Nachalnik Urke - Zyciorys Wlasny Przestepcy
Szczegóły |
Tytuł |
Nachalnik Urke - Zyciorys Wlasny Przestepcy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Nachalnik Urke - Zyciorys Wlasny Przestepcy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Nachalnik Urke - Zyciorys Wlasny Przestepcy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Nachalnik Urke - Zyciorys Wlasny Przestepcy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Wydawnictwo Łódzkie
Urke-Nachalnik
Życiorys własny
przestępcy
Strona 2
Wszystkim tym, których los zepchnął
w otchłań wyrzutków społeczeństwa, a którzy dążą
ku poprawie, pracę tę poświęca
Autor
Strona 3
„Trzeba mieć więcej odwagi do przyznania się
do zła niż do popełnienia go".
Nim przystąpię do opowiadania historii mego życia, która jest jedną
z najsmutniejszych, uważam za niezbędne choćby w streszczeniu powiedzieć,
jakie okoliczności sprowadziły mnie z drogi uczciwej. Jednak proszę Czy-
telnika o wybaczenie, że opis tych okoliczności rozpocznę od wizji
mego przyjścia na świat.
O t o widzę jak przez mgłę małe miasteczko, rozrzucone nad brzegiem
Nanyi. W centrum tego miasteczka, w samym prawie rynku stoi murowany,
piętrowy dom, który ze swego powierzchownego wyglądu odznacza się od
innych, podobnych jemu domów tym, że posiada ganek z dwiema ławkami
przy wejściu do sklepu. Nad sklepem widnieje napis: „Targowla muki"
na nazwisko kobiece N . N .
Właścicielem tego domu jest mężczyzna wysokiego wzrostu, mający
lat trzydzieści, o zdrowym wyglądzie i łagodnych, rozbrajających oczach.
Przymioty te cechują zwykle ludzi posiadających nadzwyczajną siłę. Żona
jego to kobieta lat dwudziestu pięciu, o inteligentnym wyglądzie, typowa
blondynka. Ta poniekąd dobrana para należy do żydowskiej inteligencji
tego małego miasteczka.
W jednym z pięknych dni czerwca 1897 r. w domu tym, widzę w wyobraźni,
sklep jest zamknięty z powodu narodzin pierwszego syna. Widzę panującą
tam nie do opisania radość. Krewni i znajomi składają rodzicom życzenia.
Widzę, jak w sypialnym pokoju leży na łóżku matka, cała w bieli, a trium-
falny uśmiech macierzyński igra na jej twarzy, nieco przybladłej, ja leżę
w powijakach przy jej prawym boku. Ojciec zaś stoi na środku pokoju
i przyjmuje życzenia. Jest poważny i zamyślony. W oczach zaś jego widać
blask szczęścia.
Widzę oczyma wyobraźni, jak ludzie do tego domu wchodzą i wy-
chodzą, a na każdej z tych twarzy spostrzegam szczere czy też dobrze
udane zadowolenie.
Strona 4
nastu pędraków ubranych różnobarwnie.-zależnie od zamożności tych,
którzy przyczynili się do ich istnienia.
Jesteśmy schyleni nad książką i wykrzykujemy różnymi głosami.
Na środku chederu, na brudnej, z gliny ubitej podłodze, siedzi
w rozmaitych pozach kilka dziewczynek. Bawią się one, każda na
swój spospb. W kącie chederu, wśród dymu przebija sylwetka żony
rebego, która coś pod nosem gdera na męża. Izba to nieduża, miesz-
cząca się w suterenie. Nigdy nie była wietrzona. Stale zapełniający ją
uczniowie oddychali dymem i wyziewami. Dym niemiłosiernie gryzł
w oczy, a przy tym było tam duszno i gorąco nie do wytrzymania.
Nad tą gromadką dzieci królował rebe, stojąc w środku chederu,
wyprostowany, nieomal groźny. W prawej ręce trzymał swoje berło
dziesięcioramienne, wszechwładny kańczug. Od czasu do czasu pró-
bował rebe swej nieograniczonej władzy, śmigając po plecach bliżej
siedzących chłopców, więcej dla wprawy, niż z. potrzeby. Wszyscy
zbijaliśmy się w kupkę, tak że szpilki nie zdołałby nikt między nas
wcisnąć. Rebe, chcąc nas rozłączyć, śmigał kańczugiem po głowach
i wywijał nim groźnie w powietrzu.
Tak wyglądał przybytek wiedzy, któremu ojciec był przeciwny,
a gdzie jednak z powodu mej zgody, wydobytej za pomocą podar-
ków, musiałem przebywać codziennie od godziny ósmej rano do
dziewiątej wieczorem. Jeden dzień był podobny do drugiego: żadnych
zmian. Rebe nigdy nie pozwalał otwierać okien, twierdząc, że może
postradać głos, którym upiększał co sobotę nabożeństwo w bóżnicy.
Słońce także nigdy do naszego chederu nie zajrzało, albowiem
w pobliżu stał chlew; w którym rebe trzymał swój żywy inwentarz,
składający się z dwóch kóz i czterech koźląt. Kozy rebego były istną
plagą dla całego miasteczka. Wieśniacy okoliczni, przyjeżdżając do ko-
śuola lub do miasta po sprawunki, nie mogli się opędzić przed ty-
mi żarłokami. Wszędzie było ich pełno; nieraz i nasze śniadanie, któ-
re przynosiliśmy z domu, porywały z okna, rebe bowiem życzył sobie,
żebyśmy je tam kładli; czy robił to z rozmysłem, nie wiadomo. Dla
kóz jedn.ik ułatwiało to sytuację. Pomagały nam w spożyciu śniadania.
Rebe zaś twierdził, że na całym świecie nie ma poczciwszego stworzenia
nad kozę. — Karmić nie trzeba, a smaczne mleko daje.
Bek tych kóz i krzyk dzieci tak mi nieraz dokuczał, że chętnie uciekłbym
z tego raju tam, gdzie pieprz rośnie, ale strach przed rebem był większy,
niż wszystko, i to przykuwało mnie do miejsca. Bywały jednak i takie dni,
że swobodnie oddychaliśmy na świeżym powietrzu. Bawiliśmy się wówczas nn
podwórzu, a słońce otaczało nas swą opieką, rzucając na nas swoje ciepłe
promienie. Niestety takich dni było niewiele. Zależały one od ilości tra-
Strona 5
dycyjnych ślubów, w których rebe brał udział, odgrywając w nich większą
rolę: mianowicie śpiewał nowożeńcom jako „badchon" *.
W takie dni uwalniał nas od swego towarzystwa, pozwalając bawić
się na podwórku chederu. Nosiło ono cechy śmietnika, ale dla nas było miłe,
bo posiadało wszystko, czego nam było potrzeba do zabawy. Nic więc
dziwnego, że uważnie śledziliśmy za nowymi ogłoszeniami zaręczyn.
Wówczas to, mimo młodego wieku, w naszych dziecięcych głpwach
stawało już pytanie, na co ludzie się żenią. Każdy z nas tłumaczył to zagadnie-
nie na swój sposób, aż syn szewca, jako najstarszy, a liczył dziesiąty rok życia,
wystąpił naprzód i zaczął opowiadać, że on wie, dlaczego ludzie się żenią,
opierając się na spostrzeżeniach u swych rodziców. Opowiadał, jak to ojciec
i matka zachowywali się po nocach. Co do mnie, stanowczo temu zaprze-
czyłem i ogłosiłem go kłamcą. Srulek, tak było mu na imię, nie dał za wygraną
i przyszedł zaraz nam pokazać, jak się to robi. OH, rzecz jasna, mianował się
„tatem", a na „mamę" wybrał jedną z dziewczynek. Tu jednak zaszła
pewna przeszkoda: chcąc bowiem się żenić, trzeba mieć koniecznie łóżko.
