Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Mysl Tysiackrotna - BAKKER R. SCOTT PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bakker R. Scott
Mysl Tysiackrotna
Tytul oryginalu: The Thousandfold Thought
Copyright (C) 2006 by R. Scott Bakker Copyright for the Polish translation (C) 2007 by Wydawnictwo MAG Redakcja:Maria Rawska Korekta:
Urszula Okrzeja Ilustracja na okladce:
David Rankine Opracowanie graficzne okladki:
Jaroslaw Musial
Projekt typograficzny, sklad i lamanie:
Tomek Laisar Frun
ISBN 978-83-7480-046-4
Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 8134743 e-mail:
[email protected] http://www.mag.com.pl
TINIE i KEITHOWI
z wyrazami milosci Uganiajac sie za tym, co zgubili po tamtej stronie, natykaja sie tylko na wlasna nicosc. Zeby nie wypasc z szarej rzeczywistosci, w ktorej, jako niepoprawni realisci, czuja sie u siebie w domu, sens, ktorym sie napawaja, zrownany zostaje z nonsensem, przed ktorym uciekaja.
Zgnily czar nie rozni sie od zgnilej egzystencji, ktora opromienia.
Theodor Adorno, "Minima Moralia" (przelozyla Malgorzata Lukasiewicz) Po przejsciu od wyzszego do nizszego stanu zawsze pozostaja ruiny, tajemnice oraz zalegajacy, bezimienny gniew. Spojrzcie. Tu spoczywaja umarli ojcowie.
Cormac Mccardiy, "Blood Meridian"
ROZDZIAL 1
Moje serce usycha, a intelekt zbiera sily. Powody - rozpaczliwie szukam powodow.Czasem mam wrazenie, ze za kazdym napisanym slowem stoi wstyd.
Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Wczesna wiosna, Rok Kla 4112, Enathpaneah Byly czasy, gdy przyszlosc Achamiana wyznaczalo przyzwyczajenie, twardy rytm dni spedzanych na harowce w cieniu ojca. Rankiem swedzialy go palce, po poludniu palily plecy.
Zlowione ryby lsnily srebrzyscie w blasku slonca. Jutro stawalo sie kolejnym dzisiaj, a dzisiaj przeradzalo sie we wczoraj, jakby czas byl zwirem w toczacej sie beczce, zawsze zataczajacym ten sam krag. Spodziewal sie wowczas tylko tego, co juz zniosl przedtem, byl przygotowany jedynie na to, co juz sie wydarzylo. Przyszlosc byla niewolnica przeszlosci.
Zmieniala sie jedynie wielkosc jego dloni.
Ale teraz...
Zdyszany szedl przez ogrod na dachu kwatery Proyasa. Nocne niebo bylo bezchmurne, na czarnym tle rysowaly sie gwiazdozbiory. Na wschodzie pojawil sie Uroris, na zachodzie opadal ku horyzontowi Cep. W oddali widac bylo wokolo brzegi Niecki, chaos granatowych sylwetek budynkow rozswietlonych punkcikami pochodni. Z ulic na dole dobiegaly krzyki, melancholijne i zarazem pelne szalonej radosci.
Na przekor rozsadkowi Ludzie Kla zatriumfowali nad poganami. Caraskand znowu stal sie wielkim inrithijskim miastem.
Achamian przedarl sie przez jalowcowy zywoplot, zaczepiajac szata o ostre galezie.
Wieksza czesc ogrodu byla martwa, ziemie zryto i przekopano podczas glodu. Zatrzymal sie przy pustym rynsztoku, a potem zdeptal wyschnieta trawe, uklepujac ja na ksztalt dywanu, i ukleknal. Nadal trudno mu bylo zaczerpnac tchu.
Nie bylo juz ryb. Dlonie juz nie krwawily, gdy rankiem zaciskal piesci. A przyszlosc... zerwala sie z lancucha.
-Jestem uczonym powiernikiem - wyszeptal przez zacisniete zeby.
Uczeni powiernicy. Kiedy ostatnio z nimi rozmawial? To on podrozowal i do niego nalezal obowiazek utrzymywania kontaktu. Fakt, ze nie robil tego przez tak dlugi czas, z pewnoscia wyda sie im niewytlumaczalnym zaniedbaniem. Uznaja go za szalenca. Zazadaja niemozliwego. A jutro...
Wszystko zawsze sprowadzalo sie do problemu jutra.
Zacisnal powieki i zaintonowal pierwsze slowa. Kiedy otworzyl oczy, ujrzal blady krag swiatla, jakie rzucaly pod jego kolanami cienie niezliczonych zdzbel trawy. Przez te mozaike biegl chrzaszcz, rozpaczliwie uciekajacy przed czarnoksieskim aspektem Achamiana. Uczony powiernik nie przestawal mowic. Jego dusza naginala sie do slow, dajac oddech abstrakcjom, myslom, ktore nie nalezaly do niego, znaczeniom przenikajacym do samych fundamentow swiata. Grunt pochylil sie niespodziewanie i nagle tutaj nie znaczylo juz "tutaj", lecz "wszedzie". Chrzaszcz, trawa, nawet Caraskand, wszystko to zniknelo.
Poczul smak wilgotnego powietrza Atyersus, wielkiej cytadeli Szkoly Powiernikow, w ustach nie swoich, ale kogos innego... Nautzery.
Do gardla podszedl mu fetor morskiej wody i gnijacych wymiocin. Fale bily o brzeg.
Czarne wody klebily sie pod mrocznym niebem. Rybitwy unosily sie w oddali niczym zapowiedz cudu.
Nie... nie tutaj.
Znal to miejsce tak dobrze, ze az zapaskudzil sie z przerazenia. Od smrodu dopadly go mdlosci. Zatkal usta i nos, spojrzal na fortyfikacje... stal na szczycie drewnianego szafotu.
Dokad okiem siegnac, majaczyl nad nim calun wiszacych trupow.
Dagliash.
Gdzie tylko mury zwracaly sie ku morzu, od podstawy az po blanki przybito gwozdziami niezliczone tysiace: tu wojownik o lnianej grzywie powalony w sile wieku, owdzie niemowle przybite przez usta jak wieniec laurowy. Ciala owinieto rybackimi sieciami, Achamian sadzil, ze po to, by rozklad wiezadel ich nie znieksztalcil. U podstawy siec zwisala luzno, obciazona niezliczonymi czaszkami i innymi ludzkimi szczatkami. Wokol tej makabrycznej ukladanki krazyly wrony i rybitwy, a nawet kilka gluptakow. Najwyrazniej ptaki zapamietal najlepiej.
To miejsce snilo mu sie wiele razy. Mur Umarlych, do ktorego przybito Seswathe, pojmanego po upadku Tryse, by na wlasne oczy ujrzal chwale Rady.
Nautzera wisial tuz obok. Uda i przedramiona przebito mu gwozdziami. Byl nagi, tylko na szyi mial Agoniczny Kolnierz. Sprawial wrazenie ledwie przytomnego.
Achamian splotl drzace dlonie i scisnal je tak mocno, ze zahamowal doplyw krwi.
Dagliash byla ongis potezna straznica, spogladajaca ponad pustkowiami Agongorei na polozone po drugiej stronie Golgotterath. Jej wiez bronili mieszkancy Aorsi, ludzie o twardych sercach. Teraz stala sie tylko kolejnym etapem zaglady swiata. Aorsi zginelo, jego mieszkancow wymordowano, a wielkie miasta Kuniuri przerodzily sie w martwe skorupy.
Nieludzie uciekli do swych gorskich warowni, a ocalale panstwa Wysokich Norsirajow - Eamnor oraz Akksersja - walczyly o przetrwanie.
Od chwili przybycia Nie-Boga minely trzy lata. Achamian wyczuwal za zachodnim horyzontem jego zlowroga obecnosc. Zapowiedz zaglady.
Nagly powiew obryzgal go zimna piana.
Nautzero, to ja, Acha...
Przerwal mu udreczony krzyk. Czarnoksieznik skulil sie ze strachu, choc wiedzial, ze nic mu nie grozi. Zacisnal rece na zakrwawionym drewnie..
