Moj wlasny diabel - CAREY MIKE

Szczegóły
Tytuł Moj wlasny diabel - CAREY MIKE
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Moj wlasny diabel - CAREY MIKE PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Moj wlasny diabel - CAREY MIKE PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Moj wlasny diabel - CAREY MIKE - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Mike Carey Moj wlasny diabel Przelozyla Paulina BraiterWydawnictwo MAG Warszawa 2008 Tytul oryginalu: The Devil You Know Copyright (C) 2006 by Mike Carey Copyright for the Polish translation (C) 2008 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja i opracowanie graficzne okladki: Jarek KrawczykProjekt typograficzny, sklad i lamanie: Tomek Laisar Frun ISBN 978-83-7480-081-5 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel. (22) 813-47-43, fax (22) 813-47-60 e-mail [email protected] www.mag.com.pl Wylaczny dystrybutor: Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk Sp. zo.o. ul. Poznanska 91, 05-850 OzarowMaz. tel. (22) 721-30-00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: [email protected] 1 Zazwyczaj nosze rosyjski plaszcz wojskowy z czasow carskich, zwany tez szynelem, z dodatkowymi kieszeniami na flet, notes, sztylet i kielich. Dzis jednak zdecydowalem sie na zielony frak ze sztucznym, przywiedlym kwiatem w butonierce, buty z rozowej skory i malowane wasy w stylu Groucho Marxa. Jechalem z Bunhill Fields na zachod przez Londyn -osrodek mojej sily, choc musze przyznac, ze chwilowo nie czulem sie specjalnie silny: kiedy czlowiek wyglada jak gigantyczne lody pistacjowe, nielatwo mu zgrywac twardziela.Geografia ekonomiczna Londynu zmienila sie bardzo przez ostatnie lata, lecz Hampstead to zawsze bedzie Hampstead. A w to zimne listopadowe popoludnie, pokutujac za grzechy, ktorych nie potrafilem nawet zliczyc, i zapewne wygladajac rownie malo radosnie jak tricoteuse, poinformowana, ze z powodu zlej pogody odwolano wszystkie najblizsze egzekucje, tam wlasnie zmierzalem. Do Hampstead. A dokladniej na Grosvenor Terrace pod numer 17 - stalo tam skromne, niewielkie, wczesnowiktorianskie arcydzielko, stworzone przez sir Charlesa Barry'ego w czasie przerw na lunch, gdy zajmowal sie budowa Reform Club. Czy wam sie to podoba, czy nie, pisza o tym w ksiazkach: wielki czlowiek bral fuchy i za zacne sumki "wypozyczal" materialy ze swych aktualnych placow budowy. Jego nieprawe architektoniczne potomstwo mozna znalezc wszedzie: od Landbroke Grove po Highgate, i na widok owych domow ogarnia mnie zawsze irytujace poczucie deja vu, jakbym widzial nos mleczarza u wlasnego pierworodnego. Taksowkarz przyjal napiwek i nie ogladajac sie, umknal z powrotem na bogate tereny lowieckie West Endu. Dzwonek zabrzeczal surowo, funkcjonalnie, niczym wiertlo dentystyczne zsuwajace sie po stwardnialej emalii. Czekajac na odpowiedz, obejrzalem galazke jarzebiny przybita po prawej stronie werandy. Przywiazano do niej czarne, biale i czerwone sznurki, w odpowiednim porzadku, a mimo to... Galazka jarzebiny w listopadzie nie daje juz zbytniego kopa. Uznalem, ze to spokojna okolica. Mezczyzna, ktory mi otworzyl, byl zapewne Jamesem Dodsonem, ojcem solenizanta. Znielubilem go z miejsca, by oszczedzic sobie pozniej czasu i wysilku. Wygladal solidnie -moze nie byl gruby, lecz mocno "upakowany". Oczy mial twarde, niczym lozyska kulkowe, i szpakowate wlosy wzmacniajace wrazenie szarosci. Po czterdziestce, lecz pewnie rownie sprawny i szczuply jak dwadziescia lat wczesniej. Bez watpienia byl to czlowiek doskonale znajacy znaczenie dobrego odzywiania, regularnych cwiczen i nieugietego poczucia moralnej wyzszosci. Pen mowila, ze to gliniarz, czekajacy na awans na glownego konstabla, zatrudniony przy Agar Street jako jeden z ojcow zalozycieli nowej rzadowej Agencji Przestepczosci Powaznej i Zorganizowanej. Mysle, ze sam takze odgadlbym w nim gliniarza badz ksiedza, a wiekszosc ksiezy na szczescie odpuszcza sobie na dlugo przed czterdziestka. To jedna z zalet powolania. -Pan jest iluzjonista i klownem - rzekl Dodson takim tonem, jakby mowil: "Pan jest bezboznym smieciem i skurwielem, ktory zgwalcil mojego psa". Nawet nie sprobowal pomoc mi z walizkami, ktore dzwigalem po dwie w kazdej rece. -Felix Castor - przytaknalem z wyjatkowo malo klaunowata mina. - Spec od przeganiania smutkow. Skinal nonszalancko glowa i otworzyl szerzej drzwi. -Salon. - Wskazal reka. - Bedzie nieco wiecej dzieci, niz zapowiadalismy. Mam nadzieje, ze to panu nie przeszkadza? -Im wiecej, tym weselej - odparlem przez ramie, wchodzac do srodka. Rozejrzalem sie po salonie z, jak mialem nadzieje, profesjonalna mina. Wedlug mnie byl to zwykly pokoj. - Swietnie. Wszystko, czego potrzebuje. Doskonale. -Zamierzalismy wyslac Sebastiana do jego ojca, ale cholernik mial jakas awarie w pracy - wyjasnil za moimi plecami Dodson. - Co oznacza jednego wiecej. I paru dodatkowych przyjaciol... -Sebastiana? - spytalem. Podobne pytania to dla mnie zwykly odruch, niezaleznie od tego, czy chce uslyszec odpowiedz. To kwestia mojej pracy. To znaczy dawnej pracy. Okazjonalnej. Pracy, bez ktorej moge zyc. -Brat przyrodni Petera, z pierwszego malzenstwa Barbary, tak jak Peter z mojego. Swietnie sie dogaduja. -Oczywiscie - przytaknalem z powaga, jakby sprawdzanie mocy rodzinnych wiezow nalezalo do standardowych przygotowan przed magicznymi sztuczkami i wystepem komika. Peter to solenizant, wlasnie skonczyl czternascie lat - pewnie byl nieco za duzo na klaunow i magikow oraz przyjecia z tortem i lodami, ale nie ja tu decydowalem. Zawsze w sluzbie dobra, nawet gdy wyciagam niekonczace sie kolorowe wstazki z puszki z fasolka. -Przygotowania pozostawie panu. - W glosie Dodsona zabrzmiala nutka powatpiewania. - Prosze bez wczesniejszej konsultacji ze mna badz Barbara nie przesuwac zadnych mebli. A jesli szykuje pan cos, co mogloby podrapac parkiet, chetnie dostarczymy dywanik. -Dziekuje - odparlem. - Poprosze o piwo, jesli pan rowniez bedzie pil. Okreslenie "piwo" nie obejmuje podzbioru "lager". Gdy to rzucilem, zmierzal juz do drzwi i nawet nie zwolnil. Wiedzialem, ze drink od niego jest rownie prawdopodobny, jak pocalunek z jezyczkiem. Zaczalem zatem wypakowywac rzeczy. Zadanie