzalam w tym kierunku - przez bardzo dlugi czas - rzekla. - A potem zjawiles sie ty i zmieniles moj sposob myslenia. Ale czy masz racje? Czy rozwiazaniem rzeczywiscie jest milosc? Czy tez jestes falszywym prorokiem? -Wlacz mnie - powiedzial, odsuwajac sie od niej. -Mozesz mnie znienawidzic... - W jej twarzy widac bylo strach i ogromny bol. I uczucia przekraczajace zdolnosc pojmowania Harry'ego czy jakiejkolwiek istoty ludzkiej. A mimo to byla teraz bardziej - ludzka? - niz kiedykolwiek. Wiedzial tez, dlaczego pojawila mu sie w glowie ta mysl, choc nie smial tego przyznac. A kiedy nie odpowiadal, rzekla: -To cie zaboli. -Wiesz, co? - powiedzial Harry. - Mysle, ze jest mi wszystko jedno. -Co, ze klamalam? Ze nie jestem... niewinna? - Polowe miala za soba. Chociaz sie tego spodziewal, lekko zakrecilo mu sie w glowie. -Co sie stalo, to sie stalo. Odtad badzmy wobec siebie szczerzy. A B.J. pomyslala: - Jezeli mu powiem i jezeli to go zalamie, uszkodzi jego umysl, bedzie dla mnie stracony; ale bedzie takze stracony dla Radu... co byloby dobre, gdyby nie to, ze Radu wystawi mi za to rachunek! A jezeli mu nie powiem, nigdy nie bedzie soba. Pod wzgledem umyslowym bedzie jak roslina; bedzie taki, jakim mu kaze byc; nie bedzie prawdziwym Harrym, czlowiekiem, ktorego pokochalam. Ale i tak do tego nie dojdzie, bo Radu go dostanie. Wiec sprowadza sie to do tego: czy kocham go wystarczajaco, aby narazic na szwank jego zdrowie psychiczne, aby uwierzyc, ze wciaz mnie bedzie kochal i ze razem zdolamy pokonac i zniszczyc Radu, mego pieprzonego Pana? Ale kiedy zadala sobie to pytanie, zrozumiala, ze juz na nie odpowiedziala. Spojrzawszy jej w twarz, Nekroskop zrozumial to takze. Ma na imie Przesliczna, lecz mrok jej wszedl W mysli. I wybiera, znoszac katusze, Co ma wybrac, aby przezyl... Tak, mego pieprzonego Pana. (Oczy B.J. byly teraz bardziej zolte i dzikie niz kiedykolwiek, a z gardla wydobywalo sie urywane warczenie.) Tak, rzeczywiscie miala wybor i dokonala go. Radu Lykan byl bowiem zdradzieckim i podlym klamca, w porownaniu z ktorym B.J. faktycznie byla niewiniatkiem. Stary John gdzies przepadl. Alana-z-Wrzosowisk i mlodego Gartha Trevalina tez nigdzie nie mozna bylo znalezc. Czy rzeczywiscie? Ale B.J. dobrze wiedziala, gdzie sa! Wezwala ich ta przekleta Istota zanurzona w zywicy. Radu znal przeznaczenie B.J. i nie ryzykowal, nie pozwalal jej tam dotrzec. Odkryla te jego tajemnicza Istote i do niczego juz nie mogla sie przydac! -B.J. - powiedzial Harry cofajac sie. Mial w oczach dziwny wyraz, jakiego nie widziala nigdy przedtem; nie strach czy fascynacje, lecz raczej ich mieszanine, a takze wielki smutek. I B.J. wiedziala teraz na pewno, ze mowil prawde, ze znal przynajmniej polowe prawdy o niej. A teraz musi poznac cala. Starajac sie zapanowac nad tkwiaca w niej bestia, powiedziala: -Wygrales Harry, moj maly! Nekroskop szarpnal glowa, cofnal sie jeszcze o krok, dotknal stojacego za nim fotela bujanego i mimo woli usiadl. Padlo na niego swiatlo ksiezyca, na ktorego tle rysowala sie sylwetka glowy wielkiego wilka. A fotel kolysal sie w przod i w tyl...I Harry wyszeptal: -To ty "sluzysz w psiarni swego Pana, w zamku, w gorze..." -Pamietasz, co ci mowilam o lordach Wampyrow z Krainy Gwiazd, Harry? - powiedziala, robiac krok w przod i pochylajac sie, aby poluzowac pasy oplatajace cialo Harry'ego. -A o Radu, Drakulach i Ferenczych? - Zdjela z niego pasy obwieszone materialami wybuchowymi i upuscila je na ziemie. - Nie, nie pamietasz... bo kazalam ci to wszystko zapomniec dopoki nie bedziemy gotowe, aby ruszyc przeciw wrogom Radu. Teraz jestesmy gotowe. Tylko ze sam Radu jest jednym z nich, jednym z naszych wrogow, jednym z moich wrogow! Wiec teraz, jezeli jeszcze tego nie rozgryzles, moze pamietasz, co Drakulowie zrobili Zahanine w twoim domu w Bonnyrig: prawdopodobnie byla to zemsta za tych dwoch, ktorych zabilismy w dolinie Spey. I moze takze pamietasz, jak zgineli w plonacym samochodzie. A takze to, co ci powiedzialam na temat historii Ferenczych, Lykana i Drakulow. A poszukiwania Brendy? One nigdy nie mialy miejsca, Harry. Nigdy nie byles w tych wszystkich miejscach, ktore pamietasz. To ja umiescilam w twoim umysle te wspomnienia, bo chcialam cie miec tylko dla siebie. A teraz przyznaje sie do tego i tym samym cie trace. Wiec cokolwiek uczynisz, nigdy mnie juz nie pytaj, czy cie kocham! Z zewnatrz dobieglo wolanie Sandry: -B.J. Jestesmy gotowe. -Teraz juz wiesz - ciagnela B.J. - I zapamietaj to wszystko, Harry. Kazdy cholerny szczegol. Poskladaj to do kupy. A kiedy zrozumiesz, przed czym uciekasz - jesli jeszcze jestes w stanie uciekac - wtedy, jak sie obudzisz, uciekaj, uciekaj, uciekaj! Kolysal sie w przod i w tyl, w przod i w tyl, oczy mial nieruchome, a twarz blada i bez wyrazu. B.J. zalkala, stanela za nim i wziela strzelbe, ktora stala oparta o sciane. Podjela bowiem jeszcze jedna decyzje i musiala dzialac natychmiast, zanim zmieni zdanie. Tajemniczy czlowiek Radu, jego Czlowiek-o-Dwu-Twarzach, Harry Keogh? Pieprzyc Radu, tego dwulicowego, zdradzieckiego sukinsyna! Czy Harry chcial w tym wziac udzial, czy tez nie - czy bylby do tego zdolny - teraz juz bylo o wiele za pozno. Nigdzie sie stad nie ruszy, przynajmniej przez najblizsze kilka godzin. A kiedy sie ocknie, przynajmniej zrozumie, ze go naprawde kochala. Kiedy fotel wahnal sie w przod, zacisnela zeby i trzasnela Harry'ego kolba strzelby w tyl glowy tak mocno, ze spadl z fotela i upadl na podloge... II Ograniczenia zniesione. PrawdziwyHarry Keogh Stary John wracal samotnie latwa droga; juz nie musial sluzyc jako przewodnik i straznik swych niedoswiadczonych towarzyszy. A oni sami okazali sie godni zaufania i zostali zaakceptowani. Teraz lepiej o nich zapomniec. A poniewaz tym razem John nie zostal oslabiony w wyniku poswiecenia wlasnej krwi, byl w stanie posuwac sie szybko, co bylo o tyle wazne, ze mial wazne zadanie do spelnienia.Biegnac susami niemal niewidocznym, ale dobrze znanym szlakiem prowadzacym do ukrytego plateau i dalej droga w dol urwiska, powrocil myslami do tego, co mu powiedzial Radu Lykan, kiedy znow znalazl sie kolo sarkofagu... Pochodnie u stop wysokiego oltarza ledwie sie palily, a Garth Trevalin zniknal bez sladu. John przez chwile byl zaniepokojony, ale potem uslyszal w glowie glos swego Pana... ...I minelo pare sekund, zanim zdal sobie sprawe, ze to nie bylo w jego glowie, ze naprawde go uslyszal! -John, ach, John, moj wierny przyjacielu! - Niski, dudniacy pomruk, wibrujacy potezna moca! Ale czy zabrzmialo w nim cos jeszcze? Jakis bol, utajona wiedza, zwiastujaca nadchodzace niebezpieczenstwa intuicja? Zaniepokojony John obrocil sie u stop piramidy lezacych w nieladzie plyt i rozejrzal sie wokol, szukajac zrodla tego glosu. Na podlodze ujrzal slady stop - czy raczej wielkich lap - miedzy dwiema oblepionymi zywica popekanymi plytami i zwalonym nadprozem; slady prowadzily do szczeliny w skalnej scianie. A z mrocznej glebi tej szczeliny patrzyla na niego para trojkatnych oczu przypominajacych szkarlatne latarnie. John chcial od razu podejsc do Radu, ale jego glos zatrzymal go w miejscu. -Nie, John, nie teraz! Nie chce, abys mnie teraz zobaczyl. Powstalem, ale jeszcze nie jestem... kompletny, nie taki, jaki powinienem byc. Ale nie jest jeszcze za pozno i moge sie znow stac takim, jakim bylem dawniej! Wiec sluchaj. Sluchaj i badz posluszny. Gorejace w mroku oczy Radu wypalily w duszy Johna kazde jego slowo. -Idz i odszukaj tego czlowieka. On jest tutaj, wiem to. Znalazlem go w umysle Bonnie Jean. Przybyl do niej tak, jak ona przybedzie do mnie, ale z tego spotkania juz przestalem sie cieszyc. B.J. nie jest juz ta, ktorej ufalismy, John. Nie przyprowadzi do mnie tego czlowieka, Czlowieka-o-Dwu-Twarzach. A bez niego wszystko bedzie na nic. Dlatego ty musisz go tutaj przyprowadzic. Rozumiesz? -Panie! - John niepewnie postapil krok naprzod. -Nie! Stoj spokojnie! - John znow uslyszal ten dudniacy glos i poczul go calym swym cialem, jak gdyby telepatyczne szczeki zaciskaly sie na jego glowie. Radu nawiazal scisly kontakt z umyslem Johna, ktorym teraz calkowicie wladal. -Tak, Panie. - Stary John zatrzymal sie i stal nieruchomo. -Rozumiesz, co trzeba zrobic? -Mam odszukac Harry'ego Keogha i przyprowadzic go tutaj. -I to bezzwlocznie, John, jesli mam naprawde powrocic. - Oczy plonace w mroku poruszyly sie. - Teraz bowiem obawiam sie nie tylko Bonnie Jean, lecz takze innych. -Wiem, zalatwilem kilku z nich - odparl John. - Ferenczych i Drakulow. A lord Radu zobaczyl w umysle Johna, ze ten mowi prawde. -Swietnie! ale przyjda inni. Wyczuwam, ze sa blisko i wesza. Moze bede musial sie przed nimi ukryc - chociaz tak bardzo chcialbym ich zniszczyc! - ale nie bede sie ukrywal przed toba, gdy powrocisz z moim czlowiekiem. Dobrze, a teraz juz idz, moj wierny przyjacielu. I spiesz sie, bo nie ma juz wiele czasu... Jarzace sie czerwienia oczy troche przygasly, cofnely sie w glab szczeliny i odwrocily sie, a John uslyszal oddalajacy sie odglos krokow. Kiedy w koncu odwazyl sie zblizyc do wylotu szczeliny skalnej, byla ciemna i pusta. Czas bardzo sie liczyl, ale John poswiecil jeszcze chwile, aby wdrapac sie do stop sarkofagu Radu i zgasic wciaz plonace pochodnie; zaraz potem chcial ruszyc w droge. Ale na platformie zobaczyl plamy zywicy po przejsciu Radu... i cos jeszcze, co na chwile go zatrzymalo. Z krawedzi wielkiej kamiennej trumny zwisala alabastrowo biala dlon; byla tak biala, ze wydawala sie wyrzezbiona w sniegu. Byla to oczywiscie dlon mlodego Gartha, na wskazujacym bowiem palcu tkwil jego zloty pierscien. Ale Garth juz nie wygladal mlodo. Ramie bylo wyschniete i przypominalo ramie bardzo starego czlowieka, a John przypomnial sobie w tym momencie ow przeszywajacy krzyk, ktory urwal sie tak nagle. No coz, John nie mogl tu juz nic zrobic. Lord Wampyrow wzial to, co do niego nalezalo. Zreszta czego sie mozna bylo spodziewac, skoro poscil tak dlugo? Nastepnie John, nie tracac juz wiecej cennego czasu, ruszyl w droge. Idac z powrotem przez labirynt i wspinajac sie po linie, wyszedl z kryjowki na wierzcholek wzniesienia i w tej samej chwili wydalo mu sie, ze zobaczyl jakis ruch wsrod lezacych wokol glazow! Ale to byly tylko chmury sunace nisko po niebie i wiatr w galeziach sosen, i przyspieszone bicie jego serca. Ten urojony ruch to musialy byc jego nerwy; a moze to byl krolik czy orzel sadowiacy sie w gniezdzie po drugiej stronie wzniesienia. Bez zbednych ceregieli John ruszyl na poludniowy zachod dobrze znanym szlakiem... ...I nigdy sie nie dowiedzial, ze tym rzekomym krolikiem czy orlem byl Singra Singh Drakesh. Siedzac wsrod glazow, porucznik Drakulow oddawal sie medytacjom, zupelnie nie zwracajac uwagi na zimno i czekajac na rozwoj wypadkow. Mogl oczywiscie zejsc do tej wilczej kryjowki, ale Singra Singh byl wyjatkowo poteznym telepata i "podsluchal" rozmowe Radu ze starym Johnem. Radu byl oslabiony; moze z powodu wieloletniej hibernacji, a moze z jakiegos innego powodu. Po co mial lapac i zabijac chorego lorda Wampyrow, skoro moga sie pojawic inne niczego niepodejrzewajace cele? A wsrod nich byla ta kobieta - a takze jej dziewczyny - i to bedzie vendetta, jego i jego tybetanskiego Pana. Na koniec byl jeszcze ten Harry Keogh. Rozkazy ostatniego z Drakulow dotyczace Keogha, zabojcy jego syna krwi, byly wyrazne. Z zamknietymi oczyma i dlonmi skrzyzowanymi ma piersi Singra Singh siedzial wsrod glazow, pograzony w rozmyslaniach, w narzuconej sobie dyscyplinie, ktora praktykowal od szescdziesieciu lat w Klasztorze Drakesha i czujac na kolanach ciezar pistoletu maszynowego, czekal... W Aviemore Francesco Francezci kipial z wscieklosci. Ale to nie bylo Le Manse Madonie i nie mogl okazywac swego niezadowolenia zbyt otwarcie; mroczna nature Wampyrow musial na razie trzymac na uwiezi. Na pokrytym lodem korcie tenisowym, ktory sluzyl jako prowizoryczne ladowisko dla helikoptera, w miejscu, gdzie nikt z personelu osrodka nie mogl ich widziec, mowil, szeptal, prychal na Luigiego Manoze i Angusa McGowana. -Gdzie oni sa do cholery? Gdzie jest Jimmy Nicosia i ten idiota, Potenza? -Wyslales ich samochodem, Francesco, do domku tego lesniczego - odpowiedzial przysadzisty Manoza. - Mowiles, ze maja sprawdzic, czy jest tam ta kobieta. Ale... to bylo zaledwie godzine temu. -To bylo wiecej niz godzine temu - grzmial Francesco. - To zadanie powinno im zabrac najwyzej dwadziescia minut! -Tak, to byl blad - przyznal Angus McGowan... i po chwili sie wycofal, zdajac sobie sprawe z bledu, jaki popelnil. Francezci odwrocil sie do niego z oczyma nabieglymi krwia. - Chodzi mi o to - szybko dodal McGowan - ze bledem bylo zaufanie tym dwom. Kiedy dzialaja oddzielnie, wszystko jest OK. Ale kiedy sa razem, zachowuja sie jak szalency. Nie sa ciebie warci, Francesco. -Niech ich wszyscy diabli! - syknal Francesco przez zacisniete zeby. - Czy wszyscy moi ludzie to idioci? -Zbyt dlugo podlegali Vincentowi - probowal uspokajac Manoza, starajac sie znalezc usprawiedliwienie dlugiej nieobecnosci tej dwojki. - Moze znalezli to, czego szukali, ale nie chcieli tego tak zostawic. Moze zrobili to dla Vincenta. - Co zrobili, dali sie zabic? - warknal Francesco, nie zdajac sobie sprawy, ze niechcacy odgadl prawde. - Powiedzialem im, zeby je obserwowali, a potem zameldowali sie z powrotem! I powiedzialem, kiedy maja sie zameldowac. -Tak - znow odezwal sie McGowan. - Ale moze znalezli to, czego wcale nie szukali albo nie oczekiwali. I moze to ich obserwowano, co? Powinienem byl wyslac ciebie - powiedzial Francesco - i moze jeszcze Guya. To takze kretyn, ale przynajmniej robi, to co mu sie kaze! -Wlasnie nadjezdza - powiedzial Manoza, rad, ze to odwroci uwage Francesca. Tanziano powoli wjechal na dziedziniec. Kiedy do niego podeszli, otworzyl bagaznik. Tancerz byl istnym zwalem miesni i mial szesc stop wzrostu; kiedy jego swinskie oczka napotkaly ich wzrok, popatrzyl w kierunku bagaznika. -O co chodzi? - powiedzial Francesco i opadla mu szczeka. - Co to...? -Znalazlem to w krzakach, o kilometr od chaty tego starego - mruknal Tancerz. - Rozpoznalem to. To ja wypozyczylem samochod w Aberdeen. Ale uzylem falszywych dokumentow, wiec nie bedzie zadnych klopotow z ta firma... -Zadnych klopotow z... - Francesco popatrzyl na niego z niedowierzaniem. - Pieprzyc firme! Gdzie sa Jimmy i Frank? Ale Tancerz tylko wzruszyl ramionami, a Manoza podniosl koniec powyginanego blotnika i powachal go. -Tak myslalem - powiedzial. - To najnowszy material. Zwykly plastik, rownie szkodliwy jak pasta do zebow. -I to wszystko, co zostalo? - Francesco wciaz nie mogl uwierzyc. -Jeszcze pare srub i nakretek - powiedzial Tancerz, wzruszajac ramionami w sposob, ktory tylko zwiekszyl irytacje jego szefa. - Sprawdzilem caly teren, ale niczego wiecej nie znalazlem. Tylko wypalone miejsca na drodze. -Wypalone miejsca? - Francesco caly az dygotal z wscieklosci. - Wypalone miejsca? -To musial byc Harry Keogh - powiedzial McGowan. Francesco znow odwrocil sie do niego, ale tym razem niecierpliwie, nie gniewnie. -Tak myslisz? -Widzialem, jak kiedys zalatwil Drakulow - odpowiedzial McGowan. - Ich samochod takze zostal calkowicie zniszczony. A jemu nic sie nie stalo. Francesco usmiechnal sie z przymusem, byl to usmiech pelen zlosliwosci i byla w nim zapowiedz okrutnej smierci. -I myslisz, ze moze byc w chacie z ta kobieta? Osobiscie bardziej zalezy mi na nim niz na Radu. Angus, uznales za blad, ze powierzylem wykonanie tego prostego zadania Jimmy'emu i Frankowi. Zadanie nie zostalo wykonane i teraz przestalo byc takie proste. Jesli Keogh i ta kobieta tam sa, beda czujni. Wiec tym razem ty sie tam udasz. Ty i Tancerz. Bede tu na was czekal z Luigim. Ale postarajcie sie wrocic, dobrze? -To zabierze nam jakies pol godziny - krzyknal McGowan do Francesca, ktory razem z Manoza juz szli w strone domu. -Ale nie dluzej - odkrzyknal Francesco. - Za niecale cztery godziny zrobi sie ciemno. A musimy jeszcze zaladowac... kamery. - Mial na mysli skrzynke z bronia. Kiedy McGowan i Tanziano zostali sami, spojrzeli na siebie. Po chwili ten ostatni postawil kolnierz plaszcza i zajal miejsce kierowcy, a McGowan jeszcze przez chwile wdychal zimne powietrze, po czym dolaczyl do niego. -Guy - powiedzial - teraz sie naprawde zaczyna. Czuje to w powietrzu. Jutro bedzie po wszystkim, bedziemy mogli sie odprezyc i zjesc dobre sniadanie. Ale kiedy Tanziano jechal w strone glownej drogi, maly czlowieczek dodal: - Albo i nie... Siedzac przy stole w barze, Francesco patrzyl przez panoramiczne okno, jak samochod wraca; zatrzymal sie pod smiglem helikoptera, a w chwile pozniej McGowan i Tancerz przeniesli cos z bagaznika do kabiny pasazerskiej maszyny. -Ruszajmy - powiedzial Francesco. - Razem z Manoza wyniesli z baru ciezka drewniana skrzynke z napisem "Kamery", a kiedy znalezli sie kolo helikoptera, Tanziano opuscil schodki prowadzace do srodka. Dzwignawszy skrzynke, Francesco i Manoza podali ja Tancerzowi i McGowanowi. Spojrzawszy na tego ostatniego, Francesco zobaczyl, ze McGowan usmiecha sie od ucha do ucha. -Co tam znalezliscie? - zapytal, wchodzac po schodkach. -Jesli nie liczyc jednego szczegolu - odparl McGowan pomagajac Francesco dostac sie do srodka - chata byla pusta. - Wskazal kat kabiny. Francesco spojrzal tam i powiedzial: -Masz na mysli ten spiwor? -I to, co jest w srodku! - powiedzial McGowan, po czym rozsunal zamek blyskawiczny. Ze srodka wychylila sie blada twarz Harry'ego Keogha. - Ktos walnal go w glowe i dlatego jest nieprzytomny. I jeszcze jedno. Pod krzakami kolo chaty lezalo mnostwo materialow wybuchowych. Jego sprzet, jak sadze. Sa tam wszedzie odciski jego palcow, wiec zostawilem to tam, gdzie bylo. Wyglada na to, iz mialem racje, ze to on zalatwil Franka i Jimmy'ego. Manoza wszedl do kabiny i zamykajac drzwi, powiedzial: -Co my tutaj mamy? - Kiedy zobaczyl, gwizdnal z cicha. Francesco usmiechal sie, bo i byl powod. -To najlepsza nagroda! - mruknal. - Dobra robota, Angus. -Poza tym - powiedzial maly czlowieczek - jezeli to cie interesuje, dostrzeglismy dwie dziewczyny B.J. w lesie, na zboczu gory. Co najmniej jedna z nich byla uzbrojona w strzelbe. Mysle, ze stanowily oslone reszty jej grupy. I pulapke, gdyby ktos probowal pojsc ich sladem. Usmiech Francesca stal sie jeszcze szerszy. -Och, to mnie rzeczywiscie