Na innym poziomie pomostu, nizej na murach, nad miotajacym sie cieniem pochylal sie Bashrag. Z wielkich jak piesci znamion pokrywajacych jego skore zwisaly dlugie czarne wlosy. Na obu ogromnych, straszliwych policzkach widnialy wykrzywione, szczatkowe twarze. Bestia wyprostowala sie nagle - kazda jej noga byla trzema polaczonymi w calosc nogami, kazda reka trzema rekami - unoszac bladego mezczyzne nabitego na dlugi jak wlocznia gwozdz. Nieszczesnik wierzgal jeszcze przez chwile niczym niemowle wyciagniete z balii. Potem Bashrag oparl go o sterte trupow i zaczal walic w gwozdz poteznym mlotem, szukajac niewidocznych gniazd czopow. Nad murami poniosly sie kolejne krzyki. Monstrum szczeknelo zebami w ekstazie.
Unieruchomiony Achamian przygladal sie, jak Bashrag wbija drugi gwozdz w miednice ofiary. Krzyki nabraly oblakanczej intensywnosci. Wtem na czarnoksieznika padl cien.
-Bol - rzekl ktos niskim glosem, tak blisko, jakby szeptal mu do ucha.
Achamian gwaltownie zaczerpnal tchu. Niespodziewanie pluca wypelnilo mu cieple powietrze Caraskandu.
Jego Piesn zachwiala sie na chwile pod wplywem tego przypomnienia prawdziwego porzadku swiata. Ujrzal przelotnie Wzgorze Bawolu na tle gwiazd. Potem zobaczyl, ze stoi nad nim Mekeritrig gapiacy sie na Nautzere, ktory wisial, wciaz zywy, posrod rozdziawionych ust i wyciagajacych sie rozpaczliwie konczyn.
-Bol i degradacja - ciagnal Nieczlowiek glosem pelnym niemozliwych dla ludzi brzmien.
-Kto by pomyslal, ze w tych dwoch slowach mozna odnalezc zbawienie, Seswatho?
Mekeritrig stal w dziwnie afektowanej pozie nieludzkich Ishroi, wciskajac splecione dlonie w dol plecow. Mial na sobie toge z czarnego adamaszku, na ktora wlozyl kolczuge z nimilu. Jej pierscienie wykuto na podobienstwo splecionych ze soba zurawi. Kawalki nimilowego lancucha opadaly na ziemie razem z plisami togi.
-Zbawienie... - wydyszal Nautzera glosem Seswathy, podnoszac opuchniete oczy na ksiecia Nieludzi. - Czy to zaszlo juz tak daleko, Cet'ingiro? Czy tak niewiele pamietasz?
Przez nieskazitelna twarz Nieczlowieka przemknal wyraz przerazenia. Jego zrenice staly sie waskie jak kreski postawione gesim piorem. Po tysiacleciach praktykowania czarow pietno noszone przez Quya siegalo znacznie glebiej niz u ludzkich czarnoksieznikow ze szkol - jak indygo porownane z woda. Pomimo swej nadnaturalnej urody i bialej niby porcelana skory wydawali sie wyniszczeni, zwiedli i poczerniali niby wypalona skorupa, ozywiona, lecz pusta. Niektorzy byli ponoc naznaczeni tak gleboko, ze wystarczylo, by staneli na odleglosc wyciagnietej reki od chorae, a juz zaczynali zmieniac sie w sol.
-Pamietam? - Mekeritrig odpowiedzial gestem zalosnym, a zarazem majestatycznym. - Wznioslem wielki mur...
Jakby na podkreslenie jego slow na gigantyczna budowle padly promienie slonca, ogrzewajac umarlych swym karmazynowym blaskiem.
-To ohyda! - warknal Nautzera.
Sieci lopotaly wokol wiszacych trupow. Po prawej stronie, w miejscu gdzie biegnacy po luku mur niknal mu z oczu, Achamian zauwazyl gnijace ramie, ktore kolysalo sie miarowo, jakby chcialo ostrzec nadplywajace statki.
-Tak samo jak wszystkie pomniki, wszystkie monumenty - zauwazyl Mekeritrig, opuszczajac podbrodek do prawego ramienia w nieludzkim gescie przytakniecia. - Czym one sa, jesli nie protezami wyrazajacymi nasza bezradnosc, nasza nieudolnosc? Moze bede zyl wiecznie, ale moj byt, niestety, jest bytem smiertelnika. Twoje cierpienie staje sie moim zbawieniem, Seswatho.
-Nie, Cet'ingiro... - Gdy Achamian uslyszal, z jakim wysilkiem Seswatha mowil, oczy zaszly mu lzami bolu. Jego cialo nie zapomnialo tego snu. - Nie musi byc tak! Czytalem starozytne kroniki. Studiowalem wizerunki wyryte w Wielkich Bialych Komnatach, nim jeszcze Celmomas rozkazal usunac stamtad twoja podobizne. Kiedys byles wielki. Byles jednym z tych, ktorzy nas wyniesli, uczynili Norsirajow pierwszymi wsrod plemion ludzi!
Nie byles tym, czym stales sie teraz, moj ksiaze!
Nieczlowiek raz jeszcze przechylil glowe w tym samym osobliwym gescie. Po jego policzku splynela lza.
-Wlasnie dlatego, Seswatho. Wlasnie dlatego...
Ciecie zostawia blizne, a wspomnienie o pieszczocie zanika. Ten prosty fakt wyrazal tragiczna, katastrofalna prawde o Nieludziach. Mekeritrig zyl juz na swiecie sto razy dluzej niz najstarsi z ludzi. Wiecej niz sto! Achamian zastanawial sie, jak to jest, gdy wszelkie radosne wspomnienia - dotyk kochanki czy cieple gaworzenie dziecka - przeslonia nagromadzone w ciagu stuleci bol, przerazenie i nienawisc. Filozof Gotagga napisal kiedys, ze aby zrozumiec dusze Nieczlowieka, wystarczy obnazyc plecy starego, krnabrnego niewolnika. Blizny. Blizny na bliznach. To wlasnie doprowadzilo ich do obledu. Wszystkich.
-Jestem Nieobliczalny - mowil Mekeritrig. - Robie to, czego nienawidze, narazam serce na uderzenia bicza, zeby moc pamietac! Rozumiesz, co to znaczy? Jestescie moimi dziecmi!
-Musi istniec jakis inny sposob - wydyszal Nautzera.
Nieczlowiek pochylil lysa glowe, jak syn owladniety wyrzutami sumienia, gdy stanal przed obliczem ojca.
-Jestem Nieobliczalny... - Gdy uniosl wzrok, jego policzki lsnily od lez. - Nie ma innego sposobu.
Nautzera naprezyl miesnie, probujac wyrwac gwozdzie przebijajace jego ramiona.
Krzyknal z bolu.
-Zabij mnie wiec! Zabij, niech to sie wreszcie skonczy!
-Ale ty wiesz, Seswatho.
-Co wiem?
-Gdzie jest Czapla Wlocznia.
Nautzera wybaluszyl przerazone oczy, zaciskajac zeby w bolu.
-Gdybym wiedzial, ty bylbys w niewoli, a ja zostalbym twoim oprawca.
Mekeritrig uderzyl go na odlew z taka gwaltownoscia, ze Achamian podskoczyl. Po obtluczonym murze splynely struzki krwi.
-Zniszcze cie do szczetu - wychrypial Nieczlowiek. - Choc cie kocham, wykorzenie fundamenty twej duszy! Uwolnie cie od zludzenia, ktore wyraza slowo "czlowiek", i przywolam bestie! Bezduszna, wyjaca bestie bedaca prawda o wszystkim... odpowiesz mi!
Starzec zakaslal. Z ust pociekla mu krew.
-I... bede o tym pamietal, Seswatho!