to utrudnial nieco fakt, ze walizki spedzily ostatnie dziesiec lat w garazu Pen. Oprocz rekwizytow iluzjonisty znalazlem w nich mnostwo rzeczy, ktorych widok przywolal przelotne - albo i nie - wspomnienia. Scyzoryk (nalezacy do mojego starego przyjaciela Rafiego), z najwiekszym ostrzem zlamanym cal od czubka; domowy fetysz wyszykowany ze zmumifikowanego truchla zaby i trzech zardzewialych gwozdzi; obszyta piorkami siatke do wlosow, nieco wylysiala, lecz wciaz lekko pachnaca perfumami; i aparat. Cholera. Aparat. Obrocilem go w dloniach, natychmiast pograzajac sie w rwacym nurcie wspomnien. To byl brownie autographic 3. Zlozony wygladal jak dzieciece pudelko na drugie sniadanie. Gdy jednak nacisnalem zatrzaski, przekonalem sie, ze miech z czerwonej skory wciaz tkwi na miejscu, szlifowany wizjer pozostal nietkniety, a (cud nad cudami) reczne pokretlo wsuwajace obiektyw na miejsce nadal dziala. Natrafilem na niego na pchlim targu w Monachium, gdy podrozowalem z plecakiem po Europie. Mial prawie sto lat, a ja zaplacilem za niego funta. Sprzedawca zadal tylko tyle, bo obiektyw byl pekniety. Dla mnie to nie mialo znaczenia - w owym czasie chodzilo mi po glowie zupelnie inne zastosowanie aparatu - wiec uznalem to za swietna okazje. Teraz jednak musialem odlozyc go na bok, bo w pokoju zjawili sie pierwsi goscie, wprowadzeni przez bardzo biusciasta, bardzo jasnowlosa i bardzo piekna kobiete, bez dwoch zdan stanowczo za dobra dla kogos takiego jak James Dodson. Czy, przyznam uczciwie, jak ja. Miala na sobie bialy zbluzowany top i asymetryczna spodnice khaki, zapewne stworzona w pracowni jakiegos projektanta i kosztujaca wiecej, niz zarabiam przez pol roku. Mimo to sprawiala wrazenie nieco zmeczonej i oklaplej. Uznalem, ze to pewnie kwestia zycia z Jamesem Superglina, albo tez moze z Peterem, zakladajac, ze nadasany promyczek skwasnialego slonca u jej boku nosil wlasnie to imie. Podobnie jak z ojca, promieniowala z niego agresywna niezlomnosc, na ktora nakladal sie charakterystyczny dla nastolatkow czujny upor. Z niewiadomych przyczyn cechy te tworzyly bardzo nieatrakcyjna kombinacje. Kobieta przedstawila sie jako Barbara, glosem majacym w sobie dosc naturalnego ciepla, by zastapic koc elektryczny. Przedstawila tez Petera, a ja usmiechnalem sie i skinalem glowa. Probowalem uscisnac mu dlon - zapewne kierowal mna atawistyczny impuls, zwiazany z pobytem w Hampstead - chlopiec jednak odmaszerowal juz w strone nowych przybyszow, witajac ich glosnym rykiem. Barbara odprowadzila go wzrokiem, z nieprzeniknionym, blogim usmiechem, sugerujacym zazywanie mocnych srodkow uspokajajacych. Gdy jednak odwrocila sie do mnie, spojrzenie miala ostre i jasne. -I co? - spytala. - Jest pan gotow? Juz mialem powiedziec "na wszystko", ale ugryzlem sie w jezyk i wybralem zwykle "tak". Jednakze chyba nieco za dlugo patrzylem jej w oczy, bo Barbara przypomniala sobie nagle o trzymanej w dloni butelce wody mineralnej i wreczyla mi ja z lekkim rumiencem i przepraszajaca mina. -Po wystepie moze pan sie napic w kuchni piwa - obiecala. - Dalabym je panu teraz, ale dzieciaki zazadalyby rownouprawnienia. Unioslem butelke w toascie. -A zatem - powtorzyla. - Godzinny wystep, potem godzina przerwy, podczas ktorej podamy poczestunek i znow pol godziny na koniec. W porzadku? -Rozsadna strategia - pozwolilem sobie. - Napoleon skorzystal z takiej pod Quatre Bras. To przynajmniej wywolalo slaby smiech. -Nie bedziemy mogli zostac na calym przedstawieniu. - Barbara calkiem zgrabnie udala zal. - Wciaz jeszcze trzeba sporo popracowac za kulisami; czesc przyjaciol Petera dzis nocuje. Ale moze zdolamy sie urwac na final. Jesli nie, do zobaczenia w czasie przerwy. - Usmiechnela sie porozumiewawczo i wycofala, zostawiajac mnie sam na sam z widownia. Przez chwile bladzilem wzrokiem po pokoju. Byl tam krag wewnetrzny, zebrany wokol Petera i prowadzacy krzykliwa rozmowe, dominujaca nad calym pokojem, a takze krag zewnetrzny, zlozony z czterech czy pieciu zmieniajacych sie grupek pod scianami. Od czasu do czasu ktoras probowala polaczyc sie z wewnetrzna, co przypominalo odwrocenie procesu podzialu komorek. I byl tez przyrodni brat, Sebastian. Latwo dawalo sie go wypatrzec. Zidentyfikowalem go juz, kiedy rozstawialem skladany stol i ukladalem rekwizyty, niezbedne do pierwszej sztuczki. Mial jasne wlosy matki, lecz blada skora i wodniste blekitne oczy sprawialy, ze wygladal, jakby ktos naszkicowal go pastelami, a potem probowal wymazac. Wydawal sie znacznie nizszy i drobniejszy od Petera. Czyzby dlatego, ze byl mlodszy? Trudno orzec, poniewaz skulona, zgarbiona postawa odbierala mu co najmniej pare centymetrow wzrostu. Stal z dala od halasliwej grupki, ledwie tolerowany przez solenizanta i pogardliwie ignorowany przez jego przyjaciol. Tylko on nie rozumial prywatnych zarcikow, wydawal sie obcy i zagubiony, i wygladal, jakby wolal byc teraz gdzie indziej, wszedzie, byle nie tutaj; nawet ze swym prawdziwym ojcem, mimo kryzysu w pracy. Kiedy klasnalem w dlonie i uprzedzilem, ze za dwie minuty zaczynam, Sebastian zajal miejsce na koncu szeregu i usiadl dokladnie za Peterem - w martwej strefie, ktorej unikali inni. A potem zaczal sie show i odkrylem, ze ja takze mam problemy. Nie jestem kiepskim iluzjonista - w ten wlasnie sposob zarabialem na zycie na studiach i kiedy troche pocwicze, moge nawet rzec, ze idzie mi calkiem, calkiem. Teraz bylem kompletnie zardzewialy, ale wciaz pamietalem sztuczki z klasa - moje wlasne, skromniejsze wersje wielkich, slynnych iluzji, ktore studiowalem uwaznie w czasach zmarnowanej mlodosci. Sprawilem, ze zegarek jednego z dzieciakow zniknal z trzymanej przezen w dloni torebki i zjawil sie w pudelku w czyjejs kieszeni. Lewitowalem komorke tego samego dzieciaka po calym pokoju, podczas gdy Peter i elita z pierwszego rzedu stali wokol, wymachujac rekami i probujac na prozno wymacac ukryte druty, ktorych wedlug nich uzywalem. Pocialem nawet sekatorem talie kart, a potem odtworzylem, z karta wczesniej wybrana i podpisana przez Petera na samej gorze. Lecz niewazne, jak diablo sie staralem - i tak lezalem jak dlugi. Peter siedzial beznamietnie posrodku pierwszego rzedu, splotl na kolanach dlonie i patrzyl na mnie z