interesuje - powiedzial i wyraznie sie odprezyl. I nagle przestal sie spieszyc. - Dziewczyny B.J. w lesie? - powtorzyl. - To dowod, ze nie uciekla daleko. Jak myslisz, Angus, ile czasu potrzeba, aby wejsc na te gore? -Ja nawet bym nie probowal. A jesli chodzi o nia, robila to od dziecka. A to bylo dawno, dawno temu. Jednak nie zdola zdazyc za dnia. Kiedy sie znajdzie na gorze, bedzie juz pozny wieczor. -A my mozemy tam byc w ciagu pietnastu minut - powiedzial podniecony Francesco. - A tymczasem... chcialbym od naszego goscia uzyskac pare odpowiedzi. Mozemy poczekac, az sie ocknie. I dodatkowe odpowiedzi od tych dziewczyn. Dotyczace planow B.J. i moze takze Radu. Im wiecej sie dowiemy, zanim polecimy w gory, tym lepiej. - Obrocil sie do Manozy. -Luigi, zostan tutaj i pilnuj tego faceta. Zwiaz go, wsadz do spiwora i obserwuj. Badz caly czas przy nim. Jest bardzo przebiegly. A pozniej chcialbym sie dowiedziec, dlaczego sie poklocil z ta kobieta. Jest takze pare rzeczy, o ktorych chcialbym sie dowiedziec, zwiazanych z jego wizyta w Le Manse Madonie. Ale jedna rzecz jest pewna: jakkolwiek to zrobil, nie zrobi tego nigdy wiecej! A ja, razem z Tancerzem i Angusem, sprobuje schwytac jedna z tych dziewczyn. Jakies pytania? Nie bylo zadnych i po chwili Manoza zostal sam, pilnujac nieprzytomnego Nekroskopa... Tylna straz B.J. stanowily Moreen Lowrie i Margaret Macdowell, bo tylko na tyle mogla sobie pozwolic. Byly ksiezycowymi dziecmi - to znaczy przyszlymi wilkolakami - ale przeciwko sobie mialy Francesca Francezci, ktory byl lordem Wampyrow, Angusa McGowana, doswiadczonego porucznika i Guya Tanziane, brutalnego niewolnika. Schwytane w kleszcze nie mialy zadnych szans. Rozdzieliwszy sie probowaly wciagnac swych przesladowcow w glab lasu, z dala od szlaku, ktorym poruszala sie B.J. i Sandra. Margaret zostala schwytana jako pierwsza i usmiercona przez Tancerza, ktory, przerzuciwszy ja sobie przez kolano, zlamal ja na pol jak patyk, walczyla bowiem tak zazarcie, ze nie mial innego wyjscia. Wrzuciwszy jej cialo do glebokiego rowu, przykryl je kamieniami i ziemia. W miedzyczasie Francesco i McGowan zlapali Moreen; kiedy skonczyly sie jej naboje, dopadli ja i Francesco uderzeniem pozbawil ja przytomnosci. Nastepnie zaniesli ja do samochodu, ktory Tancerz zaparkowal na skraju lasu, i zawiezli do domku Johna Guineya. Francesco podjal to ryzyko, bo nie mial wielkiego wyboru. Po schwytaniu dziewczyny, nie mogl jej zawiezc do Aviemore, wiec chata starego lesniczego wydawala sie najlepszym miejscem. Wielki samochod zaparkowali na tylach domu tak, aby byl niewidoczny od strony drogi, po czym Francezci zabral sie do tego, co szczegolnie lubil, aby wydobyc z dziewczyny potrzebne informacje. Tanziano, pozostawiony na dworze, aby pilnowac, czy nikt sie nie zbliza, niewiele slyszal z tego, co sie dzieje w srodku, ale niebawem dolaczyl do niego usmiechniety McGowan i oznajmil, ze juz niedlugo przyjdzie ich kolej. -Mowi? - Blada, zazwyczaj pozbawiona wyrazu twarz Tancerza teraz zdradzala ozywienie. Wiedzial, ze kiedy Francesco skonczy z dziewczyna, bedzie dla niego i McGowana. O tak - powiedzial McGowan. - Francesco wsadzil jej dlon miedzy nogi i wtedy zaczela mowic. Wyobraz sobie, ze masz na koncu fiuta mala parasolke z ostrymi pretami, a kiedy kobieta sie rzuca, rozpinasz parasolke i szarpiesz za raczke. Z zewnatrz kobieta nie jest tak wrazliwa, ale w srodku... A dlonie Francesca sa jak weze... W dwadziescia minut pozniej Francesco wyszedl z chaty mowiac: -Jest wasza. Zakneblowalem ja, nie chce tu zadnych krzykow. A kiedy skonczycie, zabierzemy jej cialo. Potem porzucimy je gdzies na gorze. Mam wrazenie, ze wokol jest juz zbyt wiele sladow. -Ty pierwszy - powiedzial McGowan do Tancerza, ktory usmiechnal sie z wdziecznoscia. - Tylko nie zabij jej ani nie wykoncz na amen. Sam chcialbym to zrobic, OK? I upewnij sie, ze jest dobrze zakneblowana. Na razie. - I Tancerz wszedl do chaty. Francesco nie powiedzial nic. Trzeba bylo porucznikom i niewolnikom zapewniac od czasu do czasu drobne przyjemnosci. A od dawna bylo wiadomo, ze Angus ma slabosc do jezykow. Nie jezykow obcych, lecz ludzkich, a zwlaszcza kobiecych. Jesli chodzi o krzyki, kiedy Tancerz z nia skonczy, na pewno nie bedzie miala sily krzyczec. A po McGowanie po prostu nie bedzie miala takiej mozliwosci. Z czystej ciekawosci Francesco spytal: -Wiec jestes glodny, Angus? -Dobrze znasz swoich ludzi, Francesco - odparl McGowan z usmiechem. - Zastanawiam sie, ile gardel spenetrowal jej jezyk. Kiedy go odgryze przy samej nasadzie, na pewno bede ostatni... Podczas gdy jego ludzie obrabiali dziewczyne, Francesco zastanawial sie nad tym, czego sie od niej dowiedzial. Po pierwsze ta B.J. Mirlu byla Wampyrem! Moze po tylu latach nalezalo sie tego spodziewac. Zaden zwykly niewolnik nie moglby zyc tak dlugo bez odrobiny "szlachetnej" krwi. W ten sposob strazniczka Radu, jego suka, dostapila tej godnosci, ale musialo sie to stac bardzo niedawno. Oczywiscie sprawil to Lykan, odwieczny wrog Drakulow i Ferenczych. Pod tym wzgledem nic sie nie zmienilo, ale z drugiej strony fakt ten gruntownie zmienial cala sytuacje, wedle bowiem starej tradycji Wampyrow B.J. stala sie teraz wrogiem swego dawnego Pana. Przez cale zycie B.J. - kiedy sluzyla lordowi podczas jego "nieobecnosci" - byla pania tych terenow, choc tylko w teorii. A teraz nie chciala ich oddac. Poza tym zakochala sie w tym mezczyznie, tym Harrym Keoghu. A jedyne, co bylo pewne, jezeli chodzi o Radu, to fakt, ze nie scierpi obecnosci rywala... Kiedy McGowan i Tancerz skonczyli z Moreen i wepchneli jej cialo do bagaznika samochodu, w drodze do Aviemore Francesco opowiedzial im, czego sie od niej dowiedzial, i przedstawil plan dzialania na wieczor. B.J. Mirlu zmierzala do kryjowki Radu z dziewczyna imieniem Sandra, ostatnia z jej paczki. Podejrzewala, ze Stary John Guiney i dwaj inni niewolnicy Radu staneli po stronie lorda i juz byli na gorze. Zgadzalo sie to z obserwacjami Luigiego Manozy, ktory dostrzegl trzech idacych w gore mezczyzn, i prawdopodobnie znaczylo, ze kobieta bedzie musiala stanac do walki, zanim odzyska sily po wyczerpujacej wspinaczce. Poniewaz lord musi juz byc w pelni sil, prawdopodobnie nie zdola zwyciezyc, ale moze usmiercic kilku jego ludzi. I bardzo dobrze. Co do Drakulow, ktorzy byli gdzies w okolicy, jesli byli na gorze, to jeszcze lepiej. Niech sie powybijaja, a wtedy Francezci - a dokladniej, Ferenczy - zlikwiduja tych, ktorzy ocaleja! Wygladalo wiec na to, ze stary Angelo i brat Francesca mieli racje: operacja bedzie latwa. -Ale - podsumowal Francesco - Anthony powiedzial takze, ze nasze straty beda niewielkie. Z tego co pamietam, powiedzial tak: "Pies jest skonczony. Zwyciezycie z latwoscia. Opozycja - czyli, jak rozumiem, Drakulowie oraz Mirlu i jej ludzie - zalamie sie. Stawia tylko symboliczny opor, a koszty beda minimalne." Francesco zamilkl, zmruzyl oczy i wzruszyl ramionami. -Wiec, jak dotychczas, nasze "koszty" - nasze straty - sa rzeczywiscie minimalne. Ragusa i Potenza? Co to za strata? A Jimmy Nicosia? No coz, to byl pech. W koncu nie mozna stale wygrywac. Kiedy dojechali do Aviemore, Francesco powiedzial: -A teraz poczekamy, az zapadnie noc. Mamy jeszcze pare godzin. Wasza trojka niech go pilnuje na zmiana - tu wskazal palcem helikopter - a my troche odpoczniemy i cos zjemy w barze... to znaczy jezeli jeszcze jestescie glodni. Kiedy Keogh sie ocknie - niewazne, co z niego zdolamy wyciagnac - zabierzemy go ze soba w gory. A potem zrzucimy z helikoptera. Swego czasu wlecial do Le Manse Madonie jak duch i tak samo stamtad umknal, wiec teraz znowu bedzie mogl sobie polatac! Ciesze sie na te chwile, kiedy zobacze, jak ten sukinsyn zostaje wyrzucony na wysokosci kilku tysiecy stop! Pozostali uznali to za bardzo przyjemna perspektywe... B.J. uderzyla Harry'ego bardzo mocno, moze nawet za mocno. Ale chciala miec pewnosc, ze nigdzie nie pojdzie, ze definitywnie uniknie prawdziwych klopotow. Nigdy jej nie przyszlo do glowy, ze pozostawiajac go w chacie Johna, moze go narazic na jeszcze wieksze niebezpieczenstwo; miala nadzieje, ze po walce, jaka sie tam rozegrala i to tuz przed odrodzeniem Radu, jej wrogowie nie zechca tam powrocic. Musza wiedziec, ze juz jej tam nie ma. Tak rozumowala, ale nie wziela pod uwage nieustepliwosci Wampyrow. Nekroskop byl nieprzytomny juz od czterech godzin; zapadl zmierzch i nad gorami pokazal sie ksiezyc w pelni. Zawiniete w koc cialo Moreen zostalo przeniesione do helikoptera, a jej zabojcy byli na pokladzie. Luigi Manoza rozgrzewal silnik, czekajac na sygnal Francesca do startu. -Ksiezyc juz jest nad gorami - powiedzial Francesco. - Czy wszyscy gotowi? Wiec powiem, czego mozecie sie spodziewac. Teraz, tam na gorze, moze trwac walka miedzy Drakulami a niewolnikami Lykana, w ktorej moze brac udzial sam Radu. W chwili gdy wyladujemy, mozemy sie znalezc w samym srodku zdarzen. Wiec czym dysponujemy przeciwko Radu, ktory jest Wampyrem? Po pierwsze jestem ja sam, a tez jestem Wampyrem! Moge odniesc rany - moge zostac zabity - ale tego nielatwo dokonac, a dzieki Angelowi, mamy wiarygodna informacje, ze odniesiemy zwyciestwo. Nastepnie dysponujemy znakomita bronia. Widzieliscie, co miala ta kobieta: zwykla strzelbe! Ale z drugiej strony Drakulowie moga byc silnie uzbrojeni, choc pewnie nie tak dobrze jak my. Macie wszyscy czerwone opaski, dzieki ktorym bedziecie sie wzajemnie widziec w ciemnosci. Nie moze byc zadnych pomylek: jesli cel sie porusza i nie ma czerwonej opaski, strzelajcie bez wahania! Strzelajcie, aby zabic! Jesli chodzi o Radu, sa duze szanse, ze jest fizycznie oslabiony. Ale jezeli to wciaz ten legendarny wilk, mozemy go poskromic. Co trzecia kula w magazynkach jest srebrna. Smiertelna dla nas wszystkich, ale jeszcze bardziej dla niego. Jezeli go zobaczycie, jezeli go namierzycie, nie patyczkujcie sie! Walcie w niego jak z armaty. A kiedy padnie, podejdzcie blizej, nie przestajac strzelac. Musze go rozwalic na kawalki, a potem spalic kazdy z nich! Popatrzyl na twarze McGowana i Tanziany, siedzacych razem z nim w kabinie pasazerskiej, a potem na Manoze, ktory siedzial za sterem. -To tyle. Macie jakies pytania? Pytan nie bylo, wiec Francesco pochylil sie w przod i klepnal Manoze w ramie. -Luigi? Potrafisz tam wyladowac? Dobrze sie temu miejscu przyjrzalem - krzyknal Manoza, przekrzykujac coraz glosniejszy warkot smigiel. - Znaczna czesc terenu jest plaska i tam posadze maszyne. Prognoza pogody mowi, ze noc bedzie bezchmurna i bezwietrzna, a temperatura wyniesie kilka stopni powyzej zera. Nie moze byc lepiej. A poza tym na niebie jest ten wielki srebrny przyjaciel lorda. - Mial oczywiscie na mysli ksiezyc. - Bedzie prawie tak jasno, jak w dzien. Francesco kiwnal glowa. -Tak, tym razem jego srebrzysta kochanka zawiodla go naprawde. Doskonale, ruszajmy w droge... Harry nie slyszal tej rozmowy, a jesli slyszal cokolwiek, byly to tylko zaklocenia stopniowego przechodzenia od stanu nieprzytomnosci do uzdrawiajacego snu. Dzieki spiworowi bylo mu dosyc cieplo, a jego generalnie dobry stan fizyczny stanowil gwarancje, ze poza bolem glowy wyjdzie z tego bez szwanku, po krotszym lub dluzszym czasie. Mial jednak niejasne wrazenie, ze jest kolo niego ktos jeszcze; czul zimne udo i reka, ktora opasywala jego cialo. Ale mogla to byc czesc jego snu. Snil, ze leci... czul kojacy ruch powietrza. Mial wrazenie, ze siedzi w fotelu na biegunach albo buja sie w hamaku, tylko ze ktos probowal go z niego wypchnac! Probowal powiedziec: - Kimkolwiek jestes, spieprzaj! - ale jesli nawet mu sie udalo, slowa zginely w dudnieniu smigiel helikoptera. Bariery mentalne mial opuszczone; zaklocenia, jakich doswiadczal, nie polegaly na tym, ze ktos chcial go z czegos wypchnac, ale raczej do czegos naklonic; faktycznie, do odpowiedzi. Byl to sir Keenan Gormley, ktory mowil do niego natarczywie. -Harry, na milosc boska, wpusc mnie. Sluchaj! Myslalem, ze cie stracilismy, bo nagle przestalismy widziec twoj plomyk i zapanowala zupelna ciemnosc. Ale przed chwila plomyk zaplonal znowu, wiec wiem, ze wciaz tam jestes. Harry, moj chlopcze, musze z toba pomowic! -Keenan? (Harry nie przestal snic, ale przynajmniej zmarly przyciagnal jego uwage.) Czy to nie moze poczekac? Nie czuje sie zbyt dobrze, musze odpoczac. - Byl tak oslabiony, ze sir Keenan nie pamietal, aby Nekroskop kiedykolwiek byl w takim stanie, ale znajac go od dawna, dawny szef Wydzialu E czytal w nim jak w otwartej ksiedze. -Jestes ranny? To mnie nie dziwi. Bo pozbawiony pelnego zakresu swoich zdolnosci, nie bedac w stanie ich w pelni wykorzystywac, jestes tylko czlowiekiem, tak jak inni. Ale Harry, moge je przywrocic! A jesli mi sie to nie uda, znam kogos, kto to potrafi. Teraz Harry sluchal uwaznie i po chwili odpowiedzial: -Przywrocic cos? O co wlasciwie chodzi? -O Kontinuum Mobiusa! - powiedzial sir Keenan. - O jego wykorzystywanie bez ograniczen! Harry, zostales okradziony i nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. -Zostalem okradziony? - powiedzial na glos, ale jego slowa zagluszyl warkot silnika helikoptera i dudnienie smigiel, a jego noga drgnela, dotknawszy nagiego ciala lezacego obok. Harry sie budzil, a Francesco Francezci zauwazyl, jak sie wzdrygnal. -Keogh sie poruszyl - powiedzial do Angusa McGowana i Tancerza, ktorzy siedzieli obok niego. Tanziano szybko sie schylil i odrzucil koc, ktorym bylo przykryte cialo dziewczyny. Ale gdy zaczal szarpac spiwor, Francesco go powstrzymal. -Zostaw - powiedzial. - I tak nie bede mogl z nim tu porozmawiac, a zreszta to wszystko jedno. To juz trup; nasza misja dobiega konca i mamy gwarancje mego ojca, ze ujdziemy z tego calo. A jesli ten tutaj jest albo byl niebezpieczny, jak uwazal Angelo, po co go tu jeszcze trzymac? - Wyciagnawszy reke, dotknal ramienia Manozy. - Luigi, nabierzmy troche wysokosci. Mamy tu kogos, kto chcialby polatac. Tymczasem sir Keenan Gormley przedstawil Harry'emu nowy "glos" w metafizycznym eterze. Ale ow glos byl tak slaby, odlegly i znieksztalcony, ze bylo to jak rozmowa z mieszkancem innej planety. -Juz raz spotkalismy sie Harry - powiedzial bezcielesny glos. - Moze pamietasz? To bylo niedawno, w Centrali Wydzialu E w Londynie. Pewnego wieczoru ty, Darcy Clarke i Ben Trask zawiezliscie mnie do domu. Ale nie dotarlem tam. Od tego czasu... probowalem dojsc do siebie, co zabralo mi duzo czasu. Ja... nie przypuszczam, abym kiedykolwiek naprawde zdolal dojsc do siebie! Nazywam sie - nazywalem sie - James Anderson. Bylem samozwanczym doktorem i zajmowalem sie... hipnoza. Pracowalem sporadycznie dla Wydzialu E, a ty... -Bylem jednym z twoich pacjentow? - Pograzony w polsnie Nekroskop zapytal twardo. Szybko wracal do siebie i wszystko zaczynalo wskakiwac na swoje miejsce. Byl juz bliski przebudzenia. Anderson opowiedzial mu wszystko. A poniewaz kontakty ze zmarlymi bardziej przypominaja telepatie niz zwykla rozmowe, Harry wchlanial jej tresc bardzo szybko. Ale kiedy sie dowiedzial, jak Anderson umarl i dlaczego jego glos jest taki slaby... nie pozostawalo mu nic innego, jak przyjac jego przeprosiny i wybaczyc. Bo przeciez Anderson nie wiedzial, o co w tym wszystkim chodzilo; wykonywal tylko prace na zlecenie Wydzialu E. - Cholerny Wydzial E! - powiedzial ze wstretem Harry. - Po prostu cie w to wciagneli, tak? O tak, oni sa w tym dobrzy! No coz, nie wiem, czy to pomoze, ale moge ci powiedziec - albo pokazac - co sie stalo z tymi dwoma, ktorzy... ktorzy ci to zrobili. - I ukazal mu eksplozje w Kontinuum Mobiusa rozdymajaca sie, a nastepnie kurczaca ognista kule, gdy wrak samochodu pedzil w wiecznosc. I krzyki ludzi, na zawsze uwiezionych wewnatrz. -Na zawsze? - zapytal Anderson slabym glosem. -Nie potrafie powiedziec - odparl Harry. - Nie wiem. Nie chce o tym myslec... - A po chwili wybuchnal: - Cholerny Wydzial E! - gdy przypomnial mu sie jeden z czterowierszy Nostradamusa. Szescset na polnoc, a na zachod do zera, Przyjaciol ma w tych od magii, co w lancuchach dzwonia I moze nie ocala swego bohatera, Spraw nie do wyjasnienia tez mu nie odslonia. Spetani przez wlasne zasady - przez Ministra Odpowiedzialnego, biurokracje, wzgledy rzadowe - ale glownie przez strach; strach, ze ktos inny moglby go zwerbowac, gdyby odszedl! Harry widzial to teraz wyraznie. Zawsze podejrzewal, ze jest cos, co Darcy pragnie mu wyznac, ale nie wie, jak to wytlumaczyc. Wydzial E, pieprzone sukinsyny! -Harry - powiedzial Anderson - moge to naprawic. Jestem jedynym, ktory moze tego dokonac! To zupelnie latwe. (Anderson strzelil bezcielesnymi palcami i nagle Harry calkowicie sie przebudzil i wrocila mu cala wiedza, jaka posiadal.) Tym razem nie bylo zadnego konfliktu; rozne poziomy swiadomosci Harry'ego i jego rozdzielone dotad rzeczywistosci polaczyly sie, bo czlowiek, ktory byl odpowiedzialny za wytworzenie pierwszej blokady w umysle Harry'ego, wlasnie ja usunal. A Tancerz powiedzial: -Francesco, ten facet mowi do siebie i zaczyna sie poruszac. Wraca do przytomnosci. Jednak nie do konca, poniewaz zmarli wciaz mowili do Nekroskopa, a on wciaz ich sluchal. Faktycznie sluchal ich uwazniej niz kiedykolwiek, odkad Anderson zakul jego umysl w posthipnotyczne kajdany, ktore teraz opadly. -Harry? - odezwal sie jakis nowy, meski glos z lekkim szkockim akcentem; glos kogos, kto dawniej byl przyzwyczajony do wydawania rozkazow, a teraz calkowicie stracil dawna pewnosc siebie. - Chcialem tylko cie ostrzec przed kims, czyms, z czym masz do czynienia. - Dawny inspektor George Ianson przedstawil sie, po czym szybko opowiedzial swoja historie... ktora byla rownie ponura, o ile nie gorsza, jak historia Andersona. - Wiec teraz juz wiesz - zakonczyl. - Ten maly czlowieczek, McGowan, ktorego uwazalem za przyjaciela, to istny diabel! I dopoki on zyje... nie potrafie zaznac spokoju. Doslownie... -To tylko jeden diabel - powiedzial Harry. - Jeden z wielu. Dzieki za ostrzezenie, ale w istocie nie bylo potrzebne. Wiem, ze musze zaczac dzialac. Sprawa jest prosta: albo oni, albo ja, i to nie bede ja... -Bylem przedstawicielem prawa - powiedzial Ianson - ale im nie mozna wytoczyc normalnego procesu, mozna tylko dokonac zemsty. Jestem tylko jeden, Harry, ale jak wiele bylo ich ofiar? - Jego glos powoli zanikl. Gniew Nekroskopa sprawil, ze zaczal sie niecierpliwic; byl to zimny gniew, ktory