Achamian widzial przez chwile zrosniete zeby Nieczlowieka. Oczy Mekeritriga rozblysly niczym wlocznie slonecznego blasku. Na koniuszkach jego palcow zaplonely pomaranczowe kregi o kipiacych, fraktalnych brzegach. Czarnoksieznik natychmiast rozpoznal Piesn: to byla stworzona przez Quya wersja Ligatur Thawa. Mekeritrig zacisnal gorejace wulkanicznym ogniem dlonie na czole Seswathy, palac jego cialo i dusze.
Nautzera zawyl jak zwierze.
-Pssst! - wyszeptal Mekeritrig, dotykajac policzka starego czarnoksieznika. - Cicho, dziecko...
Starca dopadly mdlosci i konwulsje.
-Prosze - mowil Nieczlowiek. - Prosze, nie placz...
Nautzero! - wyl Achamian w myslach. Nie mogl znowu na to patrzec, nie po tym, co uczynily mu Szkarlatne Wiezyce. Nautzero, to sen! To sen!
Nad wielka Dagliash zapadla cisza. W gorze krazyly mewy i rybitwy. Umarli spogladali niewidzacymi oczami na wzburzone morze.
Nautzera odwrocil sie od dloni Mekeritriga, spogladajac na Achamiana. Spazmatycznie wydychal zimne powietrze.
-Przeciez ty nie zyjesz - wydyszal. Zyje - zaprzeczyl Achamian. Ocalalem.
Szafot i mur zniknely razem ze smrodem zgnilizny i przenikliwymi krzykami padlinozernego ptactwa. I z Mekeritrigiem. Achamian stal posrodku pustki. Niewiarygodna transformacja zaparla mu dech w piersiach.
Jak to mozliwe, ze zyjesz?! - zawolal w myslach Nautzera. Powiedziano nam, ze pojmaly cie Wiezyce!
To...
Achamianie! Akka! Czy wszystko w porzadku?
Dlaczego wydawal sie sobie tak maly? Mial powody, by dopuscic sie oszustwa. Powody!
To... to...
Gdzie jestes? Wyslemy kogos po ciebie. Pomscimy cie!
Wspolczucie? Troska o niego?
Nie, Nautzero. Nic nie rozumiesz...
Skrzywdzono mojego brata! Coz wiecej musze wiedziec?
Na chwile dopadly go szalone zawroty glowy.
Oklamalem was.
Zapadla dluga, zlowroga cisza, niezmacona, lecz wypelniona niewypowiedzianymi slowami.
Oklamales? Chcesz powiedziec, ze Wiezyce cie nie pojmaly?
Nie... to znaczy, tak, pojmaly mnie! Udalo mi sie uciec...
W ciemnosci rozblysly szalone wizje Iothiah. Torturujacy go beznamietnie Iyokus.
Oslepienie Xinemusa. Laleczka wathi i uwolnienie boskiej mocy gnozy.
W tych wspomnieniach krzyczeli ludzie.
Tak! Dobrze sie spisales, Achamianie! To godne zapisania! Uwiecznienia w naszych annalach! Ale wspominales cos o klamstwach?
Jest... pewien fakt... fakt, ktory zatailem przed toba i pozostalymi.
Jaki fakt?
Powrocil Anasurimbor...
Nastala dluga przerwa pelna niezwyklego skupienia.
Co ty gadasz?
Przybyl zwiastun, Nautzero. Nadciaga koniec swiata.
***
Nadciaga koniec swiata.Kazde zdanie - nawet to - utraci wszelkie znaczenie, jesli powtorzy sie je wystarczajaco wiele razy. Achamian zdawal sobie sprawe, ze wlasnie dlatego Seswatha przeklal wlasnych nastepcow pietnem swej udreczonej duszy. Jednakze teraz, gdy wyznawal wine Nautzerze, mial wrazenie, ze wypowiada te slowa po raz pierwszy w zyciu.
Do tej pory chyba nie traktowal ich powaznie. Przynajmniej nie do tego stopnia.
Nautzera byl zbyt gleboko wstrzasniety, by mogl sie oburzac na zdrade Achamiana. W jego Drugim Glosie pojawila sie niepokojaca nuta niezrozumienia, moze nawet zapowiedz uwiadu starczego. Dopiero pozniej Achamian uswiadomil sobie, ze starzec po prostu byl przerazony, podobnie jak on sam przed kilkoma miesiacami, obawial sie, ze nie sprosta wydarzeniom, ktore mialy nastapic.
Nadciagal koniec swiata.
Achamian zaczal od opisania pierwszego spotkania z Kellhusem, owego dnia pod murami Momemn, gdy Proyas wezwal go, by poddal ocenie Scylvenda. Opowiedzialo nadzwyczajnej inteligencji Anasurimbora, jako dowod przytaczajac ulepszenia wprowadzone przez niego do logiki Ajencisa. Zdal relacje z tego, jak Kellhus w niewytlumaczalny sposob zapanowal nad zastepami swietej wojny, przytaczajac fakty, ktorych swiadkiem byl osobiscie, a takze te, o ktorych uslyszal pozniej od Proyasa. Nautzera najwyrazniej dowiedzial sie juz od informatorow zblizonych do dworu cesarskiego, ze jakis czlowiek podajacy sie za proroka zdobyl wielkie znaczenie wsrod Ludzi Kla, ale po drodze do Atyersus nazwisko Anasurimbor przybralo forme Nasurius. Dlatego zlekcewazyli go jako kolejnego fanatyka.
Potem Achamian zrelacjonowal wydarzenia w Caraskandzie: nadejscie padyradzy, oblezenie i glod, narastanie napiecia miedzy ortodoksami a zaudunyanimi, potepienie Kellhusa jako falszywego proroka, a na koniec objawienie pod drzewem Umiaki o czarnych konarach, gdzie Kellhus wyznal Achamianowi prawde, tak jak czarnoksieznik wyznawal ja teraz.
Opowiedzial Nautzerze o wszystkim oprocz Esmenet.
Kiedy go uwolniono, nawet najbardziej nieprzejednani ortodoksi padli przed nim na kolana. Jak mogliby tego nie zrobic? Scylvend stoczyl pojedynek z Cutiasem Sarcellusem.
Pierwszy rycerz-komandor okazal sie skoroszpiegiem! Zastanow sie, Nautzero! Zwyciestwo Scylvenda dowiodlo, ze demony pragnely smierci Wojownika-Proroka. Demony! Jak powiedzial Ajencis, ludzie zawsze czynia z zepsucia dowod czystosci.
Przerwal. Jakas zlosliwa czastka jego jazni byla przekonana, ze Nautzera nigdy w zyciu nie czytal Ajencisa.
Tak, tak - odparl z bezglosna niecierpliwoscia stary czarnoksieznik.
Potem jego wplyw ogarnal ich jak goraczka. Zastepy swietej wojny nagle sie zjednoczyly jak nigdy przedtem. Wszystkie Wielkie Imiona - z wyjatkiem Conphasa - uklekly i ucalowaly jego kolano. Gotian rozplakal sie publicznie, obnazyl piers przed mieczem Anasurimbora. A potem wymaszerowali. Coz to byl za widok, Nautzero! Rownie wspanialy i straszliwy jak to, co ogladamy w naszych snach. Byli chorzy. Konali z glodu. Wyszli przez brame, powloczac nogami. Umarli ruszyli na wojne...
W mroku zamigotaly nagle obrazy tych, ktorzy wydawali sie juz zlamani. Wychudli piechurzy w opadajacych kolczugach. Rycerze dosiadajacy koni o sterczacych zebrach.
Powiewal nad nimi prosty sztandar z Kolem Meki.
Co sie wydarzylo potem?
Cos niewiarygodnego. Zwyciezyli. Nie sposob bylo ich powstrzymac! Moje oczy wciaz jeszcze wypelnia zachwyt...
A padyradza? - zapytal Nautzera. Kascamandri? Co sie z nim stalo?
Zginal z reki Wojownika-Proroka. Swieta wojna idzie na Shimeh, gdzie czekaja cishaurimowie. Nie pozostal nikt, kto moglby ja powstrzymac, Nautzero. Wlasciwie juz zatriumfowala!
Ale dlaczego? - zdziwil sie stary czarnoksieznik. Jesli Anasurimbor Kellhus wie o istnieniu Rady i wierzy, ze zbliza sie Druga Apokalipsa, po co kontynuuje te glupia wojne?