mordercza wzgarda. Najwyrazniej wydal juz werdykt i uznal, ze okazanie zainteresowania sztuczkami nadajacymi sie dla dzieciakow moglo pozbawic go autorytetu wsrod rowiesnikow. Skoro on sam uwazal to za ryzyko, to co dopiero rzec o jego gosciach. Obserwowali go i nasladowali, tworzac zwarty front, ktorego nie bylem w stanie przelamac. Jedynie Sebastian przejawial zainteresowanie wystepem jako takim - albo moze jako jedyny mial tak malo do stracenia, ze mogl pozwolic sobie na to, by dac sie wciagnac i nie pilnowac kazdego ruchu. I oczywiscie oberwal za to. Kiedy skonczylem sztuczke z kartami i zademonstrowalem Peterowi jego nietknieta osemke karo, Sebastian zaczal klaskac, wyraznie podekscytowany i zachwycony. Przerwal, uswiadomiwszy sobie, ze nikt do niego nie dolaczyl, ale szkoda juz sie dokonala - ujawnil sie, zapominajac o najwyrazniej doskonale rozwinietym nawyku kamuflazu i samoobrony. Peter dzgnal go z irytacja lokciem i uslyszalem swist powietrza ulatujacego z pluc chlopaka, ktory pochylil sie gwaltownie, przyciskajac dlon do brzucha. Przez chwile nie unosil glowy, a kiedy to zrobil, poruszal sie bardzo wolno. -Debilu - parsknal Peter sotto voce. - Po prostu uzyl dwoch talii. To nie jest nawet cwane. Ta krotka scenka wiele mi powiedziala. Ujrzalem w niej cala kronike nonszalanckiego okrucienstwa i emocjonalnego ucisku. Moze sadzicie, ze troche przesadzam w interpretacji kuksanca w zebra, ale sam jestem mlodszym bratem, wiec niezle znam podobne numery. Poza tym wiedzialem o solenizancie cos jeszcze, czego nie wiedzial tu nikt inny. Przyjrzalem sie swoim emocjom. Owszem, pozwolilem sobie na lekka irytacje, to niedobrze. Nadal zostalo mi dwadziescia minut do przerwy i zimnego piwa w kuchni. Dysponowalem tez asem w rekawie. Zamierzalem zachowac go na final, ale co tam, zyje sie tylko raz, jak wciaz jeszcze mawiaja ludzie, mimo dowodow pchajacych im sie pod nosy. Rozlozylem szeroko rece, wyprostowalem sie, poprawilem spodnie. Pantomima ta, zwiastujaca przygotowania, miala glownie odciagnac uwage od Sebastiana, i przynajmniej w tym aspekcie zadzialala: wszystkie oczy zwrocily sie ku mnie. -Obserwujcie bardzo uwaznie - powiedzialem, wyciagajac z jednej z walizek nowy rekwizyt i stawiajac go na stole przed soba. - Zwykle pudelko po platkach sniadaniowych. Ktos z was je jada? Ja tez nie. Raz sprobowalem, ale zaatakowal mnie rysunkowy tygrys. - Nic. Ani sladu litosci w czterdziesciorgu obserwujacych mnie oczach. - Samo pudelko nie ma w sobie nic niezwyklego. Zadnej dodatkowej klapki, podwojnego dna. Obrocilem je kolejno we wszystkich trzech wymiarach, pstryknalem mocno paznokciem, by zadzwieczalo glucho, a potem podsunalem otwarte pod nos Petera, zeby zajrzal do srodka. Peter wywrocil oczami, jakby nie mogl uwierzyc, ze kaze mu brac w tym udzial, i machnal reka na znak, ze bardziej przekonany o pustosci pudelka juz nie bedzie. -Jasne - mruknal i parsknal wzgardliwie. Jego przyjaciele takze sie rozesmieli - cieszyl sie taka popularnoscia, ze kazda jego wypowiedz, smieszek badz udawane pierdniecie wywolywaly chor powtorek. Mial w sobie to cos. Dajcie mu cztery moze piec lat, a wyrosnie na prawdziwego sukinsyna. Chyba ze ktoregos ranka przejdzie sie droga do Damaszku i spotka na niej cos wielkiego i szybkiego. -No dobrze. - Zatoczylem pudelkiem szeroki luk, by wszyscy ujrzeli, ze nic w nim nie ma. - To tylko puste pudelko. Komu potrzebne cos takiego? Podobne pudelka zapelniaja wszystkie wysypiska. Postawilem je na ziemi otwartym koncem do dolu i rozdeptalem. Tym razem niektorzy widzowie przynajmniej sie poruszyli - pochylili, chocby po to, by sprawdzic, jak dokladnie i przekonujaco je zniszczylem. Bylem bardzo dokladny. To konieczne. Jak u dominy, istnieje bezposredni zwiazek przyczynowo-skutkowy pomiedzy intensywnoscia i sila deptania a ostatecznym efektem. Kiedy pudelko zostalo calkowicie splaszczone, podnioslem je, a ono zadyndalo w mojej lewej rece. -Ale zanim sie je wyrzuci - rzeklem, przebiegajac surowym, nauczycielskim wzrokiem po rzedzie obojetnych twarzy - trzeba sprawdzic, czy nie stanowi zagrozenia biologicznego. Ktos zechce to zrobic? Ktos chcialby zostac w przyszlosci inspektorem ochrony srodowiska? Zapadla niezreczna cisza. Pozwolilem jej trwac. Teraz pilka byla po stronie Petera. Ja mialem go tylko zabawiac, nie wyreczac. W koncu jeden z typkow z pierwszego rzedu wzruszyl ramionami i wstal. Odsunalem sie na bok, zapraszajac go na moja scene - ogolnie rzecz biorac, obejmujaca obszar pomiedzy skorzana kanapa i bufetem. -Prosze o oklaski dla naszego ochotnika - zasugerowalem. Zamiast tego wybuczeli go z sympatia - czlowiek od razu widzi, kim sa jego przyjaciele. Rozprostowalem pudelko kilkoma wycwiczonymi ruchami i szarpnieciami. To byla kluczowa czesc sztuczki, wiec oczywiscie postaralem sie, by moja twarz nie zdradzala niczego i pozostala szara i nieciekawa jak budyn w szkolnej stolowce. Ochotnik wyciagnal reke po pudelko. Zlapalem go za przegub i odwrocilem dlon do gory. -Poprosze druga - rzeklem. - Zrob z nich miske. Ferstehen Sie? Miske. O tak. Wlasnie. Doskonale. Powodzenia, bo nigdy nie wiadomo... Odwrocilem pudelko nad jego rekami i wielki, brazowy szczur wypadl dokladnie na splecione palce zaimprowizowanego koszyczka. Chlopak zagulgotal niczym przebite lozko wodne i odskoczyl, konwulsyjnie cofajac rece. Ja jednak bylem na to przygotowany i zlapalem zgrabnie szczurzyce, nim upadla. A potem, poniewaz swietnie ja znalem, ubarwilem jeszcze numer, gladzac kciukiem jej sutki. W odpowiedzi wygiela grzbiet i otworzyla szeroko pyszczek, zatem gdy unioslem ja przed twarze dzieciakow, odpowiedzialy mi stosowne krzyki i zachlysniecia. Oczywiscie wcale im nie grozila. Znaczylo to raczej "wiecej, wielkoludzie, daj mi wiecej", ale w ich wieku trudno, by znali podobne reakcje. Nie mieli tez pojecia, ze wrzucilem Rhone do pudelka, gdy udawalem, ze rozprostowuje je po zdeptaniu. Uklon. Podziekowanie za oklaski. Wszystko swietnie, tyle ze zadnych oklaskow nie bylo. Peter wciaz siedzial niczym posag, a ochotnik wrocil na swoje miejsce w lekko nadszarpnietej aurze macho. Twarz Petera mowila wyraznie, ze musze duzo bardziej sie postarac, by mu zaimponowac. Pomyslalem zatem znow o drodze