rozsadzal mu dusze. Przez caly czas byl glupcem w czyichs rekach i uwazal, ze to jego wina. W rzeczywistosci myslal, ze jest pijakiem, ze jest dotkniety amnezja albo wrecz szalencem, sam skryl sie w zakladzie dla oblakanych! I dopiero teraz, kiedy moglo byc juz za pozno, wszystko zrozumial; dopiero teraz brakujace kawalki ukladanki wskoczyly na swoje miejsce. I ta klujaca, lodowata swiadomosc coraz glebiej wzerala sie w jego dusze. -Harry? - odezwal sie gdzies bardzo blisko kobiecy glos. - Czy moge - czy nie masz nic przeciwko temu - ze takze cos ci powiem? Jestes istota ludzka, ale byles naszym przyjacielem. Moim przyjacielem. Ale powinienes wiedziec, ze ani ja, ani B.J. nie moglysmy przestac byc tym, czym jestesmy. To bylo we krwi. W jej krwi bardziej niz w mojej czy w ktorejkolwiek z pozostalych dziewczyn. To nie usprawiedliwienie, to po prostu fakt. I Harry, jesli jeszcze tego nie wiesz, dowiedz sie, ze ona cie naprawde kocha. Nekroskop poznal ten glos: to byla Moreen, jedna z dziewczyn B.J. Ale martwa? -Tak, zginelam z reki Obserwatora, tego McGowana - powiedziala. - Ale nie chce wchodzic w szczegoly. Zreszta kimze jestem, abym mowila, co powinno, a co nie powinno istniec? Z moja przeszloscia? Ale ten policjant, z ktorym rozmawiales... ma zupelna racje, Harry. Niezaleznie od tego, czym bylam ja sama, ten maly czlowieczek to wcielony diabel! Helikopter lekko sie zakolysal i ramie Moreen opadlo na twarz Harry'ego. Poczul je i od razu zrozumial, do kogo nalezy. Wtedy poczul kolejne lodowate uklucie, ale tym razem nie tylko w duszy; poczul je czysto fizycznie. To byl podmuch od otwartych nagle drzwi i teraz wyraznie dotarl do niego warkot smigiel helikoptera. Harry wierzgnal, wydal glosny okrzyk i obudzil sie! Zaczal sie podnosic, ale po chwili osunal sie na kolana, gdy ostry jak blyskawica bol przyszyl mu glowe, grozac ponowna utrata przytomnosci. McGowan i Tancerz otoczyli go z dwoch stron, chwycili za ramiona i jeczacego szarpneli w gore. W czerwonym blasku swiatel kabiny, trzymajac sie stropu, Francesco Francezci wyszczerzyl zeby w usmiechu i powiedzial: -Witaj, kimkolwiek jestes, i zegnaj! - I glowa wskazal otwarte drzwi. Zdezorientowany Nekroskop pozwolil sie zaciagnac do drzwi. Wtedy, widzac, co sie swieci, chcial walczyc, ale bylo juz za pozno. Kiedy go wypchneli na zewnatrz, McGowan wychylil za nim swa diabelska twarz i usmiechnal sie od ucha do ucha. Ale po chwili przestal sie usmiechac, wydal dziki wrzask i koziolkujac wylecial za nim. A w helikopterze Francesco odbezpieczyl przewieszony przez ramie pistolet maszynowy, zaklal, wymierzyl i z bliska poslal serie... prosto w nagie plecy niezywej Moreen! Choc byla martwa, choc wyrwano jej jezyk i serce i wypito krew, pozostalo w niej jeszcze tyle zycia, aby uniesc sie w gore i wypchnac Angusa McGowana na zewnatrz! Rozdarta na strzepy przez grad kul - niemal przecieta na pol - potoczyla sie w przod i zawisla w drzwiach, jak szmaciana lalka. Jeszcze zdazyla zawolac do Nekroskopa: -Chyba czekalam z tym zbyt dlugo. Przepraszam, Harry... -Nie przejmuj sie - powiedzial, spadajac. - Nie bedziesz sama. Zmarli zazwyczaj sie nie spiesza, ale w koncu zaczna z toba rozmawiac. I ja takze, jesli bede mial szanse. Jego pierwsza mysla bylo wywolac drzwi do Kontinuum Mobiusa, ale wtedy spostrzegl, ze McGowan kieruje sie w jego strone. Maly czlowieczek spadal, jak prawdziwy spadochroniarz, z rekami i nogami tworzacymi cos w rodzaju plata nosnego. Z tego co powiedzial mu Ianson, Harry pamietal, ze ten czlowiek byl porucznikiem przez bardzo dlugi czas. Kiedy tak patrzyl, cialo McGowana zaczelo sie robic coraz bardziej plaskie, a jego rece wydluzaly sie, siegajac w strone Nekroskopa! I ta jego twarz! Jego oczy plonely triumfem! Szczeki rozwieraly sie coraz szerzej, a zeby wydluzaly sie i zakrzywialy, odslaniajac krwawiace dziasla. Na dloniach pokazaly sie pazury, ktore juz prawie dosiegaly Harry'ego... ...A Harry powiedzial bezglosnie: -Wiec rzeczywiscie jestes diablem, co? No to witaj w piekle! I wywolal drzwi tuz przed soba, po czym zanurkowal do srodka. Ale tylko ramiona McGowana zdazyly wslizgnac sie do wewnatrz. Jego krew rozprysla sie na wszystkie strony i Harry dlonia zaslonil twarz. Po chwili bylo po wszystkim i Harry zawisl bezwladnie, zmarzniety i mokry, ale bezpieczny w nicosci Kontinuum Mobiusa. A we wszechswiecie, ktory wlasnie opuscil, McGowan zawyl z bolu, zamachal krwawymi kikutami rak i runal do skalistego wawozu lezacego tysiac stop ponizej. Gdyby ktos byl na tyle okrutny, by cisnac slimaka na betonowa plyte, uzyskalby bardzo podobny wynik. A George Ianson mogl teraz zaznac spokoju; i tak samo Moreen, i wielu, wielu innych... Tymczasem w helikopterze wstrzasniety do glebi Guy Tanziano stal jak skamienialy kolo otwartych drzwi. A Francesco, z twarza szara jak popiol, osunal sie na siedzenie i powiedzial: -Zamknij te cholerne drzwi! - Po czym dodal: - Widzieliscie to? Czy ja trace zmysly? Ta dziewczyna... -Co sie stalo? - Unieruchomiony przy sterach Luigi Manoza widzial bardzo niewiele z tego, co sie wydarzylo. -Ona byla zywa - wymamrotal Tancerz, zamykajac drzwi kabiny i przekrecajac dzwignie blokujaca. -Nie - warknal Francesco, ktory juz wzial sie w garsc. - Byla martwa. Ale... no, nie wiem. On, oni wydawali sie ze soba rozmawiac! - I do siebie: - Czy Angelo nam nie mowil, ze ten czlowiek rozmawia ze zmarlymi? -Moze... - powiedzial Tancerz. - Moze... -Moze co? - Francesco wydawal sie mowic do siebie; wciaz nie mogl uwierzyc w to, co sie stalo. -Moze byla niewolnikiem, a nawet porucznikiem, i to dluzej, niz myslimy. -Co takiego? - Nagle Francesco ujrzal Tancerza w nowym swietle. Bo "moze" rzeczywiscie mial slusznosc? Zadnych moze; musial miec slusznosc. Dziewczyna byla w pelni rozwinieta wampirzyca i to byl ostatni spazm jej metamorfizmu. Nie mial nic wspolnego z zyciem; po prostu wampir wewnatrz niej kurczowo trzymal sie zycia. Ale juz teraz nie. Teraz byla martwa na dobre. -Co? Co takiego? - Pobladla, pucolowata twarz Luigiego Manozy wciaz patrzyla w glab kabiny pasazerskiej. Francezci popatrzyl na niego i powiedzial: -McGowan zginal. To byl wypadek. Teraz jest nas tylko trzech... To byla najszybsza wspinaczka w calym dlugim zyciu B.J., jak gdyby wszystko, co robila dotad, kazda godzina spedzona w gorach, a zwlaszcza na tej gorze, stanowilo probe przed dzisiejszym wyczynem. Jak sportowiec, ktory zachowuje wszystkie rezerwy na wielki wyscig, B.J. szykowala sie na ten wlasnie dzien. Choc hamowala ja wspinajaca sie wraz z nia Sandra - ktora przez ostatnie trzydziesci lat uczyla wszystkiego, co wie - dzis przeszla sama siebie. Jednak w ciagu ostatniej godziny Sandra opadla z sil i B.J. musiala chcac nie chcac ciagnac ja przez ostatnia czesc drogi. Ale Sandra bedzie nalezec do niej, kiedy w koncu stanie twarza w twarz ze swym okropnym Panem, albo bylym Panem, jak sobie wciaz powtarzala. Bo o ile B.J. byla ekspertem w walce wrecz - jak rowniez we wspinaczce - o tyle Sandra byla swietnym strzelcem. W swoim malym plecaku miala pistolet zaladowany bardzo szczegolnymi nabojami; byly to srebrne kule, ktorych - zgodnie z zaleceniem B.J. - mogla uzyc tylko przeciw smiertelnemu wrogowi. Ale do diabla... lord Radu byl teraz jej wrogiem; gdyby tak nie bylo, z pewnoscia by sie z nia skontaktowal! Ksiezyc w pelni oswietlal im droge, a reduta Radu znajdowala sie zaraz za mala przewieszka i waska polka skalna; psychiczny eter byl zupelnie pusty. A moze jednak nie. Bo od czasu do czasu - przelotnie, jak zmarszczka wody na nieruchomej tafli jeziora - B.J. wyczuwala obecnosc obserwatora tam, gdzie nie powinno byc nikogo. Ale to nie byl Radu, nie. Jego bowiem umysl, jego zapach rozpoznalaby wszedzie. Jezeli Radu juz powstal - jezeli Staremu Johnowi i jego towarzyszom udalo sie wydobyc go z zywicy - lord zachowywal sie bardzo cicho. Wiec B.J. musiala sie mylic. Bliskosc reduty powodowala jej niepokoj. Zdjela z pasa maly hak i wbila go w sciane dwanascie stop nad glowa. Wszedl bez trudnosci; wciaz trzymajac sie skaly, sprobowala, czy dobrze trzyma. W porzadku, robila to setki razy. Objela line nogami, podciagnela sie na rekach i po chwili przewieszke miala za soba. Tkwiacy osiem stop nad glowa hak wciaz trzymal mocno. -Sandra - cicho zawolala w dol. - Wchodz, bede ciagnac. Dziewczyna posluchala od razu. Objela line nogami, odchylila sie do tylu, spojrzala do gory i wlasnie wtedy to sie wydarzylo. Oczy Sandry rozszerzyly sie; spojrzala poza B.J. i wydala stlumiony okrzyk, ktory nie mial nic wspolnego z jej wysilkami. B.J. obrocila sie i spojrzala w gore. Powyzej polki skalnej, w scianie, znajdowala sie jaskinia, a w jej wylocie, ponad krawedzia skaly, pojawilo sie pelne zlosliwosci oblicze Azjaty - to byl Drakul! -Zemsta! - Zeslizgujac sie po linie, Singra Singh Drakesh przeslal te mysl prosto do umyslu B.J. - Zemsta za moich ludzi, ktorych twoi ludzie zabili na skalach tejze gory! B.J. trzymala line w dloniach, ale Sandra spanikowala. Zwisla bezwladnie na linie, ktora pod jej ciezarem coraz szybciej zaczela sie wyslizgiwac z dloni B.J. Nie potrafila jej zatrzymac! Z dloni ciekla jej krew, co tylko przyspieszalo ruch liny. W koncu jej koniec przelecial jej miedzy palcami i lina poleciala w dol. A Sandra, mala, przerazona figurka, wirujac w powietrzu, spadla w otchlan czarnej rzeki, ktora pienila sie na dnie parowu. Wszystko trwalo zaledwie pare sekund... B.J. zaparla sie nogami w waskiej szczelinie naturalnego "okna" u podstawy polki skalnej, znow spojrzala w gore i powiedziala zdyszanym glosem: -Ty sukinsynu, juz jestes trup! Singra Singh spojrzal w dol na nia i powiedzial: -Mysle, ze nie. - Odlozyl noz, ale teraz w jego dloniach pojawilo sie cos innego. Widzac stalowy wylot lufy pistoletu maszynowego, B.J. rzucila sie w bok, aby zejsc z linii ognia i przecisnela sie pod krawedzia skaly, chcac sie ukryc w labiryncie jaskin wewnatrz gory. Ale zaczepila o cos i nie mogla sie uwolnic, a waskie wargi Singha ulozyly sie w zlowieszczy usmiech, odslaniajac ostre jak igly zeby. Nie spieszac sie wycelowal... ...I w tym momencie oboje uslyszeli w swych glowach warkliwy glos, ktory powiedzial: -Ty, Singh, jestes co prawda zdecydowanie mniejszym zlem, ale jestes blizej. I zawsze wole najpierw zabic kogos z Drakulow niz kogos z Lykanow. Nawet w wypadku takiej zdradzieckiej suki! Wtedy... cos zachrzescilo. Ten dzwiek byl tak glosny i wyrazny, ze B.J. niemal go poczula; byl to chrzest lamanych kosci. Pelen cierpienia wyraz twarzy Singha powiedzial wszystko, kiedy wypuscil bron i oklapl jak wyrzucona na brzeg ryba... po czym zaczal sie zeslizgiwac w tyl, wciagany do jaskini! B.J. wiedziala, co go dopadlo, ale musiala to zobaczyc na wlasne oczy. Te monstrualna lape, ktora siegnela po jego glowe, chwytajac ja dlugimi na trzy cale pazurami, i jednym szarpnieciem wciagnela do srodka. A przedsmiertny krzyk Singha dzwieczal jeszcze przez chwile w powietrzu, po czym nastala straszliwa cisza. Przerazenie poderwalo B.J. do dzialania; wyrwala sie z pulapki skalnej i wpadla do srodka. Wslizgnawszy sie do pograzonego w ciemnosci labiryntu jaskin i korytarzy, ktorych nikt nie znal tak dobrze jak ona, odpiela kusze i zaladowala. Teraz, gdy nie bylo juz Sandry, kusza byla jej jedyna bronia przeciw tej kryjacej sie w mroku okropnosci sprzed szesciu stuleci. A jedynym pocieszeniem byl fakt, ze teraz musiala sie martwic tylko o siebie... III W reducie Radu. Harry i lordWampyrow -Tego balismy sie najbardziej - powiedzial sir Keenan do Harry'ego, kiedy Nekroskopopuscil Kontinuum Mobiusa i pojawil sie w chacie Starego Johna. - Balismy sie, ze to zespolenie wszystkich poziomow spowoduje ostateczne zalamanie psychiczne. Dzieki Bogu bylismy w bledzie! Ale Harry, ktory nigdy nie byl pewien istnienia Boga, odpowiedzial: -Wole podziekowac Nostradamusowi i moze jeszcze Mesmerowi. Nie jestem pewien, co wlasciwie zrobil ten ostatni, ale mysle, ze ulatwil mi powrot. Nostradamus zaryzykowal - i tez nie mam pewnosci co do tego, co mi przekazal - ale zmuszajac mnie do odgadniecia czesci tych lamiglowek, dostarczyl odpowiednie lekarstwo. Latwo przestraszyc sie tego, co nieznane. Ale gdy zaczynasz rozumiec, z czym masz do czynienia, jest latwiej. -Tak wlasnie mowila twoja matka - powiedzial sir Keenan. Harry kiwnal glowa. -Gdyby to wszystko spadlo na mnie w jednej chwili, jestem calkiem pewien, ze przegralbym na calej linii. Ale to sie dzialo stopniowo. A teraz jestem wsciekly jak diabli! -Tym razem to ja mowilem, ze tak bedzie - powiedzial zaniepokojony sir Keenan. - Ale mam nadzieje, ze nie jestes tak wsciekly, zebys niepotrzebnie ryzykowal. -Zrobie to, co musze - odparl Harry. - Teraz musze sie wreszcie na cos przydac. Wiec musze cie przeprosic... Znalazl swoj pas i bron w krzakach kolo domu, tam, gdzie B.J. je rzucila. Poszukal tez (i znalazl) zapalniczke upuszczona przez niewolnika Ferenczych, kiedy go postrzelil. Potem pozostalo mu juz tylko jedno: udac sie w miejsce, ktorego polozenie, jak sadzil, zna. Bo kiedy B.J. opowiedziala mu o Wampyrach, obudzila w nim pewne wspomnienia. Jedno z nich wiazalo sie z pewnym snem czy moze przeczuciem; poniewaz bylo to dawno temu, kiedy Nekroskop dopiero od niedawna zamieszkiwal cialo Aleca Kyle'a, moze byl to obraz pochodzacy z przyszlosci. Jakkolwiek bylo, odwiedzil wtedy redute Radu i stal przy jego sarkofagu. A teraz musial tylko przywolac te scene, a wspolrzedne tego miejsca nagle pojawily sie w jego glowie. Mial sie wspiac do kryjowki Radu? Nie watpil, ze potrafi, ale to bylo dobre dla ludzi, ktorzy nie znali innych sposobow. Sposob Harry'ego byl prostszy. Wziawszy gleboki wdech, przygotowal sie do skoku... Francesco Francezci, Guy Tanziano i Luigi Manoza znalezli line Starego Johna, ktora wciaz zwisala tam, gdzie ja zostawil, i opuscili sie w mroczna glebie jaskini. Bedac wampirami, nie mieli wielu klopotow ze wspinaczka; brak swiatla dziennego nie stanowil problemu; na poczatku droge oswietlal im ksiezyc i migotliwe swiatlo gwiazd, a kiedy juz znalezli sie w labiryncie, oczy szybko przywykly im do ciemnosci. Oczy Francesca plonely czerwienia, a oczy niewolnikow migotaly na zolto. Szli ostroznie, starajac sie nie robic halasu. Reduta Radu wygladala inaczej, niz sie spodziewali. Byla surowa, odpychajaca, opuszczona, przynajmniej takie robila wrazenie. Puste jaskinie rozbrzmiewaly echem; im glebiej sie zapuszczali, tym temperatura byla wyzsza, co jest typowe dla podobnych kompleksow jaskin na calym swiecie. Wszedzie panowala kompletna cisza. -Widzielismy trzech - chrapliwym szeptem powiedzial Tanziano - starego tropiciela i jego przyjaciol, z pewnoscia kierowali sie w te strone. I ta lina. Ktos musial po niej schodzic. -Oczywiscie - powiedzial Francesco. - Ale to bylo wiele godzin temu i mogli juz to miejsce opuscic. Z drugiej strony... moze cos ich zatrzymalo. Radu przebywal tu przez bardzo dlugi czas i przez te wszystkie stulecia musial cierpiec na brak pozywienia. Osobiscie jestem ciekaw, jak to mu sie udalo. Ale teraz, po przebudzeniu, bedzie musial zaspokoic swoje potrzeby. Moze wy tego nie czujecie, ale dla mnie to miejsce cuchnie wilkiem! Wiec mozliwe, ze teraz, po zaspokojeniu glodu, odpoczywa. Tak czy owak zachowajmy cisze. Dzwiek rozchodzi sie tutaj na duza odleglosc, a mysli jeszcze bardziej. Wiec od tej chwili pilnujcie swoich mysli, a jezeli wyczujecie cokolwiek... -Popatrzyl na swych niewolnikow, skinal glowa znaczaco i nie dokonczyl. Szli po sladach, ktore czasami ledwo bylo widac w miejscach, gdzie lezacy od wiekow pyl pokrywal gola skale. Po chwili, zszedlszy stromym przejsciem do pieczary zaslanej kamiennymi plytami, Tanziano wskazal cos palcem i mruknal: -Dwa rzedy sladow idacych w obu kierunkach. Francesco skinal glowa i szepnal: -Ale wiekszosc szla tedy. - Powoli odbezpieczyl pistolet maszynowy tak, aby narobic jak najmniej halasu. Pozostali poszli za jego przykladem. Byli teraz w glownej jaskini, w sercu kryjowki, co potwierdzaly wszystkie wampirze instynkty Francesca. Ale wciaz nie wyczuwal obecnosci samego lorda. Z pewnoscia byl tutaj -wilczy zapach byl wyraznie wyczuwalny - ale obecne miejsce jego pobytu pozostawalo nieznane. Anthony Francezci (gdyby byl tutaj) nie uznalby tego za zaskakujace. Dzieki lepszemu porozumieniu z ojcem Anthony poznal historie Wampyrow znacznie lepiej niz jego brat; wiedzial, ze dwa tysiace lat temu w Krainie Gwiazd lord Radu byl poteznym telepata. Potrafil kontrolowac swe mysli - znikac z mentalnego eteru - rownie skutecznie jak sam Angelo. Ale Tony'ego tu nie bylo... i bylo to ostatnie miejsce, w jakim chcialby sie znalezc, pomimo ze zapewnial brata, ze ten odniesie triumf... Idac glownym tropem, trojka wkrotce dotarla do sarkofagu spoczywajacego na skalnym rumowisku. Wilcze pietno bylo tutaj bardzo wyrazne. Ale niesamowita atmosfera tego miejsca -moze panujaca tu cisza, albo dalekie, monotonne kapanie wody - zrobila wrazenie na Guyu Tanzianie. Pociagnawszy za rekaw Francesca, ktory patrzyl na wielka, kamienna trumne, wyszeptal: -To miejsce sprawia, ze studnia w Le Manse Madonie wydaje sie prawie sympatyczna! Francesco strzasnal jego dlon i popatrzyl na niego gniewnie. -Wiec zostan tutaj, a my pojdziemy dalej - powiedzial. I ruchem glowy wskazal, aby Manoza podszedl razem z nim do sarkofagu. Zostawiwszy Tanziane u stop rumowiska, Francesco i Manoza wdrapali sie na platforme i zapalili kilka sposrod umieszczonych wokol pochodni. Nastepnie, przekroczywszy kaluze zywicy, podeszli do brzegu trumny. -Jasna cholera! - powiedzial Manoza, spogladajac w dol, na kleista, zolta ciecz. Ale Francesco tylko wyszczerzyl zeby w usmiechu i koncem lufy pistoletu tracil dwa trupy do polowy zanurzone w zywicy. -Mialem racje - powiedzial. - Nie tylko sie przebudzil, ale i najadl. Musial byc bardzo glodny... Cialo jednego z nich nalezalo do mlodego mezczyzny; poza lekkim wilczym pietnem, nie bylo w nim nic nadzwyczajnego. -Ksiezycowe dziecko - wyjasnil Francesco. - Wyssane do ostatniej kropli i dla pewnosci wrzucone do zywicy. Radu, przynajmniej jak dotad, nie kreuje porucznikow. A ten drugi to niewatpliwie jeden z ludzi Drakuli. Azjata, porucznik i przywodca grupy. Co oznacza, ze ta grupa prawdopodobnie juz nie istnieje. Pewno zginal jako ostatni. Manoza wymamrotal ze zdumieniem: -Jego plecy przypominaja