Moze po prostu chcial cie oszukac? Rozwazyles te mozliwosc?
On ich widzi. Czystka ciagle trwa. Wierze mu.
Po smierci Sarcellusa kilkunastu wplywowych ludzi po prostu zniknelo, zostawiajac po sobie zdumionych wasali. Po tym wydarzeniu nawet najbardziej fanatyczni z ortodoksow przeszli do Wojownika-Proroka. Po klesce padyradzy przetrzasnieto Caraskand i szeregi swietej wojny, ale Achamian slyszal tylko o dwoch plugastwach, ktore odnaleziono i... wyegzorcyzmowano.
To... to nadzwyczajne, Akka! Twoje slowa znacza, ze wkrotce cale Trzy Morza uwierza!
Albo splona.
Mysl o trwodze i niedowierzaniu, z jakimi wkrotce zetkna sie poslowie Szkoly Powiernikow, sprawiala mu ponura satysfakcje. Od stuleci byli posmiewiskiem. Od stuleci spotykali sie ze wzgarda, a nawet obelgami, ktore jnan przeznaczal dla najpodlejszych nedznikow. Ale teraz... rehabilitacja byla poteznym narkotykiem. Bedzie wypelniac zyly uczonych powiernikow jeszcze przez pewien czas.
Tak! - zawolal Nautzera. Dlatego wlasnie nie mozemy zapominac, co jest naprawde istotne. Rady nie uda sie wykorzenic tak latwo. Sprobuja zamordowac Anasurimbora. Nie ma watpliwosci.
Nie ma - potwierdzil Achamian, choc z jakiegos powodu mysl o kolejnych zamachach nie przyszla mu wczesniej do glowy.
A to oznacza, ze musisz uczynic wszystko, co lezy w twej mocy, by go chronic - ciagnal Nautzera. Nie moze go spotkac nic zlego!
Wojownik-Prorok nie potrzebuje mojej opieki.
Dlaczego tak go nazywasz? - zapytal Nautzera po chwili przerwy.
Dlatego ze zadne inne miano nie mogloby oddac mu sprawiedliwosci. Nawet Anasurimbor. Jednak jakas gleboko zakorzeniona niepewnosc nie pozwolila mu tego powiedziec.
Achamianie? Naprawde myslisz, ze jest prorokiem?
Nie wiem, co myslec. Zbyt wiele sie wydarzylo.
Nie czas teraz na sentymentalne glupoty!
Zamilcz, Nautzero. Nie widziales go.
Nie widzialem... ale zobacze.
Co masz zamiar uczynic?
Jego uczony brat tu przybedzie? Ta mysl zaniepokoila Achamiana. Perspektywa, ze inni uczeni powiernicy stana sie swiadkami jego upokorzenia.
Nautzera jednak zignorowal to pytanie.
A co sadzi o tym wszystkim nasza kuzynka, szkola Szkarlatnych Wiezyc?
W jego myslach pobrzmiewala nuta sarkastycznej wesolosci, ktora jednak wydawala sie niemal bolesnie wymuszona.
Gdy Eleazarasa widze podczas narad, wyglada jak czlowiek, ktorego dzieci niedawno sprzedano w niewole. Nie potrafi sie nawet zdobyc na to, by na mnie spojrzec, a co dopiero zapytac mnie o Rade. Slyszal o zniszczeniach, jakie spowodowalem w Iothiah. Chyba sie mnie boi.
Przyjdzie do ciebie, Achamianie. Wczesniej czy pozniej.
Niech przyjdzie.
Co noc otwierano ksiegi i wzywano dluznikow do splaty naleznosci. Ten dlug rowniez zostanie splacony.
Nie czas na zemste. Musisz rozmawiac z nim jak rowny z rownym, w zaden sposob nie okazujac, ze cie uprowadzono i przesluchiwano... rozumiem, ze pragniesz mu za to zaplacic... ale pomysl, o co idzie gra! Jej stawka jest wazniejsza niz wszystko. Rozumiesz?
Co rozumienie ma wspolnego z nienawiscia?
Rozumiem wystarczajaco dobrze, Nautzero.
A ten Anasurimbor? Co sadza o nim Eleazaras i reszta?
Pragna, by okazal sie oszustem. Tyle przynajmniej wiem. Ale nie mam pojecia, co o nim mysla.
Musisz im jasno oznajmic, Achamianie, ze Anasurimbor nalezy do nas. Musza sie dowiedziec, ze to, co wydarzylo sie w Iothiah, bylo drobiazgiem w porownaniu z tym, co ich czeka, jesli sprobuja go porwac.
Wojownika-Proroka nie sposob porwac. On jest... poza naszym zasiegiem. Achamian przerwal, by wziac sie w garsc. Ale mozna go kupic.
Kupic? Jak to?
On pragnie gnozy, Nautzero. Jest jednym z Nielicznych. A jesli mu odmowie, moze sie zwrocic do Szkarlatnych Wiezyc.
Jednym z Nielicznych? Kiedy sie o tym dowiedziales?
Jakis czas temu...
I nic nam nie powiedziales? Achamianie... Akka... musze miec pewnosc, ze moge ci zaufac.
Tak jak ja zaufalem tobie w sprawie Inraua?
Nastala dluga cisza wypelniona zapowiedzia oskarzen i poczucia winy. Achamianowi wydawalo sie, ze dostrzega w mroku chlopca, ktory przyglada sie swemu nauczycielowi z zaleknieniem w oczach.
Postapilem nieroztropnie - przyznal Nautzera. Ale pozniejsze wydarzenia dowiodly, ze mialem racje, nie uwazasz?
To ostatnie ostrzezenie - wychrypial Achamian. Rozumiesz?
Jak mial tego dokonac? Jak dlugo zdola toczyc dwie wojny, jedna w imieniu swiata, a druga przeciwko samemu sobie?
Ale musze miec pewnosc, ze moge ci zaufac!
Co mam powiedziec? Nie znasz go! Dopoki go nie poznasz, nie mozesz zrozumiec.
Czego zrozumiec? Ze jest jedyna nadzieja swiata. Wysluchaj mnie, Nautzero. On jest kims wiecej niz zwyklym znakiem i stanie sie kims wiecej niz jeszcze jednym czarnoksieznikiem. Znacznie wiecej!
Poskrom swe namietnosci! Musisz w nim widziec narzedzie! Narzedzie Szkoly Powiernikow! Nic wiecej i nic mniej! Musi nalezec do nas!
A jesli zazada w zamian gnozy?
Gnoza jest naszym mlotem. Naszym! Tylko poddajac sie...
A co z Wiezycami? Co bedzie, jesli Eleazaras zaoferuje mu anagogie?
Nautzera zawahal sie, oburzony i poirytowany.
To szalenstwo! Prorok, ktory dla czarow rozgrywa jedna szkole przeciwko drugiej?
Prorok-czarodziej? Szaman?
Po tym slowie zapadla cisza wypelniona eterycznym wrzeniem, jakie zawsze towarzyszylo takim rozmowom, jakby caly ciezar swiata sprzeciwial sie ich niemozliwosci.
Nautzera mial racje - to bylo nieprawdopodobne, szalone. Czy jednak daruje Achamianowi szalone zadanie, jakie przed nim postawil? Nakazal mu za pomoca uprzejmych slow i dyplomatycznych usmiechow zdobyc zaufanie ludzi, ktorzy go torturowali. Co wiecej, nakazal wkrasc sie w laski proroka, mezczyzny, ktory ukradl mu jego jedyna milosc...
Achamian stlumil wypelniajaca mu serce furie. W Caraskandzie z jego niewidzacych oczu wyplynely dwie lzy.
Prosze bardzo! - zawolal Nautzera tonem niepokojacej desperacji. Zazadaja za to mojej glowy, ale... naucz go Pomniejszych Piesni. Denotacyjnych i tak dalej. Daj mu smieci i przekonaj, ze posiadl nasze najglebsze tajemnice.
Nadal nic nie rozumiesz, Nautzero! Wojownika-Proroka nie sposob oszukac!