do Damaszku i bedac prawdziwym sukinsynem, siegnalem po aparat. *** Chcialbym na samym poczatku wyjasnic, ze osobiscie nie uwazam, ze dorosly czlowiek powinien w ten sposob odpedzac od swych drzwi glod; to Pen mnie namowila. Pamela Elisa Bruckner. Nie mam pojecia, czemu skraca swoje imie do Pen, a nie Pam, ale nie dyskutuje, bo to moja stara przyjaciolka i, tak sie sklada, prawowita wlascicielka szczurzycy Rhony. Jest tez moja gospodynia, przynajmniej chwilowo. A poniewaz nie zyczylbym tego nawet wscieklemu psu, co dzien dziekuje swemu szczesciu, ze mam do czynienia z kims, kto szczerze mnie lubi. Dzieki temu moge pozwalac sobie na naprawde sporo.Powinienem tez dodac, ze mam prace - prawdziwa prace, ktora przynajmniej od czasu do czasu pozwala mi oplacic rachunki. Lecz w obecnie omawianym okresie wzialem sobie dlugi urlop: nie do konca z wlasnej woli i nie bez sporych problemow, zwiazanych z plynnoscia finansowa, wiarygodnoscia zawodowa i szacunkiem dla samego siebie. Tak czy inaczej, Pen byla zdecydowanie zainteresowana znalezieniem mi innej pracy. Poniewaz wciaz pozostawala porzadna katoliczka (w chwilach, kiedy nie byla wiccanska kaplanka), chodzila co niedziela na msze, zapalala swieczke Matce Boskiej i modlila sie mniej wiecej tymi slowy: "Prosze, Madonno, w swej madrosci i dobroci wstaw sie za moja matka, choc zmarla obarczona wieloma grzechami ciala, daj odnalezc znekanym narodom droge do pokoju i wolnosci, i spraw, by Castor stal sie wyplacalny. Amen". Zazwyczaj jednak na tym sie konczylo i oboje moglismy z tym zyc, totez przezylem przykra niespodzianke, gdy Pen przestala liczyc na boska interwencje i opowiedziala mi o agencji urzadzajacej przyjecia dla dzieciakow, ktora zalozyla ze zwariowana przyjaciolka Leona. A takze o obrzydliwym sukinsynu, magiku, ktory w ostatniej chwili dzgnal ja w plecy. -Ale ty moglbys to zrobic z latwoscia, Fix - dodala nad kawa z koniakiem w podziemnym salonie. Od zapachu krecilo mi sie w glowie: nie woni brandy, lecz smrodu szczurow, ziemi, gnijacych lisci, odchodow i roz pani Amelii Underwood, od zapachu wzrostu i rozkladu. Jeden z dwoch krukow Pen - chyba Arthur - stukal dziobem o najwyzsza polke biblioteczki, utrudniajac mi skupienie. To byla jej kryjowka, jej jadro grawitacji, odwrocony penthouse pod trzypietrowa potwornoscia, w ktorej jej babka zyla i umarla w czasach, gdy po Ziemi wciaz jeszcze stapaly mamuty. Pen wiedziala, ze ma tu nade mna przewage, i wlasnie dlatego mnie zaprosila. -Umiesz wladac prawdziwa magia - przypomniala slodko - wiec udawana powinna byc pestka. Zamrugalem pare razy, by przejasnic oczy oslepione blaskiem swiec, obolale od kadzidla. Pod wieloma wzgledami Pen przypomina mi panne Haversham z Wielkich nadziei -wykorzystuje tylko piwnice, co oznacza, ze reszta domu, oprocz mojej sypialni pod dachem, zatrzymala sie w latach piecdziesiatych. Nikt jej nie odwiedza, nikt nie zmienia. Sama Pen zatrzymala sie nieco pozniej, lecz podobnie jak panna Haversham, nie skrywa swego serca i trzyma je na kominku. Staram sie na nie nie patrzec. Tego akurat dnia postanowilem bronic sie swietym oburzeniem. -Nie wladam prawdziwa magia, Pen, bo niczego takiego nie ma. A przynajmniej nie w takim sensie. Za kogo mnie bierzesz? Sam fakt, ze umiem rozmawiac z umarlymi - i grac im melodyjki - nie czyni ze mnie pieprzonego Gandalfa Szarego. I nie oznacza, ze w ogrodku mieszkaja pierdzielone wrozki. Ordynarny jezyk mial mi posluzyc do przeskoczenia na inny tor, ale nie zadzialal. Odnioslem wrazenie, ze Pen przygotowala sobie scenariusz spotkania, uwzgledniajac wszystkie podstepy. -"To, co dzis dowiedzione, niegdys jeno sobie wyobrazano" - oznajmila wyniosle. Doskonale wie, ze Blake to moj ziom i nie moge sie z nim spierac. - No dobrze - dolala mi do filizanki jakies cwierc litra jenneau XO (a zatem obie strony zamierzaly grac nieczysto) - ale przeciez w college'u wystepowales jako iluzjonista. Byles wtedy cudowny. Zaloze sie, ze wciaz to potrafisz. Zaloze sie, ze nie musialbys nawet cwiczyc. A to oznacza dwiescie funtow za jeden dzien i moglbys zaplacic mi chociaz czesc tego, co jestes winien za ostatni miesiac... Nim sie zgodzilem, trzeba bylo znacznie wiecej perswazji i sporo wiecej brandy - tak wiele, ze zmierzajac chwiejnie do wyjscia, sprobowalem przytulic Pen. Bez mrugniecia okiem pacnela mnie w prawa reke, lewa skierowala na klamke i pocalowala mnie na dobranoc w policzek. Gdy ocknalem sie rankiem, z jezykiem przylepionym do podniebienia miekkiego i glowa pelna bezuzytecznej waty, bylem jej za to ogromnie wdzieczny. Seksowna, urocza, nieposkromiona dziewietnastoletnia Pen, z czupryna niczym jesienne ognisko, pistacjowymi oczami i zapewne nielegalnym usmiechem to jedno, natomiast trzydziestoparoletnia Matka Ziemia, zamknieta w jaskini Sybilli, otoczona szczurami, krukami i Bog jeden wie jakimi innymi bratnimi duchami, wciaz czekajaca na swego ksiecia, choc wie dokladnie, gdzie on jest i czym sie stal... Zbyt wiele juz krwi uplynelo. Poprzestanmy na tym. A potem przypomnialem sobie, ze tuz przed nieudana proba podrywu zgodzilem sie na wystep, i zaklalem jak stary marynarz. Gem, set i mecz. Wygrywaja Pen i monsieur Janneau. Nie wiedzialem nawet, ze gralismy debla. *** To byl zatem powod, choc moze nie najlepszy i niedostateczny, dla ktorego stalem teraz przed aroganckimi gowniarzami i prostytuowalem dany mi od Boga talent za zalosna sumke dwustu funciakow. To byl powod, dla ktorego narazilem sie na pokuse. I powod, dla ktorego jej sie poddalem.