Tak przynajmniej twierdził Srulek. Widząc jego niepewność bez łóżka,
jednogłośnie uznaliśmy, że połamany kufer, stojący przy oknie, śmiało
może zastąpić łóżko. Dziewczyna wszakże, nie mając najmniejszego pojęcia,
o co chodzi, odmówiła posłuszeństwa i do kufra nie weszła. Wówczas Srulek
ujął ją wpół i siłą pakował do kufra, czemu dziewczyna broniła się zajadle,
a widząc przewagę nad sobą, wybuchła takim przerażającym płaczem, jak
gdyby nas wszystkich wzywała na pomoc. Bez chwili namysłu stanąłem w jej
obronie, co spowodowało bójkę między mną a Srulem. W rezultacie zostałem
zwycięzcą i zabawa nie doszła do skutku.
Gdy rebe powrócił i dowiedział się o zajściu, wyliczył mi dziesięć kań-
czugów w taką część ciała, od czego, jak mówił, głowie nic się nie stanie,
a nawet jeszcze rozumu nabierze.
To małe zdarzenie do dnia dzisiejszegA tkwi w mojej pamięci, gdyż
dziewczynka owa odegrała pewną rolę w mym późniejsr^m życiu, o czym
dalej wspomnę.
III
#
W chederze mimo wszystko uczyłem się dobrze. Rebe chwalił mnie
przed matką i ręczył, że wyrośnie ze mnie „wielki człowiek", a biedna
matka była tego pewna i święcie mu wierzyła. Tak samo i matki wszystkich
B a d c li o n, (Badhen) — hebrajskie imię pospolite, oznaczające rodzaj komika, występu-
jącego na uroczystości weselnej.
Strona 6
uczniów wierzyły w opinię rebego, bo i faktycznie los każdego dziecka
zależał od niego. On jeden przepowiadał przyszłość. Każdemu z osobna
wypowiadał się zwykle: — „Z tego wyrośnie apykejres * — z tego goj — rabin
z ciebie już nie będzie" itd. A co do dziewczynek, to na pytanie matek
odpowiadał zwykle machnięciem ręki i mruknięciem czegoś niezrozumiałego
pod nosem, tak jak gdyby o tym stworzeniu nie warto było nawet mówić.
Rebe najwięcej złych wróżb wystawiał tym dzieciom, których rodzice
byli nieregularni w opłacie za naukę, a' ponieważ moi rodzice na czas
płacili, a czasem z góry, więc wychwalał mnie, że jestem „cudownym
dzieckiem" do^nauki. Co prawda i szturchańca oberwałem nieraz, ale tłu-
maczył to koniecznością twierdząc, że każdy wychowawca, który napra-
wdę dba o los ucznia, musi go bić, bo inaczej wyrośnie na „goja".
Pewnego dnia przypadek otworzył mi oczy; od tej chwili zwątpiłem
w prawdomówność rebego. Spowodowała to następująca okoliczność:
Jedna z matek przyprowadziła do chederu syna lat sześć, o kruczych włosach
i delikatnej twarzyczce; po omówieniu warunków i wyjściu matki z chederu
chłopiec stał w miejscu, jakby skamieniał, oczy miał szeroko otwarte, usta
mu drgały nerwowo. Smutny był to obrazek; żal mi się chłopca zrobiło,
gdy zobaczyłem, jak dzieci otoczyły go naokoło, a Srulek zabrał mu małe
zawiniątko, w którym były dwie bułki i ogonek śledzia.^Z tego Srulek
wydzielił coś ponad połowę, tłumacząc się, że każdy daje dla „Rudego"
część swego posiłku.
Muszę tu jednak objaśnić, kim był ten „Rudy"; był to wielki, spasiony
kot. Temu kotu co dzień przymusowo składaliśmy ze swego pożywienia coś
w rodzaju dziesięciny. Odbierał ją Srul, upoważniony do tego przez rebego.
Srulek był więc opiekunem „Rudego" i ponieważ baliśmy się gó, więc bez
żadnego szemrania pozwalaliśmy na zabieranie sobie pewnej części poży-
wienia. Srulek ów był niezmiernym brudasem, o chytrych oczach, brzydki
na wygląd. Na samo wspomnienie o nim każde dziecko odczuwało wstręt,
a jednak co rano każdy musiał się z nim spotkać, bo z chwilą przybycia
Srulek zaraz rozpoczynał rewizję, kontrolując, co kto posiada. Niektóre
dzieci zamożniejszych rodziców przynosiły ze sobą buteleczkę mleka, z któ-
rego ponad połowę bez słowa skargi zaraz musiały oddać do wielkiej- bla-
szanej miednicy. Taką codzienną daninę od wielu dzieci miał rzekomo
wchłaniać w siebie „Rudy", o czym ma się rozumieć, wszyscy byli święcie
przekonani.
O t o widząc, jak Srulek po odebraniu śniadania nowo przybyłemu
dziecku kieruje się do przyległej izby, gdzie wcale nie było okien, a do której
wstęp nam był wzbroniony za wyjątkiem Srula, pobiegłem za nim, postana-
wiając policzyć się ze Srulem za jego podły postępek.
* Wyraz hebrajski. Tu oznacza ateusza szydzącego z religii.
Strona 7
W owym pokoju, który podobny był raczej do nory, rebe trzymał swe
potomstwo, składające się z pięciu synów i dwóch córek. Najstarszy z chłopców
liczył lat dziesięć, a wyglądał na lat sześć; z córek jedna liczyła lat sześć,
a druga cztery; były one wcale niepodobne do braci, bo dość ładne jak na
dzieci wychowane w tak cuchnącej norze. Kiedy wszedłem niepostrzeżenie
za Srulkiem do tej izby-nory, ukazał mi się przykry widok. W izbie paliła
się lampa naftowa, bez szkła, tak zwany „kopeć". W wątłym świetle ledwo
mogłem odróżnić sprzęty tam się znajdujące. W kącie, przy łóżku siedziały
na ziemi dzieci rebego w brudnych koszulach, a dopiero co przybyły Srulek
siedział w środku i wszystko, co uzbierał, dzielił na równe części. Każdemu
dał jedną porcję, dla siebie zaś zatrzymał „daninę" zabraną nowo przy-
byłemu. To co stanęło przed moimi oczyma, zbyt dokładnie objaśniło mnie
0 postępowaniu rebego; nie namyślając się długo, skoczyłem do Srula i zaczą-
łem okładać go pięściami. Powstał pisk i lament, usłyszawszy to, rebe wpadł
do izby, złapał mnie za kołnierz, i okładając kułakami, wyniósł z pokoju
1 rzucił w kąt grożąc, że jeszcze mnie ukarze.
Chłopczyk, przyczyna zajścia, stał jeszcze bardziej odurzony — utkwił
we mnie duże, czarne oczy, jakby chciał się spytać: co to za rwetes i co ma
robić? Wtem rebe zawołał go po imieniu. Chłopczyk spojrzał na mnie jeszcze
raz, i nie poruszając się, pozostał nadal na swym miejscu. Wówczas rebe
spojrzał na mnie z łaskawym uśmiechem, i ująwszy struchlałego malca
za rękę, poprowadził w stronę stołu, tam wziął go na kolana i wskazując
na otwartą książkę, przed nim leżącą, zapytał: — Co to jest? — Zamiast
odpowiedzi, chłopiec wybuchnął płaczem. Rebe więc począł go uspokajać: —
No, no, nie bój się, patrzaj — to nazywa się syder *. — Syder — powtórzył
chłopiec. Rebe pokazując mu następnie literę, dodał: — A to jest ałef **.