Kazdego czlowieka mozna oszukac, Achamianie. Kazdego.
Czy powiedzialem, ze on jest czlowiekiem? Nie znasz go. Nie ma drugiego takiego jak on, Nautzero! Meczy mnie juz powtarzanie tego w kolko!
Niemniej jednak musisz nalozyc mu jarzmo. Od tego zalezy wynik naszej wojny. Wszystko od tego zalezy!
Musisz mi uwierzyc, Nautzero. Nie lezy w naszych silach zapanowanie nad nim. To on...
Wtem przez jego mysli przemknela urzekajaca wizja Esmenet.
To on panuje.
***
Na wzgorzach pasly sie nieprzeliczone stada nalezace do ich wrogow i Ludzie Kla sie radowali, albowiem ich glod nie mial sobie rownych. Krowy zarzneli na uczte, a byki spalili w ofierze Gilgaolowi o krzemiennym sercu oraz pozostalym Stu Bogom. Zarli, az sie porzygali, a potem zarli dalej. Pili do nieprzytomnosci. Wielu mozna bylo znalezc kleczacych przed choragwiami z Kolem Meki, ustawionymi przez sedziow wszedzie, gdzie zbierali sie ludzie. Plakali pod tym obrazem, toczac lzy niedowierzania. Gdy grupy hulakow mijaly sie w ciemnosci, pijani mezczyzni krzyczeli w obozowym zargonie: "Jestesmy gniewem bozym!". Sciskali sie nawzajem, wiedzac, ze witaja braci, ludzi, ktorzy wraz z nimi spojrzeli we wnetrze gorejacego pieca. Nie bylo juz ortodoksow i zaudunyanich.Wszyscy znowu stali sie inrithimi.
Conriyanie tatuowali sobie na wewnetrznych powierzchniach przedramion kregi ze znakiem X w srodku, uzywajac inkaustow zrabowanych z kianenskich skryptoriow. Thunyeri, a potem w slad za nimi Tydonnowie rozgrzewali noze w plomieniach i wycinali sobie na barkach trzy Kly symbolizujace trzy wielkie bitwy, kaleczac sie na scylvendzka modle.
Galeoci i Ainonczycy rowniez zdobili ciala znakami symbolizujacymi, ze przeszli transformacje. Tylko Nansurczycy nie chcieli w tym uczestniczyc.
Oddzial Agmundrow odnalazl na wzgorzach choragiew padyradzy. Bezzwlocznie przyniesli ja do Saubona, ktory w nagrode wyplacil im trzysta kianenskich akali. W palacu Famy urzadzono improwizowana ceremonie. Ksiaze Kellhus kazal zdjac jedwabna plachte z tyczki i polozyc przed swym tronem. Nastepnie postawil obute w sandaly stopy na herbie, ktory mogl wyobrazac lwa badz tygrysa.
-Wszystkie symbole, wszystkie swiete znaki naszych wrogow rzucicie mi pod nogi! - zapowiedzial.
Fanimscy jency przez dwa dni trudzili sie na polu bitwy, znoszac poleglych pobratymcow na wielkie sterty pod murami Caraskandu. Nekaly ich niezliczone padlinozerne ptaki - kanie i kawki, bociany i wielkie pustynne sepy, niekiedy przeslaniajac niebo niczym szarancza. Choc zeru bylo pod dostatkiem, walczyly wciaz ze soba jak mewy.
Ludzie Kla nie przestawali swietowac, mimo ze wielu zachorowalo, a stu nawet umarlo.
Lekarze-kaplani mowili, ze to skutek przejedzenia po dlugim okresie glodu. Potem, czwartego dnia po bitwie na rowninie Tertae, spedzono jencow w wielki korowod i rozebrano do naga, by wszyscy ujrzeli ich upokorzenie. Nastepnie fanimow objuczono wszystkimi zdobytymi lupami: szkatulkami ze zlotem i srebrem, zeumickimi jedwabiami, orezem z nenciphonskiej stali, balsamami i olejkami z Cingulatu. Jencow popedzono biczami i cepami, kazac im przejsc przez Rogowa Brame, a potem przez caly Kalaul, gdzie zolnierze swietej wojny pozdrawiali ich szyderczymi okrzykami.
Na koniec fanimow zaprowadzono pod czarne drzewo, Umiaki. Wojownik-Prorok siedzial tam na prostym stolku, by wysluchac, co maja do powiedzenia. Tych, ktorzy padli na kolana i przekleli Fane'a, prowadzono jak psy do czekajacych nieopodal handlarzy niewolnikow. Tych, ktorzy nie chcieli tego zrobic, zabijano na miejscu.
Gdy juz bylo po wszystkim i na pograzone w mroku wzgorza padly szkarlatne promienie slonca, Wojownik-Prorok wstal ze stolka i ukleknal we krwi wrogow. Nakazal swym wyznawcom podchodzic do siebie i kazdemu kolejno kreslil fanimska krwia na czole znak Kla.
Nawet najmezniejsi plakali z zachwytu.
***
Esmenet nalezy do niego...Podobnie jak wszystkie przerazajace mysli, ta rowniez zyla wlasnym zyciem, zakradala sie do swiadomosci i znikala, czasami dlawila, a czasami kryla sie, zimna i nieruchoma. Choc mial wrazenie, ze zna ja od dawna, dreczyla go jak cos, o czym przypomnial sobie zbyt pozno. Byla wrzaskliwym wezwaniem do broni, a zarazem smetnym wyznaniem porazki. Nie tylko stracil Esmenet, ale Kellhus mu ja odebral.
To bylo tak, jakby dusza Achamiana potrafila dotknac tylko pewnych spraw, pewnych wymiarow. Ta zdrada byla po prostu zbyt kolosalna.
Stary duren!
Jego przybycie do palacu Famy skonfundowalo urzednikow powolanych z szeregow zaudunyanich. Odnosili sie do niego z szacunkiem - w koncu byl kiedys nauczycielem mistrza - ale w ich zachowaniu wyczuwalo sie zalekniona niepewnosc. I nie chodzilo o to, ze jest czarnoksieznikiem. Byli ludzmi gleboko wierzacymi, ale wydawalo sie, ze niepokoi ich nie tyle jego osoba, ile wlasne mysli. Achamian doszedl do wniosku, ze znaja go, tak ludzie znaja tych, ktorych w skrytosci wysmiewaja. A teraz stal przed nimi i nie ulegalo watpliwosci, ze bedzie wazna postacia w swietych ksiegach, ktore z pewnoscia powstana.
Przerazala ich wlasna bezboznosc.
Rzecz jasna, wiedzieli, ze jest rogaczem. Opowiesci o wszystkich, ktorzy dzielili sie chlebem i udzcem przy ognisku Xinemusa, krazyly po obozowisku w mniej lub bardziej przeinaczonej postaci. Nie uchowaly sie zadne tajemnice. Szczegolnie historie Achamiana - czarnoksieznika zakochanego w kurwie, ktora stala sie malzonka proroka - z pewnoscia powtarzaly juz tysiace ust, zwielokrotniajac jego hanbe.
Czekajac, az ukryta maszyneria goncow i sekretarzy przekaze jego prosbe, Achamian zawedrowal na sasiedni dziedziniec. Uderzyla go mysl o innych poteznych czynnikach wplywajacych na jego sytuacje. Uswiadomil sobie, ze nawet gdyby nie bylo Rady ani grozby Drugiej Apokalipsy, nic nie wygladaloby juz tak samo. Kellhus zmienial swiat - nie w taki sposob, jak Ajencis czy Triamis, ale tak jak uczynil to Inri Sejenus.
To byl rok pierwszy. Nastala nowa era.