-A teraz - rzeklem z usmiechem szerokim jak u zaduszkowej dyni - do mojej ostatniej, najambitniejszej sztuczki przed przerwa, ktora pozwoli wam napchac sie do woli smakolykami, potrzebuje jeszcze jednego ochotnika z widowni. - Wskazalem reka Sebastiana. - Pan, tam w drugim rzedzie. Zechce pan? Wyraznie przygaszony Sebastian nie zdradzal entuzjazmu. Wyjscie na scene oznaczalo pewne upokorzenie, a byc moze cos znacznie gorszego. Lecz starsi chlopcy gwizdali i buczeli, a Peter kazal mu ruszyc tylek i to zrobic. Wstal zatem i pomaszerowal wzdluz rzedu, potykajac sie pare razy o wyciagniete nogi. Wiedzialem, ze to bedzie okrutne, ale nie wobec przyrodniego brata Sebastiana. Nie, moim nieurodzinowym prezentem dla niego miala sie stac nabita spluwa, ktorej mogl uzyc wedle woli. A co do Petera... coz, czasami okrucienstwo to w gruncie rzeczy dobry uczynek. Czasami bol jest najlepszym nauczycielem. Czasami warto sobie uswiadomic, ze istnieja granice tego, co moze nam ujsc plazem. Sebastian podszedl juz do stolu i stal zaklopotany obok mnie. Podnioslem autographica i zwolnilem oba haczyki, rozciagajac miech do wlasciwej pozycji. Czerwona skora i ciemne drewno sprawialy, ze wygladal bardzo imponujaco. Gdy dalem aparat Sebastianowi, chlopak wzial go ostroznie. -Prosze, obejrzyj aparat - polecilem. - Upewnij sie, ze wszystko jest w porzadku, nietkniete i w pelni sprawne. Zerknal na niego przelotnie, bez entuzjazmu. Skinal glowa i sprobowal mi go oddac. Nie wzialem. -Przykro mi - rzeklem. - Teraz jestes moim fotografem i musisz zrobic wszystko jak nalezy, bo polegam na tobie. Zerknal raz jeszcze i tym razem zauwazyl cos, co wydawalo sie az nazbyt oczywiste. -Ale... obiektyw - rzekl. - Jest zalepiony czarna tasma. Udalem zaskoczenie i spojrzalem na aparat. -Panowie - rzeklem, zwracajac sie do sali - panie. - Pieciosekundowa przerwa na ryk szyderczego smiechu, kuksance i wskazywanie palcami. - Moj asystent zwrocil mi wlasnie uwage na cos bardzo niepokojacego. Ten aparat ma obiektyw zalepiony czarna tasma, a zatem nie moze robic zdjec... - zawiesilem glos - w normalny sposob. Pozostaje nam zatem sprobowac zrobic zdjecie duchowe. Peter i przyjaciele Petera skrzywili sie bolesnie na te sugestie. Uznali, ze to dosc marny final. -Fotografie duchowe to jedna z najtrudniejszych rzeczy dla maga - oznajmilem z powaga, nie zwracajac uwagi na pogardliwe okrzyki. - Wyobrazcie sobie mistrza ucieczek, ktory uwalnia sie z worka pocztowego zawieszonego do gory nogami na haku w klatce wyrzuconej z odrzutowca na wysokosci dwoch mil. Ta sztuczka troche to przypomina. Moze jest mniej widowiskowa, ale rownie blyskotliwie bezsensowna. Wskazalem gestem solenizanta. -Zrobimy ci zdjecie, Peter - oznajmilem. - Moze zatem wstaniesz i ustawisz sie tam, pod sciana. Gladkie tlo sprawdza sie najlepiej. Peter posluchal z demonstracyjna rezygnacja. -Macie jeszcze jednego brata? - spytalem cicho Sebastiana. Zerknal na mnie zaskoczony. -Nie. -Albo kuzyna czy kogos takiego? Kogos w waszym wieku, kto kiedys tu mieszkal? Pokrecil glowa. -Umiesz obslugiwac aparat? Znalazlszy sie na pewniejszym gruncie, Sebastian odetchnal z wyrazna ulga. -Tak, mam swoj wlasny na gorze, ale to zwykly automat. Nie ma regulacji ostrosci ani... Zlekcewazylem te obiekcje machnieciem reki. -Ten ustawia sie recznie, ale nie bedziemy sobie tym zawracac glowy, poniewaz do uzyskania obrazu nie uzywamy obiektywu ani zwyklego swiatla. Bedziesz naciskal to. - Wreczylem mu gruszke tkwiaca na koncu dlugiej gumowej rurki. Byla to jedyna czesc aparatu, ktora musialem wymienic. - Kiedy nacisniesz ja mocno, otworzy migawke. Na moj znak, dobrze? Od ponad dziesieciu lat nie poslugiwalem sie autographikiem, lecz wszystko, czego potrzebowalem, tkwilo w pudelku, a moje rece wiedzialy co robic. Ustawilem nowa plytke, oderwalem naroznik pokrywajacego ja nawoskowanego papieru, a potem jednym gladkim ruchem wsunalem ja na miejsce, jednoczesnie zdzierajac oslone. Profesjonalista skrzywilby sie na ten widok: czesciowo dlatego, ze przy podobnym zaladowaniu aparatu w normalnie oswietlonym pomieszczeniu musialo dojsc do kontaktu ze swiatlem, lecz glownie z tego powodu, ze zamiast negatywu uzylem papieru do odbitek. Przeskakiwalismy w ten sposob jeden etap zwyklego procesu fotograficznego. Ale powtarzam: to nie mialo znaczenia. Gdy przykrecalem srube, zauwazylem, ze James i Barbara Dodsonowie weszli do pokoju i stoja w kacie. To oznaczalo glosniejszy wybuch, ale na tym etapie kompletnie mnie to nie obchodzilo - Peter powaznie zalazl mi za skore. Ustawilem Sebastiana, kladac mu reke na ramieniu i pokazujac wlasciwe miejsce. Chlopak zaczynal sie nudzic i wiercic, ale prawie juz skonczylismy. Moglem podkrecic jeszcze napiecie, poniewaz jednak wynik pozostawal watpliwy, uznalem, ze rownie dobrze moge od razu zobaczyc, co sie stanie. Woz albo przewoz. -No dobrze, na moj znak. Peter, usmiech. Niezla proba, ale nie. Hej, wy tam, w pierwszym rzedzie. Pokazcie Peterowi, jak wyglada usmiech. Sebastianie, trzy, dwa, jeden. Juz! Sebastian nacisnal gruszke; migawka szczeknela wolno, artretycznie. Czuk-czak. Swietnie, bo juz sie obawialem, ze w ogole nic sie nie stanie. -Nie mamy utrwalacza - oznajmilem, gdy kolejne wspomnienia ozyly - wiec obraz nie przetrwa dlugo. Mozemy jednak go wyostrzyc krotka kapiela w przerywaczu. Wystarczy sok cytrynowy albo ocet. Czy moglbym...? - Zerknalem z nadzieja na dwojke doroslych. Barbara znow wysliznela sie za drzwi. -A wywolywacz? - spytal James, patrzac na mnie z wyrazna nieufnoscia. Pokrecilem glowa. -Nie uzywamy swiatla - powtorzylem. - Fotografujemy swiat duchow, nie swiat widoczny, totez film nie musi sie wywolac, jest tylko przekaznikiem. Mina Jamesa wyraznie swiadczyla o tym, co sadzi o tych wyjasnieniach. Zapadla niezreczna cisza. Przerwala ja dopiero Barbara, wracajaca z butelka bialego octu winnego, plastikowa miska i przepraszajacym usmiechem. -Bedzie smierdzialo - uprzedzila, cofajac sie w kat. Miala racje. Slodko-kwasna won octu uderzyla mnie w nozdrza i zawisla w powietrzu, kiedy oproznilem dwie trzecie butelki, napelniajac miske na pol cala. Sebastian nadal stal obok, gdy wysunalem plytke z aparatu, z rozmyslem oslaniajac ja wlasnym cialem przed wzrokiem widowni. -Sebastianie - rzeklem - wciaz jestes fotografem. To oznacza, ze duchy dzialaja poprzez ciebie jako medium. Prosze, zanurz papier w occie i poprzesuwaj tak, by calkowicie nasiakl. Powinien sie na nim pokazac obraz. Widzisz obraz, Sebastianie? Peter nie zadal sobie trudu, zeby sie ruszyc spod sciany. Opieral sie o nia, jeszcze bardziej nadasany i znudzony. Sebastian najpierw patrzyl z konsternacja, a potem ze zdumieniem, obracajac papier w misce. -Widzisz obraz? - powtorzylem, wiedzac doskonale, ze widzi. -Tak! Zebrani takze zarazili sie napieciem i zdumieniem; nie musialem podkrecac ich dalej. - I co to jest? -Chlopak. To... chyba to... -Oczywiscie, ze widzisz chlopca - przerwalem. - Wlasnie zrobilismy zdjecie twojemu bratu Peterowi. Czy to on, Sebastianie? Maly pokrecil glowa. Wciaz wpatrywal sie szeroko otwartymi oczami w ciemniejace zdjecie. -Nie. To znaczy tak, ale jest tam ktos jeszcze. To... Znow mu przerwalem. Wszystko bylo gotowe. -Ktos, kogo poznajesz? Sebastian pokiwal gwaltownie glowa. -Tak. Chcialbym uznac to, co robilem, za czyste staniecie po stronie slabszego. Gdyby jednak nie kryla sie w tym nutka sadyzmu, nie patrzylbym na Petera, wymawiajac nastepne slowa. -A czy ow chlopak ma jakies nazwisko? Jakiez to mroczne cuda ze swiata duchow przyszpililismy do sciany, Sebastianie? Powiedz nam, jak sie nazywa? Sebastian glosno przelknal sline. Byl autentycznie zdenerwowany, nie udawal, lecz podbudowal napiecie lepiej, niz sam zdolalbym to zrobic. -Davey Simmons - rzekl nieco zbyt piskliwym glosem. Peter zareagowal jak razony pradem. Wrzasnal ze szczera, nieskrywana panika, odskoczyl od sciany i po trzech szybkich krokach znalazl sie obok miski. Ja jednak okazalem sie szybszy. -Dziekuje, Sebastianie - rzeklem, wyciagajac zdjecie z octu i machajac nim w powietrzu, jakbym chcial je wysuszyc. I jakby uniesienie go poza zasieg Petera stanowilo jedynie przypadek. Wyszlo calkiem niezle. Oczywiscie bylo czarno-biale i pociemniale na krawedziach, w miejscach gdzie swiatlo dotknelo papieru, ale tez bardzo wyrazne. Ukazywalo Petera, ziarnista plame rozpoznawalna jedynie z sylwetki i ciemniejszej zmazy wlosow. W odroznieniu od niego postac stojaca u jego boku byla bardzo wyrazna: smutny, blady chlopiec, przygnieciony ciezarem czasu i samotnosci oraz faktem wlasnej smierci. W zaden sposob nie daloby sie go pomylic z gazem bagiennym, kartonowa sylwetka ani sztuczka wyobrazni. -Davey Simmons - powtorzylem. - Dobrze go znasz, Peterze? -Nigdy w zyciu o skurwielu nie slyszalem! - ryknal Peter, rzucajac sie na mnie z rozpaczliwa furia. - Dawaj to! Nikt nie zaliczylby mnie do osilkow, lecz mimo swej masy Peter byl tylko dzieciakiem. Powstrzymanie go i jednoczesne pokazanie odbitki zebranym nie stanowilo problemu. Wszyscy wpatrywali sie w nia z minami wyrazajacymi skrajne emocje - od chorego strachu po mordercza, obezwladniajaca panike. -A jednak - rzeklem - stoi przy tobie, gdy jesz, pracujesz i spisz. Po smierci patrzy, jak zyjesz. Nocami, dniami i nocami. Jak myslisz, dlaczego? -Nie wiem! - pisnal Peter. - Nie wiem! Dawaj to! Wiekszosc widzow zerwala sie z miejsc. Niektorzy ruszyli naprzod obejrzec odbitke, reszta cofnela sie, wyraznie chcac od niej uciec. James Dodson wbil sie miedzy nich niczym krazownik miedzy rybackie lodzie. To on wyjal mi z rak odbitke. Peter natychmiast odwrocil sie do ojca i sprobowal zlapac zdjecie, lecz James odepchnal go brutalnie. Oszolomiony, wpatrywal sie w zdjecie, powoli krecac glowa. Wreszcie, z ogniscie poczerwieniala twarza, zaczal je drzec, wolno, starannie, na dwa kawalki, potem cztery, potem osiem. Peter zaskomlil, szamocac sie pomiedzy rozpacza i zludzeniem ulgi. Lecz wedlug mnie niepredko mial dojsc do siebie. Dodson zmienial wlasnie zdjecie w trzydziesci dwa kawalki, gdy odwrocilem sie do Sebastiana i z powaga uscisnalem mu dlon. -Masz dar - rzeklem. Spojrzal mi w oczy i poczulem, jak laczy nas nic porozumienia. Dysponowal teraz bronia. W przyszlosci Peter nie bedzie juz mogl swobodnie poslugiwac sie lokciami, piesciami czy stopami. Teraz wszyscy widzieli jego slabosc i poczucie winy. Nie policzylem za to dodatkowo, pracuje za stala stawke. Gdy tylko wszedlem do pokoju, zauwazylem zalosnego malego ducha, krecacego sie obok Petera. Za dnia trudniej je dostrzec, ale procz naturalnej wrazliwosci dysponuje sporym doswiadczeniem i wiem, czego sie spodziewac w domu z przeterminowana galazka jarzebiny. Nie mialem pojecia, co ich laczy, jesli jednak Davey Simmons mial jakakolwiek rodzine (a raczej malo prawdopodobne, by jej nie mial), musial istniec dobry powod, dla ktorego nawiedzal ten dom miast swojego wlasnego. Nie mogl uwolnic sie od Petera, jego dusza zaplatala sie w niego niczym ptak w kolczasta galaz. Mozna by to zinterpretowac na rozne sposoby, lecz gwaltowna reakcja Petera wykluczyla czesc z nich, zwiekszajac szanse pozostalych. Potem zrobilo sie naprawde ciekawie. Dodson wrzeszczal na mnie, zebym pakowal manatki i wynosil sie z jego domu. Plujac na wszystkie strony, wspominal cos o procesie. Peter uciekl z pokoju, scigany przez Barbare, i - sadzac z lomotow i wrzaskow -zabarykadowal sie gdzies na gorze. Goscie szamotali sie bez celu, niczym pozbawiona glowy osmiornica: mnostwo konczyn, zero mozgu, lekko podejrzany zapach. A Sebastian patrzyl na mnie wielkimi, powaznymi oczami i nie odezwal sie wiecej ani slowem. Kiedy poprosilem Dodsona o pieniadze za wystep, dal mi w zeby. Przyjalem to spokojnie - niczego mi nie wybil, poleciala tylko symboliczna kropla krwi. Pewnie sobie zasluzylem. Nastepnie rzucil sie na aparat i ja takze. Wiele przezylem z tym brownie i nie mialem ochoty szukac kolejnej maszynki, z ktora umialbym sie tak dogadac. Przez pare chwil szamotalismy sie bezskutecznie, potem Dodson przypomnial sobie, gdzie jest: we wlasnym salonie, posrod najlepszych przyjaciol syna, ktorych ojcow z pewnoscia znal z pracy badz klubu. -Wynos sie - warknal, patrzac na mnie z wsciekloscia. - Wynos sie z mojego domu, ty nieodpowiedzialny sukinsynu, zanim sam cie wyrzuce. Odpuscilem pieniadze. Nielatwo by mi bylo argumentowac, ze wywolanie traumy u solenizanta nalezy do moich obowiazkow. Spakowalem wszystko starannie do czterech walizek, pod wscieklym spojrzeniem Jamesa, do wtoru jego ochryplego oddechu. Najwyrazniej moja obecnosc wywolala u niego prawdziwa reakcje alergiczna i gdybym szybko nie zniknal, mogl pasc na miejscu, podczas gdy jego system odpornosciowy rozdzieralby sie na strzepy, probujac usunac drazniacy element. Juz w holu katem oka dostrzeglem na schodach Barbare. Twarz miala blada i spieta, przysiaglbym jednak, ze skinela mi glowa. Poniewaz dzwigalem cztery walizki ciezkiego sprzetu, nie moglem jej pomachac - a zreszta, w tych okolicznosciach mogloby to zostac uznane za nietaktowne. *** Minelo juz wpol do siodmej i na dworze zapadl listopadowy mrok. Pen czekala na mnie w piwnicy, zlakniona dobrych wiesci