Ałef — powtórzył malec. Rebe tłumaczył dalej: — A to jest bejs Chłopczyk
znów rozpłakał się. Rebe, pragnąc go uspokoić, pocieszał go, wreszcie
mówi: — Berul, nie płacz! Gdy się będziesz dobrze uczył, to ci anioł Gabriel
rzuci z nieba kopiejkę na cukierki. — Obiecanka ta zainteresowała mnie tym
bardziej, że rebe każdemu nowo przybyłemu obiecywał ten podarek anielski,
a który co ciekawsze często się sprawdzał. Co prawda wątpiłem mocno w te
cudowne zdarzenia, tym bardziej wówczas niewiara się spotęgowała, gdy
przekonałem się, kto zjada dziesięcinę. Więc siedząc w kącie, przez nikogo
nie spostrzeżony, zacząłem pilnie obserwować rebego, równocześnie patrząc
w sufit, by móc się przekonać, skąd spada kopiejka anielska. Wątpliwość
moja co do prawdomówności rebego pobudzała mą czujność. Wtem,
o zgrozo!... własnymi oczyma zobaczyłem, jak rebe włożył na jarmułkę
4
S y d e r — po hebrajsku rodzaj modlitewnika.
** A l e f — nazwa hebrajska litery „a".
B e j s (bet) —"nazwa litery „b".
Strona 8
kopiejkę, obejrzał się wkoło, kiwnął głową i kopiejka spadła z brzękiem na
stół przy samym „syderze". — Weź ją! — rzekł rebe do malca. — To anioł
Gabriel rzucił ci na cukierki, a jak się będziesz dobrze uczył, to ci jeszcze
więcej da.
Malec wziął kopiejkę, obejrzał ją ze wszystkich stron, tak jak gdyby
nie wierzył w ten cud i po chwili odrzekł: — Ja mam taką samą kopiejkę
w kieszeni. Matka mi ją dala. A anioł Gabriel skąd ma taką kopiejkę, jak
moja mama? — Rebe spojrzał badawczo na malca, puścił go z kolan i mru-
knął: Ty za mądry jesteś — już rabin z ciebie nie będzie!...
IV
Po tym zdarzęniu nie chciałem więcej chodzić do tego chederu i za parę
dni opuściłem go na zawsze, ażeby wstąpić do osławionego chederu, w którym
uczył rebe Jankiel. Uczył on z pięciu ksiąg i słynął z tego, że dzieci
bały się go jak ognia.
Jakkolwiek pierwsza młodość i pierwszy cheder nie był szczęśliwy, to
dalsze lata mego życia, które spędziłem w kilku chederach, były o wiele
smutniejsze, lecz rozpisywać się o tym nie będę, a ogólnikowo powiem,
że dziecko żadnego narodu nie przechodzi tak okropnych mąk w szkołach,
jak dziecko żydowskie w tych „starotypowych" chederach. A trzeba wie-
dzieć, iż jeden cheder jest podobny do drugiego, jak dwie krople wody.
Nakreśliłem kilka obrazków z życia w pierwszym chederze po to, żeby
czytelnik miał dostateczne wyobrażenie o chederach w ogóle. Przebywałem
w chederach do dwunastego roku życia. Przez cały czas mojej nauki nie
dowiedziałem się nawet, ile jest części świata. Nigdy mnie o tym nie uczono.
Czyż warto jest w takich mądrych chederach, gdzie mowa jest tylko o „Jeho-
wie" i o „narodzie wybranym", mówić o podobnych głupstwach?
Przez cały czas mojej nauki w chederach ojciec mój ani razu mnie nie
odwiedził, ani też się nie zapytał, jak się uczę lub co już umiem. A jednak
nie ganił. Matka starała się za to mną interesować i często opowiadała mu
o mych postępach w nauce, przy czym zapewniała, że uczę się dobrze, co było
poniekąd prawdą, gdyż garnąłem się do nauki. ,
Po ukończeniu przeze mnie dwunastu lat życia matka postanowiła mnie
.wysłać po dalszą wiedzę. Takową miałem otrzymać w osławionym „jeszy-
w e c i e " w Ł. Ojciec najzupełniej z tym się zgodził, zrezygnowawszy
z wszystkiego, co dotyczy mego wychowania umysłowego. Nie zaniedbał
* J e s z i b a , j e s z i w a , j e s z y b o t — szkoła, w której kształci się rabinów. Główną
pracę stanowi tam studium Talmudu. Szkołą elementarną nie tylko dla przyszłych rabinów
jest cheder.
Strona 9
mnie tylko pod względem rozwoju fizycznego. Każdą chwilę wolną, gdy był
w domu, bo często rozległe interesy trzymały go poza domem, poświęcał
mi urządzając tak zimą jak i latem w dni pogodne przejażdżki i spacery.
W czasie tych spacerów uczył mnie ćwiczeń gimnastycznych na swój sposób,
a także nauczył mnie pływać. Wszystko to dodatnio wpływało na moje
zdrowie, które było narażone na szwank przez długie przesiadywanie
w brudnych i smrodliwych chederach. A ponieważ byłem nad wiek rozwinięty,
a dzięki troskliwości ojca byłem zdrów, przesiadywanie więc w ciemnych
chederach niewiele mi szkodziło. ,
Z tych chwil nauki pamiętam jeszcze to, że czułem zawsze wstręt do
wszystkich niesfornych chłopców. Zachowywałem się dość przyzwoicie
i wzorowo. Czasu nigdy nie marnowałem, próżnowanie nie było mi wcale
znane, gdyż w wolnych chwilach w domu pomagałem matce w sklepie.
Kochałem ją nad życie i starałem się jej dopomóc, w czym tylko mogłem.
Pokochałem ją jeszcze bardziej od chwili, gdy zaczęła chorować na ataki serca.
Choroba ta powstała z przestrachu. Powody zaś owego przestrachu są
niepowszednie, więc muszę je tu zanotowć.
Liczyłem wówczas lat osiem. W pewien wieczór sobotni, gdy siedzieliśmy
przy wieczerzy, w nastroju świątecznym, do pokoju wpadła przestraszona
służąca; usta miała rozwarte, jak gdyby chciała coś mówić, ale głosu nie
mogła wydobyć z gardła. Nim ojciec zdołał wstać z krzesła, wkroczyło dwóch
bandytów z rewolwerami w rękach, i grożąc nimi ojcu pod samym nosem,
zażądali wydania pieniędzy. Na widok niespodziewnych gości osłupieliśmy
z przerażenia, ojciec tylko zachował zimną krew i zapytał ich, co to ma
znaczyć. Odpowiedź brzmiała:
— Żądamy dziesięć tysięcy rubli, bo inaczej wszystkich wymordujemy.
Ojciec zupełnie spokojnie rzekł:
— Tyle nie mam w domu, ale trzy tysiące mogę dać zaraz.
Bandyci spojrzeli po sobie i po chwili zgodzili się na to pod warunkiem,
że ojciec o niczym nie będzie meldował policji. Ojciec się zgodził. Wstał
od stołu, i wskazując na przyległy pokój, dodał:
— Z powodu szabasu przy sobie nie mam pieniędzy, lecz są one w sy-
pialnym pokoju. — Dla nieproszonych gości to bynajmniej nie utrudniało
sytuacji, bez namysłu więc kazali się prowadzić do wspomnianego po-
koju. My zostaliśmy, nadal odrętwiali, nie wiedząc co się wokoło dzieje.