Wyszedl z chlodnego cienia portyku w ostre swiatlo poranka. Stal przez chwile bez ruchu, oslepiony blaskiem bialych i rozowych marmurow. Potem jego spojrzenie padlo na usytuowane posrodku dziedzinca grzadki. Zauwazyl ze zdziwieniem, ze zostaly przekopane i posadzono na nich biale lilie oraz ostre jak wlocznie agawy - dzikie kwiaty przyniesione zza murow. Wypatrzyl trzech mezczyzn - zapewne petentow jak on - ktorzy rozmawiali cicho po drugiej stronie podworca. Dziwne, ze tak szybko wrocily tu spokoj i normalnosc. Przed zaledwie tygodniem w Caraskandzie panowaly glod i zaraza, a teraz moglby niemal uwierzyc, ze czeka na audiencje w Momemn albo Aoknyssus.
Nawet choragwie - bele bialego jedwabiu rozwieszone wzdluz kolumnad - wywieraly niesamowite wrazenie ciaglosci, jakby nic sie nie zmienilo, jakby Wojownik-Prorok przebywal tu zawsze. Achamian wbil spojrzenie w stylizowany wizerunek Kellhusa wyszyty czarna nicia na bialej tkaninie. Rozpostarte konczyny dzielily krag na cztery rowne czesci.
Kolo Meki.
Zadal chlodny wietrzyk i przez podobizne przebiegla falda przywodzaca na mysl pelznacego pod posciela weza. Achamian uswiadomil sobie, ze ktos musial zaczac wyszywac te wizerunki jeszcze przed bitwa.
Kimkolwiek jednak byli ci ludzie, zapomnieli o Serwe. Odsunal od siebie wspomnienie dziewczyny polaczonej sznurami z Kellhusem i obrecza. Pod drzewem Umiaki bylo bardzo ciemno, ale wydawalo mu sie wowczas, ze widzi odchylona do tylu twarz zastygla w smiertelnym grymasie ekstazy... "Mowiles prawde - przyznal owej nocy Kellhus. - Tsuramah. Mog-Pharau... ".
-Mistrzu Achamianie!
Zaskoczony czarnoksieznik odwrocil sie i ujrzal zolnierza w zielono-zlotych regaliach, ktory wyszedl w blask slonca. Jak wszyscy Ludzie Kla, byl chudy, ale nie przypominal szkieletu, jak wielu tych, ktorych mozna bylo spotkac pod palacem Famy. Padl na kolana u jego stop.
-Jestem Dun Heorsa, kapitan tarczownik Stu Filarow - oznajmil z silnym galeockim akcentem, wpatrujac sie w ziemie. Gdy jednak uniosl wzrok, w jego niebieskich oczach widzialo sie niewiele uprzejmosci, za to nadmiar wyrachowania. - Rozkazal mi cie przyprowadzic.
Achamian przelknal sline i skinal glowa.
Rozkazal...
Podazyl za zolnierzem do mrocznych, pachnacych wonnosciami korytarzy.
Wojownik-Prorok rozkazal...
Po skorze przebiegly mu ciarki. Sposrod niezliczonych ludzi zyjacych w niezliczonych krainach na calym swiecie tylko jeden Anasurimbor Kellhus rozmawial z Bogiem. Z Bogiem!
Jak mogloby byc inaczej, skoro wiedzial to, czego nikt inny nie mogl wiedziec, i mowil prawdy, jakich nikt poza nim nie bylby w stanie wymowic?
Ktoz jednak moglby miec pretensje do Achamiana, ktory wciaz nie dowierzal? To bylo tak, jakby uniosl flet na wiatr i uslyszal melodie. Nie sposob bylo uwierzyc w cos takiego...
Zdarzyl sie cud. Zstapil miedzy nich prorok.
Oddychaj, kiedy bedziesz z nim rozmawial. Musisz pamietac, zeby oddychac.
Kapitan tarczownik nie odezwal sie po drodze ani slowem. Wpatrywal sie przed siebie z ta sama niesamowita dyscyplina, jaka sie cechowali wszyscy w palacu. Gdy wchodzil na zdobne dywany gdzieniegdzie rozlozone na podlodze, odglos jego krokow cichl.
Choc Achamian byl podenerwowany, cieszyl sie, ze nie musi rozmawiac. Targaly nim sprzeczne emocje. Nienawisc do niezwyciezonego rywala, oszusta, ktory ukradl mu zone, pozbawiajac go w ten sposob meskosci. Milosc do starego przyjaciela, ucznia, ktory byl zarazem nauczycielem i wzbogacil jego dusze niezliczonymi nowymi ideami. Strach przed przyszloscia, przed drapieznym obledem, ktory wkrotce spadnie na wszystkich. Radosc z chwilowej kleski wroga.
Gorycz. Nadzieja.
I bojazn... przede wszystkim bojazn.
Ludzkie oczy byly malenkimi otworkami. Podobnie - wszystkie napisane przez ludzki rodzaj ksiegi, nawet te swiete. A poniewaz ludzie nie potrafili dojrzec tego, co lezalo poza zasiegiem ich wzroku, uwazali, ze widza wszystko, brali swe otworki za niebo.
Kellhus byl inny. Byl drzwiami. Ogromna brama.
Przybyl, by nas zbawic. Musze o tym pamietac. Musze sie uczepic tej mysli!
Kapitan tarczownik przeprowadzil go wzdluz szeregu wartownikow o kamiennych twarzach. Na ich oponczach wyhaftowano zloty znak Stu Filarow, pionowe slupy na tle dlugiego, kretego Kla. Przeszli przez zdobione geometrycznym wzorem mahoniowe drzwi i Achamian znalazl sie w portyku znacznie wiekszego dziedzinca. Poczul intensywna won kwiatow.
Za kolumnada lsnil w blasku slonca zamarly w bezruchu sad. Czarne galezie drzew - Achamian uznal, ze to jakies egzotyczne jablonie - porastaly konstelacje kwiecia. Kazdy platek byl skrawkiem bieli zanurzonym we krwi. W roznych punktach sadu ponad drzewa wyrastali potezni skalni wartownicy, dolmeny z ciemnego, nieobrobionego kamienia, bardziej starozytne niz Kyraneas, a nawet Shigek. Wspomnienie po dawno juz rozerwanym kregu.
Achamian zerknal z pytaniem w oczach na kapitana Heorse, lecz nagle ujrzal wsrod kwitnacych drzew jakies poruszenie. Odwrocil sie i zobaczyl ja. Szla u boku Kellhusa.
Esmenet.
Mowila cos, ale slyszal tylko echo jej glosu. Spuscila wzrok, wpatrujac sie w pokryty platkami grunt pod swymi malymi stopami. Usmiechnela sie ze sciskajacym serce smutkiem, jakby na zartobliwe propozycje odpowiadala wyznaniami milosci.
Achamian uswiadomil sobie, ze po raz pierwszy widzi tych dwoje razem. Esmenet wygladala nieziemsko: pewna siebie, smukla, odziana w turkusowa kianenska suknie, na pewno uszyta dla ktorejs z konkubin zabitego padyradzy. Byla pelna wdzieku, oczy miala ciemne, twarz smagla, a jej wlosy blyszczaly pod zlotymi nitkami chusty jak obsydian.
Cesarzowa Nilnameshu trzymajaca pod reke najwyzszego krola Kuniuri. Na szyi nosila chorae, blyskotke! Lze Boga, czarniejsza niz czern.
Esmenet, lecz zarazem ktos inny. Kobieta lekkich obyczajow zniknela bez sladu. Stala sie teraz kims wspanialym.
Zostala odkupiona.
Odbieralem jej blask, uswiadomil sobie. Bylem dymem, a on jest... zwierciadlem.
Na widok proroka kapitan Heorsa ukleknal i dotknal twarza ziemi. Achamian postapil tak samo, choc przede wszystkim dlatego, ze nogi sie pod nim ugiely.
Kiedy znowu umre, gdzie cie znajde? - zapytal ja owego dnia, gdy go zlamala. Na Wyzynach Andiaminskich?
Jak wielkim byl glupcem!
Zamrugal niczym dziewczyna, poczul niedorzeczny ucisk w gardle. Przez chwile swiat wydawal mu sie jedynie wielka ksiega rachunkowa, w ktorej wszystko, co poswiecil - a poswiecil tak wiele! - rownowazylo to jedno. Dlaczego nie mogl miec tej jednej kobiety?
Dlatego ze zniszczylby ja, tak jak niszczyl wszystko.