litere "Z". A te slady od noza biegna az do czaszki. I nie ma serca! Wyglada, jakby go przepuszczono przez tryby jakiejs wielkiej maszyny! -To nie slady od noza - powiedzial Francesco. - To slady pazurow. A Tanziano, stojacy u stop rumowiska, podskoczyl i obrocil sie na piecie, z przestrachem wodzac oczyma od sciany do sciany, az w koncu zatrzymal wzrok na pionowej szczelinie skalnej, gdzie, jak mu sie wydawalo, zobaczyl blask pochodni odbijajacy sie od dwoch czerwonych punkcikow. Zaciskajac zeby i kiwajac swa wielka glowa, Tancerz wysunal do przodu bron i powoli zaczal sie posuwac w kierunku szczeliny... ...Podczas gdy stojacy tylem Francezci mowil do Manozy: -Jest tak, jak mialo byc: krwawa wojna juz sie zaczela. Gdzies w tym labiryncie znajdziemy reszte - tych, ktorych obserwowales, jak tu szli, te kobiete i jej dziewczyny, no i oczywiscie samego Radu - jezeli juz nie pozabijali sie nawzajem! Mozna miec taka nadzieje, prawda? - Odwrocil sie, spojrzal w dol i zaczal mowic: - Guy, teraz pojdziemy tym drugim tropem... -...Guy? Tancerzu? - Ale odpowiedzialo mu tylko echo. Tanziano zniknal. Francezci i Manoza pospiesznie zeszli na dol i Francesco zawolal: -Tancerzu! Gdzie, u diabla...? - Bylo tak, jakby pieczara czekala na to wlasnie pytanie. -Gdzie, u diabla...? Gdzie, u...? Gdzie...? - odpowiedzialo echo. I wtedy uslyszeli cos, co nie bylo echem, lecz zachryplym szeptem, zarazem ostrym i wyraznym jak wolanie. Francesco uslyszal to zarowno w uszach, jak i w glowie: -Zgadza sie! A pieklo jest wlasnie tutaj, Ferenczy! -Wilk! - warknal Francesco, gdy dudnienie tego glosu ucichlo. Razem z Manoza staneli do siebie plecami, rozgladajac sie na prawo i na lewo. Przez chwile nic sie nie dzialo. Az nagle cos zostalo wyrzucone zza poteznej kolumny skalnej i powoli koziolkujac w powietrzu, pacnelo na kamienne plyty, sunelo przez chwile, pozostawiajac czerwony slad, i w koncu znieruchomialo. Byla to prawa reka wyrwana ze stawu wraz z wiazadlami, kawalkami ciala, sciegnami i czescia klatki piersiowej. Na rece widac bylo strzepy kurtki Guya Tanziany i jego koszuli! Wtedy Francesco uslyszal ni to wycie, ni to smiech. Odbijajac sie glosnym echem w jego glowie i labiryncie jaskin, niosl sie od sciany do sciany i wydawalo sie, ze nigdy nie ustanie. -To wycie! - powiedzial Manoza. -I smiech! - warknal Francesco. - Ten sukinsyn z nas sie smieje! -Ja slyszalem tylko wycie - powiedzial wstrzasniety Manoza. Patrzyl na Francesca oczyma rozszerzonymi ze strachu. - Francesco, czy jestesmy stuknieci? Co my tu do cholery robimy? Francesco wskazal kolumne skalna. - Ja obejde ja z tej strony, a ty z tamtej. Trzymaj sie blisko skaly i strzelaj do wszystkiego, co sie rusza. Ale kiedy, nie natknawszy sie na nic, spotkali sie po drugiej stronie, Francesco znow uslyszal ten dudniacy glos: -O wiele za pozno i za wolno. Przyszlo was tu trzech - z wolnej i nieprzymuszonej woli - ale teraz jest tylko dwoch. Wkrotce bedziemy tylko my dwaj, ja i ty, Ferenczy. Boisz sie? Wydawalo sie, jakby Francesco dostal w twarz. Ale po chwili otrzasnal sie i glosno warknal: -Co, mam sie bac ciebie? Jezeli jestes, Radu, tak grozny, dlaczego nie staniesz tutaj przede mna, twarza w twarz? - Byla to brawura, ale nie tylko. W tym bowiem, co uslyszal, wyczul cos w rodzaju frustracji czy desperacji lorda. Cos, co ten probowal ukryc. A Radu wiedzial, ze Francesco to wyczul. Telepatyczny kontakt, jaki nawiazal, siegal o wiele dalej, niz Francesco by sobie zyczyl. Radu zaskowyczal z wsciekloscia i wycofal mentalna sonde. Francesco obrocil sie do Manozy, ktory wpatrywal sie w niego, jakby stracil zmysly. -Co znowu? - spojrzal na niego gniewnie. -Ty... ty z nim rozmawiales! - wyjakal Manoza. - Rzuciles mu wyzwanie. Ale jego tu nie ma. Francesco usmiechnal sie niewesolo. -Oczywiscie juz odszedl, Luigi - oddalil sie stad, bo sie boi - ale slyszal mnie doskonale. Rzucilem mu wyzwanie, bo jest slaby. Radu jest chory! W wyniku dlugiej hibernacji, z powodu choroby i z powodu uplywu czasu. To stary i chory wilk, a jego jedyna przewage stanowi fakt, ze zna ten cholerny labirynt. Ale zdradzaja go jego mysli. Sa jak latarnia morska. Chodz, pojdziemy jego sladem... Byl to slad znaczony krwia - krwia Tancerza; po paru krokach natkneli sie na jego cialo; zobaczyli nogi wystajace zza skalnej plyty. Jezyk mial wyrwany u nasady i wepchniety w glab jamy ustnej, aby zagluszyc krzyki. Mial zlamany kregoslup, a w potrzaskanej klatce piersiowej, tam gdzie niedawno tylo serce, ziala wielka dziura. -Jasna... - powiedzial Luigi Manoza, probujac przelknac sline. -Jasna? - spiorunowal go wzrokiem Francesco. - Jasna? - Jasna cholera! - w koncu wychrypial Manoza. Byl wprawdzie wampirem, ale tylko niewolnikiem. A to byla robota kogos zupelnie innego. Wampyra, ale innego niz Francesco. Przed nimi droga rozgaleziala sie, tworzac dwa tunele. Slady wiodly do obu. -Potrafisz widziec w ciemnosci - przypomnial Francesco Mannozie, ktory wciaz nie mogl dojsc do siebie. - Masz doskonala bron. Mozesz w tego sukinsyna wystrzelic dwadziescia piec kul w ciagu sekundy! Idz tym tunelem. Jesli slady sie urwa, wroc do tego punktu. Ja uczynia podobnie. A teraz ruszaj! Manoza ruszyl naprzod. Ledwie zrobil pare niepewnych krokow w glab tunelu, gdy ujrzal daleko przed soba padajaca z gory smuge swiatla, a przy scianie tunelu kamienne bloki, ktore tworzyly schody. Dalsze schody wyrabano w scianie; wiodly do czegos, co wygladalo jak naturalny, lukowaty wylot tunelu. Schody prowadzily w gore i na zewnatrz i Manoza doszedl do wniosku, ze nie mogl trafic lepiej. Francezci go zabije, o ile nie zabije go ktos inny. Ale teraz, nie wiedzac, co Francesco wie, albo mysli, ze wie, Manoza rozwazyl inna mozliwosc. Tam, na gorze, stal helikopter. Tam bylo tez swiatlo, powietrze i wolnosc. A tutaj niemal pewna smierc z rak tej okropnosci sprzed wiekow. Nie mial wielkiego wyboru, zwlaszcza ze w glowie huczal mu warkliwy glos, popychajac go do przodu: - Biegnij, czlowieczku, biegnij! Uratuj sie, bo twoj pan jest juz martwy! I z walacym sercem Manoza biegl i biegl, a belkoczacy potwor wydawal sie cwalowac tuz za nim... W Kontinuum Mobiusa Harry jeszcze raz wszystko przemyslal. W koncu postanowil nie wykonywac skoku bezposrednio do kryjowki Radu. Po pierwsze jego dawny sen czy przeczucie mowilo mu, zeby tego nie robil. To bylo cos wiecej niz sen; to byl koszmar! A po drugie chcial sie przekonac, co sie dzieje na gorze. Poniewaz byli w to zamieszani Drakulowie i Ferenczy, prawdopodobnie przypominalo to pole minowe. Tak wiec udal sie tam etapami, z plateau na polke skalna, potem na skaliste urwisko i wreszcie na sama gore. I tam zobaczyl opuszczony helikopter stojacy na plaskim skrawku ziemi w poblizu wielkiej szczeliny skalnej. Niedaleko znajdowal sie wylot jaskini, w ktorym kolysala sie lina, i doszedl do wniosku, ze tedy wiodla droga do wnetrza kryjowki, ktora wybrali Ferenczy i jego ludzie. Ale wiedzac, ze sa uzbrojeni po zeby, a takze zdajac sobie sprawe, ze w ciemnosci maja nad nim przewage, nie poszedl ich sladem ani nie wykonal skoku, tak aby znalezc sie przed nimi. I pomimo ze serce mu podchodzilo do gardla z niepokoju o Bonnie Jean - choc naprawde nie potrafil powiedziec dlaczego - siedzial tu juz od pol godziny i czekal na rozwoj wypadkow. Byl coraz bardziej zmarzniety i niespokojny, natomiast skapany w swietle ksiezyca krajobraz byl spokojny i nieruchomy. Moze z wyjatkiem zawodzenia wiatru, ktory hulal w gorze. Byl kolo wejscia do jaskini, gdy nagle ujrzal, ze lina wyprezyla sie. Po chwili zobaczyl, jak drga, i wtedy zrozumial, ze ktos wspina sie. Cofnal sie i ukryl za skalami, ale gdy przysadzisty mezczyzna, ktory ukazal sie w otworze, skierowal sie w strone helikoptera, wyszedl z ukrycia. Mezczyznie najwyrazniej sie spieszylo i go nie zauwazyl. Kiedy dotarl do helikoptera, szarpnieciem otworzyl drzwi kabiny. Harry nie widzial go zbyt dobrze, nie poznal go i chcial sie upewnic, kim jest i co sie tu dzieje. Zawolal w jego kierunku: -Hej, ty! Odpowiedz Luigiego Manozy mogla go posiekac na kawalki. Obrociwszy sie na piecie, zbir otworzyl ogien z pistoletu maszynowego i kule gwizdaly wokol jak roj rozwscieczonych os. Wiekszosc kul nie dosiegla celu, zostala bowiem schwytana w drzwi Mobiusa, ktore Harry wywolal, gdy Manoza zaczal strzelac. Teraz Harry juz wiedzial, z kim ma do czynienia. Ale Manoza tego nie wiedzial. Strzelal do kogos, wyproznil polowe magazynka z odleglosci czterdziestu czy czterdziestu pieciu stop i ten ktos wciaz stal, nawet sie nie poruszyl! To bylo dla Manozy juz za wiele. Wdrapal sie na poklad helikoptera, zatrzasnal drzwi i skoczyl na fotel pilota. Pstryknal kilka przelacznikow, wcisnal przycisk rozrusznika i silnik obudzil sie do zycia. Lopatki smigla zaczely sie obracac, nabraly szybkosci, a maszyna zakolysala sie i powoli uniosla sie w powietrze. Wyjawszy z kieszeni nadajnik i wyciagnawszy antene na cala dlugosc, Harry poczekal, az helikopter troche uniesie sie w gore i nacisnal guzik. Bomba magnetyczna, skladajaca sie z detonatora i czterech uncji plastyku, umieszczona w ogonie maszyny tuz pod bocznym smiglem, eksplodowala, odrywajac smiglo, wskutek czego maszyna utracila sterownosc. Helikopter wywrocil sie, podwozie peklo, a lopatki smigla uderzyly w korpus maszyny i roztrzaskaly sie na kawalki. Jeden z nich, ostry jak brzytwa, przebil przednia szybe i przygwozdzil Manoze do siedzenia, a helikopter niebezpiecznie sie zachwial na krawedzi szczeliny skalnej. Jeszcze przez chwile utrzymywal rownowage, po czym runal w dol. Po paru sekundach eksplodowaly zbiorniki paliwa wypelnione siedemdziesiecioma galonami benzyny lotniczej, a wstrzas az zakolysal skala, na ktorej stal Nekroskop. Po chwili ku niebu wzniosl sie dlugi na piecdziesiat stop slup ognia i dymu, rozswietlajac mrok nocy. Harry ponuro pokiwal glowa. Nastepny z grupy Ferenczych zalatwiony; w sumie zostalo jeszcze dwoch z tej calej bandy. Ponadto odcial im droge ucieczki. Moze teraz nadszedl czas, aby zajrzal do wnetrza kryjowki Radu. Kiedy wywolal drzwi do Kontinuum Mobiusa, gora wstrzasnela nastepna eksplozja, tym razem od wewnatrz. A ze skalnej szczeliny zaczal sie wydobywac czarny dym. Teraz Nekroskop zrozumial swoj blad, to mianowicie, ze nie pomyslal o podrecznej broni. Jego bomby ani granaty nie nadawaly sie do prowadzenia walki wrecz. Z drugiej strony, jaki mogl byc pozytek z krotkiej broni palnej w walce z Wampyrami? Zanim wykonal nastepny skok, chwycil w dlon maly granat odlamkowy. W swoim snie, ktory teraz pamietal tak dobrze, jakby mu sie przysnil poprzedniej nocy, widzial nierowne naturalne "okna" w kruchej zewnetrznej scianie kryjowki Radu, znajdujace sie w bezpiecznej odleglosci od sarkofagu. Wspolrzedne miejsca mial jasno wyryte w pamieci; wywolal drzwi... ...I jego sen stal sie jawa, gdy wyszedl z Kontinuum Mobiusa dokladnie w zamierzonym miejscu akurat w chwili, gdy przed jego oczyma rozgrywalo sie zdarzenie, ktorego sam byl przyczyna. Wokol bylo slychac dalekie i nieco blizsze trzaski i jeki; ze stropu niewidocznego w ciemnosci i z pobliskich wystepow skalnych opadaly strumyczki pylu. Na dol spadlo nawet kilka kamiennych odlamkow i dwie czy trzy plyty granitu. Ale wszystko to dzialo sie w srodkowej czesci pieczary, a nie na jej obrzezu, gdzie stal Harry. I to zjawisko nie ustawalo. Slychac bylo nieustanne tarcie metalu o metal, ktorego przeszywajacy dzwiek stawal sie coraz glosniejszy, a z wielkiej jaskini, ktorej strop zakrzywial sie, tworzac wewnetrzna sciane, sypal sie kamienny gruz i saczyl sie dym. A gdy z otworu buchnal ogien, Harry zrozumial, co sie dzieje. Przebiwszy sie przez nieznane pieczary, kamienne rynny i skalne pochylosci, uszkodzony helikopter spadl az tutaj. Kiedy buchajacy z otworu plomien zmienil sie w czarny dym, a z otworu wypadly poskrecane fragmenty poszarpanego metalu, ktore roztrzaskaly sie na podlodze pieczary, Harry wiedzial, ze sie nie mylil. Blask ognia oswietlil cala pieczare i Nekroskop wykorzystal to, aby okreslic swoje polozenie i najwlasciwsza droge do sarkofagu; rownoczesnie zorientowal sie, ze nie ma tu zadnej istoty zywej. Ale przedtem na pewno tak nie bylo. Bo zaledwie kilka krokow od niego lezala na podlodze kusza B.J., tam, gdzie ja rzucila albo upuscila. Zrobiwszy krok do przodu, odlozyl granat i podniosl kusze, broniac sie przed mysla, co to odkrycie moglo oznaczac. Migocace pochodnie umieszczone u stop trumny Radu wskazywaly droge i po chwili juz tam byl. Jeszcze moment i dowie sie, czy lord jest na nogach. Bo jesli nie, to juz nie bedzie. Trzymajac kusze wymierzona przed siebie i zdecydowany doprowadzic rzecz do konca, Harry wspial sie po stosie kamieni, ominal kaluze zywicy i podszedl do krawedzi wielkiego sarkofagu... Lord Radu byl skonczony. Wiedzial o tym i to jeszcze zanim sie podniosl z zywicy. Dopiero gdy wyszedl na zewnatrz, zdolal sie z pogodzic z faktem, ze w swej obecnej postaci jest skonczony. I dlatego poslal Starego Johna, aby owego tajemniczego czlowieka - Czlowieka-o-Dwu-Twarzach -przyprowadzil do jego kryjowki. Czlowiek bowiem nazwiskiem Harry Keogh byl dla niego jedynym sposobem uwolnienia sie od tego, co w nim tkwilo, co go zzeralo przez szesc dlugich stuleci. Ale nieustanne myslenie o tym to juz bylo dla niego zbyt wiele. Jeden z najwiekszych drapieznikow wszystkich czasow, lord Wampyrow ze starej Krainy Gwiazd - w istocie pierwotny wilkolak - mial oto zostac pokonany przez jednego z najmniejszych drapieznikow, przez zarazek, przeniesiony przez pchle zerujaca na azjatyckim szczurze! Czarna Smierc oparla sie wysilkom jego pijawki, ktorej sie nie udalo zwalczyc trucizny w jego skadinad tak odpornym organizmie. Wiedzial to od chwili, gdy wygramolil sie z zywicy i pobiegl, by sie doprowadzic do porzadku w wodospadzie niedaleko kadzi, w ktorej dojrzewala jego bestia wojenna. Och, wciaz mogl biegac - zwlaszcza kiedy sie pozywil (to bylo takie smakowite!) krwia silnego czlowieka oraz sercem i pijawka porucznika Drakulow - ale nawet wtedy czul, jak trucizna krazy w jego zylach, i podejrzewal, ze to cos wiecej niz lamanie w kosciach po tych stuleciach, jakie przelezal w sarkofagu. A pod wodospadem... wszystko stalo sie jasne. Czarne krosty pod pachami i w pachwinie, cialo, ktore nie reagowalo, kiedy probowal metamorfozy, wciaz zachowujac wilcza postac, oraz wewnetrzny ogien - zadza zycia; zycia, ktore by trwalo wiecznie - tlil sie w nim jeszcze, ale slabl z kazda chwila, kiedy uchodzila z niego energia. Juz jej w ogole nie bylo. No, wystarczalo jeszcze, aby wniknac do umyslu ksiezycowego dziecka i naklonic je do popelnienia samobojstwa. I po wzmocnieniu sie w ten sposob, pozbawic zycia jakiegos marnego porucznika, a takze wyrwac reke dygocacego ze strachu niewolnika Ferenczych. Ale jaki to byl wysilek? Zaden dla Wampyra! A zwlaszcza dla lorda w latach jego mlodosci! Tylko ze gdzie sie teraz podziala ta mlodosc? Znalazl sie w innym swiecie i w innym czasie. A jego sila? Pochlonela ja pchla! A jego zadza zycia? Jak mozna miec zadze zycia, gdy w pachwinie tkwily wielkie czarne guzy, w moczu byla trucizna, a pomarszczona skora pokrywala kruche kosci? Nawet teraz oskarzanie o wszystko biednej pchly wydawalo sie absurdalne. Bo o ile zaraze przyniosly zerujace na szczurach pchly, o tyle zupelnie inne "ukaszenie" wprowadzilo ja do organizmu Radu. Do tej chwili wydawalo sie, ze z tej sytuacji nie ma wyjscia, bo zywica nie pomogla... a jedynie go zakonserwowala, aby mogl umrzec pozniej, teraz. I jego pijawka takze nie pomogla, bo sama byla bliska smierci. Przez krotka chwile Radu czul przyplyw energii, kiedy jego organizm "przetworzyl" krew Gartha Trevalina, ale od tamtej chwili kazda czynnosc uszczuplala zapasy jego energii. To nie moglo trwac dluzej. Umieral i jego stan pogarszal sie coraz szybciej. Ponadto oprocz spadku jego sil fizycznych, sily psychiczne takze go opuszczaly. Wskutek tego ten slaby Ferenczy, ta tak zwana nowoczesna wersja lorda Wampyrow, zobaczyl, co sie z nim dzieje. Ale czyz to nie bylaby ironia, gdyby Radu mial zostac pokonany przez Ferenczych? Bo to niewatpliwie przodek tego Francesca przed laty najpierw dzgnal szpada zwloki zmarlego na te zaraze, a nastepnie przebil nia Radu. Byloby lepiej, gdyby wtedy umarl, bo teraz grozila mu smierc z reki potomka tego samego przekletego klanu! Jego jedyna szansa byl Harry Keogh. Transfer do ciala i umyslu innego czlowieka. A nastepnie fizyczna przemiana Keogha w Radu. I dlatego wyslal Starego Johna Guineya z ta arcywazna misja aby przyprowadzil do niego Harry'ego Keogha, poniewaz Bonnie Jean nie... ...nie bedzie mogla w swym obecnym stanie... Mentalna sonda Radu odnalazla Starego Johna, kiedy ten opatrywal reke, ktora zlamal podczas ostatniego etapu zejscia w dol. A wiec i ta droga wydawala sie zamknieta. A mimo to w ciagu wielu lat Radu snil o tym Harrym Keoghu i wiedzial, ze ow tajemniczy czlowiek przybedzie w godzinie jego odrodzenia, aby w jakis sposob dodac mu sil. Ale ile razy w dawnych czasach Radu przekonal sie, ze przyszlosc jest pokretna? Oczywiscie przyszlosc niewatpliwie nadejdzie, bo jaka sila moglaby ja powstrzymac? Ale rzadko taka, jaka przewidywano. A mimo to... moze wciaz istniala jakas niewielka szansa. B.J. Mirlu miala bowiem moc czarowania tylko niewiele slabsza niz sam Radu: hipnotyzowala swymi oczami i umyslem i uwodzila swym cialem. Gdyby poszla za jego rada, ten Harry bylby teraz przez nia znacznie bardziej zniewolony, niz moglo to sprawic samo ukaszenie! A gdyby wiedzial, ze ona tu jest, na pewno chcialby sie dowiedziec, czym sie stala. I dlatego Radu bedzie kurczowo trzymal sie zycia do samego konca, w nadziei, ze ow Czlowiek-o-Dwu-Twarzach w koncu sie zjawi. A tymczasem trzeba bylo zalatwic tego Ferenczyego, ktory mogl rownie dobrze zalatwic jego! Radu "zobaczyl" w umysle Ferenczyego srodki niszczace, jakimi tamten dysponowal: nowoczesna bron, ktora lord pogardzal i ktorej nie rozumial. On takze mogl miec taka bron, gdyby po schwytaniu Guya Tanziany nie roztrzaskal jego pistoletu automatycznego o granitowa sciane! Teraz pozostaly mu tylko wilcze sztuczki, przy pomocy ktorych chcial walczyc ze swym wrogiem. I dlatego zawrocil do glownej pieczary, w nadziei, ze zdola mu umknac. Ale w glebi duszy Radu wiedzial, ze jego odwieczny wrog sie zbliza. Wiedzial to... I mial