Nagfe w pokoju sypialnym padły strzały. Odgłos ich obudził nas z letargu.
Powstał wówczas pisk i krzyk nie do opisania. Matka zemdlała, a brat i sio-
stra, o których jeszcze nie wspomniałem, przytuleni do omdlałej matki,
płakali. Ja, jako najstarszy, górowałem krzykiem nad wszystkimi; Służąca pie-
rwsza odzyskała równowagę i energię. Chwyciła lichtarz, podskoczyła do
okna, i wybijając szyby, zaczęła wzywać pomocy.
W kilka minut później w domu było pełno ludzi, a na czele stał żandarm.
Strona 10
Matkę przyprowadzono do przytomności. Twarz ojca była nieco przybladła.
Zamieszanie powoli ustało zupełnie i oto okazało się, że ojciec rzucił się
z rewolwerem na nieostrożnych bandytów w czasie doręczania" pieniędzy.
Napaść ojca zmusiła ich do ucieczki, podczas której oddali kilka strzałów.
Na szczęście chybili. Powyżej opisane zdarzenie na słabe nerwy matki
wpłynęło nadzwyczaj ujemnie i pozostawiło ślad w postaci częstych ataków
serca.
Nie od rzeczy będzie, gdy wspomnę, iż po tym napadzie na nas, nastąpiły
inne w okolicy. Wszystkie były dokonane wyłącznie na domy żydowskie.
Prawie cały więc rok 1905 żyliśmy w ciągłej trwodze. Nas, dzieci, gdy tylko
ociągaliśmy się z udaniem do snu, służąca straszyła zwykle złodziejami
i bandytami. Miało to ten skutek, iż co rychlej udawaliśmy się do swej
sypialni.
A jednak los podrwił ze mnie!...
V
W 1910 roku, gdy rozpocząłem trzynasty rok życia, zasób mej wiedzy
obejmował tyle, iż znałem dobrze, jak mnie zapewniali, Pięcioksiąg,
Księgi proroków, początki Talmudu i różne inne jeszcze mądrości,
które są dostępne tylko dla syna wybranego narodu. Umiałem także pisać po
żydowsku i hebrajsku. Z nauk świeckich znałem cztery działania, co ma wy-
starczyć Żydowi w jego życiu na tym świecie. Tego wszystkiego uczyli w che-
derze bez żadnego planu, bo i czegóż mieli mnie więcej nauczyć, gdy
jestem pewny, że sam rebe nie znał gramatyki, a nawet żargonu. Jednak po
studiach, jakie otrzymałem w chederze, uchodziłem w miasteczku za pół-
mędrca, wobec tego rodzice postanowili po dalszą wiedzę wysłać mnie do
wspomnianego już poprzednio słynnego jeszywetu w Ł.
Po ostatecznej decyzji co do dalszych mych nauk, pewnego dnia zapanował
w domu nastrój bardzo podniosły. Matka promieniała z radości, że jej
marzenia stopniowo się realizują. Jej pierwszy syn idzie po drodze tej,
która prowadzi do zostania rabinem, a nawet cadykiem. Sama przymierzała
na mnie dwa garnitury i palta, które domowy krawiec przyniósł już gotowe
do podróży. Służąca, na której rękach wychowywałem się, krzątała się około
mnie i znosiła różne specjały i łakocie, umieszczając je w mojej podróżnej
walizie, a naznosiła tyle, że aż matka musiała ją powstrzymać w zapale,
gdyż nie dałoby się to wszystko zapakować.
Brat, o dwa lata młodszy ode mnie, patrzył na mnie z zazdrością. Maskując
swe uczucia, wraz z dziewięcioletnią siostrą oglądał każdą rzecz, zanim została
umieszczona w walizie. Przygotowania do niedalekiej podróży czyniły
Strona 11
wrażenie, jakbym miał się udać na drugą półkulę świata, a nie o dwadzieścia
jeden kilometrów od domu.
Nareszcie nastąpiła chwila mego wyjazdu. Biedna matka ostatnią noc
nie spała, spędziła ją nad mym łóżkiem, całowała mnie i ze łzami rozczulenia
udzielała praktycznych uwag, jak się mam zachowywać w życiu, ażeby
Bóg i ludzie byli ze mnie zadowoleni.
Pamiętam, już dniało, gdy objęła mnie za głowę, i patrząc mi czule
w oczy, chciała coś powiedzieć, lecz nie miała odwagi, po chwili pocałowała
mnie w czoło i puściła z objęć, wpatrywała się nadal we mnie, tak że nie
mogłem jej wzroku wytrzymać i opuściłem głowę. Raptem złapała mnie za rękę
i zmienionym ze wzruszenia głosem przemówiła w te słowa:
— Synu mój... Zapamiętaj sobie dobrze to, co ci teraz powiem. Wiesz
i rozumiesz, że cię miłuję i kocham nad życie, dlatego pragnę powiedzieć
ci to, czego może inna matka na moim miejscu nie powiedziałaby dwunasto-
letniemu chłopcu, ale ja wiem i przeczuwam, że jesteś nad wiek umysłowo
i fizycznie rozwinięty i nie jesteś brzydkim dzieckiem, więc pamiętaj! —
Wystrzegaj się mieć do czynienia z kobietami, bo z tej strony wyczuwam dla
ciebie największe nieszczęście, a gdy dorośniesz do lat osiemnastu, dam
ci piękną dziewczynkę, która warta będzie twojego serca, a do tego czasu
omijaj każdą kobietę! — Omijaj!... rozumiesz? Po pierwsze, jest to śmiertelny
grzech, a po wtóre, można także zachorować na taką chorobę, na którą
nie ma żadnego lekarstwa i trzeba w bólach, wśród mąk potem umierać.
Staraj się natomiast dobrze się uczyć, ażebyś wyszedł na człowieka. Pamiętaj,
bym się na tobie nie zawiodła, bobym tej hańby nie przeżyła, gdyż wiesz,
że ojciec się z nas podśmiewa, staraj się, żeby on nie triumfował nad nami.
Twój ojciec jest dobry i pragnie tak samo jak ja twego dobra,'lecz on mnie
nie rozumie wcale^ O, patrz — dodała pokazując mi fotografię jej ojca,
która wisiała nad mym łóżkiem — to jest twój dziadek. Niech spoczywa
w spokoju. Dobrocią i uczciwością odznaczał się od innych. Znał Talmud
na pamięć. Idź też w jegó ślady, a duch jego niech czuwa nad tobą i strzeże
od złego i od wszystkich pokus tego świata. — Dalej ucałowała podobiznę
swego ojca, a następnie podała ją mnie do pocałowania.
Dziś, gdy rozmyślam nad tym, że tak pobożna kobieta, jaką była moja
matka, nie omieszkała mi wyjaśnić, jako niespełna trzynastoletniemu chłopcu,
jak groźne są nieraz skutki przygodnych miłostek i wreszcie udzieliła pod
tym względem przestróg, zmuszony jestem wierzyć w to, że matka musiała,
zapewne w natchnieniu odczuwać, skąd jej dziecku największe grozi niebez-
pieczeństwo. I rzeczywiście moje wykolejenie w dużej mierze przypisać
należy kobietom.
— Tak, matko droga, twoje ostrzeżenia były trafne, ale na nic nie zdały
się, ja, marnotrawny syn, twoich proroczych słów nie uszanowałem...
Przebacz więc, kochana mamo, że dopiero będąc dorosłym człowiekiem zdaję
Strona 12
sobie teraz sprawę z tego, czego jako trzynastoletni chłopiec nie rozumiałem...