i jeszcze lepszych banknotow. Zwazywszy na okolicznosci, nie moglem jej zagwarantowac ani jednego, ani drugiego.Od nowiu dzielily nas trzy dni; jak wiekszosc ludzi w dzisiejszych czasach, planujac wyjscia po zmierzchu, zawsze sprawdzam almanach. Oczywiscie, umarli nie sa posluszni fazom ksiezyca, ale pozostaje wiele innych, gorszych stworzen, a z umarlymi akurat umiem sobie poradzic. Pojechalem zatem na Craven Park Road. Przynajmniej moglem dokads pojsc. A poza tym musze co pare miesiecy wpadac do biura, chocby po to, zeby wywalic poczte. W przeciwnym razie powoli narastajacy ciezar niezaplaconych rachunkow zagrozilby konstrukcji budynku. Harlesden to nie najlepsze miejsce na swiecie do zalozenia biura. Jesli chce sie moc wrocic do samochodu i miec chocby cien szansy, ze wciaz tam bedzie, trzeba parkowac na glownej ulicy. Jamajscy chlopcy handluja na chodnikach kokaina i miazdza czlowieka wzrokiem, gdy przypadkowo na nich spojrzy, a zebracy, przycupnieci w drzwiach i wpatrujacy sie w przechodniow zapadlymi oczami bohatera Rymow o sedziwym zeglarzu, to zwykle zmartwychwstali. Nie duchy, lecz ci, ktorzy powrocili w ciele; z braku mniej melodramatycznego slowa mozna ich nazwac zombie. Wlasciwie to zalosne z nich stwory, ale i tak przechodzac obok, czlowiek czuje dreszcz. Dzis wieczor jednak w okolicy panowal spokoj. Nawet szyld nad moimi drzwiami niezle sie trzymal. Czasami dzieciaki z okolicznych osiedli zjawiaja sie ze sprejami i zamieniaja go w cos dziwacznego i barokowego, przy okazji niszczac proste, godne oblicze, jakie prezentuje swiatu. Lecz dzisiaj ujrzalem jedynie surowe, wyrazne litery ukladajace sie w napis: F. Castor, eksterminacja. Grambas, wlasciciel sasiedniej kebabowni, stal w drzwiach, zaciagajac sie skretem. Chmura ciezkiego dymu otaczala go niczym calun. Usmiechnal sie do mnie szeroko, gdy otwieralem kluczem drzwi, a ja mrugnalem porozumiewawczo. Juz dawno zawarlismy uklad. Grambas obiecal, ze nie bedzie odsylal duchow ani wiezil demonow tak dlugo, jak ja nie zaczne podawac tlustego smazonego zarcia i przejrzalych salatek. Moje biuro miesci sie dokladnie nad kebabownia. Za drzwiami gosc trafia na waskie i niewygodnie wysokie schody, ktore skrecaja ostro pod katem prostym i prowadza do lokalu na pietrze. Pen mowi, ze sa takie wysokie, bo kamienice przebudowano w dziwny sposob: na zmiane miala trzy badz cztery pietra, w zaleznosci od tego, jak wielu pierwotnych mieszkancow sprzedalo lokale i ilu zostalo. Ja mam raczej wrazenie, ze ekipa budowlana pracowala na akord, a dwadziescia wysokich stopni latwiej zamontowac niz trzydziesci normalnych. Zgarnalem gruby plik poczty i ruszylem dalej. Nawet bardzo sprawny czlowiek, po wspieciu sie na schody z trudem chwyta oddech, a ja nie jestem sprawny. Otworzylem kopniakiem drzwi biura i, dyszac jak pracownik sekstelefonu, wlaczylem swiatlo. Nie jest to zbyt imponujace biuro, nawet wedle standardow Harlesden. Lokalizacja nad kebabownia - majaca swoje zalety, jesli chodzi o zdobycie pozywienia - sprawia, ze sciany, meble i wdychane powietrze powlekaja sie tlusta miazma. A Pen nie dotrzymala obietnicy pozyczenia mi porzadnych mebli (choc nadal ja podtrzymuje, pod warunkiem, ze wczesniej splace zalegly czynsz), totez mialem jedynie samodzielnie zlozone biurko z laminowanym blatem i dwa krzesla ze stalowych rurek z Ikei. Karlowata szafka z dwiema szufladami sluzyla takze za stolik, na ktorym ustawilem elektryczny czajnik i kubki do herbaty. Za dekoracje sluzylo szesc oprawnych w ramki ilustracji z komiksu "Little Nemo In Slumberland", kupionych w Ikei podczas tej samej ekspedycji, ktora zaowocowala zdobyciem krzesel. Ich widok odprezal i relaksowal klientow. A poza tym kosztowaly tylko niecale cztery funty sztuka. Owszem, bylo zalosne. Ale nalezalo do mnie. Przynajmniej kiedys. Usiadlem na jednym z krzesel, oparlem stope o szafke i zaczalem przegladac poczte. Na kazdy normalny list przypadaly dwie ulotki reklamowe barow curry i wielkich okazji inwestycyjnych, dzieki czemu szlo mi bardzo szybko. Nie musialem otwierac zbyt wielu kopert, nim trafily do juz i tak przepelnionego kosza z papierami. Rachunek za prad - czarny, za telefon - czerwony... Kolory zmieniaja wraz z porami roku, przypominajac delikatnie o uplywie czasu. Nagle zamarlem. Nastepna koperta ze stosu byla jasnoszara, rozpoznalem tez adres zwrotny. Osrodek Opieki Charlesa Stangera, Muswell Hill. Z drugiej strony nakreslono moje nazwisko, bolesnym, drobnym charakterem pisma, w ktorym wszystkie krzywizny tworzyly serie polaczonych, krotkich kanciastych kresek. To pismo fraktalne - patrzac na nie, czlowiek wyobraza sobie, ze pod mikroskopem kazde pociagniecie piora zmienia sie w tysiac kanciastych kreseczek umeczonego atramentu. Rafi. Nikt inny tak nie pisze. Nikt normalny nie zdolalby tak pisac. Ostroznie otworzylem koperte, odrywajac ja na sklejeniu, zamiast rozedrzec jeden koniec i wetknac do srodka palec. Pewnego razu Rafi przykleil tasma do kacika wewnatrz zyletke i o malo nie stracilem pierwszego czlonu kciuka. Tym razem jednak nie znalazlem niczego procz pojedynczej kartki wyrwanej z notesu. Na niej, zupelnie innym pismem niz to, ktorym zaadresowano koperte (lecz wciaz nalezacym do Rafiego - ma kilkanascie roznych charakterow pisma), nakreslono wiadomosc, ktora choc niejasna, wyrozniala sie przynajmniej godna podziwu zwiezloscia. POPELNISZ BLAD MUSISZ ZE MNA POMOWIC NIM POPELNISZ BLAD MUSISZ ZE MNA POMOWIC TERAZ. Wciaz wbijalem wzrok w list Rafiego, niepewny, czy schowac go do kieszeni, czy tez wrzucic do kosza, kiedy zadzwonil telefon. Odebralem w czystym odruchu. Gdybym sie zastanowil, pozwolilbym mu dzwonic, bo bez watpienia nie potrzebowalem tej rozmowy. -Pan Castor? Meski glos, suchy i ostry, z dzwieczaca w nim gleboka dezaprobata. Przywolywal obraz kaznodziei z Biblia w dloni, wskazujacego palcem prosto w twoje serce. -Tak? -Egzorcysta? Mialem ochote sklamac, ale poniewaz przyznalem sie do nazwiska, nie bylo sensu. Poza tym to tylko moja wina. Nikt nie kazal mi podnosic cholernej sluchawki. Zrobilem to z wlasnej woli, swiadomy i pelnoletni. I w efekcie zyskalem klienta. 