racje. Ostrzeglo go szuranie stop i niewytlumaczalne dzwieki dochodzace gdzies z tylu; Francezci porzucil trop i powrocil do glownej pieczary akurat w chwili, gdy spadal rozbity helikopter. Probowal zrozumiec, co sie wlasciwie stalo, co wystawilo na ciezka probe jego inteligencje, i czekajac, az ucichnie lawina kamieni i opadnie pyl, przeklinal tego tchorza Manoze. Ale co za sens przeklinac kogos martwego, kogos, kto byl juz poza jego zasiegiem? Gdyby tylko mogl dostac go w swoje rece! Ale zamiast niego... byl tutaj ktos inny! W zadymionym wnetrzu pieczary Francesco dostrzegl szczupla meska postac, ktora wspinala sie po stosie kamieni, w kierunku wielkiej trumny Radu. Ale kto by to mogl byc... nie potrafil powiedziec; nie osmielil sie zgadywac, choc sylwetka wydawala sie dziwnie znajoma. Jakie mial szanse? Jezeli sie tutaj znalazl, byl jego wrogiem, i we Francesco obudzila sie zadza mordu. Posuwal sie powoli do przodu - bezszelestnie, jak to maja w zwyczaju Wampyry - w kierunku platformy i stojacego na niej masywnego sarkofagu. Kiedy Harry znalazl sie przy trumnie, przypomnial sobie swoj sen. W tym snie on i Radu spotkali sie twarza w twarz, i to byl prawdziwy koszmar. Tak wiec teraz, w rzeczywistosci, nic nie ryzykowal. Z wyciagnieta przed siebie kusza stopniowo sie unosil, aby zajrzec do wnetrza trumny. I zobaczyl to, co przedtem zobaczyl Francesco. Ani sladu Radu... ...I w tym momencie poczul, jak wbijaja mu sie w ubranie jak widly pazury dlugie na osiem cali, jednak nie dosiegajac ciala, bo Radu nie mial zamiaru zarazic swego przyszlego "gospodarza"; Radu wyszedl zza sarkofagu i teraz siedzial w kucki na granitowych plytach, u szczytu trumny, niby jakis groteskowy gargulec. Zaledwie o pare cali od twarzy zaskoczonego Nekroskopa plonely wielkie trojkatne oczy o szkarlatnych zrenicach, wwiercajac sie w jego mozg, a oddech Radu byl goracy jak roztopiona miedz. -Achhh! Moj tajemniczy czlowiek - wielka paszcza rozwarla sie ze zdumieniem i niedowierzaniem, ale w koncu pojawil sie na niej krzywy usmiech. - Moj tajemniczy czlowiek... Harry nie mogl posluzyc sie kusza. Kiedy przycisniety do sarkofagu sprobowal to zrobic, potwor walnal go swa wielka lapa i omal nie zlamal mu nadgarstka, wytracajac kusze z dloni. Wtedy Harry zrozumial, ze wybila jego godzina. Radu trzymal go w zelaznym uscisku i nawet gdyby wywolal drzwi do Kontinuum Mobiusa, nie zdolalby sie przez nie przedostac. Wiedzial, ze juz jest martwy, ale Radu wiedzial, ze on zyje! I nie przestawal sie w niego wpatrywac. Hipnotyzujace spojrzenie jego oczu trzymalo go na uwiezi rownie mocno, jak jego wielka lapa. Harry czul, jak jego miesnie wiotczeja, a oddech uspokaja sie. A potem poczul, jak Radu wnika to jego umyslu! Posthipnotyczne ograniczenia Jamesa Andersona byly zniesione i wobec telepatycznej potegi Radu Harry byl zupelnie bezbronny. I Radu blyskawicznie wchlonal zawartosc jego umyslu. Nekroskop... Rozmawia ze zmarlymi i moze ich wzywac z grobow! Porusza sie w przestrzeni miedzy przestrzeniami, przenosi sie z miejsca na miejsce z szybkoscia mysli! Jest czlowiekiem z nowego swiata; zna jego zdobycze technologiczne i odkrycia naukowe. Ale zadne z nich nie jest w stanie wytlumaczyc tego, co posiada! Wie o Wampyrach... nawet unicestwil czlonkow naszej rasy, Drakulow i Ferenczych! Zna miejsce pobytu wszystkich moich wrogow spoza czasu, ich centrow i ich siedzib we wspolczesnym swiecie! To moj Czlowiek-o-Dwu-Twarzach!!! Ale juz nie jest tajemniczy... -Nekroskopie - warknal Radu, a jego oczy wydawaly sie teraz Harry'emu wielkie niczym latarnie. - Powiedz mi, czy w twoim wspanialym umysle jest wystarczajaco duzo miejsca dla nas obu? Chocby na krotko? -Radu! - ten krzyk rozlegl sie w wielkiej pieczarze jak strzal z bicza i lord poderwal sie do gory, prostujac sie na wysokosc siedmiu stop i obracajac sie w strone tego, kto krzyknal. Ale wielka lapa wciaz trzymal Harry'ego za ramie, a Nekroskop zwisal bezwladnie jak krolik zlapany w potrzask, unieruchomiony glownie hipnotycznym spojrzeniem Radu, ktore zdawalo sie wysysac z niego wszystkie sily. A u stop platformy Francesco Francezci - a dokladniej Ferenczy - mierzyl ze swego pistoletu automatycznego i szczerzyl zeby w usmiechu. I w tej samej chwili pociagnal za spust. Radu odczytal jego zamiar i zaskowyczal: -Och nie! Nie teraz! Nieee! - Ale kule go nie posluchaly. Grzechot strzalow i grad kul olowianych i srebrnych bylby wystarczajaco przerazajacy, ale jeszcze bardziej przerazajacy byl odglos cieczy tryskajacej z ciala trafionego licznymi kulami Radu. Nie zeby Harry czul jakakolwiek sympatie do lorda, ale wielkie, owlosione, drgajace, rozrywane kulami cialo zapewnialo mu oslone i zadna kula nie przeszla na wylot! Radu zostal trafiony kilkanascie razy, a kiedy upadl na ziemie, Ferenczy nie przestal strzelac, przesuwajac bron tam i z powrotem, starajac sie posiekac cialo tej na poly ludzkiej, na poly wilczej istoty. Harry widzial jasnoczerwone plamy na scianie sarkofagu i latajace w powietrzu kawalki czerwieni: slyszal nieustajacy terkot pistoletu maszynowego i zastanawial sie, czy i on nie zostal trafiony. Ale po chwili bylo po wszystkim i Radu calym ciezarem swego wielkiego ciala osunal sie na niego. Przywalony cialem wilkolaka, lezac na potrzaskanej plycie, wcisniety miedzy drgajace cialo a sciane sarkofagu, Harry wciaz probowal dojsc do siebie po tym, jak Radu wniknal do jego umyslu. W rzeczywistosci resztki jego wplywu wciaz tam byly i bol, jakiego doswiadczal, byl zapewne wywolany przedsmiertnymi meczarniami lorda, ale wrazenie to ustepowalo bardzo szybko. Zdajac sobie sprawe, ze wciaz zyje i najwyrazniej nie doznal zadnego szwanku, Nekroskop zaczal sie szamotac, aby sie uwolnic, caly czas zdajac sobie sprawe, ze czerwonooki lord Wampyrow zbliza sie do niego z kazda chwila. Jednak Francesco sie nie spieszyl. Radu byl bowiem Wampyrem podobnie jak on i jeszcze moga wyniknac jakies niespodzianki... ktore niewatpliwie sie pojawia, gdy podpali jego cialo! Ale jak dotad nic sie nie dzialo, wiec moze trafil srebrna kula pijawke Radu. Albo tez mial racje, podejrzewajac ze Radu gonil resztkami sil, a jego pijawka wraz z nim. Ale po szesciuset latach spedzonych w kadzi z zywica, czegoz sie mozna bylo spodziewac? Tak rozumowal Francesco, ostroznie zblizajac sie do Harry'ego i lezacego na nim potwora. A w metafizycznym umysle Nekroskopa odezwal sie glos. -Martwy! (Radu po prostu nie mogl w to uwierzyc.) Zamordowany przez Ferenczyego! -Zabity - spokojnie poprawil go Harry. - Nie zamordowany, lecz usmiercony, jak wsciekly pies. -A bylem tak blisko - zaskowyczal Radu. - Tak bardzo blisko. Moglismy razem osiagnac wielkosc, Nekroskopie. -Nie - odparl Harry - to nie dziala w ten sposob. Partnerstwo z takimi jak ty nie wchodzi w rachube. I dobrze o tym wiesz! Ale po smierci umysl starego wilka byl rownie lotny jak za zycia i jeszcze teraz widzial szanse przedluzenia swego istnienia. Ukrywajac swe prawdziwe mysli, powiedzial: -Szybko rzucasz oskarzenia, Nekroskopie. Ale czy kiedykolwiek widziales, bym uczynil cos zlego? Czy byl jakis wrogi akt skierowany przeciwko tobie - czy jakos sie nad toba znecalem? - ze mnie tak traktujesz? Nie, nie mow mi, co myslisz, ze uczynilem, lecz co wiesz, ze uczynilem, co widziales na wlasne oczy. Jak mu odpowiedziec? Harry zdolal sie do polowy wydostac spod ciala Radu, ale ladownice przy jego pasie zaczepily o ostra skalna krawedz. -Wiem tylko to, co powiedziala mi B.J. Mirlu - w koncu powiedzial na glos. - Ale wiem takze, ze ona... ze klamie, tak jak wy wszyscy! Znam wasza "wspaniala", krwawa historie: odrobina prawdy, kilka polprawd, a poza tym same klamstwa! -Co takiego? - Francesco Francezci, ktorego glowa i ramiona wlasnie ukazaly sie nad krawedzia platformy, szukal wzrokiem, do kogo mowi Nekroskop. Gorna polowa ciala Harry'ego wystawala spod martwego ciala Radu i Nekroskop popelnil blad spojrzawszy prosto w oczy Francesca, ktory nie mogl juz dluzej watpic w to, co zobaczyl. Przedtem Ferenczy w ogole nie bral pod uwage takiej mozliwosci, ale teraz... -Co...? - powiedzial. - Jak...? - Bo mezczyzna uwieziony pod podziurawionym przez kule cialem Radu byl tym samym mezczyzna, ktorego wyrzucil z helikoptera! Na chwile znieruchomial. Radu odczytal ten fakt bezposrednio z umyslu Harry'ego; odczytal takze, ze Francesco z pewnoscia nie zmarnuje drugiej okazji, aby zabic Harry'ego. -Co? - warknal. - Tak latwo sie poddajesz? Ale mozesz go zatrzymac nawet teraz i to na dobre. Albo... mozemy to zrobic razem. -Zmarli pojawiaja sie z wlasnej woli - powiedzial Harry. - Przypuszczam, ze stanowie cos w rodzaju ogniska, ale prawdziwym katalizatorem jest ich milosc. -Co? - znow powiedzial Francesco, marszczac brwi. - Jestes oblakany? Nie zeby to mialo jakies znaczenie, bo juz jestes trupem! Ale najpierw chce wiedziec, jak to zrobiles. -Milosc? - warknal Radu. - Ludzka milosc? Alez to jest cos, co zostawilem razem z moim czlowieczenstwem. Rozumiem nienawisc, chciwosc i zadze. Moze ich powinienem uzyc? Nie? Tak myslalem. Wiec teraz twoja kolej. Jesli przezyjesz, wezwij mnie... ale czy nie chcesz znow zobaczyc B.J.? - zagral ostatnia karta atutowa. Harry dzwignal gorna czesc ciala i przesunal sie troche w bok, schodzac z linii strzalu, po czym spojrzal w gore. A na wprost niego wyrosl Ferenczy, usmiechajac sie od ucha do ucha i mierzac prosto w twarz Harry'ego. -Z drugiej strony - mruknal - nie mow mi jak, bo to juz nie ma znaczenia. Moze bylo was dwoch, co? Blizniacy? No coz, poniewaz ojciec zapewnil mnie, ze potrafisz rozmawiac ze zmarlymi, pozdrow ode mnie swego blizniaka, kiedy go spotkasz, OK? -Radu - powiedzial Harry. - Mysle... mysle, ze moge cie potrzebowac! - I to wystarczylo. Cialo lorda unioslo sie, a Harry natychmiast odtoczyl sie w bok i wpadl w wywolane przed chwila drzwi do Kontinuum Mobiusa, ale zanim sie tam znalazl, zobaczyl, jak potezna lapa blyskawicznym ruchem wytracila bron z rak Francesca. Nastepnie, materializujac sie na podlodze wielkiej pieczary, Nekroskop odetchnal z ulga i spojrzal, co dzieje sie z tylu za nim. Zobaczyl, uslyszal... i po chwili zalowal, ze to ujrzal. Najpierw uslyszal, jak Ferenczy szlocha, a potem blaga, kiedy Radu wciagal go wijacego sie i wierzgajacego we wszystkie strony po kamiennych stopniach prowadzacych do sarkofagu. Potem uslyszal przenikliwy krzyk i ostry trzask, kiedy Radu po kolei zlamal mu obie rece w lokciach. Potem krzyki Francesca przeszly w gardlowy bulgot, gdy wielki wilk wepchnal go glowa naprzod w goraca zywice wypelniajaca sarkofag, ale po chwili wyciagnal go znowu. -Ale ty jestes martwy! - Byl to ostatni okrzyk niedowierzania nieszczesnego Francesca, ktorego slowa utonely w sciekajacej mu po twarzy zywicy. - Jestes, cholera, martwy! Radu podniosl go za polamane rece, cisnal nim o kamienne schody i powiedzial warkliwym, ale zarazem rozbawionym glosem: -Pozornie, ale nie tak martwy, jak ty bedziesz za chwile! - I przycisnawszy stopami ramiona Francesca, chwycil go pod broda i za tylna czesc czaszki, po czym po kilku skretnych ruchach jednym plynnym szarpnieciem poteznych rak oderwal mu glowe! Miekki odglos rozdzieranego ciala mogl przyprawic o mdlosci, ale widok byl jeszcze bardziej przerazajacy. Nekroskop widzial w swym zyciu wiele okropnych scen, ale ta byla jedna z najgorszych. Szyja Francesca wydluzyla sie niewiarygodnie, az w koncu jego metamorficzne cialo musialo ustapic i peklo. Zbryzgana krwia gorna czesc kregoslupa zostala wywleczona na zewnatrz jak u wypatroszonej ryby... ...Tylko ze wokol kregoslupa ryb nie owija sie zywe stworzenie! Byla to pijawka Francesca, ktora Radu wyrwal z radosnym wyciem i wsadzil sobie do gardla. Przelknal ja dwoma poteznymi kesami. I wtedy sie zaczelo! Jedna z pochodni u stop trumny wciaz sie palila. Jednym skokiem Radu uwolnil sie z uscisku szarych i fioletowych macek, ktore wystrzelily z poszarpanego ciala Francesca, i cisnal do sarkofagu jego glowe, za ktora poleciala plonaca pochodnia. Wirujac w powietrzu, pochodnia wpadla do goracej zywicy. W jednej chwili pieczare rozjasnilo blekitne swiatlo, gdy z polplynnej powierzchni cieczy wystrzelily w gore jezyki ognia. Biegnac sladem rozlanej na zewnatrz zywicy, ogien dotarl do ciala Francesca. I pozbawiona mozliwosci ucieczki protoplazma wampira zaczela sie smazyc... ...Co trwalo przez jakis czas... W koncu Radu zblizyl sie do Nekroskopa i powiedzial: -Mam pewna propozycje. -Czyzby? - Harry cofnal sie i pospiesznie wywolal drzwi - Czas, abys odpoczal, Radu. On mial racje: jestes martwy. -Czekaj! - tamten zatrzymal sie w miejscu. - Odpoczywalem juz dosc dlugo! A co z Bonnie Jean? Nie rob tego Harry, skoro mozesz ja jeszcze zobaczyc. Harry zawahal sie; problem polegal na tym, ze nie wiedzial, czy bedzie w stanie go ponownie usmiercic! Kiedy pojawili sie zmarli, aby go ozywic, stalo sie to z milosci do niego albo ze strachu przed nim. A kiedy odeszli, to dlatego, ze juz nie byli potrzebni. Ale Radu byl powodowany nie miloscia lub strachem, lecz nienawiscia, i Nekroskop nie wiedzial, czy potrafi nad tym zapanowac. Jednak jego oslony znow byly na swoim miejscu i Radu nie wyczul jego niepewnosci. Zrobil niepewny krok w jego strone, ale Harry go ostrzegl: -Zostan tam, gdzie jestes, Radu! - A poniewaz nie wiedzial, co robic dalej, ciagnal: - Wiec co proponujesz? -Pomoz mnie, a ja pomoge tobie - warknal Radu. - Jesli mi odmowisz, B.J. zgnije w piekle! Harry unikal jego wzroku. -Mam ci pomoc? Ale tobie nie mozna pomoc. Jestes martwy. -Czy unicestwilbys caly gatunek? -Tak - odparl Harry bez wahania. - B.J. takze? -A jest Wampyrem? -Jest swiezo upieczona lady. Ale, jak mowie, swiezo upieczona i moge powstrzymac jej dalszy rozwoj. Moze znow stac sie calkowicie ludzka. To, co w niej tkwi, mozna usunac. -Podobne klamstwa juz slyszalem od tobie podobnych - odpowiedzial Harry, choc poczul, jak serce mu na chwile zamarlo. -Nie - zasmial sie Radu i zakaszlal. - To nieprawda. Bo przedtem nie bylo podobnych do mnie. I obiecuje ci, ze moge ci oddac te kobiete wolna od tej choroby. -Uwazasz to za chorobe? -Moze - swego czasu - och, bardzo dawno temu. Ale teraz juz nie. Teraz uwazam to za prawdziwe zycie. Ty uwazasz to za chorobe. Ale nie spierajmy sie o slowa. Czy wysluchasz mojej propozycji? -Gdzie jest B.J.? Czy jest bezpieczna? Radu wiedzial, ze Nekroskop jest od niej "uzalezniony". Odchylil glowe do tylu i zawyl, a echo ponioslo to wycie do najdalszych jaskin. Nastepnie opadl na cztery lapy i skierowal swoj wstretny pysk w strone Harry'ego. Jego oczy, wielkie jak latarnie, zaplonely, gdy powiedzial: -Powtarzam ostatni raz. Wysluchaj mnie albo zabij, ale wtedy zabijesz takze za jednym zamachem Bonnie Jean! To jak bedzie? Dosc tych sporow, bo za chwile bedzie po wszystkim. Przynajmniej dla mnie... i dla B.J. - Naprezyl miesnie, jakby gotowal sie do skoku. -Doskonale - Harry oblizal wyschniete wargi i skinal glowa. - Slucham. Radu troche sie odprezyl, usiadl na tylnych lapach i warknal: -Przynajmniej pod jednym wzgledem nasze cele sa bardzo podobne. Przez ostatnie szescset lat snilem sen, ktorego korzenie siegaja dwa tysiace lat wstecz, do starej Krainy Gwiazd. To bylo w innym swiecie, ale tutaj jest tylko jeden sposob, aby moj sen sie spelnil. I bez zbednych ceregieli powiedzial Harry'emu, czego pragnie. Mial racje: ich cele byly bardzo podobne, bo Nekroskop pragnal tego takze... IV Martwe oceny Jak jakis wychudly drapiezny ptak, ze zgarbionymi ramionami i zapadnietymi oczami, niegdys przystojny Anthony Francezci stal sam - po raz pierwszy naprawde sam - kolo studni w podziemiach Le Manse Madonie.Prad byl wylaczony, a pokrywa z drucianej siatki podniesiona; po spuszczeniu ladunku w dol ciezki lancuch wisial nieruchomo na blokach. W glebi jakby cos kipialo - dzwieki przypominaly kwas wzerajacy sie w kosc - ale te odglosy w niedlugim czasie ucichly. Jednak nie bylo slychac zadnych dzwiekow rozdzierania ani krzykow starej Katerin - co najwyzej krotkotrwale sapanie - z przyjemnosci? - a potem zapadla cisza i, co najdziwniejsze, nie bylo tez zadnych krzykow oburzenia ze strony starego Ferenczyego, tego upiornego mieszkanca studni. Zreszta juz od jakiegos czasu w ogole sie nie odzywal. I dlatego Anthony zszedl na dol; poniewaz niecala godzine temu, o osmej trzydziesci, odebral od swego brata jakis komunikat. Moze niezupelnie komunikat, ale... wiadomosc? Przez chwile poczul bol w ramionach, plecach, szyi. A potem nic. Tylko swiadomosc, ze na zewnatrz jest ciemno; jego umysl takze spowijala ciemnosc. I swiadomosc, ze naprawde zostal sam. Jesli nie liczyc Angela. Francesco bowiem byl martwy. Wiec Anthony przyniosl na dol Katerin, jako ofiare, skladana swemu ojcu, w nadziei, ze otrzyma potwierdzenie swoich podejrzen. Bo oczywiscie ten mutant w studni musi to wiedziec. Nie powiedzial ojcu, ze ma dla niego stara Katerin, tylko ze przyniosl dla niego "smakowity kasek". Ha! W studni caly czas panowala cisza i zadne pochlebstwa, grozby czy proby "przekupstwa" nie zdolaly wymusic odpowiedzi, wiec w koncu Anthony zrezygnowal i opuscil lekko odurzona Katerin w glab studni. Oczywiscie bol mogl jej wrocic przytomnosc i to bylo wazne. Bo Anthony nie tylko chcial, aby jego ojciec wiedzial, co dostaje, lecz takze aby Katerin wiedziala, co ja spotyka! Kiedy znalazla sie na dole, czekal na jej krzyki i przeklenstwa starego Ferenczyego. Ale sie nie doczekal; uslyszal tylko odglosy jakiegos pelzania (az poczul ciarki) i na koniec jakby okrzyk czy westchnienie Katerin, w odpowiedzi na co? Jakas wyrafinowana seksualna rozkosz, a moze dotkliwy bol? I znow nieznosna cisza... ...Ktorej Anthony mial juz serdecznie dosc. -Pieprzyc cie, Angelo! - krzyknal, walnawszy piescia w sciane studni. - Jestes ponadto? Czy stales sie tym, czym i ja sie stane: kupa cuchnacej galarety zamknieta w studni, ktora nie potrafi dostrzec roznicy miedzy soczysta, mloda dziewczyna a paskudna stara wiedzma? Doskonale, wiec gnij tam, jesli chcesz. Ale czy Francesco umarl, czy nie, ja wciaz zyje! -ON NIE ZYJE - zagrzmialo w glowie Anthony'ego tak nagle, ze az odskoczyl od krawedzi studni. - ON NIE ZYJE, A JA... PRZYGOTOWUJE SIE! Anthony znow zblizyl sie do studni i wcisnal guzik, aby podniesc dzwig. Kiedy silnik zaczal pracowac, a lancuch drgnal, nawijajac sie na blok, powiedzial: -Przygotowujesz