Na dworze już gościł poranek i słońce zaglądało do okien, gdy drzwi
do mojego pokoju roztworzono i na progu ukazał się mój ojciec — zastał
nas w rozczuleniu. Uśmiechnął się tylko ironicznie, odzywając się zarazem
do matki: „Może już dosyć będzie tych wskazówek, niechaj się szykuje,
bo za godzinę wyjeżdżamy".
Ubrałepi się prędko, a matka odeszła przygotować śniadanie. W czasie
spożywania owego ojciec bacznie mnie obserwował, a gdy śpieszyłem się
w jedzeniu, upomniał mnie lakonicznie, że powinienem od dzisiaj spokojnie
i taktownie zachowywać się przy stole, gdyż będę stołował się u obcych
ludzi, przy czym zwrócił mi kilka uwag, dotyczących zachowania się przy
stole w obcym domu. Nim ukończyliśmy śniadanie, bryczka była już gotowa
do odjazdu.
Ojciec wstał od stołu i począł się szykować do podróży, poszedłem
i ja wkrótce za jego przykładem. Do bryczki zaprzęgnął chłopiec stajenny
pięknego bułanka, ulubionego konia ojca. Domownicy i sąsiedzi otoczyli nas
kołem, żegnając nader życzliwie, a kilku kolegów z chederu żegnało rnnie
wprost ze łzami w oczach. Matka pod pretekstem, że zapomniała mi coś dać,
odwołała mnie na stronę i doręczyła mi mafe zawiniątko. Żegnała zaś w te
słowa:
— Synku mój, masz tu jednego rubla na drobne wydatki, a w papierku
dziesięć rubli w złocie. Schowaj je sobie na pamiątkę od twej matki, i żebyś
nigdy ich nie wydał, chyba w większej biedzie. Kiedy wrócisz do domu,
to zawsze mi je pokażesz — będzie to dla mnie znakiem, że szanujesz
mą wolę.
Na ostatku, błogosławiąc mnie, obsypała pocałunkami. Czułe to po-
żegnanie przerwał dopiero ojciec, nagląc do wyjazdu. Szlochając w głos,
wsiadłem do bryczki, a ojciec ledwo zdołał odsunąć żegnających się ze mną.
Nareszcie, wśród okrzyków pożegnalnych i przesyłanych pozdrowień
chusteczkami, wyjechaliśmy za miasto.
VI
Był to piękny, wiosenny poranek. Jadąc rozglądałem się ciekawie
dokoła. Świergot ptasząt, jak i radosne igranie promieni słonecznych
usposabiały mnie nader uroczyście. Zdawało mi się, że cały świat
uśmiecha się ku mnie, a słońce wyjątkowo dla mnie tak jasno świeci.
Będąc tak optymistycznie nastrojony, patrzyłem na ten świat z wielką
ufnością, a krajobraz, przesuwający się przed moimi oczyma, usposdbił
mnie marzycielsko.
Strona 13
Widziałem, jak powracam do domu w sobolowej czapce na głowie jako
rabin, jak stoję w bóżnicy i wygłaszam wiernym płomienne kazanie, ci słuchają
w skupieniu, a matka w galerii bóżniczej, gdzie są zwykle odgrodzone
kobiety, nie może oczu oderwać ode mnie, syna swego, a wszystkie kobiety,
tam się znajdujące, patrzą na nią z uszanowaniem jako na matkę rabina.
Widziałem też ojca, który siedział'w tej chwili wraz ze mną na bryczce,
a który nie wierzył w to wszystko, co matka we mnie widziała, jak stoi w bóżnicy
i jak twarz jego, obecnie pochmurna, promienieje z radości.
Wizje te zachęcały mnie do spełnienia pragnień matki, a rozmyślając
o tym postanowiłem, że muszę zostać rabinem na przekór ojcu, by nie miał
powodu triumfować. Nagle jakieś zwątpienie w to postanowienie obudziło
się we mnie. Czy naprawdę mam powołanie na rabina? Czy będę mógł przeciw-
stawić się złemu i przeciwnym myślom, które jak czułem, instynktownie
się we mnie budzą?
Nie wiem i do dziś dnia nie mogę sobie tego wytłumaczyć, dlaczego
będąc jeszcze małym chłopcem, czułem jakiś niewytłumaczony pociąg do
tego, co mi inni wyjątkowo zabraniali i ostrzegali, że tego nie wolno czynić.
Zrozumiałem, że nie tą drogąj>owinienem kroczyć w życiu i że nic z tego
nie będzie, bo w mej duszy było pełno wstrętu do tego chederu. A więc
czy jeszywet, do którego obecnie jadę, nie okaże się takim samym? Na
odwrót, w tej chwili pragnąłem chodzić do szkoły świeckiej i z zazdrością
wspomniałem o mym ciotecznym bracie, który był w tych samych la-
tach co i ja, a uczęszczał do szkoły handlowej, a od którego gdy przyjeżdżał na
wakacje lub święta, nie odstępowałem na krok, słuchając jego różnych
opowiadań, które odczytywał mi z książek. Czasem pożyczał mi kilka ksią-
żek w języku żydowskim, a najbardziej imponowała mi jego czapka z zielonym
otokiem, czarny mundurek i płaszcz z zielonym obszyciem.
W duchu przyznawałem zupełną rację ojcu, gdyż on chciał mnie tak
samo do tej szkoły posłać, lecz zanadto kochałem matkę, żeby się sprze-
ciwić jej woli. Rozmyślając tak, przypomniałem sobie o pieniądzach, które
otrzymałem od matki w chwili odjazdu. Nie posiadając jeszcze nigdy takiej
sumy do rozporządzenia, nasuwały mi się różne pytania, co by można za nie
nabyć. Przychodziły mi różne myśli. Między innymi rozmyślałem, czy
będę mógł użyć je na wstęp do kina czy teatru, chociaż o nich wiedziałem
niewiele, gdyż tylko tyle, co mi cioteczny brat opowiadał. Jednocześnie
teź powstały wątpliwości, czy innie jako przyszłemu rabinowi przy-
stoi tam uczęszczać. Dużo jeszcze i innych pokus, o których słyszałem od
tegoż ciotecznego brata, stanęło przede mną pociągając ku sobie.
Takie mniej więcej refleksje przesuwały się przez głowę i na podobnych
rozmyślaniach upłynął czas mej podróży, a nawet nie minęły i one wtedv.
gdy już wjeżdżaliśmy między forty, przez które trzeba przejeżdżać, zanim
się wejdzie do miasta Ł., a następnie przez duży most położony nad Narwią.
Strona 14
Ojciec przez cały czas podróży nie odzywał się do mnie ani słowem,
lecz przy wjeździe do miasta, gdym zaczął go rozpytywać o tym lub owym,
chętnie udzielał objaśnień. A pytań tych było bez końca, bo to wszystko,
co ujrzałem wjeżdżając do miasta, było dla mnie dziwem. Co prawda czytałem
coś niecoś o wielkich miastach, ale nie mogłem sobie wyobrazić większego
miasta na całym świecie jak to, do którego wjeżdżałem.
Budynki trzy- i czteropiętrowe zaimponowały mi przesadnie swym
wyglądem, byłem gotów twierdzić, że większych budynków nawet w Ameryce,
0 której słyszałem, nie ma. Jednym słowem Ł. tak w mojej wyobraźni
wyolbrzymiała, że machinalnie złapałem za rękaw ojca, jakbym się bał, że
chmura ludzka, którą zobaczyłem, porwie mnie z sobą.