2 Dzialo sie to troche ponad dziesiec lat po tym, jak zmarli zaczeli powstawac, to znaczy powstawac tak masowo, ze nie dalo sie tego dluzej ignorowac.Mysle, ze zawsze byli z nami. Z cala pewnoscia w dziecinstwie widywalem ich, gdy tylko znalazlem sie w spokojnym, cichym miejscu albo gdy przygaslo swiatlo. Stary czlowiek stojacy na ulicy, patrzacy w nicosc, podczas gdy matki przepychaly przez niego wozki, nie zwalniajac kroku; dziewczynka czekajaca niepewnie przy hustawkach na placu zabaw przez wszystkie nocne wachty i nigdy nie siadajaca na krzeselku; cien posrod innych cieni waskiej alejki, ktory nie poruszal sie rowno z nimi, gdy obok przejechal samochod. Nie byl to wielki problem, nawet dla ludzi takich jak ja, ktorzy je widzieli - wiekszosc duchow nie miesza sie do cudzych spraw, nie trzeba tez ich karmic ani po nich sprzatac. W dziewiecdziesieciu dziewieciu przypadkach na sto nie robia zadnych klopotow. Nauczylem sie nie wspominac o nich nikomu i nie patrzec na nie wprost, w obawie, ze przykleja sie do mnie i zaczna gadac. Najgorzej bylo, kiedy gadaly. Ale na pare lat przed tym, jak w ksiedze czasu obrocila sie kartka zwiastujaca nowe millenium, cos sie wydarzylo. Zupelnie jakby kosmiczny odpowiednik wielkiego, wrednego dzieciaka przyszedl do nas i pogrzebal kijkiem w cmentarzach tego swiata, zeby sprawdzic, co sie stanie. I stalo sie, co nastepuje: martwi wyroili sie z nich jak mrowki; martwi i kilka innych rzeczy. Nikt nie dysponowal prostym wyjasnieniem, to znaczy, jesli wykluczyc najrozniejsze odmiany stwierdzenia: "Zyjemy u kresu dni, oto przepowiedziane cuda i znaki". Do pewnego etapu argument ten sprawdzal sie calkiem niezle. Chrzescijanie i zydzi od poczatku stawiali na zmartwychwstanie ciala, i faktycznie, niektorych to wlasnie spotkalo. Lecz Biblia zachowuje spora rezerwe co do lakow, mocno sie asekuruje w kwestii demonow i dziwnie milczy na temat duchow. Totez chrzescijanie i zydzi nie orientowali sie o wiele lepiej niz pozostali. Spory teologiczne szalaly niczym pozar buszu, a pod oslona wzbijanego przez nie dymu swiat sie zmienial: nie w jednej chwili, lecz w powolnym, nieuniknionym tempie zacmienia slonca albo atramentu wsiakajacego w bibule. Zapowiadana apokalipsa nie nadeszla, lecz i tak powstaly nowe testamenty i zrodzily sie nowe religie. A ludzie tacy jak ja zyskali nowe, fascynujace perspektywy zawodowe. Nawet mapa Londynu ulegla zmianie - i, przynajmniej jesli chodzi o mnie, to wlasnie okazalo sie najtrudniejsze do uwierzenia i zaakceptowania. Musicie zrozumiec, ze urodzilem sie gdzie indziej - na polnocy, dwiescie mil od Miasta Mgiel - i patrze na Londyn jak ktos z zewnatrz. Na moj obraz miasta skladaja sie proste fragmenty, zgromadzone przez ostatnie dwadziescia lat. Kiedy je sobie wyobrazam, zazwyczaj widze wszystko w sposob uproszczony, schematyczny - jak klatke pelna wezy, pomaranczowych, zielonych i niebieskich wezy, ktora widac na wewnetrznej okladce ksiazkowego planu miasta. W miejscu, gdzie srodkiem przecina je najwiekszy waz -krolewski pyton, Tamiza - ciagnie sie strefa zerowa. Duchy nie sa w stanie przeprawic sie przez plynaca wode, nie przepadaja nawet za jej dzwiekiem. Pomniejsze demony i laki zwykle tez jej unikaja, choc nie wszyscy o tym wiedza. Totez rzeka to najlepsze miejsce. No, chyba ze z jakichs przyczyn bardzo chcecie porozumiec sie z umarlymi. Wystarczy jednak przejsc kilka ulic w dowolnym kierunku i, kiedy Tamiza zniknie z oczu, czlowiek znajdzie sie w miescie stanowiacym olbrzymi osrodek od czasow, gdy Gog i Magog usiedli na dwoch wzgorzach, mniej wiecej w polowie epoki kamiennej, i uniesli zmeczone stopy. W pladrowanym przez wojny, wykrwawianym rozruchami, niszczonym ogniem i dziesiatkowanym plagami miescie na kazdego zywego mieszkanca przypada okolo dwudziestu nieboszczykow. A proporcje te rosna jeszcze bardziej w centrum, gdzie Londyn jest najstarszy. Nie wyglada to az tak ponuro, jak mozna by sadzic, bo nie kazdy, kogo skladamy w ziemi, powraca; istnieje mnostwo takich, ktorzy wola wszystko przespac. Sami powracajacy zas najczesciej pozostaja w jednym miejscu i nie wedruja, budzac rozluzniajacy zwieracze strach w sercach zywych. Wiekszosc duchow pozostaje uwiazana do miejsca swojej smierci albo (wysokie drugie miejsce) pogrzebu (ow fakt blyskawicznie zamienil okolice starych cmentarzy w slumsy). Zombie to zwykle duchy, jeszcze bardziej ograniczone, bo w istocie nawiedzaja swe wlasne martwe ciala. A co do loup-garou, czyli lakow... Zajmiemy sie nimi w stosownym czasie. Zdarza sie jednak, ze duchy zaczynaja krazyc, kierujac sie ciekawoscia, samotnoscia, nostalgia, nuda, kaprysem, pretensjami, troska badz nalogiem. Zwykle to jakies niedokonczone sprawy nie pozwalaja im odpoczac, az do wciaz odleglego Dnia Sadu Ostatecznego. Mowie o zmarlych, jakby mieli ludzkie emocje i ludzkie motywacje. Przepraszam. To czesty blad, lecz kazdy zawodowiec przedstawi wam natychmiast odmienny punkt widzenia, czy tego chcecie, czy nie. Duchy to odbicia w krzywych zwierciadlach, znieksztalcone echa dawnych uczuc, trwajace jeszcze dlugo po uplywie terminu przydatnosci do spozycia. Czasami wciaz pozostaje w nich fragment swiadomosci i kieruje nimi tak, ze reaguja, a nawet odpowiadaja prostymi slowami. Najczesciej jednak nie. Ostatnim, co powinniscie robic, jest myslenie o nich jako o ludziach. Dla zawodowych pogromcow duchow to podstawa. Sentymentalna antropomorfizacja nie jest w naszym fachu zaleta. Lecz, niezaleznie od ich swiadomosci, spotkanie z duchami bywa doswiadczeniem wysoce destruktywnym - dla umyslu, a czasem i bielizny. Stad wlasnie egzorcysci, zarowno oficjalni, sponsorowani przez Kosciol i bedacy zazwyczaj idiotami badz fanatykami, jak i wolni strzelcy, tacy jak ja, ktorzy doskonale wiedza co robia. Moje powolanie uzewnetrznilo sie dzien po szostych urodzinach, kiedy zmeczylo mnie dzielenie lozka z niezyjaca siostra Katie, ktora rok wczesniej wpadla pod ciezarowke. Przegnalem ja wowczas, wykrzykujac skatologiczne wierszyki z piaskownicy. Tak, wiem. Jesli istnieje gdzies zatruty kielich z wyrazniejszym ostrzezeniem wypisanym na boku, to dotad go nie znalazlem. Ale jak wiele znanych wam osob moglo naprawde wybierac, czym sie zajmie? Moj szkolny doradca do spraw zawodowych twierdzil, ze powinienem pracowac jako kierownik