sie? Naprawde? - Glos mial pelen sarkazmu. - I do czego tak sie przygotowujesz, ojcze? Moze do smierci, prawdziwej smierci, gdy zatkam ten cuchnacy otwor? -Zycie - powiedzial tamten juz nieco ciszej. - I to niejedno! I tak, smierc. Ale Anthony, moj Tony, czy nie nauczyles sie niczego? Czy nie wiesz, ze w smierci jest zycie? Zwlaszcza dla takich jak ty i ja. Gnic tutaj? Alez dzieje sie to juz od bardzo dawna i teraz musze ci powiedziec, ze zycie moze narodzic sie z rozkladu. -Zycie w smierci? Masz na mysli niesmierc? - Ale Anthony'ego opuscila zwykla pewnosc siebie; glos jego ojca byl tak powazny i pelen smutku. -Niesmierc to jedno - powiedziala istota zamknieta w studni. - Ale sa tez... inne. I ja przygotowuje sie teraz do jednej z nich. A ty... ty masz wlasne problemy. Dzwig ukazal sie w otworze studni, ale stara Katerin wciaz lezala na platformie! -Co to? - Anthony'emu oczy wyszly z orbit. -Kilka problemow - ciagnal jego ojciec. - Po pierwsze on nadchodzi, tak jak kiedys. Tylko ze tym razem nie przybywa po to, aby ci cos ukrasc. I nie przybywa sam... -Co takiego? - powiedzial Anthony, zatrzymujac dzwig i przez pomylke wlaczajac prad. Kolyszacy sie lancuch dotknal otwartej pokrywy i... ...Z lancucha posypaly sie iskry. A dziesiec stop ponizej na platformie, cialo starej Katerin wydelo sie jak groteskowy balon i peklo. Ze srodka wydostal sie fragment Angela! Stary sukinsyn probowal uciec. A przynajmniej jego czesc. Ale dokad, do kogo? Anthony domyslal sie do kogo. Jednak teraz mu sie nie uda, bo rozdarte cialo Katerin zapadlo sie i pozostala po nim tylko wyschnieta skorupa. A pofaldowane jadro fioletowo-szarej protoplazmy o srednicy kilkunastu cali, z ktorego wystawaly wijace sie ni to rzeski, ni to macki, pomknelo w dol, po scianie studni, jak jakis oszalaly pajak! -Niech cie diabli! - warknal Anthony. - Czy to wlasnie byly twoje... "przygotowania"? Czy to bylo wymierzone przeciwko mnie? To mialo mnie zaatakowac? Pijawka-mutant z twego zmutowanego ciala miala sie dalej rozwijac we mnie? Wylaczyl prad i zdjal szczatki Katerin z platformy, po czym wrzucil je z powrotem do studni. Potem ponownie wlaczyl prad, zamknal z hukiem pokrywe z drucianej siatki i patrzyl, jak "oddech" istoty zamknietej w studni unosi sie w gore i syczy w zetknieciu z siatka. -Jestes nieustepliwy - powiedzial ojciec, a Anthony wyczul irytacje starego Ferenczyego, jakby niecierpliwe wzruszenie ramion, ale nic ponadto. Jak gdyby byla to tylko drobna komplikacja. - To lezy w naszej naturze i nic na to nie poradzimy, ani ty, ani ja. I jeszcze nie jestem skonczony, moj Tony, jeszcze nie. Ale ty tak. Bo on jest juz tutaj. Oni sa tutaj. -Wariat! - syknal Anthony. - Wariat! Kto jest tutaj? -Z kazdym dniem stajesz sie coraz bardziej podobny do swego brata - powiedzial tamten. - Bo on takze nigdy mnie nie sluchal... Wysoko na scianie odezwal sie dzwonek alarmowy, a na wyzszych poziomach rezydencji rozleglo sie brzeczenie kilku innych. Anthony popatrzyl na wibrujacy dzwonek, a potem wrocil wzrokiem do studni. -On? Oni? - powiedzial bezglosnie. - Masz na mysli tego pieprzonego zlodzieja i Radu? Ale to niemozliwe. To niemozliwe! -TO MOZLIWE! - odezwaly sie jednym glosem umysly uwiezione w ciele Angela; w ich glosach brzmialo podniecenie. - PRZYBYWA, ABY ZNISZCZYC CIEBIE I LE MANSE MADONIE, I NAS WSZYSTKICH, MODLILISMY SIE O TO OD DAWNA! W tym momencie Anthony poderwal sie i ruszyl biegiem przez podziemne korytarze, pedzac w gore Le Manse Madonie, gdzie w wielkiej sali napotkal wychudlego Maria. -Co sie dzieje? - Zlapal Maria za ramiona. - Co sie tu do cholery dzieje? I gdzie sa wszyscy inni? -Sa na swoich stanowiskach - powiedzial Mario. - Na murach, na dziedzincu albo na zewnatrz. Wyslalem ich tam i wlaczylem sygnalizacje alarmowa, bo nie wiedzialem, gdzie jestes. - Poszedl przodem po schodach w kierunku prywatnych komnat Anthony'ego. -Ale dlaczego? Co sie dzieje? - Anthony ruszyl za swym pierwszym porucznikiem. -Czlowiekowi na murze wydawalo sie, ze cos zobaczyl - odparl Mario, kiedy Anthony wprowadzil go do swoich komnat. -Wydawalo mu sie? - Anthony nie byl juz tak roztrzesiony. - W taka bezchmurna noc mu sie wydawalo? Jest slepy czy...? - Przerwal i nagle sie zakrztusil. Szli przez pokoj w strone balkonu. Na dziedzincu uzbrojeni mezczyzni biegali na lewo i na prawo, zajmujac pozycje obronne na murach; inni, przebiegajac pod szerokim lukiem glownej bramy, zajmowali pozycje na zewnatrz. A do glownej bramy zblizala sie klebiac chmura mgly. Ale jakiej mgly! W dolinach i nadmorskich wioskach taka mgla nie bylaby niczym nadzwyczajnym. Ale tu, w gorach? Splywajac z plaskowyzu, mgla wydawala sie gromadzic przed Le Manse Madonie; wal gestej, bialej mgly klebiacej sie u stop muru. A kiedy Anthony wydal stlumiony okrzyk zdumienia... ...Ze srodka dobieglo upiorne wycie. Nieludzkie, zawodzace wycie bestii, ale wcale nie zalosne, lecz niosace w sobie grozbe! -Radu! - szepnal Anthony. -Pies? - Mario wzruszyl ramionami. -Nie - Anthony obrocil sie ku niemu i chwycil go za reke. - Wilk! -Wilk? Tu, w Madonie? -Wilk! - powtorzyl Anthony. I szybko wzial sie w garsc. - Ty - warknal - zostaniesz ze mna. A jesli nie masz przy sobie broni, to ja wez i to zaraz. Rozkazy dla calej reszty: strzelac do wszystkiego - podkreslam: wszystkiego - co sie rusza! Zwlaszcza jesli zobacza... wielkiego psa. Idz i przekaz moje rozkazy, a potem wracaj. I Mario, czy helikopter ma pelne zbiorniki? -Tak - odparl tamten. A kiedy odszedl, Anthony jeszcze raz wyszeptal: -Radu! Po czym, wychyliwszy sie z balkonu - czujac nagla slabosc we wszystkich czlonkach - z niepokojem rozejrzal sie po dziedzincu i morzu mgly otaczajacym posiadlosc. Jego oczy byly jak szkarlatne punkciki w trupio bladej twarzy... A na plaskowyzu, we mgle, Harry i Radu stali ukryci za grupa wielkich glazow. -Twoja mgla ma takze swoje minusy, Radu - powiedzial Nekroskop. - Oni nie moga widziec nas, ale i my nie mozemy widziec ich. -W Krainie Slonca, w moim wlasnym swiecie, uzywalem jej jako oslony - zakaszlal lord. - Tutaj wykorzystuje ja w inny sposob: aby wzniecic lek! Kiedy Ferenczy ja zobaczy i kiedy uslyszy, to... - Tu odrzucil glowe do tylu i zawyl do ksiezyca, wiszacego nisko nad horyzontem. - ...bedzie wiedzial, co to oznacza. Ale odkrylem cos dziwnego: to mianowicie, ze to, co robilem w zyciu, bardziej skutecznie potrafie robic po smierci! Bo w zyciu ograniczalo mnie wlasne cialo: musialem wdychac powietrze, a cialu trzeba bylo dostarczac pozywienia, zeby nie padlo z wyczerpania. Ale po smierci nie ma zadnych ograniczen... poza tymi, ktore ty sam nakladasz, Nekroskopie. Ha! - Przekrzywiajac glowe na bok, skierowal spojrzenie na Harry'ego. - Jednak bez ciebie nie byloby niczego. Przypuszczam, ze powinienem byc ci wdzieczny. No coz, niech tak bedzie. Teraz popchne te mgle w strone bramy... I skierowal mgle klebiaca sie przy ziemi ku zamazanej sylwetce Le Manse Madonie. Ogarnela ludzi znajdujacych sie na zewnatrz i przewaliwszy sie nad nimi, zalala dziedziniec, posuwajac sie nieustannie w strone budynku. -A teraz - powiedzial Radu, drzac i pochylajac sie do przodu, jakby przyciagal go jakis wielki magnes - ide siac wsrod nich spustoszenie! - Zrzucil z ramion dwie ciezkie torby. - Ferenczy - warknal - najgorsi z moich wrogow! -Czekaj - powiedzial Harry. - Mamy jeszcze cos do zrobienia. Mozesz to... spustoszenie siac pozniej. I uwazaj z tymi torbami! Ten material jest naprawde niebezpieczny. Niebezpieczny? Malo powiedziane. Nekroskop wykradl go prosto z czechoslowackiej fabryki, gdzie go produkowano. Jedna zablakana kula mogla spowodowac wybuch - te mysl wilkolak odczytal bezposrednio z umyslu Harry'ego. -Wszystko po kolei - powiedzial Harry. - Jezeli chcemy, aby nikt nie wyszedl z tego calo. -Zgoda - warknal Radu, prostujac sie na cala wysokosc. - Nikt nie ma prawa wyjsc z tego calo. A tych, ktorzy beda probowali uciekac, sam dopadne! -Jak porusza sie mgla? - Nekroskop uslyszal, jak wypowiada te slowa, zamrugal i potrzasnal glowa. Daremny zal: nie tylko to akceptowal, ale zaczynal sie do tego przyzwyczajac! -Dziedziniec jest caly we mgle - warknal Radu. -No to idziemy - powiedzial Harry. Schylil sie, aby podniesc torby, ale Radu go ubiegl. -Ty wykonaj swoja czesc zadania, Nekroskopie, a ja wykonam swoja. Wynurzyli sie z Kontinuum Mobiusa w rogu dziedzinca i Radu szybko wyweszyl to, czego szukal Harry. Kiedy skonczyl przygotowania, pojawili sie dwaj uzbrojeni niewolnicy, nawolujac sie we mgle i biegnac, wpadli prosto na Radu. Szybkosc dzialania i brutalnosc Radu byla niewiarygodna i jednoczesnie przerazajaca. Harry szybko odwrocil wzrok. Wystarczyly mu towarzyszace tej masakrze odglosy... Na szczescie odglosy te utonely w ogolnym zamieszaniu. -Gotowe - powiedzial Nekroskop. - Ich srodki transportu do niczego im sie juz nie przydadza. Znalezli sie w pulapce. Gdyby nie to, do tej pory wiekszosc z nich juz by uciekla i posiadlosc zostalaby pusta. Tak przynajmniej bylo ostatnim razem. Daj mi te torby. Radu odczytal jego zamiary i zapytal: -A ja? -Trzymaj sie z dala - odparl Harry. - Tam - pokazal palcem - jest skalny nawis. Czekaj tam na mnie. I wez to ze soba. - Wreczyl mu nadajnik. - Jesli zobaczysz, ze jakis pojazd wyjezdza, naciskaj te guziki, az trafisz na wlasciwy. -Jeszcze jedna nowoczesna zabawka? Nienawidze ich! Harry pokazal mu w mysli, czego moze dokonac ta "nowoczesna zabawka", a Radu mruknal z uznaniem. -A jesli cos ci sie stanie? -Wtedy i tobie stanie sie dokladnie to samo... (Harry mial nadzieje, ze sie nie myli, ale zachowal te mysl dla siebie.) Wywolal drzwi do Kontinuum Mobiusa i zabral Radu z powrotem na plaskowyz; spojrzal, jak ten sie oddala wielkimi susami i znika we mgle, po czym natychmiast powrocil do Le Manse Madonie... ...Do zakazanego miejsca w trzewiach wielkiej budowli. Do pieczary, gdzie znajdowala sie studnia. Reflektory byly wlaczone, oswietlajac wylot studni; znajdujace sie pod napieciem wyjscie bylo zakratowane; wysoko na scianie brzeczal dzwonek alarmowy. Jesli nie liczyc czerwonej chmury unoszacej sie nad studnia, wszedzie wokol panowal spokoj. Pieczara byla pograzona w ciszy. Harry sprawdzil wszystko jeszcze raz i opuscil to miejsce przez drzwi, ktorych nie zamknal. Zamierzal wykorzystac troche materialu wybuchowego tak, aby Radu o tym nie wiedzial. Ale policzywszy do dziesieciu, powrocil, niosac jedna z toreb. Dziwna czerwona chmura unoszaca sie nad studnia zgestniala i wciagana przez system wentylacyjny przesuwala sie w strone kanalow powietrznych. Harry nie mial pojecia, czym byla, ale na wszelki wypadek trzymal sie od niej z daleka. Ale gdy upychal dwadziescia funtow plastyku w szerokim peknieciu sciany, nagle uslyszal wolanie: -Nekroskopie! Harry az podskoczyl. -R.L.? To ty? Cholera, omal nie umarlem ze strachu! -A wyobrazasz sobie, jak ty wystraszyles mnie, Nekroskopie? - powiedzial R.L. Stevenson Jamieson. -Co? Ja wystraszylem ciebie? - Harry nie zrozumial. -Czlowieku, wokol ciebie kreci sie mnostwo nieprzyjaciol! Miliony! -Co takiego? - Harry blyskawicznie przypadl do ziemi i rozejrzal sie po wnetrzu pieczary. Nikogo. - R.L., to jakies nieporozumienie. Tutaj nie ma nikogo. -Do diabla! - upieral sie R.L. - Jest ich wiecej, niz jestem w stanie zliczyc. Ale... one stanowia jednosc! Harry w ogole nie potrafil zrozumiec, o co mu chodzi, ale powiedzial: -OK, R.L. Zaraz ich poszukam. - I skonczyl upychac plastyk w szczelinie. Ale gdy umiescil w materiale wybuchowym urzadzenie zegarowe i detonator, odezwal sie inny glos. -Harry? Czy to jest to, co mysle? Jezeli tak, czy wiesz, jakie beda skutki tam na dole? - To byl J. Humphrey Jackson Jr., dla przyjaciol Humph, Amerykanin, ktory zbudowal dla braci Francezci skarbiec w innej czesci podziemnego systemu pieczar. Potem go zreszta zamordowali. -Wiem, jakie beda skutki, Humph - odparl Harry. - Nie sadzilem, ze bedziesz mial w zwiazku z tym jakies zastrzezenia. -Nie, o ile znikniesz stamtad, zanim to sie stanie, Nekroskopie - powiedzial Humph. - Ale czy naprawde wiesz, co robisz? -O co ci chodzi? -O to, ze to jest Sycylia i tamte gory stoja na wyjatkowo niepewnym gruncie! Nawet ostrzegalem tych Francezcich, ze nie powinni tam prowadzic zadnych robot strzelniczych. Ale w moich czasach nie dysponowalismy takimi materialami! -Chce obrocic to miejsce w perzyne i zniszczyc to, co znajduje sie w tej studni - powiedzial beznamietnie Harry. -Jestem po twojej stronie - powiedzial Humph. - Pomyslalem tylko, ze moze powinienem, no wiesz, zwrocic ci uwage, ze tam lezy linia uskoku. Ten rejon Morza Srodziemnego jest wulkaniczny. Od Etny i dalej, na polnoc Wloch, a potem na zachod, poprzez Peloponez i greckie wyspy - to wszystko to jeden i ten sam wielki uskok. Chyba ten ladunek nie jest jakis wyjatkowo duzy, ale mysle, ze i tak spowoduje ogromne spustoszenia... -Doskonale! - powiedzial Harry i nastawil urzadzenie zegarowe na dwie minuty. - A teraz musze sie stad zabierac. Wesolej zabawy, Humph. -Trzymaj sie - powiedzial tamten, a Harry wywolal drzwi i zniknal. Ale ani on, ani Humph nie znali nawet polowy prawdy; na przyklad nie mogli wiedziec, ze Anthony Francezci zalozyl pulapki w skarbcu i w innych pomieszczeniach oraz na skrzyzowaniach podziemnych tuneli. A teraz z balkonu swych prywatnych komnat razem z Mariem patrzyl na obledne sceny, jakie sie rozgrywaly przy glownej bramie i na dziedzincu. Reflektory przeczesywaly caly plaskowyz; ich swiatlo, rozproszone przez rzednaca mgle, nie wykrylo niczego. Mimo to, gdy przed minuta Anthony polecil, aby wyslac land-rovera na plaskowyz... pojazd przejechal moze czterdziesci jardow, po czym rozerwal sie na kawalki, a blysk eksplozji jeszcze wciaz trwal w jego oczach. A teraz ludzie wewnatrz i na zewnatrz murow strzelali bez opamietania do niewidocznych celow, ale bez rezultatu. -Czy land-rover zostal trafiony, czy tez to byl sabotaz? - rzucil w przestrzen Mario. -Sabotaz? - Twarz Anthony'ego byla jak biala maska. - Sabotaz? Kiedy ten sukinsyn byl tu ostatnio, to byl prawdziwy sabotaz! -On jest tutaj! - rozlegl sie w glowie Anthony'ego rozpaczliwy krzyk. - Jest na dole, pod Le Manse Madonie! Albo byl tu przed chwila. -Angelo! Angelo, jestes tego pewien? -Tak, tak, jestem pewien, I wiem, co zrobil. Zegnaj, moj Anthony. Zegnaj, moj slodki Anthonyyy...! Dwa nastepne samochody wyjechaly przez brame, ale nie dotarly dalej niz land-rover. Nocna ciemnosc rozdarl nagly blysk, a w gore poszybowaly kawalki poskrecanego metalu. -Nie mozemy z tym walczyc - warknal Anthony. - Kurwa mac, tu nie ma z czym walczyc! - Skulil sie, wbiegl do srodka, otworzyl szuflade biurka i wcisnal guzik. W szesciu roznych miejscach, pod jego stopami, pod Le Manse Madonie, zostaly uruchomione urzadzenia zegarowe i zaczely odliczac sekundy. -Dwie minuty - Anthony wyszczerzyl zeby w usmiechu i warknal cos niezrozumiale; z jego dziasel trysnela krew i wysunely sie zeby ostre jak brzytwa, a jezyk zdawal sie wydluzac bez konca. -Myslisz - zakrztusil sie wlasnym jezykiem - myslisz, ze zdolamy... w ciagu dwoch minut... uruchomic helikopter, Mario? Mario szybko pobiegl w kierunku maszyny, ale takze, by znalezc sie jak najdalej od Anthony'ego, wybiegl z jego komnat, zbiegl po schodach, a stamtad na dziedziniec. A jego pan podazal za nim, unoszac sie w powietrzu, nieustannie zmieniajac ksztalt i smiejac sie, jak szalony... Harry wynurzyl sie z Kontinuum Mobiusa kolo nawisu skalnego, a Radu wybiegl mu naprzeciw, wolajac: -Wszystko gotowe, Nekroskopie? -Chyba tak - kiwnal glowa Harry. - Ale wejdzmy wyzej, to bedzie lepiej widac. - Pobiegli w strone skal i Radu dwoma susami znalazl sie na szczycie. Harry musial sie wspinac, a kiedy spojrzal w gore, zobaczyl, ze lord wyciaga do niego wielka lape, a jego oczy, jak latarnie, uwaznie obserwuja kazdy jego ruch. -Chwilowo jestesmy sprzymierzencami, prawda, Harry? - warknal. Harry chwycil jego lape i Radu wciagnal go na gore. W Le Manse Madonie palily sie wszystkie swiatla; widac bylo takze blyski wystrzalow. Reflektory znow omiotly plaskowyz, gdy kolejny pojazd - dluga limuzyna Francezcich - wyjechal przez brame. Lord Radu chrzaknal i wcisnal przedostatni guzik na pilocie Nekroskopa. Oderwany dach samochodu uniosl sie w gore, jego boki pekly, a w miejscu wybuchu po chwili pojawila sie czerwono-zolta kula ognia. Oderwane kolo odbilo sie pare razy od ziemi i zniklo z pola widzenia, a pogieta os poszybowala w powietrze. Wszystko przebiegalo jakby w zwolnionym tempie, ale nagle nabralo szybkosci. Na ziemie spadl deszcz kawalkow poszarpanego metalu, a z wirujacych wciaz w powietrzu skrawkow tryskaly snopy iskier. Harry pokiwal glowa i spojrzal na zegarek. -Nie wiem, jak wiele z tego zdolamy zobaczyc - powiedzial. - Moze w ogole nie dostrzezemy glownej eksplozji. Ale powinna nastapic... wlasnie teraz. I w tym momencie ziemia lekko zadrzala pod ich stopami. Czesc dziedzinca Le Manse Madonie uniosla sie w gore i zapadla. Fontanna pylu trysnela z poszarpanej szczeliny, ktora nagle pojawila sie w ziemi, i pobiegla zygzakiem w kierunku krawedzi wzniesienia, na ktorym stala wielka willa. Swiatla przygasly, potem zgasly calkowicie i rozlegly sie okrzyki ostrzegawcze, gdy malenkie figurki chwiejac sie wdrapywaly sie na mur. -Psiakrew! - powiedzial Harry. - Wyglada na to, ze Humph byl w bledzie. Ale w tym momencie fontanny pylu wzniosly sie jeszcze wyzej, szczelina rozszerzyla sie i pod ziemia rozlegly sie dalsze tajemnicze detonacje... -W gore! - krzyknal Anthony, gdy Mario dodal gazu probujac poderwac helikopter. Maszyna drgnela, podskoczyla i zaczela unosic sie w gore. A Anthony pienil sie, nie mogac swymi mackowatymi palcami zapiac pasa bezpieczenstwa. Mury Le Manse Madonie zaczely sie walic i to szybciej, niz wznosil sie helikopter! A wraz z murami walilo sie cale imperium Ferenczych; skala, na ktorej zostalo wzniesione, doslownie rozpadala sie. Anthony smial sie jak szalony, jego cialo marszczylo sie, twarz zmieniala, a Mario odsunal sie od niego jak najdalej, krztuszac sie i starajac sie zapanowac nad helikopterem. Maszyna powoli nabierala wysokosci, podczas gdy Le Manse Madonie zsuwalo sie do lezacego ponizej wawozu. O cwierc mili od nich, na szczycie skaly, Radu i Harry ujrzeli swiatla helikoptera i uslyszeli warkot smigiel, ktory z kazda chwila przybieral na sile. -Drugi brat - ponuro powiedzial Harry. - Mozna sie zalozyc, ze to on. Ostatni guzik, Radu. Mysle, ze czas juz go nacisnac. Efekt byl wyjatkowo dramatyczny. Wielkie smiglo oderwalo sie, a caly zespol wirnika wystrzelil w gore, wlokac za soba snop iskier. Korpus maszyny zostal rozerwany na kawalki; kula ognia, ktora pojawila sie w miejscu, gdzie jeszcze przed chwila znajdowal sie helikopter, pochlonela jego szczatki, a razem z nimi takze szczatki jego pasazerow, ktorych ciala stopily sie w jedno z fragmentami plastiku i metalu. Tam gdzie jeszcze niedawno wznosila sie dumnie posiadlosc Le Manse Madonie, teraz widac bylo urwisko, a w powietrzu wciaz jeszcze lataly odlamki skal. Z dynastii Ferenczych nie ocalalo nic, z wyjatkiem kilku malenkich figurek, niewolnikow i moze jednego porucznika, ktore zataczajac sie biegly przez plaskowyz. -A teraz moja kolej! - warknal Radu. Harry pomyslal: - Ktoz moglby to zrobic lepiej? - A glosno powiedzial: -A ja musze jeszcze zalatwic pare spraw. -Chodzi o Drakulow? Powinienem tu zostac...? - powiedzial niepewnie Radu. -Nie - odparl Harry. - Lepiej, zebys tam... posprzatal. Radu kiwnal wielka kudlata glowa. -Ufam ci - powiedzial i dodal: - Zrob to dla mnie, Nekroskopie! -Obawiam sie, ze nie moge - odparl Harry. - Robie to dla kogos innego. Dla wielu innych. -Nie zapomnij tu po mnie wrocic - powiedzial Radu. Po czym ponowil grozbe: - Pamietaj, ze jest jeszcze Bonnie Jean. -Och, pamietam o tym - powiedzial Harry, patrzac na niego dziwnie. I juz go nie bylo, a Radu zabral sie do roboty... W klasztorze Drakesha, na plaskowyzu Tingri, polnoc minela dwie godziny temu, ale Daham Drakesh wciaz zwlekal. Mimo ze uslyszal przedsmiertne krzyki swego porucznika Singry Singha i mimo ze wiedzial o nowych zarzadzeniach obowiazujacych w garnizonie w Xigaze; wreszcie mimo ze zdawal sobie sprawe, iz w kazdej chwili moze sie u niego pojawic zespol dochodzeniowy, wciaz zwlekal. Jego bestie jeszcze nie byly gotowe; jego liczne dzieci w otoczonym murem miescie wciaz byly male i ssaly krew swych zwampiryzowanych matek; a jego klasztor wciaz wydawal sie najbezpieczniejszym miejscem na swiecie, zwlaszcza na swiecie, ktory wkrotce po nacisnieciu guzika mial stanac w plomieniach. Drakesh zamierzal wcisnac ten guzik - nie zmienil swoich planow - ale mial nadzieje, ze sily ekspedycyjne w Xigaze Jeszcze troche poczekaja. Gdyby zostal zmuszony do ucieczki na wlasna reke, gdyby musial zostawic swoje dzieci i dojrzewajace bestie, bez watpienia zostalyby unicestwione i musialby zaczynac wszystko od poczatku w swiecie obroconym w perzyne. Poza tym bylo zupelnie mozliwe, ze sily specjalne w Xigaze mialy posluzyc do stlumienia powstania w Tybecie i ze Drakesh i jego projekt nie mial nic wspolnego z obecnymi ruchami wojsk. Coz by to byla za glupota: porzucilby swoje prace i rozpetal prawdziwy Armagedon w wyniku bezpodstawnego poczucia zagrozenia! Z drugiej strony zawsze mogl uprzedzic wypadki, wciskajac guzik i posylajac Londyn Moskwe i Chungking do piekla! To mogloby zalatwic sprawe; Chiny niewatpliwie zmienilyby priorytety i przemiescily wojska gdzies indziej. I tak oto Najwyzszy Kaplan sekty byl rozdarty miedzy dwiema alternatywami i przemierzal swe apartamenty, rozwazal rozmaite opcje i czekal na wiadomosci, ktore mialy mu przyniesc jego nietoperze-albinosy... ...Ale kiedy Harry Keogh wynurzyl sie z Kontinuum Mobiusa, mial tylko jedna opcje, jeden cel; zmaterializowal sie w punkcie o wspolrzednych, ktorych byl absolutnie pewien: tam, gdzie na zamarznietym plaskowyzu, o mile od klasztoru Drakesha, w miejscu oslonietym od wiatru przez grupe skal, stal zasypany sniegiem samochod Zahanine. Byl teraz prawie calkowicie przykryty sniegiem i widac bylo tylko jego tyl, ktory przylegal do wielkich glazow, caly zas samochod stanowil sniezny garb, ktory calkowicie zlewal sie z otoczeniem. Ale wiedzac, co znajduje sie pod spodem - nowoczesny samochod, jakiego nie widziano tu nigdy przedtem - i wiedzac, kto siedzi oparty o blotnik - czarna dziewczyna ubrana w zachodni stroj, takze calkowicie nieznany w tych stronach - Nekroskop pomyslal, ze cala ta scena jest zupelnie nierzeczywista. Jak wyjeta z jakiegos fantastycznego opowiadania. Wielki bagaznik byl otwarty; wewnatrz lezala gruba warstwa puszystego sniegu. Harry podniosl dziewczyne i wlozyl do srodka. Byla sztywna jak lodowa rzezba. Nastepnie wsunal sie tam za nia i od wewnatrz szarpnal pokrywe, az zamarzniete zawiasy puscily i pokrywa opadla w dol. Teraz musial sie modlic o cud. Wgramoliwszy sie na przednie siedzenie, Harry znalazl kluczyki tkwiace w stacyjce tak, jak je zostawil. Przy pomocy zapalniczki zabranej z chaty Starego Johna ogrzal zamarzniety beben i w koncu sprobowal przekrecic kluczyk. Nie potrafil ukryc zaskoczenia, gdy silnik pare razy kaszlnal, po czym zaskoczyl i zaczal pracowac. Przod samochodu byl gleboko pod sniegiem, ale snieg byl puszysty i z pewnoscia byl dobry dostep powietrza. Takze chlodnica byla prawdopodobnie... -...Wlacz odmrazanie - powiedziala Zahanine. - W zimie, w Edynburgu, nigdy nie ryzykowalam, zawsze stosowalam podwojna dawke! - Po czym przeszla do rzeczy. - Co zamierzasz, Nekroskopie? Sprawdziwszy pedal gazu i wlaczywszy ogrzewanie, Harry powiedzial jej, co zamierza. Kiedy samochod i zmarla dziewczyna troche sie ogrzali, Zahanine takze powiedziala mu to i owo. Byla tu bowiem juz od jakiegos czasu i rozmawiala z miejscowymi zmarlymi, ktorych bylo wiecej, niz mogloby to wynikac z normalnego funkcjonowania klasztoru. Teraz Nekroskop takze mogl z nimi porozmawiac, co tez uczynil. Rozmawial z pierwotnymi mieszkancami zakazanego miasta o zarazie, ktora ich powalila przed stu laty, i o tym, jak Drakesh ich wykorzystywal przy budowie klasztoru. Rozmawial z pewnym niedoszlym nowicjuszem, chlopcem, ktorego Nekroskop widzial w proroczej wizji, jak przemierza sniezne pustkowia, zmierzajac do klasztoru w towarzystwie szesciu akolitow; sami mlodzi, zostali wycisnieci jak pomarancze, zaspokajajac zadze krwi Najwyzszego Kaplana Dahama Drakesha. Wreszcie rozmawial z ludzmi, ktorzy znali najskrytsze tajemnice tej koszmarnej "swiatyni". I teraz poznal jej wspolrzedne. A gdy myslal, ze juz skonczyl, byli jeszcze inni, ktorzy na niego czekali. Na przyklad major Chang Lun, ktory mowil do niego z glebi wawozu kolo Xigaze, gdzie wraz ze swym kierowca lezal zamarzniety pod szczatkami pojazdu snieznego. W koncu ostatni fragment tej lamiglowki znalazl sie na swoim miejscu i Harry ujrzal caly obraz jak na dloni. Z wyjatkiem jednego szczegolu. Jednego ostatniego szczegolu, ktory musial uzupelnic. -Potrzebuje waszej pomocy - powiedzial, zwracajac sie do Zahanine i majora Chang Luna. -Przeciw Drakulom? - Zahanine nie ukrywala niecierpliwosci. -Przeciw ich panu - odparl Nekroskop. - Przeciw niemu i jego kostnicy, przeciw tej calej krwawej swiatyni! -Wiec jestesmy do dyspozycji, Harry! - powiedziala. -Powiedz mi, czego chcesz, a dostaniesz to. - Chang Lun przytaknal. Harry wyjasnil im, co zamierza uczynic i zakonczyl, mowiac: -Chce doprowadzic go do ostatecznosci, zmusic do dzialania. -To wariat - powiedzial Chang Lun. - Albo czlowiek na krawedzi szalenstwa. I megaloman, ale mimo wszystko jak chcesz go do tego zmusic? -Ja prawdopodobnie nie zdolam, ale ty tak - i Harry wyjasnil, co ma na mysli. - Sam powiedziales, ze jest na krawedzi, wiec dlaczego go troche nie popchnac? Bardzo bym chcial, aby zrobil to sam, ale jesli tak sie nie stanie, ty musisz doprowadzic rzecz do konca. -A jesli mi sie nie uda, albo cos pojdzie nie tak? -Wszystko bedzie OK. I wiem, ze to zadziala, bo juz to widzialem. To ma sie wydarzyc w mojej przyszlosci i jak sie wydaje, w przyszlosci nas wszystkich. To, co bedzie, juz bylo. -Tylko ze my nie mamy zadnej przyszlosci - powiedziala Zahanine - i dlatego nie mamy nic do stracenia. A wiec do roboty. Dziwnym zbiegiem okolicznosci w klasztorze wampirow nietoperze-albinosy Dahama Drakesha doniosly, ze w Xigaze wlasnie formuje sie duza grupa pojazdow wojskowych, ktore wkrotce maja wyruszyc w strone klasztoru. Mialy nadciagnac noca, aby go zaskoczyc. Beda sie porozumiewaly przez radio ze soba i oczywiscie z garnizonem, a garnizon ma byc w stalym kontakcie z dowodztwem Czerwonej Armii; jezeli na swiecie, a dokladniej w Chungking, wydarzy sie cos nadzwyczajnego, mozna je bedzie jeszcze zawrocic. A jesli nie... Drakesh wpusci zolnierzy do klasztoru, ale z koniecznosci ich pojazdy i wiekszosc broni musi pozostac na zewnatrz. A w klasztorze oczywiscie rzuca sie do walki jego nietoperze - a takze jego kaplani - i obdarzeni sila wampirow zwycieza. Ale nawet jesli przegraja, sam Drakesh nie przegra. Na swiecie istnieja schronienia, gdzie zostanie powitany z zadowoleniem, i gdy planete ogarnie chaos, bedzie mogl zaczac wszystko od poczatku. Jesli zwyciezy, zostanie tutaj i doprowadzi swe dzielo do konca, nie nekany przez nikogo. W rzeczywistosci Tybet bedzie ostatnim bastionem wolnym od promieniowania radioaktywnego, a zamieszkujacy go ludzie dadza poczatek nowemu narodowi i nowej ideologii: wampiryzmowi. Dosyc! Postawili go pod murem. Pospiesznie przemierzajac klasztor, wydal ostatnie rozkazy i wszedl do pomieszczenia, gdzie znajdowala sie aparatura radiowa i zastal tam majora Chang Luna, swego dawnego wroga, ktory czekal tam, gdzie zostawil go Harry Keogh... Bylo troche po 20:20 czasu Greenwich i w bazie amerykanskich sil powietrznych w Greenham Common panowal spokoj. Byl to dzien powszedni i ludzie musieli pracowac rano. Ochrona i inne sluzby oczywiscie byly na miejscu, ale odporne na bombardowania podziemne magazyny byly niczym grobowiec. Dlatego kiedy Nekroskop wynurzyl sie z Kontinuum Mobiusa w miejscu, ktorego wspolrzedne zapamietal podczas poprzedniej wizyty, moglby uchodzic za ducha. Krotki skok przeniosl go w poblize sejfu z zamkiem szyfrowym. Uklakl, zmarszczyl brwi, obracajac moletowane pokretlo, i powiedzial: -Harry, to jest to. - Ale nie mowil do siebie. A Harry Houdini odpowiedzial: -OK, widze to. Ale teraz musze to jeszcze poczuc za posrednictwem twoich palcow. Nekroskop wyczyscil swoj umysl i pozwolil drugiemu Harry'emu przejac kontrole tak, aby ten dzieki swej magii mogl poczuc palcami pokretlo i obracajac nim to w jedna to w druga strone, sprawdzic, zda sie, nieprzeliczona liczbe kombinacji. Ale dla zmarlego magika bylo to jak przekrecic klucz w zamku. Kiedy rozlegl sie ostatni szczek, Harry zdjal dlon z pokretla, szarpnal raczke i drzwi sejfu stanely otworem. -Cholera, jestes naprawde dobry! - powiedzial Nekroskop. A Houdini tylko zachichotal. -Kiedy wpadniesz tu nastepnym razem, powiedz to memu agentowi - powiedzial. Harry wyjal niewinnie wygladajacy odbiornik z antena z sejfu i wykonal kolejny krotki skok do pojemnika, w ktorym znajdowala sie bomba na wozku. Ale dno pojemnika bylo pod pradem i po chwili wlaczyl sie alarm. Kiedy odezwaly sie pierwsze syreny, polozyl odbiornik na wozku, wywolal drugie drzwi i wytoczyl cale ustrojstwo na zewnatrz. Poza nasz wszechswiat. Zabrawszy ze soba smiercionosny ladunek, blyskawicznie przeniosl sie do Zahanine... Stojaca przed Drakeshem postac - polamana, przypominajaca stracha na wroble karykatura czlowieka, ktorego Drakesh znal i ktorego usmiercil - byla niewatpliwie tym samym Chang Lunem. Z jego poszarpanego munduru wystawaly polamane kosci; pochylajac sie na bok z powodu zmiazdzonego kregoslupa, wydawalo sie, ze za chwile osunie sie na ziemie. Jego lewe ramie zwisalo pod dziwnym katem, ale prawe wydawalo sie nienaruszone; w dloni trzymal wymierzony w Drakesha pistolet, ktorym wodzil za kazdym jego ruchem. Nie zeby ostatni z Drakulow ruszal sie zbyt wiele; stal, jak przylepiony do sciany, z wybaluszonymi, czerwonymi slepiami i rozdwojonym jezykiem, ktory wil sie jak waz w jego rozdziawionych ustach. Chang Lun znajdowal sie miedzy nim a nadajnikiem i kiedy Drakesh troche przyszedl do siebie, zrozumial, ze aby zrealizowac swoj plan, bedzie musial jakos poruszyc majora. Ale co mial wlasciwie poruszyc? Trupa? Wytwor wyobrazni? To po prostu smieszne! Jednak czymkolwiek to bylo, bylo rzeczywiste i dzialo sie naprawde. Stojac naprzeciw, Chang Lun stal przed innym dylematem. Znalazl sie tutaj, aby "doprowadzic Drakesha do ostatecznosci", ale pan tego klasztoru juz przekroczyl ten punkt, chcial wcisnac guzik, wcisnac dwukrotnie. Raz, aby uzbroic bomby, a drugi raz, aby je zdetonowac. Ale Chang Lun nie mogl mu na to pozwolic, dopoki nie otrzyma wiadomosci od Nekroskopa. -Harry, gdzie jestes? - wyslal swa martwa mysl, a Ogromna Wiekszosc ze zdenerwowania "wstrzymala oddech". -Jestem tutaj - odpowiedzial Harry, ktory w tym momencie razem z Zahanine pchal przez drzwi Mobiusa wozek do srodka klasztoru; faktycznie do "swiatyni" samobiczowania, gdzie staly koryta wypelnione krwia i innymi plynami ustrojowymi. Nie bylo tam w tej chwili zadnego z ludzi Drakesha, ale na podstawie rozmow z dawnymi kaplanami i nowicjuszami Nekroskop dobrze wiedzial, gdzie sie znajduje. A bylo to rownie dobre (albo zle) miejsce jak kazde inne. Drakesh byl poteznym telepata; chociaz nie mogl przechwycic czy odczytac bezcielesnych mysli zmarlych albo mysli Nekroskopa, kiedy ten z nimi rozmawial, wyczuwal, ze ma tu miejsce jakas forma komunikacji. Wyslawszy mentalna sonde, od razu wykryl w trzewiach klasztoru drugiego intruza, Harry'ego Keogha. A jego szalony umysl natychmiast doszedl do nie calkiem falszywego wniosku. Zostal zaatakowany! Odkryto jego plany! Powstrzymaja go, zniszcza klasztor, jego dzielo, a nawet jego samego! Nie byl pewien, kim sa, ale to byl najwyzszy czas, aby dac im popalic. Zblizyl sie do zmarlego, wyciagajac w jego kierunku szponiaste dlonie. A pistolet, ktory trzymal major Chang Lun, szczeknal kilkakrotnie, ale nie padl z niego zaden strzal. Drakesh odepchnal Chang Luna na bok jak manekina. Pod majorem ugiely sie nogi i osunal sie na zimna, kamienna podloge. A Drakesh wcisnal guzik, zatrzymal sie na chwile i zamrugal, ujrzawszy usmiech na twarzy Chang Luna. Gdyby zyl, major by cierpial katusze. Ale martwy nie czul niczego poza satysfakcja. Triumfowal! A Drakesh wyslal kolejna sonde w strone Nekroskopa i odczytal, zobaczyl, co tamten zamierza. Natychmiast zdjal swa chuda dlon z konsoli, zatoczyl sie i wypadl z pokoju, biegnac schodami w kierunku szczytu czaszki wyrzezbionej w zboczu gory. Biegl owladniety strachem, jakiego nigdy dotad nie zaznal. Uciekal przed czlowiekiem, ktory przywolal zmarlych, aby wywarli na nim swa zemste! Wysoko, na oswietlonej swiatlem ksiezyca kopule, rozpostarl patykowate ramiona, pragnac jak najszybszej metamorfozy. Najwspanialszej umiejetnosci lordow Wampyrow, w ktorej wszyscy jego poprzednicy byli mistrzami nad mistrze. A w pokoju radiowym Chang Lun mial do wykonania jeszcze jedno, ostatnie zadanie. Mozolnie czolgajac sie po podlodze, jakos mu sie udalo podciagnac do gory i dosiegnac konsoli. -Nekroskopie - powiedzial. - Jestem strasznie polamany. Nie bede w stanie wytrzymac dluzej. Wciaz moge to zrobic, ale nie zwlekaj zbyt dlugo. -OK - powiedzial Harry; wlasnie wyjasnil Zahanine, co ma robic. - Policz do pieciu majorze i nacisnij guzik. Wywolal drzwi, wszedl do srodka... i natychmiast przeniosl sie do miejsca w poblizu samochodu Zahanine. Wiedzial, co za chwile nastapi. Nie tracac czasu, przebil krucha pokrywe sniegu i zakopal sie w miekkim puchu. A w klasztorze Zahanine wyciagnela antene i polaczyla sie z pokojem radiowym; kleczac Chang Lun upadl twarza w przod, wciskajac guzik. Daham Drakesh lecial! Niby jakas monstrualna jaszczurka - jak pteranodon - wznosil sie po spirali coraz wyzej ponad klasztorem. A jego swita nietoperzy wraz z nim. Jednak nie trwalo to dlugo, bo nagle zrozumial, jaki los go czeka, gdy ujrzal, jak dokladnie pod nim wystrzelil w nocne niebo potezny plomien jasny jak slonce i zywiacy sie ta sama energia. Splonal w mgnieniu oka... Na poczatku Nekroskop byl zaskoczony; to wydawalo sie takie... nieznaczne, poczul drganie gruntu, a potem nastala glucha cisza. A potem poczul cos jeszcze. Warstwa sniegu nad jego glowa zostala zdmuchnieta, a po chwili samego Harry'ego porwala prawdziwa zawierucha: wirowal, koziolkujac w powietrzu jak lisc niesiony wiatrem, az w koncu wyladowal w zaspie kolo samochodu Zahanine. A nad jego glowa wial prawdziwy huragan, rozlegaly sie trzaski wyladowan elektrycznych, a niebo przecinaly blyskawice; samo niebo przybralo barwe ciemnoczerwona, a przerazajace dudnienie stawalo sie coraz glosniejsze, az w koncu stalo sie ogluszajace. Bylo tak samo jak kiedys w jego wizji. I przed oczyma duszy znow przemknely mu fragmenty cztero-wierszy Nostradamusa: "Srodki na to, okazuje sie, sa w sloncu... - Liczba, sloneczny upal i grobowy chlod, Gryzace kwasy, przyjaciele ze spolecznych dolow..." Wiekszosc tego juz zrozumial, tylko trzeba bylo jeszcze wyjasnic gryzace kwasy... Kiedy ziemia przestala drzec, Harry usiadl w zaglebieniu, ktore wybilo w sniegu jego spadajace cialo. Rozejrzal sie wokol i zobaczyl chmure w ksztalcie grzyba, ktora wybrzuszala sie ku gorze i wciaz rosla. Patrzyl na nia przez dluzsza chwile, a potem odwrocil wzrok. Bo mimo wszystkiego, co Nekroskop widzial w swym krotkim zyciu, byly rzeczy zbyt okropne, aby sie im przygladac. To byla jedna z nich. Inna byla eskadra chinskich bombowcow, ktore przelecialy mu nad glowa, zrzucajac napalm na widniejace w oddali zakazane miasto. Dobrze, ze nie musial w tym brac udzialu. Napalm... Zastanawial sie, czy to wlasnie jest ten gryzacy kwas. Wstrzasniety wywolal drzwi i poprzez wieczny spokoj Kontinuum Mobiusa powrocil na Sycylie, do Madonie i lorda Radu... Radu skonczyl juz siac spustoszenie - nie bylo juz co pustoszyc - i zapewnil Harry'ego, ze plaskowyz jest czysty. -Odegralem swoja role - powiedzial Harry. - Czas, abys ty wywiazal sie z naszej umowy. -Bonnie Jean? - warknal Radu. - To zdradziecka suka. Nie potrzebujemy jej. -"My" nie ma tutaj zastosowania - odparl Harry. - Tu nie ma "ty" i "ja". I nigdy nie bedzie. O ile pamietam, dales mi slowo. - Stal blisko Radu; musial, jesli chcial go ze soba zabrac przez Kontinuum Mobiusa. -Wierzysz slowu lorda Wampyrow? - Radu zlapal Harry'ego za ramie i przyciagnal go jeszcze blizej. - A mam jakis wybor? - Moglbys sam jej poszukac w mojej kryjowce. I przy odrobinie szczescia moglbys ja nawet znalezc na czas. -To znaczy? To znaczy