Egzaltacja ta była wynikiem pobytu w chederze, w którym wychowywali
1 karmili rozmaitymi strachami o szatanach przyjmujących postać pięknych
kobiet, żeby człowieka skusić, oraz o diabłach przebierających się za Niemców
w cylindrach. Podobne legendy są na porządku dziennym, a wspominają
o nich na każdej lekcji.
Po przybyciu do zajazdu, który mieścił się w starym rynku, ojciec
wskazał mi wejście do niego. Zostałem przyjęty przez otyłą Żydówkę. Była
tak zadowolona, że nie wiedziała, gdzie mnie posadzić. Po chwili wszedł
ojciec, zapytał, czy nie jestem głodny, czemu zaprzeczyłem. Zostawił więc
mnie samemu sobie, gdyż otoczyli go w tej chwili kupcy, z którymi rozprawiał
o handlu i innych sprawach. Wszyscy go ciekawie słuchali.
W zajeździe, w którym zatrzymaliśmy się, odbywała się giełda zbożowa.
W obrębie zajazdu mieścił się też szereg magazynów mąki, cukru i innych
towarów. Były to głównie składy naszych i innych firm. Oprócz tego posiadał
ojciec także kilka filii w okolicznych miasteczkach.
W dwie godziny później, gdy już ojciec żałatwił ważniejsze sprawy,
udaliśmy się do głównego dyrektora jeszywetu. Dyrektor „rosajszywe" *
przyjął ojca z należnym szacunkiem jako dobroczyńcę tej instytucji, mnie
zaś obrzucił badawczym wzrokiem, tak że dreszcze przeszły przez całe ciało.
Był to człowiek w podeszłym wieku, o okazałej tuszy, z rudą, wielką brodą
do pasa, przetykaną już bielejącymi włosami. Podał mi rękę, którą nieśmiało
uścisnąłem, myśląc sobie w duchu: „Znów rudy". Miałem szczęście do
rudych nauczycieli, a na sam widok rudej brody jakiś niewytłumaczony
strach mnie ogarniał.
Po chwili obserwacji zaczął się wypytywać, czego się uczyłem, a na
odpowiedź, ile mam lat, mocno się zdziwił, gdyż faktycznie wyglądałem
na lat szesnaście, a navyet siedemnaście dzięki silnej budowie ciała. Potem
podał mi wielką książkę Talmud, żebym przeczytał odnośny rozdział.
Po godzinnym rozmyślaniu opowiedziałem zadany rozdział, sam nie
R o s a j s z y w e — rektor jeszybot.
Strona 15
lurdzo wierząc w prawdziwość tego, co mówiłem — w chederach bowiem
rrbc nigdy nie dbał o to, czy wykład jego został zrozumiany, więcej mu
i liodziło o to, żeby powtarzać słowo w słowo to, co on wygłaszał, nic więcej.
< idy skończyłem opowiadanie, rosajszywe kiwnął głową, mlasnął wargami
i i u t niemiłosiernie swą brodę. Z tego zrozumiałem, że nie jest zadowolony.
On'iec widać zrozumiał moją sytuację, bo sięgnął do portfela, wyjął dwa
lunknoty po dwadzieścia pięć rubli i tym poparł mój egzamin. Rosajszywe
momentalnie wypogodził swoje oblicze i zostałem przyjęty do pierwszej
kl.isy, co w moim wieku nie każdemu się udawało. Boże, dokąd to człowiek nie
• I"'.tanie się za pieniądze!
Rozmawiali ze sobą jeszcze kilka minut, a następnie pożegnaliśmy
się i wróciliśmy do zajazdu na obiad.
Przez cały czas od wyjazdu z domu ojciec, jak już podkreśliłem, odpowiadał
ivlko na moje pytania, a ze swej strony nie rozpoczynał żadnej rozmowy,
l>rzy obiedzie zaczął mi się bacznie przypatrywać, podobnie jak w domu,
dopiero po długiej chwili przemówił do mnie słów kilka:
— Widzę po tobie i wiem, że nie masz ochoty do dalszej nauki. Pewnie
w olałbyś siedzieć w domu i być przy handlu. Ale cóż? Matka twoja uparła
się i chce koniecznie widzieć cię rabinem. Co do mnie, wiem z góry, że nie masz
do tego powołania, jednak pamiętaj o tym, coś przyrzekł matce. Ucz się
wzorowo, zrób to dla niej. Może ona ma rację i lepiej widzi twoje powołanie
niż ja.
Po obiedzie zaprowadził mnie ojciec na stancję, gdzie miałem zamieszkać.
Udzieliwszy jeszcze kilku pożytecznych słów i wskazówek, pożegnał mnie
i wyjechał do domu, pozostawiając mnie samego aż do następnej niedzieli.
Po odjeździe ojca posmutniałem, tęskniłem już za domem.
Następnego dnia o godzinie ósmej musiałem już być w jeszywecie na
rannej modlitwie, po której rozpoczynały się rozwlekłe wykłady Talmudu.
Tak rozpocząłem nowy okres życia.
VII
JJudynek, gdzie mieścił się jeszywet, stał mniej więcej w środku miasta
na obszernym, wybrukowanym placu, w pobliżu siedziby głównego dyrektora!
Sam jeszywet składał się z dużej sali, tak dużej, iż budowniczy dla podtrzy-
mania sufitu powstawiał szereg słupów. Przy ścianie naprzeciw drzwi scho-
dowych stał na wywyższeniu „Oren kojdesz" (arka przymierza) i ołtarz.
Z obu stron sali stały rzędy ławek, na których nawet wśród nocy można było
widzieć uczniów rozmaitego wieku, ba, nawet brodaczy, zaczytanych
w Talmudzie.
Strona 16
W jeszywecie cym były cztery oddziały. Każdy oddział miał swój dzień
wykładowy i tak: oddział pierwszy co dzień, oddział drugi co drugi dzień,
oddział trzeci dwa razy w tygodniu, a oddział czwarty składał się ze słuchaczy,
którzy się po większej części uczyli samodzielnie. Między tymi ostatnimi byli
nawet tacy, którzy mogli być już rabinami. Nieraz patrzyłem z zazdrością
na te ascetyczne postacie, gdyż z pierwszego oddziału tak prędko nikt się nie
dostaje do czwartego, w każdym z oddziałów musi się uczyć przynajmniej
po kilka lat.
W oddziale pierwszym wykładał starzec z siwą brodą, o natchnionej
twarzy. Wykładał powoii i zrozumiale, a gdy trafiliśmy na rozdział w Tal-
mudzie, w którym traktowano o stosunkach mężczyzn do kobiet, kazał
przepuścić jedną lub d.wie strony, ażeby tego tematu nie poruszyć. My jednak
ze swej strony nie szczędziliśmy wysiłku, by skrycie przejrzeć, co tam się kryje.
Pod strachem i bojaźnią czytaliśmy zakazany artykuł, lecz niestety, nie zawsze
dało się to zrozumieć i dlatego treść tam zawartą różnie sobie tłumaczyliśmy.
Biedny był jednak ten, kto dał się złapać nauczycielowi przy studiowaniu
i rozstrzyganiu podobnych kwestyj, każdy więc pilnował się, jak tylko mógł,
i trzymał się na ostrożności, jakby popełniał jakąś zbrodnię.
Starzec ten bynajmniej nie był dziwakiem, iż takich tematów nie wykładał.
W jeszywecie wypływało to ze zwyczaju, by nie mówić o tym, co uznają
za niezrozumiałe dla młodzieży. Uważali, iż poruszając drażliwe tematy,
zamiast uchronić od grzechu, wskazuje się tylko łatwiejszą do niego drogę.
Widzą największe zło w tym właśnie, co dotyczy takiego nieczystego stwo-
rzenia, jakim jest w ich rozumieniu kobieta...