Nosze jego dziecko.
Na jedno uderzenie serca spojrzala mu w oczy. Uniosla z wahaniem dlon, ale zaraz ja opuscila, jakby przypomniala sobie, komu jest teraz winna wiernosc. Odwrocila sie, pocalowala Kellhusa w policzek i uciekla. Przymknela oczy, a usta zacisnela w waska linie, ktorej widok zmrozil serce Achamiana.
Po raz pierwszy widzial tych dwoje razem.
Kiedy znowu umre, gdzie cie znajde?
Kellhus sie zatrzymal. Byl odziany w biala jedwabna sutanne wyszywana szara brokatowa nicia w drzewne wzory. Jak zawsze zza lewego ramienia sterczala mu rekojesc jego niezwyklego miecza. Podobnie jak Esmenet, nosil na szyi blyskotke, ale byl choc na tyle uprzejmy, ze schowal ja pod ubraniem.
-Nie musisz przede mna klekac, Akka - powiedzial i skinal dlonia, nakazujac mu podejsc blizej. - Jestes moim przyjacielem. Zawsze nim pozostaniesz.
Achamian wstal, spogladajac na cienie, w ktorych zniknela Esmenet.
Jak do tego doszlo?
Gdy go poznal, Kellhus byl nikim, zagadkowym towarzyszem Scylvenda, ktorego Proyas mial nadzieje wykorzystac w rozgrywce z cesarzem. Juz wtedy jednak Achamian wyczuwal w nim cos, co obecnie wydawalo mu sie zapowiedzia tej chwili. Zastanawiali sie, dlaczego Scylvend - i to z krwi Utemotow - chce walczyc w inrithijskiej swietej wojnie. "Ja jestem powodem" - oznajmil wowczas Kellhus.
Objawienie, jakim stalo sie jego nazwisko, Anasurimbor, bylo jedynie poczatkiem.
Achamian podszedl do proroka i poczul sie dziwnie maly. Czy on zawsze byl taki wysoki? Kellhus usmiechnal sie i poprowadzil go miedzy drzewa. Jeden z dolmenow przeslonil slonce. Slychac bylo brzeczenie pracowitych pszczol.
-Jak sie czuje Xinemus? - zapytal Kellhus.
Achamianowi zadrzaly wargi. To pytanie doprowadzilo go niemal na skraj lez.
-Ma... martwie sie o niego.
-Musisz go do mnie przyprowadzic. Jak najszybciej. Tesknie za posilkami i dysputami pod gwiazdami. Tesknie za ogniem muskajacym mi stopy.
To wystarczylo, by wprowadzic Achamiana w dawny rytm.
-Twoje nogi zawsze byly za dlugie.
Kellhus parsknal smiechem. Wydawalo sie, ze jego twarz swieci nad otchlania chorae.
-Tak samo jak twoje wywody.
Achamian usmiechnal sie, ale widok krwawych preg na nadgarstkach WojownikaProroka szybko zwarzyl jego humor. Po raz pierwszy zauwazyl siniaki na twarzy rozmowcy. Slady ciec.
Torturowali go... zamordowali Serwe.
-Tak - mruknal Kellhus, rozposcierajac dlonie. Wygladal niemal na zawstydzonego. - Gdybyz wszystkie rany goily sie tak szybko.
Z jakiegos powodu te slowa na nowo rozbudzily gniew Achamiana.
-Od poczatku widziales szpiegow Rady. Od poczatku! Dlaczego nic mi nie powiedziales?
Dlaczego Esmenet?
Kellhus uniosl z westchnieniem brwi.
-Chwila nie byla odpowiednia. Ale przeciez juz o tym wiesz.
-Czyzby?
Kellhus usmiechnal sie, wydymajac jednoczesnie wargi, jakby czul wesolosc polaczona z bolem.
-Teraz ty i twoja szkola musicie ze mna pertraktowac, a przedtem po prostu byscie mnie porwali. Ukrylem przed toba wiedze o skoroszpiegach z tych samych powodow, dla ktorych ty zatailes przed swymi zwierzchnikami fakt mojego istnienia.
Ale przeciez juz o tym wiesz, mowily jego oczy.
Achamianowi nie przychodzila na mysl zadna odpowiedz.
-Powiedziales im - ciagnal Kellhus.
-Powiedzialem.
-I uwierzyli w twoja interpretacje?
-Jaka interpretacje? - Ze jestem kims wiecej niz zapowiedzia Drugiej Apokalipsy.
Kims wiecej. Przez dusze i cialo czarnoksieznika przebiegl dreszcz.
-Uwazaja to za malo prawdopodobne.
-Przypuszczam, ze trudno ci bylo mnie opisac... wytlumaczyc im.
Achamian przez chwile patrzyl na niego bezradnie. Potem wbil wzrok we wlasne stopy.
-Jak wiec brzmia tymczasowe instrukcje, ktore ci wydali? - zapytal Kellhus.
-Mam udac, ze przekazuje ci gnoze. Powiedzialem im, ze w przeciwnym razie zwrocisz sie do Wiezyc. I mam dopilnowac, zeby... - Achamian przerwal na chwile, oblizal wargi - ... zeby nie stalo ci sie nic zlego.
Kellhus usmiechnal sie i skrzywil jednoczesnie - zupelnie jak Xinemus przed oslepieniem.
-Masz zostac moim straznikiem?
-Maja powody do niepokoju. Ty rowniez powinienes sie bac. Pomysl tylko, jaka katastrofe spowodowales. Rada przez stulecia ukrywala sie w tluszczu Trzech Morz, a my bylismy tylko posmiewiskiem. Nasi wrogowie mogli dzialac bezkarnie. Ale ty wytopiles ten tluszcz. Zrobia wszystko, zeby odzyskac to, co utracili. Wszystko.
-Byli tez inni skrytobojcy.
-Ale to wydarzylo sie przedtem... Teraz stawka jest znacznie wyzsza. Moze skoroszpiedzy dzialaja na wlasna reke, a moze... ktos nimi kieruje.
Kellhus przygladal sie mu przez chwile.
-Obawiasz sie, ze Rada moze byc w to bezposrednio zamieszana. Ze za armia swietej wojny podaza Stare Imie.
Czarnoksieznik skinal glowa.
-Tak.
Kellhus nie odpowiedzial natychmiast. Przynajmniej nie slowami. Zamiast tego w postawie jego ciala, wyrazie twarzy, a nawet w uwaznym spojrzeniu pojawil sie wyraz monumentalnego skupienia.
-Czy przekazesz mi gnoze, Akka?
On wie. Zdaje sobie sprawe, jak wielka moc osiagnie. Achamian czul sie tak, jakby jego dusza stracila grunt pod nogami.
-Jesli tego zadasz... ale...
Nagle uswiadomil sobie, ze Kellhus juz wie, co on za chwile powie. Przesledzil juz wszystkie mozliwe sciezki, wszystkie implikacje. Nic nie moze go zaskoczyc.
-To prawda - potwierdzil Kellhus dziwnie ponurym tonem. - Gdy przyjme gnoze, utrace oslone, jaka zapewniaja mi chorae.
-W rzeczy samej.
Z poczatku Kellhus bedzie mial jedynie slabosci czarnoksieznika, nie jego silne strony.
Gnoza, w znacznie wiekszym stopniu niz anagogia, byla analitycznym, systematycznym rodzajem czarow. Nawet najprymitywniejsze Piesni wymagaly rozbudowanych poprzednikow, skladnikow, ktore skazywaly na potepienie, choc same nie mialy mocy.
-Dlatego musisz mnie ochraniac - stwierdzil Kellhus. - Mianuje cie swym wezyrem.
Zamieszkasz tutaj, w palacu Famy, i bedziesz do mojej dyspozycji.
Jego slowa brzmialy autorytatywnie jak edykt shrialu, a jednoczesnie przesycala je pewnosc tak potezna i niezachwiana, ze wydawalo sie, iz zawieraja wiecej, niz zadaly, jakby posluszenstwo Achamiana bylo godnym uwagi faktem opisanym w starozytnych kronikach.