zanim moja bestia bedzie na nogach. Zostawilem B.J. na przekaske, bo moja bestia poscila bardzo, bardzo dlugo! Harry z trudem lapal oddech. -W takim razie moze byc juz zbyt pozno! -Och, cha-cha-cha! - zasmial sie warkliwie Radu. A potem dodal: - Nie, bo moja bestia wojenna potrzebuje mnie, aby mogla sie narodzic. -Wykorzystujac Kontinuum Mobiusa - powiedzial Harry, zaciskajac zeby - moglbym cie natychmiast przeniesc na drugi koniec swiata, w jakies miejsce pelne slonca. -Gdybym sadzil, ze to uczynisz - odparl Radu - moglbym ci skrecic kark i zmiazdzyc glowe! Harry spojrzal mu w oczy, po czym odwrocil wzrok, aby ochlonac. W koncu zapytal: -Zabierzesz mnie do Bonnie Jean? -Dalem slowo - skinal swa wilcza glowa Radu i wyszczerzyl zeby. - Ale najpierw musisz mnie zabrac do mojej reduty. Co tez uczynili... Harry znal dokladne wspolrzedne, ale Radu znal je takze. Kiedy pojawili sie u stop platformy, lord ubiegl Harry'ego i szybko podniosl z ziemi kusze B.J., po czym polamal ja i odrzucil na bok. -Jeden z nas moglby miec ochote grac nieuczciwie - wyjasnil. Po czym poszli do B.J. Radu prowadzil, biegnac susami jak wilk, ale w pozycji wyprostowanej. -Dawno temu - powiedzial mrugajac - przed wiekami, mialem taka jaskinie w gorach Moldawii. Zbudowalem ja w taki sposob, abym mogl ja calkowicie zniszczyc, gdybym musial uciekac. To miejsce jest bardzo podobne. Ognisko, rozpalone tam na dole, spowoduje, ze kolumny popekaja, sciany sie zawala, wszystko zostanie pogrzebane pod ziemia i nie pozostanie zaden slad, ze kiedykolwiek tu bylem. To moj plan zachowania ciaglosci. Dlugowiecznosc jest rownoznaczna z anonimowoscia. -O jakiej ciaglosci mowisz? - spytal Harry, ktory ledwie za nim nadazal. - Nie widze w tym zadnej ciaglosci. Juz nie. Spelnily sie twoje pragnienia: przezyles swych wrogow. Radu zatrzymal sie na chwile, aby spojrzec w tyl, na Harry'ego. -Wyglada na to, ze wszystkich, z wyjatkiem jednego - powiedzial. I zanim Harry zdazyl odpowiedziec, ruszyl dalej... Kiedy zblizyli sie do miejsca przeznaczenia, Radu zatrzymal sie ponownie. Jego oczy oswietlaly sciany waskiego przejscia. -Czas, abys sie pozbyl swego uzbrojenia, Nekroskopie - powiedzial. - Dalej moje zaufanie nie siega. Harry odpial pas i upuscil go na ziemie. -I moje takze - rzekl. Po chwili znalezli sie w miejscu, gdzie stala wielka kamienna kadz, w ktorej znajdowala sie bestia wojenna Radu. Slychac bylo szmer pedzacej wody i mozna bylo dojrzec slabe lsnienie strumienia spadajacego gdzies z wysoka. Z glebi dochodzil plusk wody wpadajacej do podziemnego jeziora. Miejsce bylo mroczne i zadymione. Pochodnie zatkniete wokol kamiennej kadzi dawno sie wypalily, ale jedna, znajdujaca sie naprzeciw poteznej podpory, u podstawy kadzi, stala nietknieta. -Przydaloby sie tu wiecej swiatla - powiedzial niepewnie Harry. -Jak najbardziej - warknal Radu. - Dalem ci slowo, ze zobaczysz ja przynajmniej jeszcze jeden raz. Albo ostatni raz. I Harry z walacym sercem wyjal zapalniczke z kieszeni, i zapalil pochodnie. I rzeczywiscie, B.J. tu byla i zyla, ale pozostalo w niej juz niewiele zycia. Zwisala glowa w dol, a petla ciasno obejmowala jej stopy. Line przywiazano do wystajacej czesci skaly. Glowa B.J. znajdowala sie na wysokosci krawedzi szerokiej, poszarpanej szczeliny lodowej, ktora, jak Harry przypuszczal, mogla siegac bardzo gleboko, co najmniej do podziemnego jeziora. B.J. byla naga i nieprzytomna. Ramiona, ktore pokrywala zaschnieta krew, zwisaly bezwladnie; wlosy miala pozlepiane zakrzepla krwia. Lina powoli sie obrocila i wtedy Harry zobaczyl na jej plecach rane tam, gdzie Radu wyrwal pijawke z jej kregoslupa. Na zdretwialych nogach zataczajac sie Harry postapil krok w jej strone, osunal sie na kolana i wtedy zobaczyl, ze wokol szyi ma owinieta druga line. Dluga line, ktorej drugi koniec byl przywiazany do wielkiego glazu wazacego co najmniej dwa cetnary. Jedna dziesiata tony balansujaca na krawedzi szczeliny. Radu stal kolo glazu, szczerzac zeby w usmiechu, i Harry wiedzial, co uczyni za chwile. -Nie! - krzyknal zduszonym glosem. -Czyz nie mowilem ci, ze to, co w niej tkwi, mozna usunac? - warknal Radu. - I tak sie stalo. A teraz pozegnaj sie z nia! - I kiedy Nekroskop spazmatycznym ruchem wyciagnal rece w strone B.J. - Radu chrzaknal i pchnal wielki glaz. Glaz runal w dol; lina zaczela sie rozwijac, a glaz spadal coraz szybciej i szybciej... ...A potem rozlegl sie dzwiek i Harry wiedzial, ze bedzie go slyszal bez konca. Ale nie pozostanie mu w oczach zaden widok, bo zamknal oczy. A lord Wampyrow tylko sie zasmial i powiedzial: -Teraz mozesz jej powiedziec, do widzenia. Tylko ty jeden. -Ty sukinsynu - wykrztusil Harry z twarza wykrzywiona grymasem nienawisci; wciaz mial zamkniete oczy. - Ty nedzny sukinsynu! Dlaczego? Dlaczego musiales to...? Radu podszedl blizej, zlapal go za ramie i podniosl. -I tak bys ja zabil, poniewaz byla Wampyrem. Ja to zrobilem, bo mialem do tego prawo, bo byla zdrajczynia. W moim swiecie - w naszym swiecie - nie ma miejsca dla zdrajcow. Zwlaszcza jesli to jest lady Wampyrow! -Sukinsyn! - powtorzyl Harry, wiszac bezwladnie w uscisku Radu. -Pamietam, jak to bylo - powiedzial tamten - kiedy bylem czlowiekiem i utracilem swoich bliskich. Przez jakis czas bylem zalamany, ale potem to stalo sie zrodlem sily. Teraz ty jestes zalamany, ale ja uczynie cie silnym! -Jestes martwy - powiedzial Harry. - Martwy i bezduszny. Wracaj do krainy smierci, Radu. -O nie - powiedzial tamten, przyciagajac Nekroskopa jeszcze blizej. - Dobrze pilnowales swego umyslu, Harry, ale powoli udalo mi sie uchylic jego bramy. Zobaczylem, czego lekasz sie najbardziej. Nie wiesz, czy zdolasz mnie unicestwic. Najwyrazniej nie zdolasz. -Wiec zgnijesz - powiedzial Harry - bo jestes martwy. To tylko pozor zycia. Trzymaj sie tego, jesli mozesz, dopoki cialo nie zacznie ci odpadac od kosci, a same kosci sie rozpadna. Ale byloby latwiej zrobic to od razu, Radu. -Spojrz na mnie - powiedzial Radu; jego glos mial hipnotyczna sile. Harry musial otworzyc oczy i spojrzec w te zolte slepia z czerwonymi zrenicami. Musial zanurzyc sie w ogniu plonacym w umysle Radu. A lord powiedzial: -Snilem o czlowieku o dwu twarzach, ktory bedzie przy mnie w chwili, gdy zatriumfuje nad smiercia. -Ty tylko sniles o wedrowce dusz - powiedzial Nekroskop slabnacym glosem. - Ja... ja juz to wiem. Mialem dwie twarze. I nie chce miec trzeciej. -Ale nie masz wyboru - powiedzial Radu, wwiercajac sie oczami w umysl Harry'ego. - Stoje na progu i zaraz w ciebie wejde. Z wlasnej, nieprzymuszonej woli... -Nie ma mowy! - powiedzial James Anderson, a ogien plonacy w jego umysle nie ustepowal intensywnoscia Radu. -Do nogi, ty wielki psie! - powiedzial Franz Anton Mesmer. Przyjaciele Nekroskopa, ktorzy po smierci byli znacznie bardziej doswiadczeni niz za zycia. Ich polaczona hipnotyczna moc wniknela do wnetrza Radu rownie latwo, jak noz wchodzi w maslo. Radu odepchnal Harry'ego od siebie i warknal: -Co to? Nagle za jego plecami zaczal sie jakis ruch. Byly to odglosy falujacej cieczy, gdy cos za jego plecami rzucalo sie w przedsmiertnych meczarniach. Jedna z podpor wielkiej kamiennej kadzi pekla i wygiela sie na zewnatrz. Po chwili to samo stalo sie z pozostalymi i z przechylonej kadzi chlusnal potok zywicy, ktorej odor wypelnil wnetrze jaskini. Zywica powoli zalewala jaskinie i przelewajac sie przez poszarpana krawedz szczeliny, spadala w otchlan. Dojrzewanie bestii wojennej Radu dobieglo konca. -Co to?! - powtorzyl Radu i w tym momencie pekla ostatnia podpora, a druga fala zywicy zwalila go z nog, grozac porwaniem w przepasc. Ratujac sie puscil Harry'ego i odepchnal od siebie. Potrzasajac glowa, aby dojsc do siebie, Harry szarpnal sie w tyl, wstal i zataczajac sie cofnal sie pod sciane jaskini. A kiedy hipnotyzujace spojrzenie Radu zgaslo w jego oczach i umysle, jednym spojrzeniem ogarnal to, co sie dzialo wokol. Czarny, masywny, bezksztaltny, ale jakos przypominajacy wielkiego wilka stwor, unurzany w cuchnacej cieczy, miotal sie w agonii. Byla to zywa, rozkladajaca sie istota, jak z najgorszego koszmaru wariata! Ogromna i przezarta ta sama choroba sprzed szesciuset lat co jej stworca; jej wielkie jak spodki czerwone oczy zdawaly sie o cos blagac lorda Wampyrow. Ale to Nekroskop skrocil jej meki, a takze meki jej "ojca". Obok niego, syczac i trzaskajac, tkwila plonaca pochodnia, ktora rozblysla oslepiajacym swiatlem, gdy z kadzi wydobyly sie gazy. Harry musial ja tylko wyciagnac i cisnac szerokim lukiem... ...Po czym wywolal drzwi, w ktore pchnela go wielka, goraca reka. Jednym skokiem przeniosl sie do drugiego konca tunelu, gdzie ujrzal, jak ryczaca, zolta kula ognia pedzi w jego kierunku. Jeszcze jeden skok do sarkofagu Radu, za ktorym ukryl druga torbe z materialami wybuchowymi. Teraz mial je wykorzystac. Ale dopiero, gdy zajmie sie Bonnie Jean, o ile to bylo jeszcze mozliwe. W glowie Harry'ego rozleglo sie ostatnie, dlugie wycie, a w jego metafizycznym umysle pojawil sie obraz Radu plonacego niczym gwiazda, "wspaniale", jak widzial w swoich wizjach przyszlosci. Tylko ze jak sobie przypomnial zbyt pozno, przyszlosc byla zawsze nieznana i pokretna... Kilku czlonkow Ogromnej Wiekszosci dyskutowalo i spieralo sie ze soba. Ale w tej potyczce slownej zwyciezyl Nostradamus. -Nie moglem tego wiedziec - powiedzial. - Moglem mowic tylko o tym, co widzialem, a widzialem tylko to, co pozwolono mi widziec. Ale wyglada na to, ze ujawnilem zbyt wiele. Jezeli Nekroskop wszystko to rozpracuje - a z czasem to nastapi na pewno - moze nie zechce dalej isc ta droga. A wszyscy zgodzilismy sie, ze musi! Jesli zechce zmienic przyszlosc, moze tylko wyrzadzic szkode sobie samemu. Dlatego tez musicie juz teraz ograniczyc zakres ewentualnych szkod. Wiecej: musicie je takze usunac ze swych umyslow. Od tej chwili nie wolno wam o tym nawet wspomniec. A ci, do ktorych kierowal te slowa - B.J., Mary Keogh, Franz Anton Mesmer, Keenan Gormley, James Anderson i wszyscy czlonkowie Ogromnej Wiekszosci, ktorzy brali w tym udzial -wyrazili zgode... EPILOG Wszedzie panowal spokoj. B.J. byla w koncu swiezo upieczona lady, a kiedy jej pijawka znikla, jej cialo po prostu sie poddalo. Lord Radu byl teraz dymiaca, zweglona, czarna istota (?), ktora wciaz nie mogla ochlonac po uswiadomieniu sobie, ze oto spotkala ja ostateczna smierc. Kruszac sie pod stopami jak wegiel drzewny, nie protestowal, gdy Harry zgarnal jego prochy i zmiotl je w kat wypalonej jaskini, w ktorej przedtem znajdowala sie bestia wojenna. Jej szczatki dopalaly sie jeszcze i w jaskini unosil sie potworny smrod. Skazana na zaglade od chwili swego "poczecia" przed szesciuset laty nie stanowila juz zadnego zagrozenia.B.J. wciaz tam wisiala. Jakims cudem nie tknal jej ogien, choc lina byla zweglona. Po kilku ryzykownych skokach na chybil trafil w nieznane glebiny Nekroskop odnalazl jej glowe. Kiedy ogarnal ja krotkim spojrzeniem, ku swemu zdumieniu zobaczyl, ze na jej twarzy widnial wyraz spokoju. Nigdy nie mogloby tak byc, gdyby przezyla, byla bowiem Wampyrem! Harry zabral jej szczatki, owinal w koc i przeniosl na wierzcholek gory skapany w swietle ksiezyca. I tam zdumial sie, kiedy do niego przemowila: -Wiec to, co mi powiedzieli, to prawda! Czyz zawsze nie podejrzewalam, ze jestes dziwny? Dziwny i... gleboki. Och, to bylo widac w twoich oczach od samego poczatku. A ja myslalam, ze jestem czarodziejka... -Bylas - powiedzial. - Ale kochalem cie dla ciebie samej, nie dla twych klamliwych oczu. -Czy mi to wybaczysz? Bo w koncu, jak widzisz, wystapilam przeciwko Radu - dla ciebie. Harry pilnowal swych mysli, bo teraz i on musial sklamac. Ale to bedzie niewinne klamstwo. Poniewaz nawet teraz nie mozna bylo rozstrzygnac, czy mowila prawde, czy nie. Czy faktycznie zwrocila sie przeciwko Radu dla niego samego, czy tez po to, aby nim zawladnac? W koncu to byla lady Wampyrow, przerazajaca i zaborcza. Te gory byly w jej posiadaniu przez dwiescie lat. Byloby jej trudno oddac je Radu. A jesli chodzi o oddanie samego Nekroskopa... ktoz moze wiedziec? Ale mimo wszystko pragnal jej wierzyc, wiec powiedzial: -Nie mam ci nic do wybaczenia. -Czuje twoje cieplo - powiedziala w zamysleniu. - Nie ma sie co dziwic, ze oni tez cie kochaja. Dziwne, ze takie cieplo kryje sie za takimi zimnymi oczami i takim zimnym umyslem. A moze to nie takie znow dziwne. Jestes ze smiercia za pan brat, wiec droga, po ktorej kroczysz, tez musi byc zimna. A ja, jak glupia, kiedys cie pytalam, co myslisz o zyciu! Harry'ego sciskalo w gardle, ale nie chcial, aby B.J. to zobaczyla, wiec zmienil temat. -Jestes dzielna - powiedzial. - Czasami trzeba dlugiego czasu, zeby... zeby do tego przywyknac. -Ale zmarli powitali mnie z zadowoleniem - wyjasnila. - Chociaz wyobrazam sobie, ze ta "atrakcja" wkrotce im sie znudzi. Powitala mnie twoja matka i twoi przyjaciele. Masz wielu przyjaciol, Harry, cala Ogromna Wiekszosc. Wiec na razie jestem z nimi w dobrych stosunkach. -Ciesze sie - powiedzial Harry. -Ale jesli chce, aby dalej tak bylo, nie moge tu pozostac - ciagnela B.J. - Wiec powiedz mi... czy myslales, co ze mna zrobic? -Co z toba zrobic? - W Harrym wszystko sie gotowalo i wydawalo sie, ze zaraz wybuchnie. -Nie! - powiedziala drzacym glosem. - Bo ja takze... Zdolal sie opanowac i powiedzial: -Gdzie chcialabys sie znalezc? I wtedy pokazala mu dalekie, zimne miejsce skapane w zlotym blasku. Przeniosl ja tam, ale jako istota zywa, nie mogl jej towarzyszyc. I na koniec delikatnie polozyl jej cialo po drugiej stronie drzwi... ...I nagle ogarniety gniewem Harry powrocil do kryjowki Radu, gdzie podzielil na czesci material wybuchowy, umiescil w nich zapalniki i stanal po drugiej stronie wawozu, patrzac, jak szczyt gory zapada sie w glab. W ulamku sekundy bylo po wszystkim. Teraz znow mogl spojrzec na ksiezyc, zobaczyc na nim B.J. i pozegnac sie z nia na zawsze. -Zawsze bylam ksiezycowym dzieckiem - powiedziala z oddali. - Wiec w pewnym sensie powrocilam do zrodla. Ty takze, Harry, musisz to zrobic. Musisz wrocic do swoich i zapomniec o mnie. -Ale jak moglbym kiedykolwiek o tobie zapomniec? - wyszeptal, nie mogac powstrzymac lez, ktore wciaz naplywaly mu do oczu. -Teraz rozumiem! - powiedziala. - Tak wlasnie mnie pokonales i tak samo pokonales Radu. Mialam racje: zimno, ktore jest w tobie, to tylko... sposob, w jaki musisz kroczyc swym szlakiem. Ale wewnatrz pali sie plomien. A te lzy sa jak gryzace kwasy, ktore pala bardziej wewnatrz niz zewnatrz!... Nie mozemy na to pozwolic. -Co? - zapytal Harry. Ale juz wiedzial. Liczba, sloneczny upal i grobowy chlod, Gryzace kwasy, przyjaciele ze spolecznych dolow... -Wracaj do domu, Harry - powiedziala B.J. - Nic z tego nigdy sie nie wydarzylo. Tylko twoje poszukiwania Brendy i syna byly rzeczywiste. Ale jednoczesnie nic nie straciles - poza zona i synem! I niezaleznie od tego, czy ich odnajdziesz, czy nie, wrocisz do siebie i bedziesz zyl dalej. -B.J., nie rob mi tego - powiedzial Harry. Ale nie bylo innego wyjscia. I zanim zdazyl podniesc oslony swego umyslu, cala trojka - B.J., James Anderson i Franz Anton Mesmer - rownoczesnie pstrykneli palcami... Wrociwszy z Edynburga, Ben Trask zameldowal sie bezposrednio u Darcy'ego Clarke'a. Zmeczony usiadl przed jego biurkiem, wzruszyl ramionami i powiedzial: -Nic. Nie mial z tym nic wspolnego. To straszliwe zamieszanie w Greenham Common? Nie. Wydarzenia w Tybecie i na Sycylii? Zapomnij o tym, Harry nie byl w to zamieszany. Doniesienia o tajemniczych eksplozjach w Cairngorms i zaginionych ludziach? Zupelnie nic. Oczywiscie o wszystko pytalem nie wprost, ale nigdy nawet nie drgnal. Jedyne, co go na poczatku zainteresowalo - ale teraz juz nie - to, czy mielismy jakies wiadomosci o jego zonie i dziecku. Powiedzialem mu, ze nie. Innymi slowy, nie dowiedzialem sie niczego. Ale po chwili zastanowienia dodal: -Jednak jest cos - a Ben wyprostowal sie w krzesle i popatrzyl na niego. -Cos dobrego? Ben wyszczerzyl zeby w usmiechu. -To zalezy, jak na to spojrzec - powiedzial. - Na poczatku myslalem, ze nie. Ale kiedy juz mialem wychodzic, zapytal mnie, czy chce, aby mnie podrzucic. -Podrzucic? - Darcy zmarszczyl brwi i rozesmial sie glosno. - Przez Kontinuum Mobiusa? Ben skinal glowa. -Wyglada na to, ze wreszcie bedziesz mial swiety spokoj - powiedzial. - Juz nie boi sie o tym mowic ani robic. Ale ja tak. Wrocilem pociagiem! Darcy'emu spadl kamien z serca. -Wiec jak myslisz? - zapytal. - Moze moglibysmy go poprosic...? -Wydzial? - Trask pokrecil glowa i westchnal. - Nie spotkalo mnie z jego strony zbyt gorace przyjecie. Nie, proponuje, abys go na razie z tego wylaczyl. Przez jakis czas raczej tu nie wroci. I wylaczyli go prawie na cztery lata. Podczas nastepnej pelni ksiezyca Harry rozmawial nad brzegiem rzeki z matka. -Juz wiosna - powiedziala. - Czuje to w powietrzu. Wiosna, gdy wyobraznia mlodych ludzi... -....mowi im, ze nadszedl czas wiosennych porzadkow - dokonczyl Harry. - Jest jeszcze mnostwo rzeczy, ktore musze zrobic w domu. Boze, to juz ponad cztery lata! A mam wrazenie, jakbym nic nie robil. -Bylbys zaskoczony - powiedziala. -Hm? -Chcialam powiedziec, ze zawsze jestem zaskoczona - poprawila sie. - Tym, ze czas plynie tak szybko. Nawet tutaj. Cztery lata, tak. To bylo... to bylo... jak gdyby to byly stracone lata. Ale oczywiscie tak nie bylo. I po chwili - gdy matka zaczela go meczyc, mowiac, ze znow sie przeziebi - wrocil do domu. W Inverdruie Stary John opatrywal sobie ramie, ktore nie chcialo sie goic, stojac w swietle ksiezyca wiszacego nad gorami Cairngorms. Po raz pierwszy w zyciu poczul sie staro, bo istotnie byl juz stary. Dopadl go uplyw czasu, jak gdyby do jego krwi dodano jakiegos katalizatora. Albo jak gdyby cos mu odebrano. Myslal, ze wie, co to takiego. To bylo wycie wilka, ktorego nie uslyszy juz nigdy; goraczka opuscila jego cialo. Bo Starego Wilka juz nie bylo, a to szczekanie, ktore teraz slyszal, to byl tylko pies, ktory wyszedl ze swym panem, aby pobiegac w swietle ksiezyca... Spis tresci STRACONE LATA - Streszczenie ... 3 PROLOG... 10 CZESC PIERWSZA: Spiacy i niemartwi ... 19CZESC DRUGA: Inni gracze ... 103 CZESC TRZECIA: Zapada ciemnosc ... 192 CZESC CZWARTA: Przyjaciele w otchlani ... 280 CZESC PIATA: Uzdrowienie i degeneracja ... 373 EPILOG ... ..447 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/