Pomimo wszystko bardzo mi się podobał nastrój i porządek, jaki tam
panował. Dumny też byłem z tego, że z dwustu uczniów byłem najmłodszy
wiekiem. Niemniej zaś przyjemniejsza była świadomość, iż przez kolegów
byłem lubiany. Lecz z drugiej strony tęskniłem do słońca, lasów i Narwi, które
opuściłem. Przymusowe, bezustanne ślęczenie nad Talmudem męczyło mnie
niezmiernie, pragnąłem wytchnienia i naprawdę czułem się wtedy szczęśliwy,
gdy po ukończonych wykładach opuszczałem ponure mury jeszywetu.
Rodzina, u której mnie umieszczono na stancji, była małżeństwem bez-
dzietnym, składała się z siedemdziesięcioletniego, pobożnego starca i jego
żony, zaledwie dwadzieścia dziewięć lat liczącej. Dziewczyna ta pochodziła
z naszego miasteczka, a nawet mieszkała niegdyś w domu mych rodziców,
zajmowała się wówczas udzielaniem języka żydowskiego i hebrajskiego
dziewczętom. Cztery lata temu wyszła za mąż za starca, który ożenił się na
złość swoim dorosłym wnukom. Odwiedzali go oni jednak często, zachęcani
do tego jego majątkiem, który im po śmierci przypadał, a był pokaźny, bo
składał się z murowanego, trzypiętrowego domu i wielkiego, galanteryjnego
sklepu.
Ożenił się, jak twierdził, jedynie dlatego, by mieć nowego spadkobiercę,
Strona 17
mniej natrętnego. Ten to cel dodał mu odwagi, by za pomocą „szadhena"
i majątku ożenić się z tak młodą kobietą, niebrzydką i wykształconą.
Była ona przyjaciółką mojej matki i dlatego znalazłem się pod jej opieką.
Mąż jej po całych dniach przebywał poza domem, gdyż nie dowierzał swoim
dzieciom, które brały udział w interesie. Ona zaś jako macocha, nie żyjąc
w zgodzie z nimi, rzadko kiedy odwiedzała sklep.
Wieczorem, gdy ten zdziecinniały starzec wracał do domu, patrzył
podejrzliwie na swój skarb i na mnie, jak widać, nie był zadowolony, a nieraz
wyraźnie okazywał ku mnie swoją niechęć. Co prawda ona więcej zajmowała
się mną, niż mężem. Toteż czułem się nieźle pod jej opieką. Nieraz w jego
obecności tak czule zwracała się do mnie, że starzec patrzył na mnie takimi
oczyma, jakby pragnął odgadnąć nasze myśli i zbadać przyczynę, która
tak zbliżyła nas ku sobie. Wzroku tego począłem się obawiać. Lecz nie mogłem
wówczas zrozumieć, o co mu chodzi...
Ta czuła opieka z jej strony wywołała wdzięczność, później przywiązanie,
.i nareszcie zsczęło kiełkować coś w rodzaju miłości.
Opiekunka moja w chwilach, gdy znajdowaliśmy się sami, oględnie
zapoznawała mnie z teorią miłości. Po pewnym czasie te rozmowy zaczęły
na mnie działać do tego stopnia, że zacząłem za nią chodzić jak lunatyk.
Pewnego dnia, a było to przed „Świętami Trąbki" **, kiedy to wierzący
powinien po północy udać się do bóżnicy na modlitwę „słyches" ***, starzec,
spełniający przez całe życie uświęconą tradycję, wstał nieco wcześniej i począł
się ubierać. Nie zapomniał też o mnie. Starał się mnie obudzić, abym się
udał do jeszywetu także na modlitwę. Niestety, byłem tak zaspany, że nie
mogłem zrozumieć, o co chodzi. Postał więc chwilę nade mną, a widząc, żem się
przekręcił na drugi bok, twarzą do ściany, zostawił mnie w spokoju i sam
się udał na modły. Wtem poczułem na sobie czyjąś rękę. Spojrzałem, była
to moja opiekunka w nocnej koszuli, piersi były zupełnie odkryte^ uśmiechnęła
się zalotnie i pieszczotliwie przemówiła:
— Dlaczego nie poszedłeś na słyches? — Dotykając zaś ręką mojej
głowy, dodała: — Jaką masz gorączkę, głowa pewnie cię boli?
Nic jej nie odpowiedziałem, czułem jednak, że mnie ogarnia uczucie
błogie, a zarazem wydała się ona dla mnie tak piękna w tej chwili, że nie mogłem
od niej oczu oderwać. Siedziała tak czas dłuższy na krawędzi łóżka w kuszącej
pozie. Wreszcie uniosła mą głowę i przytuliła do piersi. Bezwiednie, jakby
popychany przez jakąś siłę, całowałem ją i wbrew woli zacząłem błądzić
palcami po jej ciele, czyniłem to wszakże z jakąś obawą w duszy, jak gdybym
::
S z a d fi e n — po hebrajsku: swat.
** Święta Trąbki — przypadają na wrzesień wzgi. październik.
*** S ł y c h e s — dosłownie: przebaczenie. Jest to modlitwa, którą Żydzi odmawiają od
północy do rana przez dziesięć dni, począwszy od uroczystości „ T r ą b k i " do Dnia Sądnego.
Strona 18
się znalazł w objęciach szatana. Sumienie mi mówiło, że postępowanie
moje jest śmiertelnym grzechem... „Opiekunka" jednak moja nie dała mi
długo zatrzymać się nad tymi refleksjami. Obsypywała mnie wciąż pieszczo-
tami, dla mnie dotąd nie znanymi, tłumacząc, co to jest miłość...
Te stosunki z nią przywiązały mnie tak do niej, że na każde jej skinienie
byłbym gotów w ogień skoczyć. Czasami wszakże, gdy siedziałem przy
' Talmudzie w jeszywecie, budził się we mnie wstręt do podobnych zabaw.
Miałem zamiar wszystko opowiedzieć ojcu albo swojemu rebemu. Niestety,
jedno jej spojrzenie wystarczyło, bym oddał się jej w objęcia.
VIII
Tak upłynęło pierwsze półrocze nauki. Uczyłem się wzorowo, więc rebe
twierdził, że jeżeli dalej będę się tak uczył, to wkrótce zostanę przeniesiony
do drugiego oddziału.
O godzinie czwartej każdego dnia opuszczałem jeszywet, gdyż była to
godzina obiadowa, a każdy jeszywetanin udawał się na swój „dzień", by zjeść
obiad. Jest tam bowiem zwyczajem, że biedni uczniowie stołują się co dzień
w innym domu żydowskim *, a dla tych, którzy nie mają wszystkich dni
w tygodniu, specjalnie gotuje się kocioł w jeszywecie. Ci biedacy, których
karmi kocioł, wyglądają bardzo źle, gdyż te obiady są kraszone najwyżej
cebulą i pietruszką. Na temat tego pokarmu krążą różne dowcipy wśród
słuchaczy. Między innymi pamiętam*taki:
— Mojsze, masz dziś dzień?
— Nie, jem dzisiaj z kotła.
— A wiesz, co dzisiaj na obiad?
— Nie wiem, a ty wiesz?
— Miałbym nie wiedzieć? — odpowiada z goryczą dowcipniś o ascetycz-
nym wyglądzie, czteroletni stołownik kotła — dziś na obiad jest „cymes" **
okraszony cebulowymi łzami.