Wojownik-Prorok nie czekal na odpowiedz. Nie musial.
-Zdolasz mnie obronic, Akka?
Achamian zamrugal, wciaz usilujac przetrawic to, co sie przed chwila wydarzylo.
Zamieszkasz tutaj...
Z nia.
-Przed... przed Starym Imieniem? - wyjakal. - Nie jestem pewien.
Skad sie wziela ta zdradziecka radosc?
Pokazesz jej, ile jestes wart! Zdobedziesz ja!
-Nie - odparl ze spokojem Kellhus. - Przed toba.
Nagle Achamian wspomnial Nautzere, ktory krzyczal pod gorejacym dotykiem Mekeritriga.
-Moze i nie zdolam - odparl bez tchu. - Ale Seswatha zdola.
Kellhus kiwnal glowa i ruszyl w poprzek rzedow drzew, odsuwajac na bok galezie.
Achamian poszedl za nim, oganiajac sie od pszczol i unoszacych sie w powietrzu platkow.
Trzy rzedy dalej Kellhus zatrzymal sie przed luka miedzy dwiema jabloniami.
Achamian zamarl w bezruchu.
Drzewo, przed ktorym stal Wojownik-Prorok, odarto z kwiecia. Zostal tylko czarny, zawezlony pien oraz trzy konary wygiete jak ramiona tancerki. Rozpieto na nich nagiego skoroszpiega, ciasno skrepowanego zbrazowialymi od rdzy lancuchami. Jedna reke mial skrepowana z tylu, druga wysunieta do przodu - przypominal rzucajacego oszczepem. Jego glowa zwisala na chudej szyi, dlugie, kobiece palce twarzy opadaly bezwladnie na piers.
-Drzewo bylo uschniete - wyjasnil Kellhus.
-Czego... - zaczal slabym glosem Achamian i przerwal.
Skoroszpieg drgnal, unoszac zmasakrowane oblicze. Palce twarzy poruszyly sie powoli niczym odnoza wyjetego z wody kraba. Pozbawione powiek oczy wypelnialo przerazenie.
-Czego sie dowiedziales? - zdolal w koncu wykrztusic Achamian.
Paskudztwo poruszylo jezykiem za pozbawionymi dziasel zebami.
-Ach... ! - wydyszalo przeciagle. - Chigraaa... - Ze ktos nimi kieruje - odparl cicho Kellhus.
-Biada wam, Chigra. Znalezliscie nas za pozno.
-Kto?! - zawolal Achamian, wpatrujac sie w swe splecione dlonie. - Wiesz kto?
Wojownik-Prorok potrzasnal glowa.
-Poddano ich warunkowaniu, i to poteznemu. Przesluchanie musialoby trwac wiele miesiecy. Moze nawet dluzej.
Czarnoksieznik skinal glowa. Uswiadomil sobie, ze gdyby Kellhus mial czas, moglby przejrzec to stworzenie na wskros, zapanowac nad nim, tak jak potrafil zapanowac nad kazdym. Byl wiecej niz dokladny, wiecej niz skrupulatny. Sam fakt, ze tak szybko zdolal wydrzec te informacje istocie, ktora stworzono z mysla o oszustwie, swiadczyl, ze nie sposob go powstrzymac.
On nie popelnia bledow.
Achamianem zawladnal na chwile triumfalny gniew. Przez tyle lat - stuleci! - Rada robila z nich glupcow, ale teraz... Czy juz wiedzieli? Czy zdawali sobie sprawe, jak niebezpieczny jest ten czlowiek? A moze go nie doceniali, tak jak wszyscy?
Jak Esmenet.
-Tak czy inaczej musisz sie otoczyc lucznikami chorae - rzekl Achamian. - Powinienes tez unikac wielkich budynkow, w ktorych...
-Niepokoi cie widok tych stworow - przerwal mu Kellhus.
Powial wietrzyk i niezliczone platki wzbily sie w powietrze jak naciagniete na niewidzialne sznurki. Achamian zauwazyl, ze jeden opadl na srom skoroszpiega.
Dlaczego Kellhus przywiazal plugastwo akurat tutaj, w tak pieknym i spokojnym miejscu, gdzie wygladalo jak rak na skorze mlodej dziewczyny? Dlaczego? Tak postapilby ktos, kto nic nie wiedzial o pieknie. Zupelnie nic.
Spojrzal Kellhusowi prosto w oczy.
-To prawda.
-A twoja nienawisc?
Przez chwile czarnoksieznik odnosil wrazenie, ze kazdy element jego jazni - wszystko, kim byl i kim mogl sie stac - pragnie kochac tego podobnego bogu czlowieka. Czy moglby go nie kochac, skoro czul sie przy nim jak w sanktuarium? Nie opuszczalo go jednak wspomnienie o Esmenet, o jej namietnosci...
-Nie opuszcza mnie - odparl.
Stworzenie szarpnelo lancuchy, jakby sprowokowaly je te slowa. Pod ogorzala od slonca skora gladko poruszyly sie miesnie. Okowy szczeknely. Czarne konary zakolysaly sie, skrzypiac glosno. Achamian odsunal sie, przypominajac sobie przerazajaca konfrontacje ze Skeaosem na Wyzynach Andiaminskich. Wtedy uratowal go Conphas.
-Wszyscy ludzie sie poddaja, Akka, nawet gdy pragna dominowac - ciagnal Kellhus, ignorujac stwora. - Uleglosc lezy w ich naturze. Pytanie nie brzmi, czy ulegna, ale komu.
-Twoje serce, Chigraa... zrobie z niego jablko i zjem...
-Nie... nie rozumiem. - Achamian odwrocil wzrok od plugastwa, spogladajac prosto w blekitne oczy Kellhusa.
-Niektorzy, jak wielu Ludzi Kla, poddaja sie, naprawde poddaja, wylacznie Bogu. To pozwala im zachowac dume. Klekaja przed tym, kogo nikt nie widzial ani nie slyszal. Moga sie ponizac, nie bojac sie degradacji.
-Zjem...
Achamian uniosl niepewnie reke, by oslonic oczy przed sloncem. Chcial lepiej widziec twarz Wojownika-Proroka.
-Bog moze poddawac czlowieka probom, ale nigdy go nie degraduje - kontynuowal Kellhus.
-Powiedziales "niektorzy" - zdolal wykrztusic Achamian. - A co z innymi?
Kacikiem oka zauwazyl, ze stworzenie zacisnelo twarz, ktora teraz przypominala dwie splecione piesci.
-Sa podobni do ciebie, Akka. Poddaja sie nie Bogu, lecz komus takiemu jak oni.
Mezczyznie. Kobiecie. Gdy jeden czlowiek ulega drugiemu, nie moze zachowac dumy. Jesli mu sie sprzeniewierzy, nie ma gotowych formul. A strach przed degradacja nigdy go nie opuszcza, nawet jesli nie wierzy w nia do konca. Kochankowie rania sie nawzajem, ponizaja i upadlaja, ale nigdy nie poddaja sie probom, Akka. Nie, jesli kochaja naprawde.
Stwor miotal sie szalenczo, jakby ktos potrzasal nim w niewidzialnej dloni.
Czarnoksieznikowi wydalo sie nagle, ze wewnatrz jego czaszki brzecza pszczoly.
-Dlaczego mi to wszystko mowisz?
-Dlatego ze czescia jazni nadal trzymasz sie nadziei, ona poddaje cie probie... - Przez krotka chwile szalenstwa Achamian odnosil wrazenie, ze patrzy na niego Inrau albo mlody Proyas, chlopak o wielkich, blagalnych oczach. - A to nieprawda.
Czarnoksieznik zamrugal ze zdumienia.
-Co chcesz mi powiedziec? Ze mnie upadla? Ze ty mnie upadlasz?
Rozlegla sie seria miaukliwych chrzakniec przywodzaca na mysl odglosy kopulujacych zwierzat. Lancuchy znowu szczeknely.
-Chce powiedziec, ze Esmenet nadal cie kocha. Ja zas wzialem tylko to, co mi oferowala.
-Wiec mi to oddaj! - war