Dla pełności obrazu jeszywetu muszę tu jeszcze słów parę poświęcić
„szamesowi" *** ważną rolę odgrywającemu w naszej gromadzie. Szamesem
był ruchliwy Żydek o czarnej, koziej bródce, ślepy na jedno oko, który jednak
wszystko widział. Nieraz bywało, że dojrzał i złapał zgłodniałego biedaka,
który się pośpieszył „wypić" swój obiad i stanął jeszcze raz w ogonku,
by nabrać tego specjału po raz drugi.
* Stąd określone wśród uczniów znaczenie wyrazu „dzień".
** C y m e s — wyraz hebrajski, oznacza potrawę z marchwi, specjał sobotni.
S z a m e s — wyraz hebrajski, nazwa sługi jeszywetu w rodzaju kościelnego.
Strona 19
Otóż ten to szames oprócz oficjalnej funkcji zarządzania kotłem prow.i
dził jeszcze własny handel, składający się z rozmaitych środków żywnoś-
ciowych dozwolonych nam do spożywania na śniadanie.
Po ukończeniu rannej modlitwy, która trwała przeszło godzinę, niemal
wszyscy udawali się do rudery w podwórzu jeszywetu, stojącej prawie do
t połowy w ziemi. Po prawej stronie, przy wejściu do rudery była jedna
olbrzymia izba, w której było więcej okien wybitych niż całych; W izbie
tej stało kilka żelaznych łóżek z brudnymi siennikami. Było to pomiesz-
czenie dla bezdomnych uczniów, czyli że tak się wyrażę, wytrwałych kandy-
datów na rabinów i zbawców Izraela. Po lewej stronie mieścił się sklepik
| sżamesa, czyli bufet. Co rano można było spotkać stojącą za bufetem żonę
szamesa, osóbkę ciężkiej wagi.
Wzdychała zawsze nabożnie, jak grzesznik przed śmiercią. Pomagała
jej w pracy osiemnastoletnia córka Zełda, która obsługiwała każdego z tajem-
niczym uśmiechem na zmysłowych wargach.
Klienci jedli nabyte śniadanie, składające się z chleba, mleka, kawy,
bułki, masła lub śledzi, na stojąco. Ryby i gęsie wątróbki należały już do
delikatesów. Na nabywców tych ostatnich patrzono jak na wielkich łakomców,
a co gorsza, nawet rozfzutników. Można także było często widzieć takiego
biedaka, co zamiast „dnia" u ludzi, otrzymał od nich 5 kopiejek na cało-
dzienne utrzymanie. Śniadanie takiego „kapitalisty" najczęściej składało
się z gotowanego grochu, który nabywał za dwa grosze.
W każdą niedzielę, gdy ojciec przyjeżdżał do Ł., to zwykle poświęcał
kilka minut, by mnie odwiedzić. Gdy go do godziny czwartej po południu nie
było, wiedziałem, że nie ma czasu. Udawałem się wtenczas sam do hotelu,
gdzie w jego pokoju, na znanym mi miejscu leżała zwykle paczka dla mnie,
przysłana przez matkę. Były to prawie zawsze same smakołyki.
Ojciec podczas odwiedzin u mnie był tak zwykle zajęty swymi myślami
0 interesach, że nie spostrzegał tej wielkiej zmiany, jaka we mnie zachodziła
1 jak bardzo źle wyglądam.
Upłynęło pół roku. Nadchodziły święta, większość uczniów wracała do
rodzin na czas świąteczny, toteż z utęsknieniem czekałem tej chwili, by ujrzeć
drogą swą matkę. Nareszcie w jeszywecie ogłosili, że kto chce, może jechać
do domu. Tego dla mnie nie potrzeba było dwa razy powtarzać. Tego samego
dnia Ijyłem jednym z pasażerów, który udawał się do rodzinnego miasteczka.
Droga ta była bardzo nudna, furmanka, którą jechałem z piętnastoma
osobami, toczyła się po roli, ciągnęła ją para koni, a raczej szkielety końskie.
Zydek, znany mi furman, którego pradziadek po tej drodze jeszcze furmanił,
całą prawie drogę wykrzykiwał na biedne koniska. Przy tym okładał je ba-
tem, gdzie popadło. Żal mi ich było, więc dla ulżenia tym szkapiskom
więcej szedłem pieszo, niż jechałem, drepcząc w błocie za furmanem.
Pasażerowie byli mi wszyscy znani, więc musiałem im się popisywać z mej
Strona 20
mądrości, którą nabyłem w jeszywecie. Zadawali mi oni wiele pytań z TalJ
mudu — choć z niechęcią, musiałem na wszystko odpowiadać.
Jazda ta była dla mnie prawdziwą torturą i dziwiłem się, jak ludzie mogą
jeździć w ten sposób. Na niekorzyść tych pasażerów muszę to powiedzieć,
że żaden z nich nawet pod górę nie zszedł, chociaż patrzyli, jak wraz z fur-
manem pchałem wóz, by koniom ulżyć. Bo po cóż to, czy nie zapłacili 25 kopie-
jek za tę przyjemność?
Biedny furman prosił i błagał ich, by zeszli z wozu, później groził,
wreszcie doszło do wzajemnego obsypywania się obelgami i przekleństwami.
Po pięciogodzinnej takiej jeździe nareszcie ujrzałem wieżycę kościoła
naszego miasteczka, która trzy wiorsty przed miasteczkiem była już widoc ' ia.
Dopiero tu wsiadłem z furmanem, a konie ruszyły jakoś żwawiej, pewno
przypomniały sobie obrok, który na nich oczekiwał.
Późna już była noc, gdy zapukałem do drzwi rodzinnego domu.
IX
Pierwszą osobą, która mi otworzyła drzwi, była naturalnie matka.
Witając mnie, powtarzała:
— Ach, moje drogie dziecię, miałam przeczucie, że cię dziś ujrzę. Nie
mogłam też zasnąć. — Przyciągając mnie zaś ku sobie, dodała: — Chodź,
niech przy świetle przyjrzę ci się, jak wyglądasz — a gdy bliżej mi się przyjrzała,
krzyknęła: — Boże, jaki ty czarny, mizerny, co tobie jest?
Na ten rozpaczliwy okrzyk wszyscy domownicy, nie wiedząc co się stało,
powstawali na nogi. Ojciec przywołał mnie chłodno i rzucił uwagę:
— Co ci się tak śpieszyło, czy nie mogłeś zaczekać na mnie? Przecież
w niedzielę byłbym cię przywiózł. — Mierzył mnie przy tym od nóg do
głowy zaspanymi oczyma. Nie zdążyłem nawet odpowiedzieć, gdy już stała
miednica z wodą, bo i rzeczywiście byłem cały obłocony.
Po umyciu i przebraniu matka posadziła mnie na kanapie przy piecu
i zakrzątała się koło wieczerzy, przypatrując mi się jednocześnie tak, że nie
mogłem jej wzroku wytrzymać, próbowała przy tym nawiązać rozmowę na
temat, który mnie niezmiernie drażnił. Czyżby domyślała się, jakie stosunki
łączyły mnie z jej przyjaciółką? Na samą myśl o tym drżałem. Próbowała
matka dość niezręcznie wszelkich sposobów, żeby mnie wybadać. Ja jednak,
ogarnięty wstydem i strachem, milczałem, co ją jeszcze więcej drażniło, a tym
samym upewniało w domysłach.
Po dwugodzinnej rozmowie z matką udałem się na spoczynek, ale nie
mogłem zasnąć. Było mi jakoś ciężko na duszy, albowiem będąc nader
przywiązany do matki, za nic w świecie nie chciałem sprawić jej bólu, tym
bardziej przez wyznanie przyczyny swego tak mizernego wyglądu. Przy-